Gasnące słońce/Część pierwsza/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Gasnące słońce
Podtytuł Powieść z czasów Marka Aureliusza
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Marek Kwintyliusz, spożywszy obiad razem z Fabiuszem, przeszedł na dziedziniec, dokąd służba zaniosła omszały dzban niedopitego falerna.
Kiedy zostali sami, odezwał się:
— Sądziłem, że będziesz teściem przyjemniejszym.
Fabiusz, który rozłożył się wygodnie na sofie, uśmiechnął się złośliwie.
— Przyszły dziad przyszłych Kwintyliów — wyrzekł — powinien pamiętać o majątku wnuków.
— Jeżeli ty będziesz ich dziadem, to ja będę ich ojcem, ojciec zaś jest bliższym od dziada — mruknął Marek, chodząc wzdłuż filarów.
— Najbliższym byłeś sobie, a mimo to...
— Mimo to straciłem fortunę patrycyuszowską, chcesz powiedzieć — wtrącił Marek żywo. — Powiedziałem to sobie już sam tyle razy, iż mógłbyś mi oszczędzić wyrzutów niewczesnych. Zresztą, radzę ci nie nadużywać mojej cierpliwości, bo...
— Bo co? — zapytał Fabiusz spokojnie, pociągając falerna.
— Bo mógłbym pożałować tego, że się z tobą łączę.
— Nie pożałujesz...
— Sądzisz, że nie ma dla mnie wyjścia? Prowincye potrzebują senatorów.
— Cobyś ty robił na prowincyi bez dworu imperatora Lucyusza, bez teatrów, cyrków i biesiad rzymskich? — mówił Fabiusz z obojętnością człowieka, który wie, że straszą go daremnie.
— I w Rzymie mógłbym zostać, gdybym się wyrzekł związku z Liwią — mruknął Marek.
Fabiusz nastawił uszu.
— Nic mi nie wiadomo o spadku, któryby ci pozwolił prowadzić dalej życie wesołego pretora — odezwał się, unosząc się na sofie.
— Krewny mój, Publiusz, ofiarował mi połowę majątku...
Fabiusz zerwał się na równe nogi.
— Czego ten pyszny trybun chce odemnie! — zawołał.
— Podniosła cię ta wiadomość! — zaśmiał się Marek. — Może będziesz teraz przyjemniejszym. Czego Publiusz chce od ciebie? Od ciebie nic, ale odemnie żąda, żebym się nie plamił pieniędzmi...
— Plamił, plamił! — przerwał mu Fabiusz z gniewem. — I wasi przodkowie bogacili się w prowincyach!
— Ale nasi przodkowie oddawali pieniądze, zabrane barbarzyńcom, ludowi rzymskiemu pod postacią igrzysk, świątyń, rynków, bibliotek, szkół i składów zbożowych; wy zaś umiecie tylko dla siebie grabić i wyzyskiwać. Nasi przodkowie płacili za dostojeństwa i władzę krwią, służbą całego życia, samobójstwem nieraz, gdy taka była wola cezarów, wasze zaś pierścienie rycerskie mają jedynie wartość kupionego sprzętu.
— Teraz stajesz się ty przyjemnym — mruknął Fabiusz.
— Chciałeś tego — odparł Marek.
Zamilkli. Pretor chodził ciągle wzdłuż filarów, pochmurny, zasępiony; Fabiusz spoglądał na niego z pod czoła, gładząc brodę.
Teść i zięć nie żywili dla siebie uczuć przyjaznych. Gdyby nie próżność pierwszego, a marnotrawstwo drugiego, rozeszliby się bez żalu, nie pragnąc powtórnego zbliżenia.
Ale wszyscy dorobkiewicze Rzymu zazdrościli Fabiuszowi związku z Kwintyliami, a wierzyciele Marka grozili mu publiczną sprzedażą domu i pamiątek rodzinnych.
Pierwszy odezwał się Fabiusz.
— Gdybyś się dobrze nad swojem położeniem zastanowił — mówił, zbliżając się do Marka — przyznałbyś mi słuszność. Nie oddając posagu Liwii w twoje ręce, mam tylko twoją przyszłość na względzie.
— Zbyteczna to troskliwość — rzucił Marek.
— Wiesz chyba sam, że nie umiesz ocenić wartości pieniędzy.
— Skąpstwo nie jest rzeczą Kwintyliusza.
— Dla wierzycieli ma Kwintyliusz takie samo znaczenie, jak wczoraj wyzwolony niewolnik.
Niecierpliwie odwrócił się Marek i zmierzywszy Fabiusza pogardliwie, wyrzekł:
— Mówiłem ci już raz, że trybun Publiusz ofiarował mi połowę majątku za zerwanie z Liwią. Straszysz mnie daremnie wierzycielami. Albo przepiszesz na mnie połowę posagu żony, albo nie stanę jutro do obrzędu.
Zamilkli powtórnie.
I znów gładził Fabiusz brodę, śledząc z pod czoła ruchy Marka. Mówi on prawdę, lub też targuje się tylko? pytały jego chytre oczy.
Małżeństwo z patrycyuszem, którego drzewo rodowe sięgało czasów przedhistorycznych Rzymu, równało się dla niego purpurze senatorskiej. Wiedział bardzo dobrze, że stosunki Marka otworzą przed nim wszystkie drzwi, zatrą jego przeszłość i poprowadzą go po stopniach zaszczytów, o których zbogacony poborca marzył od chwili, kiedy sobie powiedział, że zgarnął dostateczną ilość pieniędzy.
Dla takiego celu warto poświęcić część zdobytej fortuny, myślał Fabiusz, wrodzona jednak chciwość kazała mu bronić milionów przed lekkomyślnością znanego marnotrawcy.
Już chciał przystąpić do Marka, kiedy się ten odezwał:
— Byłoby zresztą dla ciebie bezpieczniej, gdybyś przepisał majątek na mnie, sprawa bowiem owej niewolnicy germańskiej jeszcze nieukończona.
Fabiusz drgnął. Zapomniał zupełnie o narzeczonej Serwiusza.
— Nie widzę związku między moim majątkiem a ową niewolnicą — mruknął.
— Jako były adwokat powinieneś wiedzieć, że majątek skazanego za czyn haniebny przechodzi na własność skarbu. Nie sądzę, aby boski Marek Aureliusz nie chciał wziąć twoich milionów w chwili, kiedy motłoch wyciąga do niego zewsząd ręce z wołaniem o pomoc. Nie ma podobno w Rzymie chleba dla ubogich.
Teraz przypatrywał się Marek Fabiuszowi przez zmrużone powieki, bawiąc się jego niepokojem. Poborca nie gładził już brody, lecz targał ją nerwowo.
— Niech ją Pluton pochłonie! — mruknął.
— Żeby ją pochłonął — mówił Marek. Ale wiem że nie odnaleziono dotąd nawet jej śladów. Przepadła na to, by się którego dnia ukazać pod opieką prefekta Serwiusza.
— Przepiszę na ciebie piątą część majątku — wyrzekł Fabiusz — i będę ci płacił rocznie sto tysięcy sesterców na twoje osobiste potrzeby.
— Gdyby się owa niewolnica odnalazła, znaczyłyby owe sto tysięcy dla mnie tyle, co obietnica umarłego — odpowiedział Marek.
— Dam ci czwartą część! — zawołał Fabiusz.
Ale Marek kręcił głową przecząco.
— Małoż ci jeszcze? Wszakże oddaję wszystko, co posiadam, córce, która będzie twoją żoną! Byłbyś bardzo niezręcznym mężem, gdybyś nie umiał zapanować nad piętnastoletnią dziewczyną.
Marek zastanowił się. Rzeczywiście... O tem nie pomyślał. Byłby w istocie niedołężnym, gdyby nie potrafił tak młodej żony nagiąć do swoich pojęć i nawyknień.
— Zrobisz z Liwią wszystko, co tylko zechcesz — poddawał mu Fabiusz, jak gdyby czytał w jego myślach. — Ona jest jeszcze prawie dzieckiem.
Gdyby Marek był spostrzegł uśmiech ironiczny Fabiusza, który zadawał kłam jego słowom, byłby się dalej targował. Ale był to uśmiech tak szybki, że zarysował się tylko na mgnienie oka na grubych wargach Egipcyanina.
— Tak sądzisz? — zapytał Marek.
— Nie wątpię o twojej zręczności — zapewniał Fabiusz.
— W takim razie przygotuj na jutro wszystko, co potrzebne. Świadkami będą moi klienci.
— A twoja rodzina?
— Liczyć możesz tylko na Tullię Kornelię i na dalszych krewnych, Publiusza bowiem nie śmiałem nawet prosić, Mucya zaś odmówiła.
— I ta...
Fabiusz chciał dodać obelżywe określenie, ale go wzrok Marka powstrzymał.
Kiedy się oddalił, nalał sobie Marek lampkę falerna, wypił, odetchnął i rzucił się na sofę.
Znużył go ten targ o posag.
Syn prokonsula, dziedzic wielkiego majątku, nie trudził się nigdy sprawami pieniężnemi, które za niego rządcy i rachmistrze załatwiali. Nawet wtedy, kiedy pożyczał, nie ocierał się o lichwiarzów. Podpisywał zobowiązanie, oddawał je służbie i czekał na potrzebną mu sumę, nie przypuszczając, żeby się nie znalazła.
Dopiero od jakiegoś czasu zaczął rozumieć, że purpura senatorska nie broni przed natarczywością wierzycieli. Kiedy milion, wzięty od Publiusza, nie pokrył wszystkich długów, stali się handlarze tak natrętnymi, że domagali się osobistej rozmowy z pretorem. W uniżonem oddaleniu trzymał ich jeszcze wysoki urząd Marka, ale za kilka tygodni skończy się jego pretura, a wówczas?... Inny senator zasiądzie na stolicy sędziowskiej, jego zaś opadną zewsząd łupu chciwi lichwiarze.
Targując się z Fabiuszem, walczył Marek o spokój, o niezależność. Chciał się uwolnić od reszty wierzycieli i zapewnić sobie swobodne życie na długie lata.
Zdawało mu się, że związek z Liwią będzie mu tak obojętnym, jak wiele innych stosunków, które na to tylko splatał, aby je targać i rzucać. Setkom kobiet przysięgał miłość, zapominając o nich, gdy znalazł nową, świeżą zabawkę. Najpiękniejsze niewolnice nabywał pod portykiem Agryppy i sprzedawał po jakimś czasie, znudzony ich wdziękami, śpiewem i tańcem.
A jutro miał się połączyć na zawsze z dziewczyną, do której nie czuł nic, oprócz pogardy patrycyusza dla córki wyzwoleńca i handlarza. Liwii nie będzie mógł cisnąć, jak to uczynił z pierwszą żoną, tylko bowiem miliony Fabiusza utrzymają go na stanowisku senatora.
Marek ruszał się niespokojnie na sofie. Jego naturę lekkomyślną, zmienną, przerażały kajdany, które miał na siebie włożyć.
A potem ten ohydny targ!
On, Kwintyliusz, który trzymał całe wojsko gladyatorów, sprowadzał z Afryki słonie i lwy, z Hiszpanii byki, z lasów germańskich żubry i jelenie, aby zabawić w cyrku lud rzymski tak samo, jak imperator — on, patrycyusz od czasów niepamiętnych, spierał się z tym rabusiem o pieniądze, jak przekupień uliczny.
Na dnie zgniłej, sceptycyzmem i rozpustą stoczonej duszy Marka tliły resztki dumy rzymskiego rycerza, którego krew lała się na wszystkich polach bitew, gardząca śmiercią.
Czuł w sobie w tej chwili ten płomień, rozgrzewający ramię do odważnego czynu, obracający wniwecz trzeźwą rozwagę.
Zerwał się z sofy i podniósł ręce do góry, jakby się chciał uwolnić z więzów.
— Żeby ją piorun Jowisza dosięgnął! — zaklął.
— Bardzo dziękuję za uprzejme powitanie — zaśmiała się Tullia, która wchodziła właśnie na dziedziniec.
Marek zbliżył się szybko do prokonsulowej i ująwszy jej ręce, całował je serdecznie.
— Niech ci Wenus wynagrodzi za dotrzymanie obietnicy! — mówił, szczerze uradowany.
— Widzę, że przychodzę w chwili pożądanej — odezwała się Tullia, przypatrując się uważnie zmęczonej twarzy Marka. — Obawiasz się dnia jutrzejszego.
— Obawiam się niewoli, w którą się własnowolnie oddaję, niewygodnych ambicyj Fabiusza, dziwacznego wychowania Liwii, a przedewszystkiem — jednostajnego pożycia małżeńskiego. Sądziłem, że mi posag ułatwi zniesienie przykrości, na które się narażam, ale i tej pociechy mieć nie będę, bo Fabiusz broni swoich milionów z zaciętością dorobkiewicza.
— Dziwisz się temu? — wyrzekła Tullia. — Twoja przeszłość nie może wzbudzić zaufania w żadnym teściu. Cóż ci Fabiusz daje?
— Czwartą część posagu i sto tysięcy sesterców rocznego dochodu.
— Owa część czwarta pójdzie wkrótce między ludzi, a sto tysięcy nie starczy ci nawet na grę w kości.
— Wiedziałem, że znajdę w tobie orędowniczkę — zawołał Marek.
Tullia wzruszyła ramionami.
— Niestety, tylko orędownictwem służyć ci mogę — wyrzekła.
— Cała moja nadzieja w młodości Liwii — wtrącił Marek.
— Lepszą doradczynią będzie ci, zdaniem mojem, próżność tych ludzi. Z tego źródła czerp, bo ono nie zawiedzie cię nigdy.
Siedzieli oboje na jednej sofie: ona, oparta ramieniem na poręczy, on obok niej z głową opuszczoną, z rękoma splecionemi na kolanach.
— Zdawało mi się, że duma patrycyusza zgasła we mnie na zawsze — mówił Marek głosem stłumionym — że nie ma w mojej krwi wystygłej miejsca na przesądy, a tymczasem budzi się we mnie od czasu do czasu ten upiór nierozumny i obrzydza mi związek z Fabiuszem.
Tullia spojrzała na niego zdziwionemi oczyma.
— Byłożby to prawdą? — wyrzekła. — Nie posądzałam cię nigdy o uczucia tak staroświeckie.
— I ja wierzyłem, że niema we mnie już ani śladu patrycyusza drewnianego Rzymu, a mimo to zazdroszczę czasami Publiuszowi.
— Dzieje się to niezawodnie tylko wtedy, kiedy ci brak pieniędzy dokucza — mówiła Tullia, przypatrując się Markowi z lekceważącem współczuciem.
On żachnął się.
— A gdybyś się myliła? — wyrzekł.
— Omyłka byłaby dla mnie miłą niespodzianką, bo ty wiesz, Marku, że pragnę twojego szczęścia. Byliśmy zawsze przyjaciółmi.
Wzięła go za ręce i mówiła dalej:
— Na twojem miejscu nie lękałabym się nieznanego jutra.
— Podziękuję ci za dobrą radę.
— Ta dobra rada znajduje się tuż obok ciebie. Schyl się tylko po nią, a nie będziesz potrzebował zdobywać pieniędzy podstępem.
— Nie widzę jej...
— Za kilka tygodni, składając preturę, będziesz miał prawo do zarządu prowincyi, którego ci senat nie odmówi, gdy prośbę twoją poprą imperator Lucyusz i Publiusz. Propretura wróci ci roztrwonioną fortunę.
— Od Nowego Roku będą tylko dwie propretury wolne: jedna w kraju Partów, druga w północnej Germanii, a i tu i tam buntują się znów barbarzyńcy — odezwał się Marek.
— Lękasz się niebezpieczeństwa, ty, Kwintyliusz? — wyrzekła Tullia, puszczając jego ręce.
— Lękam się trudów, do których nie przywykłem — odpowiedział Marek. — Zarządca prowincyi niespokojnych musi być czujnym, podobnym do psa, pilnującego domu w noc burzliwą. Mam wstręt do owych drobiazgów odpowiedzialnego urzędu, do owych posłuchiwań, rozjazdów, do rozstrzygania sporów, które mnie nic nie obchodzą, do gwałtów w końcu, bez których zarząd oddalonych prowincyj nie jest możliwy. W kraju Partów lub w Germanii trzeba pracować bez wytchnienia, a moje lenistwo nie znosi wysiłku.
— W takim razie pozostaje ci tylko służba u Fabiusza — wyrzekła Tullia, podnosząc się z sofy.
— Tullio! — zawołał Marek.
— Nie cofam słów gorzkich. Kto nie chce, nie umie rozkazywać, ten powinien służyć, bo mylisz się, jeżeli ci się zdaje, że Liwia będzie posłusznem twojej kapryśnej woli narzędziem. Córka takiego drapieżnego ojca nie może być gołębiem. Widziałam ją i słyszałam tylko kilka razy, ale widziałam i słyszałam dosyć, aby wiedzieć, co cię czeka. Liwia wzięła po ojcu stanowczość i przebiegłość, których siłę odczujesz wkrótce.
— Przerażasz mnie...
— Ostrzegam cię...
— Nie takiej pociechy spodziewałem się od ciebie..,
— Jest obowiązkiem przyjaźni mówić prawdę...
— Radź lepiej!
— Nie mogę inaczej... Jedź na prowincyę!
— Zmiłuj się! Cóż będę robił na prowincyi bez towarzystwa rzymskiego, bez cyrków, teatrów i filozofów? — mówił Marek, krzywiąc się jak dziecko.
Tullia spoglądała znów na niego z lekceważącem współczuciem.
— Rzeczywiście... Cobyś ty robił na prowincyi bez rozbawionego, filozofującego Rzymu — wyrzekła z odcieniem pogardy w głosie. — Ty możesz być tylko zięciem Fabiusza...
Marek opuścił głowę, jak skarcony chłopczyk.
— Gniewasz się na mnie? — zapytał.
— Któżby się gniewał na dzieci, które się do winy przyznają! — odparła Tullia — Żeń się z Liwią i dźwigaj jarzmo dopóty, dopóki ci go upiór, drzemiący w twojej krwi, nie obrzydzi.
— Ten upiór odzywa się we mnie tak rzadko — mówił Marek.
— Tem lepiej dla ciebie. Życzę ci, żeby z dniem dzisiejszym zamilkł na zawsze.
— Ty znasz go także? — zapytał Marek.
— Ja?...
Tullia podniosła głowę. W jej oczach zapaliły się błyski stalowe.
— Ty mnie o to pytasz? — mówiła głosem twardym. — Gdybym była na twojem miejscu, nie wahałabym się ani na chwilę w wyborze drogi.
— Kobietom nie dają zarządu prowincyi.
— Ale kobiety mają sztylet i truciznę.
Stała przed nim wyprostowana, z głęboką zmarszczką pomiędzy brwiami.
— Będziecie z Publiuszem parą dobraną — wyrzekł Marek, spoglądając na Tullię zazdrosnem spojrzeniem. — Gdybym ja miał waszą dumę!... Ale co tobie? — zawołał, widząc, że Tullia pobladła.
— Zdaje się, że Publiusz nie o mnie myśli, gdy nas odwiedza — odezwała się Tullia, spuszczając głowę.
Nagle ujęła Marka za ręce i zapytała szybko:
— Wszakże patrycyuszkę, która przyjmuje zakon chrześciański, czeka kara miecza?
— Tak nakazuje prawo — odpowiedział Marek, zdziwiony niespodzianym zwrotem rozmowy.
— A co trzeba uczynić, żeby patrycyuszkę stawić przed sądy?
— Wystarcza donieść pretorowi, że bierze udział w nocnych zebraniach chrześcian.
— A gdyby się wyparła?
— Należy ją śledzić i kazać pochwycić na gorącym uczynku.
— Dziękuję ci...
— Ręce twoje drżą, w oczach płoną błyski złowrogie, na twarzy wykwitły chorobliwe rumieńce — mówił Marek, coraz więcej zdziwiony. — Czybyś ty?...
— Ja? — zawołała Tullia, uśmiechnąwszy się pogardliwie. — Ja miałabym uwierzyć w ten przesąd motłochu i niewolników? Patrycyuszka rzymska chrześcianką, siostrą nędzarek i sług? Sądziłam, że znasz mnie lepiej.
A zbliżywszy usta swoje do ucha Marka, szepnęła:
— Mówi mi głos wewnętrzny, że Mucya przyjmie ten zabobon wschodni.
— I tybyś... — zawołał Marek.
Cofnął się o cały krok, patrząc ze zgrozą na Tullię.
— Mucya jest naszą krewną, Tullio — wyrzekł z wyrzutem w głosie.
— Najbliższą krewną jestem sobie sama — odpowiedziała Tullia, marszcząc brwi.
Było tyle nieubłaganej stanowczości w jej twardych rysach, że się Marek przeraził.
— Nie chciałbym zasłużyć na twoją zemstę — mruknął.
— Bo nie byłeś nigdy mężczyzną — odpowiedziała Tullia. — A teraz polecam cię bogom domowym, w których nie wierzysz i Hymenowi, który nie zapali dla ciebie jutro jasnych pochodni. Niech ci sen da noc szczęśliwą, biedaku!
Pogładziła twarz Marka ręką, jak matka, pieszcząca smutne dziecko i odeszła.
Przybywszy do domu, kazała zawołać jednego z niewolników, przeznaczonych do jej służby osobistej, a gdy nizki, tłusty, kosooki Greczyn stanął przed nią, wyrzekła:
— Mówiono mi, że umiesz przykładać ucho i oko do każdych drzwi.
Niewolnik zbladł. Pochyliwszy głowę, czekał drżący na wyrok, który mu słowa pani zapowiadały.
Ale Tullia uśmiechnęła się łaskawie i mówiła dalej:
— Potrzeba mi, od tej chwili twojego oka i ucha. Zbliż się!
Kiedy Greczyn przypadł do jej kolan, nachyliła się nad nim i wyrzekła głosem stłumionym:
— Chcę wiedzieć, co Mucya Kornelia robi o każdej porze dnia, w domu i po za domem, kogo przyjmuje, z kim i o czem rozmawia. Jeżeli wywiążesz się z zadania ku mojemu zadowoleniu, wówczas czeka cię nagroda, o jakiej nie marzyłeś; lecz gdybyś mnie okłamał lub zawiódł, wtedy skonasz pod chłostą lub zginiesz w więzieniu. Możesz odejść!
— Będziesz wiedziała, pani, o każdej godzinie Mucyi Kornelii — odezwał się niewolnik i dotknąwszy ustami końca trzewika Tulli, oddalił się, cofając się tyłem.
Chcąc natychmiast wykonać rozkaz pani, zbliżył się cichą stopą do pokoju Mucyi i uchylił bez szelestu kotary. Słabe światło lampy nocnej padało na puste łóżko...
Trzymając się ścian i nasłuchując uważnie, obszedł cały dom, a gdy nie znalazł nigdzie Mucyi, wyszedł do ogrodu. Ale i tu szukał daremnie.
Szukał daremnie. Mucya bowiem opuściła przed godziną dom w towarzystwie Mimut i dwóch gladyatorów germańskich, z których jeden świecił z przodu pochodnią, a drugi postępował z tyłu z obnażonym mieczem w ręku.
Otulona ciemnym płaszczem, zdążała zaułkami ku bramie Flamińskiej, a gdy wydostała się za miasto, skręciła na lewo, na drogę, wiodącą w stronę Tybru.
Nie była sama. Ze wszystkich stron ukazywały się gromadki ludzi, ciągnące w tym samym kierunku.
Okolica podmiejska stawała się coraz więcej pustą, uboższą. Tu i owdzie tylko błyszczało spóźnione światło w jakimś ogrodzie. Zdala dochodził szum rzeki, spływając się z ciszą nocną.
Mucya szła przeszło godzinę, kiedy się niewolnik, idący przodem z pochodnią, zatrzymał przed jakąś bramą i stuknął w nią trzy razy.
Ktoś odsunął okienko i wyrzekł coś półgłosem. Niewolnik zrobił na ustach znak krzyża, odpowiedział kilka słów szeptem, poczem się brama otworzyła.
Mucya znalazła się w obszernym ogrodzie, wpośród którego rysowały się na tle ciemnej nocy ciemniejsze od niej kontury ogromnej szopy. Stłumiony śpiew mnóstwa głosów wydobywał się na zewnątrz, otaczając budynek brzękiem tajemniczym.
Nasunąwszy kaptur płaszcza na głowę, weszła Mucya za niewolnikiem do szopy i stanęła pod ścianą w pobliżu drzwi. Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Kilkaset ludzi klęczało i śpiewało pieśń, nieznaną pogance.
Pierwszem wrażeniem, jakie Mucya odniosła na zebraniu chrześcian, było nieprzyjemne zdziwienie.
Rzymianka, przywykła do marmurowych świątyń, ozdobionych złoconemi posągami bogów, do wspaniałych kolumnad, obwieszonych bogatemi wotami i wieńcami i do wytwornych kapłanów, czuła się obcą w szopie drewnianej bez filarów, mozaiki i sztukateryi. Samo otoczenie Jowisza kapitolońskiego i innych mieszkańców Olimpu działało na zmysły, pobudzając do kornego rozmyślania, a tu, w świątyni chrześciańskiej, spoglądały na nią nagie brudne ściany, oświetlone żółtym płomieniem kilku lamp olejnych.
Przez otwarte drzwi wchodziły ciągle nowe postacie, mężczyzn i kobiet, starców i dzieci.
Mucyę mijali prawie sami nędzarze — rzemieślnicy, niewolnicy, żołnierze niższych stopni, gladyatorowie, przekupnie — same twarze smutne, uginające się pod brzemieniem życia. Ubóstwo, łachmany, rozpacz, głód, nieszczęście, wszelaka niedola napełniały szopę, padając na kolana przed bogiem, zakazanym przez imperatora i senat.
Widok motłochu nie usposabiał Mucyi życzliwie do „przesądu wschodniego.“ Wszakże była patrycyuszką, którą obyczaj wielu wieków bronił przed zetknięciem z nędzą, wyznaczając jej w teatrach, w cyrku, w świątyni nawet miejsce osobne, aby swej białej sukni nie walała o brud ubóstwa. Ją, Kornelię, odgraniczał nieprzebyty mur przywilejów społecznych i towarzyskich od szarego tłumu, który istniał na to tylko, by jej służył. Jeżeli się do niego zniżała, litując się nad poniewierką wydziedziczonych, to wiedziała, iż wyświadcza łaskę, za którą należy być wdzięcznym.
A tu, w świątyni chrześciańskiej, otaczały ją zewsząd istoty, któreby się nie odważyły do niej w żadnem innem miejscu zbliżyć, ocierały się o nią, potrącały ją, tłoczyły się wokoło niej, przyciskając ją do ściany.
Mucya nie miała pogardliwej dumy Tullii. Wychowana przez greckiego stoika, godziła się z łagodnemi rządami Marka Aureliusza, który opiekował się nawet niewolnikami. I ona nie znęcała się nad służbą, nie karała nigdy okrutnie, chętniej pobłażliwa niż sprawiedliwa, ale była to dobroć prawego serca, które nie znosi krzywdy słabego. O tem, żeby niewolnik, zrodzony w kajdanach, był jej równym, nie pomyślała nigdy córka konsulów, pretorów i trybunów. Jej, patrycyuszce, przystało być łaskawą, łaska jednak a obowiązek to dwie bardzo różne rzeczy.
Nie na to, by obrazić oczy widokiem nędzy, przyszła Mucya na zebranie chrześcian. Pozbawiona wiary w religię urzędową, chciała się przypatrzeć zblizka owemu nowemu bogu, o którym słyszała tyle opowieści sprzecznych. Filozofowie drwili z „zabobonu wschodniego,“ władza ścigała go bez miłosierdzia, nie szczędząc wyszukanych męczarni, motłoch posądzał go o wszystkie nieszczęścia, które spadały na Rzym, a wyznawcy czerpali z niego pogardę prześladowań i śmierci. Mucya widziała sama, jak niewiasty szły w amfiteatrze bez obawy pod pazury i paszcze dzikich bestyj. Starcy konali na krzyżu bez jęku, dzieci poddawały się z uśmiechem na ustach okrutnym katuszom.
Potężnym musi być Bóg, który stwarza bohaterów i pokonywa instynkt samozachowawczy. Rozumiała to bardzo dobrze Rzymianka, spadkobierczyni walecznych czynów, zapałów i poświęceń całego szeregu pokoleń. Ten ścigany, oplwany, a mimo to tak czczony Bóg, pociągał duszę patrycyuszki, dla której dumne myśli i gwałtowne uczucia nie były rzeczą obcą.
Żaden z bogów Olimpu, chociaż mieszkali w złoconych pałacach i przyjmowali ofiary z tysięcy ołtarzów, rozrzuconych po całem imperium, nie budził tak namiętnej miłości. Nietylko nie oddawano za nich życia i mienia, lecz zaniedbywano nawet ich świątynie, które świeciły w dni uroczyste pustkami, mimo skarg i nawoływań kapłanów.
Tylko Rzym rządzący z imperatorem Markiem Aureliuszem na czele brał zwykle udział w obrzędach. Ale Mucya wiedziała, iż purpuraci nie stawali przed obliczem Jowiszów, Marsów, Dyan i Wener z wiarą w sercu i pobożną modlitwą na ustach. Czcili oni zewnętrznie, nie bogów, lecz tradycye, którym stolica świata zawdzięczała swoją wielkość, przekonani, że bez tej podstawy runie gmach, zbudowany przez cnoty wieków. Religia już tylko polityczna była dla Rzymian oświeconych wiarą praojców.
Inaczej Bóg chrześcian. Za niego znosili ludzie męczarnie tak okrutne, iż drobna ich część, przecierpiana w służbie Rzymu, wystarczyłaby do rozsławienia imienia bohatera. Cały świat wysławiał dotąd nazwisko Mucyusza Scewoli za to, że oddal jednę rękę ogniowi; a chrześcianie ginęli w płomieniach, chociaż ich od tak strasznej ofiary mogło odwołanie zabobonu uwolnić.
Więc tkwiła w tym wzgardzonym „przesądzie“ siła potężniejsza od życia i jego darów? Więc to, co chrześcianie zyskiwali przez śmierć, było lepsze od tego, co tracili?
Gdzież on, ten dziwny Bóg? Gdzie jego wyobrażenie?
Na drugim końcu szopy, w głębi, spostrzegła Mucya zwykły stół, a na nim, w otoczeniu kilku świec woskowych, czarny krucyfiks. — Nic więcej...
Ubogi był chrześcianin, jak jego świątynia wyznawcy. Słusznie drwili filozofowie, iż narodził się wyłącznie dla nędzarzów.
Ale nie... Oko Mucyi, chodząc nad tłumem, zatrzymało się nagle zdziwione. Wszakże to Metella, patrycyuszka, jak ona, jedna z niewielu matron rzymskich dawnego obyczaju, wierna małżonka, wzorowa matka, hojna pani. A tam, w pobliżu ołtarza, klęczała Domicylla ze stanu rycerskiego obok starego Hortensyusza, który piastował temu lat kilka godność konsula. I Rufiusz, trybun legionów, i propretor Flaminiusz modlili się razem z niewolnikami.
Rozglądając się uważniej, policzyła Mucya kilkadziesiąt osób, zajmujących stanowiska wybitne. Wojskowi i świeccy dygnitarze ginęli w tłumie, nie usuwając się od nędzy. Nawet uczeni korzyli się przed wzgardzonym bogiem, bo oto wchodził właśnie do szopy Minucyusz Felix, głośny adwokat i retor, znakomity stylista, znany Mucyi z dzieł polemicznych i z mów wygłaszanych na rynku.
I on? Wszyscy prawnicy wyrażali się z uznaniem o jego wiedzy i zdolnościach.
Więc Bóg chrześcijan nie jest tylko przesądem ubogich i ciemnych?
Obecność osób jej towarzystwa usposobiła Mucyę lepiej do zebrania chrześcian. Gdzie była Metella i Domicylla, niewiasty szanowane powszechnie, tam mogła się i ona znajdować.
Ciekawie zaczęła się teraz nabożeństwu przypatrywać.
Słyszała nieraz, czytała nawet w pismach Frontona, że chrześcianie czczą głowę osła, zbierają się zaś dlatego w miejscach odludnych i w godzinach nocnych, by ukryć zmysłowe wyuzdanie przed czujnem okiem straży, pilnującej moralności publicznej.
Głowy osła nie dostrzegła nigdzie, a zamiast rozpustników widziała pobożnych, modlących się na kolanach. Śpiewali jakiś hymn, którego poważna melodya przypominała jej pieśni pogrzebowe. Łzami śpiewali, smutkiem skarg...
W głębi szopy, przed ubogim ołtarzem, stał wysoki starzec w białej sukni, rozkładał ramiona i pochylał się nad krucyfiksem. Spełniał zapewne ofiarę chrześciańską.
Wszystko, co Mucya dotąd widziała, nie tłómaczyło jej potęgi nieznanego boga i miłości jego wyznawców. Było to zebranie gromady ludzi różnych stanów, złączonych jakąś wspólną wiarą. Ale jaką?
Oczy wychowanki filozofii greckiej zaczęły szukać odpowiedzi na pytanie, które ją zajmowało, na twarzach chrześcian. Czegóż oni chcą od swojego boga?
Obok niej klęczało kilku niewolników bogatszych domów! Poświadczały to tuniki, ozdobione haftami.
Jeden z nich, oparłszy głowę o ścianę, patrzył przed siebie, nie biorąc udziału w śpiewie. Przykucnął w kącie, skulony, zmięty, jakby się chciał wcisnąć pod ziemię. W jego oczach i naokoło ust było tyle boleści, że starczyła za najgorętszą modlitwę. Każdy rys tej twarzy zmęczonej, zwiędłej mimo młodości, płakał krwawemi łzami.
Po raz drugi w życiu widziała Mucya taką niemą rozpacz. Przypomniała sobie wzrok skatowanej Mimuty, walającej się pod murem ogrodu i zrozumiała, czego ten niewolnik chciał od boga chrześcian. Zanosił on do Niego nędzę swoją i błagał go o zmiłowanie.
Patrycyuszka, odzywająca się do służby tylko wtedy, kiedy tego potrzeba wymagała, zastanawiała się rzadko nad duszą niewolników. Żywe sprzęty ukrywały zresztą przed nią zarówno radości, jak cierpienia, ruszając się obok niej automatycznie, układając dla niej twarz w maskę tępego posłuszeństwa.
Tu, w świątyni chrześcian, wobec boga nędzarzów, nie kłamały oczy i usta niewolników; tu wyzierała z tych oczu dusza ludzka, z tych ust płynęła skarga ludzka.
Gdziekolwiek Mucya spojrzała, wszędzie dostrzegała oblicze człowieka, które myślało, cierpiało, kochało!
I było jej, jakby ją nagły blask oświecił. Jej prawe serce ulitowało się nad milionami istot, którym okrucieństwo zwycięzców odjęło swobodę myśli, uczuć i czynów. Cichy jęk wszystkich wydziedziczonych rzymskiego świata uderzył w jej duszę szlachetną i znalazł w niej oddźwięk pokrewny.
Spojrzała w stronę krzyża... On, ten ubogi Bóg, podniósł rękę błogosławiącą nad wszelkiem cierpieniem, nauczył nieszczęśliwych pogardy dóbr i rozkoszy ziemskich, poniżył pychę, a podwyższył rozpacz, otworzył dla nędzarzów życie inne... i za to zamordowali go możni i bogaci, a prześladują samolubni.
Patrycyuszka nie dziwiła się już wydziedziczonym, że miłowali swojego boga nad to nędzne istnienie, które nie dawało im nic, oprócz poniewierki.
Ale oni, Metella, Domicylla, Hortensyusz, Rufiusz i inni, należący do warstw rządzących — za co dziękują oni bogu chrześcian? Daleko wygodniejszymi są dla nich mieszkańcy Olimpu, pobłażliwi sędziowie słabości ludzkich, któremi się sami plamią.
W szopie zaległa cisza. Kapłan, dokonawszy ofiary, odstąpił od ołtarza, a miejsce jego zajął Minucyusz Felix.
Słynny retor, średniego wzrostu mąż, spalony słońcem Afryki, które oświetlało jego kołyskę, stał, zawinięty w togę, zwrócony twarzą do zebranych i czekał na zupełny spokój. Kiedy ostatnie szepty zamilkły, zrobił w powietrzu znak krzyża i odezwał się głosem donośnym:
— Ukochani bracia i siostry w Chrystusie!
Znów czekał; potem mówił:
— Wiadomo wam, że nasi wrogowie obarczają nas wszystkiemi klęskami, które spadają na Rzym, My odpowiadamy za niepomyślną wojnę, my za pożary, zaraźliwe choroby, za nieurodzaj, suszę i powodzie. Ponieważ tego roku nietylko Italia, ale i żyzny Egipt odmówił obfitego ziarna, przeto grozi Rzymowi głód, gdy zaś panowie świata cierpią, wówczas szukają winowajców między niewinnymi. Mówię wam to, abyście się przygotowali na nowe prześladowania, które nas prawdopodobnie nie ominą. Radzę wam nie szukać rozmyślnie męczeństwa, już bowiem dosyć krwi naszej splamiło sumienie Rzymu. Nie oddawajcie się sami w ręce pretorów, nie drażnijcie nienawiści wrogów obelgami, miotanemi na ich bożyszcza, nie szukajcie śmierci własnowolnie, ale kogo Bóg wybierze do palmy męczeńskiej, ten niech się w godzinie ostatniej modli gorąco, by mu Pan panów dał moc do zniesienia złości tego świata. Ktoby zaś z was nie czuł siły do wytrzymania tortur, ten niech się schroni do grobów podziemnych — lub uchodzi w góry.
Zamilkł, rozglądając się wokoło płomiennem okiem Afrykańczyka. I Mucya spojrzała na swoje najbliższe otoczenie, szukając na twarzach chrześcian wrażenia jego smutnej zapowiedzi. Zdawało jej się, że słowa retora powinny wywołać okrzyk trwogi, że poruszą tłum, zagrożony prześladowaniem.
Ani jedna ręka nie podniosła się do góry z groźbą, ani jedne usta nie zbladły. Chrześcianie słuchali żałobnej wiadomości ze spokojem ludzi, przywykłych do nieszczęścia. Zamiast przestrachu, dostrzegła Mucya na wielu ustach uśmiech lekceważący. Ci ludzie gardzili śmiercią, jak jej przodkowie, ginący bez skargi za chwałę Rzymu.
Coraz więcej zbliżało się serce patrycyuszki do wzgardzonych sekciarzów. Zaczynała ich podziwiać i szanować.
— Kogo Pan panów wybierze do palmy męczeńskiej — mówił Minucyusz Felix dalej — temu niech w chwili okrutnej próby będzie pociechą świadomość nicości tej ziemi. Nie nas, dzieci jednego, sprawiedliwego, dobrego Boga, trwoży śmierć, straszna tylko dla tych, którzy łączą wszystkie nadzieje, z życiem i jego rozkoszami. Czemże-bo dla nas życie? Przelotną wędrówką, znikomą chwilą w bezmiarach wieczności, nędzną walką o zaspokojenie potrzeb i chuć ciała. Z cudzej krzywdy, z grzechu rodzi się wszystko to, za czem się ludzie na ziemi ubiegają. Krew zwyciężonych sączy się z purpury zwycięzców, łzy wyzyskanych lśnią na milionach bogaczów, przekleństwa sponiewieranych mnożą się nad zaszczytami pysznych. W błocie tarza się rozkosz doczesna, niesprawiedliwość podaje rękę sile, głupstwo rozumowi.
— Nasi prześladowcy rzucają nam w twarz obojętność dla spraw państwa. Ale czemże dla nas dobro Rzymu, na którego wielkość złożyło się nieszczęście licznych narodów? Nasz Bóg, ojciec i opiekun całego stworzenia, miłosierny dla wszystkich, litujący się nad słabym i ubogim, nie uznaje różnicy między zwycięzcą i zwyciężonym, wolnym a niewolnym, nie sprzyja okrucieństwu wojny, wiarołomstwu mocnych, pysze bogatych; nasz Pan nie korzy się przed zaszczytami i dostatkami tej ziemi, wynagrodzając tylko dobroć i miłosierdzie. Jakże możemy sprzyjać Rzymowi, którego potęga wyrosła z gwałtu i samolubstwa? Rzeczą przemijającą jest dla nas wszelki blask doczesny...
— Żądają od nas, abyśmy składali ofiary ich ich bogom i uwielbiali ich mędrców! Ależ oni sami drwią z tych bogów w teatrach i w księgach, a mędrcy ich pożerają się nawzajem językami, każdy z nich bowiem uczy czego innego. Jakże chcą, abyśmy szanowali bogów, którzy przestali być dla nich strasznymi? Modląc się w świątyniach, kłamią; zwracając się do swoich kapłanów, nie wierzą; rosząc ołtarze krwią zwierząt, uśmiechają się szydersko. Nędzni obłudnicy, nie mający odwagi do zburzenia świątyń, które przestały być dla nich domami bogów, mordują nas za to, że nie chcemy kłamać, jak oni.
Mucya, która słuchała dotąd z głową pochyloną, spojrzała teraz na Minucyusza Felixa. Jego ostatni argument wdarł się do jej duszy promieniami jasnego światła. W istocie... Za co tych ludzi prześladują?... To oni, obrońcy Olimpu, winni są kary, dopuszczają się bowiem bezprawia w imieniu bogów, których nie uznają.
A Minucyusz Felix mówił dalej:
— Drwią z nas, że modlimy się do Boga, którego zazdrość kapłanów żydowskich przybiła do drzewa hańbiącego. Ale kiedyż spotykała się nowa prawda z życzliwością tych, którzy zawdzięczali starej władzę bogactwa? Wszelkie słowo, wszelki czyn, brzemienny przyszłością, budził zawsze nieufność i rozkiełznywał samolubne namiętności. Zbyt nędznem i słabem stworzeniem jest człowiek, żeby mógł zrozumieć odrazu głos Opatrzności i pójść za jego wskazówkami. Śladami rozwoju ludzkości płynie krew proroków, bohaterów i mędrców, przelana przez nienawiść podłych i głupich. I nasz Bóg, chociaż dziś wzgardzony, bo przyniósł światu nową prawdę, przystępną tylko dla najlepszych i najnieszczęśliwszych chwili obecnej, zapanuje kiedyś jawnie, uznany i czczony powszechnie, do nas bowiem należy przyszłość. Kapłani grecko-rzymskich bogów i filozofowie podają nas na pośmiewisko oświeconych, a podburzają przeciw nam motłoch, ale niech przyjdą do nas i porównają naszą prawdę żywą ze swoją martwą nauką. Ich bogowie cudzołożą, kłamią, kradną, czynią nieprawości, jak najgorsi z pomiędzy ludzi; nasz Bóg karze wszelką złość, a wynagradza tylko uczciwość, czystość, dobroć i miłosierdzie; ich mędrcy uczą rozpusty, szyderskiego uśmiechu albo smutnej obojętności, biernego poddania się nieuchronnej konieczności, odbierającej śmiertelnikowi wszelką nadzieję; nasi mistrzowie zalecają skromność, umiarkowanie, wstrzemięźliwość i pocieszają nieszczęśliwego chwałą Królestwa Niebieskiego. Bo jest świat inny, lepszy, bo nie może być, żeby myśl i uczucia ginęły razem z ciałem, ich narzędziem znikomem, bo nie było nigdy prawdą, żeby życie gasło na zawsze z chwilą śmierci. Przeczucie całej przeszłości potwierdza naszą wiarę, bez której pobyt człowieka na ziemi byłby okrutną zabawką złośliwych demonów. Przeto niech was nienawiść naszych prześladowców nie straszy i nie odwodzi od nauki prawdziwej. Męczarnie ciała wynagrodzi wam Bóg sprawiedliwy szczęściem duszy, światłością wiekuistą...
Skończył...
Z kilkuset piersi wypłynęło stłumione Amen.
Wtem odezwały się na dworze szybkie, ciężkie kroki. Ten sam niewolnik, co otwierał Mucyi bramę, wpadł do szopy i, zbliżywszy się do Minucyusza Felixa, szeptał mu coś do ucha.
Retor podniósł rękę i zawołał:
— Pachołkowie prefekta miasta zbliżają się do naszego schroniska! Ktoś nas zdradził! Rozejdźcie się niezwłocznie tylną furtką i ukryjcie się w ogrodach. Nie szukajcie dobrowolnego męczeństwa!
Wolno, jakby im nie groziło żadne niebezpieczeństwo, podnieśli się chrześcianie i opuszczali szopę w porządku, prowadzeni przez Minucyusza Felixa. Dopiero na dworze rozsypali się i znikli w ciemnościach nocy.
Kiedy się Mucya, otoczona swoją służbą, wydostała za mur, rozległ się głuchy łoskot. Pachołkowie miasta stukali do bramy.
— Otwórzcie w imieniu boskiego imperatora! — wołał głos donośny.
— Nie możemy wracać bramą Flamińską, pani — odezwał się jeden z gladyatorów Mucyi.
— Lękasz się? — zapytała Mucya.
— Nie o siebie, pani. Żołdactwo mogłoby ciebie znieważyć.
Łoskot powtórzył się... mocniejszy. Pachołkowie wyważali bramę.
Gladyator wziął Mucyę na ręce i pobiegł z nią nad rzekę.
Na drodze zamigotały światła — rozległy się nawoływania — szczęk broni. Pachołkowie, przekonawszy się, że szopa pusta, przetrząsali ogrody i zarośla.
Gladyator pędził brzegiem Tybru, potykając się o kamienie. Kroki jego przyśpieszała wrzawa, zbliżająca się w stronę rzeki.
Przeraźliwy krzyk niewieści rozdarł ciszę nocną. Żołnierze ujęli jakąś chrześciankę.
Gladyator odwrócił się w biegu i nakreślił powietrzu znak krzyża.
— Niech ci Bóg da śmierć mężną — mruknął.
— Ona umrze? — zapytała Mucya.
— Tylko dla tego świata, pani — odpowiedział gladyator.
— Za co ich oni mordują? — oburzało się prawe serce Mucyi.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.