Gasnące słońce/Część pierwsza/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Gasnące słońce
Podtytuł Powieść z czasów Marka Aureliusza
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Minucyusz Felix wrócił z sądów, gdzie bronił wyzwoleńca, któremu spadkobiercy jego dawnego pana zaprzeczyli wolności.
Nie miał on daleko z głównego rynku do domu, dworek jego bowiem stał na Palatynie, w pobliżu pałaców cesarskich.
Oddawszy służbie togę i zwoje pergaminowe, wszedł do pracowni i spoczął na twardem krześle dębowem. Ciężko opuścił ramię na poręcz i zwiesił głowę na piersi.
Bez szelestu uchyliła się zasłona i na progu ukazał się stary, siwy niewolnik, pełniący czynność krajczego.
— Śniadanie podane, panie — odezwał się głosem przyciszonym.
Minucyusz Felix nie ruszył się.
— Czy Fromencyusz nie pytał o mnie? — wyrzekł, nie podnosząc głowy.
— Dyakon zachodził do nas dwa razy — odpowiedział niewolnik.
— Czy nie mówił, ilu z naszych ujęli wczoraj pachołkowie miasta?
— W ręce ich wpadła Egipcyanka Mimut, niewolnica Mucyi Kornelii, i dwóch majtków z okrętów cesarskich.
Milczeli... Po jakimś czasie mruknął Felix:
— Krew ich splami sumienie trybuna Publiusza Kwintyliusza, którego igrzyska pretorskie odbędą się w przyszłym tygodniu.
Znów się zamyślił, potem zapytał:
— Czy rządca rozdał dziesięć tysięcy sesterców, przysłane przez Metella za wygrany proces, między ubogich naszej gminy?
— Stało się podług twego rozkazu, panie.
— Zostaw mnie samego...
— Śniadanie podane — przypomniał sługa.
— Nie mogę... Napiłem się dziś tyle żółci! — wyrzekł Felix, oddalając niewolnika ruchem ręki.
Kiedy został sam, dźwignął się ociężale z krzesła i zaczął chodzić po pokoju.
Ze wszystkich stron patrzyły na niego księgi i pergaminy, ustawione na półkach i w szafach. Co myśl ludzka wydała w przeciągu kilku wieków rozumnego, szlachetnego i przewrotnego, zebrał słynny retor i przetrawił w sobie. Zanim przyjął wiarę chrześcian, pytał o radę mędrców całej przeszłości, zacząwszy od kapłanów indyjskich, a skończywszy na Epiktecie i Frontonie. Burza, która szalała niejednokrotnie pod jego czaszką, pobruździła młode czoło; ból, który targał jego sercem, wziął oczom blask, a ustom uśmiech swobodny.
Znużenie malowało się na twarzy Felixa, kiedy zatrzymawszy się na środku pokoju, obrzucił wzrokiem swoją bibliotekę i odezwał się półgłosem do siebie:
— Na to myślało tyle głów i cierpiało tyle serc, aby człowiek został tem samem, zawsze samolubnem i drapieżnem zwierzęciem, karmiącem się nieszczęściem i rozpaczą bliźniego. Gwałt nazywa się ciągle cnotą, chytrość rozumem, pycha dumą, pokora nikczemnością, a dobroć głupotą. Niczego nie nauczyła się ludzkość od was, filozofowie i poeci; niczego od ciebie, historyo; niczego od natchnionych i szlachetnych. Sprzyja ona dotąd tylko tym, którzy ją bawią, lub schlebiają jej nizkim namiętnościom.
I znów spoczął na krześle, opuszczając głowę.
— Chciałbym już przejść do krainy światłości — mówił szeptem — dusi mnie cuchnące powietrze tej ziemi... Gdyby nie obowiązek wytrwania...
Powtórnie rozchyliła się zasłona i ukazał się ten sam niewolnik.
— Mucya Kornelia prosi o posłuchanie — odezwał się.
— Mucya Kornelia?
Minucyusz Felix zwrócił na starca wzrok zdziwiony.
— Czy posłyszałeś dobrze nazwisko? — zapytał.
— Kupiłeś mnie od Korneliów, panie — odpowiedział niewolnik. — Mucyę nosiłem na rękach.
— Niech wejdzie! — rozkazał Felix, podnosząc się z krzesła.
Odwiedziny panien w pracowniach retorów, filozofów i poetów nie należały w Rzymie cezarów do wypadków rzadkich, ale młodsza Kornelia była patrycyuszką dawnego obyczaju, który nie pochwalał zbytniej swobody płci pięknej. Wiedział o tem Felix i dlatego zdziwił się śmiałości Mucyi.
Kiedy weszła, pochylił głowę i przyłożywszy rękę do piersi, wyrzekł:
— Domyślam się, że tylko bardzo ważna sprawa skierowała twoje dostojne nogi w moje nizkie progi.
Zanim Mucya odpowiedziała, obejrzała się uważnie po pokoju.
Felix zrozumiał znaczenie tego wzroku, bo dodał:
— Ściany moje są tak nieme i głuche, iż nawet tortury nie wydobyłyby z nich ani jednego dźwięku. Możesz wszystko mówić.
Usiedli naprzeciw siebie, przedzieleni stołem, zarzuconym zwojami papieru i książkami.
— Jedna z moich niewolnic, Egipcyanka Mimut, dostała się wczoraj w moc prefekta miasta — zaczęła Mucya.
Podejrzliwie spojrzał na nią Felix, znał bowiem nienawiść patrycyuszów do chrześcian.
— Czy wolno wiedzieć, za jakie przestępstwo dosięgła twoją niewolnicę sprawiedliwość boskiego cesarza? — zapytał.
— Rodzaj tego przestępstwa znasz równie dobrze, jak ja.
— Nie rozumiem...
— Zrozumiesz, gdy ci powiem, że byłam wczoraj świadkiem zebrania chrześcian za bramą Flamińską.
Śniadą twarz Felixa pokryła lekka bladość. Przez kilka chwil patrzył na Mucyę wzrokiem bezradnym, namyślając się nad odpowiedzią, potem uśmiechnął się gorzko i odparł:
— Wiadomością tą możesz sobie zasłużyć na wdzięczność twojego krewnego, pretora Marka Kwintyliusza, który będzie szczęśliwy, gdy zamknie urzędowanie wyrokiem zajmującym. Bo Minucyusz Felix, rzucony będzie w amfiteatrze przed lwy i tygrysy, to niezwykłe widowisko dla motłochu Rzymu! Nie obawiaj się! Zapierać się, ani bronić nie będę...
— O! — wyrzekła głosem cichym — zły musi być ten świat, kiedy podejrzewa wszędzie zdradę i nikczemność. Znam go dotąd tak mało, a widziałam już tyle nieprawości...
Po chwili milczenia dodała:
— Nieszczęście tej biednej dziewczyny płoszyło dziś sen z moich powiek. Chciałabym ją wyrwać z paszczy dzikich bestyj i wierzyłam, że mi pomożesz.
— Ty litujesz się nad Egipcyanką, ty? — zawołał Felix żywo. — Wszakże to niewolnica, zwierzę, urodzone dla śmierci niesławnej i okrutnej.
— Lituję się nad wszelkiem cierpieniem i nad wszelką nędzą — odpowiedziała Mucya.
— Mówisz jak chrześcianka...
— Mówię, jak kobieta, którą obraża widok krzywdy niezasłużonej.
— Tak uczy tylko nasz Bóg...
— Tak uczy każde serce, nie znoszące niesprawiedliwości.
W oczach Felixa błysnęła radość.
— Gdybyś ty chciała uwierzyć w naszego Boga! — zawołał, podnosząc się z krzesła. — Kornelia chrześcianka starczyłaby za tysiące innych wyznawców.
— Kornelia nie może się oddać zupełnie Bogu, który lekceważy wielkość Rzymu i złorzeczy naszej przeszłości. Kornelia bez uczuć obywatelskich, bez dumy rzymskiej, nie byłaby godną nazwiska, które jej szereg obywateli i rycerzy przekazał. Nie mam już dla twojego Boga wstrętu patrycyuszki, urodzonej do rozkazywania, uznaję jego dobroć i miłosierdzie, ale nie rozumiem jeszcze jego pokory i obojętności na sprawy państwa. Czem byłby świat bez Rzymu, a Rzym bez panowania nad światem?
Mucya utkwiła w Felixie wzrok pytający. On czuł, że czeka od niego odpowiedzi i że od tej odpowiedzi zależy jej nawrócenie. Zrozumiał, że przyszła do niego po światło, któreby rozproszyło otaczające ją mroki. Chciała być przekonaną...
Mówiła to bladość jej twarzy, świadcząca o wzruszeniu, mimo pozorów chłodu i oczy, w których zapalały się i gasły odblaski wewnętrznego niepokoju.
Nie odrazu odpowiedział Minucyusz Felix.
Głośny retor, którego nie nędza i poniewierka osobista rzuciły w litościwe objęcia krzyża, nie ubóstwo i niewola nauczyły kochać nieszczęśliwych, lecz rozmyślanie nad nicością filozofii i nad niesprawiedliwością urządzeń społecznych zaprowadziły do „wiary niewolników,“ wiedział, że do patrycyuszki nie można przemawiać językiem wydziedziczonych. Jak on, kształciła się i Mucya w szkole greckich sofistów, jak on, korzystała i ona z przywilejów stanu rządzącego, który nie miał powodu do skargi na ustrój państwa rzymskiego.
— Zanim odpowiem na twoje pytanie — zaczął Felix po dłuższym namyśle — pozwól, że postawię ci przedtem kilka pytań od siebie.
Kiedy Mucya skinęła głową na znak zgody, wyrzekł:
— W jakim celu udałaś się na zebranie chrześcian, narażając się na skutki denuncyacyi?
— Chciałam się przypatrzeć zblizka waszemu bogu — odpowiedziała Mucya.
— Kto szuka bogów nowych, ten przestał wierzyć w starych, kto zaś, szukając owych bogów nowych, nie liczy się z niebezpieczeństwem, ten nie chce, nie umie żyć bez bogów.
— Wiadomo ci tak samo, jak mnie — mówiła Mucya — że wielobóstwo ze swojemi opowieściami niemoralnemi należy już oddawna do przesądów motłochu. I ty wiesz, że tak filozofia, jak poezya przeczuwają od kilku wieków boga jedynego, lepszego i szlachetniejszego od ludzi; i tobie nie są obce marzenia Zenona, Arystotelesa, Platona, Cycerona i wielu innych mędrców o jakiejś rozumnej, sprawiedliwej Opatrzności, pozbawionej słabości ziemskich. Mówiono mi, że chrześcianie wierzą w takiego boga. Cóż dziwnego, że chciałam tego boga własnemi oglądać oczami?
— Nic dziwnego dla mnie, którego ta sama ciekawość zawiodła pod krzyż — odpowiedział Felix — ale bardzo dziwne dla wszystkich czcicieli starego porządku. Za taką ciekawość można dać głowę.
— Cóż znaczy głowa bez światła życia, bez wiary?
Spojrzeli na siebie: on badawczo, ona śmiało. Było tyle stanowczości w jej oczach, że Felix nie wątpił o szczerości jej słów dumnych. Wiedział, że nie będzie broniła głowy, gdyby jej państwo od niej zażądało.
— Bóg nasz daje za nędzę ziemską życie wiekuiste — wyrzekł głosem miękkim. — Czy wierzysz w istnienie pozagrobowe człowieka?
— Modlę się do cieniów przodków — odpowiedziała Mucya.
— Oszczędzasz mi trudu przekonywania, chrześciaństwo bowiem polega głównie na wierze w jednego Boga i w duszę nieśmiertelną.
— Znam zaciekłych wrogów waszej wiary — wyrzekła Mucya — którzy drwią z wielobóstwa i szanują cienie przodków.
— Nie naszego Boga nienawidzą owi ślepi, lecz Jego dobroć i sprawiedliwość. Nie rozumiesz? — mówił Felix, spostrzegłszy pytanie w oczach Mucyi. — Twoje prawe serce zrozumie mnie natychmiast.
Felix podniósł wzrok do góry, jakby szukał ponad sobą natchnienia, potem zaczął głosem stłumionym:
— Możni i oświeceni naszych czasów prześladują Boga chrześcian, bo ten Bóg objawił tę samą prawdę dla wszystkich ludzi: dla wielkich i małych, dla mądrych i ciemnych, a oni pragną dla siebie prawdy osobnej. Wydziedziczeni obecnego ustroju społecznego nie mają, podług nich, prawa do opieki państwa, jak gdyby najnędzniejszy nędzarz nie cierpiał, nie płakał, nie myślał i nie tęsknił tak samo, jak wszechpotężny imperator. Nienawidzą naszego Boga, bo ten Bóg, chociaż pokorny, ubogi i cierpliwy, zagraża całemu porządkowi cesarstwa rzymskiego, żądając naprawienia błędów długiej przeszłości. Głosząc tę samą prawdę dla wszystkich ludzi, znosi on niewolnictwo; opiekując się głównie wydziedziczonymi, potępia chciwość i samolubstwo; zapowiadając karę za nieprawość, a nagrodę za dobroć, przeraża gwałt i pychę; stawiając duszę ponad ciało, gromi rozpustę. Ten Bóg, pozornie uległy, jest groźniejszym od wszystkich innych, bo przyniósł światu burzę, która powieje niebawem od wschodu do zachodu, od południa do północy i zmiecie z ziemi gruzy rozpadającego się porządku. Jego tchnienie odświeży ludzkość i nakreśli jej nowe drogi marzeń, celów i czynów. Człowiek, zmęczony czczem gadulstwem filozofii i zniechęcony do bogów, z których drwi każdy, kto tylko zechce, skąpie się w chrześciaństwie, jak w cudownem źródle, które wraca siły młodości. Świat nasz zestarzał się, zwiądł, spodlał, zrobił się głupim szydercą i wyuzdanym rozpustnikiem i dlatego musi ustąpić innemu. Widzą to doskonale wszyscy samolubni, którym zwietrzałe wyobrażenia i pojęcia zapewniają wygodny, spokojny byt na ziemi, i oto powód, dla którego prześladują naszego Boga. Ale nadaremnie straszą nas krzyżami, stosami i zwierzętami cyrku. Historya nasza zaczyna się wczoraj, a jest nas już tylu, iż gdybyśmy dziś, jutro postanowili odmówić państwu podatków i żołnierza, wówczas przekonaliby się ci, co się pysznie panami świata zowią, że są nędzarzami bez naszej pomocy. Dowiedzieliby się, że chrześciaństwo przeniknęło do senatu i legionów, do sądów i szkół, rozszerzając się z szybkością prawdy, oczekiwanej gorąco! Tęsknota ludzkości, spragnionej, lepszej, szlachetniejszej wiary, roznosi nasienie naszej nauki na cichych skrzydłach po całem cesarstwie, a gdzie to nasienie padnie na płaczące serce lub zwątpioną duszę, tam wykwita wszędzie nowy chrześcianin, nowy apostoł i męczennik. Nie jesteśmy już sektą. Kościołem jesteśmy wielkim, potężnym, burzą jesteśmy, która idzie nad światem bez wycia wichrów i bez łoskotu padających drzew, a mimo to obraca wniwecz złocone świątynie i depce możnych bogów. Krzyż nasz błyśnie niebawem na koronach monarchów i na szczytach pałaców!
W miarę, jak Felix mówił, rozgrzewał się jego głos i ożywiała się twarz. W jego zmęczonych oczach błyszczał ogień młodego zapału.
— Do nas należy świat — zawołał, podnosząc rękę do góry — bo my niesiemy zmęczonej ludzkości słowa żywej wiary, szczerej nadziei i szlachetnej miłości; my dajemy zwątpiałym nowe światło, a nieszczęśliwym zmiłowanie...
Z podziwem patrzyła Mucya, której wzrok nie schodził z jego ust, na retora. Inaczej przemawiał ten afrykańczyk, niż sceptyczni, dowcipkujący filozofowie, którzy otaczali ją od lat najwcześniejszych. On nie drwił, nie odzierał człowieka ze złudzeń, lecz wierzył i kochał.
— Nie ośmieliłabym się wątpić o prawdzie tego, co mówisz — odezwała się głosem wzruszonym — ale dlaczegóż pozwalacie się prześladować, skoro posiadacie już środki do obrony?
— Mówi przez ciebie samowola Rzymianki, przywykłej do gwałtu — wyrzekł Felix. — Nie ogniem i mieczem chcemy nakłonić do siebie świat, lecz siłą naszej prawdy. Grzechy przeszłości potrzebują widocznie ofiar, pokuty, kiedy nam tak nasz Bóg nakazał.
— A Rzym? Cóż stanie się z Rzymem? — zapytała Mucya.
— Rzym albo runie, jak tyle innych państw przeszłości, jeżeli nie stanie się rzecznikiem nowej prawdy, albo, przyjąwszy naszą wiarę, będzie dalej ogniskiem świata — odpowiedział Feliks.
— Rzym miałby runąć! — zawołała Mucya. — Możliweż to?
— Nie runęłyż wierzenia i zasady, na których wielkość swoją zbudował?! — zawołał Feliks. — Świątynie jego są puste, sądy wydają zapłacone wyroki, a w legionach służą prawie sami barbarzyńcy. Dawne cnoty rzymskie błąkają się jeszcze tu i owdzie, lecz są to już tylko upiory bezpowrotnie minionej przeszłości. Jeźli Rzym nie uwierzy w nową prawdę, upierając się przy starej, której sam nie szanuje, wówczas przejdą po nim inne, świeższe narody i zdepcą go, jak sprzęt niepotrzebny.
Mucya nie przeczyła. Słowa Felixa roznieciły w jej świadomości jasny płomień. Wiedziała teraz, dlaczego istniejący porządek społeczny, pobłażliwy dla wszystkich wyznań, nienawidzi chrześciaństwa, usiłując stłumić jego wzrost. Ten Bóg cierpliwy i pokorny nie był jedynie opiekunem ubogich. Przygarniał on do siebie wszystkich niezadowolonych, których chłód gasnącego słońca męczył, nie dając im ciepła ożywczego. I ona odczuwała zimne dreszcze swej epoki.
— Czy rozumiesz teraz, dlaczego nas imperator i senat prześladują? — zapytał Felix, pochylając się nad nią.
A kiedy Mucya milczała, dodał głosem stłumionym:
— Dzień, w którym Mucya Kornelia przyjmie chrzest, będzie dniem uroczystym dla gminy rzymskiej.
— W Kornelii żyje jeszcze Rzymianka — wyrzekła Mucya.
— Chcesz się namyślić? — mówił Felix. — Chcesz zdusić w sobie pychę Rzymianki, zanim ukochasz całą ludzkość cierpiącą, jak nakazuje nasz Bóg? Szanuję twoje wahanie, bo wierzę, że wzmocni ono w tobie miłość do nowej prawdy. Jesteś prawą i szlachetną, a Bóg nasz narodził się tylko dla dobrych.
Wolno podniosła się Mucya z krzesła.
— Zapomnieliśmy o mojej niewolnicy — wyrzekła — której życie pragnę zachować dla jej starej matki.
— Nie wyrwiesz jej z rąk pretora, ani z paszczy lwa, chyba, żeby ci Publiusz Kwintyliusz dopomógł — odpowiedział Felix. — Gdyby się trybun na to zgodził, mógłby jej dozorca cyrku podać przed wyjściem na arenę zatruty sztylet. Jest to sposób jedyny.
— Jeźli to od Publiusza zależy, nie wątpię o skutku mojej prośby.
— A ja wątpię, trybun bowiem należy do zaciekłych wielbicieli istniejącego porządku.
— Udam się natychmiast do niego.
— Niech ustom twoim doda Bóg chrześcian siły przekonywającej — wyrzekł Felix i, uchyliwszy kotary, przeprowadził Mucyę aż na próg domu.
Spocząwszy w zakrytej lektyce, przymknęła Mucya powieki. Uporządkować chciała myśli, trzepocące się pod jej czaszką, jak spłoszone ptactwo, wpadł bowiem pomiędzy nie sęp i poruszył je z miejsc, na których uwiły sobie gniazda wygodne.
Mucya nie przypuszczała nigdy, by mogła powątpiewać kiedykolwiek o niespożytej potędze Rzymu. Wszakże panował nad światem, słał rozkazy swoje za góry i morza, przyjmował hołd powinny od królów i narodów. Jego złote orły, świecące na sztandarach legionów, strzegły granic z niezmienną wciąż grozą. Jak od kilku wieków płynęła ciągle praca licznych ludów wszystkiemi drogami do stolicy nad Tybrem, aby nakarmić, przyodziać, pouczyć i zabawić jej dumne dzieci.
Rzym stał jeszcze na opoce, utworzonej z mądrości senatu i dzielności wojska, a jednak...
To, co usłyszała z ust afrykańskiego retora, kiełkowało oddawna w duszy Mucyi. Ona, Rzymianka dawnego obyczaju, czuła się zanadto obcą wśród swojego otoczenia, by nie zauważyła różnicy między epoką, do której należała, a wzorami świetlanej przeszłości. Tak mało widziała naokoło siebie Rzymian w jej rozumieniu, a tak dużo zgreczonych wytwornisiów, szydzących ze wszystkiego, co ona czuła i kochała! Świeccy i wojskowi dygnitarze zabawiali się w filozofów, dysputowali, zamiast działać; niewiasty żyły tylko miłością niedozwoloną, zamiast chować synów na obywateli państwa.
Mucya czuła bardzo dobrze, że się świat pojęć i wyobrażeń, zwyczajów, obyczajów i cnót, które się na wielkość Rzymu złożyły, rozpada; ale nie zdawała sobie jasno sprawy z położenia: o możliwości końca obecnego stanu nie myślała nigdy.
Jej przeczucia i smutki przybrały dopiero pod tchnieniem słów Felixa kształty wypukłe... Ten Afrykańczyk widział prawdę; jego wzrok sięgał daleko.. Albo się Rzym zanurzy w źródle nowych cnót i oczyści z brudów szyderstwa, rozpusty i pychy, albo też runie, zalany falą świeżych ludów.
Zupełnie inaczej przedstawiał się teraz Mucyi Bóg chrześcian, jeszcze wczoraj tylko nadzieja wydziedziczonych. Ten Bóg, lekceważony przez samolubnych, niósł rzeczywiście zbawienie; wskazywał bowiem ludzkości nowe cele i cnoty, szersze, lepsze, szlachetniejsze od dawnych, zwiędłych. On był, zaprawdę, bogiem przyszłości...
Zdziwiła się Mucya samej sobie, że doszła tak szybko do wewnętrznego ukojenia. Tak... ten Bóg ubogi, ukrzyżowany, przemawiał do jej rozumu i serca, wypełniał w niej pustkę, która ją bolała.
I ulitowała się nad jego poniewierką, nad jego cierpieniem niewinnem.
Wtem doleciała ją stłumiona wrzawa, jakby oddalony szum zagniewanego morza, zmieszany ze świstem zbliżającego się wichru. Zdawało się, że tysiące skrzydeł łopoce w powietrzu.
Odsunęła firankę i zapytała wywoływacza o powód dziwnych głosów.
— Nie wiem — odpowiedział niewolnik, zapatrzony w stronę Kapitolu. — Coś się tam stało.
Wrzawa rosła z każdą chwilą, coraz bliższa, groźniejsza.
Coś niezwykłego działo się w mieście.
— Zatrzymamy się pod portykiem świątyni Rzymu — rozkazała Mucya, wychodząc z lektyki.
Na głównym rynku, na Forum Romanum, zakotłowało, jakby nagła burza wpadła pomiędzy sklepy i filary. Mężczyźni i kobiety zakrywali głowy płaszczami i uchodzili w boczne ulice; kupcy zapuszczali pośpiesznie zasłony i sztaby żelazne, drobni handlarze chwytali swoje stragany, pachołkowie miejscy pędzili ku Palatynowi.
Wszędzie popłoch, trwoga, nawoływania, a ponad tą zawieruchą unosił się szum coraz potężniejszy, wyraźniejszy...
Niezliczona ilość głosów ludzkich zlewała się w jeden głos olbrzymi, przeciągły, którego treści nie można było rozróżnić.
— Uchodźmy, pani — odezwał się wywoływacz — to motłoch ciągnie na Palatyn.
— Zostaniemy — odparła Mucya.
Na schodach, prowadzących z Kapitolu na Forum, ukazało się kilkudziesięciu żołnierzy. Obnażone miecze błyszczały w ich rękach, czerwone pióropusze pretoryanów powiewały na ich przyłbicach. Stanąwszy przed wejściem na rynek, utworzyli mur z piersi, pokrytych lśniącą zbroją.
Ale już toczyła się z góry fala tłumu i spadła na nich z siłą potoku, który przerwał tamę. Daremnie opierali się wojownicy. Fala powaliła ich o ziemię, przeszła po nich i popłynęła z hukiem Świętą ulicą.
Morze głów zalało rynki, place i portyki. Mężowie podnosili pięści, kobiety niosły dzieci, wyrostki powiewali strzępami płaszczów. Cały ten tłum, pokryty łachmanami, brudny, rozczochrany, ruchliwy, ciągnął pod Palatyn, wydając z siebie głosy dzikich zwierząt. Ryki, wycia, piski, groźby i złorzeczenia tworzyły razem całość przerażającą.
Mucya spojrzała w stronę pałaców cesarskich.
Tam, na jednym z dachów, zarysowała się na tle białych marmurów ciemna postać męża, ubranego w zwyczajny płaszcz filozofa.
Postać ta podniosła ręce nad wzburzonym tłumem, jakby chciała uśmierzyć jego namiętności.
Ale motłoch nie chciał zrozumieć znaczenia gestu imperatora.
Morze głów zakołysało się, zaszumiało i z jego głębi wydobył się jeden potężny okrzyk, od którego zadrżały mury świątyń i placów.
— Igrzysk i chleba... igrzysk i chleba! — huczało w powietrzu.
— Chleba, chleba... — powtarzało echo.
Marek Aureliusz, imperator filozof, trzymał ciągle ręce nad tłumem, wzniósłszy oczy do nieba.
A motłoch wył z rosnącą wściekłością, igrzysk i chleba...
Kruki, wrony i sowy, gnieżdżące się na szczytach świątyń i w szczelinach amfiteatru Flawiuszów, spłoszone wrzawą, porwały się z kryjówek i zaczęły uchodzić na wszystkie strony, ale zewsząd wpadał na nie głuchy łoskot, który falował bezustannie.
Przerażone, bezradne ptaki to skupiały się, to rozbijały w gromady, kołując z głośnym piskiem nad Palatynem.
Ohydnym wydał się Mucyi ten głodny, obdarty motłoch, domagający się krwawych igrzysk od swojego opiekuna.
Wszakże nie władcą, lecz ojcem i dobrodziejem był dla niego Marek Aureliusz, przystępny dla najuboższych, litościwy dla nieszczęścia. Z własnej szkatuły karmił i przyodziewał nędzarzy; sprzęty domowe, pamiątki po przodkach sprzedawał na potrzeby państwa, by nie obciążać obywateli podatkami.
Chociaż przed jego wolą korzyły się lądy i morza, on, bóg na ziemi, któremu służyły wszystkie rozkosze cywilizacyi rzymskiej, żył, jak wyrobnik. Sypiał na twardem posłaniu, jadał najprostsze potrawy, ubierał się w suknie mędrców, gardzących błyskotkami doczesnemi.
Wiedział o tem cały Rzym, a mimo to groził mu, złorzeczył i żałował rozrzutności Kaligulów, Neronów i Domicyanów. Bo te potwory w purpurze cezarów, bawiąc się same, schlebiały równocześnie próżniactwu tłumów.
Patrząc na Marka Aureliusza, który stał ciągle wysoko nad rozszalałym motłochem, z podniesionemi ramionami, owiany szumem ślepego gniewu i nizkich namiętności, wnikała Mucya coraz głębiej w tajemnicę nowej prawdy. Uszlachetnić trzeba spodlony lud, złagodzić jego pychę, stłumić jego pożądliwości... Sprawiż to wiara dawna, lubieżna i chciwa rozkoszy, jak najgorszy z ludzi, albo filozofia, stargana na strzępy wątpieniem, bezpłodna, zużyta?...
Marek Aureliusz pochylił się nad motłochem, chciał przemówić, ale słowa jego zagłuszył ten sam ciągle okrzyk:
— Igrzysk i chleba!...
Nagle zakołysał się znów tłum i zamilkł na chwilę. Wśród ciszy, która powstała, usłyszała Mucya za sobą tętent zbliżających się szybko koni.
Obejrzała się... Z ulicy teatralnej wypadł w pełnym galopie oddział konnych pretoryanów... Prowadził go Publiusz Kwintyliusz, przyodziany w zbroję, z obnażonym mieczem w ręku.
Przebiegł obok niej, a zatrzymawszy się tuż przed motłochem, zawołał.
— Rozstąpcie się!
Odpowiedział mu nasamprzód groźny pomruk, a potem wściekły krzyk:
— Zabić tego psa!
Wówczas odwrócił się Publiusz do żołnierzy, a zawoławszy: Rozwinąć się w łańcuch! uderzył konia pięścią w łeb i rzucił się w wir buntowników.
Widząc, jak fala ludu objęła Publiusza, doznała Mucya wstrząsającego wrażenia. Serce jej uderzyło tak silnie, że krew zalała jej mózg i oczy. Przestrach ścisnął ją za gardło i pochwycił za kolana.
Czując, że się chwieje, oparła się o ścianę świątyni.
— Zamordują go — szepnęła.
A Publiusz pruł falę motłochu, jak silniejszy od niego prąd, rozdzielając na prawo i lewo ciosy straszliwe. Jego miecz podnosił się i opadał z szybkością błyskawiczną, a gdzie się dłużej zatrzymał, tam powstawało puste miejsce.
— Zamordują go! — powtórzyła Mucya pobladłemi usty.
Dokądkolwiek spojrzała, wszędzie widziała podniesione ręce, zwinięte piersi, ruszające się głowy. Tu i owdzie tylko migotały czerwone pióropusze pretoryanów, jak maki polne, które wystrzeliły nad łan zboża. Tak mało było tych barwnych kwiatów na szarem tle brudnych łachmanów, iż się Mucyi zdawało niepodobieństwem, żeby się mogły oprzeć powodzi rąk grożących.
— Marsie, opiekunie wojowników, ocal go! — modliła się myślą. — I ty, i ty... Boże chrześcian...
Ale pióropusze posuwały się ciągle naprzód, zostawiając za sobą coraz szersze bruzdy. Motłoch chwiał się, łamał, usuwał się przed łbami końskiemi, krzycząc w niebogłosy. Bliżsi ulic zaczęli pierzchać, dalsi tłoczyli się, depcąc słabszych.
Mucya usłyszała za sobą miarowy chód regularnego wojska. To Awidyusz Kassyusz, pogromca Partów, prowadził piesze kohorty pretoryalne na pomoc Publiuszowi.
Na widok licznych zbroi podniósł motłoch ostatni okrzyk wściekłości i uciekał na wszystkie strony. Jeszcze przez jakiś czas było słychać oddalającą się wrzawę, potem wrócił na rynki zwykły spokój. Kupcy odchylali zasłony, drobni przekupnie wracali ze straganami, pachołkowie miejscy zajęli swoje stanowiska.
Oczy Mucyi szukały na pobojowisku Publiusza. On jechał na czele pretoryanów, zmierzając ku świątyni Rzymu. Gdy ją spostrzegł, zeskoczył z konia, oddał go jednemu z żołnierzów i zawołał:
— Wracajcie do obozu!
Żołnierze oddalili się ulicą teatralną, on zaś zbliżył się do Mucyi.
— Nie sądzę, żebyś brała udział w rokoszu motłochu — odezwał się z uśmiechem. — Korneliowie nie mieli zwyczaju błagania cesarzów o igrzyska.
— Przekonałam się właśnie, że i motłoch nie prosi, lecz żąda bardzo głośno — odpowiedziała Mucya. — Czy wracasz do domu?
— Robota moja dokonana.
— W takim razie nie odmówisz mi swojego towarzystwa. Udawałam się właśnie do ciebie, kiedy mnie to szczególne widowisko zaskoczyło.
— Ty do mnie, Mucyo?
— Dziwi cię to? Czy nie wolno prosić krewnego o łaskę?
— Prośba twoja jest już wysłuchana.
— Radzę ci być ostrożniejszym w rozdawaniu obietnic, bo mógłbyś tego pożałować.
— Ty nie możesz prosić o rzeczy takie, którychbym żałował.
— A gdyby?...
— Nie wierzę... Odeślij lektykę i służbę. Jeśli cię towarzystwo moje nie krępuje, możemy wrócić pieszo do domu.
— Obrażony motłoch mógłby się na ciebie rzucić.
Publiusz uśmiechnął się pogardliwie.
— Motłoch, to pies, który liże rękę najsroższego pana — wyrzekł. — Widziałaś, że umiem sobie z nim radzić.
— Ale i motłoch czuje i cierpi, Publiuszu — zauważyła Mucya. — Mówiono mi, że głód dokucza coraz więcej ubogim.
Publiusz zmarszczył brwi.
— Rzeczą motłochu prosić i czekać, nie żądać i zakłócać spokój publiczny — odparł. — Ciągły strach imperatorów rozzuchwalił tłumy próżniacze.
Szli obok siebie głównemi ulicami Rzymu. Ona opowiadała mu szczegóły zbiegowiska; on słuchał, rzucając naokoło siebie groźne spojrzenia.
Na rogach ulic i na placach gromadzili się rozbitkowie buntu. Wykrzykiwali i grozili pięściami oddziałom pieszych pretoryanów, które przebiegały miasto z dobytemi mieczami.
Ilekroć Publiusz przechodził z Mucyą obok rokoszan, szło za nim jakby warczenie skarconych psów. On zdawał się nie zwracać uwagi na niemocny gniew poskromionych, ale od czasu do czasu, gdy się motłoch zanadto do niego zbliżał, przykładał rękę do miecza i podnosił głowę. Było tyle groźby w jego spojrzeniu, że się przed nią najśmielsi cofali.
Przed ulicą Ogrodową zebrała się tak liczna gromada, że zamknęła przejście. Wrzawa wzmogła się na widok Publiusza.
— To on, ten zbój! — zawołał jakiś drab w dziurawej tunice — obywateli rzymskich morduje...
Kilkadziesiąt rąk podniosło się w stronę pogromcy.
— Rozstąpcie się! — huknął Publiusz.
— Zbój, morderca! — odpowiedziało mu sto głosów.
Ów drab w podartej tunice skoczył do niego i szarpnął go za płaszcz.
— Łotry! — zawołał Publiusz. — Nie wstyd wam dawać z siebie widowisko niewolnikom? Wy jesteście kwirytami, potomkami zdobywców świata! Z drogi!
I dobywszy miecza, błysnął nim w powietrzu.
— Głowę zostawi na kamieniach, kto ośmieli się kroki moje powstrzymać — dodał.
Tłum rozstąpił się, a Publiusz przeszedł niezaczepiony, prowadząc za sobą Mucyę.
— Sądziłem, że jesteś odważniejszą — odezwał się, gdy oddalili się od motłochu.
— Nie o siebie się lękałam — odparła Mucya głosem drżącym.
Trwoga zbieliła jej twarz i pogrążyła oczy sinemi obwódkami.
Publiusz ujął obie jej ręce i trzymając je w swoich dłoniach, zapytał:
— O mnie?...
— Tak się narażasz — odpowiedziała Mucya, opuszczając wzrok ku ziemi. — Modliłam się dziś za ciebie...
Milczeli przez kilka chwil. On nie puszczał jej rąk, ona nie odrywała oczu od bruku.
Potem wyrzekł Publiusz głosem miękkim:
— Gdybym zapragnął towarzyszki, któraby była ozdobą samotnego dworca Kwintyliów, a dla godnego spadkobiercy mojego nazwiska szlachetnej matki, czy chciałabyś złożyć ofiarę cieniom moich przodków?
— Ty jesteś Rzymianinem, Publiuszu, a ja Rzymianką — odparła Mucya, podnosząc na niego spojrzenie promienne.
— Zaraz po objęciu stolicy pretorskiej przyślę ci pierścień żelazny.
Ona pochyliła głowę na znak zgody; on uścisnął jej ręce serdecznie.
Z ust ich nie wybiegło ani jedno słowo gorące, ani jedno zaklęcie miłości. Mówili spokojnie, bez westchnień i przysiąg, jak dobrzy przyjaciele, którzy załatwiają sprawę powszednią. Mimo tu czuli bardzo dobrze doniosłość wyznania, które ich łączyło na życie.
Postępowali jakiś czas obok siebie w milczeniu, przygnieceni ciężarem chwili. Pierwszy odezwał się Publiusz:
— A twoja prośba, Mucyo?
— Obawiam się obrazić twoje uczucia rzymskie — rzekła Mucya zakłopotana.
— Nie mam zwyczaju cofania danych obietnic, tobie zaś nie mogę dziś niczego odmówić.
— Prośba moja zwraca się do twojego serca...
— Sądzisz, że człowiek, który skąpał przed godziną miecz we krwi buntowników, nie zrozumie mowy serca? Wojna jest rzemiosłem okrutnem, ale tylko na polu obowiązku. Nie my, żołnierze, pastwimy się z przyjemnością nad zwyciężonym. Mów, wysłucham cię z tą miłością, do jakiej masz odtąd prawo.
Mucya wahała się jeszcze, potem mówiła szybko, jak gdyby chciała zrzucić z siebie czemprędzej przykre brzemię:
— Jedna z moich ulubionych niewolnic dostała się w moc prefekta miasta... pretor skaże ją na pożarcie przez głodne lwy... Ona była mi wierną towarzyszką...
— Chcesz ją ocalić? — zapytał Publiusz.
— Stara matka mojej Mimut nie przeżyłaby jej śmierci okrutnej... Ulituj się nad nieszczęściem tych biednych ludzi...
— Jeżeli jej przestępstwo zasługuje na pobłażliwość, zrobię wszystko, żeby owa niewolnica wróciła do ciebie.
— Ta nieszczęśliwa modli się do boga chrześcijan...
— Aaa...
Publiusz zatrzymał się nagle, jakby usłyszał coś bardzo strasznego, i spojrzawszy na Mucyę wzrokiem przerażonym, wyrzekł:
— Ty wstawiasz się za chrześcianką, ty, Kornelia?
— Wszakże to ludzie, Publiuszu? — odpowiedziała Mucya z cicha.
— Ludzie? to karygodni sekciarze, którzy zagrażają spokojowi Rzymu. Wiary naszych przodków nie szanują, cele państwa lekceważą, z urządzeń społecznych szydzą, marzą o zburzeniu podwalin, na których stanęła wieczna, święta Roma. Garstka ciemnych nędzarzy opiera się z uporem głupców wszystkiemu, co rozumni i oświeceni wielu wieków uznali za dobre i pożyteczne. Motłoch, zazdroszczący posiadającym wygodniejszych warunków bytu, wymyślił sobie jakiegoś boga, który obiecuje ozłocić jego łachmany na świecie innym. To wrogowie państwa, obecnego porządku i sławy Rzymu! Przesąd ich wylągł się w podłych głowach niewolników i w zawistnych sercach zwyciężonych. Trzeba ich wytępić, wypalić ogniem, jak zaraźliwy wrzód, żeby się nie rozleli po całem ciele cesarstwa!
Nigdy jeszcze nie widziała Mucya na twarzy Publiusza tyle nieubłaganej zaciekłości. Nawet wtedy, kiedy podnosił miecz przeciw tłumom, nie tryskała z jego oczu taka nienawiść.
Zasmucił ją ten niespodziewany gniew, chociaż słowa trybuna nie były dla niej nowiną. Powtarzali je wszyscy nieprzyjaciele chrześciaństwa, wszyscy zwolennicy istniejącego porządku społecznego. I ona wierzyła jeszcze niedawno tak samo.
— Proś mnie o inny dowód miłości, Mucyo — wyrzekł Publiusz głosem ochrypłym z głębokiego wzburzenia.
A kiedy Mucya milczała, mówił dalej:
— Milczenie twoje przypomina mi daną obietnicę; rozumiem... Kwintyliusz nie może cofnąć słowa.
Po krótkiem wahaniu dodał.
— Twoja niewolnica wróci do ciebie nietknięta.
— Wdzięczna modlitwa tej biednej dziewczyny, będzie cię strzegła na polu bitwy w chwili ciężkiej — wyrzekła Mucya — ja zaś...
— O, nie dziękuj! — przerwał jej Publiusz. — Ulegając twojej prośbie, dopuszczam się występku przeciw Rzymowi. Wiem o tem.. Ale tyle lat młodych poświęciłem służbie obywatelskiej, że mogę raz zgrzeszyć z miłości dla kobiety, która mi całe swoje życie oddaje. Jednakże nie proś mnie więcej o litość dla nieprzyjaciół ojczyzny...
Zbliżali się do domu Korneliów. Publiusz, pożegnawszy się z Mucyą, stukał właśnie do swojej bramy, kiedy usłyszał za sobą ciężkie kroki żołnierza.
Jeden z setników przybocznej straży cesarskiej stanął przed nim i przyłożywszy rękę do piersi, czekał na zapytanie.
— Czy do mnie? — odezwał się Publiusz.
— Boski imperator Marek Aureliusz prosi cię, przesławny trybunie, abyś przybył natychmiast na Palatyn — odpowiedział oficer.
— Stanie się według rozkazu boskiego imperatora.
Przebrawszy się szybko w jedwabną tunikę i w białe trzewiki i zarzuciwszy na siebie togę, wsiadł Publiusz do lektyki i kazał się zanieść na Palatyn.
Pałac Marka Aureliusza, wystawiony przed stu pięćdziesięciu laty przez cesarza Tyberyusza, różnił się tylko rozmiarami od zwykłych domów zamożniejszych Rzymian. I tu wchodziło się, jak wszędzie, wprost z przedsionka do sali przyjęć, a z niej do pracowni gospodarza, oddzielonej od reszty pokojów kotarami.
Siedziby imperatora-filozofa nie pilnowała liczna straż, witająca gości wzrokiem podejrzliwym. Legion służby, ubranej w purpurowe tuniki ze złotemi haftami, nie zalegał przedsionków. Pod portykiem, przed drzwiami pałacu, przechadzało się tylko dwóch pretoryanów, a na progu sali czekał wywoływacz.
Gdyby nie strażnicy cesarscy, nie domyśliłby się nikt, że zbliża się do pana świata, do boga ziemskiego.
I w sali przyjęć nie było nic takiego, co olśniewało oko wybredne przepychem, czy wykwintem. Każdy bogatszy obywatel miał u siebie podłogi mozaikowe, ściany marmurowe, pokryte freskami dobrego pędzla, jedwabne kotary i sprzęty z drzewa cytrusowego. Ale nie wszyscy zachowali ołtarze domowe i krzesła patrycyuszowskie.
W sali Marka Aureliusza tlił święty ogień, nieustanna ofiara, składana cieniom przodków, i wznosił się na podwyższeniu tron purpurowy, ozdobiony złotym orłem. To obicie purpurowe i ten złoty orzeł były jedynemi oznakami majestatu.
Publiusz nie czekał długo. Zaledwo miał czas obejrzeć się po sali, kiedy kotara zaszeleściała i wbiegł szybkim, nerwowym krokiem mąż czterdziestokilkoletni, średniego wzrostu, wątłej budowy. Bladość bezsennych nocy, ukrytych trosk i słabego zdrowia zbieliła jego twarz, której głównym wyrazem była dobroć i łagodność. W jego dużych, czarnych, wyrazistych oczach malowało się znużenie, a z ust, rozchylonych lekko, sączyła się gorycz. W gęstych, kędzierzawych włosach, spadających w nieładzie na wysokie, sklepione czoło myśliciela, i w brodzie rozrzuconej, nie utrzymywanej starannie, świeciło mnóstwo srebrnych nitek.
Na widok tego męża pochylił Publiusz głowę, okrywała go bowiem purpurowa toga imperatora, z pod której wyglądał zwykły, ciemny płaszcz filozofa.
Zarzucił ją widocznie cesarz sam, pośpiesznie, bez pomocy służby, aby uczynić zadość obyczajowi, który nakazywał każdemu wolnemu Rzymianinowi przyjmować gościa w todze, fałdy jej bowiem nie układały się w rysunek artystyczny.
— Witaj, przesławny trybunie — odezwał się Marek Aureliusz głosem cichym, słabym, jakby zmęczonym.
— Bądź pozdrowiony, boski imperatorze — odpowiedział Publiusz.
Marek Aureliusz zbliżył się do Publiusza i dotknął ustami jego twarzy. Oddawszy mu pocałunek, który należał się od imperatora starodawnym zwyczajem wszystkim członkom stanu senatorskiego, wszedł po stopniach podwyższenia i spoczął na tronie.
— Proszę — wyrzekł, wskazując gościowi ręką jedno z krzeseł.
Kiedy Publiusz usiadł, zaczął:
— Kazałem cię prosić, trybunie, by ci podziękować za pomoc dzisiejszą, nie miałeś bowiem obowiązku narażać się na gniew motłochu.
— Każdy Rzymianin ma obowiązek bronić ojczyzny w chwili ciężkiej, zwłaszcza gdy ci, którym urząd nakazuje czyn odważny, lękają się, aby im szyszak nie pogniótł utrefionych włosów, a zbroja nie pokryła sińcami zniewieściałego ciała. Ponieważ dowódcy wojska, stojącego załogą w stolicy, potracili mądre, dziś tylko do filozofowania zdolne głowy, przeto zastąpiłem ich, chociaż nie miałem do tego prawa, jako trybun zamiejscowy.
Odpowiedź Publiusza była zniewagą dla imperatora. Żołnierz obozowy wyrzucał naczelnemu wodzowi tchórzostwo załogi rzymskiej, zostającej pod jego bezpośrednim rozkazem, i ośmielił się potrącić o jego upodobania naukowe.
Marek Aureliusz zrozumiał bardzo dobrze ukryte znaczenie słów Publiusza. Wiedział, że go Rzymianie starego obyczaju nie lubili za jego przyjaźń dla uczonych, za jego łagodność i pobłażliwość dla wybryków motłochu, i że znosili nad sobą niechętnie pana w płaszczu filozofa.
Ale szlachetny cesarz był zanadto stoikiem, zbyt długo i usilnie pokonywał w sobie pychę rzymską, by miał okazać zuchwałemu patrycyuszowi niezadowolenie. Lekko tylko drgnęły jego blade usta.
Tym samym, zawsze cichym, równym głosem wyrzekł:
— Byłbym ci jeszcze więcej wdzięczny, gdybyś do uśmierzenia buntu był użył środków mniej gwałtownych, ci ludzie bowiem cierpią rzeczywiście z powodu nieurodzaju. Ani ty, ani ja nie wiemy, jak głód boli.
Publiusz milczał.
I on zrozumiał znaczenie słów imperatora. Nie dlatego, żeby mu podziękować, lecz dlatego, aby go zganić, kazał mu Marek Aureliusz stanąć przed swojem obliczem.
Zakipiała w nim krew potomka królów albańskich, krew rodu, z którym się Antoninowie nie mogli mierzyć ani szeregiem przodków, ani zasługami, chociaż ich purpura cesarska zdobiła. Nowym człowiekiem był Marek Aureliusz w porównaniu z nim, Kwintyliem.
Ale i on umiał rozkazywać twarzy, chociaż z powodów innych. Karny żołnierz wiedział, że stoi przed naczelnym wodzem, któremu należy się posłuszeństwo dopóty, dopóki jego obraz błyszczy na sztandarach legionów.
Marek Aureliusz mówił dalej:
— Nie przeczę, że sposób twój działa szybciej i w pewnych razach skuteczniej, ale i rozumne, dobre słowo bywa czasem mieczem. Przelana niepotrzebnie krew głodnych i nieszczęśliwych nie raduje bogów, którzy rozrzucili na ziemi dary swoje dla wszystkich ludzi. Lepiej zabliźniać rany, aniżeli je zadawać; lepiej nakarmić ubogiego, aniżeli pastwić się nad jego nędzą.
Było to zawiele dla Publiusza. On, ten schorowany marzyciel, chciał uczyć jego, który się wychował w obozie, niepokojony ciągłemi buntami rozprzęgających się legionów, poskramiania samowoli i niesforności motłochu.
— Są tylko trzy siły — wyrzekł — które trzymają na obroży nizkie namiętności gminu wielkich miast: wiara, praca i groza. Pierwsza opuściła już dawno Rzym, przeniósłszy się na prowincye; drugą brzydzi się motłoch stolicy, zepsuty hojnością cezarów i patrycyuszów; trzecia zaś straci moc, gdy zabraknie takich, jak ja, okrutników.
Ostatni wyraz podkreślił uśmiechem szyderskim.
Marek Aureliusz ściągnął nieznacznie brwi. Podnosząc się z tronu, odparł:
— A jednak proszę cię, trybunie, abyś na przyszłość, gdybyś się znów w podobnem znalazł położeniu, oszczędzał krwi ubogich. Mówi do ciebie imperator...
Przez kilka chwil patrzyli na siebie: cesarz i patrycyusz, zwierzchnik i podwładny; pierwszy — wyznawca ostatnich wyników filozofii greckiej, pobłażliwy, miłosierny; drugi — przedstawiciel starych tradycyi rzymskich, nieubłagany, surowy.
Spojrzenia ich krzyżowały się, jak wrogie miecze. Wzrok imperatora rozkazywał, oczy patrycyusza opierały się.
Marek Aureliusz widział w spojrzeniu patrycyusza lekceważenie. Nie lubił on niedobitków starej arystokracyi rzymskiej i otaczał się rozmyślnie ludźmi nowymi, wybierając swoich doradców z pomiędzy rodzin świeżej zasługi.
Ale ten patrycyusz, który stał przed nim z głową podniesioną, jakby jego majestat wyzywał, był jednym z najczystszych ludzi i najwaleczniejszych wojowników cesarstwa, był chlubą legionów. Takim przebacza się dumę.
— Gdy troska i ból włosy twoje zbielą, a zawody nieugięte twoje serce skruszą, wówczas nie będziesz miał do mnie żalu za życzliwe napomnienie — wyrzekł Marek Aureliusz, schodząc po stopniach tronu. — Te słowa nie imperator powiedział, lecz filozof...
Ucałował Publiusza i oddalił się szybko.
Kiedy zasłona za nim zapadła, mruknął Publiusz:
— Filozoficzna baba...
Stłumiony śmiech odezwał się w sali.
Trybun odwrócił się... Przed nim stał wysoki, smukły mąż, z głową zmęczonego fauna. Na jego gładkich ramionach błyszczały liczne pierścienie, a na nogach lśniły trzewiki, ozdobione perłami i drogiemi kamieniami. Starannie utrefione włosy pokrywał złoty proszek.
Imperator Lucyusz Werus, który wszedł do sali z jednego z bocznych pokojów w chwili, kiedy Marek Aureliusz wygłaszał ostatnie słowa, przypatrywał się Publiuszowi i bawił się jego zdziwieniem.
— Dziwisz się, trybunie? — odezwał się. — Zdawało ci się, że boskość imperatorska obdarzy cię za czyn dzisiejszy złotym łańcuchem odważnych, a odebrałeś lekcyę moralności Stoików... U nas to teraz tak, mój drogi. My kochamy motłoch, który wyje pod naszemi oknami, jak stado głodnych wilków; kłaniamy się zuchwalstwu, ośmielamy rokosze, litujemy się nad wszelką hołotą, bo my jesteśmy filozofami. Ciebie to gorszy, zbóju rzymski, okrutniku, łaknący krwi... Naucz się znosić niesforność tłumów i być powolnem narzędziem każdego, komu przyjdzie ochota zedrzeć z twojego grzbietu lepszą suknię, bo to już nie Rzym... To Ateny, gadająca, mędrkująca Grecya. I nas olśniło światło filozofii.
Każdy rys twarzy Lucyusza Werusa szydził, gdy to mówił. Śmiały się jego oczy, usta, drwił głos ochrypły.
— I ty jesteś imperatorem, boski Lucyuszu — mruknął Publiusz.
— Jestem, ale tylko wtedy, gdy chcę osiągnąć coś takiego, czego inni daremnie pożądają — odpowiedział Lucyusz Werus. — Nic mnie ta wasza polityka nie obchodzi, nic nudne obrady senatu, nic czcza gadanina na sądach. Wolę dobry śpiew, stare wino i ładne dziewczęta. Wszystko przemija, a zostaje tylko pamięć użytych rozkoszy. Jak widzisz, jestem i ja filozofem w swoim rodzaju. O, bo my teraz wszyscy filozofujemy.
Lucyusz Werus ziewnął.
— Zaczyna mnie ta cała komedya nudzić — mruknął.
A położywszy rękę na ramieniu Publiusza, wyrzekł:
— Dowiedziawszy się, że cię mój brat i teść wezwał na Palatyn, czekałem, bo mam do ciebie prośbę.
— Boscy imperatorowie rozkazują tylko — odezwał się Publiusz, uśmiechnąwszy się gorzko.
Lecz Werus machnął ręką niedbale.
— Dajże pokój, trybunie — wyrzekł. — Kwintyliusz drwi z boskości Antoninów, a ja z nim. Chciałem ci powiedzieć, że będę na twoich igrzyskach pretorskich, ale tylko pod jednym warunkiem.
— Rozkazuj, imperatorze.
— Tego samego dnia będzie u mnie obiad, na który cię zapraszam.
— Będę zajęty w amfiteatrze...
— Możesz się spóźnić, bylebyś przyszedł.
Kiedy Publiusz milczał, mówił Lucyusz Werus:
— Wiem, że nie lubisz zebrań wesołych, ale tym razem zabawisz się doskonale. Obmyśliliśmy z twoim krewnym, Markiem, taką niespodziankę, że rozweseli ona nawet twoją powagę rzymską. Dziwisz się, że tak nastaję? Towarzystwo, którem się dotąd otaczałem, zaczyna mnie nudzić. Chcę widzieć obok siebie mężów zasługi i cnoty.
Publiusz spojrzał uważnie na Lucyusza. Czyby temu lekkomyślnikowi Marek Aureliusz zawadzał?... pytał jego wzrok bystry.
— Mam nadzieję, że mi nie odmówisz — nalegał Lucyusz Werus.
— Ty rozkazałeś, imperatorze — mruknął Publiusz.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.