<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Gum
Pochodzenie Pomarańcze i daktyle
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Die Gum
Pochodzenie oryginalne Orangen und Datteln
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


2. Assad-bej, dusiciel trzód.

Step!
Rozciąga się on na południe od Atlasu, Gharianu i gór Derny i — jak trafnie mówi poeta — od morza do morza, a kto przeszedł przezeń, tego przejmuje dreszcz strachu. Leży przed Bogiem w swej pustce, jak próżna dłoń żebraka, a przepływające go strumienie, brózdy, wyjeżdżone kołami i ślady stóp zwierzęcych, to zmarszczki na tej ręce, wyżłobione przez niebo.
Sięgając od Morza Śródziemnego aż do Sahary, a więc leżąc pomiędzy symbolem urodzajności i cywilizacyi a widomym znakiem nieurodzajności i barbarzyństwa, tworzy ten step szeroki szereg wyżyn, których łyse góry wznoszą się z pustych równin, jak smutne westchnienia niewysłuchanej modlitwy. Ani tu domu, ani drzewa! Co najwyżej jakiś napół zapadły karawanseraj[1] użycza oku miłego wypoczynku i tylko w lecie, kiedy nędzna roślinność wydobędzie się z wyschłego gruntu, wlecze się w górę kilka szczepów arabskich z namiotami i trzodami, aby swoim wychudłym zwierzętom dać choćby jaką taką paszę. W zimie natomiast spoczywa step zupełnie opuszczony pod powłoką śniegu, który i tutaj, mimo blizkości rozżarzonej Sahary, miecie wirami płatków przez zamarłe pustkowie.
Dokoła nic nie widać prócz piasku, skał i kamieni. Gruz krzemienny i ostrokanciaste rumowisko pokrywa ziemię, a wędrowne ławy piasczyste posuwają się krok za krokiem przez smutną płaszczyznę, gdzie się zaś pokaże stojąca woda, to chyba tylko szot, z wodą, wypełniającą jego łożysko, jak martwa masa, z której zniknął wszelki błękitny ton, ustępując miejsca sztywnej i brudnej szarzyźnie. Te szoty wysychają w letniej spiekocie, nie zostawiając po sobie nic, oprócz koryta, pokrytego grubą warstwą soli kamiennej, której kolące refleksy zabijają nerw oczny.
Niegdyś znajdowały się tu także lasy, lecz dzisiaj niema już tych zbawczych regulatorów wodnych opadów. Łożyska rzek i strumieni, zwane wadi, ciągną się z gór, jako ostre wcięcia i skaliste parowy, a ich groźnej plątaniny nie zakrywa nawet śnieg w zimie. Kiedy jednak stopi się nagle w cieple pory gorącej, wówczas rzuca się rozszalała masa wody niespodzianie z donośnym hukiem w głąb i niszczy wszystko, co nie zdoła zawczasu ratować się ucieczką. Wtedy chwyta Beduin swoich dziewięćdziesiąt dziewięć kulek różańca, by po dziękować Allahowi, że nie kazał mu się zetknąć ze spadającą wodą i ostrzega zagrożonych okrzykiem: „Uciekajcie, ludzie, wadi nadchodzi!“
Te chwilowe powodzie i stojące wody szotów wywabiają z ziemi na brzegach jezior i rzek kolczaste krzaki mimozy, które wielbłądy, dzięki swym twardym wargom, obgryzają dla zaspokojenia głodu. Pod ich osłoną jednak śpią także lew i pantera, spoczywając po swoich nocnych wyprawach.
Jak postanowiono, wyruszyłem rano z Kubbaszim Hassanem i ze stolarzem, Józefem Korndorferem, z Algieru i udałem się pocztą stepową do Batny. Tu jednak stanęła nam w drodze niespodziewana przeszkoda.
Miałem jeszcze świeżo w pamięci prawdziwie karkołomną jazdę z włoskim vetturinem z Alp do Lombardyi, wciąż jeszcze brzmiało mi w uszach jego przerażające: „allegro, allegrissimo!“ które zawsze pokrzykiwał, ilekroć poprosiłem go, żeby jechał powolniej i ostrożniej. Stara kareta, szarpana przez pędzące cwałem konie z jednej strony skalistej drogi na drugą, leciała nad krawędzią okropnych przepaści tak, jak gdybym wybrał się był w tę podróż tylko na to, żeby roztrzaskać się w głębi jakiego górskiego parowu. Kiedy wreszcie cało zjechałem na równinę, zdawało mi się, że uniknąłem niebezpieczeństwa, przeciwko któremu nie było oporu, ani broni.
Czem jednak była ta jazda „allegrissimo“ wobec, podróży pocztą stepową! Dyliżans stanowił wóz z wnętrzem, coupé i blankietem, a zaprzężony był w ośm koni, z których dwa szły na przedzie, a potem po trzy obok siebie. Gościńca nie było ani śladu; jechało się wyciągniętym biegiem przez jamy, przez karkołomne łożyska rzek, pod górę stromymi parowami i na dół po spadzistych zboczach. Co chwila musieliśmy wysiadać i z rozrzewniającą cierpliwością łączyć nasze siły z siłami nieszczęśliwych koni, ilekroć trzeba było wydobyć wóz z jakiejś dziury lub przenieść prawie przez wzgórek, niedostępny nawet dla piechura. Już po pierwszych godzinach byłem, jak zbity. Korndorfer raz poraz wołał: „Maszallah!“ a Hassan el Kebihr oddawał się tej zajmującej rozrywce, która towarzyszy zazwyczaj morskiej chorobie. Poczciwy Arab, ze słynnego szczepu Kubabisz i z ferkah[2] En Nurab, jeszcze nigdy nie jechał wozem; mimowoli przypomniało mi się jego buńczuczne zapewnienie: „Step się trzęsie, a Sahel drży, kiedy się ukaże Dżezzar-bej!“ Teraz trząsł się on i drżał na całem ciele na tym stepie, a widać było, że mu to wszystko strasznie dokuczało.
Złości swej z powodu tego niegodnego stanu ulżył dopiero w Batnie.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw i dzięki jemu, że moja skóra wytrzymała! Czy Hassan-Ben-Abulfeda-lbn-Haukal al Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli jest pijawką, żeby musiał oddawać, co spożył? Przysięgam na brodę proroka, że Hassan el Kebihr nie wsiędzie już nigdy do domu na kołach, gdzie tak mu się robi, jak gdyby dostał się między haszasz[3]. Ojczyzną Dżezzar-beja, dusiciela ludzi, jest siodło. Doprowadzisz go, sidi, do Bab el Ghud tylko pod tym warunkiem, że pozwolisz mu jechać wierzchem!
— Hassan ma słuszność — potwierdził stolarz. — Maszallah! A to było dopiero trzęsienie i trzeszczenie w tej starej budzie, którą przezywają dyliżansem. Jadę ośmiu końmi i sam jeszcze mam być pociągowem bydlęciem? Tego nikt nie zniesie! Byłem afrykańskim szaserem i wolę jeździć na najgorszej bestyi, aniżeli raz jeszcze zaglądnąć do tej budy!
Musiałem przyznać słuszność obu rozgoryczonym pasażerom, zwłaszcza że sam postanowiłem wyrzec się dyliżansu w dalszej podróży. Nie mogąc się zatrzymać w Batnie, wynająłem Beduina z końmi dla mnie i dla moich towarzyszy aż do Biskary, gdzie miałem kupić wielbłądy na dalszą drogę. Ów Beduin poradził mi jednak, żebym tego nie czynił, lecz udał się przez góry Aures do arabskiego duaru, gdzie znajdę tańsze, a zarazem lepsze wielbłądy, aniżeli w Biskarze.
Posłuchałem jego rady, uprzedziłem go jednak, że chcę dostać się w góry przez Fuhm es Sahar[4], by jak najdłużej nie porzucać zwykłej drogi. Przypuszczałem wprawdzie, że w duarze dostanę żwawsze i mniej znużone wielbłądy, aniżeli w mieście, gdzie je tylko od biedy podkarmiano, miałem jednak jeszcze jeden powód, dla którego poszedłem za zdaniem przewodnika. W dzikich dolinach gór Aures lew nie jest wcale rzadkością, a chociaż wobec mojego pośpiechu nie spodziewałem się osobiście spotkać z królem zwierząt, to mogłem przynajmniej natrafić na jego ślady, albo usłyszeć ryk jego. Zresztą upłynęła już prawie cała wieczność, od kiedy nie strzelałem, tęskniłem więc rzeczywiście za hukiem mej strzelby i sposobnością wzięcia na cel jakiego stworzenia, godnego kuli. W górach w każdym razie łatwiej było o taką sposobność, dlatego wydobyłem rusznicę i sztuciec Henry’ego.
Wyprzedziliśmy dyliżans i nie daliśmy mu się doścignąć. Konie nasze należały do małych zwierząt rasy berberyjskiej, ale wytrwałość ich stała w odwrotnym stosunku do ich wielkości. Siedzieliśmy już ze dwanaście godzin na siodłach, a mimo to kłusowały bez zarzutu w kierunku, w którym mieliśmy jechać jeszcze przez cztery godziny. Nawet mały deresz, z którego grzbietu zwisały niemal do ziemi nogi „Wielkiego Hassana“, nie wiele odczuwał widocznie swój ciężar, bo nie zostawał ani kroku w tyle.
Przed nami tonął step w żółtawem świetle. Jak daleko okiem sięgnąć, było płaskowzgórze zupełnie nagie i puste, mimo to przedstawiał dzisiaj krajobraz widok pełen życia. Fuhm es Sahar, usta pustyni, wyrzuciły na step wielką liczbę beduińskich pasterzy, którzy pędzili swoje trzody ku szotom i wadiom, aby tam wypasły skąpą roślinność. Objeżdżając swoje owce i wielbłądy na szybkich koniach, powiewając burnusami i połyskując włóczniami, posuwali się razem z żonami i dziećmi, siedzącemi na pstro przystrojonych dromaderach, równiną w różnych kierunkach i wywoływali w nieprzywykłych oczach wrażenie fantasmagoryi, trzymającej w niewoli na pół śpiącego, a na pół czuwającego ducha.
Łańcuchy wzgórz, otaczających szeroką równinę, jęły się od teraz zbliżać do siebie, aż w końcu zesunęły się, tworząc zwężającą się coraz bardziej skalistą płaszczyznę. Wzrok, który dotychczas mógł patrzeć w dal nieskończoną na pozór, zatrzymywał się na łysych i nagich zboczach, wznoszących się z dna doliny prawie prostopadle. Jechaliśmy między niemi a przepaściami, w których głębi dostrzegało oko szaro-żółtą wodę górskiego strumienia. W czasie tej podróży musieliśmy się cztery razy przezeń przeprawiać. Był to Wed-el-Kantara, w którego nurtach znalazł śmierć śmiały myśliwiec, Jules Gérard, sławny z polowań na lwy. W miejscu, na którem wszedł w rzekę, postawił mu oddział francuskich żołnierzy, którzy tamtędy przechodzili, skromny pomnik z ułożonych na sobie kamieni. Tam kazałem się zatrzymać.
— Czy słyszałeś o pogromicielu lwów, Gérardzie? — spytałem stolarza.
— To się rozumie, panie! — odpowiedział. — Był to Francuz i wpadł ostatecznie w wodę, w której nędznie utonął.
— Czy znasz emira el Areth, „władcę lwów“, Hassanie? — spytałem Kubbaszego.
— Był to niewierny, lecz prawie taki waleczny, jak Hassan el Kebihr — odrzekł dumnie. — On wyszukiwał w nocy sam jeden „pana z grubą głową“[5], lecz wangijl el uah[6] rozszarpał go przecież, ponieważ nie był muzułmaninem, lecz człowiekiem z Darharb[7].
— Mylisz się, Hassanie. Emira el Areth nie rozdarł lew, który prędzej zdławiłby stu muzułmanów, aniżeli jednego chrześcijanina. Ów emir zginął tutaj w nurtach Wed-el-Kantara, a jego bracia postawili mu pomnik. Weźcie do rąk strzelby, niechaj głos ich oznajmi jego duchowi, że wędrowiec zna władcę „pana z grubą głową!“
— Czy moja rusznica ma zabrzmieć w uszach ducha, nieznającego — er-rait, sidi? — zapytał Hassan.
— Chrześcijanin żyje także w er-rait[8], skoro umrze, Hassanie, gdyż Bóg jest wszędzie, na wszystkich gwiazdach i wszystkich niebiosach. Czyż prorok nie mówi o Aissa[9] i Marryam, córce Imrama[10], którzy mieszkają w niebie i oglądają Boga twarzą w twarz?
— Sidi, czemu nie jesteś saydem![11] Ty znasz fuhm el kuran[12] i hand el ard[13] i battn el dżine[14]. Głos twój jest jak głos khatiba[15], mówiący jedynie prawdę. Uczynię, czego odemnie żądasz.
Z czterech luf — gdyż przewodnik spełnił także moją wolę — huknęła trzykrotna salwa na cześć myśliwca, zabrzmiało odbite od skał pozdrowienie, którem Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/43 jeden „rifleman* witał drugiego. Następnie pojechaliśmy dalej ku wąwozowi Kantara.
Tu zbliżyły się ściany skalne aż do brzegów rzeki, zapełniającej całą szerokość wąwozu. Musieliśmy z kwadrans jechać spienionemi falami, poczem dostaliśmy się do dzikiej, ale zarazem wspaniałej kotliny.
Stromo wznosiły się niemal ku niebu czarno-żółtawe ściany łupku, pokryte u stóp gruzem kamiennym i tworzyły na południu z olbrzymim murem skalnym wielki parów, podobny do otwartej rany na głowie gór.
To było Fuhm-es-Sahar, wiodące w dół do oaz Sibanu. Strome skały po prawej ręce należały do gór Aures, a ciemne ściany łupkowe po lewej stanowiły początek gór Dżebel Sultan. Między niemi leżał karawanseraj El-Kantara, gdzie wstąpiliśmy na noc.
Seraidżi[16] przyrządził nam prawdziwą turecką kawuah[17], a po spożyciu skromnej wieczerzy zapaliliśmy fajki. Ja oparłem się o ścianę, przysłuchując się rozmowom podróżnych, z wyjątkiem nas i dwu Żydów z Tolgi, samych Arabów, których drogi zetknęły się tutaj w „ustach pustyni“.
Najwięcej mówił mój poczciwy Hassan el Kebihr, zadając sobie niemało trudu, żeby wpoić w swoich słuchaczy przekonanie, że powinni nazywać go Dżezzarbejem, dusicielem ludzi. Korndorfer natomiast siedział cicho koło mnie i z nudów zamknął oczy. Otwierał je tylko czasem, a wówczas dolatywało mnie albo westchnienie, wywołane znużeniem, albo gniewne „Maszallah“ z powodu samochwalstwa Kubbaszego.
Wtem zeszła rozmowa na temat, który mnie zajął niezmiernie. Oto seraidżi miał małą trzodę jagniąt, z których — pomimo że zamknięte były w pobliżu seraju[18] — zabierała sobie pantera co nocy po jednej Sztuce bez żadnego wynagrodzenia.
— Seraidżi! — zawołałem.
— Sidi! — odrzekł on, przystępując bliżej.
— Czy wiesz napewno, że to była pantera?
— Tak, sidi, widziałem ślady. Jest to wielka i zła samica, którą oby Allah potępił! Jestem biedny kawedżii[19] i mam tylko dwadzieścia i trzy owiec. Czy ta morderczyni nie może pójść do bogatszych? Samiec nie zagrabiałby trzody biedaka!
Rozgniewany muzułmanin nie miał widocznie uprzejmego wyobrażenia o poczuciu sprawiedliwości u żeńskiej części świata zwierzęcego.
— Czemu jej nie zabijesz? — spytałem.
— Zabić żonę czarnej pantery, sidi? Czyż nie wiesz, że pod jej skórą mieszka szejtan, rozdzierający każdego, kto chciałby ją uszkodzić?
— A ty wiesz o tem, że u ciebie pod skórą mieszka szubak[20], który połknął twe serce i wypił krew twoją? Jesteś wiernym, a obawiasz się samicy? Niechaj Allah osłania dom twój, bo do seraju wejdzie sułtana pantery, żeby wyspać się na twoim dywanie i napić się kawy z twej czaszki!
— Ona pożre moją trzodę, lecz nie zbliży się do mego domu, sidi! Czyż nie wiesz, że jest bezpieczny przed dzikiem zwierzęciem ten, kto trzy razy na dzień odmawia surat el ikhlass?
— Surat el ikhlass jest dobra, gdyż prorok was jej nauczył. Dopóki odmawiasz ją trzy razy dziennie, czarny kot cię nie pożre; ja jednak posiadam surat, mocniejszą od wszystkich ajatów waszej świętej księgi; ona niszczy każdego wroga, gdy ją odmawiam.
— Powiedz mi ją, żebym się nauczył odmawiać ją, sidi!
— Nie powiem ci jej, lecz pokażę!
Wziąłem do ręki rusznicę i wymierzyłem do niego.
— Oto moja sura przeciwko wszystkim wrogom.
Gospodarz odskoczył przerażony.
— Be issm billahi radjal, na miłość Boga, ludzie, uciekajcie! Ten sidi postradał rozum. Uważa swoją rusznicę za surat el ikhlass i chce nas wymordować!
Odłożyłem znów strzelbę na bok.
— Siedźcie spokojnie, ludzie! Mój rozum nie opuścił mnie jeszcze, ponieważ nie uważam żony pantery za szejtana, lecz za kota, którego zabiję moją surą.
Podnosząc się zaś, dodałem:
— Seraidżi, pokaż mi zagrodę, w której znajdują się twoje owce!
— Czy oszalałeś, sidi, że każesz mi pójść z sobą do zagrody? Noc jest ciemna, a żona pantery nie przychodzi nad ranem, jak inne zwierzęta, kradnące mięso, lecz zawsze około północy. Niech pożre moje owce, byle mnie nie rozdarła!
— To opisz mi miejsce, gdzie mam szukać zagrody!
— Znajdziesz ją o sto kroków od seraju, ku północy, gdzie leżą kamienie.
Przewiesiłem rusznicę i wziąłem w rękę sztuciec Henry’ego. Nóż tkwił już za pasem. Sztuciec nie dawał wprawdzie tak pewnego i dalekonośnego strzału, jak rusznica, ale był mi potrzebny na wypadek, gdybym z rusznicy nie zabił odrazu zwierzęcia.
Zaledwie podniosłem nogę, zerwał się Hassan.
— Allah akbar, Bóg jest wielki, sidi; on może zabić lwa i zgubić panterę, ty zaś jesteś człowiekiem, którego mięso smakuje kotom. Zostań tu, bo cię pożrą, a my nie znajdziemy jutro z ciebie nic, oprócz podeszew twego obuwia!
— Znajdziesz rano nietylko obuwie, lecz i człowieka, który je nosi. Weź swoją broń i chodź ze mną!
Wielki człowiek aż podskoczył ze strachu, rozłożył wszystkie palce i wyprostowawszy ręce, zwrócił je ku mnie:
— Hamdulillah, dziękuję Bogu za życie, którego mi użyczył, ale nie oddam go nigdy zwierzęciu!
— Czy Hassan el Kebihr boi się kota?
— Jam jest Dżezzar-bej, dusiciel ludzi, a nie Hassan, pożeracz panter. Zażądaj, żebym walczył ze stu nieprzyjaciółmi, a wybiję ich do nogi. Ale wierny gardzi nocnemi schadzkami z kobietą, a tembardziej z sułtaną dzikiego zwierza!
— To zostań!
Chciałem go tylko wystawić na próbę i skierowałem się ku wyjściu. Wtem usłyszałem, że ktoś idzie za mną. Był to Korndorfer.
— Czy ja mogę pójść z panem?
— Po co?
— Po co? Maszallah, do tysiąca dyabłów! Czy będę się przypatrywał, jak kot was rozedrze? Na cóż mam nóż i flintę? Gdzie mój pan, tam i ja; to się samo przez się rozumie!
— Dziękuję ci, Józefie, ale bez ciebie się obejdę.
— Jakto, jeśli wolno zapytać?
— Ponieważ nie jesteś myśliwym, naraziłbyś się niepotrzebnie na niebezpieczeństwo i w najlepszym, razie spłoszyłbyś mi zwierzę.
Z wielkim trudem udało mi się tego wiernego i odważnego człowieka odwieść od jego zamiaru, poczem wyszedłem, by w ciemności wyszukać zagrodę.
We wskazanej stronie i oznaczonem oddaleniu od seraju leżały zwały olbrzymich głazów, a do nich przylegała zagroda, utworzona w trzech bokach z pali, połączonych zapomocą sznurów z leff[21]. Owce spoczywały spokojnie wewnątrz tego prostego ogrodzenia, w czem nie przeszkodziło im bynajmniej moje wejście. Noc była od gwiazd tak jasna, że widziałem dokładnie zarysy skał. Między dwiema z nich znajdowała się szczelina, w której mógł się zmieścić niezbyt gruby człowiek. To było dla mnie najdogodniejsze miejsce do czekania na drapieżcę. Osłaniało mnie z trzech stron, a z czwartej miałem widok na zagrodę. Gdyby pantera rzeczywiście nadeszła, mogłem ją stąd wziąć na Cel bez obawy o siebie. Zabić ją nie było żadnem bohaterstwem.
Usadowiłem się w szczelinie dość wygodnie. Z rusznicą w ręku i sztućcem na kolanach czekałem, nadsłuchując, czy nie odezwie się jaki szmer na milczącym stepie. Wreszcie północ minęła. Jeśli zwierzę dzisiaj przyjść miało, to musiało się ukazać niebawem.
Wtem powstał jakiś ruch wśród owiec. Zbliżywszy do siebie głowy, zaczęły wśród oznak strachu cisnąć się do skały. Wytężałem wzrok, by zobaczyć przyczynę tego, ale nie zauważyłem nic. Wtem usłyszałem nad sobą nadzwyczaj słaby szmer, jak gdyby coś pełzało. To zwierzę stało na skale, gotując się do skoku. Potarło jeszcze pazurami o kamienie, a potem skoczyło w dół. Zabrzmiał krótki, przedśmiertny bek, w samym środku zagrody stanęła pantera, wyprostowana, a pod jej przednią prawą łapą leżała zabita owca. Była to rzeczywiście samica, niezwykle wielki i potężny okaz, który rozmiarami przechodził niemal jaguara.
Podniósłszy łeb, wydał drapieżca okrzyk zwycięstwa, owo straszliwe, gardłowo-brzmiące: a...uuh... a...oorrrr, kończące się zazwyczaj mruczeniem. Dźwięk ten jeszcze nie przebrzmiał, kiedy huknęła oja strzelba. Szeroko otwarte zielonawe oczy zwierzęcia były mi celem. Po strzale ucichnął ryk, pantera skoczyła nagle ku rozpadlinie i padła tuż u moich stóp. Jak się później przekonałem, kula wbiła się jej w oko.
Ale wystrzał miał jeszcze dalszy skutek. Zdaleka krzyknęło chrapliwie, dziko, inne zwierzę, a w kilka sekund dał się już słyszeć wyraźnie przeciągły ryk. To zbliżał się samiec, zawołany hukiem mej strzelby na pomoc.
Dla ostrożności wziąłem już był do rąk sztuciec, aby na ten cel zachować sobie kulę w rusznicy. Teraz czemprędzej pochwyciłem ją znowu i złożyłem się. W długich skokach nadbiegło wysmukłe i gibkie ciało zwierzęce i zatrzymało się za zagrodą naprzeciw mnie. Pomimo niepewnego światła gwiazd musiała mnie pantera zobaczyć, gdyż z gniewnem parskaniem przysiadła do ziemi, gotując się do skoku. Ujrzałem parę świecących się oczu, które w chwili skoku musiały się zamknąć. Wypaliłem i w blasku strzału zobaczyłem, jak zwierzę podskoczyło do góry i upadło na ziemię tuż przed szczeliną. Natychmiast pochwyciłem sztuciec, wymierzyłem prosto w głowę i wystrzeliłem kilka razy. Już pierwszy strzał był śmiertelny, chociaż nie zaraz poskutkował. W konwulsyjnem drganiu rzucało się zwierzę, poczem legło bez ruchu, wyciągnąwszy się u moich stóp.
Nabiwszy jeszcze raz strzelbę, wyszedłem ze szczeliny. Gdzieś zdaleka szczekał szakal, ia...u, ia...u. Wiedział, że pantery są w pobliżu i zdawało mu się, że może się spodziewać deseru. To wierny, lecz bojaźliwy towarzysz wielkich rabusiów świata zwierzęcego, przyjmujący chętnie okruchy ze stołu możnych.
Przybywszy do seraju, zastałem wszystkich gości jeszcze na czuwaniu. Było to dla nich rzeczą nie do uwierzenia, żeby ktoś sam jeden puszczał się w ciemną noc na panterę, której wszystko obawia się prawie bardziej, aniżeli lwa. Ciekawość i strach nie dały im spać, a gdy usłyszeli wystrzały, musieli poznać, że nie dałem się przynajmniej bez walki połknąć „straszliwej kobiecie“.
Gdy wchodziłem, patrzyli na mnie, jak na widmo.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów, to on, jako żywo! — zawołał Korndorfer, przyskakując do mnie z radością.
— Marhaba, sidi, bądź pozdrowion, panie — rzekł Wielki Hassan. — Postąpiłeś rozumnie. Głos twoich wystrzałów doszedł do naszych uszu, a żona pantery, która je także usłyszała, nie przyjdzie już tej nocy do obory.
— Dziękuję ci, sidi — przyłączył się seraidżi do ogólnego uznania — że broniłeś mej trzody. Rabusie już dziś nie przyjdą, gdyż poszedłeś w ciemność i ostrzegłeś ich głosem strzelby!
Zdawało im się zatem, że strzelałem dla odstraszenia zwierząt.
— Żona pantery przyszła ze swoim małżonkiem, kawedżi — odpowiedziałem — i zabiła ci jedną owcę. Musisz pójść po nią, bo w pobliżu jest szakal, który ją pożre.
— Niech ją pożre! Allah niechaj uchroni nogę moją od tego, żebym miał wychodzić do państwa śmierci, gdzie zostałbym rozdarty!
— Nie zostaniesz rozdarty, ponieważ sułtana pantery nie żyje, a pan jej leży obok niej ze strzaskanem czołem.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskawy! Czy mówisz prawdę, sidi?
— Słowo moje jest prawdziwe! Czy widzisz to obuwie, Hassanie? Jest nieuszkodzone i ani włos nie spadł mi z głowy, ale moja sura zabrzmiała i oba zwierzęta powalone są pięścią śmierci. Pomóżcie mi, ludzie, przynieść je tutaj!
Słowa moje wywołały wśród wszystkich nadzwyczajne poruszenie. Wierzyć mi nie chcieli, długo musiałem ich przekonywać, zanim ostatecznie zgodzili się pójść ze mną.
Gdyśmy z zapalonemi pochodniami z łyka daktylowego zbliżali się do zagrody, stłoczyły się owce, przestraszone ogniami. Zaledwie Arabowie ujrzeli zabite pantery, rzucili się na nie, zaczęli je okładać pięściami, kopać obcasami, miotać przezwiska, w jakie tylko mowa arabska jest bogata. Hassan el Kebihr był najgłośniejszy. Wkońcu zwrócił się także do mnie:
— Sidi, ty jesteś największym myśliwym, jakiego moje oczy widziały. Jesteś jeszcze większym, aniżeli emir el Areth[22], który był panem lwów. Gdy będę śpiewał o siret el modżaheddin[23] i gdy będę opowiadał o siret el behluwan[24], nie zapomnę i o twojem imieniu, lecz będę je wysławiał przed uszyma wiernych!
Arab chętnie mówi błyskotliwie i lubi swoje uczucia wyrażać w superlatywach. Korndorfer nie mógł także ukryć swego zdumienia.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów, a to dopiero był strzał! Jeden kot dostał w same oko, a drugi także nie gorzej. Nie widziałem jeszcze nigdy takiego bydlęcia i nie wierzyłem, żeby pantera mogła być aż takim potworem. Strzelba byłaby mi chyba zadrżała w ręku, gdybym był tu czekał na nie z panem!
W tryumfalnym pochodzie zaniesiono zwierzęta do seraju, gdzie ja pozdejmowałem z nich skóry, poczem udaliśmy się na spoczynek.
Nazajutrz przed wyruszeniem powstała sprzeczka między Korndorferem a Hassanem el Kebihr. Pierwszy włożył skórę samicy pod moje, a samca pod swoje siodło, na co Kubbaszi nie chciał się zgodzić.
— Ty jesteś Frankiem, który jeszcze nigdy nie przestąpił progu moszii[25] — mówił Arab — a chcesz wiernego oszukać? Czy widziałeś kiedy niewiernego, któryby jeździł na skórze pantery?
— Czy ty ją zabiłeś, Dżezzar-beju, dusicielu ludzi? — śmiał się były chasseur d’Afrique.
— Zabił go sidi, ponieważ Hassan el Kebihr, przed którym drżą wszystkie zwierzęta, był przy nim. Skóra musi pójść pod moje siodło, bo czem ty jesteś wobec Hassana en Nurab? Czy ja nie służyłem przy słynnej wszechnicy meczetu El Azhar w Kahirze, które wy nazywacie Kairo? Widziałem białych mężów, którzy tam wchodzą i wychodzą, a ty kogo widziałeś i w jakiej byłeś szkole?
— Widziałem naszego sidi, u którego w głowie więcej mądrości, niż w całej waszej moszii El Azhar w Kahirze, a byłem w szkole w mej ojczyźnie, gdzie wasi uczeni siedzieliby w ostatniej ławie — bronił się Bawar, uśmiechając się ciągle.
— Dobrze! A czy znasz moje imię? Nazywam się: Hassan-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal el Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli. A ty jak? Imię moje jest długie, jako rzeka, tocząca się przez Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/53 góry, twoje zaś krótkie, jak brudna kropla, spadająca z liścia!
— Nie brudź mego nazwiska, bo ono nie twoje! Ja nazywam się Jussuf, tak samo, jak ty.
— Czy wiesz, że tylko wierny może mieć na imię Jussuf, a ty jesteś Frank i nazywają cię Jussef. Zapamiętaj to sobie! Masz więc tylko to jedno imię!
— Oho! Czy nie wiesz, że nazywam się także Korndorfer?
— A gdzie imię twojego ojca?
— On nazywał się także Korndorfer.
— A jego ojciec?
— Również Korndorfer.
— A jego ojciec?
— Tak samo.
— A gdzie mieszkał?
— W Kaltenbrunn.
— W Kah-el-brunn? Nazywasz się więc: jussef-Koh-er-darb-Ben-Koh-er-darb-Ibn-Koh-er-darb-Abu-Koh-er-darb el Kah-el-brunn. Czy nie wydaje ci się śmiesznem twoje własne imię? I ty mi skóry odmawiasz? Daj mi ją zaraz!
— Słuchaj, Hassanie! Jussef-Koh-er-darb — Ben, Ibn i Abu-Koh-er-darb z Kah-el-brunn zatrzyma skórę. Oto nadchodzi sidi. Zwróć się do niego!
Kubbaszi zastosował się do tej rady. Wielki Hassan chciał tym czaprakiem chełpić się przed tymi, których w drodze byłby spotkał. To dało mi sposobność do ukarania go za wczorajsze tchórzostwo.
— Jussuf — rozstrzygnąłem ten spór, mówiąc umyślnie Jussuf, zamiast Jussef — chciał ze mną strzelać do pantery, ty zaś bałeś się kota. Jemu tedy należy się skóra, a nie tobie!
Mrucząc z niezadowolenia, poddał się temu wyrokowi i mrucząc, opuścił z nami seraj.
Niebawem znaleźliśmy się wśród parowów i rozpadlin gór Aures i wzdłuż nich posuwaliśmy się aż do wieczora, aby potem przez ich grzbiet przedostać się na Saharę. U stóp ich leżała wieś, która była celem dzisiejszej naszej podróży. Arabowie przyjęli nas gościnnie. Przed wieczorem jeszcze stałem się właścicielem trzech wielbłądów wierzchowych i tyluż jucznych, wraz z wszystkiemi rzeczami i zapasami, potrzebnymi w podróży do Bab-el-Ghud, a przynajmniej do Ain-es-Salah.
Nazajutrz jechaliśmy podnóżem gór, aby — nie zatrzymując się w Biskarze — dostać się na drogę karawanową do Ain-es-Salah.
Dzień był gorący, a około południa paliło słońce takim żarem, że wbrew zwyczajowi postanowiłem urządzić mały postój i w tym celu zaczęliśmy rozglądać się za odpowiedniem miejscem. Wtem Hassan, jadący przodem i wciąż jeszcze zagniewany na Józefa, zatrzymał się i wskazał w dół:
— Patrz, sidi, oto sobha![26]
Znajdowaliśmy się jeszcze ciągle na wzniesionym terenie, utworzonym przez górskie odnogi. U stóp takiego pasma wzgórz połyskiwała ku nam iskrząca się powierzchnia wody, a na jej brzegu zauważyłem kilka krzaków.
— To nie jest sobha, Hassanie, lecz szot, albo birket[27], położone za wzgórzem tak, że widoczna jest stąd tylko jedna zatoka. Zaraz ci powiem, jak ono się nazywa.
Rozwinąłem mapę, którą zawsze miałem przygotowaną i znalazłem na niej jezioro. Był to jeden z owych martwych zbiorników wody, w których, zamiast ryb lub w najgorszym razie traszek, żyją mirjady brzydkich robaków, nazywanych przez Beduina thud.
— To jest Birket el fehlatn[28]. Zejdźmy ku niemu!
— Ten rozkaz, sidi, wart więcej, aniżeli cena dziesięciu wielbłądów. Moje serdż, które ty siodłem nazywasz, piecze mnie, jak gdybym siedział na kawałku dżehenny. Rozbiorę się i wzmocnię moje ciało zapomocą ghusl[29].
Zwróciwszy się ku jezioru, dostaliśmy się tam w kwadrans. Nie był to szot, lecz — jak zauważyłem słusznie — birket el fehlatn. Hassan wyprzedził nas, nie mogąc się doczekać kąpieli. Przybywszy na brzeg, odwrócił się, jakby z rozczarowaniem.
— Sidi, to nie jest woda do kąpieli, lecz bahr el thud[30], a popatrz, tam leży duar o przeszło dwudziestu namiotach, które użyczą nam cienia!
Istotnie między górną częścią jeziora a wzgórkiem zobaczyłem szereg namiotów, pomiędzy którymi leżały konie i wielbłądy. Inny oddział wielbłądów, w liczbie pięciu, obgryzał mięsiste liście krzaków, które wpływ wody wywabiał z nędznego gruntu. Poznałem na pierwszy rzut oka, że nie były to zwykłe juczne wielbłądy, jakie można dostać po czterysta piastrów za sztukę, lecz bez wyjątku wierzchowe, prawdziwe hedżiny, za które płaci się po kilka tysięcy piastrów. Były to może nawet biszarin hedżiny, najszlachetniejsza rasa wielbłądów, które bez żadnych wymagań dla siebie potrafią przez cały tydzień robić po czternaście do piętnastu mil dziennie. U Tuaregów spotyka się nawet wielbłądy, które mogą jeszcze więcej dokonać. Poznałem tę rasę po zgrabnych kształtach, po rozumnem oku, szerokiem czole, zwisającej dolnej wardze, krótkich, stojących uszach, krótkim, gładkim włosie i jego barwie, która u tych wielbłądów bywa biała, jasnoszara, a czasem płowa lub plamista, jak u żyrafy.
Te drogocenne zwierzęta nie należały pewnie do tej biednej wsi, lecz były własnością obcych Beduinów, bawiących w duarze w gościnie.
Zbliżyliśmy się do duaru.
Dla właściciela pierwszego namiotu, obok którego przejeżdżaliśmy, byłoby obrazą nie do przebaczenia, gdybyśmy dopiero w którymś z dalszych szukali byli przyjęcia. Mieszkaniec stepu jest z urodzenia złodziejem i rabusiem, ale gościnność jest dlań tak wysoką świętością, jaką była dla jego przodków, od których ród swój wywodzi.
Kiedy zatrzymaliśmy się przed nim, odsunęło się podarte płótno, zasłaniające wejście, a na powitanie nasze wyszła dziewczyna, bez zasłony na twarzy, gdyż kobiety Arabów z pustyni są mniej nieprzystępne od kobiet Maurów, czyli Arabów miejskich. Włosy miała splecione w dafira[31], poprzetykane czerwonemi i niebieskiemi wstążkami. Dokoła bioder biegł rahad, wązki pas, z którego zwisało mnóstwo rzemieni poniżej kolan, tworząc w ten sposób spódnicę, ozdobioną koralami, kawałkami bursztynu i muszlami. Na szyi nosiła sznur szklanych pereł i rozmaitych monet. W małych uszach tkwiły ogromne złote pierścienie; na nogach powyżej kostek błyszczały srebrne obrączki, a przeguby zgrabnych rąk, z palcami zabarwionemi henną, owijały grube pierścienie z kości słoniowej, odbijające bardzo ładnie od ciepłych tonów brunatnej skóry, nie ustępującej przed najpiękniejszym florentyńskim bronzem.
— Marhaba ia sidi, bądź pozdrowion, o panie! — powitała nas i dla stwierdzenia tych słów podała memu wielbłądowi garść daktyli waedy.
Za nią ukazał się stary mężczyzna i zaczął nam się przypatrywać ciekawym, zdziwionym wzrokiem. Twarz jego, pełna zmarszczek, była opalona mocno od słońca, a postać wychudła i pochylona. Mógł mieć dziewięćdziesiąt lat.
— Sallam aalejkum! — pozdrowiłem go, podnosząc rękę do piersi. — Czy moglibyśmy w twym namiocie złożyć głowę na krótki spoczynek?
— Marhaba ia sidi, bądź pozdrowion, o panie! W naszym ubogim namiocie gości już trzech ludzi, lecz dla ciebie znajdzie się miejsce. Zsiądź i pozwól, że dla ciebie jagnię zabiję!
— Serce twoje pełne dobroci, a twój namiot stoi dla wędrowca otworem; jesteś dobrym synem proroka i ulubieńcem Allaha, który użyczył ci wielu lat życia, lecz niechaj goście twoi posiadają twoją dobroć w całości. Pozwól mi udać się do innego namiotu!
— Czy chcesz mnie zelżyć, sidi? Co ci zrobiłem, że gardzisz moim namiotem? Zsiądź ze zwierzęcia, które jest już gościem córki mojego syna i połóż się u mnie na spoczynek!
Wziął wielbłąda za uzdę i wołając gardłowo: „khekhe“, kazał mu przyklęknąć na ziemi.
Zsiadłem, poczem wprowadzono mnie do namiotu, gdzie wkrótce przyszli za mną Józef i Hassan. Wzdłuż ściany ciągnął się dokoła serir, czyli nizkie rusztowanie z lekkiego drzewa, pokryte rogożami i baraniemi skórami. To stanowiło kanapę, a zarazem łoże dla całej rodziny i w danym razie gości. W tyle namiotu leżały siodła i tarcze, a na słupach wisiała broń, rury i wiadra skórzane, oraz narzędzia gospodarcze wszelkiego rodzaju, ściany zaś były ozdobione plecionymi puharami, żyrafiemi skórami, bukietami ze strusich piór, a przedewszystkiem rozmaitymi dzwonkami. Arabowie zawieszają je bardzo chętnie w namiotach, czem powodują podczas burzliwych nocy muzykę, bardzo niemiłą dla znużonych wędrowców. Wiatr bowiem porusza namiotem, dzwonki zaczynają dzwonić, co w połączeniu z grzmotami, stękaniem wielbłądów, beczeniem owiec, szczekaniem psów i rykiem dzikich zwierząt, tworzy przykrą harmonię.
Usiadłem na rogóżkach. Stary zauważył skóry panterze, ale prawa gospodarza nie pozwalały mu zapytać o moje imię i pochodzenie, wolno mu jednak było dowiedzieć się, jak zostałem posiadaczem tych cennych skór. Z chytrością, właściwą ludziom niecywilizowanym, potrafił rozmowę sprowadzić na ten temat.
— Odpocznij, sidi, dopóki mięso i kuskussu nie będą gotowe!
Kuskussu są ulubioną potrawą Arabów z grubo mielonej pszennej mąki.
— Dziękuję ci, ojcze — odrzekłem, — jadam mięso i kuskussu tylko wieczorem, po skończeniu drogi całodziennej. Daj mnie i moim służącym trochę bzissa[32].
Dziewczyna przyniosła bzissa.
— Woda z birket niedobra, sidi. Może wypijesz czarkę wielbłądziego mleka, albo lagmi?[33] — spytała.
— Eddini lagmi, daj mi lagmi, ambr el banat, ozdobo dziewcząt!
Przyniosła skórzany kubek tego orzeźwiającego napoju. Starzec zaczekał, aż wypiłem, a potem spytał:
— Czy zostaniesz parę dni w chacie twego przyjaciela?
— Opuszczę ją, skoro tylko wypocznę.
— Chcesz więc jechać nocą, kiedy brzmią głosy dzikich zwierząt, a pantera rozdziera ludzi i wielbłądy? Pozostań u nas, sidi, gdyż śmierć twoja spadnie na moją duszę!
Musiałem poczciwcowi ułatwić przesłuchanie.
— Pantera mnie nie rozedrze. Czy nie widziałeś szat jej na moich zwierzętach?
— Widziałem szaty pantery i sułtany pantery.
— Widzisz tedy! Zabiłem je przy świetle gwiazd koło Fuhm-es-Sahar.
— Straszliwą panterę z Fuhm-es-Sahar, straszniejszą, aniżeli wszystkie stepowe pantery? Sidi, ty jesteś bohaterem, jesteś wielkim wojownikiem! Ilu ludzi było przy tobie?
— Nikt. Sam jeden rozmawiałem z obiema panterami.
— Sam jeden? Allah akbar, Bóg jest wielki, a ty jesteś towarzyszem emira el Areth, który utonął w Wedel-Kantara!
— Jestem Frankiem, jak on, i mam strzelbę, która mówi te same słowa.
— Jesteś Frankiem i myśliwcem, jako emir el Areth? W takim razie muszę ci powiedzieć coś, co duszę twoją ucieszy!
Spoważniał nagle i przystąpił tuż do mnie z tajemniczą miną. Zwinąwszy dłonie, przyłożył mi je do ucha, a z drugiej strony swoje usta i mówił głosem tak cichym, że go ledwie rozumiałem:
— Czy znasz assada, wzburzyciela?
Skinąłem głową i czekałem z ciekawością.
— Czy znasz assad-beja, dusiciela owiec? — zapytał w ten sam sposób.
Skinąłem głową powtórnie, a on mówił dalej:
— On szedł już oddawna za naszą trzodą i porwał nam najlepsze zwierzęta. Właśnie ubiegłej nocy zabrał znów wołu dla siebie i swojej żony; aaib aaleihu, hańba mu!
Pojąłem tę cichość szeptu, gdyż Arab czuje nadzwyczajny respekt dla lwa. Dopóki zwierzę żyje, nadaje mu najwznioślejsze i najczcigodniejsze nazwy, ażeby go nie obrazić i nie wyzwać jego zemsty, gdy go jednak zabiją, obrzuca go najbardziej upokarzającemi przezwiskami i lży go, jak tylko może. Obawia się siły i wytrzymałości lwa i pozwala mu się długo ograbiać, zanim odważy się na atak, który u Arabów wobec ich sposobu postępowania kosztuje zwykle kilka żyć ludzkich.
Waleczny zresztą i nieustraszony syn pustyni nie ośmieli się nigdy, jak strzelec europejski, zaatakować lwa w pojedynkę. Zazwyczaj schodzą się wszyscy, zdolni do noszenia broni, mieszkańcy duaru lub dachery[34], wyszukują legowisko zwierzęcia, wywabiają je krzykiem, rykiem, świstem, strzelaniną i kłapaniem, a potem pakują mu w ciało ze swoich długich, niepewnie niosących flint tyle kul, ile tylko mogą. Lew, ranny nawet śmiertelnie, m a zawsze jeszcze tyle życia w sobie i siły, że rzuca się na jednego lub kilku ludzi, aby jeszcze przed śmiercią zemścić się krwawo.
Obawa Arabów przed nim jest nawet tak wielka, że podczas przygotowań do ataku mówią pocichu, bo przypuszczają, że może to usłyszeć i uprzedzić ich. Dlatego i ten starzec mówił pocichu, bo assad-bej, wzburzyciel i dusiciel trzód, mógł usłyszeć jego słowa.
Teraz dopiero uderzyło mnie to, że nie zauważyłem w duarze ani jednego mężczyzny, zdolnego do noszenia broni. Tylko kilka ciekawych głów kobiecych widać było między zasłonami namiotów.
— Czy wszyscy wasi mężowie wyszli, aby go zabić?
— Wszyscy mężowie i młodzieńcy, razem z gośćmi, śmiałymi synami Uelad Sliman.
Na tę wieść opuściło mnie całkiem znużenie.
— W takim razie ja także pójdę zobaczyć sidi-el-salssali, pana trzęsienia ziemi!
Wiedziałem, że tak nazywają lwa z powodu siły jego głosu.
— Be issm lillahi, na miłość Boga, mów ciszej! — prosił trwożnie starzec. — Gdy on to usłyszy, będziesz zgubiony! On przyjdzie i poszarpie cię na sztuki.
— Czy oszalałeś, sidi — lamentował Hassan el Kebihr — że chcesz sobie dać podrzeć ciało i potrzaskać kości przez „pana z grubą głową“, który ma więcej siły, aniżeli dziesięciu szejtanów i stu dyabłów razem? Zabiłeś panterę i żonę pantery, lecz assad-bej szydzi z twej kuli i śmieje się z noża; skóra jego twardsza od tarczy Nurab-a-Tor-el-Khadra.
— Przez twoje usta mówi obawa, a mowa twoja kapie od strachu, Hassanie. Allah stworzył kobietę i dał jej twoją postać.
— Gdyby mi to powiedział ktoś inny, zadusiłbym go na miejscu. Hassan-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-Jussuf-lbn-Abul-Foslan-Ben-lshak al Duli nie zna obawy, ani strachu, ponieważ jest Dżezzar-bejem, dusicielem ludzi, ale nie jest już ani młody, ani tłusty. Lew go już nie pożre!
— To też nie będzie mógł cię pożreć, gdyż zostaniesz tu z Jussufem przy zwierzętach — pocieszyłem go.
On był z tego rozkazu widocznie zadowolony, mniej zaś Korndorfer.
— To być nie może, panie — zaczął się sprzeciwiać memu postanowieniu. — Ja idę także. Nie wolno mi było pójść na pantery, chcę więc przynajmniej dziś spróbować strzelby. Jeżeli jej lew nie zje, to niech skosztuje, jak ja mu będę smakował. Jestem sługą pańskim, moje miejsce tam, gdzie mój pan.
— To chodź — rzekłem, ucieszony tym dowodem odwagi.
Hassan usiłował mnie jeszcze zatrzymać i rozwodził się nad niebezpieczeństwem w najdosadniejszych wyrazach, ale to nic nie pomogło.
— Hamduiillah, dzięki Bogu — zawołał natomiast gospodarz. — Allah jest miłosierny i łaskawy; on przysłał cię tu do nas i pobłogosławi broń twoją, że ocalisz naszych mężów od pazurów zwierzęcia, które jest panem trzęsienia ziemi!
Człowiek na Wschodzie uważa każdego Franka, noszącego strzelbę, za nadzwyczajnego strzelca. Starzec zaś spodziewał się w duchu, że lew rozszarpie mnie i Józefa, zamiast któregoś z jego ludzi.
— Gdzie lew przebywa?
— Wyjdź przed namiot, to ci pokażę, sidi!
Zabrałem broń i wyszedłem za nim.
Od jeziora ciągnęło się ku szczytowi wzgórza rozszerzające się coraz bardziej wgłębienie; było to wyschłe wadi. Szepcąc wciąż jeszcze, wskazał starzec zapełnione skałami łożysko.
— Całkiem na górze, w tem battn el hadżar, w tym brzuchu głazów, ma assad-bej legowisko. Ludzie udali się na górę, by go stamtąd wypędzić. Sidi, idź prędko, żebyś nie przyszedł za późno, bo wtedy nie mógłbyś wysłać go do dżehenny.
— Chodź, Józefie! Byłem swojej rusznicy pewny. Nie zawiodła mnie ona nigdy, a każda wystrzelona z niej kula spełniła swoją powinność. Spodziewałem się, że i dziś nie odmówi mi swej służby.
Aby się jak najrychlej dostać na górną część parowu, poszedłem od namiotów prosto w górę, mijając zakręty, które parów tworzył. Przybywszy na górne wadi, usłyszałem okropny zgiełk, wydobywający się z głębi parowu. Szybko pobiegłem nad leżącą przedemną krawędź, skąd mogłem objąć okiem całą sytuacyę.
Po stromem zboczu naprzeciwko mnie ciągnęły się krzaki jałowca i kolczastych mimoz, które otoczyli Arabowie. Lew musiał się w tych krzakach ukrywać, gdyż ludzie staczali tam kamienie, aby go wypłoszyć. Tańczyli przytem, wywijali flintami, dodając sobie otuchy wrzaskliwymi okrzykami. Ten nierozumny sposób polowania na zwierzę, które najłatwiej zabić bez zgiełku w nocy oko w oko, wywarł na mnie szczególne wrażenie.
Wtem dostrzegłem w zaroślach jakiś ruch, który wzmógł się po chwili, aż w końcu wyszedł z nich lew, nie nagle, w skoku lub pędem, jak inne koty, lecz powoli, pewnym, majestatycznym krokiem. Duża, ciemna grzywa okrywała mu łeb i przednią część ciała, a ogon z grubą kiścią wlókł się daleko za nim. Był to istotnie wspaniały widok. Szlachetne, potężne zwierzę stało pewne siebie i spokojne wśród wymierzonych doń czemprędzej strzelb. W jego dużych oczach, któremi obracał na wszystkie strony, odbijała się jakby pogarda. Słyszałem wiele o tym królu zwierząt, a jeszcze więcej czytałem, ale widziałem tylko kilka sztuk w menażeryach i ogrodach zoologicznych. Żaden z nich jednak nie dałby się porównać z tym potężnym sidi-el-salssali, którego widok przeszedł wszelkie moje oczekiwania. Ta pełna charakteru głowa, o Wysokiem i szerokiem czole, chwiejąca się jakby pod wpływem zdziwienia z powodu zuchwalstwa Arabów, ten nieugięty kark, ten krótki szeroki grzbiet, potężne boki i łapy, po których było poznać, że jedno ich uderzenie wystarczy, aby wołu powalić, to groźne otwieranie chrapów, to wszystko skojarzyła tu natura, aby przedstawić dziką fizyczną siłę. Lew podniósł głowę i dobył owych straszliwych tonów, z powodu których syn pustyni nazywa go „panem trzęsienia ziemi“, a przed którymi, jak mówi poeta, umyka w przerażeniu człowiek i wszelkie zwierzę.
Zdawało mi się istotnie, że ziemia drży pod mojemi nogami wskutek tego zaczynającego się cicho, a potem wzmagającego się ryku, zwanego trafnie przez Arabów „rad“, czyli grzmot.
Wtem błysnęło ze wszystkich luf i kilka kul dosięgło lwa, nie raniąc go jednak ciężko. Lew przysiadł i jednym olbrzymim skokiem rzucił się pomiędzy napastników. Dwaj z nich padli pod jego łapami. Nie mogłem się już dłużej ociągać. Zsuwając się raczej, aniżeli schodząc, rzuciłem się z Korndorferem na dół po stromem zboczu wadi. Arabowie, którzy w tej chwili podnieśli wrzask ogłuszający, nie zauważyli nas. Jeden z nich jeszcze nie strzelił. Odważniejszy od innych, którzy po salwie zwrócili się do ucieczki, zatrzymał się był, zmierzył i wypalił. Trafił, ale nie na śmierć. Zwierzę drgnęło, skoczyło w górę i powaliło strzelca. Postawiwszy mu obie przednie łapy na piersiach, ryknął lew jeszcze straszniej, niż przedtem. W następnej chwili byłby tego człowieka rozszarpał.
W szybkich skokach podbiegłem bliżej i ukląkłem o kilka kroków przed królem pustyni. Lew spostrzegł mnie i odstąpił od swej ofiary, co zdarza się bardzo rzadko. Wymierzyłem uważnie w jego głowę. Uczucie, które mię teraz opanowało, nie było ani strachem, ani obawą. Niema wprost słów na opisanie tego uczucia, które napięło we mnie wszystkie nerwy. Straszliwie przewracające się oczy iskrzyły się do mnie zniszczeniem, ogon zginał się zdradziecko, potężne łapy kurczyły się do skoku, pochylające się cielsko zadrgało niebezpiecznie. Wypaliłem i odskoczyłem natychmiast w bok, wyciągając nóż z pochwy.
Lew podrzucił się w górę w chwili strzału i runął w skoku na ziemię, zaczął się po niej tarzać i legł po chwili bez ruchu. Kula wbiła mu się w oko i pozbawiła życia.
— Hamdulillah, Allah akbar, dzięki Bogu, Bóg jest wielki! — zabrzmiało ze wszystkich stron. — Haza nessieb, to Bóg zrządził; kelb, pies, syn psa, wnuk psiego syna nie żyje; padł nędznie, runął i zdechł, jak niewierny bez chwały i czci. El thibb, szakal i el tabea, hyena, pożre jego ciało, a el bidż, sęp brodacz, niechaj porozcina jego tchórzliwe serce, a el rassahl, gazela, niechaj zelży jego ojców i jego samego, który bez walki i obrony odszedł ze świata żyjących. Teraz ten, który kazał zwać siebie el jawuhs, okrutnym, musi wyjść ze swego ciała. Sprowadź haririch, muzykantów, niechaj na nogarze wybębnią jego hańbę, a na rababie wygwizdają wstyd jego!
Takie okrzyki brzmiały ze wszystkich stron. Kopano martwe ciało, bito je pięściami, potrącano kolbami i pluto na nie wzgardliwie. Moje nerwy uspokoiły się znacznie, czułem, że uszedłem nieuniknionego niebezpieczeństwa śmierci i oddychając głęboko, podziwiałem rozgorączkowanych synów przepełnionej żarem krainy, którzy, pastwiąc się nad zabitem zwierzęciem, w swym zapale zupełnie mnie pominęli.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów! — rzekł Józef. Co za zgiełk, co za wrzaski! Ciekaw jestem, czy przynajmniej podziękują!
— Arna di bacht, wielkie szczęście, że jeszcze na czas przybyłeś — dało się słyszeć tuż koło mnie.
To zbliżył się ten, który na ostatku leżał pod lwem. Postać jego była długa, chuda i żylasta, a twarz opalona niemal na czarno. Jego duże, bystre, ciemne oczy gorzały szczególnem światłem. Gniewne spojrzenie tych oczu mogło nawet śmiałego człowieka wyprowadzić z równowagi.
— Oddaj cześć nie mnie, lecz Bogu, który cię ocalił! — odparłem, może mniej uprzejmie, niż zamierzałem. Tego człowieka jednak nigdy nie byłbym obdarzył swojem zaufaniem.
— Tak, cześć Allahowi, a tobie dzięki! — potwierdził, zmierzywszy mnie wzrokiem bystro i badawczo. — Czy jesteś obcy pośród dzieci pustyni?
— Przybywam z Frankistanu, by zabić assad-beja, dusiciela trzód.
— Zabiłeś go; Allah użyczył ci zbawienia i łaski.
Potem zwrócił się do ciągle jeszcze krzyczących i radujących się Arabów:
— Dajcie już wreszcie pokój panu z grubą głową! Usłyszał już dość o swej hańbie, dusza jego wejdzie teraz w skórę pchły. Dalej ludzie, podziękujmy Allahowi za ocalenie! Uklęknijcie wraz ze mną i odmówmy świętą fathę!
El fatha, otwarcie, jest pierwszym rozdziałem koranu, który w religijnych obrzędach muzułmanów gra główną rolę. Wszyscy uklękli, zwróciwszy twarze ku wschodowi, i zaczęli się modlić monotonnie.
— Chwała i dzięki panu świata, wszechmiłosiernemu, który zapanuje w dzień sądu. Tobie jedynie chcemy służyć i ciebie błagać, iżbyś wiódł nas drogą prawą, drogą tych, którzy cieszą się twoją łaską, a nie drogą tych, na których się gniewasz i nie drogą błądzących!
Po modlitwie zajęli się moją osobą. Pytaniom i pochwałom nie było końca. Wreszcie jeden z nich wziął mię za rękę i odciągnął na bok.
— Ty chciałeś odpocząć tylko pod dachem Araba, tymczasem my prosimy cię, żebyś został u nas wiele dni! Jestem bej-ei-urdi, naczelnik obozu, zamieszkasz w moim namiocie, dopóki ci się będzie u nas podobało.
— Dziękuję ci, przyjacielu wędrowca, lecz moja droga jest długa, a kres jej daleki jeszcze. Zabiorę skórę lwa i ruszę dalej.
— Jak się zowie kres twej drogi? — zapytał ten, który poprzednio ze mną mówił.
— Timbuktu — odpowiedziałem, nie chcąc podawać Bab-el-Ghud.
— W takim razie ze mną mógłbyś pojechać, gdyż ja należę do wojowników Uelad Sliman, mieszkających na południu. Muszę tu jednak zaczekać na jednego z naszych ludzi, który pojechał z pewną wiadomością do miasta Franków.
Te słowa zajęły moją uwagę. Był to jeden z gości, o których mówił mi starzec.
— Ja nie mogę czekać, ale ty masz lepsze wielbłądy i dopędzisz mnie.
— Ilu ludzi towarzyszy ci w drodze?
— Dwu.
— 1 ty się nie boisz z tak małą liczbą wyruszać na bahr billa ma, na „morze bez wody“?[35]
— Ja nigdy się nie boję.
— Nie boisz się także Hedżan-beja, dusiciela karawan? Możesz się łatwo spotkać z jego gum!
— On mnie puści spokojnie, gdyż w przeciwnym razie stałoby się z nim to, co z assad-bejem, dusicielem trzód!
Na te słowa wystąpił w jego kłujących oczach osobliwy blask.
— Zabiłeś wprawdzie assad-beja, cudzoziemcze, ale Hedżan-bej zmiażdżyłby cię odrazu. On jest straszniejszy, niż głośny jak grom Areth.
— Czy ty go znasz?
— Zna go każdy Tuareg i Tebu; czemuż ja miałbym go nie znać. Czyż nie mówią o nim wszędzie?
— W takim razie także Imoszar Mahmud Ben Mustafa Abd Ibrahim Jaakub Ibn Baszar jest ci znany? — spytałem, patrząc skrycie na jego oblicze.
On pobladł, mimo swej ciemnej cery.
— Kto jest ten mąż?
— To nie mąż, lecz baba, której język nie potrafi milczeć. Spotkałem go, a on mi powiedział, że jako posłaniec Hedżan-beja udaje się do pewnego Franka z żądaniem okupu.
Brwi Araba ściągnęły się ponuro.
— Allah inhal el kelb, niechaj Bóg zgubi tego psa! A ty poszedłeś do Franka, żeby go ostrzec?
— Dlaczego ja? Imoszar już sam z nim pomówi!
— Sidi, postąpiłeś roztropnie i mądrze, gdyż mowa to srebro, ale milczenie to złoto! Wiedziałem już dość. Ten Arab był napewno jednym z ludzi Hedżan-beja i czekał tutaj na posłańca, którego tymczasem trzymano w Algierze, bej el urdi zaś był pewnie tajnym sprzymierzeńcem dusiciela karawan. Nie mogłem tedy skorzystać z gościnności tych ludzi, gdyż należało przypuścić, że będę może musiał przeciwko nim wrogo wystąpić. Postanowiłem więc wyruszyć stąd natychmiast.
Przy pomocy Józefa ściągnąłem z lwa skórę i wróciłem wśród radosnych okrzyków wszystkich mężczyzn do duaru. Szczęśliwe polowanie nie zabrało ani jednego życia ludzkiego, gdyż nawet ci, których lew powalił był na ziemię, doznali tylko skaleczeń, chociaż tak ciężkich, że musiano ich zanieść do wsi.
Wielki Hassan wybiegł na moje spotkanie z objawami radości.
— Ty żyjesz, sidi, jesteś tutaj z powrotem i zabiłeś pana z grubą głową? Hamdulillah, dzięki i chwała Bogu, który ci był ochroną! Drżałem o ciebie, jako źdźbło trawy, kiedy smum przeciąga przez oazę.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów, a to porównanie: źdźbło trawy i Dżezzar-bej, dusiciel ludzi! — odpowiedział Józef za mnie. — Czy nie wstydzisz się, Hassanie el Kebihr, czyli wielki zającu? Wyłaź prędzej na wielbłąda, bo ruszamy w dalszą drogę!
Kiedy już chciałem się pożegnać, zaprowadził mnie Uelad Sliman do swoich wielbłądów.
— Sidi, ty nie masz takiego wielbłąda, jakiego ci potrzeba. Twoja ręka ocaliła mnie od śmierci. Przypatrz się temu zwierzęciu! To hedżin, biszarin hedżin, jakiego nie znajdziesz w całej Saheli. Maktub ala salam-tek, zapisany jest na twoje imię. Daruję go tobie!
Wyobrażałem sobie, że to dar zbyt kosztowny, jak na stosunki tego człowieka i chciałem się sprzeciwić jeszcze z tego powodu, że musiałem w przyszłości narazić się na jego nieprzyjaźń, on jednak skinął na mnie, jak władca udzielny, ażebym milczał i wydobył potem koral osobliwego kształtu.
— Nauczyłeś się trzymać usta zamknięte. Weź tę anaję[36], a gdybyś spotkał gum Hedżan-beja, pokaż ją. Ona ciebie osłoni, ponieważ ty ocaliłeś wiernego od pazurów sidi-el-salssali. Wsiądź i jedź bez obawy!
Przyjąłem wielbłąda, nie chcąc Araba rozgniewać lub wzbudzić w nim podejrzenia. W rogu derki siodłowej zobaczyłem arabeskę z literami: A. i L., były to inicyały nazwiska Andre Latréaumonta.
Podziękowałem starcowi i dziewczynie za przyjęcie w namiocie, poczem bej-el-urdi odprowadził mnie z kilku ludźmi przez część drogi. Rozstając się ze mną, rzekł:
— Sidi, ty jesteś walecznym wojownikiem, lecz Hedżan-bej potężniejszy od ciebie. Widziałem jednak, że dostałeś anaję. Będzie ci teraz bezpiecznie wszędzie, jak daleko sięga pustynia. Sallam aalejkum, pokój i zbawienie niech będzie z tobą!






  1. Dom zajezdny.
  2. Plemię, szczep.
  3. Palaczy haszyszu.
  4. Usta pustyni.
  5. Lwa.
  6. Król oaz.
  7. Kraju niemuzułmańskiego.
  8. Widoku Boga.
  9. Jezusie.
  10. Najświętsza Panna.
  11. Potomkiem Hassana i Hosseina.
  12. Usta koranu.
  13. Wyżłobienia ziemi.
  14. Góry raju.
  15. Odmawiający modlitwy w meczecie.
  16. Gospodarz.
  17. Kawa.
  18. Domu.
  19. Kawiarz.
  20. Szatan strachu.
  21. Włókien daktylowych.
  22. Gérard.
  23. Czynach walczących.
  24. Czynach bohaterów.
  25. Meczetu.
  26. Kałuża.
  27. Jezioro.
  28. Martwe jezioro.
  29. Kąpieli.
  30. Morze robactwa.
  31. Warkocze.
  32. Chleb z mąki i suszonych daktyli.
  33. Soku daktylowego.
  34. Wsi, złożonej z budynków.
  35. Pustynię.
  36. Znak.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.