<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Gum
Pochodzenie Pomarańcze i daktyle
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Die Gum
Pochodzenie oryginalne Orangen und Datteln
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


3. Hedżan-bej, dusiciel karawan

Pustynia!
Od północno-zachodniego wybrzeża Afryki ciągnie się z małemi przerwami aż do Azyi, do potężnego łańcucha gór Chinggan, szereg pustych, nieuprawnych okolic, które przewyższają siebie nawzajem pod względem okropności. Wielkie pustynie stałego lądu afrykańskiego przeskakują przez cieśninę Suezką, jako puste płaszczyzny Arabii skalistej, z nią łączą się wyschłe przestrzenie Persyi i Afganistanu, poczem wznoszą się w Bucharze i Mongolii, tworząc pełną okropności pustynię Gobi.
Na obszarze zwyż 120.000 mil kwadratowych rozciąga się Sahara od przylądka Blanco aż do górskich ścian doliny Nilu i od Rifu aż po pełne gorących wyziewów lasy Sudanu. Jej podział jest bardzo różnorodny. Przytykająca do Nilu pustynia libijska przechodzi na zachodzie w tę część Sahary, o której mówi poeta, że w rozżarzonym jej piasku nie znajdziesz trawki zielonej. To Hammada, od której biegnie Sahel dalej aż do wybrzeży Oceanu Atlantyckiego. Arab rozróżnia pustynię zamieszkałą (Fiafi), niezamieszkałą (Khela), pokrytą krzakami (Haitia), lesistą (Ghoba), kamienistą (Serir), zasypaną głazami (Warr), górzystą (Dżebel albo Neszed), płaską (Sahel albo Thama) i z wędrownemi ławicami piasku (Ghud).
Zapatrywanie, jakoby Sahara tworzyła nizinę, położoną niżej od powierzchni morza, jest zupełnie błędne. Przeciwnie, pustynia ta jest wyżyną, dochodzącą do wysokości od jednego do dwu tysięcy stóp i nie jest bynajmniej tak mało urozmaicona pod względem zmian w ukształtowaniu terenu, jak się do niedawna zawsze sądziło.
Odnosi się to szczególnie do wschodniej części, do właściwej Sahary, która wędrowcowi okazuje więcej życzliwości, niż część zachodnia Saheli, tworząca prawdziwy grunt okropności pustynnych, piasku lotnego, układanego przez wiatr w posuwające się naprzód fale i wędrującego powoli przez pustynię, skąd też jej nazwa Sahel, czyli morze wędrowne. Ta ruchliwość piasczystego gruntu przeszkadza oczywiście wzrostowi roślin, do czego przyczynia się także nadzwyczajny brak źródeł i studzien, bez których powstanie oazy jest niemożliwe. Wśród tego suchego piasku znajdują lichą podstawę bytu zaledwie niewiele warte słone rośliny, trochę ostów i kolczastych, karłowatych mimoz. Lew nie odwiedza tej rozżarzonej pustyni, chociaż nazywa się jej królem, żmije tylko, niedźwiadki i ogromne pchły żyją wygodnie na tym gorącym gruncie. Nawet mucha, lecąca przez pewną przestrzeń w pustynię za karawaną, ginie w drodze niebawem. Mimo to wszystko zapuszcza się jednak człowiek w ten żar słoneczny i stawia czoło niebezpieczeństwom, grożącym mu ze wszystkich stron. Opisy tych niebezpieczeństw są oczywiście często przesadne, ale sprowadzone nawet do właściwej miary, potrafią obrzydzić tęsknotę za jazdą przez pustynię, której ofiary częściej spotyka się na Saheli, aniżeli w obfitszej w wodę właściwej Saharze. Na Saheli leżą wysuszone trupy ludzi i zwierząt obok siebie w budzących zgrozę postawach. Jeden trzyma jeszcze wór na wodę w bezmięsnych rękach, drugi, jak szalony, kopał pod sobą ziemię, aby się jakoś ochłodzić, trzeci siedzi, jak mumia, na wybielałym szkielecie wielbłąda z turbanem na nagiej czaszce, a czwarty klęczy na piasku z twarzą, zwróconą na wschód ku Mekce i rękoma, skrzyżowanemi na piersiach. Jego ostatnia myśl unosiła się, jak przystało na prawego muzułmanina, do Allaha i jego proroka.
A jednak spełnia pustynia ważne zadanie w gospodarstwie natury. Tworzy piec, z którego wydobywają się rozżarzone prądy powietrzne i ciągną na północ, gdzie, opadając na ziemię, ogrzewają i ożywiają tamtejsze krainy. Mądrość Stwórcy nie znosi nadmiaru i postarała się zaraz na początku o wyrównanie wszelkich przeciwieństw i ostateczności.
Osławione Bab-el-Ghud leży mniej więcej pod dwudziestym pierwszym stopniem szerokości na granicy pomiędzy Saharą a Sahel, gdzie stykają się także obszary Tuaregów lub Imoszarów z terytoryum Tebu albo Teda.
Te stosunki graniczne zawierają w sobie tak co do krajobrazu, jak co do ludzi, jakąś jakby gotowość do walki. Wędrowne góry piaskowe posuwają się pod wpływem wiatrów zachodnich coraz to dalej na wschód i napotykają w Bab-el-Ghud na skały Seriru. Wspinając się po nich w górę, wypełniają z nieubłaganą dokładnością doliny, parowy i inne przerwy, tworząc głębokie pokłady piasku, które wskutek braku wilgoci nie łączą się w zwartą masę. Biada podróżnemu, który się znajdzie na takiem zdradzieckiem jeziorze. Przed chwilą jeszcze czuł jego dromader pod stopami silny, skalisty grunt, nagle zapada się po brzuch w drobny, lekki piasek, robi wysiłki, aby zawrócić i dostaje się przez to jeszcze głębiej w rozpalone nurty drobnego pyłu. Jeździec boi się zsiąść ze zwierzęcia, bo utonąłby, walczy więc ze szponami piasku, które owijają się dokoła niego coraz to mocniej i mocniej. dromader wkopuje się z każdą chwilą głębiej, wkońcu znika całkiem, Babel-Ghud, morze ławic, sięga do jeźdźca, coraz to wyżej i wyżej, chwyta go za nogi, biodra, potem plecy, wreszcie uniemożliwia mu wszelki ruch. Arab zwraca głowę ku wschodowi, do świętej Kaaby, a blade, wyschłe wargi jego szepcą; „Allan kehrim, tak Bóg chce, Bóg jest łaskaw!“ Wkońcu piasek zamyka mu usta, ławica ściska jego piersi, powieki opadają na oczy, anioł śmierci przelatuje z szelestem, a wysoko w powietrzu unosi się sęp brodaty. Przypatrywał on się ostatniej walce wędrowca, lecz w powolnej linii spiralnej odlatuje w dal. Wie, że ławica pochłonie swą ofiarę zupełnie i nie dopuści go do udziału w zdobyczy.
Taką jest Bab-el-Ghud. Kto zapuszcza się między jej skały i fale piasczyste, tego zmuszają chyba jakieś niezwykłe powody.
A jednak znajdują się dzikie osobniki, które nie lękają się tych niebezpieczeństw, czerpiąc odwagę w strasznem ed dem b’ed dem — en nefs b’en nefs, oko za oko, ząb za ząb, krew za krew. Obok prawa gościnności jest krwawa zemsta pierwszem prawem pustyni, a chociaż trafia się między pokrewnemi plemionami, że za mord płaci się diyeh, cenę krwi, to nie zdarza się to nigdy, jeśli zbrodnię popełni członek obcego lub wrogiego narodu. W takim wypadku domaga się wina krwawego odwetu, który przenosi się tu i tam, dopóki wkońcu nie obejmie całych szczepów i nie doprowadzi do otwartej lub ukrytej rzezi, jakich widownią jest Bab-el-Ghud między Tuaregami a Tebu. Tu prawo krwi jest mocniejsze od przyrody, wysilającej się na wszelkie okropności celem rozdzielenia nieprzyjaciół. Te okropności właśnie nadają wrogim występom takiej grozy, że walki dzikich hord indyańskich nie dorównywają im pod tym względem.
Od ostatniej naszej przygody upłynęło kilka tygodni. W tym czasie okazał się Hassan rzeczywiście doskonałym przewodnikiem, a ta okoliczność pogodziła mnie poniekąd z brakiem odwagi u niego. Nietylko znał on dobrze drogi, lecz umiał także tak wszystko zarządzić, że dotychczas niczego nam nie brakło i nie ponieśliśmy żadnej szkody. Jego przywiązanie do mojej osoby zwiększyło się bardzo, byłbym mu nawet zupełnie zaufał, gdyby nie nadzwyczajne jakieś, trwożne podniecenie, na które cierpiał od pewnego czasu co rano. Siadał wtenczas na swej rogóżce, z której niepodobna było go ściągnąć, płakał, szlochał, śmiał się i cieszył, nazywał siebie bohaterem, to znów mazgajem, prawym muzułmaninem i nieposłusznym, który musi pójść do dżehenny. Wyglądało to tak, jak gdyby dostał pewnego rodzaju obłąkania, którego przyczynę postanowiłem wyśledzić. Na razie jednak trzeba było oddać się przewodnictwu umysłowo chorego człowieka przy zachowaniu wszelkich ostrożności, co mnie bolało bardzo wobec tego, że z innej strony zasługiwał na pełne zaufanie.
Było nas ciągle jeszcze tylko trzech. Mieliśmy dostateczną ilość jucznych wielbłądów, aby dzielić na nie ciężary, więc jechaliśmy z dwa razy większą szybkością, aniżeli zwykła karawana i byliśmy już pewni, że po trzech dniach drogi dostaniemy się do Bab-el-Ghud. Ponieważ mój hedżin biegł najlepiej ze wszystkich wielbłądów, przeto wyruszałem rano zwykle później, aniżeli Józef i Hassan, a dopędziwszy ich, wyprzedzałem o kawałek drogi, aby — zanim się zbliżą — wypalić, spokojnie czibuk lub wzbogacić jakim okazem mój; zbiór naturaliów.
Tak i teraz niósł mnie mój wielbłąd samego między ławicami, od czasu do czasu zatrzymywałem go, by się przysłuchać osobliwemu dźwiękowi piasku, który, choć prawie niedosłyszalny, dawał się jednak uchwycić wprawnemu uchu. Poszczególne ziarnka dotykały się, popychały w górę po zachodniej stronie ławic, potem spadały na dół, wywołując ów szczególny, śpiewny prawie szmer, podobny do tajemnego szeptu miliona lilipucich gardziołków. Te niezliczone mirjady ziarnek toczyły się ciągle, chociaż najlżejszego powiewu nie zauważyłem. Raz wprawione w ruch zachowywały go nawet w tak małych drgnieniach powietrza, że ich skóra ludzka nie czuła.
Wtem pomiędzy dwoma wzniesieniami gruntu dostrzegłem wzgórek piaskowy, który nie mógł powstać w sposób naturalny. Kazałem hedżinowi uklęknąć i zsiadłem, aby grunt zbadać. Mój domysł okazał się słusznym. Tu leżał trup Araba razem ze zwłokami wielbłąda, a wędrowny piasek już je zagrzebał. Zwierzę było prawdziwym biszarin i, jak teraz dopiero zauważyłem, dostało kulą w czoło. Czyżby tu zaszedł wypadek krwawej zemsty? Odsunąłem piasek jeszcze więcej, aby się przypatrzyć jeźdźcowi. Znalazłem go w pełnem ubraniu i uzbrojeniu. Na kapturze burnusa miał wyszyte: A. L., a obie te litery wypalone były także na kolbie strzelby i na rękojeści noża. O cal nad nasadą nosa znalazłem okrągłą dziurę, spowodowaną przez kulę, która nieszczęśliwcowi wbiła się w głowę przodem, a wyszła tyłem.
— Emery Bothwell! — zawołałem, chociaż w pobliżu nie było nikogo, ktoby mię mógł był usłyszeć.
Znałem ten niezrównany strzał, widziałem podobną dziurę w czole niejednego Indyanina, który zbliżył się zanadto do niechybnej rusznicy mego przyjaciela, Anglika. Nie wątpiłem ani na chwilę, że to on był tu strzelcem. Znajdował się już widocznie w Bab-el-Ghud, a od czasu, gdy ten strzał padł, musiały upłynąć ze trzy tygodnie, jeśli się uwzględniło wysokość nasypanego piasku. Pomyślałem sobie zaraz, że z pewnością nietylko ten człowiek, ugodzony kulą „prawdziwego Englishmana“, z łożył swe białe kości na pustyni. Ów nieszczęsny znak sprowadzał śmierć każdego, kto na swoich szatach lub broni go nosił.
I pod tym względem przypuszczenie moje się sprawdziło, gdyż nieopodal znalazłem drugie i trzecie zwłoki z kulą w czole o cal nad nasadą nosa. Hedżanbej zyskał więc strasznego, nieubłaganego wroga, który z pewnością postanowił nie spocząć, dopókiby nie znalazł lub nie pomścił Renalda Latréaumonta.
Trochę dalej zauważyłem świeży darb, ślad, przecinający skośnie naszą drogę. Pozostawiło go jedno zwierzę, umieszczając odciski tak małe, że niewątpliwie należało do hedżinów biszarin, a przynajmniej mehara, jakie hodują Tuaregowie w doskonałej rasie. Taki mehari przewyższa pod względem szybkości, wytrwałości i skromnych wymagań życiowych wielbłądy z Biszara, a szczególnie za klacze płaci się ceny wprost nadzwyczajne.
Była to także klacz, gdyż tylne nogi miały ślad szerszy, niż przednie. Odciski nie były zbyt głębokie, lecz i nie płytkie, wielbłąd więc niósł ciężar średni, czyli tylko jeźdźca. Był to zatem albo człowiek ścigany, albo rozbójnik, albo jeden z kuryerów, przebiegających na swych szybkich wielbłądach pustynię w różnych kierunkach. To ostatnie wydało mi się nieprawdopodobnem, gdyż ślad prowadził wprost na Serir, gdzie kuryer niema po co jechać. Ale czego chciałby rozbójnik tam, gdzie nie było zdobyczy? Musiał to być tylko zbieg, szukający ukrycia, może mściciel krwi, który, znalazłszy samotny bir, studnię, stąd urządzał swoje okropne wyprawy.
Ślady były zupełnie czyste. Ani jedno ziarno piasku w nich nie leżało i żaden z odcisków nie miał ogona, czego w biegu nie można uniknąć. Jechał zatem powoli i był tu przed pięciu minutami. Taki samotny jeździec w samym środku pustyni był niezwykłem zjawiskiem, nic też dziwnego, że zajął zupełnie moją uwagę. Zrobiłem na moim tropie znak, żeby moi towarzysze jechali bez obawy w tym samym kierunku, a sam zwróciłem się w bok znalezionym śladem.
— Hhejn, hhejn!
Na ten okrzyk położył mój wielbłąd głowę na karku i pomknął, jak burza między ławicami. Gdyby teren był równy, byłbym tego, którego ścigałem, w dziesięć minut zobaczył, ponieważ jednak wzniesienia piasczyste zasłaniały mi widok, przeto ujrzałem go dopiero, gdy znalazłem się całkiem blizko niego.
— Rrree, stój! — zawołałem nań.
Usłyszawszy mój okrzyk, zatrzymał w tej chwili swego, istotnie bardzo pięknego mehara, zawrócił go, a spostrzegłszy mnie, pochwycił natychmiast długą flintę.
— Sallam aalejkum, pokój pomiędzy mną i tobą! — pozdrowiłem go, nie sięgając po broń. — Powieś swoją strzelbę na siodle, gdyż pozwalam, żebyś nazywał mnie przyjacielem swoim.
Spojrzał na mnie dużemi, zdziwionemi oczyma.
— Ty mnie pozwalasz? Skąd wiesz, czy ja pozwolę ci na to pozwolenie?
— Ja nie potrzebuję tego, gdyż sam już sobie pozwoliłem.
— Jak tobie na imię i jak się nazywa szczep, do którego należysz?
Mój wygląd zewnętrzny i uzbrojenie uprawniały go do wniosku, że jestem Arab. On, jak to na pierwszy rzut oka poznałem, był Tebu. Ciemna, prawie czarna cera, krótkie kędzierzawe włosy, pełne wargi i wystające kości policzkowe odróżniały go znacznie od Beduina i Tuarega. Czyżby krwawa zemsta zapędziła go w Bab-el-Ghud? Nie mogłem przypuścić, żeby tu między wędrownemi ławicami było jakie źródło, a jednak on nie wiózł z sobą wielkiego worka na wodę, lecz małe cemcemieh, naczynie na wodę ze skóry gazeli. Oprócz długiej flinty miał całe uzbrojenie wojenne. Postać jego osłaniał szeroki, biały burnus, a pod nim przylegająca do ciała bluza ze skóry wołowej, służąca jako pancerz przeciwko broni siecznej i rzutowej i noszona tylko przez Tuaregów.
— Przybywam z dalekiego kraju Germanistanu, gdzie nie znają szczepów, ani ferkah. Ty jesteś Tebu?
Pominął to pytanie milczeniem i zawołał zdziwiony:
— Z Germanistanu? Czy znasz sidi Emira?
— Znam — odrzekłem zaskoczony tem niespodzianie.
— Czy go widziałeś?
— Widziałem. Czy ty jesteś szejkiem z Germanistanu, na którego on czeka?
— Ja.
— Habakak, bądź więc pozdrowiony, sidi! On mię wysłał, żebym na ciebie tu zaczekał.
— Gdzie jest sidi Emir?
— W dalekiem Bab-el-Ghud. Tam znajdziesz znak, gdzie bawią jego stopy.
— Podziękuj Allahowi za to, że wpadłem na twój darb i udałem się nim, bo mogłem przejść i nie byłbyś mnie zobaczył.
— Byłbym cię znalazł, sidi. Chciałem tylko w Serirze napoić moją mehari i nabrać wody dla siebie. Potem byłbym wrócił na drogę, którą miałeś przybyć. Twoim darbem byłbym podążył za tobą, dopókibym się nie przekonał, kto jesteś.
— Znasz więc źródło w tej pustyni?
— Znam wiele źródeł, które tylko moje oko widziało, sidi.
— A jesteś Tebu?
— Odgadłeś. Jestem Tebu z plemienia Beni Amaleh.
— Jak ci na imię?
— Nie mam imienia, sidi. Imię moje zagrzebane pod dachem mego namiotu, dopóki nie spełnię przysięgi, złożonej na brodę proroka i na sąd wieczny. Nazywaj mię Abu billa Beni[1].
To życzenie powiedziało mi właściwie już wszystko, mimo to pytałem dalej:
— Pozabijano ci synów?
— Trzech synów, sidi, trzech synów, którzy byli moją radością, moją dumą i moją nadzieją. Byli wysocy i smukli, jak palmy, mądrzy, jak Abu Bekr, mężni, jak Ali, silni, jak Khalid, a posłuszni, jak Sadik szczery. Pędzili trzodę moją do biru, zwłoki ich znalazłem, lecz zwierząt nie zdołałem odszukać.
— Kto ich zabił?
— Hedżan-bej, dusiciel karawan. Zabrał moje mehary, by nosiły rozbójników, a moje bydło i owce na pożywienie dla morderców. Opuściłem mój duar, moje plemię, żonę i córki i poszedłem za nim od jednej uah[2] do drugiej. Moja włócznia pożarła trzech, strzała czterech, a nóż sześciu z jego ludzi, jego samego jednak chroni szejtan, wskutek czego oko moje nie mogło go zobaczyć, ani ręka dosięgnąć. Ale on mimo to pójdzie do dżehenny, gdyż, jeśli moja ręka za krótka, to ty go ugodzisz, ty i sidi Emir, którego nazywają Behluwan-bej, dusiciel zbójów.
— Gdzie spotkałeś sidi Emira?
— Przy źródle Khoohl, gdzie kula jego zabiła trzech Hedżanów, noszących śmiertelny znak.
— Kto był z nim?
— Sługa i przewodnik. Czy nie znalazłeś po drodze trupów z przestrzelonem czołem: jeźdźców i zwierząt?
— Znalazłem.
— To sidi Emir, Behluwan-bej, pozbawił ich życia. Kula jego jest, jak gniew Allaha; nie chybia nigdy celu. Hedżan-bej i jego gum znają tę rusznicę. Przeklinają sidi Emira, ale spokojny pasterz wspomina go ze słowem błogosławieństwa na ustach. On jeździ po ethar[3] rozbójników, a oni chcą go schwytać i zabić, lecz Bóg jego jest potężny, jak Allah, robi go niewidzialnym i strzeże przed wszelkiem niebezpieczeństwem. W każdej uah rozbrzmiewa jego chwała, nad każdem bir dźwięczy jego sława; pustynia dumna jest z jego imienia, a powietrze roznosi blask jego czynów. On jest sędzią grzesznika i ochroną sprawiedliwych; on przybywa i odchodzi, a nikt nie wie, skąd i dokąd. Ja jednak zawiodę cię do niego, ażeby imię twoje tak urosło, jak jego.
Był to prawdziwy hymn na cześć dzielnego Emery Bothwella! Ten Tebu był w każdym razie odważniejszy od Hassana, mogłem więc bez obawy powierzyć się jego przewodnictwu.
— Jak daleko jeszcze do Bab-el-Ghud? — spytałem.
— Dzień, a potem jeszcze jeden dzień. Gdy potem na wschód padnie cień twój, trzy razy dłuższy od twojej stopy, uklęknie twój biszarin pod Bab-el-Hadżar[4], iżbyś wypoczął w cieniu.
Mieszkaniec pustyni nie zna kompasu, ani zegarka. Gwiazdy wskazują mu drogę, a po długości cienia oznacza on czas. W tem ma taką wprawę, że bardzo rzadko się myli.
— To chodź na spotkanie moich ludzi!
— Woda mi się kończy, sidi!
— Znajdziesz u mnie tyle, ile ci trzeba!
Udał się za mną, a niebawem ujrzeliśmy Józefa i Hassana, którzy zrozumieli mój znak i zachowali kierunek drogi. Zdziwili się niemało, widząc, że towarzysza znalazłem w pustyni.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów! — rzekł Korndorfer. — Cieszę się, że dostajemy towarzysza! Kto jest ten czarny?
— Abu billa Beni, który nas zaprowadzi do Babel-Ghud.
Na to ściągnęły się ponuro brwi Hassana.
— Kim jest ten Tebu, że chce znać drogę lepiej, niż Hassan Wielki, którego wszystkie dzieci pustyni nazywają Dżezzar-bejem, dusicielem ludzi? Jaka matka go urodziła i ilu poprzedziło go ojców? Niechaj on sobie pójdzie, gdzie mu się podoba, sidi; ja zaprowadzę cię do Bab-el-Ghud i bez niego. Popatrz na jego włosy, policzki i usta; czy to prawdziwy potomek Izmaila, prawdziwego syna praojca Abrahama?
Tebu patrzył mu w oczy ze spokojnym uśmiechem.
— Nazywasz się Hassan el Kebihr i Dżezzar-bej, dusiciel ludzi? Ucho mego dżemela nie słyszało jeszcze nigdy tych imion. Jak się nazywa twój szczep i ferkah?
— Jestem Kubaszi z ferkah en Nurab. My zabiliśmy panterę i żonę pantery, oraz assad-beja, a kogo ty zabiłeś? Jesteś ojcem bez synów i Tebu bez odwagi. Ja poprowadzę sidi, a ty możesz się trzymać ogona mego wielbłąda! Tebu nie stracił równowagi i po tej obeldze.
— Jak ci na imię? — spytał.
— Ono większe, niż liczba twoich krewnych i dłuższe od twej pamięci. Nazywam się: Hassan-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli.
— No, dobrze Hassanie-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-Jussuf-Ibn — Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli, zsiądź ze swego dżemela, bo mam ci coś powiedzieć!
Zsiadł, wydobył nóż i usiadł w piasku.
Arabski pojedynek! Spodziewałem się tego i dlatego pozwoliłem na tę małą sprzeczkę. Wiedziałem, że Wielkiego Hassana czeka upokorzenie. Ten, zobaczywszy, co mu grozi, odpowiedział:
— Kto ci pozwolił zsiąść z wielbłąda? Czy nie wiesz, że tu tylko sidi ma prawo rozkazywać? Jemu zaś pilno do Bab-el-Ghud.
— Pozwalam wam zsiąść, Hassanie — odrzekłem ja. — Jesteś dzielnym Kubaszi en Nurab i masz ostry nóż; broń więc swego honoru!
— Ależ nam szkoda czasu, sidi; cienie robią się coraz to dłuższe!
— Dlatego zsiądź i śpiesz się!
Teraz nie mógł już nic innego uczynić. Zsiadł, zajął miejsce naprzeciwko Tebu i wyjął nóż.
Nie mówiąc ani słowa, odsunął Tebu szarawary z łydki, przyłożył do niej koniec noża i wbił ostrze w ciało aż po nasadę. Następnie popatrzył spokojnie i z oczekiwaniem w oczy Hassanowi.
Kubaszi, chcąc ratować cześć swoją, musiał się pchnąć tak samo. W ten sposób kaleczą sobie dwaj walczący nieraz wiele mięśni, nie drgnąwszy nawet powieką przy tych bolesnych zranieniach. Kto dłużej wytrzyma, ten zostaje zwycięzcą. Synowie dziczy uważają za hańbę poddać się bólowi.
Hassan obnażył powoli łydkę i przyłożył do niej koniec noża. Skóra zagięła się, gdy lekko spróbował wbić nóż. Lecz Dżezzar-bej, dusiciel ludzi, zmiarkował, że to boli. Zrobił więc okropną minę i chciał już broń odjąć od ciała, kiedy nastąpiło intermezzo, na które był najmniej przygotowany. Józef Korndorfer zsiadł był także, aby się pojedynkowi wygodnie przypatrzyć, stanął tuż za Kubaszim, a gdy ten chciał wyrzec się pojedynku, pochylił się i pod wpływem złego humoru uderzył tak silnie pięścią w rękojeść noża, unoszącego się jeszcze nad łydką, że ostra stal wbiła się po jednej stronie łydki, a drugą wyszła.
Hassan zerwał się ze strasznym okrzykiem.
— Be issm lillahi ia kir, na miłość Boga, drabie, czy zwaryowałeś? Co tobie do mojej nogi? Czy to twoja łydka, czy moja? Ty wszo, ty pchło, ty jeżu, ty ojcze jeża, ty stryju i wuju ojca jeża! Czy pożyczyłem ci nogi, żebyś na mojej łydce pokazywał, jaki jesteś waleczny, ty giaurze, ty synu i wnuku giaurski, ty... ty... ty Jussefie-Koh-er-darb-Ben-Koh-er-darb-Ibn-Koh-erdarb el-Kah-el-brunn!
Ten wybuch wściekłości był okropny, a ja mimo to musiałem się roześmiać na widok olbrzyma, który z nożem w łydce wykonywał najdziwaczniejsze skoki na jednej nodze i pomimo złości nie odważył się porwać na Korndorfera.
— Maszallah, wstydźże się do głębi duszy, ty Dżezzar-beju, ty dusicielu ludzi! — odrzekł Józef, który chciał Araba tylko lekko zadrasnąć, tymczasem z powodu tego, że był bardzo silny, wbił mu nóż za daleko. — Chodź tu, trzeba nóż wyjąć!
Pochwycił Kubaszego i z towarzyszeniem nowego ryku wyciągnął mu nóż z rany. Gdy Hassan zobaczył krew, padł jak długi i szeroki na ziemię, a powrócił do przytomności dopiero po owinięciu rany. Widok krwi własnej wywarł na nim takie wrażenie, że głośny gniew ustąpił miejsca milczącej złości, do czego zresztą może także przyczynił się niemało wstyd.
Józef otrzymał oczywiście naganę, którą przyjął bez wielkiej skruchy, poczem ruszyliśmy w dalszą drogę po tej szczególnej przerwie.
Zatrzymawszy się wieczorem między ławicami, rozbiliśmy namioty, a po ułożeniu rogóż, nakarmiliśmy zwierzęta. Po skromnej wieczerzy, która składała się z garści mąki, kilku daktyli monakhir i z kubka wody, udaliśmy się na spoczynek.
Rozumie się samo przez się, że postanowiłem, by każdy z nas kolejno czuwał nad bezpieczeństwem naszego życia. Hassan wyprosił sobie, jak zwykle, ostatnią straż. Nadzieja rychłego spotkania się z Emerym zbudziła mnie już wcześnie ze snu. Wstawszy, wyszedłem z namiotu, aby z worka wziąć garść wody i umyć się.
Naraz uderzył mnie szczególny widok. Przy zdjętych ze zwierząt jukach siedział plecyma do mnie długi Kubaszi z ferkah en Nurab, trzymając przy ustach baryłkę ze spirytusem. Ta baryłka, owinięta troskliwie plecionką łykową, służyła mi do przechowywania okazów, przeznaczonych do zbiorów przyrodniczych. Oprócz owadów znajdowały się tam wszelkiego rodzaju płazy, żmije, niedźwiadki, traszki stepowe, żaby z birketów, a teraz siedział Hassan, prawdziwy muzułmanin, na ziemi, rozkoszując się sosem, w którym te stworzenia pływały, jak gdyby się raczył olimpijskim nektarem. Poznałem też odrazu, że nie była to pierwsza jego libacya ofiarna, ponieważ musiał dobrze podnosić baryłkę, aby jeszcze kilka kropel wysączyć przez dziurkę od czopa. Teraz dopiero zrozumiałem, jakiego rodzaju było to obłąkanie, na które zdawał się cierpieć w ostatnich czasach. Poczciwy Hassan poprostu upijał się nadmiernie.
Podszedłszy skrycie do niego, uderzyłem go ręką po ramieniu. On upuścił ze strachu baryłkę i zerwał się na równe nogi.
— Co tu robisz?
— Piję, sidi! — rzekł zupełnie oszołomiony tą niespodzianką.
— A co pijesz?
— Ma-el-cat.
Muzułmanie, używający pokryjomu wina i napojów wyskokowych, chrzczą je rozmaitemi nazwami, aby uspokoić swoje sumienie. Wedle ich logiki wino przestaje być winem, jeśli się inaczej nazywa.
— Ma-el-cat, woda opatrzności? Kto ci podał tę nazwę napoju, znajdującego się w tem naczyniu?
— Ja go znam, sidi. Gdy ludzie byli niegdyś smutni, spuściła Opatrzność nukthę, kroplę rozweselenia na ziemię. Kropla ta nawodniła kraj i naraz wyrosły rozmaite rośliny, których sok ma w sobie część nukthy. Dlatego napój, rozweselający człowieka, nazywa się ma-el-cat, wodą opatrzności.
— To ja ci powiadam, że to nie ma-el-cat, lecz spirytus, zawierający w sobie jeszcze gorszego ducha, aniżeli wino, którego ci pić nie wolno.
— Nie pijam wina, ani spirytusu, wypiłem nukthael-cat!
— Lecz i to jest zabronione!
— Mylisz się, sidi. Muzułmaninowi wolno ją pić!
— Czyż nie słyszałeś, co mówi prorok: „Kullu muskirin, haram, wszystko, co upaja, jest zakazane“.
— Sidi, ty jesteś mędrszy odemnie; ty znasz nawet ilm el tauahhid, naukę o jednym Bogu, i prawa pobożnego Szafeya, lecz ja mogę pić ma-el-cat, ponieważ mnie to nie upaja.
— Upajało cię już przez kilka dni, a i teraz duch wódki trzyma twoją duszę w niewoli.
— Dusza moja jest swobodna i żwawa, jak gdyby napiła się z cemcemieh!
— To powiedz mi surat el kafirun!
Jest to setna dziewiąta sura koranu, a muzułmanie używają jej często w osobliwym celu. Oto muzułmanin musi odmówić ten rozdział, kiedy go podejrzywają, że jest pijany. Poszczególne wiersze różnią się od siebie tylko tem, że te same wyrazy występują w nich w różnych miejscach, wskutek czego pijany rzadko zdoła ich nie pomieszać. Oto słowa wspomnianej sury: „Mów: O niewierni, ja nie czczę tego, co wy czcicie, a wy nie czcicie tego, co ja czczę, i nie będę też czcił tego, co wy czcicie, a wy nie będziecie czcili tego, co ja czczę. Wy macie swoją religię, a ja moją“. Dobrze wygłosić tę surę w języku arabskim jest nawet o wiele trudniej.
— Ty nie masz prawa, sidi, żądać odemnie surat el kafirun, ponieważ nie jesteś muzułmaninem, lecz chrześcijaninem.
— Odmówiłbyś ją, ale nie potrafisz. Czy sądzisz, że muzułmaninowi nie wolno posłuchać chrześcijanina? Czemuż tedy zostałeś moim sługą? Nie uważasz za zbrodnię pić ma-el-cat, ale tego nie zaprzeczysz, że mi ją ukradłeś. Koran karze złodzieja, a ciebie także kara spotka!
— Czy ty możesz karać prawowiernego, sidi? Udaj się do kadiego![5]
— Ja nie potrzebuję twojego kadiego!
Hassan był tylko naszym przewodnikiem, a ponieważ nadzór nad pakunkami należał do Korndorfera, przeto Kubaszi nie wiedział, co baryłka zawierała jeszcze oprócz spirytusu. Wziąwszy nóż, rozciąłem po chwili górne obręcze, a po odbiciu denka podsunąłem dusicielowi pod nos brzydko wyglądające, a jeszcze gorzej woniejące robactwo.
— Oto twoja ma-el-cat, Hassanie! On zaś rozstawił nogi, podniósł w górę ręce z rozszerzonymi palcami i zrobił minę, w której odbiły się wszystkie znajdujące się w naczyniu poczwary.
— Bismillah, sidi, co ja wypiłem! Allah inhal el ruszar, niech Allah zniszczy tę beczkę, gdyż w gardle robi mi się tak, jak gdybym połknął całą dżehennę z dziesięciu milionami duchów i dyabłów!
— To jest pierwsza część twojej kary, a drugą niech będzie rana, którą wczoraj zadał ci Jussuf. Wobec tego rachunek nasz wyrównany!
— Sidi, rana nie jest tak zła, jak ma-el-cat. Patrz, ona mnie już za chwilę zabije!
Nie chciałem dłużej paść się smutnym widokiem Dżezzar-beja i rozkazałem Józefowi, który zbudziwszy się, tymczasem był wstał, żeby przełożył okazy do beczułki, którą na szczęście miałem ze sobą w zapasie. Ta była już z pewnością bezpieczna przed atakami Hassana, któremu nie rychło przyszedł apetyt na kroplę rozweselenia.
Ruszywszy w dalszą drogę, jechaliśmy aż do południa. Ku naszemu zdumieniu natknęliśmy się w tym czasie na ślady licznej karawany.
— Allah akbar, Bóg jest wielki — rzekł Hassan, który dotąd zachowywał milczenie — on nie doznaje nigdy pragnienia, jemu wiadome są wszystkie drogi w pustyni, ale czego chce ta kaffila w Ghud, gdzie znajduje się źródło, zdolne zaledwie napoić dwa wielbłądy?
— Policzcie ślady! — rozkazałem.
Znaleźliśmy odciski nóg ludzkich, końskich i wielbłądzich. Dżemele były przeważnie ciężko objuczone, mieliśmy więc przed sobą karawanę handlową. Dokładny przegląd wykazał sześćdziesiąt wielbłądów jucznych, jedenaście wierzchowych, dwu piechurów, oraz trzech jeźdźców na koniach. To upewniło nas, że karawana zbłądziła, gdyż w tych stronach na kilka dni drogi nie było wody nawet dla jednego konia.
— Ta kaffila idzie z Air i zmierza do Safileh lub nawet do Tibesti — stwierdził Tebu.
— W takim razie powierzyła się niedoświadczonemu przewodnikowi, skoro tak daleko zabłądziła.
— Khabir nie może być niedoświadczony, sidi — odrzekł ze szczególnym uśmiechem na wyrzuconych wargach.
— Hedżan-bej nie przyjmuje do swojej gum człowieka, nie znającego pustyni.
Co on chciał przez to powiedzieć? Ach, teraz domyśliłem się potwornej rzeczy!
— Czy sądzisz, że khabir w błąd wprowadza kaffilę?
— Tak, sidi. Khabir może się pomylić o kilka stóp cienia, ale nigdy nie zamieni Safileh z Bab-el-Ghud. Jeśli czegoś nie wie, to ma swego szecha el dżemali[6], którego może zapytać. Czy widzisz ten darb, sidi? Dżemele nie szły już, lecz wlokły się zaledwie. Czy to nie próżny wór z wody, stwardniały jako drzewo? Kaffila niema już wody. Khabir prowadzi ją do Hedżanbeja i ona zginie, jeśli nie przyjdziemy jej z pomocą.
— Wobec tego naprzód, ludzie, żebyśmy ją doścignęli!
Chciałem już pospieszyć, lecz Tebu pochwycił mego wielbłąda za uzdę.
— Rabbena chaliek, niech cię Bóg zachowa, sidi, bo idziesz na niebezpieczeństwo, którego jeszcze nie widziałeś nawet oczyma ducha. Co powiesz khabirowi, gdy się spyta, co robisz w morzu piasczystem?
— Że przybywam z Sehliet, aby udać się do Dongoli i że zbłądziłem. Albo nic mu nie powiem, gdy mi się spodoba. Niebezpieczeństwo, w jakie zawiedzie mnie ten khabir, nie dorównywa wielkością gwoździowi w podeszwie mojego buta. Gdy nań nastąpię, musi być posłusznym. Hhejn!
Wielbłądy Hassana i Józefa nie były tak rącze, jak mój i Tebu, to też im kazałem postępować wolniej za nami, a my pojechaliśmy szybko naprzód.
Kaffila, idąca przed nami, musiała rzeczywiście cierpieć niedostatek, gdyż tu i ówdzie znajdowaliśmy przedmioty, porzucane ze znużenia i z rozpaczy. Odciski wskazywały, że zwierzęta traciły z każdym krokiem siłę i szły coraz powolniej. Szczególnie zdawało się, że konie lada chwila padną, gdyż potykały się bardzo często.
Nareszcie ujrzeliśmy pomiędzy ławicami piasku kilka białych kapturów, a wkrótce potem zbliżyliśmy się do ostatnich jeźdźców karawany, których zwierzęta, najbardziej znużone, z wielkim trudem wlokły się za tamtemi. Gdy zobaczyli nas, żwawych, zdumieli się z radości, odpowiadając z ożywieniem na nasze pozdrowienie.
— Kto jest khabirem tej kaffili? — spytałem.
— Daj nam pić, sidi! — brzmiała odpowiedź.
Miałem z sobą jeden z moich wielkich worów i podałem im wody. W tej chwili zgromadzili się dokoła mnie wszyscy członkowie karawany, domagając się także wody. Zdala pozostali tylko dwaj: Tuareg, jadący na znakomitym biszarinie i Beduin, pieszo prowadzący pochód; domyśliłem się, że to szech-el-dżemali. Obaj przypatrzyli mi się wzrokiem, na poły zdumionym, a na poły ponurym.
Dałem każdemu tylko tyle się napić, żeby wystarczyło dla wszystkich i powtórzyłem potem pytanie:
— Który z was jest khabirem?
Wtedy człowiek na biszarinie podjechał bliżej.
— Ja. Czego chcesz odemnie?
— Pozdrowienia. Czy nie słyszałeś, że usta moje powitały całą kaffilę, czy nie widziałeś, że ręka moja napoiła każdego, kto żądał wody? Odkądże to zamknięte są usta wiernego, gdy wędrowiec życzy mu zbawienia i pokoju?
Tebu spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Był wprawdzie waleczny, ale tym tonem nie przemówiłby przecież do Tuarega. Oczy khabira zrobiły się jeszcze większe, niż oczy Tebu.
— Sal-aalejk — pozdrowił mię tak samo krótko, jak posłaniec dusiciela karawan w Algierze. — Ile żyć ty masz, że język twój takie słowa wymawia? — dodał dumnie.
— Sal-aal. Tylko jedno, tak samo, jak ty, lecz moje wydaje mi się droższem, niż twoje tobie.
— Czemu? — wybuchnął.
Musiałem trochę zawrócić.
— Ponieważ zabłądziłeś w tej pustyni i zginiesz, jeśli nie znajdziesz dobrej drogi.
— Ja nie błądzę nigdy — odparł, nie mogąc ukryć poważnego zakłopotania, gdyż obawiał się, żebym teraz nie powiedział, że karawana obrała fałszywy kierunek. — Allah dał suche powietrze, wskutek czego woda nam się skończyła, lecz jutro zaprowadzi nas do studni.
— Dokąd dążyła kaffila?
— Ty musisz to wiedzieć?
— Czy masz powód do zatajenia?
— Idzie do Safileh.
Skinąłem głową, jakby na znak, że mię odpowiedź zadowoliła.
— Ja także idę do Safileh. Czy przyjmiesz mię do swego towarzystwa?
Odetchnął uspokojony. Lecz ja widziałem, że nie potrafił sobie wytłómaczyć, dlaczego nie wykryłem jego zdrady.
— Jak ci na imię i do jakiego szczepu należysz?
— Jestem Frankiem, którego imienia nie wymówi twój język.
— Jesteś Frankiem, chrześcijaninem? — zapytał, a zwróciwszy się do swoich ludzi, dodał: — Przyjęliście wodę od giaura!
Ci odstąpili odemnie, ja zaś przycisnąłem się do niego wielbłądem tak blizko, że pochwycił za nóż.
— Nie zapomnij tego słowa, khabirze — rzekłem — gdyż musisz za nie odpokutować!
Od chwili kiedy się otwarcie przyznałem, że jestem niewiernym, czuł się pewniejszym siebie. Mogłem nań rzucić podejrzenie, lecz fanatyczni muzułmanie, z jakich składała się karawana, nie byliby mi uwierzyli. Teraz i on wyjawił mi powód, dla którego zachowywali się tak podejrzliwie wobec mnie, kiedy się ukazałem.
— Od kogo masz tego biszarina? Muzułmanin nie sprzeda niewiernemu takiego zwierzęcia.
— Otrzymałem go w darze od wiernego, którego z paszczy lwa ocaliłem.
— Kłamiesz! Giaur boi się pana trzęsienia ziemi, a ten, do którego należy ten biszarin hedżin, nie dostanie się w łapy lwa.
Na to ja pochwyciłem w tej chwili harap.
— Słuchaj, ben kelb, psi synu! jeśli jeszcze raz powiesz, że kłamię, dam ci tym harapem w twarz, a ty wiesz, że wedle słów koranu: Mikail, Dżebrail, Issrafil i Asrail, czterej archaniołowie, nie wpuszczą do raju wiernego, obitego przez chrześcijanina.
Była to najgorsza obelga, jaka mogła go spotkać. Znużeni jeźdźcy, których dopiero przed chwilą napoiłem, zbliżyli się do mnie groźnie, a khabir sięgnął za pas po pistolet.
— Zsiadaj z dżemela, giaurze, gdyż zanim zdołasz polecić duszę Bogu, porwie cię szejtan w powietrze!
Naciągnął kurek. Dzielny Tebu stanął tuż obok mnie i pochwycił włócznię, aby mnie bronić. Teraz mogłem spróbować mocy anaji, którą otrzymałem nad Birket el fehlate. Khabir poznał mego biszarina, musiał więc także znać tego, który mi go podarował. Nadto zauważyłem u niego, jakoteż u szecha-el-dżemali zdradzieckie litery: A. L., które wyjaśniły mi resztę.
Wyciągnąłem koral i pokazałem mu.
— Schowaj broń, bo szejtan dostanie twoją duszę, nie moją! Posłuchasz, czy nie?
Arab przeraził się niezmiernie.
— Allah akbar, Bóg jest wielki, sidi, a ty pozostajesz pod osłoną większą, aniżeli potęga szatana. Widzę, że mówisz prawdę. Ty ocaliłeś nieznanego z lwiej paszczy i dostałeś za to jego hedżina. Chodź z nami, dokąd ci się spodoba!
Tego sobie właśnie życzyłem. To pozwolenie robiło mnie członkiem karawany, a zarazem dawało mi prawo mówić i działać dla jej dobra przeciw khabirowi.
— To jedź dalej! Moi słudzy nas dościgną.
— Ilu służących masz z sobą, sidi? — zapytał znów podejrzliwie.
— Dwu oprócz tego. Oni byli przytem, jak zabiłem pana trzęsienia ziemi. Skoro nadjadą, zobaczysz jego skórę i skóry dwu panter, które moja kula dosięgła.
— Co robisz na pustyni?
— Chcę zabić assad-beja i pomówić jeszcze z innymi bejami.
Zadowolony tą odpowiedzią, dał znak, by ruszono w dalszą drogę. Ja wraz z Tebu trzymałem się na końcu powoli posuwającego się pochodu.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw, sidi. On chroni wiernych. Ty jednak jesteś chrześcijaninem i narażasz, swe życie, chociaż Allah nie użycza ci pomocy.
— Allah nie jest potężniejszy od mego Boga, który mieszka w niebie. On ma wszelką władzę, a my jesteśmy jego dzieci.
— Ale żaden ben Arab byłby nie powiedział do khabira takich słów, jak były twoje. Anioł śmierci unosił się nad twoją głową. Ty jesteś mocny i śmiały, jak sidi Emir, Behluwan-bej.
— Jeden odważny palec więcej wart, niż dwie ręce, pełne broni. Ty jesteś także dzielny i wierny. Powiem o tem sidi Emirowi. Czy w Bab-el-Ghud znajdziemy wodę?
— Są tam dwa ukryte źródła, z których może się napić dziesięć wielbłądów.
— W takim razie kaffila będzie mogła się trzymać, dopóki pomoc nie nadejdzie, jeśli Hedżan-bej jej nie zniszczy.
— Co zrobisz, by ją ocalić?
— Muszę wpierw zapytać o to moją duszę. Czy sidi Emir jest w Bab-el-Ghud?
— On tam czeka, ponieważ wie, że masz nadejść. Nie wiedząc jednak, kiedy to nastąpi, mógł się na krótki czas oddalić.
— Czy kaffila dojdzie do wrót ławic?
— Nie. Khabir poprowadzi ją w bok między ła wice i tam na nią napadną.
Ja także z ważnych powodów domyślałem się tego samego i zacząłem się zastanawiać nad tem, jakby można najpewniej ocalić karawanę, oraz dostać rozbójnika w swe ręce.
Mogłem poprostu zastrzelić khabira i szecha-eldżemali. To jednak było wobec Arabów rzeczą niebezpieczną, dopóki nie miałem silnych dowodów, że przewodnik jest sprzymierzeńcem Hedżan-beja. W ten sposób więc na razie byłbym nie doszedł do zamierzonego wyniku. Należało pochwycić beja celem uwolnienia Renalda Latréaumonta i starać się zetknąć z Emerym jeszcze przed zrobieniem jakiegoś stanowczego kroku.
Tymczasem doścignęli nas Józef i Hassan. Kazałem im zachować dla nas jeden wór z wodą, a resztę zapasu rozdzielić między członków karawany. Wielki Hassan zawarł z nimi wkrótce blizką znajomość, wychwalał siebie i swoje imię i nie zaniedbał, jak zauważyłem, żadnej sposobności, żeby zdobyć także dla mnie należyty szacunek. Korndorfer natomiast pozostał przy mnie i Tebu.
Wtem przewodnik zatrzymał wielbłąda, puszczając karawanę obok siebie, dopóki ja nie nadjechałem.
— Czy znasz, sidi, imię tego, który darował ci tego dżemela? — zapytał, zostając ze mną samym w tyle za innymi.
— Chrześcijanin dopomaga bliźniemu, nie pytając o jego imię.
— Nie wiesz więc także, kim on jest?
— Wiem.
— To powiedz!
— Jest tem, czem ty.
— A ty także, sidi. Masz jego anaję, a za to, że on cię chroni, musisz czynić, co on rozkaże. Czy znasz ścieżkę, którą was wiodę?
Ten człowiek wygłosił tutaj zdanie, z mojem bynajmniej niezgodne. Ja miałem być jego współwinnym w nagrodę za anaję Hedżan-beja? Do tego nie czułem wcale ochoty. Ty masz jego anaję — powiedział on. Czyżby to „jego“ znaczyło, że ten, który mi ją dał, sam był tym bejem? W takim razie byłbym niebacznie pozwolił, żeby mi się wymknęła znakomita zdobycz. Teraz dopiero przyszła mi na myśl ta możliwość, gdyż podrzędnemu rozbójnikowi nie przysługiwałoby prawo rozdzielania anaji, brakby mu też było środków na to, żeby mógł darować tak cennego biszarin hedżin. Musiałem khabira wybadać.
— Znam ją. Ona nie prowadzi do Safileh, lecz do Bab-el-Ghud.
— Nie dojdziemy do Bab-el-Ghud, lecz rozłożymy się obozem w morzu piasku, skoro tylko słońce zapadnie. Potem zjawi się bej.
— Bej? Czyż on nie czeka w dalekim duarze, gdzie leżał pod panem z grubą głową?
— Czyż on ci nie powiedział, że jest dwu Hedżanbejów, sidi, i że są braćmi?
Oto tajemnica, dzięki której rozbójnik mógł z taką szybkością wychylać się w różnych stronach! Miałem już jednego brata w mojej mocy, ale ten mi się wymknął. Drugiego musiałem za to tem pewniej dostać w swe ręce.
— Nie mieliśmy czasu na wiele słów — odrzekłem. — Czy bej wie, gdzie spotka kaffilę?
— Czeka na nią już od kilku dni. Skoro tylko wszyscy zasną, przyjdzie, aby dowiedzieć się odemnie, ilu ludzi liczy kaffila. Gum jest silna, sidi, i nie spodziewa się oporu. Może jednak nadejść nieprzyjaciel, silniejszy od wszelkiego niebezpieczeństwa. Czy przeciwko tem u użyczysz nam swojej ręki?
— Ręka moja należy zawsze do moich przyjaciół — odparłem dwuznacznie.
— Któż jest ten straszny nieprzyjaciel?
— To Behluwan-bej. Słyszałeś o nim, sidi?
— Kto to jest?
— Tego nikt nie wie. Jedź przez Serir, przez Bab-el-Ghud, krainę ławic, przez Sahel, a wszędzie zobaczysz kości naszych, których dosięgła jego kula. On znajduje się wszędzie, a jednak nikt go nie widzi. Jego dżemel ma ośm nóg i cztery skrzydła, jest rączy, jak błyskawica i nie zostawia śladów za sobą. Behluwan-bej nie potrzebuje jadła, ani napoju, a mimo to jest olbrzymem, gdyż ciało jego ma wysokość trzech ludzi. To szejtan, to upiorny anioł Eblis, który nie chciał się poddać Adamowi, a teraz przebywa na ziemi, by mordować dusze wiernych.
Bawiło mnie to, że takiemi własnościami wyposażyły zacnego „Englishmana“ zabobon i nieczyste sumienie Arabów, jednak nie starałem się ani słowem zwalczać tych zapatrywań. Nazwa Behluwan-bej, „najwyższy z bohaterów“, dowodziła dostatecznie, jakie poważanie zdobył sobie Emery u mieszkańców pustyni.
— Czy sądzisz, że on się zjawi? spytałem.
— Nie wiem. On zbliża się, skoro tylko dostanie kulę, ulaną w dżehennie. Zna on każde zwierzę i każdego człowieka z gum, wszystkie nasze studnie i obozowiska. Tylko na el kasr[7] nie był, ponieważ pobożny marabut zabezpieczył go przeciw wszystkim złym duchom.
Była to dla mnie bardzo cenna wiadomość. Anaja działała silniej, aniżeli się kiedykolwiek mogłem spodziewać. Ufając jej, dał się nierozważny khabir unieść do wynurzeń, zbyt niebezpiecznych dla jego władcy.
Starożytni Rzymianie dotarli w głąb Sahary dalej, aniżeli się zwykle przypuszcza, a kiedy wojownicze hordy kalifów pędziły przez cieśninę Suezką, rozlała się po pustyni prawdziwa wędrówka ludów. W starożytności więc i wiekach średnich wzniesiono tu i ówdzie w cichej uah i w samotnem warr niejeden budynek, który potem opuszczony, został zasypany przez piasek, albo rozpadł się w gruzy, które jednak mogą jeszcze służyć za kryjówkę zgrajom rozbójników. Widziałem już kilka takich kasr albo ksur, a w ich pobliżu znajdowały się zawsze studnie.
Jeśli gum posiadała taką kryjówkę, to nie należało jej chyba szukać w Bab-el-Ghud, lecz w Serirze. Można też było przypuścić napewno, że pojmany Renald Latréaumont tylko tam będzie więziony.
— Będę u beja w kasr — rzekłem. — Ile czasu potrzebuje hedżin, by się tam dostać?
— Jeśli staniesz, sidi, na Bab-el-Hadżar, w Bramie kamieni, i pojedziesz w kierunku twojego cienia, kiedy o wschodzie słońca będzie dwa razy dłuższy od lufy twojej strzelby, to przybędziesz nazajutrz wieczorem pod Dżebel[8] Serir, dźwigającą mury naszego kasr.
Chciałem go pytać dalej, lecz obecność jego stała się potrzebną przy karawanie, gdzie Hassan narobił wielkiego nieszczęścia. Wbrew mojemu rozkazowi, aby ludziom nie wyjaśniał, czy we właściwym kierunku jadą, wygadał się i posprzeczał się z szechem-el-dżemali, wskutek czego musiano zawołać khabira.
— Czy nie powiedziałeś — bronił się dowódca poganiaczy wielbłądów — że należysz do Kubabisz? Ich duary są w Kordofanie. Jak możesz drogę do Safileh znać lepiej od Tuarega, który nią jeździł sto razy? Kubabisz znaczy: pasterze owiec. Oni właśnie pasą owce, rozmawiają z owcami, jadają owce i odziewają się nawet skórami i wełną owiec. Nic więc dziwnego, że sami stali się owcami, nie mającemi rozumnej duszy, lecz beczą głupstwa, jak owce. Wstydź się i zamknij gębę, Kubaszi!
Hassan otwierał już usta do siarczystej repliki, gdy zaszło coś, co zmusiło go do milczenia i zajęło powszechną, a szczególnie moją, uwagę.
Oto za nami nadjechało w szybkim biegu czterech jeźdźców, którzy zatrzymali się na chwilę na widok stojącej karawany, potem zaś zbliżyli się do niej całkiem. Wszyscy siedzieli na biszarinach, a w jednym z nich poznałem Uelad Slimana, który mi darował wielbłąda, w drugim zaś posłańca, którego uwięziliśmy w Algierze. Widocznie wydostawszy się w jakiś sposób na wolność, powrócił do duaru w górach Aures, a jeden z braci-opryszków puścił się zaraz ze swoimi w drogę, by donieść o tem, że poselstwo się nie powiodło. Może znali już cel mojej podróży, ale jeśli tak nawet nie było, to w każdym razie znajdowałem się teraz w niebezpieczeństwie. Skinąłem na Józefa i Tebu, żeby stanęli u mego boku.
— Sailam aalejkum! — pozdrowił głośno Uelad Sliman, nie zauważywszy mnie i Józefa, ponieważ staliśmy za innymi.
— Kto jest khabirem w tej kaffili?
— Ja — odpowiedział Tuareg z podstępnym błyskiem oczu.
— Dokąd dążycie?
— Do Safileh.
— Bismillah, to dobrze. Ja także zmierzam do Safileh i pojadę z wami.
Tak więc bez pytania i prośby załatwił się ten człowiek krótko i obchodził się już z karawaną jakby ze swoją własnością. Wtem spostrzegł Wielkiego Hassana, który przewyższał wszystkich o głowę i podjechał ku niemu natychmiast.
— Ty byłeś z Frankiem, który lwa zabił?
— Tak!
— Gdzie jest twój pan?
— Tam! — odrzekł Kubaszi, wskazując na mnie.
Bej utkwił wzrok we mnie, poczem zwrócił się do posłańca:
— Czy to był ten?
— Tak, on mnie powalił!
Na to on skierował wielbłąda ku mnie, a za nim jego trzej towarzysze. Także przewodnik i szech-el-dżemali zbliżyli się do nas. Miałem przeciwko sobie, nie licząc karawany, sześciu dobrze uzbrojonych ludzi. Korndorfer pochwycił strzelbę, Tebu trzymał w garści swój giętki dziryt bambusowy, ja zaś wyciągnąłem pod szerokim burnusem lewą ręką rewolwer z za pasa, a w prawej zatrzymałem harap, ażeby wyglądało, jakobym nie był przygotowany do natychmiastowej obrony przed napastnikami.
— Ty znasz mnie? — spytał, szukając moich oczu swem kolącem spojrzeniem.
— Znam — odrzekłem spokojnie i zimno.
— Ty masz moją anaję?
— Tak!
— Oddaj ją!
— Masz!
Rzuciłem mu ten kawałek koralu, a on pochwycił go i schował.
— Ty ocaliłeś mnie od lwa, a ja darowałem ci najlepszego hedżina. Rachunek nasz wyrównany.
— Dobrze! Życie twoje nie warte więcej od życia wielbłąda. Słusznie tedy powiedziałeś: rachunek nasz wyrównany.
Oko jego błysnęło.
— Czy znasz tego człowieka?
— Znam!
— Uderzyłeś go tak, że ducha utracił. To był posłaniec, a wyście go pojmali. Giaur, który uderzy wiernego, traci prawą rękę, powiada kuran. Poniesiesz więc za to karę!
— A kto przelewa krew ludzką, tego krew powinna być przelana, powiada biblia, święta księga chrześcijan. Spotka cię zatem kara, Hedżan-beju!
Te słowa z ro biły takie wrażenie, jakgdyby piorun uderzył w członków karawany. Trudy i niedostatki osłabiły ich i zniechęciły, a głód i pragnienie przekręcały im wnętrzności. Byliby pewnie rozbójnikom nie stawili oporu, skoro samo to imię zwaliło ich niemal z koni i wielbłądów.
Uelad Slimana także zaskoczyło to niespodzianie. O tem, że khabir się wygadał, nie mógł jeszcze nic wiedzieć, lecz zobaczył wrażenie swego imienia, widział przy sobie pięciu odważnych ludzi, a na każdy wypadek spodziewał się, że brat jego i cała gum jest w pobliżu, miał więc odwagę nie wypierać się swego imienia, lecz przyznał się do niego.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw, a ja jestem Hedżan-bej. Kaffila zajdzie jutro cało do Safileh, jeśli mi wyda Franka i jego sługi. Złaź z dżemela, giaurze, i ucałuj moje obuwie!
Wszyscy Arabowie odstąpili od nas: tak dalece lękano się tego człowieka.
— Ty jednak zabijesz kaffilę — odpowiedziałem ja spokojnie.
— Ten khabir jest zdrajcą; on zaprowadzi ją do Bab-el-Ghud, gdzie gum dzisiaj w nocy na nią napadnie.
— Kłamiesz! — huknął.
— Człowiecze, strzeż się, byś jeszcze raz nie nazwał mnie, chrześcijanina, kłamcą, bo...
— Agreb, niedźwiadku, język twój jest trucizną — przerwał mi dwa razy tak głośno.
— Ty kłamiesz! Mój wielbłąd stał tuż obok jego. Zaledwie on wymówił ostatnie słowo, świsnął w powietrzu mój harap i trzasnął go po twarzy tak, że krew trysnęła mu z nosa, ust i policzka. Zbiegły posłaniec, który stał obok niego, zmierzył do mnie w tej chwili ze strzelby, lecz ja uprzedziłem go i, podnosząc rewolwer do jego czoła, wypaliłem.
— Czy znasz ten strzał o migdał wyżej nad nasadą nosa, ty dusicielu karawan? Ty jesteś bratem Hedżanbeja, a ja jestem bratem Behluwan-beja. Idź do dżehenny i donieś szejtanowi, że gum pójdzie za tobą!
Drugi mój strzał ugodził go w to samo miejsce na czole, trzeciego powaliła kula Korndorfera, a czwartemu Tebu przebił pierś włócznią.
To wszystko było dziełem kilku sekund, wskutek czego khabir i szech-el-dżemali nie zdołali nawet zrobić użytku z broni. Następnie wymierzyłem z rewolweru także do nich.
— Oddajcie broń, bo przysięgam na brodę proroka, że was pożre kula Behluwan-beja!
Na dany znak przystąpił do nich Korndorfer i rozbroił ich.
— Zwiąż ich, by nie uciekli!
On uczynił to bez przeszkody z ich strony. Behluwan-bej wywarł na nich tak samo piorunujące wrażenie, jak Hedżan-bej na członków karawany. Teraz mogłem rozpocząć przesłuchanie.
— Zsiądźcie ze zwierząt, ludzie, i posłuchajcie, jak Frank odbywa sąd nad rozbójnikami i zdrajcami pustyni!
Poszli za moim rozkazem i stanęli kręgiem dokoła mnie i obwinionych. Aż dotychczas krył się Hassan za innymi, teraz jednak odzyskał odwagę. Wyciągnął długi pałasz, zabytek prawdopodobnie jeszcze z arsenału Metuzalema, stanął z możliwie najbardziej odstraszającą miną cerbera przed jeńcami i przemówił grzmiącym basem:
— Posłuchajcie słów moich i głosu mego, wy rozbójnicy, mordercy, łotrzy, draby, hołoto, potomkowie hołoty i ojcowie hołoty! Jestem Kubaszi ze słynnego ferkah en Nurab, a imię moje brzmi: Hassan-BenAbulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-Jussuf-Ibn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli. Dzieci walecznych zowią mię Dżezzarbejem, dusicielem ludzi, a ja zadławię was i zmiażdżę, jeśli zrobicie coś, co mi się nie spodoba. Allah oddał was w moje ręce, ja zaś powierzam was do osądzenia temu sidi z Germanistanu, który zabił pana trzęsienia ziemi, panterę i żonę pantery. Otwórzcie usta i mówcie prawdę, bo was złość moja zmiażdży, a gniew mój zniszczy, albowiem jestem Hassan el Kebihr!
— Nie popełniliśmy nic złego — twierdził khabir — i nie pozwolimy, żeby niewierny nas sądził. Jeśli macie jaką skargę, to postawcie nas przed kadim i jego adulem[9]; jemu odpowiemy, ale wam nie!
— Już ty mnie odpowiesz — rozstrzygnąłem ja — mój bicz otworzy ci usta!
— Tobie nie wolno bić wiernego!
— Kto mi zabroni? Czy mój bicz nie dosięgnął dusiciela karawan?
— Ci ludzie tego nie ścierpią. To muzułmanie.
— Skoro są muzułmanie, to znają prawo, które powiada: „krew za krew“. Chciałeś ich zaprowadzić w objęcia śmierci, życie więc twoje do nich teraz należy.
— Prowadziłem ich dobrą drogą. Czyż Hedżanbej nie powiedział, że jutro będziemy w Safileh?
— Czyż ty sam nie wyjawiłeś mi, że dzisiaj, skoro wszystko zaśnie, nadejdzie gum?
— Ja nic nie powiedziałem. Ty jesteś niewiernym i chcesz nas zgubić.
— Nie kłam, khabirze! Śmierć wyciąga rękę po ciebie, a prorok mówi: „Jeśli nigdy nie mówisz prawdy, to powiedz ją przy śmierci, aby cię Allah zobaczył bez plamy!“ Jesteśmy pod Bab-el-Ghud, a Safileh leży stąd ku północy. Słyszałeś, że jestem bratem Behluwan-beja, mocniejszego, aniżeli gum. On i ja mamy przy sobie ducha, który nas pouczy o wszystkiem, co nam będzie potrzebne. Oto przypatrz się jemu! W tym małym domku jest jego mieszkanie, a ja go spytam, gdzie leży Safileh?
Wydobyłem kompas. Arab jest nadzwyczaj zabobonny. Przewidywałem więc, że ten nieznany mały przyrząd wywrze większe wrażenie, aniżeli wszelkie napomnienia i groźby.
— Czy widzisz, jak wskazuje na północ? Zobaczcie wszyscy! Choćbym jego mieszkaniem obracał na wszystkie strony, on zawsze wskazuje tę samą drogę.
Wszyscy przypatrzyli się kompasowi ze zdumieniem i pełną szacunku obawą, a nawet długi Hassan, który dotychczas nań nie zważał, nie mógł ukryć swego zdziwienia.
— Sidi, ty jesteś wielkim czarodziejem! Nikt tobie oprzeć się nie zdoła! — zawołał.
— Czy u wiernego widziałeś już kiedy tego ducha, khabirze? Chrześcijanie są mędrsi i potężniejsi od muzułmanów, a jeśli nie będziesz posłuszny, to wyciągnę ci ducha z ciała i zamknę go jeszcze ciaśniej, aniżeli tego tu, który niegdyś był także zdradzieckim khabirem, a teraz siedzi w niewoli po wszystkie wieki, by wędrowcowi pokazywał drogę.
— Pytaj, sidi, ja wyznam prawdę — przyrzekł ze strachu przed tą groźbą, z której wyśmiałby się najnaiwniejszy Europejczyk.
— Czy prawdą jest, że razem z szechem-el-dżemali należysz do ludzi Hedżan-beja?
— Tak.
— Czy gum miała dziś napaść na tę kaffilę?
— Tak.
— Czy przytem wszyscy ludzie mieli zginąć?
— Tak — rzekł z wahaniem.
— Ilu ludzi liczy gum?
— Nie wiem, sidi, czy wszyscy dżemalan są razem. Gum ma wszędzie innych ludzi.
Był to nowy przyczynek do rozwiązania zagadki wielkiej ruchliwości karawany zbójeckiej. Hedżan-bej jeździł z miejsca na miejsce i zastawał wszędzie ludzi, gotowych do rozboju, a że było dwu braci, mogło się zdawać, że straszliwy rozbójnik jest ze swymi ludźmi wszędzie obecny.
— Czy znasz młodego Franka, którego bej trzyma w niewoli?
— Tak. On jest w el kasr.
— ile wejść prowadzi do tego zamku?
— Jedno przez bramę, sidi, i jedne schody podziemne, wiodące do szotu!
— Gdzie czeka gum na kaffilę?
— jeśli teraz pojedziesz ku wschodowi, to dostaniesz się tam, kiedy cień twój będzie dwa i pół razy większy od ciebie.
— Bej miał przyjść, aby z tobą pomówić przed napadem. Gdzie go masz spotkać?
— On zobaczy nadchodzącą kaffilę i będzie wiedział, gdzie się rozłoży obozem. Gdy wszystko zaśnie, da się słyszeć wołanie hyeny. To będzie jego znak.
— Czy to pierwsza karawana, którą prowadzisz na zgubę?
Milczał.
— Jesteś wielkim grzesznikiem, khabirze, ale nie zginiesz, jeśli mi będziesz posłuszny i zaprowadzisz mnie do zamku.
— Rhemallah, niech Bóg broni! — zawołał Tebu. — Czy widziałeś, sidi, moich synów, moje łzy? Czy czułeś ból mego serca i słyszałeś przysięgi duszy mojej? Ślubowałem na ośm niebios Allaha i siedm piekieł szatana, na usta Ozaira[10] i na głowę seydna Yaya[11], że zginie każdy, kto jest mordercą. Ed dem b’ed dem, en nefs b’en nefs, krew za krew, życie za życie! Czy oddasz mi tych ludzi, sidi?
— Ich życie nie należy do mnie, nie mogę więc go darowywać.
— W takim razie ja mam do nich prawo!
Zanim zdołałem temu przeszkodzić, wbił włócznię, w pierś khabira, a w następnej chwili przeciął gardło szechowi-el-dżemali.
— Hamdulillah, dzięki Bogu, który sądzi sprawiedliwie na niebie i na ziemi — tryumfował. — Zemsta moja pożerać będzie morderców, dopóki gum nie zamieszka w dżehennie!
Nie mogłem się z nim sprzeczać, chociaż obaj zabici byliby mi się bardzo przydali. Na karę, która ich tak rychło dosięgła, zasłużyli wprawdzie, jeśli się uwzględniło ofiary, które wydali pod nóż Hedżan-beja.
— Czy nie wiesz, Abu billa Beni, że prorok mówi: „niechaj twój czyn będzie szybki, lecz myśl twoja przedtem powolna“. Ci zdrajcy byli nam potrzebni, by pochwycić gum. Teraz milczą ich usta, a noga ich nie zawiedzie nas do rozbójników.
Tymczasem wszystko, co zabici mieli na sobie, znalazło się w rękach Arabów. Uelad Sliman wiózł jeszcze z sobą dość znaczny zapas wody i żywności. Kazałem wszystko rozdzielić, a biszarin hedżiny poległych zabrałem sobie jako zdobycz.
Kaffilahowie naradzali się przez czas jakiś pocichu, poczem jeden z nich przystąpił do mnie.
— Bądź nam khabirem, sidi! Ty masz ducha, który zaprowadzi nas do Safileh.
— Czy chcecie być posłuszni temu duchowi?
— Tak. Powiedz nam jego rozkazy!
— Nie dojdziecie do Safileh, jeśli gum zostawicie za sobą; ona was doścignie i zniszczy. Jeśli jednak jesteście waleczni Uelad Arab, to pozabijamy rozbójników, a pielgrzym będzie mógł potem spokojnie iść przez pustynię.
— Jesteśmy waleczni i nie znamy obawy, lecz gum ma więcej ludzi od nas i zwycięży nas łatwo.
Musiałem im dodać odwagi.
— Mój duch mi mówi, że nas nie pokona. Jestem bratem Behluwan-beja, który czeka na mnie w Bab-el-Ghud. On powali rozbójników, jak zeschłą pszenicę. Popatrzcie: te dwa rewolwery, o których nie słyszeliście jeszcze nigdy, pożerają dwunastu mężów, ta rusznica wysyła dwu do szejtana, a ten sztuciec Henryego, którego imię nie dotarło jeszcze nigdy do waszych uszu, pozbawia życia dwakroć po dziesięciu i pięciu dżemalanów. Jeśli mam być waszym khabirem, to mówcie prędko, bo w przeciwnym razie sam z ludźmi moimi pójdę szukać gum, a was zostawię na pustyni.
— Będziemy ci posłuszni, sidi!
— Tak, będziemy ci posłuszni, sidi — potwierdził Wielki Hassan z zapałem. — Ty jesteś najmędrszym z mądrych i bohaterem nad bohaterami. Patrzcie, ludzie, ja jestem Dżezzar-bej, dusiciel ludzi. Ta szabla rozetnie brzuch dziesięciu rozbójnikom, ta czembea[12] przekłuje gardło dwudziestu mordercom, a ta flinta, ta włócznia i te pistolety zniszczą wszystko. Wam zaś pozostanie tylko obowiązek wychwalania naszych czynów bohaterskich i opiewania naszego męstwa, a gdy wrócicie do swoich synów i córek, rozebrzmią namioty wasze chwałą Hassana el Kebihr i wielkiego sidi z Germanistanu, który zabija areth, pana trzęsienia ziemi, i połknął czarną panterę razem z żoną pantery!
— Maszallah, do tysiąca dyabłów, ten m a pysk! — rzekł z gniewem Józef.
— Gdy zaś przyjdzie do czego, to Wielki Hassan zrobi się taki mały, że go widać nie będzie! Słońce przebyło już trzecią ćwierć swego łuku i wzywało do wyruszenia. Trupy pozostawiono w dotychczasowem położeniu. Grabarze pustyni: piasek i sępy brodate uwalniały nas od obowiązku pochowania zwłok. Wiedziałem, że nie można się zdać na Arabów, lecz niebezpieczeństwo nie wydawało mi się większem od innych, które przebyłem szczęśliwie. Hedżan-bej nie był dla mnie straszniejszy od zwykłego Araba, a gdzie nie wystarczyłaby odwaga, mogłem się uciec do podstępu. Anaję schowałem znowu, bo mogła mi się jeszcze przydać.






  1. Ojciec bez synów.
  2. Oazy.
  3. Tropach.
  4. Bramą kamieni.
  5. Sędziego.
  6. Wodza poganiaczy wielbłądów.
  7. Zamku.
  8. Górę.
  9. Ławnikiem.
  10. Esra.
  11. Św. Jana.
  12. Sztylet.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.