Gum/4
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gum |
Pochodzenie | Pomarańcze i daktyle |
Wydawca | Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza« |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Die Gum |
Pochodzenie oryginalne | Orangen und Datteln |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całe opowiadanie Cały zbiór |
Indeks stron |
Fatamorgana!
Przez zionące żarem pustkowie wlecze się powoli dżellaba[1]. Jest już w drodze od szeregu miesięcy, a łączące się z nią ciągle dopływy wzmogły ją pod względem liczebnym. Bogaci Arabowie Uelad z Belad es Sudan jadą obok zdanych na dobroczynność wiernych, idących pieszo, biedaków, których całe mienie stanowi jeden talar, przeznaczony na zapłacenie przejazdu przez Morze Czerwone. Młodzieńcy, którzy wyszli zaledwie z lat chłopięcych, wędrują obok zwiędłych starców, którzy przed śmiercią pragną zobaczyć świętą Kaabę.
Żółci Beduini, bronzowi Tuaregowie, ciemni Tebu i kędzierżawi Tekrur, jak nazywają czarnych pielgrzymów, zdążających do Mekki, mruczą w melancholijnych tonach nabożne pieśni lub zachęcają się głośnymi okrzykami: „La illaha il Allah u Mohammed rassul Allah, niema Boga oprócz Boga, a Mohammed jest prorokiem Boga!“.
Niebo gorzeje, jak roztopiony bronz, a ziemia pali, jak płynne żelazo. Smum wysuszył wory na wodę, a do następnej uah jeszcze daleko. Samotny bir nic im nie pomoże, gdyż odrobina lichej wody wystarczy zaledwie na zwilżenie języków ludzi i pysków wielbłądzich. Zwarta z początku karawana rozdzieliła się już dawno na poszczególne frik[2], posuwające się z mozołem za sobą. Chleba, mąki i beli[3] jest podostatkiem, ale za łyk wody lub czarkę merissy[4] oddaliby spragnieni kilka miesięcy życia. Ten i ów chwyta po kilka razy próżne cemcemieh, przykłada je do ust pożądliwie i odkłada ze słowami, pełnemi żalu: „bom bosz, całkiem próżne!“
Modlitwy cichną, okrzyki stają się rzadsze, a przyschły do podniebienia język leży w ustach, ciężki jak ołów; potrafi jeszcze z biedą odmówić tylko surę jezin, trzydziesty szósty rozdział koranu, zwany przez muzułmanów „Kwelb el Kuran“, serce koranu i wygłaszany w niebezpieczeństwie śmierci.
Wtem daje się słyszeć głośny okrzyk radości.
Nad gęsto przysłoniętym widnokręgiem wynurzają się upragnione oddawna zarysy oazy. Na wysmukłych kolumnach rozchylają się wspaniałe korony palm daktylowych, powiewające w świeżym wietrze, który się zrywa od zachodu. Między zielonymi gajami połyskuje coś, jakby zmarszczki fal ożywczego jeziora, a powietrze wilgotnieje, zda się, od wodnych oparów. Korony palm odbijają się w błyskotliwej powierzchni wody, wielbłądy brodzą w nurtach, pochylając swe długie szyje, aby zaczerpnąć orzeźwiającej wilgoci.
— Ham dulillah, dzięki Bogu! To jest oaza! Pan nas ocalił. Chwała Jemu i dzięki!
Uradowani, chcą zwierzęta wprawić w ruch szybszy, lecz one zwieść się nie dają, gdyż ostry ich węch byłby im już dawno to powiedział, jeśliby w pobliżu znajdowała się woda prawdziwa.
— Hauehn aalejhu ia Allah, dopomóż im Boże! — prosi doświadczony przewodnik karawany. — Z pragnienia i z gorąca postradali rozum i uważają za rzeczywistość niebezpieczne odbicie, fatamorganę.
Słowa jego wywołują podwójne przygnębienie u zawiedzionych. Coraz to nieśmielej i powolniej posuwa się słabnący korowód, może ku okropnemu losowi zatracenia w stężałej pustyni, jak woda z wadi, pochłonięta przez żar słoneczny. Wówczas dżellaba wchodzi do Mekki, ale zbudowanej wysoko, ponad gwiazdami, a nie na Belad Moslemin[5].
Takie odbicie zdarza się rzadziej, aniżeli się zazwyczaj: przypuszcza. Ja oglądałem je dopiero dwa razy i za pierwszym razem dałem się wprowadzić w błąd. Dzisiaj miałem doświadczyć, że w pewnych okolicznościach może się ono nawet przydać człowiekowi.
Wedle wskazówki khabira zachowałem wschodni kierunek. Cienie nasze wydłużały się coraz to bardziej, aż wkońcu przerosły naszą długość podwójną. Wtem ukazało się nad przeciwległą do nas stroną widnokręgu osobliwe zjawisko.
Promienie słoneczne drżały nad ziemią, jak wysokie na kilka stóp morze mikroskopijnych rozżarzonych iskier. Mimo, że wieczór był niedaleki, panowała spiekota prawie nie do zniesienia, a znużona kaffila wyglądała, jak gdyby miała utonąć w coraz to głębszym piasku. Zbliżaliśmy się do terytoryum walk pomiędzy Ghud i Serir, ławic piaskowych i skał, jadąc na buchających parą zwierzętach bądź to przez nagie kamienne płaszczyzny, bądź przez poddające się pokłady piasku. Wtem zaczęły powoli przed nami wyrastać z powietrza potężne góry. Zarysy olbrzymów górskich rozpływały się w drżącej atmosferze, a u ich stóp ujrzeliśmy blask wielkiego jeziora, do którego kilka rzek uchodziło. Brzegi jego były nagie i puste, bez śladu roślinności.
— Maszallah, do tysiąca dyabłów — rzekł Józef — a to dziwna historya! Góry stanęły na głowie i patrzą szczytami w dół. Jeśli tak dalej pójdzie, to Wielki Hassan będzie chodził do góry nogami.
Wtem podniosła się w odwróconej postawie jedna olbrzymia figura, a potem druga. Mimo, że się kontury rozpływały, rozpoznaliśmy wielbłąda, leżącego na ziemi i stojącego obok niego Araba. Przedmioty tego obrazu musiały się znajdować za ciągnącemi się przed nami ławicami. Arab nie mógł być niczem innem, jak tylko posterunkiem, wysuniętym przez Hedżan-beja dla obserwowania zbliżającej się kaffili. Fatamorgana zdradziła przed nami gum, gdy tymczasem naszego obrazu odbicie nie mogło dać strażnikowi, ponieważ my znajdowaliśmy się przed słońcem.
Był to szczególny, podobny do widma obraz odwróconego, unoszącego się w powietrzu, olbrzymiego wartownika karawany zbójeckiej.
— Rrree, stać! — rozkazałem. — Gum jest przed nami. Zsiadajcie, ludzie, i rozbijcie obóz!
Podczas tego zajęcia zapadało słońce coraz niżej, a zjawisko wznosiło się w tym samym stosunku, powiększając swe kształty nad widnokręgiem. Wyglądało to tak, jak gdybyśmy się znajdowali przed olbrzymią ciemnią optyczną, której soczewka zyskiwała z każdą chwilą na grubości i zdolności powiększania.
Wtem za powietrznym obrazem Araba ukazała się nowa postać, wyrosła obok niego z ziemi. Podniosła ręce i zwróciła jakiś długi cienki przedmiot ku głowie stojącego na straży, potem zachwiało się na chwilę powietrze w szczególny sposób i Arab runął na ziemię.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw i litościwi — zawołał Hassan. — Chwała prorokowi, że ten obraz nie przedstawia mego ciała, gdyż tam zastrzelił jeden człowiek drugiego!
Miał słuszność. Gdyby też oddalenie nie było zbyt wielkie, bylibyśmy strzał usłyszeli.
Kto mógł być zabójcą? Jego powiększona postać pochyliła się nad poległym, a potem skierowała ów długi przedmiot, który mógł być tylko strzelbą, ku głowie wielbłąda, odbicie znów się zachwiało, zwierzę zerwało się w swoich potężnych kształtach i padło.
Ogarnęło mnie błyskawiczne przeczucie.
— Patrzcie, ludzie, widzicie go? — zawołałem. — To Behluwan-bej, dusiciel zbójców, wysłał strażnika z gum w krainę śmierci. Zostańcie tutaj! Dalej Abu billa Beni, dalej Józefie, chodźmy do niego!
W chwilę później siedzieliśmy na wielbłądach i pędziliśmy w stronę obrazu.
Im dalej posuwaliśmy się naprzód, tem bardziej opadały jego linie. Figura tego, którego uważałem za Behluwan-beja, zniknęła wkrótce po drugim wystrzale. Z powodu grzązkiego piasku i konieczności objeżdżania ławic zbliżaliśmy się, pomimo pośpiechu, bardzo powoli. Wreszcie odbicie zniknęło, co świadczyło o tem, że znaleźliśmy się w kole widzenia tego miejsca, na którem czyn popełniono.
Szukaliśmy długo, zanim natrafiliśmy na to miejsce, gdzie rzeczywiście okazało się, że przypuszczenie moje było słuszne. Na piasku leżał Tuareg z czołem przestrzelonem o cal nad nasadą nosa, a wielbłąd był tak samo śmiertelnie ranny. Na kołnierzu burnusa i w rogu derki widniały litery A. L., przekaz niejako na niechybną kulę ze strzelby mego Englishmana, który zdobył sobie tem zaszczytne miano Behluwan-beja. Czy powinienem był za nim pojechać? Kilka kroków, zrobionych jego śladem, przekonało mnie, że z wielką przebiegłością wyszukiwał sobie takie miejsca na ziemi, gdzie na skale ślady nie zostawały, albo gdzie wysoki piasek zaraz się na nie zesypywał. Nie łatwo więc byłbym go dopędził, a wobec tego, że wkrótce noc miała zapaść, byłbym zgubił drogę do kaffili. Ponadto należało się spodziewać, że Anglik zostanie w pobliżu gum, ja zaś, zetknąwszy się z nią, spotkam się także i z nim. Zważywszy to wszystko, nie pojechałem za nim.
Teraz jednak co innego wpadło mi na myśl.
Oto zabity strażnik miał przy sobie tylko kilka łyków wody, co wskazywało pewnie albo na rychły jego powrót, albo na zmianę straży. W każdym razie musiano jego śmierć zauważyć, niewątpliwie inne jeszcze znajdowały się w pobliżu posterunki, które Hedżanbej osobiście może odwiedzał. Czyż więc mogłem odejść stąd bez dalszych środków ostrożności? A co należało zarządzić? Czy zasypać zwierzę i człowieka piaskiem, czy też zostać? W tym ostatnim wypadku mogłem mieć szczęśliwy połów, lecz zarazem pomimo odwagi narazić się na niebezpieczeństwo, którego niepodobnaby było uniknąć.
Piasek był lotny, w kilka więc minut pokrywała ławica Tuarega i wielbłąda. Następnie, zacierając ile możności ślady za sobą, udaliśmy się do kaffili. Przyjęto nas pytaniami, czy widzieliśmy Behluwan-beja.
— Wielbłądzica dusiciela zbójców jest rącza, jak ptak w powietrzu — odpowiedziałem. — Już zniknął. Ale ja znam myśli mojego brata. On nie ustąpi od gum, dopóki jej nie wymorduje. Wkrótce ujrzycie jego oblicze i usłyszycie głos jego.
Słońce zapadło, a ziemia dyszała zdwojonym żarem. Przywiązawszy wielbłądy do kołków, zjedliśmy nader skromną wieczerzę. Sen, który mógł nam sił dodać, umykał z powiek. Gwiazdy ukazały się na niebie i nadeszła wreszcie północ. Emery popsuł swym strzałem moje rachuby. Gdyby Tuareg był spostrzegł kaffilę i doniósł o tem, byłby Hedżan-bej już dawno się do nas zbliżył. Tak jednak nie słychać było wycia hyeny. Czy mogłem się ośmielić poszukać rozbójnika, a kaffilę zostawić samą?
Wydałem swoim zaufanym towarzyszom, Józefowi i Tebu, odpowiednie rozkazy, a sam wyszedłem w cichą noc na pustynię.
Od gwiazd było tak jasno, że przy przeźroczystem powietrzu pustynnem mogłem dokładnie rozeznać się w otoczeniu i pomimo podobieństwa ławic dostać się na miejsce, gdzie Emery zabił Tuarega. Teraz musiałem podwoić ostrożność. Położyłem się indyańskim sposobem na ziemi i zacząłem się czołgać bez szmeru.
W tem samem miejscu, gdzie czuwał zabity, stali dwaj ludzie nieruchomo, nadsłuchując. Przysunąłem się tuż do nich i podniosłem się w górę. Oni zlękli się i odskoczyli, chwytając za broń.
— Rrree, stój! Kto jesteś? — zapytał jeden z nich, mierząc do mnie ze strzelby.
— Gdzie Hedżan-bej? — odpowiedziałem im na to również pytaniem.
— Czy znasz go? Należysz do jego ludzi?
Wydobyłem anaję.
— Przypatrz się jego znakowi! Gdzie on?
Obaj pochwycili anaję, by się jej przyjrzeć.
— Masz murdżam[6] i jesteś nasz — rozstrzygnął ten, który pierwszy przemówił. — Czy znasz kaffilę, na którą czekamy?
— Znam, bo z nią przyszedłem.
— Gdzie khabir? Dlaczego nie przybywa? Czemu nie zatrzymał się na miejscu, wskazanem przez Hedżanbeja?
— Twój oddech długi, a pytań wiele. Zaprowadź mnie do beja, to usłyszy moją odpowiedź!
— Noga twoja nie śmie przystąpić do gum, dopóki on nie pozwoli. Zawołam go i powiem mu twoje imię.
— Allah i mnie także dał usta; bej usłyszy moje imię z moich ust.
— Usta twoje są jako bir billa ma, studnia bez wody, a język twój nie lubi kropel mowy. Ale ona popłynie, ponieważ idę do beja.
Odszedł, ja zaś zostałem z drugim, który nie próbował ani słowem nawiązać rozmowy. Dokoła panowała cisza tak zupełna, że słychać było dźwięk piasku, wędrującego z lekkiem tchnieniem nocnego wiatru. Wtem doszedł uszu moich odgłos, który mnie zniewolił do nadsłuchiwania.
Gdzieś padł strzał, daleko wprawdzie, lecz z odgłosem tak wyraźnym, że nie mogłem się mylić. Zabrzmiał ze strony przeciwległej do kaffili. Warta zerwała się także i zajęła uważną postawę.
— Czy słyszałeś głos śmierci w pustyni? — zapytałem.
— Noc milczy dla oka, ale mówi do ucha. Słyszałem głos ten.
— Czy znasz go?
— Jesteś przyjacielem beja, a nie znasz go? Powiedz swej duszy, żeby odmówiła surat jezin, to kwelb el kuran, serce świętej księgi, i ocala wiernego od śmierci.
— A kto chce mu śmierć zadać?
— Czyż nie znasz Behluwan-beja, dusiciela naszej gum. To przemówiła jego strzelba.
— Jak mam ją znać, skoro przybywam z daleka?
— To proś Allaha, żeby cię chronił przed nim, bo dusza twoja stanie się łupem śmierci, a ciało twoje pokarmem zwierząt. El thibb, wilk pustynny, i el bidż, sęp brodaty, wypiją krew twą i wyjedzą ci oczy, el tabea, hyena, skosztuje twojego mięsa, a abu ssuf, lis, połknie twe serce. Behluwan-bej jest ojcem stracenia, a śladem jego śmierć chodzi.
— Ja się jego nie boję. Jeśli śmierć chodzi jego śladem, to i jego także doścignie.
— Behluwan-bej nie umrze; ciało jego nie jest z mięsa i nie zabije go kula, ni włócznia. Stoi przy tobie, a ty go nie widzisz, jedzie u twego boku, a ty go nie słyszysz. Przychodzi, kiedy o nim nie myślisz, i znika, zanim sobie przypomnisz, że należało go zatrzymać. To nie jest człowiek, lecz najwyższy z dżinnów, któremu nie oprze się nikt ze śmiertelników, a rusznicę jego sporządził szejtan, który mieszka w piekle. Wysyła ona kule po całej Saharze i dosięgnie cię, choćbyś się schował pod ziemię. Czy pustynia nie pokazała ci jeszcze ani jednego zabitego z raną nad nosem w samym środku czoła?
— Widziałem kilku.
— Oni polegli z jego ręki. On wszechwiedzący, zna wszystkich z gum i nie zabija nikogo innego.
Gdyby ten strażnik był wiedział, że ta wszechwiedza opiera się na nieszczęsnym znaku A. L., awanturnicze wyobrażenie o zacnym Emerym byłoby się zmieniło niebawem.
— Co złego wyrządziła mu gum?
— Ja nie wiem i nikt ci tego nie powie. Sam go zapytaj!
— Uczynię to, skoro go tylko spotkam.
— Zakaż słów tych swojemu językowi! Czyż nie wiesz, że duchy przychodzą, gdy się je zawoła? Słuchaj! On się już zbliża. Czy słyszałeś go?
Padł drugi strzał i to bliżej. Teraz byłem już pewien, że strzelcem jest Emery Bothwell. Wprawne ucho zdoła całkiem dobrze odróżnić huk jednej strzelby od drugiej, ja zaś zbyt często słyszałem głos tej niezawodnej kentuckiej rusznicy, by go nie rozpoznać od razu. Było to jasnem, że Anglik ze zwykłem chłodnem zuchwalstwem krążył dokoła gum, szukając celu dla swojej strzelby, a ci dwaj, których dosięgnął, należeli z pewnością do rozstawionych przez Hedżan-beja straży. Jeśliby zachował dotychczasowy kierunek, byłby musiał także przejść obok miejsca, na którem my staliśmy teraz.
W tym wypadku trzeba było i mnie dobrze mieć się przed nim na baczności, zarówno jak Arabowi, gdyż nie pozostawało mu nic innego, jak wziąć mnie za jego towarzysza.
Wtem zbliżyły się kroki i dwa białe burnusy wynurzyły się z pomiędzy ławic. Strażnik wracał z jeszcze jednym Arabem, który natychmiast do mnie przystąpił, przypatrując mi się badawczo, o ile ciemność na to pozwoliła.
— Sallam leilet; szczęśliwej nocy — pozdrowił. — Chcesz widzieć się z Hedżan-bejem?
— Tak. Czy ty nim jesteś?
— Nie. Bej nie opuści teraz gum, dopóki nie odejdzie dusiciel, który krąży dokoła.
Wódz rozbójników bał się zatem Behluwan-beja i pod pozorem obrony swoich ludzi został pod ich osłoną. Dobrzeby było spotkać się z nim już teraz, ale ponieważ w pobliżu znajdował się Bothwell, przeto wolałem z nim najpierw się połączyć.
— Mam pomówić tylko z nim, a nie z tobą. Czemu on się kryje? Czy strach przed dusicielem skrępował mu nogi?
— Skrępuj swój język! Hedżan-bej nie zna strachu, ani obawy; on ma władzę nad wszystkimi szilugh i amazigh[7] pustyni, a ja jestem mudirem[8] tej gum. Pokaż anaję!
— Masz ją! — krzyknąłem prawie, cofnąwszy się, i wymierzyłem do niego ze strzelby. — Skoro jesteś mudirem tej gum, to idź pierwszy do dżehenny!
Chciałem wypalić, lecz ci trzej ludzie stali przedemną tacy osłupiali i bezbronni, że opuściłem strzelbę.
— Czyś zmysły postradał, człowiecze? — spytał dowódzca tonem najwyższego zdumienia. — Masz anaję i grozisz mi śmiercią? Czy moja kula ma ci serce rozszarpać?
— Czy moja nie byłaby ugodziła ciebie pierwej, rozbójniku? Czy strzał nie obezwładnił ci członków, że się nie mogłeś poruszyć? Wiedz o tem, że zanim strzelbę podniesiesz, będziecie wszyscy trzej dziećmi śmierci! Bej boi się dusiciela, a ty dowiedz się, że ja jestem bratem Behluwan-beja, który zniszczy gum do ostatniego człowieka.
Wytrzeszczył na mnie oczy, jakby istotnie uważał mnie za obłąkanego.
— Allah akbar, Bóg jest wielki, może on dać rozum i odebrać go, jak mu się podoba. Ale prorok każe oszczędzać waryata. Chodź za nami!
— Drogi nasze są różne; moja prowadzi do el kasr, wasza natomiast do śmierci.
— Duch twój ciemny, jak noc, w której nie świecą gwiazdy. Czego chcesz w el kasr?
— Duch mój jasny jak dzień, w którym wszystko widać. Nie jestem muzułmaninem, lecz chrześcijaninem i udaję się do el kasr, aby uwolnić Franka, którego trzymacie tam w niewoli.
— Jesteś giaur i masz anaję. Giń, zdrajco!
Podniósł strzelbę, lecz w tej chwili huknęła moja rusznica, a on padł na ziemię. Drugi strzał ugodził jednego strażnika, a drugiego położyłem trupem kulą rewolwerową, zanim obydwaj zdołali użyć broni. Uspokoiłem moje sumienie tem, że nie zabiłem ich, dopóki wprzód nie powiedziałem, że jestem ich nieprzyjacielem.
Ledwie przebrzmiały moje strzały, doszedł mnie z niedaleka donośny głos:
— Hallo-i-oh!
Był to głos myśliwski, który zamienialiśmy zwykle z Emerym, ilekroć szliśmy rozdzieleni lasem lub preryą. Jak ja poznałem jego strzelbę, tak on poznał moją, a następujący po niej wystrzał z rewolweru upewnił go, że się nie myli.
— Hallo-i-oh! — odpowiedziałem mu, nie troszcząc się o Hedżan-beja i jego gum.
Idąc ku sobie, powtórzyliśmy jeszcze ten okrzyk, a po chwili dwaj ludzie, którzy w Stanach Zjednoczonych dali sobie słowo, że zobaczą się w Afryce, stali przed sobą w samym środku Sahary.
Anglik wziął mnie za ramiona, spojrzał mi w twarz i przycisnął do siebie w długim mocnym uścisku.
— Welcome in the Sahar! — pozdrowił wkońcu i zaspokoił swoje serce.
Nie padło ani jedno pytanie o przeszłość; obecność zajęła całkiem naszą uwagę.
— Nabić! — rzekł krótko swoim zwyczajem.
W radości istotnie zapomniałem o tem, co nigdy mi się nie zdarzało. Naprawiłem oczywiście to zaniedbanie natychmiast.
— Trzy strzały i trzech zbójów? — zapytał.
— Tak.
— Ja tylko dwóch. Gdzie stoisz?
— Z kaffilą o dziesięć strzałów stąd.
— Ilu ludzi?
— Siedmnastu beze mnie.
— Tchórzliwi Arabowie?
— Tak i dwaj służący, którym można zaufać, Tebu i Niemiec.
— Khabir należy do Hedżan-beja?
— Tak. On i szech el dżemali nie żyją.
— Za twoją sprawą?
— Za moją. Czy wiesz gdzie Renald?
— Nie.
— Czemuż zamówiłeś mnie do Bab-el-Ghud?
— Bo w pobliżu muszą gdzieś zbóje mieć swoje składy. Każda gum tam powraca.
— Ja znam kryjówkę; to el kasr i tam zastaniemy Renalda.
Pomimo że zawsze zachowywał zimną krew, wydał teraz Anglik okrzyk zdziwienia.
— Ty wiesz o tem, a ja nie, choć dopiero przybywasz, ja zaś długo już tu krążę?
— Wydobyłem to z khabira, który mi ufał, ponieważ mam anaję beja.
— Masz jego znak? Kto ci go dał?
— On sam. Zabiłem lwa, pod którym leżał.
— Ty lwa zabiłeś? Człowiecze, masz ogromne szczęście!
Krew wzburzyła się w poczciwym Angliku.
— Lwa i parę czarnych panter. Zobaczysz skóry.
— Pshaw! One przecież nie moje! A beja spotkałeś przy lwie? Gdzie?
— W górach Aures.
— To nie może być. On teraz w Ghud!
— Jest ich dwu braci.
— Ach! — zawołał zdumiony. — A gdzie teraz drugi?
— Nie żyje.
Opowiedziałem mu w krótkości owe wypadki.
— Masz istotnie nieludzkie szczęście! — zawołał, kiedy skończyłem. — Naprzód, muszę znaleźć trzeciego, a co dalej, to potem zobaczymy!
— Ilu ludzi ma gum?
— Dziś rano było czterdziestu trzech, teraz pięciu sprzątnięto, zostaje trzydziestu ośmiu.
— Gdzie twoi towarzysze?
— Całkiem blizko. Okrążę gum, a potem przyłączę się do nich. Każdy strażnik, którego spotkam, zginie.
— Czemu tylko strażnicy? Jeśli zechcesz, to możemy dostać dziś całą gum.
— Well, w takim razie zechcę!
— Chodź!
Poszedłem jeszcze niedaleko i stanąłem. Jeśli straż była w pobliżu, to na umówiony znak powinna była odpowiedzieć. Przyłożywszy więc ręce do ust, udałem, jakoby hyena wyła, powtarzając wyraz: „ommu, ommu“.
Nie pomyliłem się, gdyż nieopodal zabrzmiał ten sam głos.
— Zostań tu! — poleciłem Emeryemu i postąpiłem dalej.
Naprzeciw mnie zjawił się Arab.
— Gdzie Hedżan-bej? — zapytałem.
— Czyś ty khabir? — odparł.
— Tak — potwierdziłem.
— Strzeż się Behluwan-beja! Czy nie słyszałeś jego strzałów?
— Słyszałem, widziałem jego samego; zamordował trzech ludzi z gum, przy których stałem. Powiedz bejowi, że muszę z nim pomówić.
— Czemu zatrzymałeś kaffilę w niewłaściwem miejscu? — zaczął teraz badanie.
— Czy mogę ją prowadzić tam, gdzie jest Behluwn-bej?
— Masz słuszność. Zaczekaj tutaj!
Odszedł, lecz wrócił wkrótce, czego się zresztą spodziewałem.
— Pokaż mi drogę do kaffili! — podjął rozmowę nanowo. — Jeśli się dusiciel więcej nie odezwie, przyjdzie gum.
Na to wskazałem ręką kierunek, mówiąc:
— Stoimy tam, dwadzieścia razy tak daleko, jak doniesie twoja strzelba.
— Ilu ludzi jedzie z kaffilą?
— Siedmnastu, pragnieniem i wysiłkami zmęczonymi.
— Mówiłeś z mudirem?
— Tak. Kula dusiciela zabiła jego i tamtych dwu u mego boku.
— Dziękuj Allahowi i chwal go za to, że umknąłeś. Wracaj i czuwaj, żebyś słyszał, gdy nadejdziemy!
Ten strażnik był zapewne nowym członkiem bandy, skoro nie znał khabira. Wróciłem do Emeryego i poszedłem z nim między ławice, gdzie stała jego mehara pod strażą służącego i przewodnika. Stamtąd zaprowadziłem ich do kaffili. Towarzysze moi słyszeli strzały i zaniepokoili się o mnie.
— Hamdullillah, dzięki Bogu, sidi, że się zjawiasz! — rzekł wielki Hassan. — Słyszałem pięć wystrzałów i sądziłem, że Hedżan-bej zabił cię pięciokrotnie.
— Sidi Emir, Behluwan-bej! — zawołał Tebu, zobaczywszy Anglika.
Na ten okrzyk wszyscy członkowie karawany spojrzeli z pełnym szacunku niepokojem na wysoką postać „Englishmana“.
— Tak, ludzie, ten sidi, to Behluwan-bej, którego kule pożarły prawie całą gum. Ona nadejdzie, by na nas napaść, przygotujcie się więc na jej przyjęcie! — rozkazałem.
Wiadomość ta wywołała niemałe poruszenie. Arabowie uzbrojeni od stóp do głów zachowywali się, jak owce, obawiające się wilka. Lecz znane a zabawne pośrednictwo kompasu dodało im cokolwiek odwagi. Nikt się tak bardzo na nich z tego powodu nie oburzył jak Hassan.
— Allah akbar, Bóg jest wielki! — huknął na nich. — On dodaje serca odważnym, a bohaterom siły pięści. Wy zaś jesteście jako pchły, uciekające przed ruchem palca. Czyż nie powiedziałem wam, że nazywam się Hassan-el-Kebihr, a jestem Dżezzar-bejer dusicielem ludzi? Dalejże, dlaczego się trwożycie? bójcie się mnie, a nie zbójów, których mięso zjem, a krew wypiję, jak merissę z wodą, zaprawioną chleb.
— Stul gębę! — upomniał go Korndorier — Ty Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/119 sam jesteś prawdziwą cibib, a gum cię pożre, nie pozostawiając z ciebie nic prócz wielkiej gęby, której nie przełknęłoby dziesięć tysięcy mężów. Zobaczę, gdzie będziesz siedział, gdy zacznie się strzelanina.
— Milcz! — wybuchnął zelżony. — Jam jest Kubaszi en Nurab, a ty tylko Jussef Koh-er-darb, zaś ojciec twój nazywał się tak samo jak ty. Czy wiesz, co to jest hadżi, pielgrzym, który był w Mekce? Byłem dwa razy w Mekce, mieście proroka, a raz w Medynie, chwałą okrytej; modliłem się w Dżiddzie, gdzie pochowana Ewa matka rodu ludzkiego, długa na pięćset stóp, a na dwadzieścia szeroka. A ty co uczyniłeś, gdzie byłeś, na jakiem, Bogu miłem, miejscu? Jesteś Frankiem, który jada świńskie mięso i musi udawać się do kraju wiernych, jeśli chce zobaczyć ziemię proroka. Powinieneś był raczej zostać w Koh-el-brun, a teraz zamknij usta i zamilknij!
— Maszallah, do tysiąca dyabłów, a to zły, że nie może jeść wędliny. Zato pije ma-el-cat, czyli sok żabi i jaszczurczy, i rozpycha się jak hipopotam. W Mekce i Medynie nie byłem, to prawda, ale skoro ci się zdaje dlatego, że jesteś lepszy odemnie, chrześcijanina, to tak ci dam po gębie, że zrobi się trzy razy dłuższa i szersza od twojej pięćsetkrotnej matki rodu ludzkiego w Dżiddzie!
Mężny Kubaszi wolał się teraz nie odzywać.
Po krótkiej wymianie zdań postanowiliśmy z Emerym wziąć zbójów w dwa ognie. W tym celu rozdzieliliśmy się w ten sposób, że on, aby obecnością swą utrzymać ducha w członkach karawany, został przy niej, ja zaś z jego towarzyszami, z Tebu i Józefem, a więc w pięciu, wyszedłem między ławice, by tam zaczekać na gum i uderzyć na nią z tyłu,
Strzały nasze widocznie dobrze zastraszyły Hedżanbeja, gdyż upłynęło sporo czasu, zanim zauważyliśmy pierwszy odgłos zbliżających się zbójców.
Dwu z nich szło przodem na zwiady, a reszta w pewnem oddaleniu za nimi. Przemknęli obok nas, nie spostrzegłszy nas wcale, chociaż byliśmy tuż za nimi. Obaj przewodnicy pochodu obeszli obóz karawany dokoła. Panował tam taki spokój i bezwładność, że zdawało się, jakoby wszystko zasnęło. Rozbójnicy zeszli się, by wysłuchać rozkazów wodza. Ściśnięta grupa ludzi przedstawiała nawet dla lichego strzelca pewny cel. Gdybyśmy ich byli puścili do obozu, byłoby zwycięstwo, o którem i w tym wypadku nie wątpiłem, połączone z większemi dla nas ofiarami. Emery musiał być tego samego zdania, gdyż zaledwie zdałem sobie sprawę z tej myśli, zabrzmiał między namiotami głos rozkazujący:
— Rrree, stać, mordercy! Zemsta Behluwan-beja wisi nad wami. Ognia, ludzie!
W następnej chwili huknęła między rozbójników salwa z tej i z tamtej strony. Trzy dwururki wysłały już po dwie kule, pochwyciłem więc za sztuciec. Zaledwie jednak drugi raz wypaliłem, miejsce było oczyszczone. Emery, Tebu i Korndorfer rzucili się na zaskoczonych napastników, lecz nie mieli już nic do roboty, gdyż, skoro tylko przeminął pierwszy strach, a Hedżanbej zobaczył liczbę tych, którzy leżeli na ziemi ranni lub nieżywi, zawołał:
— Allah inhal, niech Bóg ich zniszczy! Uciekajcie, uciekajcie stąd!
Rozbójnik pustynny napada na wędrowca dla łupu, a jeśli grożące mu przytem niebezpieczeństwo większe jest niż wartość zdobyczy, porzuca swój zamiar. Brak mu tej odwagi, która działa sama z siebie, a nie dla zysku. Wobec nadzwyczajnego strachu, jakiego powszechnie gum napędzała, nie natrafiła ona jeszcze nigdy na opór, godzien wzmianki, teraz zaś wystarczyła minuta do jej rozprószenia. Straszni podwładni Hedżanbeja zniknęli między ławicami, nie uszkodziwszy ani włoska na głowie naszym ludziom.
My nie myśleliśmy nawet o pościgu, ponieważ byliśmy pewni, że niedobitki gum jeszcze spotkamy.
Karawana podniosła teraz naprawdę ogłuszający okrzyk, a Tebu w swojej milczącej zawziętości rzucił się na rannych, by na nich zemstę wywrzeć.
— Maszallah do tysiąca dyabłów, a to była potyczka! — zrzędził Korndorfer.
— Oni mają być zbójcami? Na zdrowie! To nicponie, którym należałoby podeszwy oćwiczyć! Człowiek cieszył się nadzieją po rządnej bijatyki, a teraz stoi, oblizuje się jak kot, któremu ptaszek się wymknął. Ale, gdy spotkam gum jeszcze raz, nie wezmę strzelby, lecz będę odrazu walił pięściami!
Wtem odchyliła się zasłona mego namiotu a stamtąd wysunęła się głowa, rozglądając się ostrożnie dokoła i badając, jak rzeczy stoją. Potem ukazał się za nią długi korpus, który szybkim skokiem wpadł pomiędzy Arabów, wykrzykując jeszcze z radości. Był to Hassan, który ukrył się był za zbliżeniem się nieprzyjaciół.
— Hamdulillah, dzięki Bogu, który nam dał moc przeciwko naszym nieprzyjaciołom! — ryczał głośniej od wszystkich. — Przyjęliśmy ich, jak bohaterowie; oni zaś drapnęli, jak tchórze. Przeraziły ich nasze oczy, a nogi ich uciekły przed naszem męstwem. Zobaczyli Hassana el Kebihr i przelękli się, ujrzeli Dżezzar-beja, dusiciela ludzi, i zdjęło ich przerażenie, spostrzegli Hassana el Kebihr i zawyli ze strachu. Jego kula weszła im w serce, a nóż jego poprzecinał ich gardła. Teraz leżą martwi na ziemi. Cześć i chwała Allahowi, dzięki i sława niechaj zabrzmi dla Hassana el Kubaszi z ferkah en Nurab!
— Czy będziesz cicho, ty tchórzu z ferkach mazgajów! — odparł rozzłoszczony Józef. — Kto dotąd siedział w namiocie? Widziałem dobrze, jak tam wlazłeś, ty beju strachu, ty dusicielu ma-el-cat!
— Co to za żaba skrzeczy? — spytał dumnie Kubaszi. — Czy to Frank, który to uważa za prawdę, co mówi el kitab el mukaddas[9]? Ja jestem muzułmanin, który modli się wedle koranu. Czyż nie wiesz, że Adama Allah w piątek stworzył? Kobieta natomiast została powołana na świat w sobotę, który to dzień jest także dniem twoich narodzin, ty babo, ty synu baby i stryju babskiej córki. Czy słyszałeś już kiedy, żeby Kubabisz się kryli? Czy ja nie zabiłem dziesięciu zbójców, kiedy, ty giaurze, kryłeś się za mojemi plecami?
Tego było już za wiele poczciwemu Józefowi. Rzucił się ku Hassanowi, by go za kłamstwo ukarać, Arab jednak odskoczył daleko i pomknął za najbliższy namiot, dokąd podążył za nim natychmiast rozgniewany „syn babskiej córki“.
Widocznie pochwycił tam wielkiego Hassana, gdyż dały się naraz słyszeć znane dobrze odgłosy, jakie silna dłoń wywołuje przez zetknięcie się z ludzkim policzkiem. W kilka chwil powrócił zadowolony, a Hassan wyszedł dopiero po pewnym czasie i skrobiąc się w brodę, przystąpił do mnie.
— Sidi, ty jesteś mądry i sprawiedliwy. Na co zasłużył niewierny, który nabił wiernego?
— Na tyle uderzeń, ile sam dał. Idź i oddaj mu!
— Każ mu więc stać cicho!
— A ty stałeś?
— Nie, broniłem się mężnie, jak przystoi Arabowi Uelad.
— To i on może się bronić, jak przystoi Frankow i Uelad.
— W takim razie poleć, żeby go bił kto inny! Ja tego nie uczynię, ponieważ nie jestem katem, który spełnia rozkaz prawa.
— Czy dżezzar nie znaczy: kat, a ty sam przecież nazywasz się Dżezzar-bejem, najwyższym z katów. Idź i obij go! Ja nie zmienię mego wyroku!
— Jesteś surowym sędzią, sidi, lecz ja jestem łaskawy i miłosierny i daruję mu karę, gdyż ręka moja spadłaby nań tak ciężko, że zmiażdżyłaby go doszczętnie!
To rzekłszy, odszedł w dumnej postawie.
Nie mogąc przez resztę nocy nic przedsięwziąć przeciw rozbójnikom, rozstawiliśmy straże i udaliśmy się na spoczynek. Przedtem jednak usiedliśmy z Emerym, żeby sobie opowiedzieć nawzajem, cośmy przeżyli od czasu rozstania się, i ułożyć plan postępowania na jutro.
On chciał natychmiast puścić się w pogoń za gum, ja zaś radziłem, żeby podążyć do Bab-el-Ghud, a stamtąd do el kasr, gdzie niewątpliwie także rozbójnicy się udali. Emery zgodził się na to w końcu, ponieważ jemu tak samo jak mnie zależało na tem, żeby Renaldowi przyjść jak najrychlej z pomocą. Członków karawany, którzy natychmiast ograbili zabitych zbójów, opanował dzięki zwycięstwu odważny i stanowczy nastrój, to też gotowi byli pójść z nami.
Czas do rana minął bez żadnego wypadku, potem zaś ruszyliśmy w drogę.
Zdarza się nieraz, że wielbłąd stanie na miejscu, nie nastręczającem nic ciekawego do widzenia i nie można go stamtąd ruszyć. Gdy wówczas jeździec zsiędzie, aby rzecz zbadać, znajdzie zawsze wilgotny piasek, tem wilgotniejszy, im dalej kopie, dopóki w głębi kilku stóp nie natrafi na wodę. Dziki Tuareg zataja takie studnie skrupulatnie. Nakrywa wodę skórą, zasypuje potem troskliwie piaskiem, wskutek czego miejsca takiego nie podobna odróżnić od otoczenia. Takie tajemne źródło umożliwia mu utrzymanie się w ukryciu przez dowolny czas wyprawy, z której zawsze do niego powraca.
My znaleźliśmy także taką studnię. Zwierzęta orzeźwiły się wodą, a ponieważ nadto na zdobyte poprzedniego dnia wielbłądy przełożyliśmy część ciężarów, przeto jechaliśmy teraz tak szybko, jak sobie tego życzyliśmy i dostaliśmy się do Bab-el-Ghud wkrótce po nastaniu nocy.
Już od pewnego czasu ławice wikłały się coraz bardziej, a wielbłądy musiały niemal do kolan brodzie w gorącym piasku, tu zaś pod Bab-el-Ghud natrafiliśmy na chaos skał i piasku, którego niebezpieczność wzmagała się jeszcze w ciemnościach nocnych. Od zachodu uderzały wysokie fale o skały Seriru, zatrzymując się w chwili największego wzburzenia, jakby na rozkaz potężnego ducha, na ostrych skałach kamienistej pustyni, których nie zdołały zatopić. Dzień tylko mógł nam ukazać szczegóły tej walki piasku ze skałami. A jednak nawet w tej dziczy postarał się Bóg dobrotliwy o studnie, podobne do wyżej opisanych. Tebu odkrył jedną i zaprowadził nas do niej, tam też rozbiliśmy w pobliżu namioty.
Nazajutrz udaliśmy się do Bab-el-Hadżar, czyli najokropniejszej części Bab-el-Ghud, która słusznie zupełnie nosiła nazwę: „Wrót kamiennych“.
Czy to tytani czasów przedhistorycznych spiętrzyli tu, w tej części pustyni, skały, by stąd szturmować niebo Jowisza? Może giganci zbudowali tu zamek, ze szczytami wśród gwiazd migocącymi, do którego wzięły się potem tysiące lat, aby mury rozsypać po pustyni, a zostawić tylko portal, gdzieśmy się zatrzymali, jak karły pod łukiem olbrzymiego tumu? Dwa słupy grubości kilkuset stóp, ustawione z kilku głazów, wznosiły się ku niebu i nachylały w górze ku sobie, tworząc ostry łuk, jakiegoby ręka ludzka wznieść nie zdołała. Poszczególne kamienie ponadgryzał w wielu miejscach ząb czasu, zdawało się, że jeden nie utrzyma drugiego, a mimoto całość zapewniała niejako widza, że zachowa swoją siłę jeszcze przez niejedno stulecie.
To była Bab-el-Hadżar, przez którą wedle wskazówki khabira musieliśmy się udać w drogę do el kasr.
Jechaliśmy ostro na wschód. Pustynia piasczysta kończyła się powoli, ustępując miejsca owej równinie kamiennej, którą Arab z powodu rozsianych na niej głazów nazywa „Warr“. Tu nie powstrzymywała nas już głębia piasku, dlatego jechaliśmy jeszcze szybciej, aniżeli dnia poprzedniego. Teren podnosił się widocznie, a pod wieczór ujrzeliśmy przed sobą wynurzające się pasmo górskie, którego masy, utworzone z dżiru[10], błyszczały ku nam w świetle zachodzącego słońca.
— To musi być Dżebel-Serir, o których mówił khabir — powiedziałem.
— Well! — potwierdził Emery. — Czas się zgadza.
Nie przerywając jazdy, zbliżyliśmy się do gór. Ja wydobyłem rewolwer, a Bothwel zrobił to samo.
— El kasr — rzekł po chwili, wskazując ręką na środek pasma, rozciągającego się przed nami w kształcie podkowy.
Ja także rozpoznałem wznoszące się tam wysoko mury. Były to widocznie bezokienne ruiny budynku, podobnego do zamczyska, zbudowanego przed dawnym, dawnym czasem, jakby na dowód, że niektóre części pustyni nie były ongiś tak bezludne jak dzisiaj, kiedy kultura próbuje na nowo podjąć przerwaną walkę z nieurodzajnością.
— Czy mogę prosić o lunetę? — zapytał Józef, widząc, że ja prawie nie odrywam jej od oczu.
Gdy mu podałem dalekowidz, odezwał się pokornie Hassan:
— Sidi, jabym także chciał zobaczyć, co tam jest w środku?
Spełniłem z uśmiechem to życzenie i podtrzymałem mu lunetę przed okiem w odpowiednim kierunku.
— Allah akbar, Bóg jest wielki, sidi, lecz ty, jesteś największym z mędrców na ziemi, gdyż w twojej rurze siedzi ksur[11] tak wielka, że może w niej stanąć tysiąc ludzi! Luneta poszła z rąk do rąk, jeden okrzyk zdumienia następował po drugim, co świadczyło wyraźnie o tem, jak szacunek dla nas rósł ustawicznie u Arabów.
— Z el kasr zobaczą nas — zauważył Emery.
— Teraz nas jeszcze nie rozpoznają. Musimy zmienić kierunek.
— Jak? Wejście jest z pewnością po tej stronie.
— Khabir mówił o schodach podziemnych, prowadzących do szotu. Tymczasem ja stąd nie widzę ani szotu, ani wogóle wody, musi się ona zatem znajdować po przeciwnej stronie góry.
— Słusznie. Objedźmy wzgórze!
Zwróciliśmy się na prawo. Dnia pozostawało już nie wiele, a przed nocą należało koniecznie dojść do jakiegoś wyniku. Wytężyliśmy więc wielbłądy, jak się dało, one zaś ze zdwojoną szybkością poniosły nas dokoła wzgórza, które się porozpadało tu w wielu miejscach. Dojechawszy do środka, spostrzegliśmy parów, którym mieliśmy pójść dalej. Skręciliśmy weń i dostaliśmy się do skalistej kotliny w samym środku gór. Większą część jej dna zajmował słony staw, zapełniający ją po brzegi, ponieważ słońce nie miało tu prawie dostępu, wskutek czego woda nie parowała tak, jak na otwartej Saharze. Skały, tworzące kocioł, sterczały dokoła prostopadle ku niebu, a na nich wprost naprzeciwko nas leżał el kasr.
— Uciążliwy teren! — mruknął Emery.
— Wątpię, czy dostaniemy się na drugą stronę tak, żeby nas nie spostrzegli z góry.
— Mógłby tego dokazać co najwyżej jeden lub dwaj, umiejący podchodzić.
— Do nocy czekać tutaj nie możemy. Ja spróbuję.
— Well, ja także!
Zsiedliśmy z dromedarów i kazaliśmy naszym ludziom cofnąć się do parowu, ażeby ich z el kasr nie zobaczono. Korndorfer obawiał się, że spotka mnie jakieś niebezpieczeństwo, i upierał się przy tem, żeby mnie towarzyszyć. To też z wielkim trudem skłoniłem go do zaniechania tego zamiaru. Natomiast poczciwy Hassan został bez wahania; ani mu przez myśl nie przeszło wpraszać się na towarzysza, chociaż mię zapewnił, że uważa mnie za największego mędrca na świecie.
Skaliste mury kotliny miały dość wyskoków i szczelin, aby przy należytej ostrożności z naszej strony dać nam dobrą osłonę. Posuwaliśmy się, bądźto czołgając się powoli, bądź skacząc szybko naprzód i dostaliśmy Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/129 się do wązkiej i głębokiej szczeliny, wcinającej się w skałę tuż pod samem el kasr. Z niej to musiały prowadzić w górę ukryte schody. Innej możliwości nie było.
Wszedłszy w szczelinę, znaleźliśmy potwierdzenie naszego domysłu, gdyż niebawem ujrzeliśmy nizki, do drzwi podobny, otwór w skale, do którego uchodził szereg schodów, wiodących w górę.
— Na górę! — rozkazał Emery.
— Jeszcze nie! — sprzeciwiłem się. — Musimy się najpierw przekonać, dokąd ta szczelina prowadzi w dalszym ciągu.
— Well, to idźmy dalej!
Postąpiliśmy znowu naprzód, lecz tylko kilkanaście kroków, gdyż rozpadlina skończyła się wkrótce, a w jej miejscu końcowem przedstawił się nam niespodziewany widok. Oto na kilka stóp wysoko leżały tam czaszki i kości ludzkie, na których widać było ślady, że obgryzywały je hyeny i szakale, albo sępy ścierwożerne. Podarte strzępy odzieży walały się pomiędzy kośćmi, a kilka takich strzępów, wiszących nad nami na ostrych krawędziach skały, pouczyło nas, w jaki sposób dostały się tu te kości. Znajdowaliśmy się na miejscu sądu Fedżan-beja, który przeznaczonych na śmierć kazał ze skały strącać w rozpadlinę. Działo się to z pewnością nie rzadko, gdyż naliczyliśmy zwyż dwudziestu czaszek.
— Oto los jego jeńców! — rzekł Emery.
— A może także tych z jego ludzi, którzy w jakiś sposób uchybili przeciw posłuszeństwu. Sądzę, że to się już nie powtórzy!
— Słusznie, chyba że mu się uda nas samych strącić.
— To mu się nie uda, gdyż dziesięciu takich Hedżan-bejów nie dorówna jednemu wodzowi. Siouksów. Ale pójdźmy na schody!
Skierowaliśmy się znów do wejścia. Zdawało się, jak gdyby tu trzęsienie ziemi podziałało na zwartą masę skały. Szczelina, którą szliśmy, była niewątpliwie następstwem tego, a wejścia na górę także nie wykuto sztucznie. Wydarte przez naturę posłużyło potem do założenia szeregu schodów.
Każdej chwili musieliśmy być przygotowani na to, że spotkamy rozbójnika, idącego po wodę, wchodziliśmy więc nadzwyczaj ostrożnie i bez szmeru. Szczelina była tak wązka, że szliśmy tylko jeden za drugim, wrazie zaś wrogiego spotkania bylibyśmy nie mogli sobie nawzajem pomagać. To wyrównywała jednak ta okoliczność, że przeciwko nam mogła stanąć tylko jedna osoba. Spotkanie nie nastąpiło, a my po długiem, oraz wobec rozmaitej wysokości stopni uciążliwem, wchodzeniu dotarliśmy wreszcie do końca schodów.
Drzwi z powodu braku drzewa w tych stronach nie spodziewaliśmy się, mimo to zastaliśmy wejście zamknięte. Przed niem znajdował się głaz, zasuwany od wnętrza za pomocą jakiegoś niewidocznego dla nas przyrządu. Wszelkie wysiłki celem odsunięcia go były daremne.
— Co poczniemy teraz? — zapytał Bothwell. — Wejść przecież musimy!
— Albo zdobędziemy kasr od zewnątrz.
— Tylko w razie koniecznej potrzeby. Nie znamy siły załogi, a choć jechaliśmy prędko, mógł już bej przybyć razem z gum. Wolę podstęp, niż przemoc.
— Więc i tu poradzi anaja.
— Ach! A to jak?
— Nocy jeszcze niema, a mój hedżan jest rączy. Pojadę na zamek i otworzę go od środka.
— To zbyt niebezpieczne, my dear!
— Nie takie, jak się wydaje. A może sądzisz, że jest czego się bać?
— Pshaw! Czy jednak wiesz, na jakie natrafisz okoliczności i przeszkody?
— Mam koral i dobrą broń.
— Well, ale ja pójdę z tobą!
— To nie! Czy zostawiłbyś ludzi bez dowództwa?
— Słusznie! Ci Arabowie tacy niezdarni, że trudno im wprost zaufać.
— Korndorfer będzie mi towarzyszył.
— Dobrze, niech się tak stanie! Ale powiadam ci, że rozszarpię beja i jego łotrów na kawałki, jeśli cię tylko tam dotkną!
— Nie przypuszczam nic takiego. Do północy rozpatrzę się w położeniu; potem wejdziesz ty z ludźmi, a ja was wpuszczę.
— A jeśli nie zdołasz?
— To resztę zostawiam tobie. Nie mogę nic na ten wypadek z góry postanowić.
— Ja zaczekam tu do godziny pierwszej; jeśli nie otworzysz, to będziemy w godzinę potem przed zamkiem, a ja krzyknę jak sowa, aby ci dać znak. Jeśli nie wyjdziesz, to pewnem będzie, że znajdujesz się w niebezpieczeństwie, a wtedy ja wtargnę do el kasr. Chodź!
Wróciliśmy na dół i dostaliśmy się cało do naszych ludzi. Kiedy Tebu usłyszał, że udaję się z Korndorferem na zamek, prosił żeby mi mógł towarzyszyć. Musiałem jednak odmówić jego życzeniu, gdyż on ścigał gum, kilku z jej ludzi widziało go i mogli go poznać w el kasr, a to byłoby udaremniło lub przynajmniej utrudniło wykonanie naszego planu.
Ja wsiadłem na mego biszarina, a Józef wziął od Emeryego meharę i ruszyliśmy czemprędzej ku celowi naszej wyprawy. Przybywszy na odnogę podkowy, okrążyliśmy ją i pojechaliśmy prosto na zamek.
Słońce zapadało właśnie za widnokręgiem, kiedy dotarliśmy do wysokiego, otwartego wejścia. Aż dotychczas nie zauważyliśmy, mimo troskliwej obserwacyi murów, ani jednej ludzkiej istoty, z czego wnosiłem, że nie spostrzeżono całkiem naszego przybycia. Mieliśmy właśnie przekroczyć wejście, kiedy zza kolumn wystąpili czterej ludzie i wyciągnęli ku nam swoje długie flinty.
— Rrre, stój! Czego tu chcecie, cudzoziemcy?
— Jesteśmy w podróży, nie mamy jadła ani wody, chcemy na tę noc zostać u was i kupić od was, czego nam potrzeba.
— Jak weszliście tutaj i kto wam powiedział, że ludzie tu mieszkają?
— Widzieliśmy na równinie ślady waszych zwierząt. Wpuśćcie nas!
Spojrzeli pytająco po sobie, poczem jeden z nich, mężczyzna z mało obiecującą twarzą, odpowiedział:
— To wejdźcie!
— Czy przyjmiecie nas w imię koranu i proroka?
— Chodź!
Odkryliśmy ich siedzibę, żywi więc nie mogliśmy opuścić el kasr. To wyczytałem im z twarzy. Mimo to, nie tracąc pewności siebie, pytałem dalej, by go wypróbować.
— Czemu nie odpowiadasz na moje pytanie?
— Powiedziałem ci, że masz wejść!
— Czy koran osłoni mię u was?
— Czy uważasz nas za zbójców, którzy zabijają swoich gości?
— Bądźcie sobie, czem chcecie! Nie pozdrowiliście nas, dlatego żegnamy was!
Skierowałem wielbłąda ku pustyni, a w tej chwili zwróciły się do nas strzelby.
— Stój, musicie zostać! Tu mieszka Hedżan-bej. Nie zobaczycie już nigdy Sahary!
Ja nie dobyłem broni, lecz tylko zauważyłem:
— Czy oślepłeś, że śmiesz mi grozić? Czy nie widzisz strzelb, które z sobą mamy? A może sądzisz, że bawimy się niemi tylko? Czyż nie znasz zwierzęcia, na którem siedzę? Allah dał ci oczy, lecz one nie patrzą!
Teraz dopiero spojrzeli na mego dromedara.
— To biszarin beja. Kto ci go dał?
— On sam. Ocaliłem go z pazurów lwa, kiedy zdala stąd na północy czekał na Mahmuda Ben Mustafa Abd Ibrahim Jakub Ibn Baszar, którego posłał do miasta Franków. Patrzcie, oto jego anaja!
To długie, dobrze im znane, imię i koral przekonały ich, lecz oblicza ich zostały nadal pochmurne.
— Do jakiego szczepu należysz?
— Jestem Frankiem.
— Niewierny? Co robisz tu na pustyni?
— Przybywam w gościnę do beja, z którym mam o czemś pomówić.
— To zatrzymaj się tutaj. Nie stanie ci się nic złego, dopóki on nie powróci.
Kazałem wielbłądowi uklęknąć i zsiadłem, a Józef poszedł za moim przykładem. Nad el kasr zakreślał sęp swoje koła szerokie. Czyżby przeczuwał, że znajdzie nas jako żer w rozpadlinie? Chwyciwszy strzelbę, wystrzeliłem i ściągnąłem go trupem na ziemię. Rozbójnicy byliby nie dokazali tego ze swoich flint, przeto zdumieli się, a ja właśnie tego chciałem.
— Wargi wasze nie pozdrowiły nas! Strzeżcie się przed mojem okiem i kulą!
— Masz odznakę i grozisz nam? Ty ją ukradłeś! Giń, giaurze!
Złożył się, lecz ja szybciej wypaliłem z rewolweru tylko dwa razy, Korndorfer przeszył kulą trzeciego, a czwartego powalił kolbą.
Nabiwszy zaraz na nowo, zaczekaliśmy najpierw chwilę, czy nie pokaże się nowy nieprzyjaciel, ale na dziedzińcu nic się nie poruszyło. Czyżby Hedżan-bej zostawił tylko czterech ludzi na straży w kasr. Wobec odosobnienia i pewności położenia zamku było to bardzo możliwe, ale należało to wpierw zbadać.
Wnętrze ruiny było lepiej zachowane, aniżeli wydawało się z zewnątrz. Przed nami wznosiła się wsparta na kolumnach hala, a do niej przytykały prawdopodobnie inne komnaty. Tak sama sala, jak owe boczne pokoje, były puste, nadto te ostatnie nie miały drzwi. Tylnem wejściem udaliśmy się na drugi dziedziniec. Gmach musiał powstać w ósmym wieku, kiedy potężni Uelad Mussa zalali Serir. Chciałem już wstąpić na dziedziniec, kiedy Korndorfer pochwycił mię za ramię:
— Stójcie, panie! Czy nie widzicie tam za kolumną jakiegoś draba? Odwrócony do nas plecyma i nie zauważył nas jeszcze.
Zanim zdołałem odpowiedzieć jemu, zwrócił się rozbójnik do nas, w tej chwili błysnął wystrzał, a kula drasnęła Józefa w ramię.
— Maszallah, a to nieostrożność z jego strony, jak łatwo mógł mnie zastrzelić!
Z tym okrzykiem na ustach rzucił się Józef w wielkich skokach przez dziedziniec i porwał Araba za gardło. Ja pospieszyłem za nim i wczas jeszcze zapobiegłem, uduszeniu go.
— Puść! Może nam będzie potrzebny.
Józef odjął rękę od gardła, ale trzymał go mocno.
— Czemu strzelasz do gościa Hedżan-beja? — zapytałem pojmanego.
Byłem już pewien, że oprócz niego niema w zamku nikogo. Zanim się odezwał, zaczerpnął głęboko powietrza.
— Gościa? Gdzie są ci, którzy was oczekiwali? Słyszałem strzały. Kto wy?
— Masz tu anaję! Ilu ludzi jest na zamku?
— Pięciu, dopóki bej nie powróci.
— Mylisz się! Jesteś tutaj sam jeden, gdyż czterech zginęło od naszych kul, ponieważ przyjęli nas jak nieprzyjaciele.
— Macie koral, a zabijacie ludzi bejowych! Co wy za jedni?
— Jestem bratem Behluwan-beja i przychodzę po Franka, którego tu trzymacie w niewoli. Gdzie on?
— Mówisz nieprawdę! Czy człowiek może być bratem ducha?
— Spytaj samego dusiciela. Przyjdzie on tu, skoro go tylko zawołam! Gdzie jest Frank?
— Tego nie wyjawię.
— To ja sam go znajdę, ale ty zginiesz!
— Bej mnie pomści!
— On nie może cię pomścić. Behluwan-bej pobił go i uśmiercił szesnastu z jego ludzi. Brat jego zaś, mudir, khabir i szech-el-dżemali padli od tej rusznicy. Ciebie także pochłonie dżehenna, jeśli mi nie będziesz posłuszny.
— Udowodnij mi, że mówisz prawdę, a uczynię, czego żądasz.
— To chodź! Pokażę ci dusiciela.
Przelazłem przez wyłom w murze na krawędzi kotliny wprost naprzeciwko parowu, gdzie czekał Emery. Rozbójnik poszedł za mną z wahaniem.
— Hallo-i-oh! — zawołałem z góry i natychmiast ukazał się Emery. — Chodźcie na górę!
— Wszystko bezpieczne?
— Kasr jest w mojej mocy!
Na to wystąpili także ludzie z kaffili i podnieśli okrzyk radości. Było jeszcze tak jasno, że można było widzieć dobrze wszystko, co się działo. Emery zostawił zwierzęta pod nadzorem trzech ludzi, przy których znajdował się także długi Hassan, a reszta udała się do wejścia, w którem były schody.
— Widzisz, że mówię prawdę? Czy będziesz więc mnie posłuszny?
— Tak, sidi.
— To odsuń kamień od schodów!
Odebrałem mu broń, poczem on wszedł do pokoju, z którego przyniósł pochodnię z łyka daktylowego i zapalił ją. Następnie udał się do ciemnej bramy, pod którą stał, kiedyśmy go zaskoczyli. Schody wiodły w dół do podziemnej komnaty, zapełnionej aż pod powałę rozmaitymi towarami. Tu składał Hedżan-bej swoją zdobycz. W najdalszym rogu leżał głaz na dwóch walcach, przymocowany sznurami do ściany.
— Oto są schody, sidi! — oświadczył jeniec.
Z powodu tych sznurów nie mogliśmy z Emerym ruszyć kamienia. Dopiero, gdy je odjąłem, odsunęliśmy wspólnie głaz. W kilka minut cała kaffila znalazła się w el kasr. Pouczyłem Bothwella w kilku słowach, o co mi chodzi i zwróciłem się znowu do jeńca.
— Gdzie jest Frank?
— Czy ja to muszę powiedzieć? Myśmy przysięgli, że będziemy milczeli.
— Musisz! Tu stoi Behluwan-bej, który zażąda od ciebie duszy, jeśli się będziesz ociągał.
— To chodźcie!
— W drugim rogu sklepionej komnaty wykuta była nizka nisza, zamknięta kilkoma tobołami towarów, zamiast drzwiami. W niej leżała na gołej ziemi, skrępowana sznurami, jakaś ludzka postać.
— Renaldzie!
Światło pochodni padło na wysoką postać Anglika.
— Emery! — wykrzyknął więzień radośnie.
— Wychodź prędzej, chłopcze!
Kilku szybkiemi cięciami uwolniliśmy go z więzów, a w chwilę potem padli sobie przyjaciele w objęcia.
W pół godziny później przeszukaliśmy cały zamek przy świetle pochodni. Wysłano posłańca, żeby sprowadził zwierzęta, ponieważ dowiedzieliśmy się od jeńca, że gum zaprowadzi swoje wielbłądy do szotu, a potem wejdzie na zamek schodami.
Radość ocalonego młodzieńca, który uważał się już za zgubionego, była oczywiście nadzwyczajna. Wdzięczność jego nie mogła słów znaleźć. Do późnej nocy siedzieliśmy potem razem, opowiadając o radościach i bolach, jakie przeszliśmy wszyscy. Potem udaliśmy się na spoczynek. Ustawione straże zabezpieczały nas przed niespodziewanem zaskoczeniem.
Kiedy wstawszy nazajutrz, wyszedłem na dziedziniec, spotkałem Tebu przy okropnej robocie. Oto zamordował on w nocy rabusia i stał teraz na krawędzi muru, aby zakrwawionego trupa strącić w rozpadlinę. Gdy rozgniewany tem pociągnąłem go do odpowiedzialności, odpowiedział mi tylko to jedno:
— Ed dem b’ed dem, en nefs b’en nefs, życie za życie, krew za krew, sidi; przysiągłem i dotrzymuję przysięgi! Nasze zwierzęta nadeszły, a wielki Hassan przystąpił zaraz do mnie:
— Hamdulillah, dzięki Bogu, sidi, że znowu jesteśmy razem, bo bezemnie nie byłbyś... Allah inhal el bej, niech Bóg zniszczy beja! — przerwał nagle sam sobie. — Widzisz go? Oto tam nadchodzi on!
Rzeczywiście na dole zdążał przez równinę szereg Arabów. Szli pieszo, musieli więc wielbłądy już posłać do szotu. Czekało ich niespodziane przyjęcie. Hassana, który w walce byłby nam się nie przydał na nic, wysłałem na mur, żeby obserwował szot, my zaś stanęliśmy ze strzelbami, gotowemi do strzału. Ja ukryłem się z Korndorferem za kupą kamieni, wznoszącą się przy samem wejściu. Kto raz wszedł do el kasr, ten wyjść już nie mógł.
Nie czekaliśmy długo, a chociaż nieobecność pięciu strażników powinna była przybywających Arabów zastanowić, oni mim o to wstąpili bez obawy na dziedziniec. Przeszli go już byli prawie w połowie, kiedy naprzeciwko nich ukazał się nagle Emery. Przybysze osłupieli.
— Rree, stać! Jam jest Behluwan-bej; gum niechaj idzie do piekła! Ognia!
Huknęło ze wszystkich strzelb.
— Ja nie strzelam więcej; idę z pięścią! — zawoła ł Józef, odrzucił strzelbę i znalazł się z Emerym i z Tebu w najgęstszej kupie nieprzyjaciół. Mój sztuciec nie wpuszczał nikogo przez bramę, w dziesięś minut więc byliśmy panami placu.
Wtem zabrzmiał grzmiący głos Hassana:
— Allah akbar, Bóg jest wielki, sidi; oni nadchodzą ze zwierzętami, a bej jest z nimi. Poznałem go po pancerzu!
Rzeczywiście stały wielbłądy na swych długich nogach w wodzie, a przy nich trzej ludzie. Jeden z nich zdjął burnus, a jego łańcuszkowy pancerz migotał z dołu jak czyste złoto. Umył się, zarzucił burnus napowrót na siebie i skinął na ludzi, żeby szli za nim. Wszyscy skierowali się ku wejściu, z którego prowadziły na górę schody.
— Ten już do mnie należy, tego muszę dostać żywcem! — zawołał Bothwell. — Cofnijcie się do hal!
Ja zbiegłem na dół, aby otworzyć wejście i wróciłem na górę.
Renald prosił mnie jeszcze wczoraj o rewolwer. Szukałem go teraz, ale nie mogłem znaleźć. Wtem dał się słyszeć odgłos kroków. Z bramy wyszedł bej z dwoma towarzyszami na dziedziniec. Musiała go uderzyć jego pustka, bo stanął. Podobny był zupełnie do tam tego, którego spotkałem w górach Aures, a potem zastrzeliłem. Bystre jego oko błądziło dokoła badawczo, a wargi rozchyliły się do okrzyku zdumienia. Naraz podskoczył ku niemu z krużganku Renald z rewolwerem w ręku. Domyśliłem się, co miało nastąpić i podniosłem dwururkę.
— Stój, zostaw go mnie! — zawołał Emery, przebiegając obok mnie.
— Jestem wolny, rozbójniku, giń! — krzyknął Renald i wypalił do beja.
Kula odbiła się od pancerza, a bej pochwycił lewą ręką nizkiego a szczupłego Francuza, zamierzywszy się prawą do śmiertelnego ciosu. Ale nie zdołał go zadać, gdyż w tejże chwili pochwycił go Emery z tyłu. Teraz wszystko się zbiegło. Towarzysze beja, widząc, jak rzeczy stoją, zwrócili się do bramy, lecz nie dostali się do niej. Dwoma kulami położyłem ich trupem.
Emery trzymał beja w żelaznym uścisku.
— Czy znasz mnie, zbóju? Jam jest Behluwan-bej. Idź za swojemi ofiarami!
Straszne uderzenie pięścią w czoło ogłuszyło beja, poczem Anglik poniósł go do muru i zrzucił w szczelinę, gdzie leżały kości pomordowanych przez niego. Gum była wytępiona do ostatniego człowieka...
...W czternaście dni później przeszliśmy Serir, a przed nami roztoczył się cudowny obraz. Kilka tysięcy palm powiewało ciemnolistnemi koronami na smukłych pniach, lśniących złotawo od słońca. Stopy pni stały w ogrodzie bladoróżowych kwiatów brzoskwini, białego kwiecia migdałów i jasnej zieleni liści figowych, w których bilbil[12] odzywał się zachwycającym głosem. Była to oaza Safilah, do której szczęśliwie doprowadziliśmy karawanę.
Tu rozstał się z nami także Tebu po kilkudniowym pobycie.
— Niech Allah będzie z tobą, sidi — rzekł przy pożegnaniu. — Wzbogaciłeś ludzi z kaffili łupem z el kasr, ale sam nic sobie nie wziąłeś. Nie mam już synów, lecz mam błogosławieństwo. Zabierz je z sobą do kraju Franków, których Bóg jest także naszym Bogiem: Baid el bela alik, wszelkie zło niechaj będzie zdala od ciebie!
...I znów w kilka tygodni później wróciliśmy do Algieru, gdzie z nieskończoną radością przyjęła nas rodzina Latréaumont. Hassan towarzyszył nam aż tutaj, a Korndorfer nie chciał mnie już opuścić i ze mną i z Emerym, który dla mnie zmienił swój plan podróży, powrócił do ojczyzny.
Dla Latréaumonta i jego rodziny było rozstanie się z nami dość bolesnem, a walecznemu Kubaszemu en Nurab drgała także broda potężnie.
— Sidi, ty odchodzisz i może nie zobaczymy się już nigdy. Spodziewam się jednak, że i we Frankistanie przypomnisz sobie z radością Hassana-Ben-Abulfeda-Ibn-Haukal al Wardi-Jussuf-lbn-Abul-Foslan-Ben-Ishak al Duli i zawsze będziesz go zwał Hassanem-el-Kebihr i Dżezzar-bejem, dusicielem ludzi, który razem z Behluwanbejem dopomógł ci do zabicia assad-beja i Hedżan-beja.
— Ja także nie zapomnę o tobie, Hassanie — zapewnił go Korndorfer — lecz opowiem moim rodakom o ma-el-cat-beju, dusicielu spirytusu!
— Język twój jest pełen jadu i nikt ci nie uwierzy. Przeciwnie ludzie z twojej ojczyzny powiedzą na ciebie: „Oto jest Jussef-Koh-er-darb-Ben-Koh-er-darb-Ibn-Koher-darb el Koh-el-brun, oszczerca, niewierny, szakal, który jada świńskie mięso!“ Zakazuję ci mówić o mnie teraz i po wszystkie wieki. Ale my, sidi, będziemy opowiadali o sobie, a imię moje rozebrzmi po wszystkich oazach i pod wszystkimi namiotami twojego kraju. Sallam aalejkum, pokój i zbawienie niech będzie z tobą!