<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Królobójcy
Wydawca Dom Książki Polskiej S. A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Więc wielki żandarm cesarstwa, naczelnik sławetnego „trzeciego oddziału kancelarji jego cesarskiej mości“, Loris-Melikow, gdy go kula Młodeckiego ominęła, został liberałem… Srogi dotąd, zaślepiony reakcjonista, zaczął przebaczać, darowywać winy, wracać z Syberji setki zesłańców…
Cesarz wypełniał potulnie rozkazy Loris-Melikowa, ledwie rozumiejąc się na takich rządach, ledwie obejmując plan. A plan ten polegał na wyodrębnieniu grupy terroru rewolucyjnego i wpojeniu w ogół rosyjski wiary, że władza zwalcza nie idee, nie przekonania lecz zbrodnię.
Środek ten byłby niepoślednim, gdyby był szczerym i uczciwym, gdyby nie obłudna obawa przyznania się do win popełnionych. Boć faktem było niezaprzeczonym, iż pośród ośmiu tysięcy wygnańców i katorżników politycznych, co najmniej siedm tysięcy skazano bez sądu, bez dowodu winy. Ludzie ci przeto musieli mieć głębokie poczucie zaznanej krzywdy i nie chcieli ani łask ani przebaczenia, tylko wymiaru sprawiedliwości, tylko ujawnienia swej niewinności. Stąd niespodziewana względność, nie wyrozumowany powrót ich do kraju był dla nich jedynie nowem udręczeniem, jedynie nowym dokumentem, że ubogie statuty prawa rosyjskiego są niczem dla fantazji naczelnika cesarskiej żandarmerji, że każdy obywatel państwa jest na humor i niehumor takiego samowładcy skazanym, że nic poddanego nie broni od samowoli pierwszego lepszego gubernatora.
Efekt więc był słaby z fajerwerku łask, ukutych przez Loris-Melikowa.
Loris-Melikow atoli miał jeszcze inne w zapasie, bo tuż po tym wstępie zaprojektował Aleksandrowi II skasowanie „trzeciego oddziału kancelarji jego cesarskiej mości“.
Aleksander przeraził się „wolnodumstwem“ faworyta, i ledwie, że go w pierwszej chwili nie pozbawił władzy. Loris-Melikow umiał mężnie wytrzymać burzę i… spokojnie dowieść prostej bardzo kombinacji, że „ochrona“ zostanie, a tylko będzie się inaczej nazywała… Tu zaś idzie o usunięcie nazwy znienawidzonej przez lud. Cesarz się uspokoił i podpisał edykt, znoszący „trzeci oddział“.
Figiel ten zachwycił chwilowo ubogich duchem, bo ci, których „panowie“ z „trzeciego oddziału“ najwięcej obchodzili, ci mieli ich podawnemu tuż na karku.
Lecz Loris-Melikow, raz poszedłszy drogą ustępstw, miał w zapasie jeszcze coś, co było osią westchnień stuletnich całego ludu rosyjskiego. Loris-Melikow nosił się z zamiarem konstytucji!
Zabawna to sprawa z tą konstytucją rosyjską! Zabawniejsza jeszcze z dobremi chęciami carów, którzy drżą, aby ukochanemu ludowi konstytucja nie zaszkodziła.
Więc Piotr Wielki, dla tej pieczołowitości, zagarnął samowładztwo, a krwią dziesiątków tysięcy ludzi zniszczył cały, prastary samorząd rosyjski. A już, po Piotrze, każdy z panujących miał swobody gotowe dla ukochanego ludu za pazuchą, tylko sięgnąć po nie było zawsze niepodobieństwem, gdy cesarz miał w jednem ręku berło samowładcze, a w drugim knut…
Katarzyna II doszła już nawet do tego, że w roku 1767 zwołała przedstawicieli ludów na obrady nad nowym kodeksem. Zgromadzenie szło przykładnie, bo deputowani drżeli przed katorgą. Aliści, najniespodziewaniej, zabrali głos w zgromadzeniu prawodawczem… Samojedzi!
Ci półdzicy niedźwiedzie mieli odwagę odezwać się spokojnie:
„My ośmielamy się prosić, aby w nowym kodeksie stało napisane, żeby panowie urzędnicy i gubernatorzy nie okradali nas… bośmy i tak bardzo biedni…“
Ta samojedzka nowela do prawa stała się hasłem dla całej izby… do czynienia równie dziwnych wniosków.
Deputatów rozpędzono, a deputaci samojedcy odebrali zaliczkę przyszłych batów już w Moskwie.
Ba, i przed Katarzyną II, o konstytucji myślał Piotr III, a potem i Paweł I. Aleksander I zaś nie na żarty rozprawiał o niej. Dość rzec, iż podczas rewolucji polskiej roku 1830, w Warszawie, znaleziono w papierach po Nowosilcowie, zauszniku carów rosyjskich, dwa egzemplarze gotowej konstytucji rosyjskiej, sporządzonej, według domysłów, po roku 1815.
Konstytucja przeto Loris-Melikowa nie była pierwszą, ale za to niewiele różniła się od swych poprzedniczek, gdyż opierała się na zasadzie, że car będzie samowładcą, a poddanym pozwoli się czasem, według fantazji, obradować nad tem, jakby stado utuczyć lepiej na pociechę pastucha.
Słowem, według projektowanej konstytucji, pastuch zostawał pastuchem, bat batem, krowy zaś do przywileju dawania mleka i rodzenia cieląt otrzymywały prawo porykiwania chóralnego i na cześć pastucha i na chwałę bata.
Konstytucja Loris-Melikowa miała więc być znów tylko frazesem, miała znów otumanić na lata dobrodusznych, znów odwlec radykalne reformy.
Ale, pomimo wszystko, nawet i taka karykatura samorządu miała wartość i musiała ją mieć choćby dlatego, że sankcjonowała obywatelstwo wyrazu! Tak, boć za wyraz „konstytucja“ szło się na Sybir.
Cesarz wahał się, opierał, ociągał. Loris-Melikow nalegał, a dowodził paragrafami, że władza carska ani na jedno drgnienie osłabioną nie będzie. Księżna Jurjewska poparła „konstytucję“. Aleksander II ustąpił nareszcie, ustąpił w dniu 12 marca 1881 roku, ustąpił w wigilję swojej śmierci!…
Po zamachu na „Zimnij dworec“, komitet wykonawczy Narodnej woli milczał. Milczał długo i jakby wsłuchiwał się w echa nowego kursu polityki Loris-Melikowa, jakby w kursie tym szczerszego szukał dźwięku.
Faktem bowiem jest, że Narodnaja wola sama uznawała terror za ostateczność, lecz nigdy za cel. Faktem jest, iż najuroczyściej zaprzysięgała poddać się woli przedstawicieli wszystkich klas, że nawet chętnie godziła się na wyznanie uczuć wiernopoddańczych Aleksandrowi II, gdyby ten chciał stanąć na stanowisku cesarza Austrji lub cesarza Niemiec.
Upływały miesiące. Półśrodki łagodzące raczej drażniły, zachęcały do walki, niż koiły. Z dnia na dzień najwięksi optymiści stwierdzali, że Loris-Melikow idzie drogą kompromisu, że prowadzi grę, co najmniej, nielogiczną, że pracuje nad pogodzeniem samowładztwa z samorządem, a właściwie nad wytworzeniem skądinąd niegodziwszego, niż dotąd, systemu.
Narodnaja wola milczała wciąż. Partje, choć żyły, choć pracowały — nie knowały, nie planowały, ani nie dokonywały żadnych mordów, żadnych zamachów.
Spiskowi poszli między lud i tu poprzestawali na nauczaniu, na pracy nad oświatą, na zwalczaniu ciemnoty i zabobonów.
Wszystkie niemal życiorysy owoczesnych najwybitniejszych rewolucjonistów rosyjskich notują w tym okresie uciszenie się, wyczekiwanie…
Wywrotowcy poniekąd sami nie ostali się złudzie pokojowego rozstrzygnięcia walki.
Lecz, co pośród optymistów odbiło się w gorzkim uśmiechu — u rewolucjonistów ozwało się zgrzytem, okrzykiem rozpaczliwej wściekłości.
Nadto Aleksander II tak się ociągał, tak bronił się przed podpisaniem nawet pierwszego odezwania się, że, do ostatniego dnia, sprawa konstytucji była tajemnicą stanu, że sam Loris-Melikow bał się o niej wspominać, że nikt o niej nie wiedział nic pozytywnego. Chodziły jeno słuchy i pogłoski.
Naród rosyjski z okazji świąt Bożego Narodzenia i roku nowego, 1881, spodziewał się z wysokości tronu zapowiedzi nowych łask, nowych swobód — nadzieje zawiodły.
Komitet wykonawczy podniósł głowę, przesłał Aleksandrowi II nowy wyrok śmierci i przystąpił do egzekucji.
Gromadka bojowa terrorystów została wybraną przez komitet i otrzymała rozkaz.
Gromadka ta składała się z kilkunastu najprzedniejszych i najdzielniejszych członków Narodnej woli. Na czele gromadki był Żelabow, znany już z zamachu Chałturina, za nim szła Zofja Perowskaja, Michał Rysakow, Kibalczyc, Kobozew, Sablin, Michajłow, Hesia Helfman, Ignacy Hryniewiecki i kilku mniej wybitnych rewolucjonistów.
Żelabow wypracował plan zamachu, zamachu dynamitowego, gdyż „ochrona“ osoby cesarza i doświadczenie pouczyło, że tylko wysadzenie w powietrze, tylko eksplozja ma widoki dosięgnięcia Aleksandra II.
Zamach dynamitowy naturalnie marzyć nie mógł o pałacu cesarskim, gdyż pałace samowładcy, po wybuchu ostatnim, zamieniły się już w fortece, czuwające dzień i noc, niedostępne wyspy, na skałach których musiał się rozbić każdy podstęp. Zamach nie miał równie widoków powodzenia na kolei żelaznej, gdyż, za najmniejszą podróżą cesarza, spędzano krocie ludu na pilnowanie toru, gdyż nadto wprowadzono zasadę trzech, idących za sobą w krótkich odstępach czasu, pociągów cesarskich. Monarcha niekiedy jechał w pierwszym, niekiedy w drugim, a czasem w drodze przesiadał się do trzeciego. Zamach więc kolejowy musiałby zgadywać, a na zgadywanie brakło czasu, zgadywanie szkodziłoby partji, bo nieudały zamach podnosił znów zabobon o nietykalności.
Namyślano się długo, aż nabrano przeświadczenia, iż tym razem podkop należy uskutecznić pod jedną z ulic Petersburga i pod ulicą najwięcej uczęszczaną przez pojazd cesarza. Taką ulicą był, w pierwszym rzędzie, Newski Prospekt. Ale szerokość Prospektu nasuwała trudności, a nie mniej większe drożyzna mieszkań, boć podkop musiał posiadać jakiś punkt wyjścia, w którym mogliby spiskowi bez przeszkód operować. Po rozpatrzeniu danych przekonano się, iż ulica Małaja Sadowaja ma równie wielkie szanse, gdyż tą ulicą właśnie cesarz przejeżdża dosyć często, udając się na parady wojskowe do menażu artyleryjskiego. A choć niekiedy zmienia drogę, jednak Mała Sadowaja ogląda monarchę z tygodnia na tydzień.
Postanowienie zapadło. Kobozew wziął na swe barki najcięższe zadanie, ile skądinąd nie był notowanym dotąd przez żandarmerję i nie był zamieszanym w żaden proces, podczas gdy inni członkowie gromadki bojowej należeli nawet do ściganych, a Perowskaja i Helfman i do uciekinierów.
I Kobozew zabrał się do dzieła. Jakoż wkrótce na Małej Sadowej w suterenie, stojącej pustkami, założony został sklep z serami, owocami, rybami i kolonialnymi towarami…
Sklep był zaprowidowanym sumiennie, miał towar dobry, tani, a młody jego właściciel, Kobozew… był sobie wesołym a uprzejmym kupcem, umiejącym jednać sobie ludzi i ściągać klientów. Klientela rosła z dnia na dzień. Kobozew pracował z zapałem i jeno uskarżał się na parobka i subjekta — ach, bo trudno przecież o ludzi zdolnych i przychylnych!… Lecz cóż, ani oddalać nie warto, bo i nowi nie będą lepsi. Biadał więc Kobozew w swej suterenie, pokrzykiwał na służbę, żartował z publicznością, z dostawcami się przekomarzał, at, i pchał taczkę powszedniej troski, i, at, ledwie koniec z końcem wiązał.
Ale ulica Małaja Sadowaja należała do tych koryt życia petersburskiego, którymi jeździł cesarz, a więc podlegała nieustannej kontroli tajnej policji.
Więc na Małej Sadowej stróż każdego domu był już zawodowym agentem policyjnym, więc na Małej Sadowej każda piwnica, każdy strych, każdy lokator był strzeżonym, pilnowanym, śledzonym…
Stąd, chociaż młody kupiec artykułów spożywczych miał wszelkie cechy lojalnego poddanego, choć w sklepie jego nietylko wisiała ikona z Mikołajem cudotwórcą, ale i portret cesarza, jednak „ochrona“ natychmiast przystąpiła do zapoznania się z nowym mieszkańcem ulicy Małej Sadowej.
Rezultat dociekań „ochrony“ wypadł na korzyść Kobozewa. Młody kupiec miał papiery w porządku, a całe wnętrze sutereny znamionowało tylko człowieka, pochłoniętego niewymyślnymi zabiegami dorabiającego się handlowca.
„Ochrona“ uspokoiła się, lecz to nie znaczyło bynajmniej, aby zaniechała Kobozewa lub wykluczyła z pod opieki… O takiem zaufaniu nie mogło być mowy.
Sklep Kobozewa był w suterenie, a więc, według tajnych przepisów żandarmerji przybocznej cesarza, musiał podlegać perjodycznym rewizjom i ustawicznemu śledzeniu. Żandarmerja miała po temu doświadczenie i naukę zarówno z eksplozji w Zimowym Dworcu, jak i z podminowań na drogach żelaznych.
Kobozew poddawał się bez szemrania temu przywilejowi ulicy Małej Sadowej i jeno prosił, aby mu wiktuałów bardzo nie miętoszono przy rewizjach.
Zresztą „ochrona“ miała i pewne względy, bo, po kilku gruntownych rewizjach sklepu, zadawalniała się częściowemi.
Gdy w ten sposób Kobozew osiedlał się na Małej Sadowej — równocześnie chemik Kibalczyc założył nowe laboratorjum materjałów wybuchowych. Laboratorjum zostało ulokowanem w mieszkaniu tajnej drukarni „Gazety Robotniczej“, w mieszkaniu, pozostającem pod opieką Hesi Helfman.
Kibalczyc, przy pomocy Sablina, przystąpił niebawem do prób. Było to zadanie bardzo trudne, gdyż chemicy ani roić mogli o posługiwaniu się jakimś więcej skomplikowanymi aparatami, ile, że te naprowadzićby mogły policję — a przecież „próby“ musiały odbywać się w tajemnicy nawet przed „nihilistami“, nie należącymi do bojowej gromadki.
„Próby“ nadto wymagały nie tylko wielkiej ostrożności, z uwagi na możliwość niespodziewanego wybuchu, a więc i co najmniej pokaleczenia pracujących, ale i z uwagi na łatwość alarmu sąsiadów za lada silniejszą eksplozją. Kibalczyc był wszakże chemikiem i uczonym, chemikiem i genialnym laborantem i bystrym matematykiem. Z atomów umiał składać najstraszniejsze narzędzia, z atomów wyprowadzał siły wybuchowe i normował je i określał szybkość spalania się danej materji i ilość wytwarzanych gazów.
Jużci mina dynamitowa dla Kibalczyca była drobiazgiem, zabawką. Kibalczyc nie nad samą miną pracował, Kibalczyc komponował równocześnie nowe narzędzie królobójcze w postaci ręcznych bomb.
Ale „ochrona cesarska“ równie nie próżnowała. Wyrok, otrzymany przez kancelarję jego cesarskiej mości, nie pozwalał wątpić, iż zapowiada coś więcej niż pogróżkę. Narodnaja wola panicznym strachem napawała stróżów nietykalności monarszej. Wskutek tego wszystkich pachołków poderwano na nogi, wszystkich pół i ćwierć szpiegów puszczono w ruch. — Nad głowami „nihilistów“ znów zawisło ostrze wzmocnionej czujności.
I doprawdy, aż dziwnem się musi wydawać, dlaczego ci rozpaczliwi królobójcy, zniewoleni i tak pędzić życie nieustannie tropionej zwierzyny, dlaczego oni sami znów tak otwarcie rzucali rękawice, dlaczego nie korzystali z uciszenia chwilowego energji żandarmskiej, dlaczego rozmyślnie utrudniali sobie pracę?! Ale odpowiedź na te pytania leżała nadewszystko w tem, że Narodnaja wola, obwieszczając wyroki przed egzekucjami, chciała złożyć dowód swej siły niszczącej — a dalej, wyzywającem swem zachowaniem pragnęła może niejako zrównoważyć walkę, skrytobójstwu odebrać zdradzieckość.
Te ambicje Narodnej woli były dla niej samej groźne. „Ochrona“ cesarska bowiem nie myślała zastanawiać się nad literą, kutej przez Loris-Melikowa, konstytucji i szła utartymi szlakami Mezencewa, Drentelna i Murawiewa-wieszatiela.
Naganka ruszyła z miejsca przy pomocy najzajadlejszych ogarów i chartów policyjnych, aresztowania znów się rozpoczęły, a z nimi i śledztwa.
Niebezpieczeństwo było tak wielkie, iż Kibalczyc z Sablinem musieli wyprowadzić się z laboratorjum swem na ulicę Tieleżną, bo w lokalu „Gazety robotniczej“ nawet tak przytomna zawsze i zdeterminowana rewolucjonistka, jak Hesia Helfman, postrzegła niechybnie oznaki zakradania się gończych.
Przeprowadzka była zadaniem piekielnie trudnem, ile, że każdy stróż kamienicy petersburskiej był obowiązanym meldować komisarzowi nie tylko, kto w danym domu mieszka i co robi, ale z kim przestaje i jak spędza czas. Więc, o ile łatwo było otumanić przygodnych, wałęsających się agentów policji tajnej, o tyle Argus, stróż domu, Argus, nastrojony z góry na podejrzliwość, nie byle czem dawał się wyprowadzić w pole.
Gromadka bojowa przecież zmobilizowała wszystkie swe siły i dokonała szczęśliwie przenosin.
Działo się to już w lutym roku 1881, działo się to wówczas, gdy „robota“ w sklepie Kobozewa, na Małej Sadowej ulicy, szła w całej pełni… gdy podkop był na ukończeniu! I jaki podkop!
Rewizje na Małej Sadowej ulicy teraz znów się wzmogły, a strzeżenie prawomyślności zaostrzyło się.
Kobozew był poniekąd osobistością znaną w okolicy, nierównie więcej zasługującą na zaufanie, niż ktokolwiek inny. Agenci przeto ze szczerem zakłopotaniem schodzili do suteryny — ale dura lex — sed lex — przeglądali przeto kąty sklepu spożywczego. Ba, lecz sklep Kobozewa był wzorem ładu i czystości. Nawet w zakamarkach swych nie zawierał nic, zdolnego urazić najskrupulatniejszego higienistę, dbającego już nie o życie ludzkie, lecz o zdrowie.
Jedynym może przedmiotem, który mógłby w sklepie Kobozewa urazić czyjś zmysł estetyczny, była wielka beczka z cukrem. Ale za to taka dobra, taka „przeciętna“, taka zadufana w swą reputację beczka, tak poczciwie rozpierająca swe brzuchy światowidzkie tuż przy samem wejściu, iż wprost obrazą byłoby pomawiać ją o jakieś cele uboczne, stojące poza chęcią słodzenia ludziom gorzkiego żywota. Nadto beczka była sobie zwykłem dopełnieniem umeblowania, właściwego setkom i tysiącom tego rodzaju sklepów rosyjskich. Obecność jej nietylko nie dziwiła, a raczej zastanowić dopiero mogłaby jej nieobecność. Beczka z cukrem w głowach, a zatem niewinna reklama, pasująca drobnego kupca na hurtownika, świadcząca dobrze o zaprowidowaniu handlu. Beczka przy wejściu, więc niby krawat, bez którego można się znakomicie obejść zarówno pod biegunem, jak i pod równikiem, a który jednak stał się czemś w rodzaju generalnego, symbolicznego węzła w opakowaniu cywilizowanego obywatela.
Otóż ta poczciwa, zacna beczka cukru miała dla Kobozewa nielada znaczenie, bo była dlań nietylko szyldem, nietylko składem podręcznym wielkich serów, ale i składem na wydobywaną ziemię… Firma bowiem „Skład rosyjskich serów E. Kobozew“ pracowała podobno i w nocy…
I jak pracowała! Nadewszystko do sklepu sprowadziła się pani… Kobozew, ile że zdążyła powrócić z jakiejś oddalonej guberni z wyprawy do rodziców i z całą gorliwością stanęła do pracy przy mężu. A praca była nielada! W dzień urwanie głowy z klientelą, a w nocy… W nocy podkop pod ulicą!…
Zadanie było ciężkie, było to zadanie nad siły. Boć podkop musiał być prowadzonym tak, aby żadnego śladu zewnętrznego nie było, aby na każde wejście żandarmerji mógł być ukrytym, aby najlżejszym szmerem nie zdradził kreciej roboty spiskowych.
Lecz Kobozew, a raczej gromadka bojowa, umiała głęboką wiedzę i wynalazczość łączyć z wytrwałością.
Plan podkopu był prosty. Równolegle do sklepu, po prawej stronie od wejścia, był pokój mieszkalny, a po części i składzik. W tym pokoju, przy ścianie, od ulicy, stanęła kanapka, która nietylko służyła za łóżko dla pani Kobozew, ale i za parawan, osłaniający otwór wejściowy do podziemnego chodnika, idącego aż ku środkowi Małej Sadowej ulicy. Chodnik ten kończył się nabojem dynamitu, dosięgającym stu funtów, a więc ilością zdolną całą, niewielką zresztą, ulicę Małą Sadową wysadzić w powietrze. Od tego naboju szły przewodniki do baterji elektrycznej, ustawionej już w samym sklepie pod półkami, tuż przy wejściu, tak, że człowiek, wprowadzający baterję w ruch, mógł równocześnie widzieć, co się dzieje na ulicy…
Taka mina byłaby zapewne drobiazgiem dla oddziału saperów, którzyby ją umieli w kilka godzin poprowadzić i nastawić. Ale nihiliści potrzebowali miesięcy trudów i miesięcy niesłabnącej przytomności umysłu i zimnej krwi. Dość tu zaznaczyć, że wejście do miny szło przez mur fundamentu, że ten mur trzeba było nie kilofami rwać, ale ułamkami żelaza dłubać, że wydłubany mur należało, w postaci garnków ze śmietaną i paczek z serem, sprzedawać kolegom nihilistom następnego dnia, że podkop natrafił na węzły rur gazowych i wodociągowych i musiał nad program się zagłębić i przedłużyć, że nareszcie tu szło i o podstemplowanie sklepienia w chodniku i o wyniesienie kilkunastu fur ziemi i gruzu we formie zakupu i o wyniesienie tam, gdzieby ani gruz, ani ziemia niczyich nie raziła oczu.
A tymczasem na chwilę nie można było zaniedbać żadnej ostrożności, gdyż, choć policja nabrała widocznego zaufania do prawomyślności „rosyjskiego składu serów“ — zaufania tego wszakże nie podzielał stróż domu hrabiny Mengden. Stróż ten ani myślał przejąć się arystokratycznymi związkami właścicielki domu i z całą zajadłością mużyka nietylko zgadywał w Kobozewych inteligentów, ale niemal był ich pewien. Inteligent zaś, udający w suterenie prostaka-handlarza serów, do żywego poruszał mużyka policjanta i skłaniał do ciągłego szczucia tajnych agentów. Bezowocne rewizje nie zdołały stróża oszukać, nawet napomnienia policji, że oskarża bez poszlak, nie obaliły domysłów cerbera. Stróż był oczywiście zbyt ciemny, aby módz wyrozumować swe podejrzenia lub je wytłumaczyć lub nareszcie czujność swą odpowiednio skierować. Niby stary kundys zwietrzył coś niezwykłego i naszczekiwał, choć sfora wyżłów opuszczała teren z podtulonymi ogonami.
Mina była na ukończeniu. Kilbaczyc lada dzień miał założyć przewodniki, aż naraz, pośród gromadki bojowej, powstały skrupuły — skrupuły na myśl, iż dynamit, krom cesarza, pochłonąć musi już nie dziesiątki, ale setki ofiar niewinnych. Stąd, za radą Żelabowa, jeszcze spróbowano innego środka… środka, który miał oszczędzić ulicę Małę Sadową.
Wskutek tej rady, w połowie lutego 1881 r. cesarz Aleksander otrzymał z Londynu pudełko z pigułkami, mającemi własność kojenia nerwów. Pudełko nadeszło do kancelarji cesarskiej i zostało przez starszego kamerdynera przedstawione Aleksandrowi II. Cesarz nieco zdziwił się tą przesyłką i w pierwszej chwili chciał rozerwać sznureczek, opasujący dyskretnie pudełeczko, lecz, zastanowiwszy się, polecił pigułki odnieść lejb-medykowi, doktorowi Botkinowi, do zbadania…
Doktor Botkin oddał je swemu pomocnikowi. Ten rozciął sznureczek… Rozcięciu towarzyszył lekki wybuch… Zawartość pudełka szybko została zanalizowaną. Pigułki były sporządzone z nitrogliceryny i wystarczały na rozszarpanie na części trzech ludzi, którzyby się w pobliżu pudełka znaleźli. Wybuch był obliczonym na to, że wątły sznurek będzie nie rozciętym, lecz rozerwanym…
Ten nieudały zamach lutowy, którego skutkiem była tem gorliwsza czujność „ochrony“ — zdecydował gromadkę bojową. Wyrok musiał być spełnionym w najkrótszym czasie i nieodwołalnie.
Mina atoli na Małej Sadowej ulicy nie była całą bronią spiskowych. Doświadczenie nauczyło ich, iż może zajść coś, co pokrzyżuje im plany, co udaremni eksplozję. Nadto, cesarz, w widokach bezpieczeństwa, tak często zmieniał swe rozkazy, tak się strzegł jednych i tych samych dróg, że nikt z najbliższego otoczenia nie był pewien, czy i o której godzinie cesarz wyjedzie z pałacu i dokąd się uda.
Spiskowi przeto uradzili, aby, o ileby mina na Małej Sadowej nie znalazła dla siebie pola do popisu, dopomódz jej bombami ręcznemi Kilbalczyca.
Kilbalczyc dokonał był właśnie wynalazku nowego systemu bomb i to systemu, który miał w zdumienie wprowadzić najznakomitszych chemików.
Bomby Kilbalczyca, według protokołu ekspertyzy, były sporządzone w sposób następujący.
Bomba miała formę cylindrycznej, blaszanej puszki o średnicy półtora cala, a długości dziewięciu. Puszka ta była wypełniona szczelnie dynamitem, przez środek którego był przeprowadzony drut poprzeczny z przymocowaną doń miedzianą, ogniwkową rurką. Równolegle do rurki miedzianej, szła rurka szklana, napełniona kwasem siarczanym i łącząca się z rezerwoarem, zawierającym ciężarki ołowiane, tudzież mieszaninę soli Bertholeta z antymonem. Rezerwoar ten znów był połączony kauczukowemi rurkami, napełnionemi miałkim proszkiem prochu strzelniczego, z rurką miedzianą, ogniwkową, zawierająca pyroksylinę, zwilżoną nitrogliceryną. Rurka, opatrzona była kapslem, wyładowanym piorunianem rtęci. Cała bomba dochodziła do siedmiu funtów wagi. Konstrukcja bomby zmierzała do natychmiastowego, błyskawicznego, automatycznego wybuchu. Jakoż konstrukcja, skomplikowana pozornie, była bajecznie prostą.
A wiec, za lada silniejszem wstrząśnieniem bomby, ciężary ołowiane musiały rozbić szklaną rurkę, a tem samem spowodować wylanie się kwasu siarczanego w rezerwoar z solą Bertholeta i antymonem, a więc i płomień… Płomień zapalał proch strzelniczy, ten rwał ku piorunianowi rtęci, ten ostatni gromem przejmował dynamit.
Ta skądinąd wzorowa konstrukcja bomb Kilbalczyca natrafiła jednak na niewiarę śród „bojowej gromadki“, która bomby uparcie chciała mieć za środek ostateczny, za środek raczej obronny, niż atakujący, za atut, zdolny do równej dzielności, co rewolwer lub sztylet…
Gdy już prace przygotowawcze były ukończone, a gromadka bojowa zmobilizowana do upolowania chwili ukazania się pojazdu cesarskiego na ulicy Małej Sadowej, niespodziewanie Andrzej Żelabow, dyktator gromadki, jej głowa, a jeden z najznakomitszych członków wykonawczego komitetu, dla wielkich swych zalet i dystyngcji zwany popularnie „Mylordem“, został aresztowanym i uwięzionym.
Aresztowanie Żelabowa było aktem przypadku, gdyż policja nie wiedziała kogo ma w swych rękach i nadawała Żelabowi nawet inne nazwisko, tyle wiedząc zaledwie, iż ma pod kluczem jakiegoś „nihilista“. Zresztą i tu policja, przy dobrej woli Żelabowa, miałaby poważne wątpliwości, ale ten na śledztwie z całą zimną krwią oświadczył, iż uwięzienie jego nie ma w obecnej chwili znaczenia zapobiegawczego dla bezpieczeństwa cesarza, bo ten skazanym został na śmierć jeszcze w dniu 7-ym września 1879 roku i że egzekucja nowa i stanowcza dokonaną zostanie w najkrótszym czasie.
Otwartość i godność, z jaką Żelabow czynił swe zeznania, obudziła w „ochronie“ cesarskiej podejrzenie, iż ma przed sobą nie „nihilistę“, lecz szaleńca… Szaleniec mówił atoli prawdę, bo miał pewność, iż nawet jego aresztowanie nie zdoła ani na sekundę opóźnić strasznej egzekucji.
Żelabowa aresztowano w niedzielę dnia jedenastego marca… we wtorek, dnia trzynastego, cesarz Aleksander II wyjechał z Zimowego Dworca do maneżu Michajłowskiego na rozkład tygodniowy wart…
Czuwający spiskowi spostrzegli, około godziny dwunastej w południe, kawalkatę cesarską na ulicy Małej Sadowej. Kawalkata przeleciała nad miną z szybkością huraganu… Kobozew nie miał czasu na połączenie drutów… wybuch się spóźnił…
Ale cesarz musiał wracać z maneżu… Spiskowi stanęli na czatach.
Dowództwo objęła Zofja Perowskaja — spiskowi poddali się rozkazom Perowskiej bez protestu, bo nikt może, prócz Żelabowa, nie wdrażał większego poszanowania, większego zaufania, większej przytomności umysłu.
Perowskaja rozporządziła spiskowymi. Kobozew stanął w pobliżu baterji elektrycznej, gotowej do zapalenia dynamitu. Żona Kobozewa zajęła miejsce przed sklepem, zważając na Michajłowa, który wysunął się w stronę maneżu i baczył na sygnały, dawany przez Rysakowa i Hryniewieckiego, ci zaś śledzili ruchy Perowskiej. Rysakow, Hryniewiecki i Michajłow byli uzbrojeni w rewolwery, sztylety i bomby Kilbalczyca.
Perowskaja obliczała w ten sposób. Cesarz wraca — spiskowi pozwalają mu wjechać na Małą Sadową ulicę i uderzają nań bombami… Rysakow ma zacząć… Dopiero, gdy skutek chybił — Kobozew podpala minę… Mina oczywiście pochłonie i spiskowych — lecz cóż im — gorzej, bo tyle niewinnych ofiar pogrzebie.
Upływały nieznośnie długie chwile dla królobójców. Młody Rysakow z trudnością panował nad zdenerwowaniem, niecierpliwił się Kobozew, znużył Michajłow i Hryniewiecki — jedna Perowskaja krążyła spokojnie, obojętnie, w pobliżu maneżu, gdzie kareta cesarska, tłum policji, kozaków i wojskowych łącznie z gromadkami ciekawych znaczył pobyt monarchy.
Na Perowską nikt nie zwrócił uwagi, bo nadewszystko z łatwością mogła udać ciekawą oglądania kawalkaty cesarskiej, a dalej znajdowała się na dystansie tak wielkim od karety cesarskiej, iż niepodobieństwem było ją posądzać o jakoweś zamiary… Zresztą i o zamiarach takich nie mogło być mowy, ponieważ pachołkowie policyjni na sto kroków wokół karety rozstawieni, nie pozwalali się do niej zbliżyć nikomu.
Któż zresztą, spojrzawszy na jasne, piękne oblicze Perowskiej, śmiałby upatrywać w niej królobójczynię!…
Perowskaja! Toć podobno żaden spisek, żadne sprzysiężenie nie miało dotąd postaci tak czystej, tak podniosłej.
Hesia Helfman była równie jak Perowskaja oddaną i poświęcającą się sprawie Narodnej Woli, równie, bezwątpienia zdeterminowaną i odważną, ale Helfmanówna wyszła z mroków, była dzieckiem niedoli, prześladowania losowego. Helfman poczęła się z ciemności, z klątwy, która zawisła nad niemowlęciem, należącem do stanu poniewieranego, skazanego, wraz z pokoleniem swem, na głód duszy i ciała. Helfman była tą istotą, która, wyprowadzona z ciemni na światło, musi mieć bezwiednią świadomość przeżytej nocy, musi cały ogrom tych kontrastów poznać i ocenić. Takich istot, jak Helfman, nie brakło dotąd nigdy w żadnej walce Arimana z Ormuzdem, takie istoty były wczoraj, są dziś i będą jutro. Lecz takich, jak Perowskaja, braknie zawsze, bo zawsze nie staje tych, co do walki idą nie w obronie swych praw, swych ognisk, ale którzy, choć, syci sami, idą na głód z głodnymi.
Perowskaja?! Więc, w chwili przełomowej dla spiskowych, dziewczyna zaledwie dwudziestosiedmioletnia, dziewczyna wykształcona i piękna. I nie dziewczyna, lecz panna, mogąca stanowić partję dla nielada młodzieńca, więc panna posażna, ustosunkowana, skoligacona z najprzedniejszemi rodami.
Toż Perowskaja należała do rodziny, będącej blizką gałęzią słynnego księcia Razumowskiego, morganatycznego męża carowej Elżbiety! Toż dziadkiem Perowskiej był potężny Lew Aleksiejewicz, minister oświaty, minister spraw wewnętrznych, naczelnik cesarskiej kancelarji! Toż brat dziadka Perowskiej, hrabia Wasyl, był wielkim generałem, który koronę carów wzbogacił zdobyczami ogromnych przestrzeni w Azji środkowej! Toż nakoniec, ojciec Perowskiej, był niedawno petersburskim gubernatorem!!
Młoda i piękna hrabianka, pomimo tych danych życiowych, które ją stawiały ponad tłumem, poza niedolą, poza przygnębieniem, nie zawahała się zstąpić do szeregów Narodnej Woli. Co ją przywiodło, co sprowadziło z wyżyn do podziemnej Rosji?! Nauka — i tylko nauka.
Hrabianka Zofja od najmłodszych lat objawiała żarliwą chęć do wiedzy… Jeszcze jako podlotek rwała się do ruchu emancypacyjnego. Od myśli o wyzwoleniu kobiety do myśli o wyzwoleniu ludu był jeden krok. Nauki socjalne obudziły hrabiankę Zofję — Czernyszewski i Dobrolubow rozwarli przed nią księgi niedoli miljonów… I hrabianka Zofja poszła za nimi.
Ile Perowskaja potrzebowała hartu, aby zwalczyć przeciwności, aby przezwyciężyć, stawiane jej przez rodzinę zapory, aby pokonać nieufność do hrabiowskiego tytułu, a wszędzie miłość i cześć dla siebie ocalić — możnaby o tem księgi pisać. Można drugie księgi poświęcić heroizmowi dziewczyny, jej oddaniu się idei, samozaparciu.
Perowską już aresztowano po raz pierwszy w 19 roku życia (1873 r.), gdy w Petersburgu, za Aleksandro Newskiemi rogatkami, pośród gromady robotników, apostołowała nowe prądy socjalne. W dziewiętnastym roku życia wtrącono Perowską do kazamat Petropawłowskiej fortecy. Kilkomiesięczny pobyt Perowskiej w więzieniu miast ją złamać, zgnębić — wzmocnił.
Perowską wypuszczono za kaucją — ale wypuszczono ją, by tem lepiej może ją strzedz. I już od roku 1873 Perowskaja jest ściganą, otoczoną dozorem policyjnym. Hrabianka Zofja nie myśli wyrzec się przekonań, nie myśli zaniechać pracy. W rok potem zostaje akuszerką, aby tem samem ludowi nieść pomoc tem dzielniejszą. Wszystkie swe fundusze oddaje biednym, obraca na zakupy książek dla nich, lekarstw, odzieży.
Dwudziestoletnia dziewczyna wydaje wojnę całej nędzy ludu rosyjskiego.
Proces 193-ch ogarnia Perowską. Ta ani myśli się bronić lub szukać koligacji. Hrabianka z całym zapałem mówi o niedoli i ucisku miljonów. Sąd uwalnia Perowską, lecz „ochrana“ ma zamiar zesłać ją… administracyjnie… Perowskaja, ostrzeżona, ginie…
Ginie tak… że jest wszędzie, gdzie idzie o walkę, o poświęcenie, o energję.
Proces 193-ch zakończonym został w styczniu 1878 roku, a więc od tej chwili Perowskaja staje się duchem nieuchwytnym dla żandarmerji.
Perowskaja czuwa nad propagandą, ona przedsiębierze najśmielsze plany wyzwolenia więźniów politycznych, ona pamięta o nich ciągle i porozumiewa się z nimi, ona jest opiekunką zamachu Hartmana pod Moskwą, ona przykładem swym zachęca towarzyszów do wytrwania. W ciągu tego czasu raz jeden Perowskaja zapragnęła odwiedzić ubóstwianą przez siebie matkę, mieszkającą w rezydencji swej na Krymie. Ale tu żandarmi oddawna zastawili sidła na hrabiankę… Perowską pochwycono. Krótka atoli była uciecha żandarmów, gdyż hrabianka, z góry zapowiedziawszy swą ucieczkę, uciekła podczas transportowania jej do Petersburga i najspokojniej dojechała sama do stolicy.
Łatwo się domyśleć, że taka osobistość dzielna, jak Perowskaja, była znakomitym nabytkiem w partji. Ubiegano się też o nią zapalczywie. Hrabianka jeździła z krańca na kraniec, bo już jedno jej ukazanie się pośród młodzieży socjalistycznej nieciło skry zapału, wlewało nową otuchę, do nowej zachęcało pracy. Około roku 1878 Perowskaja poznała się z Żelabowem. Ten ostatni światłym, szerokim swym umysłem oczarował ją. Czy tylko umysłem?… Serce hrabianki zabiło podobno całą swą nieskalaną mocą dla wspaniałego rewolucjonisty.
Czy miłość dla Żelabowa popchnęła Perowską na drogę królobójstwa? Bezwątpienia nie. Wprawdzie dotąd cały program hrabianki Zofji polegał na krzewieniu światła, bronieniu uciśnionych i propagandzie socjalistycznej — jednak barbarzyństwo rządu, tępiącego bez litości nawet ten humanitarny ruch, musiał w Perowskiej przygotować grunt do przekonania, iż obok tego programu potrzebną jest i walka z rządem, walka z jego terrorem. Zresztą Perowskaja zbyt wielkie złożyła przedtem dowody swej samodzielności, aby dla sentymentu wyrzekła się swych poglądów. Przeciwnie, możnaby stąd wyprowadzić wniosek, że właśnie jedność idei, jedność celu przyczyniła się do skucia jej serca.
Stosunek Perowskiej do Żelabowa był czystym i bardziej wyrażał się w harmonji myśli i czynów dla dobra partji, niż w jakichś egoistycznych urojeniach o szczęściu. Stosunek ten zresztą był tajemnicą, nie całej gromadce bojowej znaną. Spojrzenia Żelabowa i Perowskiej krzyżowały się niekiedy podczas dyskusji nad planami zamachów, ręce ich spotykały się na powierzchniach bomb, na złomach dynamitu. Żelabow i Perowskaja wiedzieli i czuli, że poślubi ich jedna dola, jedno męczeństwo.
Gdy na dwa dni przed zamachem Perowskaja dowiedziała się o aresztowaniu Żelabowa — ani jeden muskuł twarzy jej nie drgnął. Narodnaja Wola nieznała chwili słabości.
Taka kobieta czuwała w pobliżu maneżu Michajłowskiego na powrót cara. Ale dzień 13 marca był dniem niespodzianek…
Cesarz wyszedł z maneżu i wsiadł do karety… Kawalkata ustawiła się w okamgnieniu. Kawalkata może barwna, lecz zakrawająca raczej na konwój, eskortujący niebezpiecznego przestępcę, niż na orszak samowładnego monarchy.
Więc przodem lejb-kozak, niby szpica kawalkaty. Kozak na rozhukanym, zataczającym koła koniu. Za kozakiem tym dwóch kozaków, za nimi kareta cesarska, otoczona szczelnie kozakami i znów kozacy, a za nimi sanki z pułkownikiem policji Dworzeckim.
Kawalkata ruszyła z miejsca. Perowskaja wyciągnęła chustkę, aby Rysakowowi i Hryniewieckiemu dać umówiony sygnał, gdy naraz kawalkata cesarska zatoczęła kręg w pobliżu Mojki i Ekaterininskim kanałem skręciła w ulicę Inżynierską, do pałacu Michajłowskiego.
Cesarz Aleksander pojechał na śniadanie do wielkiej księżny Katarzyny Michałówny.
A zatem nie tylko, że monarcha przedłużył sobie życie, ale zdołał pokrzyżować plany spiskowym, bo z ulicy Inżynierskiej do Zimowego Dworca najkrótsza droga wiodła przez kanał Ekaterininskij, wzdłuż sztachet ogrodu Michajłowskiego, na most Teatralny. Wątpliwą przeto rzeczą było, aby cesarz wracał przez Małą Sadową.
Perowskaja oceniła położenie i zdawała sobie sprawę, iż zamachu odkładać niepodobna, bo uwięzienie Żelabowa mogło dać nić spisku „ochronie“.
I Perowskaja zmieniła z całą zimną krwią plan. Rysakow, Hryniewiecki i za nimi Michajłow przesunięci zostali na Ekaterininskij Kanał. Pani Kobozew objęła straż nad aparatem, a sam właściciel „rosyjskiego składu serów“ pilnował ukazania się kawalkaty w wylocie Małej Sadowej ulicy.
Teraz szanse się zmniejszały dla spiskowych, bo gdy poprzednio na tym samym terenie mogły były działać i bomby i mina, obecnie mogły albo same bomby dokonać dzieła, albo sama mina.
Perowskaja zajęła stanowisko na rogu ulicy Inżynierskiej i prawego jej skrętu na Ekaterininskij Kanał, w stronę mostu Teatralnego.
Około godziny drugiej popołudniu, cesarz ruszył z pałacu Michajłowskiego. W tejże samej chwili na rogu Inżynierskiej ulicy powiała chustka Perowskiej.
Powiała tak, że spiskowi ją zrozumieli.
Nadeszła ostateczność… cesarz jedzie drogą przez Ekaterininskij Kanał — cała nadzieja w bombach Kibalczyca!
Spiskowi rozsunęli się, aby działać pojedynczo i szli ociężale trotuarem w odstępach. Pierwszy zdążał Rysakow, za nim Hryniewiecki, w odwodzie był Michajłow…
Kawalkata z cesarzem w karecie wypadła podczas z Inżynierskiej ulicy i skręciła… Rysakow obojętnie pozwolił jej nadjechać. Dopiero gdy kareta miała go minąć, wysunął się i rzucił bombę…
Wybuch piorunujący wstrząsnął powietrzem, kłębami dymu spowił całą kawalkatę…
Rysakow wymierzył celnie, co nie było trudnem, ile że Ekaterininskij Kanał w tem miejscu ma dosyć wąską ulicę, od strony ogrodu wystrojoną w trotuar, a ze strony przeciwnej zamkniętą poręczą na płynący kanał.
Wybuch, mimo dymu, nie dał czekać długo na okazanie swych skutków…
Kilkanaście ciał ludzkich i końskich tarzało się na śniegu we krwi własnej. Konie, zaprzężone do sanek pułkownika Dworzeckiego, rwały wystraszone, konie ocalałych kozaków poniosły… Jęki ludzkie były przedłużeniem echa eksplozji…
Rysakow stał ogłuszony, osłupiony strasznym obrazem, poglądający na strzaskaną na poły karetę…
Gdy, wtem, drzwiczki karety otworzyły się… Z karety wyszedł Aleksander II cały i nietknięty!
Rysakow zatrząsł się. Miał jeszcze sztylet i rewolwer! Ale było już zapóźno, na rękach królobójcy zacisnęły się żylaste kiście dwóch, znajdujących się w pobliżu wybuchu, marynarzy…
Pułkownik Dworzecki przypadł do cesarza, tłum zwabionych eksplozją przechodniów nadciągnął, gwizdawki policjantów podniosły alarm, kozacy rozproszeni nadbiegali.
Aleksander II, choć blado-siny z przerażenia, zwrócił się do Dworzeckiego z zapytaniem… „czy kto nie ranny“… a potem, postrzegłszy szamoczącego się Rysakowa, zagadnął go:
— Coś ty za jeden?!
Rysakow zmieszał się, ale ze służbistością i w sposób czysto rosyjski, który nadewszystko nakazuje wymienić swój stan, odparł:
Riażskij mieszczanin, wasze imperatorskoje wieliczestwo!…
Miłyj! — rzucił przez zęby cesarz i kazał Rysakowa aresztować.
Lecz na to zarządzenie z odpowiedzią pospieszył Hryniewiecki, który nadszedł na miejsce wybuchu i postrzegł, że bomba nie dosięgnęła tego, przeciw komu była skierowaną.
Hryniewiecki nie zawahał się ani chwili — nie dopuścił, aby go kolej ominęła i rzucił swoją bombę, rzucił ją wówczas, gdy nikt ani spodziewał się, że, w cztery minuty po pierwszym, może nastąpić zamach drugi — rzucił ją między siebie i cesarza — rzucił z odległości kilku kroków…
Tym razem posiew dynamitu wydał plon straszny.
Cesarz padł jak kosą podcięty z porwanemi na strzępy nogami, z bokiem wyżartym, Dworzecki wił się okryty ranami, kilku najbliżej stojących widzów bądź śmiercią, bądź okrutnemi kalectwami okupiło ciekawość, czy wiernopoddańczą gorliwość — a sprawca wybuchu, Hryniewiecki, leżał bez życia, a raczej leżał tylko jego zmasakrowany kadłub.
Dogorywającego cesarza ułożono na sankach Dworzeckiego i odwieziono do Zimowego Dworca. Tu usadowiono go na kanapie w gabinecie, gdzie Aleksander II zwykł był pracować.
Stan rannego nie budził najmniejszej nadziei, strzępy nóg wisiały na kawałkach skóry, ciało sączyło ostatkiem krwi. Medycy udawali, że zakładają jakieś kauczukowe bandaże, że radzą o potrzebie amputacji, że wogóle spełniają obowiązek, a w istocie czekali śmierci Aleksandra II, bo ona podobno była tu jedynym ratunkiem i ukojeniem.
Po kilkugodzinnych męczarniach, nie odzyskawszy przytomności, cesarz Aleksander II skonał. Skonał, pozostawiając ową konstytucję podpisaną, skonał może ze skargą na złość ludzką, na niewdzięczność!
I śmierć Aleksandra przejęła zgrozą Europę i sympatje obudziła dla tak ponurej doli najpotężniejszego z monarchów i filozoficzne nieciła uwagi o znikomości doczesnego majestatu i podkreśliła obrachunek panowania. Dorobek był lichy, mizerny.
Cesarz — „oswobodzicielem“ chłopów szumnie nazwany, oswobadzając lud, nie dał mu i połowy tego, co wziął mu przed dwustu pięćdziesięciu laty Piotr Wielki. Cesarz-reformator poprzestał na wprowadzeniu do samowładztwa pozorów samorządu, w porywach łaskawości zdobywał się na półśrodki, ćwierć ustępstwa, a każdą chwilę taką wynagradzał zwrotami do najgwałtowniejszej reakcji.
Aleksander II, prawda, nie miał ludzi, odebrał dziedzictwo zdeprawowane przez system Mikołaja I, ale czemuż tyle tysięcy umysłów dzielnych, serc prawych skazał na męczeńską śmierć za przekonania, za myśl, za pozór winy? Czemu tyle tysięcy wymordował już nie za politykę, ale za przekonania religijne, za niechęć do prawosławia?
Okrutną była śmierć Aleksandra, ale czyż liczba stu tysięcy ludzi jest zdolną objąć tych, których Aleksander II pogrzebał żywcem bez dowodu winy, bez sądu?! — Nie.
Więc miałożby w tem zestawieniu leżeć uniewinnienie spiskowych? — Także nie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.