Kruszenie kamienia/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Kruszenie kamienia
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIII.

Nesser w towarzystwie Fougères’a zwiedzał Piotrogród.
Zastygła w granicie, przyodziana siwym szronem stolica rosyjska imponowała mu. Olbrzymia rzeka, rozległe place, potężny, tajemniczy pałac Zimowy i niby w skale wykute świątynie działały na wyobraźnię. Cały ten przepych, ciężar i wyczuwana podświadomie groza pławiły się w zwodniczym, zagadkowym półzmroku, majaczącym drażniąco, owijały się w biały całun śniegu. Miasto wydawało się skupionem, pełnem tajemnicy i wzbierającej, jak powódź, siły, gotowej do gwałtownego szalonego wybuchu. Mało ruchliwy, milczący, obojętny tłum znakomicie harmonizował z obliczem miasta, z tchnieniem północy, z dalekiemi brzaskami zórz polarnych.
Krytyczny umysł reportera szukał porównań. Pulsujący, zawsze podniecony Paryż w niczem nie przypominał Petersburga. Londyn, sztywny i stały, żył jak wysoki urzędnik, zdający sobie sprawę ze swej pożyteczności i pewny racjonalności wszystkiego, co się działo dokoła. Berlin był, może, najwięcej podobny do Petersburga, lecz zewnętrznie tylko. Ten sam niepowstrzymany rozmach miasta, przepych gmachów, świadczących, ni to purpura na ramionach monarchów, o nieograniczonej, bezwzględnej władzy. Tłum był jednak odmienny.
W Berlinie wiał zewsząd posłuch, głęboko tkwiący w duszy mieszkańców i uzasadniony narzuconem oddawna i uznanem przeświadczeniem o konieczności i wpływie jego zbawiennym. W stolicy rosyjskiej również dawał się coprawda odczuwać posłuch, — posiadał on jednak inne cechy. Było to ugięcie się przed niczem nie osłoniętą przemocą, co zawsze groźna i wroga wzbudzała powszechną nienawiść. Nesser spostrzegał u przechodniów szydercze lub złe spojrzenia, rzucane na spotykanych oficerów, urzędników, policję, na pałace, a nawet na świątynie.
Nie wyczuwało się tu ani trochę pewności ustalonych form życia, ani karności, osnutej na zaufaniu lub uroku. Nad wszystkiem górowała podejrzliwość, wrogość i strach.
Strach? Nie powodował go jednak człowiek, nie wzbudzały wypadki chociażby najbardziej nawet przerażające. Ten strach sączył się, jak sok jadowity, jak te nacieki na starych murach, sączył się zewsząd — z granitu gmachów, z zamieci śnieżnej, z powietrza, zimną mgłą przesnutego, trzymał wszystkich w nielitościwych szponach, zaglądał w oczy ścinającemi krew w żyłach źrenicami.
Nesser wyczuł ten nastrój wkrótce po przybyciu do stolicy carów. Długo nie mógł wytłumaczyć sobie tego spostrzeżenia, a raczej podświadomego podejrzenia, aż wreszcie Fougères domyślił się, o co chodziło korespondentowi „Hałasu Ulicy“. Uśmiechnął się zagadkowo i powiedział:
— Każdy Rosjanin, czy to książę z domu Rurykowiczów, czy niepiśmienny, półdziki wieśniak, nosi w sercu przyrodzony mistycyzm! Od niepamiętnych czasów szukano w nim ukojenia i zapomnienia od nieznośnie ciężkiego życia na tej szarej, zaśnieżonej, ubogiej równinie północnej. Mistycyzm przywędrował tu bądź ze wschodu Azji, bądź z Bizancjum, z tego drugiego Rzymu, który runął. Teraz mistycyzm przeistoczył się w jasnowidzenie i wróżbiarstwo, bo zaczęto czytać z „siedmiu ksiąg apokaliptycznych, zapieczętowanych siedmiu pieczęciami“!
Nesser słuchał ze zdumieniem.
— Nie rozumiem, co to znaczy... — mruknął, wzruszając ramionami.
— Mistycy rosyjscy, czyli poprostu cały naród, zagłębia się w utajoną treść Apokalipsy... Często opowiadano mi o tem. Po domach szepcą sobie ze strachem, że jeździec na rudym koniu, któremu dane jest, ażeby zburzył pokój i kazał ludziom zabijać się wzajemnie — to Wilhelm, kajzer niemiecki...
Słowa te, wypowiedziane przez młodego Francuza, głębiej się nie zastanawiającego nad dziwną formą mistycyzmu rosyjskiego, nie zadowoliły Nessera, lecz wzmogły w nim jeszcze bardziej ostre zaciekawienie. Szukając sposobów rozwiązania wyczuwanej przez siebie zagadki w niezwykłem i obcem mu środowisku, nawiązał stosunki z pewnym rodakiem, nauczycielem francuskiego języka w gimnazjum państwowem. Nauczyciel, wysłuchawszy, o co chodzi Nesserowi, obiecał dopomóc mu w zrozumieniu duszy tego dziwnego narodu. Pewnej niedzieli zaprosił go do siebie. Reporter zastał tam kilku inteligentnych Rosjan, mówiących po francusku. Wprawny w tego rodzaju wywiadach, Nesser doprowadził jednego z nich do wypowiedzenia myśli, które odsłoniły przed nim szereg zagadkowych objawów w społeczeństwie rosyjskiem, obserwowanem zwykle powierzchownie i pod tendencyjnym zawsze kątem widzenia.
— Cóż pan chce?! — zawołał w pewnej chwili nowy znajomy. — Rosja żyje pod brzemieniem ciągłego strachu. Nikt z nas nie wierzy w możliwość zwycięstwa, zato wiemy, że wojna stanie się dla naszej ojczyzny początkiem jakiejś nieznanej katastrofy. Jakiej? Doprawdy, nie widzimy jej dotąd wyraźnie, lecz słyszymy już zbliżające się kroki klęski. Może to będzie coś z proroctwa Jana Apostoła, rzuconego w objawieniu jego na Patmosie... Pamięta pan? „A oto koń blady, a imię siedzącego na nim — Śmierć. Piekło szło za nim i dana mu była moc nad czterema częściami ziemi — zabijać mieczem, głodem i śmiercią i przez potwory ziemskie.“ Czy pan rozumie, co to znaczy takie nieprzerwane oczekiwanie zagłady? Narazie zapanowała ponura rozpacz, po niej — przyszło odrętwienie duchowe, wreszcie dojrzał bunt przeciwko nadążającej śmierci! My jesteśmy fatalistami, gdyż niedarmo wchłonęliśmy tyle ludów wschodu. Nie umiemy walczyć z tem, czego nie widzimy, lecz możemy ze stoicyzmem oczekiwać końca. Nasz stoicyzm jest dziki, rozpasany i pijany, bo my ubóstwiamy Djonizosa — boga bezmiaru, szału i wesołych, orgjastycznych kultów, bardzo przyziemnych, swojskich i pierwotnych. To też machnęliśmy ręką na wszystko i gwiżdżemy na to, co wczoraj uważaliśmy za święte i nienaruszalne! Musimy naużywać się dosyta, puścić wszystko z dymem i hukiem, bo i tak umrzemy! Pan wyobrazić sobie nie może, jak się zwiększyła zbrodniczość, rozpusta, dążenie do uciech wszelkiego rodzaju. Sodoma i Gomora przeżywały takie właśnie dni roznamiętnionego szału przed ostateczną zagładą, przepowiedzianą tym miastom!
Ta rozmowa zmusiła Nessera do nowych obserwacyj, Wkrótce spostrzegł niezwykłe napięcie życia stolicy. Wszystko, co żyło, niepomne na porażki na froncie bawiło się i używało, a niczem nieprzykryta rozpusta wyplusnęła bezwstydnie na ulicę. Nesser myślał narazie, że ulega narzuconej mu przez młodego kolegę sugestji o nieuniknionej rewolucji w Rosji. Usiłował być obojętnym obserwatorem, lecz wciąż nasuwały mu się te same niepokojące spostrzeżenia.
Wkrótce po przybyciu do Piotrogrodu zwiedził szpital, utrzymywany przez ambasadę i liczną kolonję francuską. Oprowadzała go po salach siostra miłosierdzia, panna Iwona Briard. Młoda, może 25-letnia, wysoka i zgrabna, była uosobieniem rozbudzonej kobiecości, świadomej swego powabu i żądającej pełni życia. W jej piwnych oczach obok dumnego przeświadczenia o swej piękności zjawiał się chwilami wyraz uległego oczekiwania; świeże usta rozpalało i namiętnie rozchylało pożądanie, zmuszające pierś do falowania niemal burzliwego. Głęboki głos o ciepłych tonach kontraltowych, powolne, jakgdyby leniwe ruchy i skwarny rumieniec bez powodu okrywający piękną, śniadą twarz, świadczyły wymownie o gorącej krwi, burzącej się w tem wspaniałem, silnem ciele. Gdy Nesser przypadkowo skrzyżował z nią spojrzenie, nozdrza rozdęły mu się drapieżnie. Wyprężył pierś i głębiej wciągnął powietrze, jakgdyby w oczekiwaniu walki.
— Mamy w naszym szpitalu samych oficerów z najlepszych rodzin, ludzi wykształconych, — objaśniała panna Briard. — Kocham ich wszystkich!
Nesser spojrzał na nią i zauważył z lekkim ukłonem:
— Nie wątpię, że każdy z nich wołałby, aby pani tylko jednego kochała!
Uśmiechnęła się i przyjrzała mu się uważnie.
— Na szczęście, panują tu inne nastroje. Jesteśmy związani przyjaźnią szczerą, prawdziwą, przyjaźnią dwóch narodów, przelewających krew za wspólną sprawę! — rzekła jakgdyby surowym głosem, poprawiając sobie włosy na skroniach.
Reporter w milczeniu pochylił głowę, ogarniając ostrym wzrokiem całą postać dziewczyny, — jej drobne dłonie i stopy, wąskie, kołyszące się leniwie biodra, zuchwale wybujałą pierś, zamglone, rozmarzone oczy i matową, śniadą cerę, nagle płonącą ciemnym rumieńcem.
Patrząc na nią, przypomniał sobie wiersz Goethego:

„Jedes Wort ist ein Versprechen,
Jeder Blick ist ein Genuß.“

— Chyba, że woda płynie w żyłach jej pacjentów! — pomyślał, z nieukrytą pożądliwością przyglądając się pannie Briard.
Odczuła to, widocznie, bo poraz drugi zajrzała śmiało w nieco przymrużone oczy gościa i rzekła cicho:
— Należy pan do mężczyzn, posiadających niewygórowaną opinję o kobietach! Niestety, jest to objaw dość zwykły w naszem społeczeństwie. Jakże dodatnio odróżniają się od nas pod tym względem Rosjanie!
Z temi słowy otworzyła drzwi do sali szpitalnej i zawołała wesoło:
— Przyprowadziłam wam, drodzy przyjaciele, znakomitego dziennikarza francuskiego, pana Henryka Nessera!
Zwracając się do niego rzekła:
— Może się pan z łatwością porozumieć z tymi panami, bo wszyscy biegle mówią po francusku. Ja zaś tymczasem muszę pójść do składu, gdzie czekają na mnie interesanci.
Nesser zbliżył się do rannych oficerów.
— Jak się pan dostał do nas? Przez Syberję chyba, bo podróż morska od północy nie zupełnie jest bezpieczna? — zapytał jeden z oficerów.
Reporter zaśmiał się głośno i opowiedział im swoje przygody. To odrazu wzbudziło sympatje dla dzielnego i przedsiębiorczego korespondenta. Nawiązała się rozmowa szczera, nieprzymuszona. Nesser rozpoczął ją w sposób, który całkowicie ujął nowych znajomych.
— Francuski naród i armja nigdy nie zapomną tej nieocenionej pomocy, jakiej doznały od wojsk rosyjskich, gdy w najcięższych momentach zaangażowały znaczną część niemieckich sił — powiedział Nesser.
Rotmistrz pułku gwardji, książę Baratyński, z ogniem w pięknych, głęboko zapadłych oczach i z rumieńcem, nagle wykwitającym na bladej twarzy, zawołał:
— Spełniliśmy swoje zobowiązanie względem Francji i przysięgę na wierność cesarzowi i Ojczyźnie! Byłem przy generale Samsonowie w bitwie pod Tannenbergiem. Wciągnięto nas tam do zasadzki. Trzy korpusy zostały zniesione. Połowa poległa na polu bitwy, 60 000 dostało się do niewoli. Nieszczęśliwy generał Samsonow skończył życie samobójstwem, bo nie mógł przeżyć klęski. Byłem ranny w tej bitwie i wzięty do niewoli. Uciekłem, a teraz na nieszczęście otworzyły mi się rany...
Oficerowie — jeden po drugim — opowiadać zaczęli o bitwach, w których uczestniczyli i zapalali się coraz bardziej, z nową siłą przeżywając wypadki ostatnich miesięcy.
Nesser słuchał uważnie, a zdumienie ogarniało go coraz bardziej. Wstawała bowiem przed nim potężna epopea męstwa i ofiarności dla sprawy. Słyszał jednak opowiadania wyłącznie o oficerach, którzy z brawurą, z zupełną pogardą dla niebezpieczeństwa i śmierci stali na okopach, lub w konnym szyku mknęli na ziejące kulami transze nieprzyjaciół. Co chwila rozlegały się nazwy pułków gwardji, nazwiska coraz bardziej arystokratyczne, tytułowane, lecz nikt ani słowem nie wspomniał o rdzeniu armji, o pułkach linjowych, ani też o żołnierzach — tych szeregowcach, którzy swoim wysiłkiem, wytrwałością i krwią dawali ojczyźnie zwycięstwo. „Ubóstwiany monarcha“, „święta Rosja“, „miłość i wierność dla cara“ — te słowa patetyczne co chwila słyszał Nesser w opowiadaniach oficerów.
— A gdzież byli, co robili oficerowie i żołnierze, wychodzący z ludu rolnego, z mieszczaństwa? — spytał wreszcie, ze zdziwieniem patrząc na księcia Baratyńskiego.
Na to pytanie odpowiedział stary pułkownik o siwych wąsach i marsowej twarzy:
— Robili to, co my im rozkazywaliśmy. Bili się, zwyciężali lub ginęli bez słowa! Rygor i posłuch w armji ani razu nie był naruszony!
— Do czasu... — rozległ się słaby głos spoza parawanu, stojącego w końcu sali.
Reporter pytająco spojrzał na oficerów.
— Pułkownik Misztowt, ciężko ranny... — szepnął Baratyński.
Z poza parawanu dobiegł zbolały głos:
— Obecnie tej dyscyplinowanej armji już nie mamy. Wyginęła w pierwszych trzech miesiącach wojny... Teraz używać będziemy zbrojne, nieprzychylne dla nas tłumy, nie posiadające żadnych tradycyj... Klęska!... Zwyciężyć z niemi nie możemy... Wojna skieruje lud nietylko przeciw rządowi, lecz i przeciwko Rosji samej!...
Zaczął kaszlać i jęczeć. Oficerowie usiłowali złagodzić przykre wrażenie po odezwaniu się rannego kolegi.
— Ciężki stan... — szeptali. — Kula przebiła mu czaszkę. Zdaje się, że stracił wzrok na zawsze... lekarze obawiają się nawet obłąkania...
W tej chwili do sali weszło kilku oficerów. Byli to urlopowani, odwiedzający przyjaciół i kolegów. Zaczęły się nowe opowiadania, żarty, rozległ się wesoły, beztroski śmiech. Nesser nie mógł jednak otrząsnąć się z niepokojących myśli, wzbudzonych słowami niewidomego pułkownika. Zamierzał odejść, lecz przybyli oficerowie, dowiedziawszy się o przygodach francuskiego dziennikarza, otoczyli go kołem i zapraszali na kolację, którą w najbliższych dniach miał wydać atamański pułk kozaków gwardji, spowodu wysokiego odznaczenia bojowego.
— Nie będzie pan żałował straconego czasu! — wołał atletyczny hrabia Palen. — Pozna pan całą galerję najświetniejszych oficerów, a zapewniam pana, że wszyscy mówią po francusku wcale przyzwoicie!
Brali reportera w ramiona, jak starego przyjaciela, ściskali mu ręce i nalegali, aby przyjął zaproszenie. Nie mógł odmówić.
— Ja po pana wpadnę! — rzekł Palen. — Przedstawię pana wielkiemu księciu Dymitrowi. Czarujący człowiek! Prawdziwy Romanow!
Reporter pożegnał wkrótce oficerów i opuścił salę. Przy drzwiach spotkał się znowu z panną Briard.
— Prawda, że piękna, bohaterska młodzież? — spytała z ożywieniem.
— Arystokracja! — odrzekł, krzywiąc usta. — Chciałbym zobaczyć prawdziwą armję: żołnierzy i oficerów pułków linjowych, przybywających z głębi Rosji.
— U nas i w szpitalu cesarzowej w Carskiem Siole zebrany jest wyłącznie sam kwiat armji, — rzekła, z lekkiem zdziwieniem patrząc na reportera.
— Kwiaty opadły, opadają lub opadną — mruknął — chciałbym widzieć jak wygląda sam krzew, na którym wyrastają kwiaty...
— Pan powątpiewa o walorach armji rosyjskiej? — spytała.
— Nie mam o tem wyrobionego zdania! — odpowiedział w zamyśleniu. — Jednak dziś już po raz drugi doszła mnie pesymistyczna uwaga, że armji właściwie niema i że powołani teraz do szeregów ludzie są nieprzychylnie usposobieni dla własnej ojczyzny.
— To — błąd! — zaprotestowała żywo. — Armja jest ożywiona miłością dla monarchy i ojczyzny!
Nesser zaczął się śmiać szyderczo. Spostrzegł odrazu, że złośliwość i cynizm znowu powróciły do niego.
— Panno Briard! — rzekł z wyrzutem, mrużąc oczy. — Rosja, jak widzę, wpłynęła na osłabienie logiki w umyśle francuskim?
Usiadła na bambusowej kanapce i ze zdumieniem patrzyła na reportera. On zaś zapalił papierosa i ciągnął cicho, z coraz to wzrastającą złośliwością:
— Czy pani wierzy w to, że we Francji na początku wojny był szczery poryw? Że wśród tych, którzy mieli wkrótce stać się bohaterami lub też skrwawionemi, poszarpanemi szmatami istniał jakiś ożywiający ich duch? Byłaby to niezwykła naiwność! Oprócz ludzi, ogarniających konieczność natychmiastowej obrony kraju, nikt nie chciał wojny! Nikt!
— A jednak — Marna, Antwerpja, Izera? — szepnęła z wyrzutem.
— Przeciągająca się wojna i nieuniknione zrozumienie stanu rzeczy powoli podnieciły ludność, wzbudziły zacięcie i wolę do czynu, — odpowiedział. — Nie możemy wszakże zaprzeczyć, że mord jest wrogi i ohydny dla nas. I tak było wszędzie! Tylko murzyni senegalscy, Hindusi i Berberowie z ochotą szli do bitwy. Szli dla bitwy samej, dla rozkosznego aromatu krwi, a może jeszcze dla czegoś? Kto wie, co kryją ich zagadkowe oczy i serca, umiejące przechowywać tajemnicę? Ale to dziedziczni wojownicy... Oni nie mogą być objektem dla psychologicznej analizy człowieka w dobie wojny obecnej!
— Rosyjski chłop doskonale się bije! — przerwała mu panna Briard.
— Nie wiem! — odpowiedział, oczami wskazując na salę. — Ci panowie mówili mi o oficerach i ani słowa o rosyjskich chłopach. Ja wiem, że niejaki — kapitan de Langlois padł, jak bohater i jak arystokrata, a jego kapral Mollin poszedł na wojnę, bo widział w niej środek zniszczenia arystokracji, burżuazji i inteligentnej klasy. Ja to wiem, ja to widziałem, panno Briard!
Milczała, przyglądając się teraz Nesserowi z zajęciem, malującem się w piwnych, pełnych blasku oczach.
Reporter dorzucił:
— A niejaki Gillet, wieśniak z pod Compiegne, nie chciał oddawać syna na wojnę. Dopiero pleban był zmuszonym do użycia całego arsenału znanych argumentów: ojczyzna, cywilizacja, wolność, równość i braterstwo, zagrożone przez Niemców! Zdaje mi się, że ostatecznie przekonał wieśniaka.
— W Rosji działają inne pobudki — rzekła w zadumie. — Car, wiara i...
Nagle urwała.
— I co jeszcze? — spytał Nesser.
— Chciałam powiedzieć — ojczyzna, ale nie! Ta idea ma najmniejszy wpływ na ludność! Rosja jest zbyt rozległym krajem, aby wieśniak, robotnik, a nawet mało inteligentny mieszkaniec jakiegoś dalekiego miasta potrafił ogarnąć cały ten ogrom i zjednoczyć go w jednem pojęciu.
Reporter wybuchnął śmiechem.
— Coś o tem wiem z pamiętników o mądrym człowieku, któremu na imię było — Napoleon! Wszakże to on nazwał Rosjan — „scytami o oczach skośnych i pożądliwych, barbarzyńcami, którzy nie mają ojczyzny, bo wszystkie kraje wydają im się lepszemi od ich rodzimego“. Widzi pani, że potrochu dochodzimy do pewnego skojarzenia naszych dróg myślowych! — zawołał reporter.
— Niezupełnie! — zaprzeczyła. — Monarcha i wiara pozostają potężnemi hasłami dla tego kraju.
Odpowiedział natychmiast:
— Ludwik XVI długo zostawał bożyszczem dla tłumu, a w pewnej chwili ten sam tłum pozbawił go głowy, droga pani! Są to rzeczy nie tak bardzo nietykalne, jak się wydaje... To samo z wiarą! Poganie obalali swoje bałwany z drzewa, kamienia i złota, współczesne zaś kościoły same dopomagają do obalenia chrześcijaństwa!
— Co pan mówi?! — żachnęła się przerażona.
— Kapłani, błogosławiący na wojnę i mord, podrywają autorytet kościoła i pozbawiają uroku naukę miłującego wszystkich Chrystusa! — mruknął reporter, ciskając papieros do stojącej w kącie spluwaczki. Po chwili począł się żegnać.
— Muszę już wracać do domu! — rzekł, patrząc na Iwonę.
Nic nie odpowiedziała, jakgdyby nie słysząc jego słów, i snuła dalszy ciąg przerwanej rozmowy:
— Te myśli przychodziły mi do głowy, ale odrzucałam je, bo przerażały mnie... Co wtedy będzie z Francją?!
Milczał.
— Musimy zwyciężyć wroga! — zawołała namiętnie.
— Musimy... — potwierdził cicho.
— Tak — musimy! Niemcy niosą z sobą prawo pięści i jarzmo niewoli myśli! — zawołała jeszcze goręcej.
— Nie! — zaprzeczył z zimnym śmiechem. — Nie dlatego! Niemcy cierpią tak samo, jak Francja i Belgja. Tam też gorzko płaczą matki osierocone, wzdychając do niebieskich oczu i złotych włosków poległych synów; po szpitalach jęczą i rzężą ranni i umierający. Tam też nędzarze czyhają na bogaczy, a bogacze nie dostrzegają ludzkiej duszy w nędzarzach. Tam tak samo, jak u nas, jak tu, wojny chciał okrutny demon pożądliwości, lub bydlę, siedzące w nas, które rozzuchwaliło drapieżników. Nie! Nie dlatego musimy zwalczyć Niemców!
— A dlaczegóż? — spytała, pochylając się ku niemu i zaglądając mu w oczy.
— To, co powiem, będzie nielitościwe i ponure — szepnął, wstając, — ale myślę, że tak jest! Musimy doprowadzić wojnę do końca, aby w Niemczech rozwiał się urok woli najsilniejszych w świecie zbrodniarzy. Ludzkość musiała uczynić tak, aby wszystkie ludy ucierpiały jak najwięcej! Taki jest bowiem wyrok losu! Cierpienie obudzi w nas uśpiony duch, zarażony żądzą. Wszyscy zgłębimy do dna zbrodnię, obłęd wojny i nędzę, a wtedy odrzucimy je na zawsze! Wówczas dopiero nastąpi okres długiego pokoju, a rozbudzona i oczyszczona dusza zażąda szukania nowych dróg istnienia dla całej ludzkości... Inaczej — śmierć, bo jestem przekonany, że już kroczy niewiadomy mocarz, który „nędzarzom drogę utoruje, bogaczy wmig obali i do skóry złupi!“ Pani, spewnością, zrozumie, panno Briard, że będzie to straszniejsze i krwawsze od zgilotynowania Ludwika XVI, rozstrzelania członków Komuny paryskiej, ba, nawet od wojny samej!
Zacisnąwszy ręce i nie spuszczając oczu z twarzy Nessera, słuchała. Milczała długo i nie ruszała się z miejsca, chociaż reporter nie odzywał się więcej i chodził po korytarzu z namarszczonem czołem, hamując podnoszące się w nim wzruszenie. Zapomniał zupełnie o obecności powabnej, budzącej zmysły kobiety. Był wzburzony i przejęty swemi słowami. Krew tętniła mu w skroniach. Serce biło gwałtownie. Odleciały teraz i znikły bez echa wybuchające bez powodu złośliwość i cynizm. Odczuwając to podniecenie, ucieszył się.
Porzuciwszy Niemcy, mógł już prowadzić dawne życie — spokojne, wygodne, nie wstrząsane niczem. Jakaś obezwładniająca mgła, podobna do martwego półmroku stolicy carów, opadła go. Z niewiadomych skrytek duszy coraz częściej wypełzały dawne nastroje, czyniące go samotnym i obcym wszystkim ludziom. Przed chwilą jednak ogarnęło go wzruszenie i niepokojące myśli, ścisnął serce lęk nie za siebie, lecz za te niezliczone szeregi niebieskich, zielonych, granatowych, szarych żołnierzy, za Marję Louge, łkającą panią von Dreyer i ogarniętych zimnym szałem nienawiści robotników z Moabitu. Poczuł się teraz jakimś innym człowiekiem, bliższym dla tych zdrowych, stroskanych o losy swego narodu ludzi i dla tych poległych, którzy pozostali na polu, jak rozrzucone w nieładzie snopy, jak świeżo odwalone skiby zoranego ugoru.
— Od Rosjan słyszałam już nieraz te obawy... — doszedł Nessera cichy głos sanitarjuszki.
Panna Briard podniosła się z kanapy i mówiła dalej:
— Nie bardzo mnie to niepokoiło. Znam przecież pesymizm rosyjski i ich namiętność do poniżenia siebie i swego ludu. Ale teraz, zdumiona jestem i przerażona, posłyszawszy te same myśli z ust pana! Wierzę panu i pytam: co robić?
Nesser uśmiechnął się.
— Panno Briard! — zawołał. — Cóż możemy na to poradzić my — francuska sanitarjuszka i przygodny dziennikarz?
— A przecież musimy coś robić?! — nalegała namiętnie.
— Zaczekajmy trochę! — uspokoił ją. — Postaram się uważnie zbadać panujący w Rosji nastrój i zważyć wynikające z niego możliwości. Wtedy dopiero postaramy się uprzedzić naszego ambasadora i naczelne dowództwo. To jedyne, co jest w naszej mocy.
Sanitarjuszka po krótkim namyśle wyciągnęła do reportera rękę i rzekła:
— Tak, to jedyna droga! Dziękuję panu!
— Za co? — zdziwił się.
— Za to, że i my zrobimy coś dla zwycięstwa! — szepnęła. — Ja mam krewnych i przyjaciół w armji francuskiej — dzielnych, uczciwych młodzieńców. Nie mogę myśleć spokojnie, że zginą wyłącznie dlatego, iż nie wszystko zostało dokładnie obliczone i zbadane!
— W tem obliczeniu, dotyczącem Rosji, będę służył pani! — odpowiedział Nesser z ukłonem.
Podała mu rękę i, uśmiechając się przyjaźnie, powiedziała:
— Mieszkam tu z matką od pięciu lat. Znam miasto i mówię nawet po rosyjsku. Mogłabym być dla pana dobrym cicerone! Byłybyśmy rade, gdyby pan zechciał odwiedzić, nas!
— Dziękuję pani! — ucieszył się Nesser. — Najchętniej skorzystam z tak miłego zaproszenia w najbliższej przyszłości.
Pożegnał pannę Briard i wyszedł na ulicę. Padał śnieg i okrywał białą smętną płachtą jezdnię, budy dorożek, dachy domów i ubrania przechodniów. Nagie gałęzie drzew rozkwitły puszystemi kwiatami, przypominając Nesserowi lata dzieciństwa, gdy z kolegami robił wyprawy do gór Kanadyjskich po wiosenne różaneczniki o gałązkach, oblepionych białem kwieciem. Szedł i myślał o tem, że w najbliższą niedzielę złoży wizytę pannie Iwonie Briard i jej matce; to sprawiało mu przyjemność, wywoływało podniecenie.
Przyłapał siebie na tem i zaczął w duchu szydzić:
— Czuły ze mnie kawaler! Ujrzałem istotnie piękną kobietę i już mi serce rozmiękło. Rychło patrzeć — bić zacznie mocno na widok panny! Cha! Cha! Muszę się wystrzegać tej pięknej sanitarjuszki! Burżuazyjna panna — nie dla mnie!... Marja Louge, Julja Martin — to rozumiem! Tam już żadnego fałszu być nie może... Panna Iwona Briard... Nie! Złożę wizytę, spełnię obowiązek grzeczności towarzyskiej i nigdy jej więcej szukać nie będę!
Uspokoił się i powolnym krokiem szedł do domu, ogarniając przenikliwym, wszystko spostrzegającym wzrokiem pomniki, gmachy, wystawy sklepów i tłum przechodniów. Tu i ówdzie rzucały mu się w oczy wyraźne ślady wschodu — wystające kości policzkowe, skośne oczy mongolskie, dziwne stroje i okrycia głowy, szerokie, długie płaszcze futrzane o obszernych kołnierzach. Najwięcej jednak przykuwał do siebie uwagę reportera zagadkowy, mglisty wyraz oczu przechodniów. Spostrzegł to już w szpitalu, gdzie poznał arystokrację rosyjską, teraz widział to samo, przyglądając się spotykanym kobietom i mężczyznom z tłumu. W Paryżu i w Kanadzie widywał Chińczyków i Japończyków z taką samą, nieprzeniknioną zasłoną w źrenicach. Widział ją tu w słabszym, mniej wyraźnym, coprawda, stopniu, lecz spostrzegał z łatwością niemal na każdym kroku.
Przez następne dwa dni zwiedzał miasto, muzea, biblioteki, składał wizyty w ministerstwie wojny i ambasadzie francuskiej, wyrabiając dla siebie przepustki na front. W sobotę wysłał do Rumeura kolejną paczkę z feljetonami i, siedząc w wygodnym fotelu, z radością myślał o jutrzejszej wizycie u panny Briard. Zaczął czytać jakąś książkę francuską i czuł, że wszystko to, co zajmowało umysły ludzi przed wojną, przed półrokiem zaledwie, stało się nagle niezwykle nudnem ględzeniem sędziwej staruszki, lub sztucznym sentymentalizmem, nikomu już niepotrzebnym. Ziewnął, odłożył książkę i zaczął się rozbierać. Posłyszał wkrótce dzwonek telefonu w przedpokoju, a po chwili głos służącej przy jego drzwiach.
— Proszą pana ze szpitala francuskiego...
Podszedł do aparatu.
— Czy ma pan już wszystkie dokumenty w porządku? — usłyszał głos panny Briard. — Doskonale! Za trzy godziny na front karpacki odchodzi specjalny pociąg francuski z upominkami i materjałem opatrunkowym. Wydelegowano mnie, jako urzędową przedstawicielkę. Jeżeli pan chce, zarezerwuję dla pana miejsce w naszym pociągu. Będzie pan miał sposobność być na samym froncie, bo jedzie z nami francuska misja wojskowa. Chce pan? Bardzo się cieszę, że mogłam okazać panu tę przysługę! Wyjątkowa okazja do obserwacyj nad interesującemi nas objawami! Zresztą, może pan już o tem zapomniał?
— Ależ nie, panno Briard! — zawołał. — Jeszcze bardziej zajmuje mnie to zagadnienie od chwili, gdy dowiedziałem się, że interesuje ono też panią! Bardzo dziękuję za opiekę! Kiedy i gdzie mam się stawić?
— Odjeżdżamy o północy z dworca Warszawskiego, — odpowiedziała. — Zatem do widzenia w pociągu!
Nesser szybko spakował rzeczy i w godzinę potem był już na dworcu. Wkrótce odnalazł pociąg i, powitawszy Iwonę, ulokował się w przedziale razem z francuskim kapitanem, należącym do misji. Oficer w niezwykle podniosłym tonie wychwalał bojową wartość armji rosyjskiej i w szczególności jakieś wprost bajeczne, feeryczne bohaterstwo oficerów gwardji.
— Przepraszam! — przerwał mu reporter. — Jak liczną armję będą mogli wystawić Rosjanie?
— Jest to niewyczerpany materjał ludzki! — zawołał kapitan. — Liczebność armji może być doprowadzona do 17 miljonów bagnetów i szabel! 17 miljonów! Któż się oprze takiej potędze?
Nesser skrzywił usta ironicznie i zauważył dość niecierpliwie:
— Jak widzę, cała ta armja składa się z oficerów i z gwardji.
— Jakto? — spytał, nie zrozumiawszy go, kapitan.
— Pan mi ciągle opowiada o oficerach gwardji, która może stanowić, powiedzmy, półmiljona ludzi. A jakież są bojowe i moralne wartości reszty, czyli pozostałych 16½ miljonów? — zadał pytanie Nesser.
— Tego nie wiem, bo dopiero teraz zaczynają przybywać rezerwy... — mruknął kapitan, spostrzegając, że jego cywilny towarzysz zna się na sprawach wojennych.
Reporter o nic więcej nie pytał i wkrótce usnął. Trzy dni trwała podróż. Pociąg stał całemi godzinami na stacjach. Przepuszczano przed nim transporty wojskowe, które w pośpiechu posuwano na front karpacki, gdzie sytuacja znowu się psuła pod naciskiem armji generałów Boroewica i Molnara. Nesser przyglądał się dążącym na front wojskom. Jednego rzutu oka wystarczało, aby dostrzec różnorodność typów żołnierzy.
— Jeżeli tak jest, to jakaż powinna być różnica pojęć, temperamentów, ideałów? — mówił do panny Briard. — Trudno ująć to w jednej ręce i prowadzić ku ogólnemu celowi! Sądzę nawet, że byłoby to niemożliwe.
— Nigdy nie myślałam o tem! — odparła. — Ale, niech pan patrzy — ciekawe widowisko!
Na stację wtoczył się długi szereg czerwonych wagonów, nad któremi podnosiły się słupy dymu. Natychmiast odsunięto szerokie drzwi i wozy ukazały swoje wnętrza. Z desek zbite prycze w dwa rzędy były zapchane ludźmi, tobołami i karabinami. Ludzie leżeli i siedzieli, paląc papierosy, i darli się na całe gardło, śpiewając niezrozumiałe dla Francuzów pieśni. Pośrodku wagonu stały piecyki, napełnione kawałkami drzewa. Na żelaznych pokrywach grzały się kociołki i czajniki z herbatą. Koło pieców siedzieli żołnierze najstarsi wiekiem; mieli spuszczone głowy i smutny wyraz twarzy. Oficerowie, zupełnie niepodobni do wspaniałych rotmistrzów i pułkowników gwardji, wyszli na peron. W rozpiętych, pogniecionych bluzach, nieogoleni, w brudnych butach brutalnie krzyczeli na żołnierzy, którzy odprowadzali ich ponurem spojrzeniem i coś pomrukiwali przez zęby.
Płynące z wagonów pieśni były owiane beznadziejną tęsknotą i tylko od czasu do czasu ponure zwrotki przechodziły raptownie w szalone, skoczne refreny. Wszystko razem stanowiło niezrozumiałą mieszaninę troski, beznadziei, smutku i bezmyślnej wesołości. Obce to były dla Nessera śpiewy i budziły w nim niewytłumaczony niepokój. Zwierzył się z tem przed Iwoną i dodał:
— Wydaje mi się wciąż, że słyszę rozlegający się zbliska, niepokojący poryk dzikiego zwierza. Drażni to mnie, bo nie znam ani tego głosu, ani zwierzęcia, które go wydaje.
Sanitarjuszka z zaciekawieniem popatrzyła na niego i odrzekła:
— Muzykę rosyjską trzeba dużo razy słyszeć, wtedy dopiero rozumie się ją.
— Jest to zrozumienie istotne, czy tylko domysł? — spytał.
— Nie wiem... — odpowiedziała, z coraz większem zainteresowaniem słuchając tego człowieka, umiejącego budzić w sobie i w innych niepokojące myśli.
Imponował jej głębią i giętkością rozumu, a to budziło natychmiast inne uczucia, w których kobiety jej temperamentu krystalizują wszelki odruch duszy. W takich chwilach mgiełka zasłaniała jej oczy, rozkosznie rozchylały się usta, ruchy stawały się powolne, pierś oddychała szybciej.
— Jeżeli pan chce, możemy wyjść na peron, — zaproponowała panna Briard, usiłując ukryć mimowolne zmieszanie. — Uprzedzam jednak, że jest spory mróz.
Ubrali się ciepło i wyszli.
— Dziękuję pani za opiekę nade mną i za to, że nie zostawia mnie pani w samotności — rzekł z żartobliwą wdzięcznością. — Boję się samotności i czy wie pani, kto zaraził mnie tym lękiem? Wystraszona na całe chyba życie, nikła, jak trawa przydrożna, mała hafciarka, niejaka Marja Louge... zupełnie do pani niepodobna!
Zaśmiał się i dodał:
— O tak! Zupełnie niepodobna!
— Hafciarka? — zapytała.
— Tak! Hafciarka najzwyklejsza, nierozumna i nieprzystojna. Tymczasem spędziłem w jej towarzystwie parę tygodni! Poco to robiłem — tego nie wiem... Nic mi nie dała ani dla duszy, ani dla ciała przez cały ten czas... Była jedna tylko chwila, której nie zapomnę nigdy... Chwila, zresztą, dla mnie szkodliwa. Marja Louge poglądem swoim na samotność zabrała mi spokój, wytrąciła z równowagi! To była prawdziwa rewolucja! Uczyniłem bowiem w życiu wszystko, aby dojść do równowagi i zachować ją... Taka niepozorna, mała hafciarka, a potrafiła wszakże zburzyć cały gmach mojego egoizmu, posuniętego do ostatecznych krańców!
Zaśmiał się i dorzucił:
— Od tej chwili bałem się poprostu zostać sam... Bolało mnie to i niepokoiło!
— O czemże pan, posiadający tak krytyczny i bystry umysł, rozprawiał z tą... Marją Louge?... — zapytała, zlekka marszcząc czoło. — To zabawne!
— Rozmawiałem z nią o losie jej kochanka — rannego żołnierza i o ich przyszłem życiu, gdy się pobiorą! Była tam jeszcze jedna osoba! Julja Martin — wspaniały okaz pięknej, rudej kobiety, śmiałej, namiętnej, a elokwentnej i paradoksalnej, jak żadna inna!
Na wspomnienie o Julji zmrużył oczy i zaśmiał się cicho, łagodnie. Nie uszło to uwagi panny Briard.
— Skoro był to tak wspaniały okaz kobiety, to spewnością, ciekawsze z nią można było prowadzić rozmowy? — zauważyła oschle.
— I tak, i nie! — odparł wesoło. — To, co pani nazywa „ciekawszą“ rozmową, byłoby prawdopodobnie kwestją układu pieniężnego, bardzo pospolitego i zresztą niewygórowanego co do kwoty. Ale — to doprawdy nie było dla mnie zbytnio ciekawe! Muszę jednak powiedzieć na obronę Julji, że po dwóch dniach naszej znajomości taka rozmowa stała się już wprost niemożliwą, bo wydałaby się zbyt brutalną i obrażającą pannę Martin, a jeszcze bardziej — ośmieszającą mnie. Doprawdy, samotny człowiek postępuje nieraz bardzo niedorzecznie! Pani nie uwierzy, jeżeli powiem, że marzyłem o wydaniu tych dziewcząt zamąż i o roli „wujaszka“ przy nich, coś w rodzaju piastuna ich dzieci! Cha — cha — cha! Stało się to przez Marję, która zatruła mnie lękiem przed samotnością! Nieprawdaż, że nie wydaję się napozór tak niemądrym i do tego sentymentalnym dziwakiem!?
Śmiał się wesoło.
— Bardzo sympatyczne dziwactwo... — odpowiedziała wymijająco.
Wyczuł w jej tonie niezadowolenie i pewną niechęć, a może nawet ironję.
— Poczekaj-że! — pomyślał złośliwie i rzekł: — Wie pani, co za dziwna okoliczność?! Czułem się z temi hafciarkami wyśmienicie! Niczego ode mnie nie żądały i za wszystko były mi śmiesznie wdzięczne. Ja na nie żadnych osobistych planów nie miałem... Zupełnie inaczej bywało, gdym wpadał w sidła Amora, rozstawiane przez damy z towarzystwa. Klęska! Musiałem prowadzić nieprzerwaną grę, walczyć o coś, co ciągle wymykało mi się z rąk, a co wkońcu nie warte było wysiłku i walki. Uczyniło to ze mnie cynika. Opowiem pani...
Chodzili po peronie. Nesser w oględnej formie opowiadał o swoim romansie z Reginą i o feljetonach, przedstawiających w należytem świetle rodzinę Sauvierów. Wysłuchała w milczeniu, patrząc w ziemię. Gdy skończył, rzekła stanowczo:
— Wstrętne!
— Co mianowicie? — zapytał i zacisnął zęby.
— Obyczaje tej rodziny, no i...
— ...moje rewelacje? — poddał z szyderstwem.
— To — na trzeciem miejscu! Na drugiem — wstrętne jest społeczeństwo, tolerujące w swojem gronie podobnych Sauvierów! — odpowiedziała surowym głosem.
— A jakiż wyrok na mnie zapadnie? — spytał, patrząc na nią wyzywająco, gotowy do obrony.
Milczała długo, przyglądając się żołnierzom, wyłamującym część sztachet przy ogródku peronowym i znoszącym kawałki drzewa na opał piecyków.
— Niech się pani nie krępuje w doborze słów! Wytrzymam! — rzekł z rosnącą natarczywością.
Podniosła na niego oczy i spytała:
— Poco mi pan opowiadał o tem?
— Przecież nie zgorszyłem pani? — zaśmiał się złośliwie. — We współczesnej literaturze znajdywała pani niezawodnie jeszcze drażliwsze tematy i drastyczniejsze sceny?
— Poco mi pan opowiadał o tem? — powtórzyła, nie spuszczając z niego wzroku.
Nesser zupełnie niespodziewanie zmieszał się i, pokrywając śmiechem to przykre dla siebie uczucie, przychodzące w tak niestosownej chwili, odpowiedział niemal brutalnie:
— Żeby pani wiedziała, z kim jest zmuszona obcować!
— Czy to potrzebne jest dla pana, czy dla mnie?
— I dla pani i dla mnie! — zaśmiał się. — Nie lubię niejasnych sytuacyj!
Zapanowało kłopotliwe milczenie. Nesser czuł, że panna Briard obmyśla odpowiedź. Nie zawiódł się. Podniosła głowę i powiedziała dobitnie:
— Gdyby pan napisał to wszystko o mężczyźnie, nikt nie napadłby za to na autora, oprócz poszkodowanego, któremu, zresztą, nie odmówiłby pan dania satysfakcji. Natomiast, napisawszy prawdę o kobiecie, naraził pan sobie opinję publiczną. Tak zawsze bywa, niestety! Doprawdy, jakie to potworne i wstrętne, że społeczeństwo otacza jednakową czcią i opieką kobiety uczciwe i szlachetne, a obok — takie „panie Reginy“! Dlaczego sąd ma prawo wywlec na widownię przeszłość bohaterki sensacyjnego mordu, a dziennikarzowi nie wolno dotknąć ukrytych zbrodni, popełnianych codziennie przez „damę z towarzystwa“?
— Jednak byłem bliskim człowiekiem dla pani Sauvier? — zauważył Nesser, śledząc wyrazistą, zarumienioną twarz pięknej dziewczyny.
— Tak... — odparła. — Myślałam o tem. To była przykra okoliczność. Zrobił to pan przez zemstę?
— Przez zemstę! — szepnął.
— Gdyby pan kochał tę kobietę, czy mógłby pan ją zabić?
— Zdaje mi się, że tak... — odpowiedział po pewnym namyśle. — Na początku naszej znajomości, wydawało mi się, że pokochałem Reginę, lecz później ogarnął mnie wstręt do tej „porządnej“, religijnej, otoczonej powszechnym szacunkiem damy światowej. Dodam, że był to wstręt nieprzeparty, — rasowy wstręt proletarjusza, umiejącego łączyć go z nagłym wybuchem zmysłowości.
— Z mego kobiecego punktu widzenia, w dążeniu do ścisłej klasyfikacji dobra i zła, nie odsądzam pana od czci i honoru... — zadecydowała poważnym głosem.
Nesser znowu zaśmiał się.
— Śmiała decyzja! — zawołał. — Po raz pierwszy spotykam się z taką odwagą i kategorycznością! W każdym razie dziękuję pani i zapewniam, że byłem z nią zupełnie szczery! Chciałem, żeby pani miała o mnie prawdziwe wyobrażenie. Powtarzam — nie lubię niejasnej sytuacji, szczególnie nie chciałbym jej w stosunku do pani...
Spojrzała na niego pytająco.
— Właśnie! — dodał z przyjaznym uśmiechem. — W stosunku do pani, która ma takie wszystko rozumiejące i prawdomówne oczy.
Ciemny rumieniec okrył twarz panny Briard.
Konduktor gwizdnął przeciągle. Powrócili do pociągu, który niebawem drgnął, zgrzytnął i powlókł się dalej. Nesser dopiero przed wieczorem odszukał Iwonę. Znalazł ją zajętą sortowaniem paczek i wypełnianiem faktur. Udała, że nie ma czasu na rozmowę z nim. Siedzieli obok siebie podczas kolacji.
Zawiązała się ogólna rozmowa o nowych posunięciach na froncie wschodnim.
Nagle sanitarjuszka pochyliła głowę i szepnęła do Nessera:
— Po tym wypadku z panią Sauvier istotnie można oddać pierwszeństwo hafciarkom o wyraźnej moralności przed obłudnym purytanizmem wyższych sfer towarzyskich. Myślałam dziś o tem i... o panu...
— Moje myśli też krążyły dokoła pani — odpowiedział — a były chwilami, jak drapieżne jastrzębie, chwilami, jak białe gołębice...
Zaczął się śmiać cicho, patrząc na czarne pasemko włosów, ukrywających małe, kształtne ucho sąsiadki. Po chwili zapytał:
— Co pani nazywa purytanizmem, uprawianym w wyższem towarzystwie?
— Strach przed tem, co jest naturalne i niezbędne — odparła, nie patrząc na niego.
— Czy dotyczy to tylko fizycznej strony życia? — zapytał i dodał natychmiast: — Bo jeżeli tak, to pani się myli chyba. Panie z towarzystwa nie odmawiają sobie drobnych, a niezbędnych... powiedzmy — rozrywek, niezbędnych w szarzyźnie ich błyskotliwego życia — pustego, jak ta blaszanka od sardynek.
— Tak! Wiem o tem, lecz panie te usiłują udawać w takich wypadkach nieszczęśliwe ofiary losu, ukrywają nawet przed kochankiem własne, całkiem naturalne popędy, a najczęściej starają się połączyć miłosne przygody z kombinacjami różnej wartości moralnej — od oszukiwania męża lub rodziców, od upominków w postaci czeków bankowych, do znaczniejszych sum, wypłacanych za szpiegowską robotę. Jednak fałszywy purytanizm ich nietylko na tem polega. Upatruję go w tradycyjnych zabiegach koło utrzymania się na powierzchni życia bez żadnego prawa na to, wobec braku moralnych, umysłowych, a często nawet fizycznych wartości... Jest w tem wstrętna obłuda!
To powiedziawszy, podniosła swoje piękne oczy, w których Nesser dostrzegł błyski wyzywającej śmiałości.
Wzruszył ramionami i zauważył:
— Najzupełniej zgadzam się z treścią tej przemowy, panno Briard! Zachwyca mnie pani swoim zdrowym i pełnym odwagi rozsądkiem! Jest to rzadkie zjawisko u kobiet!
Zarumieniła się ponownie i nie odezwała się więcej.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.