<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Ku Mapimi
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI
PORWANIE

Po gorączkowych chwilach, obfitujących w tak niezwykłe wydarzenia, nastąpiło w hacjendzie kilka tygodni ciszy. Sternau postanowił czekać, aż Unger wróci do zdrowia, każda bowiem najbłahsza, nieprzewidziana drobnostka mogła wpłynąć na stan jego umysłu, a nawet na życie. Po dwóch tygodniach chory mógł opuścił łóżko, po trzech spacerować po ogrodzie, a po miesiącu odbywał już dłuższe przechadzki. Umysł jego pracował zupełnie normalnie; od chwili, gdy wróciła mu pamięć, prześladować go zaczęła myśl o zemście na Alfonsie de Rodriganda. Dlatego zatrzymywał przyjaciół, chciał się bowiem do nich przyłączyć, aby wspólnie dokonać aktu zemsty. Ponieważ musiał się przyzwyczaić do jazdy konnej — czekała ich przecież podróż daleka — przyjaciele, chcąc nie chcąc, odłożyli wyprawę do czasu, aż mózg rekonwalescenta będzie mógł znieść kołys i wstrząsy siodła.
Tak przeszło kilka tygodni.
Mariano przez cały czas korespondował ze swoją, narzeczoną. Pisał do niej dwa razy; odpowiedziała na obydwa listy. Nakłaniała go w nich, aby w dalszym ciągu szedł za wskazówkami Sternaua, zapewniała o swej miłości i przywiązaniu. Sternau pisał do żony przed swą podróżą z Veracruz do Meksyku; w liście tym prosił, by odpowiedź wysłała do stolicy pod adresem Amy Dryden, która dostarczy mu ją, gdziekolwiekby się znajdował. Dziś Mariano otrzymał znów wiadomość od ukochanej. Koperta była spora; gdy ją otworzył, znalazł list dla siebie i dla Sternaua.
List był z Reinswalden, z ojczyzny Sternaua. Zawierał kilka stron, zapisanych drobnemi literkami; na jednej kartce pisała do Ungera żona i mały Kurt. Roseta donosiła, że się im wszystkim dobrze w domu powodzi. Przeczytawszy list, Sternau włożył go do portfelu, wszedł za hacjendę, schwytał najdzikszego konia, dosiadł i pognał na sawanę. Chciał być sam ze swemi myślami. —
Nasz rekonwalescent nosił dotychczas na ranie, pozostałej po operacji głowy, okrawek przegotowanej skóry, który miano zamienić później na złotą płytę. Urządzał codziennie w towarzystwie doktora Sternaua przejażdżki konne; po jakimś czasie stan jego poprawił się do tego stopnia, że mógł już na dobrym koniu, o równym kroku, odbywać wycieczki na dalszy dystans. Sternau ustalił dzień odjazdu; mieli pozostać w hacjendzie jeszcze przez tydzień.
Był to dla Emmy i jej ukochanego tydzień szczęścia; serca mieli pełne tkliwości dla Sternaua, któremu przecież wszystko zawdzięczali.
Pedro Arbellez, przyjąwszy dzierżawę z rąk Juareza, często bywał w hacjendzie Vandaqua. Pewnego dnia poprosił przyszłego małżonka córki, który już wkrótce miał opuścić hacjendę, aby mu towarzyszył. Ponieważ mrok zapadał, postanowili wrócić dopiero dnia następnego.
Wkrótce po ich odjeździe zobaczył Sternau przez okno sylwetkę jakiegoś jeźdźca, który pędził w kierunku hacjendy. Gdy jeździec się zbliżył, Sternau poznał po uniformie, że to oficer ułanów. Zszedł więc szybko do zebranych w jadalni domowników hacjendy i zakomunikował im przybycie obcego.
Jeździec stanął niezadługo na dziedzińcu, gdzie powitała go Emma, jako pani domu.
— Czy to jest hacjenda del Erina? — zapytał, skłoniwszy się, przybysz.
— Tak — odpowiedziała Emma.
— Właścicielem jej Pedro Arbellez?
— Tak; jestem jego córką.
— Benito Juarez posyła mnie, jako gońca, z wiadomościami do Monclovy. Wódz mój powiedział, że sennor Arbellez udzieli mi gościny na wypadek, gdybym przed nadejściem nocy nie mógł dotrzeć do celu.
— To się samo przez się rozumie, sennor. Ojca wprawdzie niema, wróci dopiero jutro, ale niemniej znajdzie pan wygodny odpoczynek. Zostawcie konia vaquerom i wejdźcie, proszę, do jadalni.
Nieznajomy gentleman udał się za panią domu na górę; Emma przedstawiła go obecnym. Usiadł przy stole i spożył z domownikami kolację. W rozmowie nie brał prawie udziału; gdy Sternau zapytał o miejsce pobytu Juareza, odparł wymijająco:
— Dyplomatyczne i wojskowe względy nie pozwalają mi chwilowo odpowiedzieć na to pytanie, sennor. Juarez nie chce, by wiedziano, gdzie przebywa.
Brzmiało to obco. Sternau obrzucił nieznajomego badawczem spojrzeniem i zrezygnował z dalszej rozmowy.
Po jakimś czasie oświadczył nieznajomy, że chciałby się udać na spoczynek, gdyż będzie musiał wyruszyć bardzo wcześnie; stara Marja Hermoyes wskazała mu pokój, w którym miał przenocować. Wszedłszy do niego, przybysz, jak stał, w ubraniu, z papierosom w ustach, rozciągnął się w hamaku. Ćmił tak jednego papierosa po drugim, nasłuchając, co się dzieje na korytarzu. O północy podszedł z lampą do okna i zatoczył nią koło. Po chwili, powtórzywszy ten gest, lampę zgasił. Po kilku minutach ktoś rzucił w szybę okna garść piasku, poczem okno się otwarło...
Rozmowa w jadalni ożywiła się dopiero po odejściu oficera, obecność jego bowiem przygnębiała domowników. W oczach jego było coś kłującego, w głosie coś ostrego, odpychającego. Najbardziej zastanowiło to wszystko Sternaua. Jakiś głos wewnętrzny, z którego niedokładnie zdawał sobie sprawę, przestrzegał przed tym oficerem, usposabiał go niechętnie. Sternau zauważył, że mundur źle leży na przybyszu, jakgdyby nie na jego miarę skrojony.
Czy człowiek ten był istotnie oficerem? Verdoja i Pardero oddalili się, przysiągłszy zemstę, a od chwili, gdy Arbellez zarządzał hacjendą Vandaqua, hacjenda del Erina była pozbawiona vaquerów. Sternau postanowił mieć się na baczności. Wyszedł więc na korytarz i nasłuchiwał pode drzwiami. Co porabia nieznajomy? Widocznie śpi, bo w pokoju cisza. Sternau zszedł na dziedziniec, aby go obejść, rozejrzeć się dokoła. Nie przeczuwał nawet, co go spotka. —
Tuż przed zachodem słońca od strony Saltillo zbliżał się oddział jeźdźców, liczący dwunastu ludzi, z Verdoją i Parderem na czele. Z nastaniem ciemności oddział utknął w lesie, w którym leżał ów kamień, służący niedawno rotmistrzowi do poruzumiewania się z bandytami. Jeźdźcy zsiedli z koni, zaprowadzili je w zarośla i przywiązali do drzew. Dwóch ludzi zostało na warcie; reszta ruszyła ku hacjendzie piechotą.
Verdoja i Pardero rozmawiali półgłosem.
— Szczęśliwy to traf, że nasze mundury znalazły się w mieście; Enrico mógł się wkraść jako szpieg, będziemy więc poinformowani o wszystkiem, zanim przystąpimy do rzeczy.
— Żeby go tylko nie zdemaskowali.
— Nie boję się o to. To sprytna bestja, nie zdradzi się żadnym gestem, żadną miną. Przeczuwam, że wszystko pójdzie gładko.
Był czas nowiu, więc na dworze panowała ciemność. Ludzie rotmistrza obeszli hacjendę i około północy przekradli się tylnem wejściem.
— Na górze są pokoje dla przyjezdnych, — rzekł szeptem Pardero. — Za chwilę otrzymamy znak. Czy przeleziemy tymczasem przez płot?
— Tak. Przycupniemy potem w jakimś kącie.
Żołnierze musieli zostać po tamtej stronie płotu; skulili się pod nim i czekali. Verdoja zaś I Pardero przeskoczyli przez płot i ukryli się wpobliżu. Zaledwie przykucnęli, usłyszeli kroki na piasku dziedzińca. To Sternau się zbliżał.
— Musimy przypaść do ziemi... Ktoś idzie... — szepnął Verdoja.
Sternau, zbliżający się wolno i cicho, przystanął u węgła domu; nasłuchiwał tu przez chwilę, poczem ruszył dalej.
— To był on — rzekł Pardero półgłosem. — Co zrobimy?
— Huzia na niego. Zwalę go kolbą. Później mielibyśmy z nim więcej kłopotu.
— Ale gdy zauważą, że go niema?
— Nikt nie zauważy. Wszyscy są już w łóżkach; wyszedł z własnego popędu. Uwaga...
Verdoja ujął dubeltówkę za lufę i podkradać się zaczął za Sternauem w kierunku płotu. Piasek był tu pokryty trawą, która tłumiła odgłos kroków. Znalazłszy się wpobliżu Sternaua, Verdoja schylił się na moment, by zmierzyć dokładnie pod światło gwiazd dzielącą ich odległość. Skoczył naprzód. Sternau miał ucho czułe; usłyszawszy za sobą lekki szelest, odwrócił się, ale w tejże chwili otrzymał w głowę tak straszliwe uderzenie kolbą, te padł na ziemię, nie jęknąwszy nawet.
— Pardero! — zawołał eks-rotmistrz. — Do mnie!
— Macie go?
— Tak; właśnie go wiążę. Każcie sobie rzucić przez płot jakiś knebel.
Po chwili Pardero wrócił z kneblem.
— Oto jest — rzekł. — No, gładko poszło, przyjacielu. To był jedyny ptaszek, którego należało się obawiać; z innymi nie będziemy mieli kłopotu. Ah, a tam Enrico daje znaki.
Ujrzeli dwukrotne kręgi światła, które z okna swego pokoju opisywał wrzekomy oficer. Po chwili światło zgasło.
— Gdzie umieścimy Sternaua?
— Położymy go poprostu tam, gdzieśmy stali przed chwilą. Cóż. ptaszek mocno związany, a zresztą, może go nawet zabiłem. Czy tak, czy owak, nie ucieknie.
Uporawszy się ze Sternauem, Verdoja rzucił garść piasku w kierunku okna, z którego przed chwilą pojawiły się znaki.
— Enrico?
— Tak — odpowiedział któś z góry szeptem. — Wszystko w porządku?
— Spuśćcie powróz.
Podczas gdy Enrico spuszczał powróz z okna, Pardero otrzymał od jednego z czekających za płotem ludzi drabinkę sznurową. Przywiązaną do powrozu, podnieśli i umocowali na górze.
— Będzie trzymać — szepnął Enrico.
Verdoja wspiął się po drabince; dotarłszy do okna, rzekł:
— Mieliśmy szczęście. Sternau Jest już w naszych rękach. Chodził koło domu; zadałem mu cios kolbą i związałem.
— A to świetnie. Obawiałem się tego siłacza. Musiał wyjść przez frontowe drzwi. Właściwie drabinka nie jest potrzebna.
— Ależ nie. Drabinka oszczędzi nam hałasu, któryby powstał, gdybyśmy szli przez korytarz i schody.
— Postawię przy głównem wejściu dwóch ludzi, aby nikt nie mógł zbiec.
Verdoja spuścił się nadół po drabince i rozkazał swym ludziom, aby jak najciszej przesadzili płot i kolejno ruszyli po schodach do pokoju Enrica. Dwóch z nich zaprowadził przed front budynku, gdzie drzwi były istotnie tylko przymknięte. Rozkazał stanąć za niemi i pilnować, aby nikt z mieszkańców domu nie opuszczał.
Wrócił do drabinki sznurowej, aby wdrapać się znowu na górę. Drabinkę zabrano; okno zostało przymknięte.
Dotychczas szło wszystko dobrze. Dostali się do hacjendy, niezauważeni przez żadnego z vaquerów; ujęli najniebezpieczniejszego przeciwnika. Teraz trzeba było załatwić się bez hałasu z resztą.
— Hacjendera niema w domu — szepnął Enrico.
— Gdzież jest? — zapytał Verdoja.
— W hacjendzie Vandaqua. Zabrał ze sobą zięcia.
— Do djabła! On ma zięcia? — zapytał śpiesznie Verdoja.
— Chciałem powiedzieć narzeczonego swej córki.
— Któż to taki?
— Nazwała go Antonio; był podobno bardzo chory.
— Pah, ten? I pojechał do Vandaqua?
— Tak.
— No, ten nam zbyteczny. A Mariano, czy jest w domu?
— Jest.
— A kapitan Unger?
— Także.
— A sennorita Emma i Indjanka?
— Widziałem obydwie.
— W porządku. Wiem, w którym pokoju śpi każda z nich. Czy masz ślepą latarkę?
— Mam. Czy zapalić?
— Naturalnie. A teraz za mną.
Cichaczem otworzyli drzwi pokoju i jeden za drugim wyszli na korytarz, który Enrico na chwilę oświetlił promieniem ślepej latarki.
Verdoja przedewszystkiem zaprowadził swych ludzi pod drzwi pokoju Mariana. Zapukał cicho kilka razy.
— Kto tam?
— To ja, Stemau, — odparł Verdoja szeptem ledwie dosłyszalnym.
— Ah, to ty. Cóż się stało?
— Otwórz prędko. Mam ci coś bardzo ważnego do zakomunikowania.
— Zaraz.
Słychać było, jak w pokoju skrzypnęło łóżko.
— Nie zapalać światła — szepnął przezorny Verdoja.
Mariano zarzucił na siebie ubranie i otworzył.
— Wejdź — rzekł szeptem, zaciekawiony, co mu Sternau powie.
Słyszał tylko kroki jednego człowieka, a nie kilku.
Schwytano go w jednej chwili; dwoje rąk chwyciło Mariana za szyję i zasznurowało mu gardło tak, że nie mógł odetchnąć, ani wydać ze siebie dźwięku. Chciał się bronić, skrępowało go jednak kilka mocnych ramion; związano mu korpus, ręce i nogi mocnemi rzemieniami i zakneblowano usta; teraz dopiero puściła go para żelaznych rąk, uciskająca gardło. — Był jeńcem.
— No, z tym sprawa załatwiona. A teraz do Ungera — rzekł Verdoja.
Z Ungerem poszło im nieoporniej, niż z Marianem.
Sternaua, Mariana i Ungera schwytano; a tymczasem dom cały spoczywał, pogrążony we śnie.
— Teraz do sennority — rozkazał Verdoja.
Zapukali cicho do drzwi Emmy.
— Kto tam? — zapytała.
Verdoja starał się nadać swemu głosowi dźwięk jak najbardziej miękki i cichy:
— To ja, Karja.
— Czego chcesz?
— Muszę z tobą pomówić. Otwórz, Emmo...
— Poco? — Nie tak głośno. Chodzi o tego przybysza — oficera. Nie wiem, czy mam obudzić sennora Sternaua?
Emma dała się wciągnąć w pułapkę.
— Ah, więc grozi niebezpieczeństwo? — zapytała. — Zaczekaj, zaraz otworzę...
Podniosła się z łózka, odsunęła zasuwkę drzwi.
— Wejdź. O cóż chodzi?
Verdoja wpadł do pokoju i chwycił ją za gardło. Upadła na podłogę, nie próbując nawet się bronić, straciła ze strachu przytomność, leżała bez ruchu. Teraz udali się do sypialni Indjanki.
I tutaj podstęp odniósł ten sam skutek, tylko że Karja nie zemdlała. Była przecież córką wodza Indjan i nie miała delikatnych nerwów wypieszczonej Meksykanki. Skrępowano ją i skneblowano usta.
Złoczyńcy mieli teraz wszystkie ofiary w ręku. Byli panami całego pierwszego piętra. Verdoja i Pardero wiedzieli, że na dole, w oficynie, śpią vaquerzy. Obawiając się, że z powodu zdobyczy może powstać spór hałaśliwy, zabronili plondrowania. Po trzech ludzi pilnowało Mariana i Ungera; mieli włożyć swym ofiarom ubrania. Verdoja udał się do Emmy, Pardero zaś do Karji.
Gdy eks-rotmistrz wszedł do pokoju córki hacjendera, było w nim zupełnie ciemno. Zapalił więc świecę. Emma zaczęła wracać do przytomności. Rozkazał drżącej z przerażenia dziewczynie, by się ubrała, sam zaś wyjął ze szafy najpotrzebniejsze do dalekiej jazdy konnej rzeczy. —
Karja nie leżała martwo na podłodze; miotała się to w tę, to w drugą stronę, usiłując wyzwolić z więzów. Pardero wszedł, zamknął drzwi za sobą i zapalił świecę.
Czas naglił. Wziął w ręce krępujące ją więzy i rozluźnił nieco, nie tak jednak, by miała wolność zupełną; zmusił ją teraz, by się ubrała. Była zupełnie spokojna. W pierwszej chwili patrzyła dziko i ponuro, teraz oczy miała zamknięte. Zdawało się, że obojętnie przyjmie wszystko, cokolwiek ją spotka.
Otworzyły się drzwi. Verdoja zapytał:
— Gotowiście?
— Tak.
— Weźcie jeszcze klika chust, koców i jazda.
Ubrano również Mariana i Ungera; byli tak skrępowani i związani, że się ruszyć nie mogli; zaniesiono ich na dziedziniec. Po chwili Verdoja i Pardero znieśli Emmę i Karję.
Nikt w hacjendzie nie słyszał, co się dzieje. Otworzono główną bramę i wniesiono Sternaua. Zalegał gęsty mrok, nie można więc było zobaczyć, czy oczy ma otwarte, czy też zamknięte; przez cały czas jednak leżał bez ruchu.
Wyniesiono jeńców za bramę; każdego z nich dźwigało dwóch ludzi. Jeden z napastników został, aby zamknąć bramę, a następnie przeskoczyć przez płot i przyłączyć się do towarzyszy. Rabusie przybyli do hacjendy przed godziną; w dwa kwadranse później byli już w lesie przy koniach.
Dla jeńców przeznaczono pięć wierzchowców; dwa miały siodła damskie. Przymocowano ofiary do koni; teraz okazało się, że Sternau odzyskał przytomność.
Trzynastu napastników utworzyło pięć grup. Ungera, Mariana i Sternaua prowadziło po trzech ludzi; Verdoja i Pardero dobrali sobie po jednym. Rozdzielili się i ruszyli w różnych kierunkach. Tym podstępem pragnęli utrudnić pogoń. Dopiero po całodziennej podróży miały się połączyć dwa oddziały, po dwóch dniach dwa następne. Miejsca spotkania wyznaczono zgóry. Każdy ze zbojów na kilka dni przed napadem zbadał dokładnie drogę, którą wypadało mu przebyć; trudno więc było wątpić w powodzenie wyprawy. Dwie tylko okoliczności mogły pokrzyżować plany. Z powodu rozdrobienia Verdoja narażał się na niebezpieczeństwo, że go właśni ludzie oszukają, ponadto, w razie napadu, trzech zbrojnych mniej jednak znaczy, aniżeli trzynastu.
Verdoja uświadomił to sobie dopiero następnego ranka, przy pierwszym postoju. Miał obok siebie Emmę, resztę jeńców powierzył porucznikowi i Meksykanom. Pierwszego dnia droga prowadziła wśród pagórków, urastających na zachodzie w pasmo górskie, które ciągnęło się od północy na południe stanu Coahuila. Nastepnego dnia jechali wzdłuż zachodniego stoku pagórków; gdy słońce stanęło w zenicie, dotarli nad brzeg pustyni Mapimi, która uchodzi za najstraszliwszą połać Meksyku.
W tem miejscu miały się spotkać pozostałe cztery grupy. Verdoja czekał z niepokojem na rezultat swego zbrodniczego podstępu.
W godzinę po jego przybyciu od południa wypłynął oddział jeźdźców. Gdy się zbliżył nieco, Verdoja rozeznał ośmiu ludzi. Odetchnął z ulgą; były to bowiem grupki, które miały przyprowadzić Mariana i Sternaua. Verdoja powitał swych sojuszników z wielkiem zadowoleniem.
Obydwaj jeńcy byli nieludzko związani. Tylko kneble zdjęto im z ust, aby mogli oddychać swobodnie.
Nad wieczorem pojawiła się ku zadowoleniu Verdoji reszta zbójów, prowadząc Karję i Ungera. Żaden z oddziałów nie był ścigany, Verdoja uważał więc, że od tej chwili będzie mógł odbywać podróż bez narażania się na niebezpieczeństwo.
Rozbili obóz. Przy ognisku spożyto kolację; potem nakarmiono jeńców, którzy mieli ręce skrępowane, ustawiono warty i udano się na spoczynek.
Verdoja objął umyślnie pierwszą straż, aby podręczyć nieco jeńców, z których żaden nie odzywał się ani słowem. Jeńcy leżeli pośród koła, utworzonego przez jedenastu Meksykan. Verdoja podszedł przedewszystkiem do Ungera i zapytał:
No, chłopcze, jak ci się podobał spacerek? Mam wam oddać ukłony od kogoś bardzo życzliwego.
— Któż to taki?
— Od niejakiego Corteja.
— Z Meksyku?
— Tak. To, zdaje się, wasz dobry przyjaciel.
Verdoja świadomie zdradzał swą tajemnicę, chciał bowiem za wszelką cenę dowiedzieć się, dlaczego Cortejo tak usilnie pragnął śmierci tych ludzi; gdyby mu się to udało, miałby broń w ręku przeciw niemu. Dlatego wymienił nazwisko, licząc na jakąś nieostrożną odpowiedź jeńców.
— Niech go djabli porwą — rzekł Unger.
— Was raczej djabli porwą.
— Ale razem z tobą.
— Zamilcz, łotrze, albo ci pokażę, kto z tobą mówi.
Po tych słowach kopnął Ungera i podszedł do Mariana.
— Czy widzisz, jak się kończy sekundowanie szubrawcom? — zapytał. — Teraz cierpisz za swoich towarzyszy. Czy znasz waszego przyjaciela Corteja?
Mariano milczał.
— Znasz go? — powtórzył Verdoja.
Mariano milczał nadal.
— Widzę, że trzeba was nauczyć posłuszeństwa. Będziecie wy już śpiewać.
Eks-rotmistrz kopnął zkolei Mariana i podszedł do Sternaua, który tak był związany, że nie mógł ruszyć ani ręką, ani nogą; jedynie kolana miały nieco swobody.
— No i cóż, psie przeklęty? — rzekł Verdoja. — Okaleczyłeś nas, pozbawiłeś ręki, więc spotka cię podwójna kara. Powiedz mi, jakie to gwiazdy widziałeś, kiedy zdzieliłem cię kolbą przez głowę?
Sternau leżał nieruchomo.
— Nie chcesz odpowiadać? Poczekaj-no; już cię zmuszę do mówienia.
Podniósł nogę, aby kopnąć Sternaua, ale ten błyskawicznym ruchem podciągnął nogi, wyprostował je po chwili i uderzył niemi Verdoję w brzuch z taką siłą, że eks-rotmistrz zwalił się na ziemię, głową padając prosto w ogień. Podniósł się wprawdzie natychmiast, ale głośny ryk wskazywał, że coś mu się złego przytrafiło.
— Moje oko, moje oko — ryczał Verdoja.
Zbudził wszystkich ze snu; zbóje podeszli do niego, odsunęli mu rękę od oka i zaczęli badać. Okazało się, że ukłuł się odłamkiem płonącego drzewa; koniec drzazgi tkwił jeszcze w oku.
— Oko jest stracone, gdyż niema lekarza, — rzekł jeden z Meksykan.
Verdoja jęczał bez przerwy; dopiekały mu nieludzkie bóle. Biegał wokoło i błagał, by mu drzazgę wyciągnąć, ale nikt nie chciał się na to poważyć.
— Tu pomoże tylko jeden człowiek, — rzekł Pardero — Sternau.
— Co? Ten pies Sternau, sprawca mego nieszczęścia? Zachłostam go na śmierć — mruknął ponuro Verdoja.
— Jest lekarzem. Tylko on potrafi wyciągnąć drzazgę.
— Niechaj wyciągnie. A potem zwinę go w kabłąk i przykuję do konia. Niech popamięta moją zemstę.
Pardero podszedł do Sternaua i zapytał:
— Czy sennor jest okulistą?
Ponieważ zapytanie porucznik wypowiedział tonem uprzejmym, Sternau odparł:
— Tak jest.
Może zresztą nie dałby żadnej odpowiedzi, gdyby mu nie zaświtała w głowie myśl o ucieczce.
— Czy będzie pan mógł usunąć drzazgę?
— Tego nie wiem. Muszę zbadać oko.
— Więc dobrze. Rozluźnię panu więzy na tyle, że będzie sennor mógł wstać.
Pardero zdjął Sternauowi rzemienie z nóg i podsunął do ogniska, przy którem Verdoja jęczał przeraźliwie.
— Niech go pan zbada — polecił Pardero.
Verdoja odsunął rękę, którą zasłaniał zamknięte oko, i, patrząc na Sternaua zdrowem okiem, mruknął:
— Łotrze, jeżeli w tej chwili nie przywrócisz mi wzroku, każę cię przypalać rozżarzonemi szczypcami. Zaczynaj.
Otworzył na kilka sekund obolałe oko. Pardero świecił zboku pochodnią. Rozmowę prowadzono w narzeczu meksykańsko-hiszpańskiem. Sternau był przekonany, że wśród wszystkich obecnych tylko Unger rozumie po niemiecku; nachylony nad okiem Verdoji, rzekł więc:
Mut, ich werde euch befreien! — Odwagi, uwolnię was!
— Coś powiedział? — ryknął Verdoja.
— My, lekarze, nazywamy każdą chorobę i ranę z łacińska; wymieniłem po łacinie nazwę skaleczenia — odparł Sternau.
— Czy będzie można usunąć drzazgę?
— Tak.
— Więc usuń ją w tej chwili.
— Mam przecież związane ręce.
— Rozwiążcie go — rozkazał Verdoja.
— A jeżeli ucieknie? — wtrącił Enrico.
— Zwarjowałeś? — zapytał Pardero. — Trzynastu nas; jakżeby uciekł? Utwórzcie koło i weźcie go w środek.
Tak się też stało. Gdy Sternau wypowiedział słowa, zrozumiałe tylko dla Ungera, ten chrząknął na znak, że je pojął. Sternau mógł więc działać.
— Nie mogę ująć drzazgi palcami — rzekł. — Dajcie mi sztylet.
Otrzymał sztylet. Był teraz wolny od więzów i miał broń w ręku. Ale jak dostać strzelbę i naboje?
Dookoła obozu pasły się konie. Karabiny były ustawione w piramidy. U pasa Verdoji zwisało coś w rodzaju torby, służącej mu za kasę, obok niej zaś torby z kulami i prochem. W przeciągu sekundy Sternau miał plan gotowy.
Przyjrzał się sztyletowi — był cienki, ostry. Podszedł więc do Verdoji i położył mu rękę na głowie. Oczy wszystkich były teraz skierowane na Verdoję i Sternaua.
— Otwórzcie chore oko, a zamknijcie zdrowe, — rozkazał Sternau.
Chciał, aby Verdoja nic nie widział.
Eks-rotmistrz usłuchał polecenia; Sternau zbliżył sztylet do jego twarzy. Nagle skierował rękę nadół. W okamgnieniu odciął torbę do pasa Verdoji i wziął ją w zęby, aby mieć ręce swobodne. W tejże chwili chwycił Verdoję w swe herkulesowe ramiona i odrzucił w kierunku stojących obok Meksykan. Trzech, czy czterech z pośród nich padło na ziemię. Sternau skorzystał z tego momentu i zaczął uciekać w ogromnych susach. Za chwilę miał już w ręku strzelbę i, dosiadłszy pierwszego z brzegu konia, pogalopował na nim.
Stało się to wszystko niemal błyskawicznie. Gdy z trzynastu piersi rozległ się okrzyk przerażenia, było już za późno. Każdy ze zbójów chwycił za strzelbę, lub pistolet. Padło kilka strzałów. wszystkie jednak chybiły.
— Jazda! Za nim! Musimy go pochwycić! — ryczał Verdoja.
Kilku z pośród zbójów skoczyło na koń i ruszyło w kierunku, w którym uciekł Sternau.
Sternau liczył się oczywiście z pościgiem. Uciekając wprost przed siebie, badał strzelbę. Ta nabita dubeltówka wystarczała, by pozbawić życia niejednego ze ścigających.
Zatrzymał konia i nawrócił w kierunku, skąd rozlegał się galop ścigających. Nie jechali ławą, a rozwinęli się w szeroką linję. Pewni, że Sternau będzie uciekał w kierunku prostym i że bedą słyszeć tętent jego konia, nie liczyli się wcale z tem, iż zatrzyma konia i zaczeka na nich.
Było zupełnie ciemno. Koń stał spokojnie. Sternau zeskoczył szybkim ruchem i zmusił wierzchowca do położenia się na ziemi. Meksykanie minęli go, rozsypując się na prawo i lewo. Sternau błyskawicznie dosiadł znowu konia, który się podniósł wraz ze swym jeźdźcem, i pognał za Meksykanami. Po kilku minutach znalazł się między dwoma przeciwnikami, z których każdy uważał go za swego towarzysza-sąsiada. Sternau puścił rękę z cyngla, ujął strzelbę za lufę i podsunął swego konia do Meksykanina, który jechał po jego prawicy. Gdy to Meksykanin zauważył, zawołał:
— Posuń się na lewo! W tej chwili spadła na niego kolba Sternaua i zdruzgotała mu czaszkę.
Odważny lekarz chwycił za uzdę wierzchowca Meksykanina i zatrzymał. W przeciągu jakiejś minuty ściągnął z jeźdżca, co mu było potrzeba, poczem puścił konia wolno. Teraz zbliżył się do sąsiada, jadącego po lewej stronie. Meksykanin zapytał:
— Powiedziałeś, abym się przesunął na lewo, a sam się pchasz na mnie? Więcej na prawo!
— Zaraz, zaraz — odparł Sternau.
Zanim Meksykanin zdołał zmiarkować, co się święci, uderzenie kolby zmiażdżyło mu czaszkę. Sternau zkolei jego konia zatrzymał, ogołocił jeźdźca, poczem odpędził zwierzę.
Zaczął nasłuchiwać; zorjentowawszy się, że Meksykanie galopują na prawo od niego, podążył w tym kierunku, badając po drodze broń zdobytą. Obydwie jednorurki były naładowane; mógł więc, doliczając dubeltówkę, posłać cztery strzały. Było tego aż za wiele, bo dostrzegał tylko dwóch ścigających.
— Hola! — zawołał. — Do mnie, mam go!
Zatrzymawszy konia, zauważył, że tamci dwaj uczynili to samo.
— Gdzie jesteś? — zapytał jeden z nich.
— Tutaj. Upadł na ziemię.
Na te słowa przycwałowali do niego. Sternau ujął w rękę dubeltówkę. Rozległy się dwa strzały; obydwie — kule trafiły. Jeźdźcy zachwiali się i zwalili z koni, które stały spokojnie, przebierając kopytami.
Sternau zaczął pilnie nasłuchiwać; dokoła cisza panowała zupełna. A więc goniło za nim tylko czterech. Zeskoczył z siodła i nachylił się nad zabitymi. Nietrudno było sprawdzić, że nie żyją. Odebrał im wszystko, co mieli przy sobie. Zaopatrzył się tedy w pięć strzelb, znaczną liczbę sztyletów i pistoletów, dwa lassa i wystarczającą ilość amunicji. Prócz tego w torbie Verdoji było huk monet złotych i banknotów. A więc nie brakło mu niczego, prócz żywności; lecz o to nie troszczył się zbytnio.
Szybko przeniósł łupy na obydwa siodła, sprzągł konie razem, ujął za cugle i ruszył w kierunku nieznanej pustyni.
Chodziło teraz o to, aby ujść zasadzki; zdawał sobie bowiem dobrze sprawę, że z nastaniem dnia trupy zostaną znalezione. Spodziewał się również, że Verdoja będzie szukał jego śladów. Należało więc zmylić pogoń. Przypuszczał, że z hacjendy wyruszy wyprawa przeciw zbójom i uważał, że byłoby dobrze zatrzymać rotmistrza jak najdłużej na jednem miejscu. Postanowił więc zatoczyć koło. — Przegalopowawszy kilka godzin kierunku zachodnim, skierował konia na południe; po upływie zaś dwóch godzin obrócił się znowu ku wschodowi. O świcie dotarł do miejsca, położonego o dwie godziny na południe od obozu.
Tu wreszcie pozwolił koniom wypocząć, pożywić się trawą i napić wody; sam zaś wypalił kilka papierosów, które zabrał napastnikom.
Odetchnąwszy nieco, dosiadł znowu konia i ruszył w kierunku północnym. Podróż tę musiał odbywać z jak największą ostrożnością, w każdej chwili bowiem mógł ujrzeć Meksykan, którzy powinni byli rozpocząć pościg za nim od północy ku południu. Minęły od świtu dobre cztery godziny, gdy dotarł do miejsca, w którem zestrzelił z koni obydwu wrogów. Zamiast ich trupów znalazł tylko kupę kamieni. Był to dowód, że ciała zabitych odnaleziono i pochowano.
Sternau, zbadawszy grunt, doszedł po jakimś czasie do przekonania, że cały oddział wraz z jeńcami wyruszył na poszukiwanie jego śladów. To go rozśmieszyło; zatoczywszy bowiem koło, znajdował się za tymi, którzy go szukali, a nie, jak byli przekonani, przed nimi. Pościg za nimi był wysiłkiem nie lada, miał bowiem obok siebie dwa sprzęgnięte konie; ale posiadało to i swoją dobrą stronę — mógł często luzować wierzchowce i, dzięki temu, rozwinąć większą szybkość.
Dotarł do miejsca, w którem zboczył na południe; po śladach zmiarkował, że zatrzymano się tu dla narady, potem jednak ruszono dalej za śladami. Gdy w dwie godziny później dotarł do miejsca, w którem skręcił na wschód, trop kopyt wskazał mu, że ścigający i tu się zatrzymali i że prawdopodobnie narada dała inne rezultaty, aniżeli przedtem. Teraz Meksykanie podążyli nie jego śladami, lecz na zachód, a więc wprost ku pustynnej Mapimi.
Ruszył za nimi. Nie byli przyzwyczajeni do tego rodzaju jazdy. Indjanie i strzelcy odbywają wyprawy konne zawsze gęsiego, aby ze śladów nie można było rozpoznać liczby jeźdźców. Nasi zaś Meksykanie jechali szeroką ławą, Sternau naliczył trzynaście poszczególnych śladów końskich; świadczyło to, ze z wyjątkiem czterech zabitych, nikogo nie ubyło z kompanji, którą tworzyli Verdoja, Pardero, czterej jeńcy oraz eskorta Meksykan w liczbie siedmiu. Pełen nadziei, że jeszcze dziś wieczorem podkradnie się pod obóz przeciwników i znowu paru z pośród nich unieszkodliwi, ruszył naprzód.
Gdy poprzedniego wieczora czterej Meksykanie rzucili się w pościg za uciekającym Sternauem, towarzysze ich nasłuchiwali przez jakiś czas w głębokiem milczeniu. Verdoja na chwilę zapomniał nawet, że oko go boli.
Panowała cisza niczem niezmącona, aż zdaleka padły dwa strzały. Echo ich dobiegło zaledwie dosłyszalne.
— Mają go! — zawołał Pardero.
— Tak, ale nieżywego. — fuknął Verdoja. — Te łotry go zabiły. Jakże się zemszczę na nim? I kto opatrzy moje oko?
— Moze jest tylko ranny — rzekł jeden z pośród eskorty. — Ten łotr zdaje się mieć żelazne siły.
— W takim razie sprowadzą go tutaj. Za jakieś pół godziny powinni być zpowrotem.
Minęło pół godziny, a jeźdźcy się nie zjawili. Verdoję ogarnął niepokój.
— Dlaczego niema jeszcze tych bestyj? Już ja poskromię ich niedbalstwo, gdy tylko wrócą!
Minęło jeszcze pół godziny, minęła godzina, a nikt się nie pokazywał. Oko bolało Verdoję tak, że musiał owinąć je chustką. Łzawiło ostrą posoką, która ściekała mu po policzku i którą musiał ocierać raz po raz. Nie mógł zasnąć. Noc całą spędził na gniewnych przekleństwach; przed świtem wysłał dwóch ludzi, by odszukali tamtych czterech towarzyszy.
Dosiedli koni i ruszyli. Po jakimś czasie zobaczyli na ziemi jednego z zabitych kolegów. Czaszkę miał zdruzgotaną; obrabowany był doszczętnie.
— Co to jest? Kto to uczynił? — z przerażeniem w głosie zapytał jeden z nich.
— Czyżby Sternau?
— Nie, to nie może być. Przecież pozostali schwyciliby go podczas walki i rabunku. Musimy w każdym razie jechać dalej.
W odległości jakichś trzystu kroków napotkali na drugiego towarzysza, który również miał zdruzgotaną czaszkę. I jego ciało zostało obrabowane. Jechali dalej w głuchem milczeniu. Było im bardzo nieswojo na duszy.
Po pięciu minutach natrafili na dwa trupy o głowach przestrzelonych.
— Santa Madonna, wszyscy czterej zabici! — wyszeptał jeden z Meksykan.
— Czy ten Sternau nie jest przypadkiem jakimś czarnoksiężnikiem?
— W każdym razie wracajmy jak najprędzej! Kiedy wrócili do obozu, sami, otoczono ich kołem, a Verdoja zapytał:
— No i cóż? Czyście ślepi? Nic nie znaleźliście?
— Znaleźliśmy tylko naszych towarzyszy. Dwaj mają zmiażdżone głowy, pozostali dwaj zginęli od kuli; wszystkich czterech obrabowano.
Na te słowa w oczach jeńców zabłysły iskry nadziei, Emma zaś wydała okrzyk radości.
— Cicho! — krzyknął Verdoja. — Cieszycie się za wcześnie. Jeszcze nie uszedł. Jazda, wyruszamy! Muszę widzieć, w jakim kierunku uciekł.
Przywiązano jeńców do koni; pozostali dosiedli swoich wierzchowców i ruszyli w kierunku miejsc, na których leżeli zabici.
Przy dwóch pierwszych, Meksykanie żadną miarą nie mogli się zorjentować, skąd idą ślady i w jaki sposób dokonano morderstwa; konie zabitych, spłoszone przez Sternaua, zaginęły. Dwóch jeźdźców zabrało trupy, poczem ruszyli dalej. Dotarli do zastrzelonych. I tu, po dokładnem zbadaniu terenu, nie można było ustalić, w jaki sposób Sternau potrafił się z nimi rozprawić.
— To istny szatan — rzekł jeden ze zbójów, żegnając się znakiem krzyża. — Bez pomocy piekła zbieg nie potrafiłby zabić czterech ludzi, którzy go ścigają.
— Cicho, durniu, — rzekł Verdoja. — Ten Sternau, to poprostu człowiek chytry, i kwita. Zabrał ze sobą konie obydwóch zastrzelonych; oto ślad. Ruszamy za nim.
Usypawszy w pośpiechu czterem zabitym mogiłę z kamieni, ruszyli w dalszą drogę. W miejscu, w którem ślad skręcał na południe, postanowiono się naradzić.
— Wraca do hacjendy — rzekł Pardero.
— Nie — odparł Verdoja. — Hacjenda leży w kierunku wschodnim, a nie południowym. Ma jakieś inne plany. Gdyby chciał wrócić do hacjendy, pojechałby tam prosto z pola walki. Ponieważ zmierzał przez kilka godzin w kierunku przeciwnym, ku Mapimi, musimy się mieć na baczności. Jedźmy dalej za jego śladami.
Jechali za śladami jeszcze przez kilka godzin; wkońcu przybyli na miejsce, w którem Sternau skręcił w kierunku wschodnim.
— Widzicie, miałem rację, — rzekł Pardero. — Wrócił do hacjendy, by sprowadzić pomoc.
— Brednie — odparł Verdoja. — Jest nas jeszcze tylko dziewięciu. Człowiek, który zabija w ciągu pięciu minut czterech ścigających go ludzi, nie będzie tracił dwóch dni drogi na szukanie pomocy, aby zastrzelić dziewięciu wrogów. Sternau nie jest idjotą. Musiałby stracić, na podróż tam i zpowrotem cztery, najmniej trzy dni. A kiedy wróciłby, ślady nasze byłyby już zatarte.
— Jakież ma tedy zamiary? — zapytał Pardero.
— Zabrał pięć strzelb. Poco? Jako łup? Nie. Ponieważ jedna z nich jest dubeltówką, może dać z nich sześć strzałów. To wskazuje, że się chce z nami rozprawić. Zabrał ze sobą konie obydwóch zabitych. Poco? By osiągnąć większą szybkość przez luzowania wierzchowców.
— A dlaczego jedzie w kierunku wschodnim?
— Zdaje mi się, że odgadłem przyczynę, — zatacza łuk. Tam, za górami, zwróci się na północ, aby następować nam na tyły. Może chce zyskać na czasie, może chce, byśmy za nim krążyli tak długo, aż nadejdzie pomoc z hacjendy. Wiecie przecież, że Sternau jest sławnym Władcą Skał. Wierzcie mi, ten człowiek nie ulęknie się nas wszystkich; dowiódł tego. Teraz, gdy przejrzałem jego zamiary, nie dam się zaskoczyć. Jestem przekonany, iż każdej nocy potrafi nam porwać z obozu kilku ludzi. Żadne środki ostrożności nie pomogą tu przeciw temu człowiekowi. Nie możemy dziś rozbić obozu; będziemy jechali aż do rana. Później odetchniemy kilka godzin. Następnie znowu bez odpoczynku podróżować musimy, dopóki nie staniemy pojutrze rano na skraju pustyni; wieczorem tego dnia dotrzemy do celu. Ponieważ Sternau odpoczywać będzie przez dwie noce zrzędu, straci nas z oczu.
— Ale czy nasze konie wytrzymają tak forsowną podróż?
— Jestem tego pewien. Jutro rano dotrzemy do stawu, przy którym będą mogły popasać i napić się wody. A pojutrze? Pojutrze skonać mogą, na każdem bowiem pastwisku znajdziemy w każdej chwili nowe konie.
— A obie dziewczyny?
— Pah, muszą wytrzymać. Uwolnimy jeńcom ręce; w ten sposób mniej się będą męczyć. Na skraju pustyni zostawimy paru ludzi, którzy będą oczekiwać Sternaua. Skoro się tylko pojawi, schwytają go, lub kulkę mu w łeb wpakują. No, a teraz naprzód!
Verdoja dał dowód, że istotnie przejrzał plany Sternaua. Natura obdarzyła go sprytem większym, aniżeli Sternau przypuszczał. —
Gdyby plan eks-rotmistrza miał się udać, Sternau zostałby albo schwytany, albo zabity, jeńcy zaś umieszczeni w bezpiecznem dla Verdoji miejscu.
Rozwiązano im ręce, aby sami mogli kierować końmi. Mimo to nie mogli nawet marzyć o ucieczce. Cały oddział ruszył galopem w kierunku Mapimi. —
Widać było po wykrzywionej twarzy Verdoji, że oko boli go straszliwie; ale nie mówił o tem ani słowa. Wrzał cały okrutnym gniewem. Wiedział jednak, że chwilowo rzeczą najważniejszą jest dotrzeć do celu; starał się myśl o zemście na czas pewien odłożyć.
Przez cały dzień jechali kamiennem pustkowiem wśród nagich skał, przez jałowe wydmy piasku, w kierunku zachodnim; aż wieczorem stanęli u krawędzi lasu. Tu dano zmęczonym koniom pół godziny wytchnienia, poczem ruszono w dalszą drogę. — —










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.