<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł La San Felice
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1896
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La San Felice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


Giovannina.

Zapewne nasi czytelnicy już spostrzegli z jaką troskliwością przeprowadzamy ich przez kraj, przedstawiające osoby nieznane, a starając się zachować naszemu opowiadaniu całą ścisłość, jedność i żywość w szczegółach. Podobne postępowanie uczyniło nas trochę rozwlekłymi, co naturalnie wypłynęło z samego toku rzeczy. Odtąd unikać tego będziemy, zatrzymując się tylko nieco dłużej przy osobistościach wydatniejszych, które spotkamy na naszej drodze. Ale wszystkie osoby odgrywające pewne role w naszym dramacie, ukazaliśmy już na scenie, uwydatniając o ile możności ich charaktery, lub dozwalając im dać się poznać czytelnikowi w czynach. Zresztą jesteśmy tego przekonania, że rozwlekłość lub treściwość opowiadania, nie powinna ulegać niewolniczemu ograniczeniu: jeżeli dzieło jest zajmujące wyda się krótkiem czytelnikowi, choćby składać się miało z dwudziestu tomów; przeciwnie jeżeli jest nudnem, znudzi czytelnika choćby zaledwo z kilku składało się kartek; czytelnik zamknie ową broszurkę i w kąt ją rzuci nie doczytawszy końca; co do nas, możemy powiedzieć: że w ogóle dzieła nasze najobszerniejsze, to jest te właśnie w których rozwijaliśmy dowoli charaktery osób działających, wprowadzając rozliczne wydarzenia, najwięcej miały powodzenia i najchętniej były czytane.
Tak więc wprowadzamy czytelnika pomiędzy osoby już mu znane, zostaje nam tylko wykończyć nieco ich postacie, by na nowo módz rozpocząć opowiadanie nasze; na pierwszy rzut oka, zdawać by się mogło, żeśmy nieco zboczyli z naszej drogi, udając się za francuzkim ambasadorem i hrabią de Ruvo do Rzymu, ale zboczenie to, było nieodzownem, czytelnik sam to później przyzna, wróciwszy do Neapolu w ośm dni po wyjeździe Hectora Caraffy do Medjolanu a obywatela Garata do Francji.
Otóż jesteśmy o godzinie dziesiątej na wybrzeżu Margellina zapełnionem rybakami i lazaronami i różnorodnym ludem, który się uwija w pośród kucharzy znakomitych domów, dążąc na rynek jaki założył sam król Ferdynand: w tejże chwili on sam w sukni rybaka stoi przy stole zawalonym rybami i sprzedaje ryby które ułowił: pomimo ważnych spraw politycznych, pomimo niepokoju w jakim ciągle się znajduje, z powodu spodziewanego listu od swego cesarskiego siostrzeńca, pomimo kłopotu w jaki go wprawia niemożność spłacenia pożyczki 25 milionów podpisanych przez sir Wiliamsa Hamiltona, król nie ma siły wyrzec się dwóch wielkich przyjemności: rybołostwa i polowania; wczoraj polował w Persano, dzisiejszego zaś poranku łowił ryby w Pausilippie.
Pomiędzy tłumem który znęcony widowiskiem powtarząjącem się dosyć często, ale zawsze dla ludu Neapolu ciekawem, zwraca się na wybrzeże Margelliny, spostrzegamy naszego starego przyjaciela Michała, przezwanego głupcem, ale który ostrzegamy czytelników nie ma nic wspólnego z Michałem Pezza; ten ostatni jak wiemy uciekł w góry po zabiciu Peppina. Nasz Michał zamiast udać się za innemi na wybrzeże, zatrzymuje się przed małą furtką ogrodu, tak dobrze znanego czytelnikom. W prawdzie w furtce ogrodu stoi oparta o mur, z oczyma zapatrzonymi w błękit nieba, a raczej skupiona sama w sobie, młoda dziewczyna, której podrzędne stanowisko nie pozwoliło nam aż dotąd zwrócić na nią baczniejszej uwagi.
Jest to Giovanna, raczej Giovannina, pokojówka Luizzy San Felice, częściej zwana Niną przez skrócenie.
Przedstawia ona typ mogący się trafić tylko u włościan z okolic Neapolu; rodzaj mieszańca którego nie tak łatwo znaleść można pod gorącem nawet niebem południa.
Jest to dziewczyna mająca około lat dwudziestu, średniego wzrostu, raczej wysoka, jednakże szczupła, cienka w pasie; ciągła styczność z kobietą wielkiego świata, wpoiła w nią miłość porządku i czystości tak rzadkich w tej klasie ludu do którego należy; jej włosy bogate i starannie uczesane, ułożone w warkocz związany wstążką błękitną, wpadają w kolor jasno rudy, podobny do płomienia unoszącego się nad skroniami złych duchów; płeć ma białą jak mleko, posianą piegami, które stara się zatrzeć kosmetykami swej pani; oczy jej koloru zielonawego mienią się i błyszczą jak u kota, usta ma ważkie i blade, ale napływają krwią za najmniejszem wzruszeniem, zęby białe starannie utrzymane z których jest tak dumna jak gdyby była markizą; jej ręce na których nie widać żyłek, są białe i zimne jak marmur; aż do chwili, w której ukazaliśmy ją naszym czytelnikom, zdawała się być bardzo przywiązaną do swej pani, a jeżeli kiedy dała jej powód do niezadowolenia, było to raczej winą jej młodości i skutkiem dziwactw, nieuformowanego jeszcze charakteru. Gdyby czarownica Nanno była oglądała jej rękę, jak rękę jej pani, byłaby z pewnością powiedziała że stanowiła zupełny kontrast z swoją panią; ostatnia urodziła się pod błogim wpływem Wenery i księżyca, tamta zaś pod zgubnem połączeniem księżyca i Merkurego i temu to właśnie fatalnemu połączeniu, zawdzięczała popędy nienawiści, które niekiedy ściskają jej serce, jako też uczucia dumy niepokojące jej umysł.
Jednem słowem Giovannina nie może się nazwać piękną kobietą, ani też ładną dziewczyną, ale jest to dziwne stworzenie, które przyciąga i zwraca na siebie spojrzenia wielu młodych ludzi. Niżsi od niej i jej równi zwrócili na nią uwagę, ale nigdy nikogo nie zaszczyciła wzajemnością; duma każę jej wznosić się coraz wyżej i ze dwadzieścia razy powtórzyła już, że wołałaby zostać starą panną całe życie, niż pójść za człowieka niższego od siebie, a nawet równego sobie.
Michał i Giovaninna znają się od dawna; od sześciu lat jak Giovaninna jest u Luizzy San Felice, mieli sposobność widywać się często; Michał nawet, jak i inni młodzi ludzie, oczarowany dziwny naturą młodej dziewczyny, próbował jej się zalecać, ale bez najmniejszych wybiegów powiedziała młodemu lazaronowi, że tylko signiora pokocha, nawet wtedy gdyby signior nie odpowiedział jej wzajemnością.
Poczem Michał który nie rozumiał miłości platonicznej, życząc jej wszystkiego dobrego, zwrócił się do Assunty, który nie mając arystokratycznych pretensji Niny, zadowolniła się miłością Michała, a ponieważ brat mleczny Luizy, pominąwszy jego opinje polityczne nieco egzaltowane, był wybornym chłopcem, zamiast się gniewać na Giovaninnę za odrzucenie jego miłości, prosił ją o przyjaźń, ofiarując jej wzajemnie braterskie uczucie; mniej wybredna w przyjaźni niż w miłości, Giovannina podała mu rękę, a przymierze szczerej i serdecznej przyjaźni zostało zawarte pomiędzy lazzaronem i młodą dziewczyną.
A więc zamiast iść na rynek królewski, Michał który prawdopodobnie przyszedł odwiedzić swoją siostrę mleczną, widząc Giovaninnę stojącą w zamyśleniu w furtce ogrodu, zatrzymał się.
— Co tu robisz patrząc w niebo? zapytał.
Młoda dziewczyna wzruszyła ramionami.
— Widzisz to sam, odrzekła. marzę.
— Sądziłem, że tylko wielkie damy marzą, a że nam wolno myśleć tylko; ale zapomniałem, że jeżeli nie jesteś jeszcze wielką damą, masz nadzieję zostać nią kiedyś. Jaka szkoda że Nanno nie oglądała twojej ręki, byłaby ci z pewnością przepowiedziała że będziesz księżniczką, tak jak mnie przepowiedziała że zostanę pułkownikiem.
— Nie jestem wielką damą aby dla mnie Nanno trudzić się miała, przepowiadając mi przyszłość.
— A ja czy jestem wielkim panem, a jednakże powiedziała mi wyraźnie że będę pułkownikiem, być może chciała ze mnie zażartować.
Giovaninna pokręciła przecząco głową.
— Nanno nigdy nie kłamie.
— A więc będę powieszony.
— Być może.
— Dziękuję. A skądże wnosisz że Nanno nie kłamie.
— Ponieważ pani powiedziała prawdę.
— Jakto, prawdę?
— Czyż nie skreśliła jej obrazu, młodego przybyłego z Pausilippy? pięknego, wysokiego wzrostu, nie mającego więcej nad dwadzieścia pięć lat, czyż jej nie powiedziała, że będzie go szpiegować czterech ludzi, następnie sześciu, czy jej nie powiedziała: że ten nieznajomy któregośmy poznali, narażony będzie na wielkie niebezpieczeństwo; czyż nie przepowiedziała jej wreszcie, że gdyby ten człowiek został zabity, byłoby dla niej prawdziwe szczęście, bo jeżeli ocaleje, ona go pokocha, a miłość ta stanie się przyczyną jej zguby.
— A więc?
— Więc! cała ta przepowiednia spełniła się co do joty: nieznajomy właśnie przybył z Pausilippy; jest młody, piękny, ma lat dwadzieścia pięć, ścigało go sześciu ludzi, groziło mu wielkie niebezpieczeństwo, otrzymał ranę niebezpieczną w tych samych drzwiach. Nakoniec, mówiła dalej Giovanina, widocznie zmienionym głosem, ponieważ przepowiednia musi się spełnić i spełni się niezawodnie w zupełności, nakoniec, pani go kocha.
— Co mówisz? zawołał Michał. Milcz!
Giovaninna obejrzała się do koła.
— Czy nas kto podsłuchuje? zapytała. Nie — a więc, mówiła dalej zmienionym głosem, mniejsza o to... a więc? wszak jesteś przywiązany do swojej siostry mlecznej, również jak ja do mojej pani?
— Tak jest, oddałbym za nią życie! wie o tem dobrze.
— W takim razie, może nie długo potrzebować będzie twojej pomocy, jak już dziś mojej potrzebuje. Czy wiesz dla czego stoję na progu tych drzwi.
— Jużeś mi to powiedziała, marzysz o niebieskich migdałach.
— Czy nie spotkałeś czasem kawalera San Felice na drodze.
— Tak, jest na drodze do Pidigriotty.
— Patrzę czy nie wróci tak jak wczoraj niespodzianie.
— Jakto? czyżby się czego domyślał?
— Oh, poczciwe panisko, uwierzyłby raczej temu czemu nie chciał wierzyć, że ziemia jest cząstką oderwaną od słońca, w skutek uderzenia o nie komety, niż żeby miał wątpić o wierności swej żony. Przytem ona mu się nie przeniewierzyła jeszcze, a przynajmniej dotąd: ona kocha signiora Salvatę... nic więcej; ale gdyby mnie w tej chwili zapytał o panią, byłabym w wielkim kłopocie, gdyż w tej chwili jest przy łóżku swego ukochanego chorego, bo go nie opuszcza ani we dnie ani w nocy.
— A więc wysłała cię byś się przekonała, czy istotnie kawaler San Felice jest na drodze wiodącej do królewskiego pałacu.
— Ależ nie! dzięki Bogu! rzeczy nie zaszły tak daleko, ale z czasem to nastąpi, bądź pewny. Dziś tylko... widziałam jej niepokój... wychodziła na korytarz, patrzyła na ogród, widziałam że chciała stanąć ale nie śmiała. Powiedziałam więc jej: Może pani pójdzie zobaczyć czy signiore Salvate nie potrzebuje jej, wszak to już dwie godziny, jak pani u niego nie była? Nie śmiem kochana Nino, odpowiedziała, lękam się aby mąż mój nie zapomniał znów czegoś i nie powrócił, a wiesz przecież że doktor Cirillo powiedział mi: że wiele na tem zależy, aby mój mąż nie wiedział o tem, że młody człowiek znajduje się u hrabiny Fusco. O! jeżeli o to tylko idzie pani, odpowiedziałam jej, mogę stanąć we drzwiach wiodących na ulicę, a jeżeli przypadkiem pan wróci niespodzianie do domu jak wczoraj, jak tylko go spostrzegę zdaleka, przybiegnę do pani oznajmić jego przybycie. Ach! moja Nineczko, odpowiedziała, czy byłabyś tak dobrą. O to nic pani, odrzekłam, pragnę odetchnąć świeżem powietrzem. 1 czatuję jak widzisz we drzwiach i mam przyjemność prowadzić z tobą rozmowę, kiedy tymczasem pani, rozmawia ze swoim kochanym rannym.
Michał spojrzał na Giovaninnę z pewnem zadziwieniem, było wiele goryczy w słowach, coś niemiłego w głosie młodej dziewczyny, coś podobnego nic w niej dotąd nie uważał.
— A on, zapytał się, ten młody człowiek, ranny?
— Ależ słyszę dobrze.
— Czy w niej zakochany?
— On... tak sądzę! pożera ją oczyma. Ale kiedy wyjdzie z jego pokoju, zamyka oczy, jak gdyby nie potrzebował już na nic patrzyć, nawet na światło dzienne; doktór Cirillo, ten właśnie który nie dozwala aby mężowie wiedzieli o tem że ich żony pielęgnują pięknych, młodych ludzi ranionych, pan Cirillo napróżno mu przedstawia, że jeżeli za dużo będzie mówił, zerwie sobie płuca, ale gdzie tam, niesłucha go wcale, jak i w wielu innych rzeczach. Zaledwo sami zostaną, zaczynają mówić i mówić bez końca.
— A o czemże mówią?
— Nie wiem tego.
— Jakto nic nie wiesz? każę ci więc wychodzić?
— Nie, przeciwnie, pani prawie zawsze daje mi znak abym została.
— Mówią więc bardzo cicho?
— Nie, mówią głośno, ale zapewne po angielsku lub francuzku. Nasz pan jest bardzo przezorny, dodała Nina z sarkastycznym śmiechem, kazał uczyć żonę dwóch obcych języków, ażeby mogła swobodnie rozmawiać z obcymi w obecności domowników; dziś pani korzysta z przezorności męża.
— Przyszedłem odwiedzić Luizę, rzekł Michał, ale po tem coś mi powiedziała, sądzę że jej przeszkodzę, powiedz więc tylko że jej życzę, ażeby i jej i mnie przepowiednia Nanno wyszła na lepsze.
— O nie, zostaniesz Michale, przeszłym razem kiedyś tu był, łajała mnie że cię nie przyprowadziłam do niej, zdaje mi się że i ranny chce ci podziękować.
— Na honor! chciałbym mu z mej strony powinszować; to dzielny chłopak, a Boccajo doświadczył siły jego ramienia.
— A więc chodźmy, a ponieważ nie mamy potrzeby obawiać się powrotu pana, pójdę powiedzieć pani że jesteś tutaj.
— Zapewniasz mnie że moje odwiedziny w niczem jej me przeszkodzą?
— Powiadam ci że robisz jej przyjemność.
— A więc chodźmy.
I Michał z Giovaninną zniknęli w zaroślach ogrodu, ukazali się wkrótce na ganku i weszli do domu. Jak to już Nina powiedziała, pani jej od pół godziny znajdowała się w pokoju rannego.
Od siódmej godziny z rana, zwykle o tej godzinie jej mąż wychodził z domu, chociaż Luiza ani jednej chwili nie traciła z myśli chorego, nie śmiała jednakże odwiedzać go w tym czasie; czas ten poświęcała zwykle zajęciom domowym, przerwanym czas jakiś od chwili odwiedzin doktora Cirillo. Uważając jednakże, że nie rozsądnie byłoby zaniedbywać je, znów im się jak widzimy oddała; ale za to od godziny dziesiątej rano aż do drugiej po południu, w którym to czasie mąż jej miał zwyczaj powracać do domu, ciągle przybywała w pokoju chorego; po południu około 4-tej godziny kawaler San Felice przechodził do swego pokoju na jakie dwie godziny. Godzinę przynajmniej Luiza pod pozorem zmieniania czegoś w ubiorze, pozostawała także w swoim pokoju, ale lekka jak ptaszek, co chwila wybiegała na korytarz i parę razy odwiedzała chorego zalecając mu spokój; następnie od siódmej do dziesiątej, czas ten zwykle był przeznaczony na wizyty i przechadzkę, znów opuszczała Salvatego, który tymczasem zostawał pod opieką Niny; o jedenastej godzinie, to jest gdy jej mąż zamykał się w swoim pokoju, Luiza wracała do chorego i czuwała przy jego łóżku aż do drugiej rano, poczem przechodziła do swego pokoju, który opuszczała jakeśmy to już wyżej powiedzieli o siódmej.
Rzeczy toczyły się tym torem od pierwszej wizyty Cirilla, to jest od dni już dziewięciu.
Chociaż Salvato oczekiwał z jednakową zawsze niecierpliwością ukazania się Luizzy, zdawało się że tym razem wyglądał jej przybycia z podwójną niecierpliwością, gdyż nie odrywał prawie oczu od zegara. Chociaż śliczna Luiza lekkim krokiem wchodziła do pokoju chorego, ucho jego jednakże tak umiało rozróżnić lekki szmer jej kroków, a szczególniej sposób otwierania drzwi, że za pierwszem ich skrzypnięciem, za pierwszem szelestem leciuchnym jej atłasowych pantofelków, uśmiech który znikał po odejściu Luizy, znów ukazywał się na jego ustach, a jego oczy zatrzymywały się na drzwiach z nieruchomością igły magnesowej zwróconej ku gwiaździe północnej.
Luiza stanęła na środku pokoju.
— O! zawołał, wróciłaś przecież. Jakże się lękałem ażeby znów podobna przeszkoda jak wczoraj, nie zatrzymała cię dłużej. Ale dzięki Bogu, dziś przyszłaś do mnie znów o zwykłej godzinie.
— Tak jest, przyjść mogłam dzięki poczciwej Ninie, która dobrowolnie czatuje we drzwiach. Jakże przepędziłeś noc dzisiejszą?
— Doskonale! tylko... powiedz mi...
Salvato ujął obiedwie ręce młodej kobiety, stojącej przy jego łóżku i uniósłszy się lekko, pochylił się ku niej i spojrzał w oczy.
Luiza nie domyślając się nawet o co miał ją pytać, patrzyła na niego zdziwiona. W spojrzeniu jednak młodego człowieka nie było nic takiego, coby ją zmusiło spuścić oczy, w spojrzeniu tem był tylko wyraz niewysłowionej tkliwości, raczej coś badawczego jak namiętnego.
— Cóż chcesz abym ci powiedziała, spytała słodko młoda kobieta.
— Wyszłaś wczoraj z mego pokoju o drugiej z rana?
— Tak jest.
— Czy wróciłaś potem?
— Nie.
— Nie? powiadasz że nie?
— Raz jeszcze powiadam ci: nie.
— A więc, mówił młody człowiek sam do siebie... to była ona!
— Kto taki? spytała Luiza zdziwiona.
— Moja matka! odpowiedział młody człowiek, a spojrzenie jego przybrało wyraz cichej zadumy; głowa opadła mu na piersi, twarz jego jednak nie miała cienia smutku ni cierpienia.
Na te wyrazy moja matka Luiza zadrżała.
— Ale, spytała go Luiza, twoja matka umarła?
— Czy niesłyszałaś nigdy droga Luizo, odpowiedział młody człowiek, a oczy jego miały ciągle ten sam wyraz słodkiego marzenia, że są pomiędzy ludźmi uprzywilejowane istoty, które nawet na ziemi mogą porozumiewać się z duchami. Tych istot wybranych żadna cecha zewnętrzna nie odróżnia od zwykłych ludzi, a nawet sami, nie umieją zdać sobie sprawy z swej władzy duchowej.
— Słyszałam jak nieraz kawaler San Felice rozmawiał o tem z uczonymi i filozofami niemieckiemi, którzy utrzymywali że ten stosunek świata widomego z światem wyższym, jest dotykalnym dowodem nieśmiertelności duszy.
— Co mnie w tobie zachwyca, rzekł Salvato, ta właśnie, ta prawdziwie niewieścia natura, która pod wdziękiem kobiecym ukrywa erudycję uczonego i mądrość filozofa, można więc z tobą rozmawiać nawet o przedmiotach nadnaturalnych.
— A więc, mówiła Luiza wzruszona, sądziłeś że tej nocy...
— Sądzę, jeżeli to nie ty weszłaś do mego pokoju i pochyliłaś się nademną, sądzę, żem widział moją matkę.
— Ale mój przyjacielu, spytała Luiza ze drżeniem, jakżeż można coś podobnego utrzymywać, jak można widzieć ducha bez ciała?
— Są rzeczy które się wytłómaczyć nie dadzą. Luizo, wiesz o tem dobrze. Czy Hamlet nie powiedział w chwili gdy mu się ukazał duch jego ojca: There are more things in heaven and earth Horatio, than there are dreamt of in your philosophy. A więc Luizo, o jednej właśnie z tych tajemnic chcę ci powiedzieć.
— Mój przyjacielu, rzekła Luiza, czy wiesz, że mnie przestraszasz czasami.
Młody człowiek uścisnął jej rękę, patrząc wzrokiem pełnym nie wysłowionej słodyczy.
— Ja cię przestraszam, zapytał, ja cobym oddał za ciebie życie, któreś mi ocaliła. I ty, ty możesz tak mówić do mnie? — Bo... mówiła dalej młoda kobieta, czasami wydajesz mi się istotą nie z tego świata.
— Wiem tylko, odpowiedział Salvato śmiejąc się, żem ledwo nie opuścił tego świata, zanim go ujrzałem.
— Byłożby więc prawdą, spytała młoda kobieta, a twarz jej śmiertelną pokryła się bladością, co utrzymywała wróżka Nanno, że dała ci życie istota już bez życia?
— To ci powiedziała wróżka? spytał młody człowiek podnosząc się na łóżku.
— Tak, ale to być nie może.
— Czarownica powiedziała ci prawdę Luizo, kiedyś droga przyjaciółko opowiem ci całą tę dziwną historję.
— O! opowiedz mi ją, będę cię słuchała wszystkiemi fibrami mego serca.
— Ale później.
— Kiedy zechcesz.
— Dzisiaj, mówił młody człowiek opadając na poduszkę; opowiadanie wyczerpałoby moje siły; ale jakem ci już mówił, wydobyty gwałtem z łona mej matki, mieszałem pierwsze westchnienie, pierwsze uderzenie mojego serca z ostatniem śmiertelnem jej drgnieniem i od tego czasu połączył nas związek, którego grób nie zdołał rozerwać. Gdyż czy to jako skutek wzburzonego umysłu, gorączki czy też zjawiska rzeczywistego, już też nakoniec z powodu iż w niektórych wypadkach nienormalnych, prawa istniejące dla zwykłych ludzi, przestąją istnieć dla tych nad którymi żadnej nie wywierają władzy — zaledwo śmiem ci powiedzieć, gdyż fenomen ten wydaje mi się tak nieprawdopodobnym — od czasu do czasu, moja matka, zapewne dla tego że jest zarazem męczennicą i świętą, od czasu do czasu moja matka, za pozwoleniem Bożem zchodzi do mnie na ziemię.
— Co mówisz? szeptała Luiza cała drżąca.
— Mówię ci o tem, co istnieje dla mnie, ale co być może nie istnieje dla ciebie, a jednakże, ja nie sam tylko widziałem ten cień ukochany.
— Jakto i któż inny ją widział? zawołała Luiza.
— Tak jest, kobieta prosta, wieśniaczka, niezdolna wymyśleń podobnej historji, moja mamka.
— Twoja mamka widziała cień twej matki.
— Tak jest, czy chcesz abym ci opowiedział to cudowne zdarzenie? spytał się młody człowiek z uśmiechem.
Zamiast odpowiedzi, Luiza ujęła obiedwie ręce rannego i spojrzała mu w oczy.
— Mieszkaliśmy we Francji. Wprawdzie po za jej granicami pierwsze w świat rzuciłem spojrzenie, lecz we Francji spędziłem dziecinne lata; mieszkaliśmy wśród lasu, mój ojciec wyszukał mi mamkę ze wsi o dwie może mile odległe od naszego domu. Raz po południu prosiła mego ojca, aby jej pozwolił odwiedzieć jej dziecię chore, które przedemną karmiła; mój ojciec nietylko przychylił się do jej proźby, ale postanowił z nią razem odwiedzić dziecię; napojono mnie, ułożono w kołysce, a ponieważ rzadko kiedy budziłem się przed dziesiątą wieczorem i jadąc kabryoletem w niespełna godzinę, można było nietylko pojechać na wieś ale i wrócić do domu, mój ojciec więc zamknął drzwi, włożył klucz do kieszeni, kazał siąść mojej mamce obok siebie i pojechał zupełnie o mnie spokojny. Dziecię mej mamki nie było niebezpiecznie chore; mój ojciec więc uspokoił poczciwą kobietę, zostawił rozporządzenie mężowi i luidora na lekarstwo, i już zabierał się do wyjazdu zabrawszy mamkę, kiedy nagle młody chłopak, syn leśniczego zabiega mu drogę i opowiada z płaczem, że ojciec jego został niebezpiecznie raniony poprzedniej nocy przez człowieka, który kradł drzewo z lasu. Mój ojciec nie umiał nigdy oprzeć się prośbie podobnej, oddał więc klucz od domu mamce i zalecił jej wracać niezwłocznie, tembardziej że zaczęło zanosić się na burzę. Mamka puściła się natychmiast w drogę. Była godzina siódma z wieczora; przyrzekła być w domu przed ósmą, mój ojciec tymczasem poszedł w swoją stronę, rzuciwszy raz jeszcze okiem na mamkę, która puściła się drogą wiodącą do naszego domu. Z pół godziny może wszystko szło dobrze, ale nagle niebo się zachmurzyło, huk grzmotu dał się słyszeć i straszna burza wybuchła, zmieszana z błyskawicami i ulewnym deszczem. Na nieszczęście poczciwa kobieta zamiast iść drogą utorowaną, puściła się ścieżką małą, dla skrócenia sobie drogi; wśród głębokiej ciemności o kilka już kroków nic nie widziała przed sobą. Wilk sam wystraszony burzą, przebiegający jej drogę, nabawił śmiertelnej trwogi, rzuciła się w bok, poczęła uciekać, zapuściła się w gęstwinę... zeszła z dobrej drogi i coraz więcej przestraszona burzą, szła na los szczęścia, wzywając pomocy, plącząc, krzycząc. Ale na jej rozpaczliwe krzyki odpowiadały tylko głosy sów i puszczyków. Odurzona, bez pamięci, błądziła trzy godziny, uderzając się o drzewa, potykając się o pnie na wpół leżące w wodzie, wpadając w rowy pogrążone w ciemnościach, przysłuchując się jak biły z kolei wśród huku piorunów, dziewiąta, dziesiąta, jedenasta godzina; wreszcie z ostatniem uderzeniem dwunastej, przy olśniewającem świetle błyskawicy, ujrzała o sto kroków nasz dom, którego tak długo szukała. A kiedy błyskawica zagasła i las pogrążył się znów w głębokich ciemnościach, wtedy kierowała się światłem wypływąjącem z pokoju, w którym stała moja kolebka; sądząc że mój ojciec przed nią powrócił, przyspieszyła kroku, ale jakimże sposobem dostał się do pokoju, kiedy ona miała klucz przy sobie? Czy miał może drugi? Taką była pierwsza jej myśl; zmokła, pokaleczona, olśniona błyskawicami, otwiera drzwi, zostawia je otworem, sądząc że je zamknęła, wbiega prędko na schody, przebiega pokój ojca i otwiera mój pokoik. Lecz nagle wstrzymuje się, wydaje krzyk trwogi...
— Mój przyjacielu! mój przyjacielu! powtarza Luiza, ściskając dłonie młodzieńca.
— Kobieta w bieli stała przed mojem łóżkiem, mówił młody człowiek, głosem już zmienionym, nucąc piosnkę jaką zwykle matki usypiają dzieci, kołysała mnie lekko. Ta kobieta młoda, piękna, której twarz śmiertelną pokryta była bladością, miała czerwoną plamę na czole.
Moja mamka musiała się oprzeć o drzwi, bo inaczej byłaby upadła, nie zdolna była utrzymać się na nogach.
Czuła to dobrze, że stoi przed duchem błogosławionym, gdyż światło zalegające pokój z mary wypływało; niedosyć, zwolna kształty tego nieziemskiego zjawiska, z początku bardzo wyraźne, zacierać się zaczęły, rysy twarzy coraz mniej były widoczne, ciało i ubranie zlało się w jedno, następnie zmieniło się w obłok — obłok we mgłę, wreszcie i mgła rozwiała się powoli, pokój pogrążył się w zupełnej ciemności; jakaś woń miła, nie z tego świata, rozlała się do koła. W tejże chwili i ojciec mój powrócił. Mamka umierająca z trwogi, usłyszawszy jego kroki, zaczęła go wołać. Przybiegł na jej głos, zapalił świecę i ujrzał biedną kobietę, na tem samem miejscu, z czołem oblanem potem, mogącą zaledwie oddychać.
Uspokojona obecnością mego ojca i światłem świecy, przybiegła do mojej kołyski, ujęła mnie na ręce: spałem spokojnie. Myśląc żem nic nie wziął w usta od czterech godzin i zapewne jestem głodny, chciała mnie nakarmić, lecz odwróciłem głowę.
Wtedy opowiedziała wszystko memu ojcu, który nie mógł pojąć co znaczyła ta ciemność, jej wzruszenie, a szczególniej ten zapach tajemniczy unoszący się w powietrzu. Mój ojciec słuchał uważnie jak człowiek, który usiłując zgłębić wszystkie tajemnice natury, żadnej się nie dziwi, a kiedy opisała mu kobietę która śpiewała, kołysząc moją kołyskę i kiedy nadto dodała jeszcze, że ta kobieta miała plamę czerwoną na środku czoła, odpowiedział tylko te słowa:
— To jego matka.
Kilka razy od tego zdarzenia, mówił dalej chory głosem coraz słabszym, opowiadał mi ten dziwny wypadek, a umysł ten silny, potężny, nie wątpił ani na chwilę, że duch błogosławiony mej matki, otrzymawszy od Boga pozwolenie, zeszedł na ziemię, aby zaspokoić głód i ukoić płacz swego dziecięcia.
— A od tego czasu, spytała Luiza blada i drżąca, mówisz że ją widziałeś dwa razy?
— Trzy razy, odpowiedział młody człowiek, pierwszy raz w wigilię nocy w której ją pomściłem, zbliżyła się do mnie z tą plamą czerwoną na czole, pochyliła się nademną, by mnie uścisnąć i uczułem dotknięcie jej ust zimnych i łza upadła mi na czoło. W chwili gdy się podnosiła, chciałem ją ująć w moje ramiona i przytrzymać... ale nagle... zniknęła. Wyskoczyłem z łóżka, wbiegłem do pokoju mego ojca, oświeconego świecą, zbliżyłem się do lustra, to nie była łza, lecz kropla krwi, która spłynęła z jej rany; ojciec zbudzony mojem wejściem, słuchał spokojnie mego opowiadania i rzekł uśmiechając się: Jutro rano się zagoi. Nazajutrz zabiłem zabójcę mej matki.
Luiza przestraszona, ukryła głowę w poduszkę, na której chory się wspierał.
— Od tej pamiętnej nocy, dwa razy widziałem ją jeszcze, mówił dalej Salvato głosem prawie zagasłym, ale ponieważ już była pomszczona, nie miała już krwawej plamy na czole.
Skończywszy to opowiadanie, Salvato blady ze wzruszenia czy też znużenia, pochylił się prawie bez życia na poduszki.
Luiza rzuciła się ku drzwiom i otwierając je gwałtownie, zaledwo nie wywróciła podsłuchującej Niny.
Ale zaledwo na to przelotną zwróciła uwagę.
— Gdzie jest eter, gdzie jest eter, on zemdlał!
— Eter jest w pokoju pani, odpowiedziała Nina.
Luiza jednym skokiem była już w swoim pokoju, ale szukała napróżno: kiedy wróciła do chorego, Giovannina utrzymując głowę chorego na rękach i przyciskając ją lekko do piersi, dawała mu wąchać eter będący w flakoniku.
— Niech się pani na mnie nie gniewa, rzekła, flakonik był tu w pokoju za zegarem; ale widząc pani przestrach, sama straciłam głowę, lecz już wszystko dobrze, już signior Salvato znów wraca do siebie.
W istocie młody człowiek otworzył oczy, ale pierwsze jego spojrzenie szukało Luizy.
Giovannina, która dobrze zauważyła kierunek jego spojrzeń, lekko złożyła na poduszce głowę rannego i stanęła we framudze okna, a kiedy ocierała łzę cichą, Luiza znów zajęła miejsce dawne przy łóżku chorego, a Michał wsunąwszy we drzwi uchyloną głowę, zapytał:
— Czy mnie nie potrzebujesz czasami siostrzyczko.

KONIEC TOMU TRZECIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.