<<< Dane tekstu >>>
Autor George Gordon Byron
Tytuł Lara
Pochodzenie Poemata
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1895
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Julian Korsak
Tytuł orygin. Lara
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LARA[1]
w przekładzie
Juliana Korsaka.


Pieśń pierwsza.

I.

Niewolnik w państwach Lary swobodny do woli,
W połowie zapominał swéj lennéj niewoli.
Pan ich niespodziewany, lecz niezapomniany,
Powrócił, — i weselem brzmią zamkowe ściany.
Na baszcie sztandar błyska, a puhar na stole,
Gościnny płomień w szersze roztoczon półkole.
Po szybach malowanych migocąc połyska,
Weseli goście gwarzą wokoło ogniska.

II.

Lara znów się rozgościł na ojczystym dworze;
Lecz po co Lara zwiedzał i lądy i morze?
Gdy go ojciec odumarł, jeszcze nadto młody,
Pan swéj woli na życia ważył się przygody;
Smutne dziedzictwo władzy! a kto ją posiadał,
Nieraz własne swe serce z pokoju okradał.
Nikt mu widać nie wskazał przy świetle pochodni,
Tysiąca błędnych ścieżek wiodących do zbrodni.
Właśnie gdy mu konieczną rada drugich była,
Już wrząca młodość Lary drugiemi rządziła.
Małéj wagi, z lat młodych jak, gdzie był i kędy?
Pośledzać wszystkie morskie i zamorskie błędy;
Choć krótkie jego były wędrówek przegony,
Dość długie, by był przez nie w połowie zgubiony!

III.

Lara młodo porzucił swego ojca progi,
Lecz od chwili, pielgrzymi gdy wziął kij do drogi,
Z dniem, tygodniem, miesiącem, ci, co go żegnali,
Zapomnieli odjazdu, wspominać przestali.

Ojciec Lary był prochem, jeden wasal trzyma,
I to wszystko, co wiedział, że Pana tu niéma!
Cały zamek zapomniał o Lary imieniu,
Jego portret na ścianie czerniał w zapomnieniu.
A ta, którą był poznał, pokochał na żonę...
Inny mąż już pocieszał Lary narzeczonę.
Młody o nim zapomniał, stary już był w grobie,
A dziedzic niecierpliwy rozmawiał sam w sobie:
„On żyć musi!“ choć radby głos ten w duszy przemógł,
I wzdychał do żałoby, któréj nosić nie mógł.
W części zamku, gdzie Lara miał komnaty swoje,
Z posępnym wdziękiem ściany poubierał w zbroje.
Lecz jednéj zbroi niéma, stąd go zawiść pali,
Bo radby dziś ją witał w téj gotyckiéj sali.

IV.

Lara przybył — i wasal pańską twarz ogląda,
Skąd? nikt nie wie, dlaczego? nikt śledzić nie żąda.
Po skończonych witaniach każdy się zdumiéwał,
Nie że przybył, lecz czemu dotąd nie przybywał?
Jeden paź służby pańskiéj cały orszak składa,
Cudzoziemskiéj postaci, twarz dziecinna, blada.
Lata lecą i równą pędzą czas pogonią,
Tym, co siedzą, i dla tych, co po świecie gonią;
Lecz z krajów zagranicznych brak wieści zapasu
Opóźnił rącze skrzydło zdrożonego czasu.
Widzą go i poznają, lecz wszakże złudzeniem
Teraźniejszość być sądzą, a przeszłość marzeniem.
On żyje, choć styrany trudami i latem,
Jeszcze męskością wieku słynąć mógł przed światem.
Jego błędy, występki, jakiekolwiek były,
Różnym losem zwikłane w zagadkach się kryły,
Gdy znudzona wieściami czujna zawiść drzémie,
Sprostać sławie ojczystéj mogło Lary imię.
Z dumną duszą w młodości, wszakże jego grzechy,
Jak rozkosze cel miały swawolnéj uciechy;
A dla tych, jeśli w zbrodni nie płużył z kolei,
Wymodlić rozgrzeszenie mógł nie bez nadziei.

V.

Jakkolwiekbądź, widz bystry łacno odgadywał,
Jakim dziś jest, że nie jest tém, czém kiedyś bywał.

Czoło coraz wyraźniéj marszczki mu zorały,
Ślad przeszłych namiętności; niedbałość pochwały,
Zimna postać, chód pewny, gdy oczyma ciskał,
Dumą, lecz już nie ogniem lat młodzieńczych błyskał.
Wzrokiem bystrym, któremu żaden wzrok nie sprostał,
Drugich myśli do razu aż z głębi wydostał.
I szczypiąca języka lekkość, jaką bawił,
To żądło serca, które wprzódy świat zakrwawił;
Co zwykle, grając humor wesela udany,
Rani tych, co nie radzi przyznać się do rany.
Wszystko to w nim i jeszcze coś w nim więcéj było,
Czegoby głos nie wybrzmiał, oko nie wykryło.
Honory, sława, miłość, cel społeczny ludzi,
Jaki niewielu zgoni, w wielu żądze budzi;
Zda się, że z piersi swojéj wszystkie wygnał szały,
Choć widać, że niedawno jeszcze nią wstrząsały,
I jakieś czucie, czego usta nie wyrażą,
Czasami przełyskało nad wybladłą twarzą.

VI.

Zapytań o przeszłości słuchać nie ochotny,
O krajach, ziemiach, które przebłądził samotny,
O cudownych pustyniach, stepach, co zwędrował,
Nic nie mówił, jak gdyby na to słów żałował.
Wszakże czasem, być może skutkiem nieuwagi,
Rozpowiadał podróżne dzieje małéj wagi.
Lecz gdy drugich ciekawość ostrzyła ta mowa,
Spostrzegał się i rzucał coraz rzadsze słowa;
Zbyt śledczo badających skroś okiem przenikał,
Wnet mu czoło ciemniało i usta zamykał.

VII.

Choć przyjazd Lary żywéj radości nie budzi,
Przecie żądanym gościem był dla ciżby ludzi.
Wysoko urodzony, szczodry, z obyczaju,
Wiązał się ze wszystkiemi magnatami kraju.
Czasem licznił ich tłumne uczty i zabawy,
I widział ich uśmiechy i nudzące wrzawy;
Tylko widział, bo Lara sercem nie podziela
Gminnéj, powszechnéj troski, wspólnego wesela.
Lara za tém nie goni, za czém wszyscy gonią,
Zwodzeni nadziejami, męczeni pogonią;

Za nic miał ziemskie zyski, honory, urzędy,
Gminną zawiść, rywali i piękności względy.
Od świata tajemniczém odgrodził się kołem,
Nudził z ludźmi, samotność była mu żywiołem.
W nim jakaś myśl szydząca wygląda oczyma,
Co karci śmiałą płochość i z daleka trzyma.
Bojaźliwsze stworzenia z trwogą nań patrzały,
Szepcąc wzajemną bojaźń, w głos mówić nie śmiały;
Drudzy mędrsi łaskawiéj o Larze mówili,
Niż postać wyrażała, lepszym go sądzili.

VIII.

To rzecz dziwna! w młodości cały czynny, żywy,
Polujący rozkosze, do walk nie leniwy;
Kobieta, oręż, morze, wszystko to, co daje
Niebezpieczeństwo grobu, obiecane raje,
Naprzemiany doświadczał! W nadziejach bez skutku
Szukał nagrody w saméj radości lub smutku.
Gardzący gminną miarą rozkoszy, cierpienia,
W nieskończoności uczuć chciał zbiedz od myślenia.
Burzą serca i duszy wstrząsany pospołu,
Z wzgardą patrzał na burze słabszego żywiołu;
Często w niebo posyłał zachwycone oko,
I pytał, czy Wszechmocny mieszka tam, wysoko!
Uwiązany do zbytku, niewolnik zapałów,
Jakże Lara się zbudził z tak marzących szałów?
Sam nie mówił, lecz z duszą zbudzony wylękłą,
Musiał kląć zwiędłe serce, że dotąd nie pękło.

IX.

Książki, bo wprzódy żywą księgą był mu człowiek,
Odtąd podobał czytać do znużenia powiek,
A często, jak zamkowi słudzy mówią sami,
Zamykał się od ludzi nocami i dniami,
I nieraz wielkim krokiem, kiedy wszystko spało,
Po ciemnych kurytarzach błąka się noc całą,
Gdzie jego przodków długi szereg malowany,
Żałobny na podłogę rzucał cień ze ściany.
Czasem była słyszana północna rozmowa,
Lecz w niéj był głos nie Lary i nie ziemskie słowa.
Ci coś słyszą, ci widzą, jedni z drugich szydzą,
Że nad to, co być mogło, oni więcéj widzą.

Po co swój wzrok tak często w trupią czaszkę wraża,
Gdzieś świeżo wykradzioną z trumny lub cmentarza?
Która wciąż przy otwartéj jego książce leży
I patrzącym prócz Lary włos na głowie jeży.
Czemu nie śpi, gdy drugich noc usypia głucha,
Czemu gości nie sprasza, muzyki nie słucha?
Wszystko to źle w nim widzą! — co ma pan ze sługą?
Gdzie obraza? lecz powieść byłaby przydługą,
Gdyby chcieli coś wiedziéć, mogli: — tam za stołem
Siedząc Lary wasale rozprawiali społem.

X.

Noc była — strumień Lary szumi po ogrodzie,
Gwiazdy patrzają w strumień i kąpią się w wodzie.
Tak cicho! żadnéj fali zda się wiatr nie wzruszy,
A przecież upływają, jak szczęśliwość z duszy.
I nieśmiertelne światła, co wzdłuż nieba żyją,
Naokoło z traw, z liści nocne rosy piją.
Bieg dzierzgany krzewami, najpiękniejszym kwiatem,
Na jakich pszczoła lubi bankietować latem;
Takie dzieckiem Dyjana wplatała w swój wianek,
Takie chciałby dać w darze kochance kochanek.
Tak strumień wciąż ubrany schodząc ku dolinie
W lśniących skrętach, zakrętach, jak wąż jaki płynie.
A tak cicho, spokojnie na ziemi i w niebie,
Że nie zadrżałbyś, gdyby sam duch spotkał ciebie.
Pewny, że złe podobać nie miałoby mocy
Przechadzki w takiem miejscu, ach i w takiéj nocy!
Taką chwilę, noc taką Bóg dla dobrych sprawił,
Tak Lara myślił w duchu, dłużéj tam nie bawił,
I ku bramie zamkowéj zwracał krok powolny;
Lara na takie sceny patrzéć już niezdolny,
W nim pamięć dni minionych budzi myśl marząca,
Nieba więcéj słoneczne, mniéj zamglone słońca,
Noce, serca piękniejsze, co kochał namiętnie,
A teraz — dziś-by Lara patrzał obojętnie,
Czy nad nim burze huczą, czy huragan głuszy,
Lecz noc piękna dziś z takiéj urąga się duszy.

XI.

Lara powrócił w swoje samotne mieszkanie,
Za nim cień jego wielki przemknął wzdłuż po ścianie,

Na któréj malowane wciąż jeden za drugim
Giermki, damy, barony stoją rzędem długim.
Cnota, zbrodnia, niesława przemieszana z chwałą,
To wszystko, co nam po nich z ich życia zostało,
Przytém ciemne podania, nagrobne kolumny,
Kryjące ich popioły, ich słabości trumny.
I pół karty zmieszanéj nagany, pochwały,
Którą w późną potomność brzmi ich żywot cały;
Gdzie historya zwykle swoje pióro łamie,
Kłamstwo ubiera w prawdę i jak prawda kłamie..
Lara chodził i marzył, tylko światłość blada
Księżyca kratą okien na podłogę pada;
Oświecając gotyckie sklepienia i szyby,
Na których święci klęczą i modlą się niby.
Kształty ich w fantastyczne przechodzą postaci,
Żyją, lecz każdy z twarzy barwę życia traci.
Włos ich czarny, zjeżony, twarz ciemna, ponura,
I szeroko rozwiane migające pióra,
Ich postać strojąc w całą okropność mogiły,
Jako godła upiora straszliwie świeciły.

XII.

Już północ, wszystko spało — stojąc gdzieś na boku
Jedna lampa się pali i ćmi się we zmroku.
Słyszysz! czy kto wybija drzwi z Lary mieszkania,
Łoskot, dźwięk, krzyk, i za nim straszliwe wołania,
Znów jęk głośny, przeciągły, to znów cicho, głucho,
Czy to echo zbudziło ich zaspałe ucho?
Słyszą, budzą się ze snu, bojaźliwie śmieli,
Bez tchu, gdzie jęk ich wzywał, na pomoc lecieli.
Z rapirami bez pochew, z pochodniami w ręku
Przychodzą, wytężają ucho na głos jęku.

XIII.

Zimny, jak marmur, blady, jak światło księżyca.
Co w téj chwili igrało wkoło jego lica,
Lara, pan ich, jak długi leży na podłodze,
Przy nim pałasz dobyty w nadzwyczajnéj trwodze.
Dość silny, choć go nagłe domęczyły bole,
Jeszcze wzgarda brwi Lary marszczyła na czole.
Mdłość zmieszana z przestrachem, choć sam jak bez życia,
Na ustach jego żyje jakaś chęć zabicia;

Jakaś klątwa zranionéj dumy, i w połowie
Widna groźba, przed chwilą co skonała w słowie.
Oko jemu ściemniało — lecz jeszcze uderza
W samych męczarniach dumném spojrzeniem szermierza.
Służba chwyta z podłogi i podnosi Larę.
Czy słyszycie? oddycha, przemówił słów parę.
I rumieniec twarz, usta sine zarumienia,
Oczy patrzą mu dziko; iskrzą się spojrzenia;
Członki rzeźwią się z mdłości, ale dziwne słowa
Brzmią z ust Lary, w nich zda się nie ojczysta mowa.
Ci, co słyszą, poznają głos nie swojéj ziemi,
I rzeczywiście były te słowa obcemi.
Pocóż niemi przemawia Lara na swym dworze?
Gdy ten, z kimby rad mówić, słyszeć ich nie może!

XIV.

Wtém paź Lary przychodzi, i paź jeden umiał
Pojąć pana i słów tych całą treść zrozumiał,
Choć, coby w drugiéj mowie mogły one znaczyć,
Ni Lara chciałby wyznać, ani on tłómaczyć.
Przecie z mniejszém zdziwieniem od tych, co tam wkoło
Stali, paź nań poglądał, przechylił mu czoło,
I swym własnym językiem Larze odpowiada;
Lara dźwięków téj mowy pilném uchem bada,
Ta mowa łagodziła okropność marzenia,
Jeśli mogły marzeniem być Lary cierpienia.
Ach! kiedy rzeczywista męczy nas katusza,
Czyż idealnych cierpień potrzebuje dusza?

XV.

Co bądź marzył w gorączce, lub widział oczyma,
Wszystko to, jak zaklęte, na dnie serca trzyma.
Zwyczajny ranek przyszedł, z nim wstał zdrowszy Lara,
Ni księdza, ni lekarza rady się nie stara.
I znów ten sam, jak zwykłe w ruchach i w rozmowie,
Ni mniéj zimny w uśmiechu, ni mniéj skąpy w słowie,
Ni więcéj zamyślony: choć noc nadchodząca
Dziś mniéj mu się podoba i klnie zachód słońca;
Śledzenia gminnych oczu uchodzi ta zmiana,
Wasale nic nie zgadną z twarzy swego pana.
Przytém sami wylękli od téj strasznéj nocy,
Poosobno na zamek chodzić nie są w mocy;

I tylko w drżących parach snują się tam czasem,
Ściskając się i blednąc za lada hałasem.
Szum chorągwi na baszcie, okna, drzwi skrzypiące,
Głośne echo podłogi, obicia wiejące,
Wielki cień drzew, co zamek wokoło obiegły,
Dziki świst wiatru, łoskot spadającéj cegły;
Co słyszą, widzą, wszystko mnoży przestrach nowy,
Zwłaszcza gdy zmrok zaczyna czernić mur zamkowy.

XVI.

Czcza chęć! druga noc taka nie przyszła po chęci,
Lub sam Lara grał tylko pozór niepamięci;
Co budzi więcéj dziwu między wasalami,
Czy mu pamięć zwietrzała z zdrowszemi zmysłami?
Czy im kłamał niepamięć téj pamiętnéj pory,
Tych marzeń gorączkowych jego duszy choréj?
Byłże to sen? czy była własna jego mowa,
Gdy z ust wyrzucał dzikie, jakieś dziwne słowa?
Byłże to własny Lary ów wzrok obłąkany,
Kłócący sen wasali krzyk i jęk słyszany?
I serce, co do walki z własnym bólem staje,
Aż walką spracowane w końcu bić przestaje.
Mógłże ten, co tak cierpiał, zapomniéć cierpienia,
Gdy ci, co je widzieli, dziś drżą od wspomnienia.
Czy tém ciągłém milczeniem sam Lara próbował
Uwięzłą pamięć w słowach, jakie radby chował
W trawiącéj go skrytości, co serce przejada;
Gdzie widny skutek, lecz nikt przyczyny nie zbada.
Lara jedno i drugie krył, zamykał ścisléj,
Gminny wzrok nie wypatrzy ziarna wszystkich myśli,
Na jakie często niéma głosu w żywéj mowie,
Jeśli się wyrażają, to ledwie w połowie.

XVII.

O nim wciąż sprzeczne sądy ścierają się, dwoją,
Ci go lubią, szukają, drudzy się go boją.
Dziwne zdania o Lary tajemniczym losie
W pochwałach lub naganach krążą w ludzkim głosie:
Jego skrytość podaje treść bajania drugim,
Ci śledzą — nic nie wiedzą po śledzeniu długiém.
Czém on jest, czém był kiedyś — radzi wiedziéć przecie,
Co to za nieznajomy chodzi po ich świecie?

Wróg, nieprzyjaciel ludzi, wszakże na téj ziemi
Czasem wesół ucztował, śmiał się z wesołemi.
Lecz ten uśmiech widziany, uważany z blizka,
W wesołości miał jakiś pozór pośmiewiska.
Nie był to uśmiech, w którym świt wesela dnieje,
Co całą twarz oświeci i oczy rozśmieje.
Wszakże czasem uderzał słodyczą spojrzenia,
Dając znać, że ma serce miękkie z przyrodzenia.
Lecz jeśli jaką słabość drugim okazował,
Jak niegodną swéj dumy zaraz ją strofował.
Wątpliwych zdań o sobie gardząc odkupieniem,
Wymykał się sam sobie, dręczył się myśleniem.
I sam pokuty cierpień na swe serce wkładał,
Które niegdyś czułością z pokoju okradał;
I duszę zmuszał gonić nienawiści cele,
Za to tylko, że niegdyś kochała za wiele.

XVIII.

W nim samym jest na wszystko jakaś wzgarda żywa,
On sam wiąże stworzenia i życia ogniwa:
Cudzoziemiec w tym świecie, z nikim się nie brata,
Zbłąkany duch strącony aż z drugiego świata.
Twór dzikich wyobrażeń, co tworzyć przywyka
Naumyślnie nieszczęścia, którym sam umyka.
I napróżno, bo często płacił mimo chęci
Pół rozkoszą, pół smutkiem haracz ich pamięci.
Z większém czuciem miłości od żyjących wielu,
Zacność ludzi za nadto może miał na celu;
Jego sny często prawdę za piękniejszą brały,
Tak młodość oszukaną zajął wiek dojrzały.
Na pogoni widziadeł lata mu schodziły,
Do lepszych skłonne celów własne trwonił siły.
Namiętne burze duszy, ogniste marzenia,
Co na młodość wywarły cały szał zniszczenia;
Wszystkie lepsze uczucia w polu walk zostawił,
A sam ich przypomnieniem dręczył się i bawił.
Lecz dumny, od skarżenia siebie będąc zdala,
Swój błąd i podział wstydu na naturę zwala;
A w cielesnéj powłoce, jaką śmierć nam kruszy,
Widzi karm dla robaków lub klatkę dla duszy.
Tak dobre i złe biorąc za jedno, powoli
Z dziejami przeznaczenia zmieszał dzieje woli.

Wyższy nad samolubstwo gminnego człowieka,
Swego dobra dla drugich czasem się wyrzeka.
Lecz nie, że był powinien, nie przez współuczucie,
Raczéj przez dziwne myśli zwichnienie, zepsucie,
Czém wciąż tajemną dumę duszy swéj sposobił
Robić to, co niewielu — coby nikt nie zrobił.
I taż skłonność, gdy w żyłach krew gorętsza wrzała,
Na rozdroża występku nieraz go zbłąkała.
I stąd wyżéj się wznosił, albo niżéj spadał
Ludzi, z któremi wspólny dar życia posiadał.
Wszystko, co żyje, żądze w nim rozdziału budzi,
Dobrém czy złém, by tylko różnił się od ludzi.
Dusza gardząc tym światem z myślami wszystkiemi
Zamknęła się w świat własny, zdaleka od ziemi.
Wszystko zimno przechodząc, co po ziemi chodzi,
W nim krew coraz to więcéj ziębi się i chłodzi.
Szczęśliwszy! gdy w nim nigdy zbrodnią nie paliła,
Jeśli wciąż równie chłodną, równie zimną była!
Wprawdzie napozór z ludźmi chodził ich drogami,
Robi, co drudzy robią, mówi ich słowami.
Ni szał jemu rozumu więzi w swe okowy,
Jego szaleństwo było serca, lecz nie głowy,
Obłąkać się w rozmowie rzadko mu się zdarza,
Myśli bijących w oczy słowem nie wyraża.

XIX.

Przy całéj tajemniczéj, ziębiącéj postaci,
Pozornéj wesołości Lara nic nie traci.
On zna sztukę, gdy nie był to dar przyrodzenia,
Jak wiązać, jak narzucać na drugich wspomnienia.
I ci, co jego widzą, nie darmo widzieli,
I raz widząc, już o nim wciąż-by pytać chcieli.
A ci, do których mówił, rozmową ujęci,
Wszystkie słowa rozmowy mają na pamięci.
Gdy w domysłach się gubi ciekawość prostacza,
On gwałtem obejmował za duszę słuchacza:
W niéj za pierwszém spotkaniem, co bądź z dwojga zyskał:
Miłość, albo nienawiść, swój obraz wyciskał.
Choć krótko przyjaźń, litość lub jéj wstręt podziela,
On tam w najgłębsze myśli nazawsze się wciela.
Ktokolwiek jego duszę bliżéj zbadać żąda,
Jak naprzekór w badacza duszę sam zagląda.

Ciągle myśli przytomny, w piersi drugich ludzi,
Musowy mimowolny wzgląd na siebie budzi:
A jeśli raz uwięznął w czyję sieć myślenia,
Ten nadaremnie będzie wołał — zapomnienia!

XX.

Brzmi uczta, ciągle płyną przez zamkowe bramy,
Dumne krwią i bogactwem rycerze i damy.
W końcu gość pożądany, pan szerokiéj ziemi,
Lara w zamku Otona zawitał z drugiemi.
Tysiąc świateł, pochodni na zamku się pali,
Wszyscy goście wesoło ucztują po sali:
W tańcu orszak piękności zwinnym, lekkim ruchem,
Wdzięku i harmonii wiąże się łańcuchem.
Szczęśliwe młode serca i młodzieńcze dłonie,
Co się łączą, zbiegają w tanecznym przegonie!
Jest to widok, co może zgładzić troskę z twarzy,
Patrząc starość z uśmiechem młode lata marzy,
I młodość zapomina, że swój wiek uroni.
Tak chciwie myśl wesoła za uciechą goni!

XXI.

I Lara wpół wesoły wzrok na wszystko trzyma,
Każdą piękność pośledza pilnemi oczyma,
Jak ta lekkim poskokiem w tańcu latająca,
Nawet echa nie budząc podłogi potrąca.
Wsparty o słup stojący na pośrodku sali,
Ręce na pierś skrzyżował — i poglądał daléj.
Ni uważał, jak ktoś go trzymał wciąż na oku,
Że nie połknąłby Lara tak śledczego wzroku.
Wtém spostrzegł — był to jakiś nieznajomy człowiek,
Zda się, jakby szpiegował tylko jego powiek:
Cudzoziemiec z postaci, stojący od ściany,
Wciąż aż dotąd na Larę patrzał niewidziany,
W końcu z sobą wzajemne spotkali spojrzenia,
Natrętnéj ciekawości, niemego zdziwienia.
I Lary w słup stanęła szydząca powieka,
Jakby wzgardzał spojrzeniem cudzego człowieka.
Cudzoziemca od głowy aż do stóp rozmierza,
Spojrzał mu oko w oko — i wzrokiem uderza.

XXII.

„To on!“ na całe gardło cudzoziemiec woła,
Głos ten w ustach słyszących rozległ się dokoła.

„To on!“ — „Kto on?“ — wtórzony głos po sali głuszy,
Daléj, bliżéj, aż obił się o Lary uszy;
Tak dziko, że nie wielu z tłumu było w stanie,
Ukryć przestrach powszechny, powszechne zmieszanie.
Lecz Lara niewylękły, choć zdziwienie w oku
Zrazu błysło, wnet zmierzchło w nieruchomym wzroku,
Na tłumy obojętnie pogląda z wysoka;
Ale wciąż cudzoziemiec nie spuszcza go z oka,
I poskoczywszy bliżéj z urąganiem pytał:
„To on! co on tu robi? skąd on tu zawitał? —“

XXIII.

To zawiele i darmo ukryć się sam stara,
Tak widnego szyderstwa nie mógł ścierpiéć Lara.
Z wzrokiem pewnym, choć w ruchach, w mowie zimny cały,
Więcéj łagodnie męski niż gorąco śmiały,
Odwrócił się i wołał — „Groźby się nie boję,
Na imię jest mi Lara! — gdy dasz poznać twoje,
Mam gotowe żelazo, co słuszność domierzy,
Za odpowiedź dworności podobnych rycerzy.
Jam Lara! dalszych badań oszczędzaj mi, proszę,
Ja pytań nie unikam, ja maski nie noszę!“
— „Ty pytań nie unikasz! — jest jedno pytanie,
Choć uchem stronisz, w sercu masz odpowiedź na nie.
Ty mnie zwiesz nieznajomym! spójrz i wpatrz się we mnie,
Przynajmniéj twoja pamięć dana nie daremnie,
Nigdy twa chęć w połowie długu jéj nie zmaże,
A zapomnienia nawet wieczność ci zakaże.“
Lara po nieznajomym pociągnął oczyma,
Lecz w tych oczach wyrazu, żadnéj myśli niéma.
Nie raczył odpowiedziéć obojętnym wzrokiem,
Tylko głową potrząsa i powolnym krokiem
Po przed tłumem przechodząc ku drzwiom sali kroczył,
Ale wtém nieznajomy drogę mu zaskoczył.
— „Słowo! stój i odpowiedz mi zaraz, któremu
Byłbyś równy, jeśli masz równą zacność jemu.
Czém byłeś, jesteś? — niech cię nie gniewa ta mowa,
Gdy ja kłamię, wszak łatwo zabić kłamne słowa.
Czém byłeś, jesteś? spojrzyj sam w siebie — na nowo
Kłam drugim swe uśmiechy, lecz nie wstrząsaj głową.
Ty sam, którego czyny!“.. — „Czém ja jestem, byłem?
Twe słowa, groźby twoje zadługo znosiłem.

Nie słucham dłużéj! drudzy, których nowość pieści,
Mogą dosłuchać końca cudownéj powieści,
Jaką im bez wątpienia język twój dopowie,
A którąś dla mnie zaczął w tak zalotnéj mowie.
Niechaj Oton ucztuje gościa tak grzecznego,
Cześć moja Otonowi a wzgarda dla niego!“
I wtém Oton im przerwał omawiając zdala:
„Cokolwiekbądź was obu do gniewu zapala,
Nie czas, miejsce po temu, by ucztę spokojną
I wesołość jéj mieszać gadatliwą wojną.
Jeśli baron Ezzelin ciskane potwarze
Dowieść i udowodnić chce hrabiemu Larze:
Jutro, tu, lub gdziekolwiek rano, z wschodem słońca
Czekam obu, życząc waszych sporów końca.
Ja sam jak za znajomym, za ciebie się ręczę.
Chociaż i hrabia Lara swe lata młodzieńcze
Spędził w dalekich krajach, z nich jak obcy wrócił,
Lecz Lara od swych przodków krwi się nie odrzucił
I nie zechce sam przeczyć sławie swego domu,
Powinności rycerskiéj chybiąc aby komu.“
— „Jutro! odrzekł Ezzelin, dobrze, jutro razem,
Będziem siebie doświadczać słowem i żelazem.
Ja w zakład życie daję, że mój miecz w potrzebie
Poświadczy słowa moje, tak jak chcę być w niebie!“
Co Lara odpowiedział? dreszcz go wzgardy ziębił,
I w oderwaniu myśli duszę swą zagłębił.
Tymczasem wszyscy goście zebrani na sali,
Słowami i oczyma na Larę rzucali.
On milczał, zda się, jakby myślą i powieką
Zbłąkał się w niepamięci daleko, daleko!
Ta niedbałość na wszystko, wszystkiego niechcenie,
Niestety! zdradza czegoś silne przypomnienie.

XXIV.

— „Jutro! — tak, jutro.“ Lara tylko dwa te słowa,
Wyrzekł, i na nich cała skończyła się mowa.
Żadnéj myśli nie wydał twarzą i źrenicą,
Ani w oczach zaiskrzył gniewu błyskawicą.
Ale w tych słowach brzmiała jakaś myśl niezłomna,
Ważenie się na wszystko i śmiałość przytomna.
Płaszcz na siebie narzucił, zlekka głową skinął,
Szedł koło Ezzelina i wśród tłumu zginął.

Lecz przechodząc z uśmiechem spotkał mars barona,
W czém była ni wesołość, ni duma gwałcona,
Co się zgina, gdy siebie długą walką zmoże,
Do pogardy wściekłości, któréj skryć nie może.
Raczéj pycha człowieka, co pewny jest w duszy
Wszystkiego, co zrobił, wytrwał dla katuszy.
Maż-li to być spokojność i ta cisza cnoty?
Lub zbrodnia zestarzała z rozpacznéj zgryzoty?
Niestety! często obie człowiek w dobréj wierze,
Ze wzroku i ze słuchu za podobne bierze.
Z czynów, i z czynów tylko szukaj prawdy klucza,
Co serce nieznajome czytać nas poucza.

XXV.

Lara skinął na pazia — i paź w okamgnieniu,
Zbiegł posłuszny pańskiemu słowu lub skinieniu.
On z nim z krajów dalekich jedynym był gońcem,
Gdzie dusza rośnie, gore pod gorętszém słońcem.
On dla Lary porzucił rodzinne zagrody,
Cierpliwy w służbie, cichy, choć jeszcze tak młody.
Jak pan jego milczący, wiarą swą u świata,
Słynął nad stan swéj służby i nad swoje lata.
Choć mowa kraju Lary nie obca dla ucha,
Paź w niéj pańskich rozkazów mniéj ochotnie słucha.
Lecz wnet nogi uskrzydlał ochotniejszy cały,
Kiedy słowa rodzinne z ust Lary zabrzmiały.
Dźwięk tych słów jak ojczyste góry miły w duchu,
Ich echa nieprzytomne budzi w pazia uchu.
Nieraz mu przypomina dźwięk rodzinnéj mowy;
Dawne przyjaciół, krewnych, rodziców rozmowy;
Dziś to wszystko! swych wszystkich związków, swojéj wiary
Wyrzekł się i odprzysiągł dla jednego Lary.
Paź prócz pana nikogo nie widział na ziemi,
Co za dziw, że mu wierniéj służył przed drugiemi.

XXVI.

Sam kształtny, smukły, z czoła barwa płci bijąca,
Przypalona promieniem ojczystego słońca;
Lecz słońcem nie nadpsuta białość lica świeci,
Gdzie często niewołany rumieniec się kwieci.
Lecz nie był to rumieniec, jakim zdrowie darzy,
Gdy całą serca barwę maluje na twarzy;

To raczéj skrytéj troski róża chorowita,
Co w chwilowéj gorączce na licu wykwita.
Dziki połysk spojrzenia wzięty gdzieś wysoko,
Wciąż elektryczną myślą oświecał mu oko.
Wszakże bijącą czarność swych powiek czasami,
Łagodził i ocieniał długiemi rzęsami.
Był to smutek czy duma, którą w oko wcielił?
Raczéj tęsknota, jakiéj niktby nie podzielił.
Jego żadne zabawy nie wyciągną w pole,
Gry, zalecanki chłopców i paziów swawole.
Lecz czasem radby z Lary nie zdjąwszy spojrzenia,
Poić się niepamięcią w szale zachwycenia.
Gdy się z zamku wychylał, rad chodził samotny,
Zwięzły w swych odpowiedziach, pytać nie ochotny;
Jego przechadzką lasy, zabawą czytanie,
Darniony brzeg strumienia stawał za posłanie.
On jak ten, komu służył, zdał się żyć zdaleka
Od wszystkiego, co łechce wzrok i myśl człowieka;
Żadnych darów od ziemi nie przyjąć z powicia,
Prócz jednego gorzkiego daru — oprócz życia!

XXVII.

Jeśli mógł sercem przylgnąć — to tylko do Lary,
Czcią jedną i czynami dowodząc swéj wiary,
Jego troska chęć pańską lubiąca pośledzać,
Wprzód nim w słowach zabrzmiała, zwykła ją uprzedzać.
Lecz w tém, co robił, była jakaś duma mała,
Jakaś myśl, coby groźby ścierpiéć nie umiała.
Choć pilniéj niż niewolnik wolę wykonywał,
Czynem tylko jéj służył, twarzą rozkazywał.
Jeśli pańskie rozkazy wypełniał z ochotą,
Łatwo zgadnąć, że Larze służył nie za złoto.
Lekką służby powinność pan na pazia wkłada,
Miecz nosić, trzymać strzemię, gdy konia dosiada;
Stroić lutnię, lub z panem w chwili wolnych wczasów
Ślepić wzrok nad księgami starożytnych czasów.
Lecz sam nigdy nie licznił domowników tłumy,
Wszakże im znać nie dawał ni wzgardy, ni dumy.
Lecz dobrze wzgląd użyty, czém chciał dać dowody,
Że sercem lgnąć nie umiał do służalców trzody.
Jakibądź stan, ród pazia, mógł się sercem zbliżyć,
Duszą zgiąć się do Lary, nie do nich się zniżyć!

Mógł miéć przeszłość szczęśliwszą, żyć w lepszym orszaku,
Z jego rąk gminnéj pracy nie pośledzisz znaku;
A tak niewieścio białe, że przy wdzięku lica,
Podobieństwem płci drugiéj uderza, zachwyca.
Lecz z ubioru, ze wzroku, co sam udać żąda,
Więcéj dziko niż oko piękności wygląda.
Surowość, z jaką drugim wydawać się boi,
Więcéj krajom gorącym, niż jemu przystoi.
Wprawdzie nigdy z ust pazia gniewami nie wrzała,
Lecz jego własna postać zgadnąć ją kazała.
Paź miał Kaled na imię, choć rozgłos wieść rzucił,
Że inne imię nosił, nim swój kraj porzucił.
Bo czasami to imię, choć go zblizka słucha,
Niesłyszane, jak obce, wpadało do ucha.
Czasem nagle się zrywał, jakby mimo chęci,
Dźwięku tego imienia szukał po pamięci.
Przynajmniéj tém imieniem wołał go głos Lary,
Co mu słuch, wzrok i serce więził swemi czary.

XXVIII.

Kaled rzucił oczyma, wzdłuż biesiadnéj sali,
Spostrzegł nagłe zmieszanie i gniewem się pali.
I gdy tłum wkoło pazia zdaleka i zblizka,
Gwarzył, dziwił się, ciskał żarty, pośmiewiska,
Jak mógł ścierpiéć spokojnie Lara dumny, hardy,
Pógróżki cudzoziemca i szyderstwo wzgardy?
Twarz młodego Kaleda naprzemian się mieni,
To mu usta sinieją, lice się czerwieni,
I na czole ściemniałém zimna rosa świta,
Kropla chorego serca, wilgoć chorowita,
Co wschodzi, gdy upada czynna pierś człowieka,
Pod myślami, od których rozwaga ucieka.
Są rzeczy, które musim lęgnąć, marzyć w głowie,
I działać, nim myśl nasza przewidzi w połowie.
Lecz cobądź Kaled dumał, coś takiego było,
Co mu usta zamknęło i czoło ściemniło.
Właśnie na Ezzelina poglądał z uboczy,
Gdy mu Lara przechodząc, rzucił śmiechem w oczy,
Lecz, gdy śmiech taki spostrzegł, opuścił źrenice,
Jakby poznał, rozwiązał śmiechu tajemnicę.
Pamięcią w pańskiéj woli, zda się, czytał z trwogą,
To, czego drudzy w Larze wyczytać nie mogą.

Skoczył naprzód — paź z panem ucztę pożegnali,
I wszystkich jak samotnych rzucili na sali.
Każdy wraził wzrok w Larę, z czujnością niemałą,
Wszystko tak swe uczucia z tą sceną zmieszało,
Że, gdy cień jego długi przemykał wzdłuż sieni,
W świetle lampy ze stropu bijących promieni:
Ich pulsa żywiéj biły, w gorączce zdziwienia,
Za prawdę brali widmo czarnego marzenia.
W każdéj trwodze rojonéj jest bojaźń prawdziwa,
Bo zwykle, co najgorsze, bliższe prawdy bywa!
Wszyscy goście odeszli, Ezzelin z natłoku,
Jeden tylko pozostał, z zamyśleniem w oku.
Po co dłużéj miał bawić, gdy uczta skończona?
W końcu ręki ściśnieniem pożegnał Otona.

XXIX.

Wszystkich noc nadchodząca do spoczynku skłania,
Każdy się rad wykrada na senne posłania;
Gdzie wesołość gwarzącą ciche więzi łoże,
Gdzie smutek wzdycha do snu — i zasnąć nie może.
A człowiek dniem zmęczony, rad ze snu przybycia.
Cofa się w to rozkoszne zapomnienie życia.
Tam drzemią gorączkowe nadzieje miłości,
Nienawiść, wola dumy, wybiegi chytrości;
Nad oczyma ich wieje skrzydło niepamięci,
I byt kona pod godłem grobowéj pieczęci.
Dla snu łoża, któż nada jakie lepsze imię?
Mogiła, cmentarz nocy, gdzie świat cały drzémie.
Słabość, siła, występek i zbrodnia leniwie
W puch tonie i w niemocy nagiéj śpi szczęśliwie.
Tak ludzie snu oddechem na chwilę weseli,
By walczyć z trwogą śmierci, budzą się z pościeli.
Choć każdy dzień im nowe oświeca cierpienia,
Stronią od snu, że może być snem bez marzenia.






Pieśń druga.

I.

Noc pierzcha, mgły poranne wkoło gór wiejące
Topią się w dziennym blasku, i świat budzi słońce.
Ciągle jutrem powiększa swoję przeszłość człowiek,
Choć już ostatni świeci dzień dla jego powiek.
Lecz natura wciąż młoda, jak wyszła z powicia,
Na niebie i na ziemi tyle światła, życia!
Kwiaty na błoniach, ciepło w słonecznym promieniu,
Wiatr w powietrzu i napój rzeźwiący w strumieniu.
Człowieku! wpatrz w jéj wdzięki swoich oczu dwoje,
I wykrzyknij z radości: „oto wszystko moje!“
Póki możesz, poglądaj żywemi oczyma,
Jutro przyjdzie, lecz może tobie jutra niéma,
I sam naucz się płakać na swoim pogrzebie,
Jednéj łzy nie zasłużysz u ziemi i w niebie,
Wiatr w dzień zgonu nie westchnie za wszystkich, za ciebie,
Nie więcéj chmur się zbierze, silniejsza ulewa,
Nie więcéj jak zwyczajnie, spadnie liści z drzewa.
Dla jednych gadów ucztę twoję sprawią zwłoki,
Nim je ziemia rozrobi w swoje żyzne soki.

II.

Już ranek — już południe — na zamkowéj sali,
Zwołani przez Otona, rycerze czekali.
Właśnie w zamku godzinę wybiły zegary,
Która miała rozstrzygnąć śmierć lub życie Lary,
W niéj Ezzelin miał zeznać, co mógł o nim wiedziéć,
I jakabądź jest powieść, musi ją powiedziéć.
Swoję wiarę dał w zakład, i Lara przyrzeka
Spotkać go tutaj w oczach nieba i człowieka.
Gdzież on jest? kto miał drugim prawd powiedziéć tyle,
Nie zniosą, by miał zwłoką spóźnić aby chwilę.

III.

Już godzina wybiła i Lara przybywa;
Postać jego spokojna i zimno cierpliwa.
Gdzie Ezzelin? czy taka jego słowność była?
Szmer powstał i Otona twarz się zasępiła.
— „Ja znam mojego druha! wiarę ma na względzie,
I jeśli jest na ziemi, wkrótce tu przybędzie.
Jego dachy błyszczące na dolinie stoją
Pomiędzy włością Lary a dzielnicą moją.
Gość taki zawsze zaszczyt robił w moim domu,
I mnie baron Ezzelin nie przyczyni sromu.
Będę ręczył za druha, póki tylko żyję,
Lub mu rycerską plamę sam krwią własną zmyję“.
Wtém Lara głos mu przerwał: — „Rano z wschodem słońca,
Jak kazałeś, przychodzę dosłuchać do końca
Powieści cudzoziemca, jaką wczora prawił,
Choć już dość jego język serce mi zakrwawił.
Widać zmysły niezdrowe w słowach go uwiodły,
Lub co gorsza, wróg z niego nieszlachetny, podły.
Ja go nie znam... on może znał mię w krajach... kędy...
Lecz po co nam te słowa jałowéj gawędy;
Jak widzę, język słabo zakład ubezpiecza,
Dowiedź mi jego wartość ostrzem swego miecza“.
Dumny Oton na ziemię rękawiczkę cisnął,
Zczerwienił się — i nagim mieczem z pochwy błysnął.
„Rad cię chwytam za słowo ostatnie, albowiem
W nieobecności gościa ja ci sam odpowiem“.
Niezmieniony na twarzy, choć gniew był w ich obu,
Choć niemniéj blizki swego, jak drugiego grobu;
Z ręką, którą pokazał od szabli ujęcia,
Że równie do odbicia wprawna, jak do cięcia;
Z okiem chociaż spokojném, lecz co w krwi podoba,
Lara pociągnął miecza — i zwarli się oba.
Nadarmo ich ściskają i wołają w tłumie,
Nikt wściekłości Otona oprzéć się nie umie;
Jeszcze sam, jak na wzgardę te słowa powiada:
„Tego miecz u mnie lepszy, kto nim lepiéj włada!“

IV.

Niedługa była walka — próżny, ślepy, wściekły
Oton w pierś szablą cięty, upadł krwią ociekły.

Lara zręczném podejściem podciąwszy mu nogę
Zranionego Otona rzucił na podłogę.
„Proś o życie!“ — Ten milczał — i padłszy na nogi,
Już odtąd ze skrwawionéj nie powstał podłogi.
Lara pali się w gniewie i twarz jego cała
W swojéj szatańskiéj barwie na węgiel zczerniała.
I wściekléj blaskiem miecza okrążył go wkoło,
Niż wtedy, gdy jak śmiałek wręcz mu stawił czoło.
Całéj sztuki szermierstwa doświadcza niezwłocznie,
Kryty wstręt jego serca budzi się widocznie.
A tak zapamiętale z wroga się urąga,
Że gdy go tłum zbliżony za ramię odciąga,
Z szału ostrze spragnione ku tym mierzy, celi,
Co przez litość odciągnąć, oderwać go chcieli.
Po chwili ich zamiaru niechętny się ima,
Lecz na niego wciąż patrzy takiemi oczyma,
Jakby walka bez skutku jakiś wstręt w nim sprawia,
Co wroga po zwycięstwie przy życiu zostawia.
Jakby w ranę śledzącą zaglądał powieką,
Jak ofiarę do grobu zbliżyła daleko?

V.

Rzeźwią, niosą Otona — i lekarz zamkowy
Zakazuje mu wszelkich pytań i rozmowy.
Ciekawy tłum się zbiera do przyległéj sali.
Lara tłumem gardzący szedł za niemi w dali;
Po walce ze zwycięską palmą zapaśnika
W dumném milczeniu zwolna ku drzwiom się pomyka.
Dosiadł konia i drogą, jak strzała puszczona
Leciał — i ani spojrzał na zamek Otona.

VI.

Lecz gdzie był ów meteor nocy, który sennym
Oczom przegraża, aby zniknął z blaskiem dziennym?
Gdzie Ezzelin? czy przyszedł, poszedł — i nie wrócił,
Aby sam żadnych śladów za sobą nie rzucił?
Ezzelin jeszcze ciemno, gdy dzień w zmroku świta
Rzucił zamek Otona — droga prosta, bita,
Nie mógł zbłądzić — a przytém blizkie miał mieszkanie,
Przecie zbłądził, i ledwo dniało na świtanie,
Zaczęto śledzić, goniec za nim w trop wysłany
Nic nie wie, prócz, że zginął gdzieś ich pan szukany.

Zamek pusty, nieczynny stoi koń przy żłobie,
Giermki płaczą po panu i chodzą w żałobie.
Ci rozbiegli się szukać po drodze, za drogą,
Krwawych znaków morderstwa — i znaléść nie mogą.
Ani kropla krwi świeci przez ciernie i wrzosy,
Płaszcz pański poszarpany, ni wyrwane włosy.
Wciąż po błoniach powiewa niezdeptana trawa,
Ani śladu, czy była jaka walka krwawa.
Ni palce czyjéj ręki, gdy krew tryska z żyły,
W mękach zgonu murawę zgniotły lub splamiły;
Gdy ręka nawpół trupia słaba do obrony
Cały gniew swój wywiera na trawnik zielony.
Takie znaki być muszą, kto gdzie krew przeleje.
Lecz tych niema — zostały wątpliwe nadzieje,
I dziwne podejrzenia, poszepty i gwary
Między tłumem czerniły codzień sławę Lary.
Gdy Lara się pokaże, wnet zawiść oniemi,
Ci życzą, pragną, aby dłużéj nie był z niemi,
By z nałogu znów szerzyć czerniące go zdanie,
I czarniejszym kolorem barwić domniemanie.

VII.

Dni lecą, i Otona zgoiły się rany,
Ale nie jego duma; zawiścią wstrząsany
Był pan możny, bogaty, zawziętszy niż Lara,
Przyjaciel tych, kto temu wręcz szkodzić się stara;
I w imię prawa kraju sam wołać poczyna:
„Niech Lara zda na gardło sprawę z Ezzelina!“
Któż jeżeli nie Lara trwogi mu użycza,
Że tak stroni od jego i drugich oblicza?
Samby cierpiał, więc winien, że Ezzelin zginął,
Gdyby nań swoje skargi szeroko rozwinął?
Zwykle rozgłos powszechny niewiadomość szerzy,
Ciekawość gminu rada tajemnicom wierzy.
Widoczna obojętność, zimny wstręt do ludzi,
Co stroni spoufaleń, miłości nie budzi;
Duma pomiatająca i zręczność nielada,
Z jaką ostrém żelazem po szermiersku włada.
Gdzie swe ramię przyuczył do bitwy rzemiosła,
Gdzie i kędy ta duma w sercu mu urosła?
Bo nie była to wściekłość przypadkowa, cudza,
Jaką słowo zapala i słowo przystudza.

Lecz właściwa, głęboko wyrobiona w duszy,
Co gdy raz w co uwięźnie, samę litość zgłuszy.
Podobnie długa władza i szczęście zbyt głośne
Zestrzela się w to wszystko, co jest bezlitośne.
Te więc budząc nagany, raczéj jak pochwały,
Z czasem na Larę wielką burzę zgromadzały.
Lara musi dać gardło, tak się chmury zwarły,
Temu, co go wciąż ściga żywy lub umarły.

VIII.

W kraju wszyscy wasale zniechęceni żyli,
I przeklinali władzę, któréj czołem bili.
Ziemia długo jęczała pod rózgą niewoli,
Gdzie w imię prawa rządził humor pańskiéj woli.
Częsty w domu niepokój i wojna za domem
Serce do krwi i zbrodni robiły łakomem.
Ludzie tylko czekają hasła albo słowa
I wnet mordem, zniszczeniem wre wojna domowa.
Ta nie zna, kto nijaki, cały kraj rozdziela
Pomiędzy dwa nazwiska — wroga, przyjaciela.
Zamknięty w lennym zamku każdy sam był panem,
Czynem, słowem poddany, z sercem niepoddanem.
Tak Lara odziedziczył swoje właści nowe,
Z niemi ręce leniwe i serca tchórzowe.
Lara długo za krajem będąc, to miał w zysku,
Iż był wolny od plamy ciemięstwa, ucisku.
W jego rządach łagodnych wasale powoli
Jęli odwykać jarzmu ciężącéj niewoli.
Jedna służba domowa w dawnéj trwodze trwała,
Chociaż więcéj o niego niż o siebie drżała.
Dziś nad nim się litują, chociaż z pierwszéj chwili
Złe sądy tworząc o nim na gorsze wróżyli;
I niemy humor pana, każdą noc niespaną,
Zwyczajnie za chorobę samotności brano.
A choć w pańskiém mieszkaniu żyła cichość sama,
Ponurość — lecz wesoła jego zamku brama,
Od niéj nędzarz nie odszedł nigdy bez ofiary,
Dla nędzy litość przecie znała dusza Lary.
Zimny z równym, na dumnych patrzący z wysoka,
Wieśniak obojętnego nie uchodził oka:
Mało mówił, lecz skoro wszedł pod dach zamkowy,
Często znalazł przytułek a nigdy obmowy.

I codzień, co godzina do zmroku od rana
Jakiś nowy przybylec licznił orszak pana.
Od straty Ezzelina, częściéj jak się zdarza,
Lara grał gościnniejszą grzeczność gospodarza.
Może Oton w nim budził wciąż bojaźni nowe
Zasadzki zgotowanéj na zbrodniczą głowę.
Cobądź myślił, ze swojéj gościnności plonów
Większy wzgląd zyskał ludu niż swych współbaronów.
Wasal, grozą barona z swych siedzib wygnany,
Przyszedł, wołał przytułku! — i wnet mu był dany.
Żaden wieśniak nie płakał zagrabionéj trzody,
A niewolnik zaledwo tęsknił do swobody:
Stara chciwość bezpiecznie swe skarby zbierała,
Przy nim wzgarda z ubóstwa urągać nie śmiała.
Obiecanéj nagrody nie zmylił nikomu,
Gość na zamku rad gościł, jak w swym własnym domu.
Nienawiści gdy niemoc tępiła sztylety,
W pomoc zemsty spóźnionéj ciężkie niósł odwety.
Miłość wciąż pomiataną przez nierówne śluby
Cieszył, i w jéj objęcia wracał przedmiot luby!
Wszystko gotowe — Lara tylko chwili czeka,
W któréj ma zdjąć lenniczą niewolę z człowieka.
Przyszła chwila — i Oton, co mu groził, fukał,
Stronił od zemsty, któréj wprzódy sam tak szukał.
Tłocząc się tysiącami lud na zamku gwarzy,
Między tłumem jest wielu odważnych zbrodniarzy;
Radzi jarzmo baronów że zrzucili z siebie.
Z wzgardą chodzą po ziemi, z nadziejami w niebie.
Lara wolność ogłasza, nastręcza sposoby,
Już nie kraj dla tyranów, lecz jak kopać groby!
Taki krzyk, takie hasło brzmiąc na wojnę krwawą
Musi szerzyć nieprawość, a hamować prawo.
Wiara, wolność i zemsta — co chcesz? dosyć słowa,
A ludzkość wzajem siebie zabijać gotowa!
Jedno zdanie stronnictwa wtórzone w zapale
Da tron zbrodni, nakarmi gady i szakale.

IX.

Tak wasal swym baronem pomiatał po kraju,
Rządzącego następcy słuchał ze zwyczaju;
W stronnictwach do obłowu szukając sposobu,
Niewolnik gardził jednym, nienawidził obu.

Czekają tylko wodza z imienia, ze sławy,
Znaleźli, — wódz się wiąże sercem do ich sprawy.
Przypadkowo zmuszony we własnéj obronie
Walczyć i znowu z ludźmi wspólne krwawić dłonie;
Dziwnym losem od wszystkich odcięty téj chwili,
Co mu po krwi i sercu wrogami nie byli;
Od téj nocy przeklętéj dla siebie, sam Lara
Z najgorszém, choć niejeden, wręcz spotkać się stara.
Choć gorąco poczynał, sam go rozum skłania
W czynach zdala snowanych unikać badania.
Nim sam ze swoją własną sprawą wszystkich zmieszał,
Gdy upadał, przynajmniéj swój upad zawieszał.
Troska, co długo w myśli więziona czuwała,
Burza, co sama siebie strawiła i spała,
Budziła się, a ciągnąc na wypadków pole,
Zda się gwałtem zbliżała jego czarną dolę.
Znowu Larę po świecie tenże sam los żenie,
Znów ten sam — tylko mała zaszła zmiana w scenie.
On mało dba o życie, mniéj jeszcze o sławę,
Niemniéj ważyć się zdolny na rozpaczną sprawę,
Stworzony, by na siebie klątwę drugich ściągał,
By ktobądź z nim los dzielił, nieszczęściu urągał.
Co mu z wolności tłumu, cel, nagroda jaka?
On, by tylko zgiąć pana, podźwigał żebraka.
Myślał, że w swéj zagrodzie spędzi dni spokojne,
Lecz mu tam los i człowiek wypowiedział wojnę.
Nawykły łowom, nie mógł siebie trudem słabić,
Kto chce zdobycz ułowić, wprzód go musi zabić.
Surowy a nie dumny, milczący z powicia,
Aż dotąd był spokojnym widzem sceny życia.
Lecz znów pchnięty do szranków stanął w walce nowéj
Jak wódz nieporównany do wojny domowéj.
Głosem, twarzą, postacią, gdy wzrokiem uderza,
Oczyma zdradza dzikość i męstwo szermierza.

X.

Co dadzą walk tak często powtarzane dzieje,
Każdéj bitwy i wojny tak zmienne koleje?
Uczta sępów, krwi przelew, szczęk i dźwięk oręża,
Ten słaby, że przegrywa, dumny, że zwycięża?
Wciąż dymiące ruiny, w gruz runące mury;
I ta była jak wszystkie podobnéj natury.

Prócz, że biorąc szał siły za rycerską cnotę,
Z piersi swojéj wygnali litość — i zgryzotę.
Nikt nie błagał, bo litość już nie miała ucha,
Na trupie zabitego jeniec zionął ducha,
A dla obu zwycięzcy równie wściekli byli;
I ci, co się za wolność lub za władzę bili,
Rozmyślali, że było im zabitych mało,
Gdy jeszcze do zabicia więcéj pozostało.
Daremnie ktoby szałom wojny się opierał,
Mord i głód naprzemiany cały kraj pożerał:
Palą ognie — i pożar szerzyć się zaczyna,
Nad swym czynem codziennym śmieje się ruina.

XI.

Zrazu wszystkich do bitwy świeży popęd żenie,
Szło za tłumami Lary pierwsze powodzenie.
Lecz wygrana sprawiła ich zagubę całą,
Rozpasane żołnierstwo wodza nie słuchało.
Bez szyku nacierają na wroga bezładnie,
Myśląc, przy tym wygrana, kto pierwszy napadnie.
Łakomstwo krwi, łupieży, nieporządek szyków,
Nadawały żołnierstwu postać rozbójników.
Darmo, co wódz powinien robić, robi Lara,
Darmo wściekłość walczących zawściągnąć się stara.
Głos wodza nie przystudzi w nich do krwi pragnienia,
Ta ręka, co zapala, nie zgasi płomienia.
Przezorny nieprzyjaciel szkodząc niepomału,
Otwiera obłąkanym ślepe oczy szału.
Zmyślony odwód, nocne wycieczki na stronę,
Zasadzki, trud codzienny i bitwy spóźnione;
Brak zapasów, stąd częsty głód i niewygody,
Obozy bez namiotów, nieba niepogody,
Wał twierdzy, co związkowym urąga z kolei,
I drażniona cierpliwość zwodzonych nadziei;
O tém oni nie myślą: — kiedy wróg uderza,
Oni walczą z odwagą starego żołnierza;
Lecz wolą śmierć obecną, całą wściekłość boju,
Niż powolnie się męczyć od trudów i znoju.
Głód dokucza, skwar pali gorącego lata,
W szeregach tysiącami gorączka wymiata.
Zrazu tryumf niewczesny nowe budzi wstręty;
Jeden Lara klęskami zda się być niezgięty,

Ale niewielu idzie w swego wodza ślady,
Tysiące podrobniały na szczupłe gromady.
Mężni chociaż nieliczni, najlepsi zostali,
Sami gardząc porządkiem, teraz go płakali.
Jeden środek pozostał — granica dość blizka,
Umknąć nieprzyjaciela, który ich naciska.
I muszą wstyd i rozpacz ponieść w kraj sąsiedni,
Pomiatane włóczęgi, lub wygnańce biedni!
Smutnie żegnać, porzucać swe ojczyste pola,
Lecz ginąć lub się poddać — to smutniejsza dola!

XII.

Uradzili — już idą — zakrytych mrokami
Noc prowadzi i z góry przyświeca gwiazdami.
Już widzą, jak ich promień zimny i daleki
Śpi spokojnie na falach pogranicznéj rzeki.
Już widzą — co tam świeci? czy porzeczne brzegi?
Nie — to wrogów nad rzeką czernią się szeregi.
Odwrót albo ucieczka! z poza drzew szumiących
Świeci sztandar Otona i włócznie goniących.
Czy to płoną na wzgórzach pasterskie ogniska?
Niestety! ognia łuna za dziko im błyska.
Widzą — i wszystkich zrazu owiał przestrach trupi,
Może mniéj krwi bogatszy choć raz łup okupi.

XIII.

Wstrzymali się — znużona wytchnęła gromada,
Czy mają naprzód pomknąć, czy im stać wypada?
To mniejsza: — gdy uderzą na nieprzyjaciela,
Co im broniąc przechodu od rzeki przedziela,
Jakich niewielu mimo wspólną obietnicę
Może złamie szeregi i przejdzie granicę.
„Natarcie będzie nasze! ich napadu czekać
Jedno co po tchórzowsku mężną śmierć odwlekać“.
Każdy koń okiełzany, każdy miecz dobyty.
Na łękach siodeł błyszczą tarcze i dziryty.
W tych kilku słowach Lary brzmiących w nocnéj ciszy
Niejeden może tylko głos śmierci posłyszy?

XIV.

Miecz ma w ręku — twarz Lary jakiś smutek znaczy,
Lecz zanadto spokojna na wyraz rozpaczy.

Ziębiąca obojętność wciąż mu duszę chłodzi,
Jakiéj mężni nie mają, gdy krew lać przychodzi.
Pogląda na Kaleda, w jego oczach bada
Jakiéjś troski; twarz pazia zasępiona, blada,
Może nocą przyćmiony sam promień księżyca,
Rzucał bladość niezwykłą na Kaleda lica?
Bladość strasznéj białości, jak kość od cmentarza,
Co wiarę jego serca, lecz nie strach wyraża.
Lara spostrzegł — i ręki pazia dotknął dłonią,
Lecz mu ręka nie drżała, oczy łez nie ronią,
Usta były milczące, serce ledwo bilo,
Lecz „my się nie rozdzielim“ spojrzenie mówiło.
„Lud wyginie, związkowi odbiegną w potrzebie,
Życie moje pożegnam — ale nigdy ciebie.“
Wtém cwałem się kopnęli — śmiało, naprzód, daléj!
Uderzają w kolumnę, — szeregi złamali.
Każdy koń dobrze słuchał kolącéj ostrogi,
Skrzyżowały się miecze — i był pobój srogi!
Mniéj liczni, lecz mężniejsi, wśród kolumny skaczą,
Rąbią się, pomagając odwadze rozpaczą.
I krew była w strumieniu z falami zmieszana,
I strumień wciąż czerwony, płonął aż do rana.

XV.

Sam na czele walczących, całą bitwą włada,
Gdzie więcéj wróg naciska lub przyjaciel pada,
Grzmi głos Lary; wciąż miecza błyskawicą wieje,
I choć sam bez nadziei obudzał nadzieję.
Nikt nie pierzcha, bo wiedzą, że pierzchać daremnie,
Chwiejącego się, śmielszy zachęca wzajemnie;
Tam, gdzie ogień najgęstszy nieprzyjaciel trzyma,
Rzucają się i walczą, pod wodza oczyma.
Wódz, tłumem okolony, sam jeden się ściera,
To łamie ich szeregi, rozproszone zbiera,
Nie szczędzi siebie — wszędzie strach lub śmierć roznosi,
Właśnie był czas — do cięcia rękę w górę wznosi,
I ciął — wtém na szyszaku kita się zachwiała,
Pocisk celu nie chybił, w bok uwięzła strzała.
Ten giest odkrył na ranę miejsce mniéj bezpieczne,
A śmierć z szyi strąciła ramię tak waleczne!
Jeszcze słowo tryumfu na ustach mu kona,
Ręka dzielna, a teraz tak martwo zwieszona!

Przypadkiem zatrzymany miecz, po pochwie dzwoni,
Cugle słabo ujęte wyciekły mu z dłoni.
Wtém Kaled miecz i cugle pochwycił do reku,
Wpół omdlały, na siodła pochylony łęku,
Lara ani spostrzegał, że paź cały w znoju,
Uprowadza go pilnie z krwawego poboju.
Goniących za nim straszy, odbija, naciera,
I śmierć niesie w obronie tego, co umiera

XVI.

Nad rannym i zabitym świeci gwiazda dniowa:
Tu pancerz porąbany, tam bez hełmu głowa;
Tu koń bez jeźdźca pada, pod nim ziemia jękła,
Odetchnął tchem ostatnim — i popręga pękła.
Tuż przy nim ostatkami jeszcze życia drgała,
Noga, co go bodła, ręka, co kiełznała.
Drudzy z gorączką w ustach, leżą przy strumieniu,
Co szmerem konających urąga pragnieniu;
To pragnienie pierś pali, gorączkę rozszerza.
Tym, co śmiercią gwałtowną konają żołnierza,
I zmusza nadaremnie szukać dla ochłody
Ust spalonych — ostatniéj, jednéj kropli wody.
Wciąż konwulsyjném drganiem, odrętwieli prawie,
Swoje członki skościałe wleką po murawie.
Ostatki życia trwoniąc mocowaniem siły,
Już dopadli strumienia — usta się schyliły,
Czują świeżość nadwodną, chłód rzeźwiący zdroju,
Czekają! — widać, że już nie pragną napoju.
Pragnienie niezgaszone — skądże ta odmiana?
Ach, była to męczarnia — lecz już zapominana!

XVII.

Pod lipą, na trawniku, ponadbrzeżnym rzeki,
Leży rycerz, od sceny poboju daleki,
Leży Lara i śmierci wygląda godziny.
Niegdyś jego towarzysz, a dziś stróż jedyny,
Kaled klęczy przy panu i ze łzami w oku
Pogląda, jak krew tryska z rany jego boku.
Radby ją zatamować szarfy swéj ściśnieniem,
Co z każdém drganiem lała czarniejszym strumieniem
A gdy słabszym oddechem pierś robić zaczęła,
Powolniéj, lecz wielkiemi kroplami płynęła.

Sam ledwo mówić może, lada jedno słowo
Dech więzi, boleść rany powiększa nanowo.
Ściska dłoń, coby chciała umniejszyć mu męki,
I paziowi ponuro wyśmiechnął swe dzięki.
Paź nic sercem nie czuje, nie widzi oczyma,
Prócz czoła, które pilnie na kolanach trzyma.
Prócz oczu, co choć zaszły mrokami ciężkiemi,
Jeszcze świecą mu światłem jedyném na ziemi.

XVIII.

Nieprzyjaciel nadbiega, goniący od rana,
Póki Lary nie schwycą, niczém ich wygrana.
Nadaremnie z rąk pazia oderwać go żąda,
Lara na nich ze wzgardą spokojną pogląda,
Co na surowość swojéj doli nie narzeka,
W prost z żywéj nienawiści, do śmierci ucieka.
Oton z konia zeskoczył, pogląda na wroga,
Co w krwi jego się broczył — i pyta, przez Boga,
Jak się ma rana? Lara nic nie odpowiada,
Jak na twarz nieznajomą, zimne oko pada.
Przemówił do Kaleda — przerywać nie śmieją,
Wyraźnie słyszą słowa, słów nie rozumieją.
Jego głos konający brzmi w téj drugiéj mowie,
Do któréj dziwną pamięć wiązał w swéj rozmowie.
Rozmawiają — lecz o czém? tylko Kaled umiał
Zgadnąć — i słów znaczenie sam jeden rozumiał.
Kaled mu odpowiada, Lara ciągnie daléj,
A wszyscy wkoło z niemém zdziwieniem patrzali.
Oni zdają się swoją przeszłością zajęci,
W połowie teraźniejszość gubić w niepamięci;
Między siebie podzielać jakiś los oddzielny,
Za któryby nie przejrzał żaden wzrok śmiertelny.

XIX.

Rozmowa była długa, cicha — z tonu mowy,
Kto słyszał, mógłby sądzić ważność ich rozmowy.
Lecz wierzyłbyś z oddechu, z mdlejącego tonu,
Że Kaled a nie Lara, więcéj blizki zgonu.
Tak smutny, przerywany, drżący był głos cały,
Że blade usta słowa zaledwo jąkały.
Głos Lary czysty — słuchacz rozpoznać był wstanie,
Nim pierś zaczęła dziko chrypać na skonanie.

Lecz z twarzy mało zbadasz, tak wciąż obojętna,
Tak ni żałująca i tak beznamiętna!
Prócz, gdy czasem przedśmiertny jego ból obejmie,
Uśmiechał się, na pazia spoglądał uprzejmie;
Gdy Kaled tak odpowiada, giestem mu dziękuje,
Podnosi rękę w górę — i na wschód wskazuje!
Może, właśnie gdy słońce wschodziło z za góry,
Złowił okiem blask dzienny, z przedporannéj chmury.
Może ręką krajobraz wskazał przypomniany,
Gdzie był ten sam, podobny, prócz miejsca odmiany.
Kaled załedwo widzi i patrzy niechcący,
Jak gdyby wstręt w nim budził ten dzień nadchodzący,
I od słońca odwrócił źrenice omdlałe,
By patrzeć w oczy Lary, gasnące, ściemniałe.
Lecz jeszcze zmysł widzenia nie zamierał w oku,
Choć lepiéj gdyby umarł: — bo gdy jeden z boku
Żegnał go i rozgrzeszał świętym znakiem krzyża,
I święcony różaniec do ust mu przybliża;
Śmiał się i patrzał na to jak bezbożnik hardy;
Boże przebacz! jeżeli był to śmiech pogardy!
Kaled, choć nic nie mówił i łzawe źrenice
Wciąż zatapiał w zmartwiałe swego pana lice;
Gwałtownym giestem rękę odpychał od Lary,
Jak gdyby miał go mieszać dar świętéj ofiary
W ostatnich chwilach zgonu: nie wiedział widocznie,
Że właśnie odtąd Lara drugie życie pocznie;
To życie nieśmiertelne, gdy zgon ciało skruszy,
Obiecane wierzącym w nieśmiertelność duszy.

XX.

Lary oddech był ciężki — wtém westchnęł głęboko,
Martwą błoną ściemniałe zamgliło się oko.
Członki się wyprężają, twarz siniała, bladła,
Zimna głowa paziowi na kolana spadła.
Pochwycił rękę pazia i do serca ciśnie,
Serce nie bije, stygnie; — Kaled jak umyślnie,
Choć czuje zimno, w sercu życie bada,
Lecz dłoni serce biciem już nie odpowiada.
Marzący! precz uciekaj z żywemi oczyma,
Pan, na którego patrzysz, skonał — już go niéma!

XXI.

Wciąż nań patrzał, jak gdyby jego duch wysoki
Jeszcze nie uszedł z swojéj cielesnéj powłoki.
Obecni z obłąkania budzą pazia z trwogą,
Lecz wpatrzonéj źrenicy oderwać nie mogą.
I gdy z kolan bezwładne podnosili ciało,
Co już w jego objęciach zastygło, schłodniało;
Pańska głowa, co widział oczyma własnemi,
Stoczyła się na piasek, jak ziemia do ziemi.
Nie rzucał się, swéj piersi nie zadawał ciosów,
Ani szarpał swych lśniących, swoich kruczych włosów,
Starał się stać i patrzéć — ale padł zachwiany,
Zaledwo więcéj żywy, niż pan ukochany.
Kochany! nigdy w piersi ludzkiéj nie spoczywa
Miłość podobnie szczera, podobnie prawdziwa!
Ta chwila próbująca zarazem wykryła,
Tajemnicę, co długo wpół tajoną była.
Gdy rzeźwiąc omdlałego, rozpięto ubrania,
Zdradzając płeć nie swoję, śnieżną pierś odsłania;
Kaled rzeźwi się — z wstydu nie spuszcza źrenicy;
Czém dla niéj teraz sława lub honor kobiecy!...

XXII.

Z prochami ojców Lary nie spoczęły zwłoki,
Lecz grób ma wykopany zarówno głęboki.
I śpi snem nie mniéj twardym, życia współ-wędrowca,
Choć ksiądz nie żegnał, marmur nie pokrył grobowca.
I płakał go żal jednéj choć mniéj głośny może,
Lecz ten przetrwał żal ciżby na barońskim dworze.
Daremnie była ciągle o przeszłość pytana,
Daremne były groźby — milczała jak ściana.
Gdzie powód? wszystko swoje, serce mu oddała,
Taki zimny, ponury! za co go kochała?
Ciekawy głupcze! — zamilcz — korz się przed powodem,
Czyliż jest ludzka miłość ludzkiéj woli płodem?
Dla niéj mógł on być czułym! zwykli są surowi,
Głębszych uczuć mniéj widnych gminnemu wzrokowi;
I gdy kochają, myśli nie pojmą niczyje,
Choć ich usta mniéj mówią, jak ich serce bije!...
Łańcuch był niepowszedni wzajemnéj ofiary,
Wiążący mózg i serce Kaleda do Lary.

Do wykrycia tych dziejów, niczém jéj nie zmogli,
A ci w grobie, co o niéj powiedziećby mogli.

XXIII.

Spuszczają go do ziemi — lecz na jego ciele,
Prócz rany świeżéj, widzą blizny i ran wiele!
Rany w ciało wszczepione, nie w ostatniéj wojnie;
Widać, że młodość życia spędził niespokojnie.
Choć ich sława lub zbrodnia zakryta, nieznana,
Dość świadczą, że gdziekolwiek była krew przelana.
Ezzelin, coby jeden ich prawdę rozwinął,
Od téj nocy jak poszedł, nie wrócił — i zginął.

XXIV.

Téj nocy (taka powieść krążyła po gminie),
Niewolnik przechodzący jak świt po dolinie,
Właśnie, gdy księżyc pierzcha przed idącym rankiem
I twarz wybladłą kryje mglistym wschodu wiankiem:
Niewolnik w gęste bory śpieszył, jako trzeba,
Drwa rąbać, za co dzieciom swym dostawał chleba.
I przechodząc wzdłuż rzeki, marząc zysk zdobyczy,
Która ziemię Otona i Lary graniczy,
Słyszy tentent; — koń, jeździec przemknął poza drzewa,
Od łęku jego siodła czarny płaszcz powiewa;
Tym płaszczem jakiś ciężar obwijał wokoło,
Głowę miał pochyloną i zakryte czoło.
Tknięty nagłym widokiem w tak niezwykłéj porze,
I wróżąc, że bądź jaka w tém zbrodnia być może;
Ciekawy, co to będzie? w ślad za jeźdźcem kroczył,
Jeździec stanął nad rzeką i z konia zeskoczył;
Z siodła ciężar pochwycił i w naglonym biegu,
Potoczył na brzeg rzeki — i cisnął go z brzegu.
Staje, patrzy i pilnie wciąż oczyma tropi,
Kędy jaki wir rzeki ciężar ten zatopi:
I ciągle szedł za falą, co z nurtem płynęła,
Gniewny, że fala ciężar nie dobrze ujęła.
Nagle zadrżał — i stanął: — z zimowych strumieni,
Zwalone wkoło stosy sterczały kamieni:
Z nich, co najcięższe zbiera, a sam co miał mocy,
Za ciężarem do wody cisnął je jak z procy.
Wtem niewolnik przypełznął po pod krzak nadrzeczny,
By niewidziany, wszystko mógł widziéć bezpieczny:

I schwycił okiem białość płynącego ciała,
Na sukui niby jakaś gwiazda przełyskała.
Lecz nim dojrzał wyraźniéj, już wir ciężar schłonął,
Legł pod ogromnym głazem i na dno utonął.
Znów wzniósł się na powierzchnię, robiąc krąg daleki,
Nurt za sobą czerwienił i znikł w wirach rzeki;
Jeździec w wodę poglądał drżący i wybladły,
Aż ostatnie jéj kręgi znikły i przepadły.
Odwrócił się, w téj chwili poskoczył na konia,
Bodąc ostrogą, pędził przez góry i błonia.
Twarz jeźdźca maskowana — oblicze zmarłego,
Jeśli to był umarły, umknęło od niego.
Lecz jeśli z trupiéj piersi widać gwiazdę było,
To jest znak, jaki zawsze rycerstwo nosiło:
I taki pierś barona zdobił, jak wiadomo,
Téj nocy, gdy z Otona uczty znikł kryjomo.
Jeśli tak zginął — Panie, świeć nad jego duszą!
Jego zwłoki spoczywać w oceanie muszą.
Oby litość krzepiła nadzieję niewiary,
Ezzelin taką śmiercią nie zginął z rąk Lary.

XXV.

Kaled — Lara — Ezzelin zniknęli pospołu,
Kamień, marmur nagrobny nie krył ich popiołu.
Pierwszy, sam nadaremnie oderwać się stara
Od miejsca, gdzie był ranny, kędy skonał Lara.
Dumną duszę domęczył smutek bezlitośny,
Jéj łzy były liczone, jéj płacz nigdy głośny.
Jéj z miejsca niktby ludzką nie odciągnął siłą,
Gdzie zaledwo wierzyła, że już go nie było!
Żywy ogień rozpaczy błyskał z jéj źrenicy,
Jaki w gniewie niesilnym gra w oczach tygrzycy.
Godzinami czas trawiąc na żal pogrobowy,
Z postaciami powietrza wdaje się w rozmowy,
Jakie czynny mózg tworzy w obłąkania szale,
I wzywa ich uwagi na swe czułe żale.
I pod tém samém drzewem wciążby siedzieć chciała,
Gdzie głowa Lary na jéj kolanach leżała.
I jakim był, gdy konał, w pamięci go chowa,
Z nim uścisk konający, jego wzrok i słowa.
Choć swój warkocz ostrzygła, dziś go nieszczęśliwa,
Często przez zapomnienie z za piersi dobywa;

Zwija, ciśnie do ziemi — tak w szaleństwo wpadła,
Niby ranę tamując jakiegoś widziadła.
Pyta go i za niego sama odpowiada,
Czasem zrywa się, w drżenie konwulsyjne wpada.
I ucieczkę mu radzi skinieniem swéj dłoni,
Od rojonych widziadeł w rojonéj pogoni.
To pod tą samą lipą znów siada na ziemi,
I twarz swoję zakrywa rękoma chudemi.
Lub dziwne charaktery wciąż na piasku kréśli,
Lecz długo trwać nie mogła ta gorączka myśli.
Jéj zwłoki spoczywają, gdzie jéj leży Lara.
Życie jéj tajemnicze — doświadczona wiara.









  1. Wypadek, wspomniany w ostatniéj części pieśni drugiéj tego poematu, nastręczyło mi opisanie śmierci, raczéj pogrzebu księcia Gandyi.
    Nąjwięcéj interesujące i szczegółowe opowiadanie tego tajemniczego wypadku, dane jest przez p. Burcharda. Powieść jest treści następującéj:
    „Ósmego dnia czerwca, kardynał Valenza i książę Gandyi, synowie papieża, w towarzystwie swojéj matki Vanozza, wieczerzali w blizkości kościoła St. Pietro ad vincula i wiele innych osób było na téj uczcie. Po skończonéj wieczerzy kardynał przypomniał bratu, że już pora wracać na zamek apostolski; wsiedli więc na swoje konie lub muły i w nielicznym orszaku jechali razem aż pod pałac kardynała Ascanio Sforza; wtém książę pożegnał kardynała, dając mu wiedziéć, że nim wróci do domu, musi odwiedzić jednego z mieszkańców miasta. Oddaliwszy przeto cały swój orszak prócz swojego staffiero lub pieszka i jednego maskowanego, który go był nawiedził na wieczornéj uczcie, a który już od miesiąca codziennie go wywoływał z apostolskiego pałacu; książę posadził maskowanego za sobą na swojego muła i jechali ulicą żydowską, gdzie pożegnawszy swojego pieszka, przykazał mu, ażeby stał i czekał na miejscu do umówionéj godziny, na którą jeśliby nie wrócił, może udać się do pałacu. Książę z maskowanym jechali razem na jednym mule, ale gdzie? nie wiem — dosyć, że téj nocy książę był zamordowany i wrzucony do rzeki. Służący téż przez jednego ze zbirów ulicznych śmiertelnie ranny i chociaż był sługa doświadczonéj wiary, nie mógł wszakże dokładnie opowiedziéć przygody swojego pana.
    „Gdy nazajutrz książę do pałacu nie wracał, słudzy zaczęli być niespokojni: jeden z nich zaraz uwiadomił papieża o wieczornéj jego synów wycieczce, i że książę Gandyi dotąd jeszcze do pałacu nie wrócił. Tą wieścią papież mocno się zasmucił, lecz się domniemywał, że księcia musiała zwabić jaka brukowa piękność, ażeby noc z nią przepędził, a nie chcąc od niéj w dzień biały wychodzić, zwlekł swój powrót do domu do następnego wieczora. Wszakże, gdy wieczór nadszedł, zawiedziony w swoich oczekiwaniach, mocniéj się zasmucił i zaczął ciągnąć śledztwa z wielu osób, które w tym celu do siebie powołał. W liczbie tych, był jeden człowiek nazwiskiem Georgio Schiaviani; ten na on czas wykładając cegłę z barki na brzeg rzeki, stał na zrębie pokładu i wszystko uważał: i pytany, czy nie widział, gdzie kogo przeszłéj nocy wrzucono do rzeki? odpowiedział, ze widział dwóch ludzi idących pieszo wzdłuż ulicy, spoglądających przed sobą i za siebie, azali by kto za niemi nie kroczył. Lecz nie widząc nikogo, zwrócili się nazad, po chwili zjawili się jacyś dwaj drudzy i spoglądali wokoło z tąż samą niespokojnością jak pierwsi, a nie widząc nikogo, skinęli na swoich towarzyszy; wtém nadjechał człowiek na białym koniu, mając za sobą u siodła na łęku zwieszonego trupa, którego głowa i ręce po jednéj, a nogi po drugiéj stronie konia wisiały; dwaj idący pieszo z obu stron jeźdźca podźwigali przewieszone ciało. Tak zbliżywszy się do miejsca, gdzie zwykle wszystkie śmiecia uliczne wrzucają do rzeki, odwrócili konia z jeźdźcem tyłem do brzegu i pochwyciwszy trupa za ręce i nogi, z całą siłą cisnęli w rzekę. Jeździec tyłem siedzący na koniu, zapytał niecierpliwie, czy już trupa wrzucili do wody, któremu odpowiedzieli: Signor si (tak panie). Wtedy spojrzał za siebie i na rzekę, a spostrzegłszy płaszcz pływający na powierzchni fali, pytał, co tam się czerni na wodzie? a ci mu odpowiedzieli „to płaszcz nieboszczyka!“ a jeden z nich cisnął nań z brzegu ogromnym kamieniem i kamień z płaszczem na dno utonął. Daléj pytał Papież Georgia, czemu zaraz o tém nie dał znać rządcy miasta? Na co Georgio odpowiedział, że temi czasy widział przeszło sto trupów podobnie wrzuconych do rzeki, a że to nie ściągało żadnéj baczności policyi miasta, więc i ten ostatni wypadek miał za rzecz małéj wagi.
    „Rybak i majtek w téj chwili dla śledzenia wysłani na brzeg rzeki, następnego wieczora znaleźli ciało księcia z całém jego ubraniem i kilkadziesiąt dukatów w trzosie. Książę miał dziewięć ran zadanych, z których jedna była w gardle, drugie były rzucone po całém ciele. Skoro papież o tém się widomie przekonał, puszczając wodze swojemu żalowi, zamknął się w swoim pokoju i gorzko płakał. Kardynał Segovia i drudzy z orszaku papieskiego przyszli pode drzwi i po długich a silnych prośbach i naleganiach wymogli na nim, że wyszedł z pokoju. Od środy aż do soboty Papież nic nie jadł i nie spał. W końcu dając częste posłuchania wielu osobom ze swego orszaku, powoli zaczął swój żal zawściągać i rozmyślać nad niebezpieczeństwem, jakieby mogło ponieść zwątlone wiekiem zdrowie, przez dalsze pobłażanie smutkowi.“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Gordon Byron i tłumacza: Julian Korsak.