Lourdes/Dzień piąty/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Lourdes
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Lourdes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Podróż trwała dalej, a pociąg biegł wciąż naprzód, pędząc nieustannie. Przejeżdżając koło stacyi Sainte-Maure, odmawiano modlitwy mszy świętej; a w Saint-Pierre-des-Corps odśpiewano Credo. Lecz modlono się mniej ochoczo, pątnicy przesyceni byli modłami trwającemi już dzień piąty, egzaltacya ich dusz stygła wraz ze zmęczeniem, coraz widoczniej dającem się odczuwać, teraz gdy już wracano ze świętej pielgrzymki.
Siostra Hyacynta zrozumiała, iż pożądaną rozmaitością będzie teraz czytanie, dozwoli ono wypocząć nadmiernie strudzonym pątnikom. Obiecywała uprosić księdza Piotra o ukończenie czytania życia Bernadetty, której historyę znał tak wybornie i umiał dopełniać czytanie własnem opowiadaniem; wszak to uczynił już dwukrotnie, wysnuwając przed słuchaczami czarownie ujmujące a mało znane ustępy z dziejów pobożnej, jasnowidzącej pastuszki z Bartrès. Należy jednak pierwej stanąć w Aubrais; pomiędzy stacyą Aubrais, a stacyą Etampes będą dwie całe godziny, podczas których nic nie przerwie opowiadania.
Mijano więc stacye jednę po drugiej, oddając się tymże samym pobożnym ćwiczeniom, jak w tychże miejscowościach śpiewano i odmawiano jadąc do Lourdes. Rozpoczęto różaniec w Amboise i powtarzano za siostrą Hyacyntą słowa pięciu radosnych tajemnic. Kiedy przejeżdżali przez Blois, przypadł właśnie śpiew hymnu: „Bądź błogosławiona, Matko miłości pełna!“, a druga koronka różańca o pięciu tajemnicach bolesnych, zmówioną została w Beaugency.
Poranne słońce kryło się za lekkim puchem białawych chmurek, co nadawało światłu wielką delikatność, opływającą cały krajobraz widziany przez szyby wagonu. Roztaczające się wachlarzowato widoki wciąż mknęły, ustępując swej ramy coraz to innym pejzażom, promieniejącym mglisto a zarazem wdzięcznie chociaż nieco smutno. W szarawem oświetleniu drzewa i domy przybierały niewyraźność sennych widziadeł, a w oddaleniu majaczące wzgórza zdawały się być morzem, o spokojnie rozkołysanej powierzchni. Pomiędzy Beaugency a Aubray, pociąg zwolnił biegu i toczył się spokojniej, zawsze jednak rytmicznie, z nieustającym turkotem kół, których monotonnego hałasu nie słyszały już nawet uszy pątników, tak dalece do niego przywykły.
Minąwszy stacyę Aubrais, pątnicy spożyli śniadanie. Gdy je skończyli, było trzy kwadranse na dwunastą. Po ukończonej modlitwie, Piotr wyjął z walizki małą książeczkę niebiesko oprawną, na której okładce był naiwny obrazek przedstawiający Matkę Boską z Lourdes. Siostra Hyacynta klasnęła w dłonie, by się uciszono.
Piotr począł czytać swoim dźwięcznym i sympatycznym głosem a czytanie jego na nowo rozbudziło ciekawość tych starych dzieci, wsłuchujących się chciwie w treść opowieści dziejów życia Bernadetty. Następowały teraz ostatnie lata jej życia w Nevers i śmierć w klasztorze. Piotr uczynił tym razem tak jak poprzednio, to jest szybko zaniechał czytania tekstu małej książeczki a opowieść wysnuwał z własnych swych myśli, znał bowiem życie Bernadetty dokładnie a czego nie wiedział, domyślał się i zestawiał na mocy faktów ogólniejszej natury. Wywoływał on postać Bernadetty z tkliwem dla niej współczuciem, sławiąc jej miłość i litość jaką miała dla ludzkiej niedoli.
Bernadetta opuściła Lourdes 8 lipca roku 1868. Przeniosła się do klasztoru Saint-Gildard w Nevers, gdzie było główne zgromadzenie zakonnic obsługujących szpital w Lourdes, od których nauczyła się czytać podczas ośmioletniego u nich pobytu.
Przybywając do Nevers, Bernadetta miała lat dwadzieścia dwa. Już osiem lat mijało od czasu widzeń, jakie miała ponad Gavą i przy dzikiej skale Massabielle. Ze łzami żegnała się z grotą, z bazyliką i ludźmi zamieszkałymi w Lourdes. Pomimo tej żałości wyjeżdżała, nie mogła bowiem dłużej wytrzymać, tak dalece nużyła ją natarczywość ciekawości publicznej, wizyty i uwielbienia, jakiemi otaczali ją pątnicy, zjeżdżający się ze świata całego do cudownego źródła przy grocie. Zdrowie Bernadetty było wątłe a wrodzona jej prostota i skromność, pragnęły ciszy i klasztornego odosobnienia, czego nie mogła uzyskać pozostając w pobliżu groty; chciano ją oglądać, z nią rozmawiać i błagać o orędownictwo, ona zaś tęskniła do spokojnych zajęć codziennego życia, do modlitwy w cieniu cichej kaplicy. Jej wyjazd pożądany był przez nią i pożądany przez ojców obsługujących grotę. Nadmierna prostota tej wybranki nieba, już niejednokrotnie stała się uciążliwą dla nich wszystkich.
W Nevers, w klasztorze Saint-Gildard, Bernadetta spodziewała się znaleźć swój raj na ziemi. I rzeczywiście mogła tutaj używać świeżego powietrza i słońca w wielkim ogrodzie o wyniosłych drzewach, znalazła przestronne pokoje i korytarze w gmachu zamieszkanym przez zakonne zgromadzenie. Pomimo ustronnego położenia Nevers, Bernadetta nie poczuła się wszakże dość jeszcze daleko od tłumów chcących ją oglądać. W dwadzieścia dni po swojem przybyciu, przywdziała habit i przybrała miano siostry Maryi-Bernardy, ten pierwszy stopień nie zobowiązywał jej jeszcze do dozgonnego zrzeczenia się świata.
Prawie równocześnie z jej przybyciem do Nevers zgłaszały się coraz liczniejsze osoby, pragnące obcować chociażby na chwilę z Bernadettą, mającą sławę świętości. Zobaczyć ją, dotknąć, uszczęśliwić się patrzeniem na te wybrankę Przenajświętszej Panny, otrzeć o jej suknię, noszone na szyi święte medaliki; pragnienia podobne prześladowały i tutaj chcącą się od nich ustrzedz Bernadettę! Lecz próżne były jej usiłowania. Ścigano ją z bałwochwalczą wiarą fetyszystów, chciano w niej widzieć bóstwo mogące ożywić nadzieje dusz pobożnych spragnionych iluzyi. Płakała nad tem przeznaczeniem losu swojego, płakała ze zmęczenia a czasami, zniecierpliwiona, mówiła: „Czegóż ci ludzie chcą odemnie?... Dlaczegóż mnie mordują... w czemże jestem od innych odmienna?“... a czasami znów ze smutnym uśmiechem nazywała się „zwierzęciem w klatce“ wzbudzającem ciekawość. O ile mogła, broniła się od widzenia z ludźmi, zakonnice również ją zasłaniały o ile tylko mogły, pokazując Bernadettę tylko osobom mającym wyraźne upoważnienie biskupa. To obostrzenie zmniejszyło znacznie liczbę odwiedzających, prawie jedynie tylko księża mieli teraz wolny wstęp do owego klasztoru. Lecz Bernadetta i tych wizyt się lękała i wymawiała się zmęczeniem; rzeczywiście czuła się ona zmęczoną na samą myśl, iż znów opowiadać będzie zmuszoną dzieje swego życia i słuchać wiecznie jednakich zapytań swoich gości. Obrażoną się też czuła w imieniu Przenajświętszej Panny, iż nie chciano uszanować tajemnicy objawiających się jej niegdyś widzeń przy grocie. Zdarzało się — zbyt często, zdaniem Bernadetty — iż sam biskup zwoził do klasztoru osoby wpływowe, wysoko postawione, prałatów — a wtedy nie miała możności uchylenia się od udzielenia posłuchania przybyłym. Przybierała wówczas wyraz twarzy poważny, odpowiadała grzecznie, lecz o ile możności najzwięzlej i rada była, gdy wreszcie, zwolniona, mogła iść i ukryć się w głębi najciemniejszego jakiego zakątka. Narzucona jej bozkość ciążyła jej niewypowiedzianie. Pewnego dnia, gdy się zapytano, czy nie czuje się dumną, iż biskup sam osobiście zwozi do niej tak licznych odwiedzających, odpowiedziała łagodnie: „Wielebny biskup nie przybywa tutaj dla widzenia się ze mną, lecz pozwala tylko innym mnie się przypatrywać“. Książęta kościoła, naczelnicy stronnictw wojujących za świętą jego sprawę, zjeżdżali się teraz w Nevers i, oglądając Bernadettę, słuchając słów jej prostych, wybuchali płaczem w jej obecności. Nie rozumiała przyczyny ich wzruszenia a mając wstręt do publicznych popisów, opuszczała ich jaknajśpieszniej, wynosząc z tych oględzin wiele zmęczenia i smutku.
Pomimo tych nieprzyjemności, Bernadetta utworzyła sobie życie dość regularne w klasztorze Saint Gildard; nawykła do różnych obyczajów oraz zajęć, które z dniem każdym nowego dla niej nabierały uroku. Lecz często brakowało tu jakiegokolwiek zajęcia, wtedy Bernadetta uczyła się haftować i doszła nawet do pewnej zręczności, dozwalającej jej wyszywać ozdobną bieliznę kościelną. Bywały wszakże czasy, gdy osłabienie jej stawało się tak wielkie, iż niczem nie była zdolna zająć bezsilnych rąk swoich. Leżała wtedy w łóżku lub siedziała w fotelu, odmawiając bezustannie różaniec, albo czytając „Żywoty świętych“. Od czasu jak nabrała wprawy w czytanie, książki zaczęły ją zajmować, zwłaszcza gdy treść ich opierała się na świętych legendach, nawróceniu niewiernych lub dramatycznych zajściach z duchem nieczystym, zawsze pod koniec zwyciężonym święconą wodą i strąconym napowrót w piekielne przepaści. Miłowała po nadto wszystko czytanie biblii; Nowy testament pełen wydarzeń na cudach opartych, zachwycał ją i zawsze była spragniona odczytywać znane sobie jego karty. Na to rozmiłowanie się Bernadetty w czytaniu biblii, wpływały niemało wspomnienia z lat dziecinnych, gdy w Bartrès, przy świetle płonącego komina, zbierała się gromadka słuchaczów, dla pokrzepienia się głośnem czytaniem w starej, wielkiej księdze o pożółkłych stronnicach a będącej przeszło od lat stu w posiadaniu rodziny jej przybranych rodziców. Już wtedy znała tak dokładnie dzieje Nowego testamentu, iż po pierwszym przeczytanym wierszu, mogła była z pamięci dopowiedzieć rozpoczętą legendę. Teraz, gdy nauczyła się czytać, z radością śledziła drukowane słowa znanych sobie wydarzeń i doznawała przytem dziwnie rozkosznego wrażenia. Opisy Męki Pańskiej raniły jej serce i drżała z wielkiego przejęcia nad ogromem tragizmu, którego akcya zawsze wydawała się jej świeżą i jakby wczoraj dopiero popełnioną zbrodnią. Płakała z nadmiaru litośnego żalu a biedne, wątłe jej ciało wstrząsało się i drgało z oburzenia przez długie jeszcze godziny. W wylewanych przez nią łzach bolejącego współczucia, łączyła się może i łza nad samą sobą, bezwiednie, lecz odczuwała ona mękę własnego swego życia, które od pierwszego zarania było szeregiem dni smutnych, przerywanych stacyami dotkliwszych katuszy.
Zdarzało się, iż Bernadetta doznawała pewnego polepszenia swego stanu zdrowia, zajmowała się wtedy pilnie robotą, chodziła i biegała, wszędzie jej było pełno i dom cały dźwięczał jej dziecinną wesołością. Do śmierci zachowała tę naiwność i dziecięcość usposobienia, lubiła się śmiać, skakać i bawić się z pustotą dziewczęcia. Wzrostu była małego, była najniższą ze wszystkich kobiet w klasztorze Saint-Gildard, traktowano ja też zawsze jak dziecko, chociaż twarz Bernadetty traciła świeżość młodości i przedwcześnie zapadała się i wydłużała; oczy jej tylko pozostawały niezmiernie piękne, szczerości pełne i przezrocze, oczy olśnione zachwytem jasnowidzenia; na tle pogodnego ich nieba przelatywały marzone widziadła. Z wiekiem i rozwojem fizycznych dolegliwości, zmienił się charakter Bernadetty; stawała się gniewliwą a chwilami szorstką; popełniwszy grzech tego rodzaju, żałowała go natychmiast i śmiertelnie się martwiła swoją popędliwością. Korzyła się wtedy, zaniepokojona swojemi wadami; była w obawie, iż nie dostąpi zbawienia duszy i przepraszała wszystkich domowników. Lecz okoliczności podobne rzadko miewały miejsce, najczęściej bowiem nie było lepszego i łagodniejszego nad nią stworzenia. W ogóle była kochaną a żywe jej usposobienie bawiło jej towarzyszki, pobudzone do śmiechu dowcipem jej odpowiedzi. Pomimo iż była nadzwyczaj pobożna i często dnie całe spędzała na modlitwie, Bernadetta nie popisywała się ze swoją religijnością, nie żądała jej również od innych, będąc z natury wyrozumiałą i bardzo litościwą.
Dzięki prostocie i naiwności swego usposobienia, Bernadetta wzbudzała szczególniejszą miłość w sercach dzieci. Szły do niej śmiało, poznając w niej kogoś podobnego do siebie. Lubiła się z niemi bawić, zwłaszcza w ogrodzie, hałasowała nie mniej od nich, biegając z niemi na wyścigi i czuła się wtedy szczęśliwą; zdawało się Bernadecie, iż znów jest małą, ubogą dziewczynką jak niegdyś w Bartrès.
Już później, po śmierci, opowiadano, iż pewnego dnia jakaś matka przyniosła do klasztoru sparaliżowane swoje dziecko, chcąc, by święta dotknięciem rąk swoich przywróciła mu zdrowie. Biedna matka tak bardzo błagała o tę łaskę, iż przełożona ulitowała się nad jej łzami i dozwoliła na przywołanie Bernadetty, chociaż wiedziała, iż gniewa się ona i oburza, ilekroć proszą ją o spełnienie cudu. Tym razem więc matka przełożona poleciła tylko Bernadecie, by wzięła chore dziecko na ręce i by je zaniosła do pokoju chorych przy aptece. Bernadetta spełniła rozkaz a dziecko stanęło o własnych siłach i poczęło chodzić zupełnie swobodnie. Było uzdrowione!
Podczas monotonnej ciszy klasztornego życia, jakże często Bernadetta musiała wracać myślą w czasy ubiegłych lat dzieciństwa swojego, gdy w Bartrès szła za stadkiem swych owiec, pędząc je na paszę wśród pagórków, bujnych traw i leśnych zarośli! W chwilach wypoczynku, po modłach za grzechy cierpiącej ludzkości, marzenia jej musiały ulatać ku górom rodzinnym. Lecz nie zwierzała się nikomu i nikt też nie wiedział o ile jej serce krwawiło się żałością wspomnień, żałością za możliwem szczęściem doczesnem. Ci, którzy zajęli się spisywaniem dziejów życia Bernadetty, przytaczają zdanie, które ujmującą ją czyni w męce przeżywanej w odosobnieniu od reszty istot tej ziemi. Złożona chorobą na łożu boleści, zdala od gór i łąk rodzinnego zakątka, Bernadetta miała wyrzec dnia jednego: „Zdaje mi się, iż byłam stworzoną do życia, do ruchu a Bóg mnie skazuje na nieruchomą bezczynność!“. Słowa te odsłaniają wnętrze jej duszy i świadczą o bezgranicznym jej smutku. Dlaczegóż Bóg, obdarzywszy ją wesołością, wyznaczył jej żywot tak pełen zrzeczenia? Czyż byłaby go ona mniej miłowała i chwaliła, żyjąc życiem normalnem, swobodnem i zdrowem? Zamiast modlić się o odpuszczenie grzechów przez siebie niepopełnionych, czyż nie byłaby pracowała ku chwale nieba, mnożąc szczęście na ziemi, miłując męża, którego mieć była powinna, wychowując dziatki powstałe z jej krwi i kości?
Ci, którzy ją znali, zapewniają, iż zdarzały się godziny, w których zawsze wesoła Bernadetta, zapadała w ciężką zadumę. Była wtedy chmurna i milcząca, jakby przywalona ciężarem smutnego swego losu. Gorycz życia zbyt wielką wtedy stawała się dla niej goryczą, konała z udręczenia na myśl o dozgonnem zrzeczeniu się wszelkiej radości.
O ile Bernadetta zajmowała się i wiedziała o Lourdes podczas swego pobytu w klasztorze Saint-Gildard, kwestya ta nigdy stanowczo nie została wyświetloną. Czy wiedziała o tryumfie groty o dziejących się przed nią cudownych uzdrowieniach, o codziennych zmianach, upiększeniach i wzniesieniu się nowego Lourdes? Wiadomem jest wszakże, iż zabroniono jej towarzyszkom mówienia Bernadecie o wszystkich tych sprawach; trzymano ją o ile możności, w nieświadomości zupełnej. Ona nie lubiła o tem mówić, nie wspominała o tajemnicy swej przeszłości i zdawało jej się, iż bynajmniej nie jest ciekawą wiedzieć, jakie wynikły następstwa widzianych przez nią objawień. Lecz czyż można przypuszczać, by myśl Bernadetty nie odbiegała w tę minioną przeszłość, do tego Lourdes, gdzie pozostawiła swoją rodzinę, do tego uroczego zakątka górskiego, gdzie odegrała się najważniejsza akcya jej życia, to marzenie widziane i wypowiedziane z naiwnością wiary? Musiała ona często gościć myślą w tem Lourdes czarownem, o którego nowem przekształceniu dochodziły ją słuchy, pomimo przedsiębranych ostrożności, by o niczem powiadomioną nie była.
Lękała się wszakże samej myśli wycieczki do Lourdes; wiedziała, iż przybywszy przed grotę byłaby poznaną i narażoną na obcowanie z tłumami pątników chcących w niej widzieć świętą stąpającą po ziemi. Jakże wielką byłaby jej władza, gdyby chciała wyzyskać nadzwyczajność swego położenia. Lecz Bernadetta nie miała ku temu woli, nie była żądną władzy i panowania. Pole wszakże było przed nią otwarte w tem miejscu widzianych objawień, by tam stanąwszy czynić cuda i stać się głową naczelną odrodzonego religijnego wyznania; rządzić i rozkazywać mogła ona z nieomylnością wybranki nieba, przyjaciółki i powiernicy Królowej aniołów. Ojcowie, znając pełne niewinnej prostoty usposobienie Bernadetty, nie lękali się, by chciała skorzystać z otaczającego ją uroku, lecz zabezpieczyli się na wszelki wypadek, odcinając ją od świata i osadzając w oddalonym klasztorze dla dobra własnego jej zbawienia. Spokojność ojców spoczywała słusznie na łagodności i skromności Bernadetty, wiedzieli że nie zechce ona być czczona jak bóstwo; sama wiadomość o wielkości tego Lourdes, które ona powołała do życia, które ona stworzyła, byłaby jej duszę przepełniła najwyższym lękiem i trwogą. Nie, nie, Lourdes dzisiejsze nie było jej pragnieniem, rozbujałe zabiegi zysków nic z nią wspólnego mieć nie mogły. Bernadetta przybywająca do Lourdes byłaby tylko zwiększyła swe cierpienia, nie poznawałaby miejsc dawnych i przerażona panującym tu przepychem płonęłaby bezgranicznym wstydem. Dążący przed grotę pielgrzymi pytali jej czasami: „Chcesz może, abyśmy cię z sobą tam powiedli?“ — drżała wtedy z obawy i czemprędzej odpowiadała: „Nie, nie! Lecz jakże pragnęłabym tam pofrunąć w postaci drobnej ptaszyny!“
Jedynem marzeniem Bernadetty w czasie lat spędzonych w klasztorze Saint-Gildard, była owa chęć przemienienia się w ptaka o rączych skrzydłach i wciąż unoszącego swój lot ku grocie. I tak ona, która nie pośpieszyła do Lourdes nawet dla ostatecznego pożegnania się z umierającym ojcem, z umierającą matką — żyła wszakże wciąż myślą po nad Gavą, w pobliżu groty, wśród rodzinnego swego kółka. Kochała ona swą rodzinę i często kłopotała się o zapewnienie jej losu, lecz gdy niespodziewanie przybył do Nevers jej brat najstarszy, długo nie dawano mu przystępu do wnętrza klasztoru, a gdy go nareszcie tam wpuszczono, zastał Bernadettę niedomagającą i tak losem swym znużoną, iż nie pytała go nawet o Lourdes, jakby to nowo powstałe bogate miasto przerażało ją ogromem swego świeżo zdobytego przepychu.
W czasie, gdy miała się odbyć w Lourdes koronacya Przenajświętszej Panny, Bernadetta poleciła znajomemu sobie księdzu, aby pomodlił się za nią, klęknąwszy przed grotą. Powracając z odbytej pielgrzymki, ksiądz opowiedział jej o przepychu wspaniałej uroczystości, na którą zgromadziły się tłumy z setek tysięcy ludzi złożone i błogosławione przez trzydziestu pięciu biskupów przybranych w złotolite ornaty, jaśniejących na tle bogactw bazyliki. Wsłuchana w jego opowiadanie, zdawała się gorzeć chęcią ujrzenia swego dzieła, lecz gdy ksiądz wyrzekł: „O gdybyś była mogła widzieć te świetności!“ — odrzekła: „Ja, po co?... czy mnie nie lepiej tutaj w cichym moim kąciku?...“
Podczas gdy biorąc z niej początek dzieło jaśniało chwałą i rozbrzmiewało tryumfującem „hosanna!“, Bernadetta lubowała się w cichości oddalonego klasztoru, w którym chętnie zapominali o niej potężni dziś władcy groty; wyzuta z przynależnej sobie chwały, Bernadetta żyła zatopiona dalej w modlitwie, Lourdes zaś bogaciło tych, którzy zręcznie wyzyskali urok pozostałej po niej legendy. Świetność roztaczanych uroczystości kościelnych nie nęciła prostej i naiwnej jej duszy, pragnąc być ptaszyną lot swój kierującą ku cudownej grocie, Bernadetta wybierała chwilę, gdy niezamącony ściskiem tłumów panował spokój po nad Gavą; jeżeli łaknęła tam się pomodlić, to tylko przed dawną dziką grotą zarosłą krzewami dzikich róż, po nad potokiem swobodnie płynącym, bez nałożonych nań pęt marmurowych i monumentalnych parapetów. W marzeniach swoich lubiła błądzić myślą pośród domostw starego Lourdes. O schyłku dnia pogodnego dążyła ona wśród chłodu i zapachu wionącego z górskich szczytów, do dawnego jedynego kościółka ciemnego i złoconego wzorem hiszpańskim. Tam odbyła ona pierwszą komunię. Wracała ona często w dumaniach swoich do szpitala w Lourdes. Przez lat ośm w nim żyła i w jego murach nawykła do regulaminu klasztornego. Każda uliczka, każdy kamień starego Lourdes, drogiemi były sercu cichej wygnanki, żyjącej przeważnie rozpamiętywaniem ubiegłych wspomnień.
Czyż Bernadetta, w pielgrzymkach myślą odbywanych, nigdy nie zachodziła do Bartrès? Należy przypuszczać, iż siedząc znużona chorobą w fotelu, lub łóżku, przerywała swe czytanie ksiąg bogobojnych i zmrużywszy oczy wywoływała widoki wioski, gdzie żyła tak długo przy boku swych przybranych rodziców. Widziała wtedy staroświecki, romański kościołek w Bartrès, z nawą malowaną w górze niebieskim kolorem wyobrażać mającym niebo. Po bokach stały ołtarze świecące jaskrawością barbarzyńskich malowideł, a dokoła kościółka był niewielki cmentarz, pełen grobowców.
W swych marzeniach odnalazła się ona nieraz w domu swych przybranych rodziców, w wielkiej izbie po lewej stronie sieni; tam, zimą, przed płonącem ogniskiem, ileż nasłuchała się przecudnych bajek! Głośne i poważne bicie zegaru towarzyszyło chwilami słowom opowiadającego. Widziała ona również nieskończenie ciągnące się po parowach łąki, olbrzymie drzewa słodkich kasztanów, tyle dające cienia i tak rozłożyste, iż bezpieczną się pod niemi czuła, schroniwszy się z owieczkami przed żarem południa lub deszczową ulewą: jakże lubiła, stanąwszy na wyżynie, spoglądać na niebotyczne góry ciągnące się w oddali na szczyt du Midi, na szczyt Viscos, lekkie i różowe, jak senne widzenia, unoszące się w niebo legend i raju. Jakże była ona swobodną w tem wiejskiem otoczeniu, biegała tam, gdzie zapragnęła, marzyła na łonie natury wśród ożywczego, balsamicznego powietrza. Dlaczegóż nie było jej danem nazawsze tam pozostać?... Dlaczegóż rozstać się musiała ze szmerem potoków, z dzikiemi zaroślami kwitnącemi bogactwem wonnych bukietów, dlaczegóż błądzić już nie może wśród traw bujnych i wysokich, lśniących pod promieniami letniego słońca?... Dlaczegóżby, dorósłszy, nie miała tam była napotkać równego sobie wiekiem człowieka, którego byłaby pokochała całą siłą serca i szczerością swych uczuć prostaczych?...
Ach, gdyby jej mogła wrócić druga młodość, a z młodością swoboda — jakże byłaby szczęśliwą, znowu kochając, znowu się modląc, lecz teraz inaczej, o zupełnie inaczej! I w niesformułowanej postaci, lecz marzyła o mężu, o możliwości posiadania rodzonych swoich dzieci; kochała i była kochaną, żyła na wzór innych ludzi, miała radości i zmartwienia, jak miewali jej rodzice, i jakich nie unikną w przyszłości własne jej dzieci.
Lecz nagle budziła się Bernadetta z głębokiej swej zadumy i znajdowała się niedołężnie osuniętą w swoim fotelu, w gołej izbie przy apteczce w klasztorze Saint-Gildard. Pragnęła wówczas śmierci. Jak najrychlejszej śmierci, by nie pamiętać, iż miejsca niema dla niej na ziemi i że nazawsze rozminęła się z radościami i smutkami, będącemi udziałem ludzi.
Niedomaganie Bernadetty stawało się z każdym rokiem silniejsze. Rozpoczęła się wreszcie ostatnia jej męka, lecz męka przeciągła i straszna. Lata całe konała w bólach ta bosko naiwna istota, zesłana ku pocieszeniu sobie równych i głosząca im o sprawiedliwości cudu, przywracającego i darzącego wszystkich zarówno tem, co tylko ku szczęśliwości swojej najpożądliwiej łaknąćby mogli. Łaska nieustającego cudu miała zastąpić i w niwecz pogrążyć dotychczasowo niezwruszone prawa natury.
Bernadetta powstawała teraz z łóżka, coraz to rzadziej, a po paru dniach prawie nieruchomego siedzenia w fotelu, zapadała znów w cięższą jeszcze niemoc, była zmuszoną do położenia się ponownego. Cierpienia jej stawały się prawdziwą męczarnią. Dawna jej astma i nerwowe podrażnienie zamieniły się teraz w suchoty. Zamknięte życie klasztorne niemało się przyczyniło do rozwoju tej choroby. Kaszel rozdzierał jej piersi, a po silniejszych jego atakach leżała jak martwa. Na domiar złego objawiło się jeszcze próchnienie kości w prawem kolanie, gryzący i strzykający ten ból nurtował ją nieustannie; chwilami krzyczała z nadmiaru cierpienia. Biedne, odleżałe jej ciało było jedną wielką raną; drażniło ją ciepło łóżka i tarcie prześcieradeł. Wszyscy litowali się nad ogromem jej cierpienia, podziwiając cierpliwość, z jaką znosiła swoją mękę.
Spróbowała się leczyć wodą z Lourdes, lek ten cudowny nie przyniósł spodziewanego skutku; źródło przez nią odkryte nie dało ulgi jej cierpieniom. Panie i wszechmogący Władco, dlaczegóż niosło ono zdrowie i pocieszenie innym, a tylko nie jej samej?... Dla zbawienia jej duszy? A więc inni, u źródła w niemocy swej poratowani, zatracenia chyba duszy mieli dostąpić?... Dlaczegóż miały być wyjątki, dlaczegóż ta konieczność skazania biednej tej istoty na wszystkie życiowe męczarnie? Jakiż w tem brak związku, zważywszy na wieczystą ewolucyę nieskończonej ilości światów!
Bernadetta nieraz płakała z bólu, a dla własnego pocieszenia szeptała z zapałem: „Cierpienie moje skończy się niebem, lecz jakże tego końca długo doczekać się nie mogę!“ Była to wciąż powracająca myśl, iż cierpienie na ziemi przynosi wiekuistą nagrodę gdzieindziej, a więc cierpienie błogosławić należy i poddać mu się z nadzieją wielkiego okupienia. Czyż myśl podobna nie jest bluźnierstwem, o Panie nad Pany? Czyż nie stworzyłeś młodości i nie nadałeś ludziom słusznej pożądliwości szczęścia? Nie chcesz-że, o Panie, by stworzenia twoje radować się mogły słońcem, pięknością natury i wylewem serc kwitnących kwiatami wzajemnie dzielonej miłości?
Bernadetta buntowała się chwilami, lecz jakże lękała się i wystrzegała tych buntów swoich, wolała ukrzepiać się przeciw sile męki znoszonej i biedne swe ciało krzyżowała na wzór męki krzyża Zbawicielowi zadanej. Rozłożywszy szeroko ramiona, łączyła swe członki z członkami rozpostartego na krzyżu Jezusa; ciało jej całe krwią sączyło wraz z jego ciałem; jej usta na jego ustach były złożone; gorycz żółci poiła jej wielkie pragnienie. Konanie Jezusa trwało trzy godziny, lecz skon nie zwalniał jej zarówną szybkością; ta odnowicielka odkupienia grzechów cudzych ceną własnej katuszy, umierała przeciągiem konaniem. Cierpieniem swojem chciała zmniejszyć cierpienia żyjących. Gdy kości jej trzeszczały, z przerażenia nad katuszą, wyrywał się z ust jej jęk mimowolny, lecz zaraz powstrzymany i przez nią samą karcony. „O cierpię, o jak straszliwie cierpię! Lecz jakże jestem szczęśliwa z tego nadmiernego cierpienia!“ Czyż są słowa straszliwszego i głębszego pesymizmu?... Szczęśliwą jest, cierpiąc! O Panie, racz nas oświecić, dlaczego cierpimy? W jakimże celu nieznanym i znaczenia mieć niemogącym?... Po cóż to bezpotrzebne okrucieństwo? Po co to oburzające wychwalanie cierpienia? Po cóż ono? Kiedy z piersi każdej ludzkiej istoty tchnie najwyższa żądza zdrowia i szczęśliwości.
Pośród męczarni trapiących jej ciało, Bernadetta, będąca już nowicyuszką zakonu i jako taka nosząca miano siostry Maryi-Bernardy, złożyła teraz ostatnie swe śluby zakonne, dnia 22 września 1878 r. Dwadzieścia lat już minęło od chwili, gdy Przenajświętsza Panna nawiedziła swoją wybrankę i zwiastowała jej swą wolę, jak niegdyś anioł nawiedził ją samą i zwiastował jej wolę nieba. Przenajświętsza Panna uczyniła swą wybranką ubożuchną i skromną dzieweczkę, jaką sama była, gdy została wyróżnioną dla przechowania tajemnicy Króla i Zbawiciela. Ta jednakowość początku ma swoje mistyczne znaczenie, podniesione jeszcze znoszonem cierpieniem przez tę istotę, odłączoną od innych istot żyjących na ziemi. Przygnieciona ciężarami wszystkich bólów, Bernadetta odzwierciadlała w sobie ogrom ludzkiej niedoli. Była ona niedostępnym ogrójcem, krom dla oczu Tego, który ją umiłował i ukrył w grobowisku odosobnionego życia. Gdy nieszczęsna padała pod ciężarem niesionego przez siebie krzyża, towarzyszki pocieszały ją mówiąc: „Czyżeś ty zapomniała słyszane słowa? Przenajświętsza Dziewica, dała ci przyrzeczenie, iż szczęście twoje spełni się nie tutaj, lecz na innym świecie!“ Ale Bernadetta, pokrzepiona, orzeźwiona temi słowy, uderzała się po czole odpowiadając: „Ja miałabym zapomnieć, o nie, nie! To ciągle jest mi tutaj przytomne!“
Siły do znoszenia cierpień czerpała w tej iluzyi przyszłego żywota, pędzonego w raju, do którego wstąpi wiedziona z chwałą przez zastępy serafinów, towarzyszących jej jako błogosławionej. Trzy tajemnice zwierzone jej z zakazem dzielenia się niemi, musiały być obiecanym jej przez Najświętszą Pannę troistym darem: piękności, szczęścia i nieśmiertelności w niebie. Jakże okropnem byłoby, gdyby widziana przez nią Przenajświętsza Panna nie zjawiła się u wrót raju na jej powitanie, gdyby po śmierci miała tylko znaleźć noc bezdennego niebytu, zamiast wielkich i przedziwnych obiecanych nagród. Lecz Bernadetta wierzyła, Bernadetta nie miała żadnych wątpliwości. Z ochotą podejmowała się poleceń, jakie dawały jej towarzyszki zbierające się koło jej śmiertelnej pościeli; z jej równą prosiły, by dostawszy się do nieba, załatwić zechciała osobiste ich sprawy: „Siostro Maryo-Bernardo, gdy staniesz przed tronem Boga, powiedz Mu odemnie...“ inna zaś mówiła do chorej: „Siostro Maryo-Bernardo, skoro będziesz już w niebie, to pamiętaj ucałuj odemnie mojego brata, który niezawodnie tam się znajduje“. „Siostro Maryo Bernardo nie zapominaj o mnie wśród szczęśliwości nieba, zatrzymaj miejsce przy sobie dla mnie; rada będę być przy tobie, gdy śmierć mnie zabierze“. A Bernadetta słuchała tych poleceń i ze zwykłą sobie uprzejmością odpowiadała każdej z osobna: „Bądź spokojna, moja siostro! Niczego nie zapomnę i polecenie twoje zostanie spełnione“. Ach, wszechmocna ułudo! Ty jesteś najpotężniejszą siłą, odradzającą się bez przerwy i dającą najwyższe pocieszenie!
Bernadetta bliską już była śmierci, zapadła teraz w konanie. W piątek 28 marca 1879 roku, myślano, iż nie przetrwa nocy do rana. Z chciwością łaknęła śmierci, by zakończyć cierpienia ciała i wstąpić do oczekującej ją chwały w niebie. Z uporem broniła się od ostatniego namaszczenia, mówiąc, iż dwukrotnie dostąpiwszy tego sakramentu, dwukrotnie została uzdrowioną. Chciała, by Bóg dał już dostęp swobodny śmierci, bo miara cierpienia odmierzoną została. Wszak Bóg nie zechce od niej żądać więcej, niż dać jest obowiązana, więcej, aniżeli dać Mu jest w stanie? Uległa wszakże naleganiom swoich towarzyszek, została namaszczona świętemi olejami i konanie natychmiast potem osłabło i przedłużyło się na całe trzy tygodnie. Ksiądz, spowiednik, który prawie nie odstępował od łóżka chorej, mówił jej często: „Córko moja, zrób poświęcenie z życia swojego!“ Pewnego razu Bernadetta, nie mogąc opanować zniecierpliwienia, jakiego doznawała słysząc te słowa, odpowiedziała z żywością: „Ojcze mój, utrata życia nie jest dla mnie ofiarą!“ Wypowiedziała to z najwyższą wzgardą dla życia, przejęta obrzydzeniem swojego istnienia; gdyby straszliwe te słowa miały znaleźć oddźwięk w sercach istot dziś żyjących, to dni bytu świata naszego byłyby chyba policzone.
I rzeczywiście tak było, iż Bernadetta niczego nie mogła żałować, rozstając się z tym światem. Wszystkie władze jej istnienia nie na ziemi skupiły swe radości, a dokuczające jej bóle sprawiły, iż pragnęła co prędzej wyrwać się z pętów krępujących ją, do życia doczesnego. Chciała zrzucić z siebie ciało, jak znoszoną i zbrukaną odzież przejmującą ją wstrętem. Potępiała bezużyteczność swego doczesnego istnienia słowami: „Męczarnia moja trwać będzie do śmierci. Dopiero z ostatniem mojem tchnieniem wyswobodzoną zostanę!
Bóle ciała swojego wciąż jednoczyła z bólami Męki Pańskiej i na wzór boskiego swego mistrza wciąż była zapatrzoną. Kazała sobie podać wielki krzyż z rozpiętym na nim Chrystusem i tuliła go do wynędzniałej swej dziewiczej piersi, tuliła go przyciskając całym wysiłkiem sił swoich, wołając, iż pragnęłaby, by wżarł się i ukrzyżował jej ciało. W ostatnich czasach swej choroby nie miała dość siły, by go utrzymać na sobie drżącemi rękoma. „Przywiążcie ten krzyż do ciała mojego, a skrępujcie mnie z nim mocno, abym go czuła do ostatniej chwili życia!“ Ten Chrystus na drzewie męki wyobrażony miał być jedynym Oblubieńcem dziewiczej jej miłości; z krzyżem złączona, jemu słała całą pieszczotę nieznanych rozkoszy, spaczonych i wykolejonych ekstazą lat młodocianych. Zakonnice, zmuszone jej naleganiem, przesunęły sznury pod zbolałem jej ciałem i kilkakrotnie spowiły ją z Ukrzyżowanym. Konała w uścisku swej bezpłodnej miłości, z rozdartem przez krzyż dziewiczem łonem.
Wreszcie śmierć ulitowała się nad nieszczęśliwą. W drugie święto Wielkiej Nocy, w poniedziałek, objawiły się gwałtowne dreszcze. Miała straszliwe widzenia, wywołane gorączką; trzęsła się ze strachu, widząc szatana tuż w pobliżu siebie naigrawającego się z jej nędzy. „Precz odemnie, precz szatanie, nie dotykaj mnie, zostaw mnie!“ A gdy przyszła nieco do przytomności, opowiadała, iż szatan chciał się na nią rzucić i już czuła jego usta, tchnące płomieniem piekieł.
O Panie, w niebiosach królujący, czemużeś dozwolił, by widziadło szatana mąciło spokój czystego jej żywota, niewinność tej duszy bez grzechu, czemu zesłałeś jej męki bezmiłosiernie trapiące jej ciało, szarpiące je aż do okropności skonu, pocóż obostrzyłeś wyroki swoje, nasyłając na wybrankę swoją straszydła piekieł, przejmujące trwogą ostatnie chwile tego życia bez skazy, życia w czystości i niewinności dziecięcej? Nie mogłaż ona zasnąć w błogości i spokoju naiwnej swej duszyczki?
W środę po Wielkiej Nocy, 16 kwietnia, przyszła wreszcie ostatnia godzina, istnieje podanie, iż jedna z zakonnic, towarzyszka Bernadetty, leżała równocześnie chora na śmiertelną chorobę, ale wypiwszy szklankę wody z Lourdes natychmiast ozdrowiała. Bernadetta zaś, chociaż dawano jej tejże wody, piła ją bez żadnego skutku. Bóg zadowolnił jej najgorętsze życzenie i zesłał jej sen wieczny, sen skracający wszystkie cierpienia. Bernadetta przed skonem prosiła zebranych, by darować jej zechcieli, jeżeli względem nich w czemkolwiek zawiniła. Męka jej dopełnioną już była. Umierała, jak umarł Zbawiciel, mając ciało rozkrwawione ranami gwoździ, cierniowej korony i biczowaniem bólów najsroższych. Jak On, wzniosła oczy ku niebu i z rozwartemi ramiony, zawołała wielkim głosem: „Boże mój!“ i jak On, rzekła nad ranem o trzeciej godzinie; „Pragnę!“ A umoczywszy usta w podanej sobie szklance, pochyliła głowę i zmarła.
Tak tedy zakończyła życie pełna chwały i bogobojności jasnowidząca z Lourdes Bernadetta Soubirous, a w zakonnem życiu siostra Marya-Bernarda w klasztorze Saint Gildard w Nevers. Ciało zmarłej wystawione zostało przez dni trzy. Niezliczone tłumy pobożnych przeciągały przed trumną Bernadetty, a każdy pragnął unieść jakąś po niej pamiątkę, mającą go chronić od nieszczęść, a więc ocierano o suknię świętej nieboszczki medaliki, różańce, obrazki, książki do nabożeństwa, chcąc jeszcze nową łaskę od niej pozyskać i posiąść przedmiot, szczęściem darzący. Nie dawano jej więc spokoju nawet po śmierci; tłoczyły się gromady najnędzniejszych istot tej ziemi i napawały się iluzyą w około jej trupa. Zauważono, iż lewe oko Bernadetty pozostawało wciąż otwarte, tem okiem bowiem była najbliżej Przenajświętszej Panny w dniach widzianych objawień. Ostatni jeszcze wywołała podziw: ciało jej nie uległo najlżejszej przemianie, jakkolwiek stało wystawione przez całe trzy doby. Pochowano ją dnia trzeciego, a każdy mógł był przekonać się, iż ciało jej zachowało swe ciepło; usta miała różowe, cerę bardzo białą i wydawała się o wiele młodszą; z trumny otwartej unosił się przedziwny zapach kwiatów. Bernadetta Soubirous, ta wygnanka zmarła w oddalonym klasztorze, usunięta z Lourdes, wypędzona z przed groty jaśniejącej tryumfem, pochowaną została w klasztorze Saint Gildard, pod płytą kaplicy, otoczonej ciszą wielkich drzew, roztaczających swe opiekuńcze nad nią konary.
Piotr przestał mówić, cudowna legenda była ukończona. Przez chwilę jeszcze podróżni zdawali się słuchać jego opowiadania, tak dalece uniosły ich słowa Piotra, kreślącego przed nimi obraz wzruszającej i tragicznej śmierci Bernadetty.
Rzewne łzy płynęły z oczu Maryi, podczas gdy Eliza Rouquet i la Grivotte modliły się, błagając świętą zmarłą, by uprosiła u Boga zupełne ich uzdrowienie. Pan Sabathier przeżegnał się pobożnie, a zaraz potem zabrał się do zjedzenia ciastka, które kupiła mu żona w bufecie w Poitièrs. Pan de Guersaint, który czuł się zwykle niedobrze, gdy słuchał opowiadania rzeczy smutnych, zasnął jeszcze na początku rozpoczętego czytania. A pani Vincent, niechcąca nic wiedzieć i widzieć, prócz własnej swej katuszy, leżała na ławce jak martwa, utkwiwszy twarz w poduszkę.
Pociąg nie zwalniał biegu i wciąż hałaśliwie, monotonnie turkocząc, wiózł pątników z powrotem do Paryża. Pani de Jonquière, wychyliwszy na chwilę głowę przez otwarte okno, rzekła, iż niezadługo „biały pociąg“ dojedzie do stacyi Etampes. Minąwszy zaś to miasto, siostra Hyacynta dała znak, iż czas rozpocząć trzecią koronkę o pięciu tajemnicach pełnych chwały: Zmartwychwstanie Jezusa, Wniebowstąpienie Zbawiciela. Zesłanie Ducha Świętego, Wniebowzięcie Przenajświętszej Panny i Koronacya Królowej nieba. Poczem odśpiewano hymn: „Pod Twoją Obronę uciekamy się, święta Królowo dziewic, w Tobie spoczywa nasza nadzieja...“
Piotr wpadł teraz w głęboką zadumę. Oczy jego powiodły po niknących wciąż polach, wioskach i łąkach oświetlonych słońcem: te uciekające wciąż widoki zdawały się kołysać jego marzenia. Brzmiący bezustannie hałas pociągu odurzał go i z trudnością rozpoznawał okolicę dobrze sobie znaną, bo już w pobliżu Paryża leżącą. Minęli Brétigny, Juvisy, a więc za półtory godziny dojadą do Paryża. Skończyła się więc ta długa podróż! Przeprowadził pożądane przez siebie śledztwo, przekonał się naocznie o wszystkiem, co chciał wiedzieć! Sprawdził na miejscu czem jest Lourdes i kim była Bernadetta; Piotr pragnął w tej podróży dostąpić łaski, myślał, iż przywróconą mu zostanie utracona wiara. Teraz wiedział już nieodwołalnie, iż Bernadetta, pod wpływem nieprawidłowego rozwoju fizycznego, ulegała wizyom; wiedział również i to, że sam już nigdy nie będzie wierzącym. Myśl ta stała przed nim z brutalnością faktu. Bernadetta przedstawiała mu się w postaci dziecka o naiwnych wierzeniach, klękającego do modlitwy, jak klęka społeczeństwo w zaraniu swego rozwoju, chyląc kornie głowę ku ziemi w trwodze przed czemś nieznanem; modli się ono z obawy, biorącej początek w nieświadomości. Wiara taka i modlitwa stały się dla Piotra umarłemi na zawsze.
Rozumiał on, że jakkolwiek setki tysięcy pielgrzymów ciągną corocznie ku jarzącej się grocie po nad Gavą, duch narodów nie towarzyszy już pątnikom. Próżnemi są te pokusy wskrzeszenia całości dawnych wierzeń wieków minionych, gdy nie ważono się zastanawiać nad rzeczami religii, przyjmowano wówczas wszystko bez buntu i bez namysłu, lecz teraz podejmowane w tym względzie usiłowania powrotu spełznąć muszą na niczem. Historya nie cofa się wstecz, ludzkość, uszedłszy nieco naprzód, nie zawróci do stanu pierwotnego swego dzieciństwa; czasy zbyt się już zmieniły, zbyt wiele nowych powiewów rzuciło nowe ziarna, obiecujące obfite i wprost odmienne od dawniejszych plony; nie, ludzie dzisiejsi już nie mogą być ludźmi wczorajszymi. Piotr nabrał przekonania iż Lourdes takie, jakiem je znalazł, było pojedynczym wytworem zbiegu okoliczności i objaśnić się dawało, jako jeden z ostatnich wysiłków reakcyi, broniącej się przed skonem gwałtownością środków; zamierające wierzenia raz jeszcze chciały zabłysnąć w średniowiecznej formie naiwnego katolickiego kultu. Nigdy już wszakże naród francuzki nie klęknie i nie ukorzy się z dawną jednością, naród ten wyrósł już z naiwności wierzeń, nie będzie on już nigdy zapełniał pańskich przybytków, przestał bowiem być potulnem stadem, dającem się kierować byle pasterzowi. Chcieć nagiąć go ku temu — byłoby zaślepieniem, bo ta nieudana próba sprowadziłaby tylko gromy najsroższych katastrof.
Z całej tej podróży pozostało w umyśle Piotra wrażenie bezgranicznego politowania i współczucia. Serce jego przepełniało się tem uczuciem i krwawiło w wielkiej żałości. Przypominał sobie z rozczuleniem postać i słowa wiary pełne, dobrego, starego proboszcza, księdza Judaine; przypominał sobie tysiączne tłumy pątników, żebrzących o łaskę, błagających ze szlochaniem Boga, by ulitował się nad ich nędzą i zmniejszył srogość ich katuszy; jakże szczerze płakał i on wraz z nimi, uniesiony braterstwem, współczującem nieszczęsnej ich doli; ta bratnia miłość dla nieszczęsnego tłumu raną otwartą pozostała w sercu Piotra. Na samo wspomnienie tych cierpiących braci swoich, Piotr pałał żądzą niesienia im ratunku.
Jeżeli jednak wiara tych prostaków nie miała przynieść im pożądanej ulgi, jeżeli podtrzymując ich wierzenia mylono się i rzucano na manowce, cóż wtedy należało uczynić? Czyżby należało zamknąć grotę i znaleźć nowe sposoby, podtrzymujące cierpliwość tłumów?... Oburzyło się litością wezbrane serce Piotra. Nie, nie, zamknięcie groty byłoby zbrodnią, nie godzi się odbierać nadziei nieba tym chorym na duszy i na ciele, wszak to jedyne pocieszenie i uspokojenie tych nędzarzy; radością ich jest klęknąć tam, przed jasnością płonących gromnic i odrętwić swe bóle kołysanką śpiewanych hymnów. Wszak on sam poświęcił siebie i wszystkie swe radości, byle nie wyprowadzać Maryi z błędu i pozostawić ją przy wierze w wszechmocne orędownictwo Przenajświętszej Panny, uczynił z siebie ofiarę byle Marya nie utraciła radości i dbały o zapewnienie im nagrody w życiu pozagrobowem w światłościach swego raju? Ludzkość cierpiąca i tonąca we łzach bólu, jest jeszcze jako chory i skazany na śmierć człowiek, upatrujący już tylko w cudzie wyzdrowienie swoje. Piotr odczuwał cały ogrom ciążących nad ludzkością bólów i współczuł jej całą siłą bratniego dla niej serca. Czyż podtrzymywanie nieświadomości i przesądów nie uwidoczniało się w wyglądzie tych tłumów o bezmyślnych twarzach, o ciele brzydkiem, brudnem, pokrytem pasorzytami, czyż nie było to głoszeniem pogardy życia, natury, zdrowia w imię sprawiedliwości, równości i dobroci? Lecz nie trzeba zniechęcać niczyich umiłowań ku dobru, nie należy podniecać rozpaczy nieszczęśliwych, a więc niechajże będzie tolerowane Lourdes, skoro przynosi ulgę w codziennej egzystencyi. Piotr znów z rozrzewnieniem wspomniał o Bernadecie. Pozostawała ona w jego wyobrażeniu męczennicą i podzielał jej religię, to jest religię cierpienia ludzkiego. Ach jakąż błogością byłoby być tak niezrównanie dobrym i możnym, by opatrzyć wszystkie dolegliwości i rany; uśpić, ukołysać cierpienie marzeniem.
Pociąg biegł teraz całym pędem wzdłuż wioski, Piotr ujrzał na chwilę wiejski kościół otoczony sadem. Pielgrzymi powitali kościół, kreśląc na piersiach znak krzyża. Dumania Piotra były pełne niepokoju, budziły się w nim coraz to nowe skrupuły. Czyż to zagłębianie się w ludzkiem cierpieniu nie było nową ułudą, utrwalającem się pogorszeniem mąk i nędzy? Ohydą jest, a zarazem niebezpieczeństwem pozostawiać odłogiem przesądy. Tępić je trzeba. Inaczej bowiem przedłuża się trwanie wiekowej ciemnoty, zagradza się możność wyjścia z jej kresów. Zakorzenione przesądy muszą osłabiać, ogłupiać, rozwijać umysłowe luki, wytworzone przez całe pokolenia przodków luki, co rodzą potomność lękliwą i uniżoną, tworząca społeczność zwyrodniałą i pozbawioną woli.
Tym torem biegły teraz myśli Piotra i coraz jaśniej formułował swoje poglądy. Obstawał za rozumem. Ach rozum, ileż on z jego powodu przecierpiał, a jednak ten rozum jedynie dawał mu zadowolenia w życiu doznane. Przypomniał sobie, iż wręcz powiedział doktorowi Chassaigne, że woli iść za głosem rozumu, któremu pragnie robić potrzebne ustępstwa, chociażby miał na tej drodze zgubić wszelką możliwość swego szczęścia. Piotr zdawał sobie sprawę, iż rozum domagający się praw swoich, buntował go przed grotą i w bazylice w Lourdes. Niejednokrotnie chciał on zabić, zmusić do milczenia te srogie bunty, lecz nie mógł uczynić tego szczerze; nie mógł rozbudzić w sobie dostatecznej pokory i zrzeczenia się swobody myśli, jak uczynił to stary jego przyjaciel, doktór Chassaigne, który gromem zmartwienia rażony, osunął się w niedołęztwo nagłej zgrzybiałości. Tak, Piotr czuł wyraźnie, że zawsze, nawet pomimo swej woli, szedł jedynie za głosem rozumu; obstawał przy nim nawet wśród ciemności i milczenia wiedzy. Gdy zabrnął w to, co nieznane i jeszcze nie wytłómaczone dotąd, słyszał jakby szept: „Jest naturalne wyjaśnienie, jest niezawodnie, lecz jeszcze znalezionem nie zostało, a ja go odkryć nie umiem“.
Powtarzał sobie teraz, że nie można mieć innego ideału nad poszukiwanie prawdy, nie można iść za innym głosem, jak głos rozumu, który jeden wiedzie do wszechwiedzy, pomimo przeszkód, utrudniających jego tryumfalny pochód, a stawianych przez niedołęztwo ciała i umysłu. Piotr wspomniał na ilość walk, które przebył sam z sobą. Jako ksiądz stosował się ściśle, chcąc pozostać wiernym przyjętym zobowiązaniom, a ileż prócz tego było w nim sprzeczności, dzięki odziedziczonym odmiennym przymiotom po ojcu i matce. Zostawszy księdzem, zdołał opanować swoje ciało i zrzekł się swej męzkości; opanować wszakże rozumu swego nie zdołał nigdy, pomimo czynionych wysiłków, teraz zaś zaniecha ich stanowczo, zaprzestanie tej nierównej walki, z której zawsze wychodził zwyciężonym. Nic nie upoważnia, nic nie nakazuje konieczności tępienia swych władz umysłowych. Poszanowanie niechaj będzie dla rozumu.
Piotr przypomniał sobie swój rozstrój nerwowy i łzy, jakie wylewał w Lourdes, patrząc na tyle nagromadzonych nędz ludzkich i pocieszonych chwilowo uniesieniem szału bezustannych modłów. W swem osłabieniu ducha rzekł sobie, iż łzy współczucia i braterska miłość najwyższą przynieść mogą ulgę cierpiącym. Litość jest jednak tylko wygodnym półśrodkiem, zaspakajającym zwłaszcza tych, którzy się litują. Zamiast łez i współczucia należy wezwać rozum do czynu, niechaj on zwalczy cierpienie, niechaj stanie po stronie życia.
Znów przed oknami pociągu mignął kościół, wzniesiony na pagórku i rysujący się wyraźnie na tle nieba. Po nad kaplicą widniała wielka statua Przenajświętszej Panny. Pątnicy i tym razem przeżegnali się wszyscy równocześnie. Może skutkiem tej drobnej okoliczności, lecz marzenie Piotra nowemi poszło szlakami, chociaż niepewność i ból towarzyszyły mu nieodstępnie. Dlaczego ludzie spragnionymi są życia pozagrobowego? Dlaczego męczarnią się dla nich stała chęć odgadywania, dociekania warunków nadprzyrodzonych tajemnic? Dlaczego żądają równości, sprawiedliwości, kiedy w naturze zdają się one nie istnieć?... Człowiek urzeczywistnienie tych pragnień złożył w tajemniczej egzystencyi nadziemskiego swego żywota, chcąc tem zaspokoić żarliwe swe pragnienia. Paliło człowieka to niezaspokojone pragnienie szczęścia i nigdy ono ludzkiej istoty palić nie przestanie. Odwróciwszy się od okrucieństwa życia ziemskiego, człowiek, żądny zaspokoić tęsknotę za szczęściem, klęknąwszy z modlitwą na ustach, wieki całe przetrwał w tem błaganiu i nie utracił płomiennej nadziei, gorejącej aż do dzisiaj jeszcze, pomimo zdobyczy, gromadzącej się wiedzy. Lourdes świeci jako dowód nieprzedawnionych jeszcze wierzeń i świadczyć się zdaje, iż może nigdy człowiek nie wyrzeknie się w zupełności wiary w istnienie bóstwa wszechmocnego, szafującego szczęściem i wymierzającego sprawiedliwość i równość. Zgłębiwszy nędzę życia ziemskiego, człowiek szuka uspakajającego upojenia w pocieszającej go wierze. Wszystkie religie w tem właśnie czerpią swój początek. Człowiek poczuł się zbyt słabym i nędznym, by przetrwać ciężką dolę życia. Dotychczasowe doświadczenie mówić się zdaje, iż wiedza nie wystarcza i należy jeszcze zostawić nadzieję, złożoną w tajemnicach nieznanego.
Piotr był głęboko pogrążony w swych myślach, gdy sformułowane nagle słowo ozwało się jak dzwon w cichości wysnuwających jego marzeń. Tak, ta zostawiona nadzieja tajemnic nieznanego była sama przez się nową wiedzą. Zbyt brutalne wyrwanie ludziom wiary w rzeczy nadprzyrodzone, mogło im zadać cios śmiertelny, należy im więc zostawić ten chleb duchowego żywota. Zkądże bowiem wiedzieć było można, ile ludzie mieć mogą filozoficznej odwagi, być żyć bez nadziei jutra, by trzymać się na wodzy bez nadziei kary lub nagrody pozaświatowej?
Tak, trzeba religii, nowej religii, powtarzał Piotr, olśniony prawdą tego okrzyku. Czuł, iż znalazł właściwe określenie pragnień każdej duszy współczesnej, zrozpaczonej i targającej się w niemocy niezadowoleń swoich.
Ojciec Fourcade odczuwał ten stan rzeczy i, nie wyjawiając swych myśli, był pełen niepokoju pomimo tłumów ciągnących bezustannie ku cudownej grocie. Błagał on organizatorów pielgrzymek, by mu do Lourdes wiedli klasy robotnicze w miastach osiadłe, chciał widzieć przybywającą ku grocie tę świadomą część francuzkiego narodu. Wiedział on, że sto lub dwakroć sto tysięcy pątników przybywających corocznie do Lourdes nie świadczą jeszcze o żywotności wiary mieszkańców Francyi. On chciał innych pątników, aniżeli tych, których widywał przed grotą, chciał on, by naród klęknął i modlił się z wiarą. Lecz duch francuzów nie łączy się już dzisiaj z architekturą stawianych kościołów, nic już przywrócić nie zdoła utraconej nazawsze wiary! Próżne były rojenia ojca Fourcade o wytworzeniu katolickiego porywu wśród demokracyi francuzkiej. Historya narodów wstecz nie zawraca, nie może mieć ona drugiego początku.
Myśli takie roiły się teraz w umyśle Piotra, zwiększając swój zakres, potężniejąc siłą ogromu pragnień. Religii potrzeba światu!
Na tem tle plączących się z sobą myśli, zarysowała się w umyśle Piotra postać jego brata Wilhelma. Nie zadziwił się tem, odczuwał bowiem całą naturalność tej łączności. Jakże kiedyś serdeczny był jego stosunek z tym bratem o wiele starszym, a zawsze tak łagodnym i wyniosłego umysłu. Obecnie stosunek ten był zupełnie zerwany. Piotr wiedział tylko, iż Wilhelm zamieszkuje odosobniony domek na przedmieściu Paryża i zajmuje się chemią.
Wszak pierwsi chrześcianie, grożący zagładą pogańskiemu światu, przerażającymi się wydali starożytnemu społeczeństwu. Dziś, nie wydaje się nikomu, iż mogli być groźnymi, albowiem stali się przeszłością. Tylko człowiek marzący o przewrotach przyszłości straszy swą nowością. Wszelka gwałtowna przemiana istniejącego dzisiaj, jakkolwiek złem to dzisiaj jest uznane, wydaje się potworną zbrodnią.
Niepewności Piotra wzrastały i wraz z myślą o Wilhelmie, marzył, pytając sam siebie, jakim będzie i zkąd przyjdzie nowy promień, zdolny uleczyć dzisiejsze cierpienia chorej ludzkości?
Pociąg biegł teraz pomiędzy ogrodami, lokomotywa wydała świst przeciągły, radosny, niby powitanie. Piotr zbudził się z głębokiej swej zadumy. W całym wagonie panował ruch i podniecenie. Pociąg minął już Juvisy i za niecałe pół godziny stanie nareszcie w Paryżu. Pątnicy zawijali i szykowali swoje węzełki; państwo Sabathier troszczyli się o swoje pakunki, a Eliza Rouquet czuła, iż nadchodzi chwila złożenia i schowania lusterka, z którem trudne było dla niej rozstanie. Pani de Jonquière, zaniepokojona o biedną la Grivotte, której stan coraz był groźniejszy, postanowiła, iż natychmiast z dworca kolei odwiezie ją do szpitala. Marya zaś, litością zdjęta, zbliżyła się do pani Vincent i starała się ją wyprowadzić z rozpaczliwego odrętwienia, w jakiem wciąż pozostawała. Ruch i hałas panujący w wagonie nie przerwał snu panu de Guersaint, trzeba było go zbudzić i zawiadomić, że niebawem staną w Paryżu. Siostra Hyacynta klasnęła w dłonie i wagon zabrzmiał zaintonowanym śpiewem hymnu: Te Deum laudamus, Te Dominum confitemur... Pątnicy śpiewali z gorącem przejęciem, a rozognione pięciodniowemi modłami ich dusze słały dziękczynne modły do Boga, za podróż szczęśliwie odbytą, za łaski doznane, a dające nadzieję przyszłych dobrodziejstw.
Ukazały się okopy Paryża. Niebo było czyste, pogodne, rozjaśnione słońcem pełni dnia, była bowiem teraz godzina druga. Po nad Paryżem unosiły się lekkie, oddalone, rudawe tumany dymów, niby rozproszone tchnienie olbrzyma, ziejącego tchnieniem gorącem przy pracy. Paryż słał się poniżej tych tumanów, jak olbrzymia kuźnica, wiecznie hucząca nadmiarem życia, kipiąca pracą, żądna wszelkich zdobyczy a z nieodzownie ztąd wynikającej walki wyrastał wciąż nowy wysiłek, zrodzić mający doskonalsze jutro.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.