Lourdes/Dzień piąty/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lourdes |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1895 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Lourdes |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Znów ku Paryżowi z powrotem biegł z turkotem biały pociąg. W wagonie trzeciej klasy, gdzie najgłośniej śpiewano piskliwemi głosami „Magnificat“, widok przedstawiał się tenże sam, co poprzednio; nizkie odgrodzenia przedziałów dozwalały objąć okiem cały obszar tej, wspólnej i ruchomej sali szpitalnej, w której nieład panujący przypominał tymczasowe ambulansy. Z pod ławek wysuwały się do połowy miski, kubełki, nocne naczynia, gąbki i szczotki. Rozrzucone po wagonie pakunki przedstawiały się dziwacznie rozmaitością węzełków, koszów, worków i walizek; leżały całe ich stosy, a uboga, wytarta odzież pątników, zawieszona na mosiężnych wieszadłach, kołysała się bezprzestanie. Te same zakonnice i te same damy szpitalne towarzyszyły chorym; ilość podróżnych naraz zamkniętych w ciasnocie, zwiększała gorąco pogodnego dnia sierpniowego, a przykry zaduch nagromadzonych ciał ludzkich już teraz był nie do zniesienia. W samej głębi wagonu, w ostatnim przedziale, siedziało owe dziesięć pątniczek młodych i starych, lecz zarówno smutnie brzydkich; w ciasnocie swego przedziału te dziesięć kobiet cisnęło się jedna tuż przy drugiej, zawodząc śpiew donośnie na nutę przeraźliwie fałszywą.
— O której godzinie będziemy w Paryżu? — zapytał pan de Guersaint Piotra.
— Jutro około drugiej po południu.
Od chwili wyjazdu Marya spoglądała na Piotra z niepokojem i smutkiem, jakby raptownie nawiedzona zmartwieniem, które pragnęła przed nim ukryć. Przemogła się wreszcie i zawołała z wesołością nieopuszczającą jej od błogosławionej godziny powrotu do zdrowia:
— Będziemy w drodze przez dwadzieścia dwie godziny, ale o ileż one szybciej i milej ubiegną, aniżeli gdyśmy do Lourdes jechali!...
— I mniej nas obecnie — dorzucił jej ojciec. — Pozostało nas nieco po drodze, luźniej więc będzie i znacznie dogodniej.
Rzeczywiście tak było. Miejsce, zajmowane przez panią Maze, teraz było puste. Marya siedziała zabierając o wiele mniejszy kawałek ławki, aniżeli poprzednio potrzebował go jej wózek; Zosię przesadzono do sąsiedniego przedziału, gdzie nie było już brata Izydora, a nawet i jego siostry Marty, która jak mówiono, zgodziła się do służby w Lourdes, u jakiejś bardzo pobożnej pani. Pani de Jonquière i siostra Hyacynta, odziedziczyły w swoim przedziale miejsce po zmarłej w szpitalu pani Vêtu. Pozbyły się nawet Elizy Rouquet, która przesiadła się do Zosi; miały więc pod swoją najbliższą pieczą państwa Sabathier, oraz La Grivotte. Dzięki tej zmniejszonej ilości osób, nieco mniej też było tu duszno i można się było spodziewać spokojniejszej nocy.
Kiedy ukończono śpiewać ostatnią zwrotkę „Magnificat“ panie zajęły się rozlokowałem osób i pakunków, tak, aby każdemu było jaknajdogodniej. Przystąpiły następnie do uporządkowania swojego gospodarstwa, pousuwały kubełki i blaszanki z wodą, oraz inne sprzęty, utrudniające poruszenie się z miejsca. Zaciągnięto firanki po lewej stronie wagonu, by zasłonić się przed skwarnemi promieniami słońca, zalewającerni pociąg rozpalonem powietrzem. Ostatnie burze zwilżyły wszakże ziemię, nie było więc pyłu i spodziewano się trochę chłodu wieczorem. Wagon niósł teraz zmniejszoną ilość cierpienia, pomarli bowiem najcięższemi bólami dotknięci, a pozostali przy życiu chorzy odurzonymi czuli się obecnie; opanowało ich odrętwienie po doznanym wysiłku, zmęczenie dochodziło u nich niemal aż do znieczulenia. Reakcya taka musiała się objawić chociażby skutkiem wielkich moralnych wzruszeń, jakie przebyli. Napięcie ich duszy w oczekiwaniu cudu już teraz nie miało racyi bytu, osuwali się więc napowrót w bezwładność wypoczynku, z przytępieniem wszystkich swych władz.
Aż do Tarbes każdy był zajęty lokowaniem swoich manatków, obejmowaniem w posiadanie przeznaczonego sobie miejsca. Gdy wyminięto tę stacyę, siostra Hyacynta powstała ze swojego miejsca i klasnęła w dłonie.
— Moje dzieci, nie zapominajmy o Pannie Przenajświętszej, która tyle łask na nas zesłała. Zmówmy różaniec.
I wszyscy rozpoczęli mówić głośno koronkę, składającą się z pierwszych pięciu radosnych tajemnic, Zwiastowania, Nawiedzin, Narodzin, Oczyszczenia i Jezusowego odnalezienia. Ukończywszy koronkę, śpiewano chórem hymn: „Radujmy się widokiem niebiańskiego archanioła!“... śpiewano tak głośno, iż chłopi zajęci w polu przy robocie, odwracali głowy, by spojrzeć na ten brzmiący pieniami pociąg.
Marya patrzała przez szyby wagonu na rozściełający się przed nią kraj przestronny, na nieskończoność nieba, którego już nie przyćmiewały opary, błyszczało ono teraz najpiękniejszym pogodnym lazurem. Był to schyłek prześlicznego dnia sierpniowego. Oczy Maryi oderwały się od podziwianego widoku i spoczęły teraz na twarzy Piotra; patrzała na niego przenikliwie i z tajonym smutkiem, gdy wtem niespodziewanie ktoś wybuchnął straszliwym płaczem. Była to nieszczęsna pani Vincent, zachowująca milczenie dopóki śpiewano hymn i odmawiano koronkę, a teraz łkająca spazmatycznie i wyrzucająca z siebie słowa bez związku prawie.
— Ach biedactwo moje małe... ach skarbie mój najdroższy, mój klejnociku najdroższy, życie ty moje!...
Dotychczas siedziała ona zasunięta w swój kącik i pragnąca zniknąć w nim zupełnie. Z zaciśniętemi ustami nie przemówiła jeszcze słowa od chwili wyjazdu; przymknąwszy powieki odosobniła się, sam na sam z wielką swoją boleścią. Roztworzywszy oczy zobaczyła tuż obok siebie wiszący przy drzwiczkach wagonu podwójny pas skórzany; ten przedmiot przypominał jej martwe teraz rączyny jej córeczki, które w czasie podróży do Lourdes bawiły się temi rzemieniami; spowodowało to gwałtowny wybuch tłumionej dotychczas rozpaczy; powstrzymać dłużej nie mogła milczenia — jęk i łzy zapanowały nad wolą.
— Ach, moja biedna mała Rózia!... Wszak jej rączka dotykała tego... bawiła się tem i patrzała na to... była to ostatnia jej zabawka... Byłyśmy wtedy obie razem... żyła jeszcze... miałam ją przy sobie na moich kolanach... w moich objęciach... O jakże dobrze było mi wtedy... jakże dobrze, gdy porównam do dnia dzisiejszego!... Już niemam jej teraz... niemam i mieć nigdy nie będę nigdy... o moja ty perełko, o moja ty córeczko!...
Odchodziła od zmysłów, szlochała i błędnemi oczyma spoglądała to na swoje kolana, to na próżne swe ręce, z któremi nie wiedziała co począć, tak przywykły one nosić i tulić chorą dziecinę. Zdawało jej się, iż pozbawioną została części własnej swej istoty, że straszliwą przeszła amputacyę, że ubyło jej coś z ciała, pozbawiając ją możności spełniania jakichś funkcyj, kołysania i pieszczenia Rózi, dla której życie jej było potrzebne. Szalała z bólu nad bezużytecznością swoją teraźniejszą. Osierocone z drogiego ciężaru ramiona i kolana wydawały się jej zawadą, czemś zbytecznem.
Piotr i Marya, wzruszeni tą rozpaczą, przemawiali do nieszczęsnej matki, szukając sposobu złagodzenia jej bólu. Z urywanych jej słów, tonących we łzach i jęku, dowiedzieli się o męczarniach, jakie przebyła od chwili zgonu swej córki. Poprzedniego dnia nad rankiem, kiedy uniosła jej trupa biegnąc bez celu przed siebie pomimo burzy i ulewnego deszczu, musiała długo błąkać się na oślep, nie widząc nic, głucha na wszystko. Nie pamiętała drogi, którą przebyła, ale musiała wpaść w przedmieścia tego Lourdes zdradzieckiego, tego Lourdes obiecującego zdrowie, a zadającego śmierć dzieciom ukochanym; ach to Lourdes, jakże przeklinała ona teraz złowrogie to miasto!
— Już nie wiem... sama nie wiem, co dalej ze mną się stało... Ach tak!... Jacyś ludzie ulitowali się nademną... przygarnęli mnie do swojej izby... jacyś ludzie, których nie znam, nigdy ich nie widziałam... sama nie wiem gdzie oni mieszkają... Mieszkają gdzieś daleko i wysoko, na skraju miasta i muszą być biedni... tak, bardzo muszą być ubodzy, bo widzę się teraz w ich izbie z mojem maleństwem na ręku... już Róża moja najmilsza miała ciałko zupełnie zimne... a oni położyli ją na swojem łóżku...
I znów na to wspomnienie, pani Vincent zanosić się poczęła od płaczu; tchu brakowało jej piersiom.
— Nie chciałam grzebać jej ciałka w Lourdes... w tem przeklętem mieście, które uśmierciło mi moje dziecko... Nie umiem powiedzieć, jak się to działo... lecz zapewne to oni, ci biedni ludzie prowadzili mnie gdzie należało. Nachodziłam się z niemi biedakami, oj tak, nachodziłam się i naprosiłam. Byłam u wszystkich tych panów, co zarządzają pielgrzymkami i koleją żelazną... Każdemu z nich powtarzałam: „Co to panu szkodzi?... Niechaj mi pan pozwoli dowieźć zmarłe ciałko Rózi do Paryża... będę ją bez przerwy trzymała w mych ramionach... Wszak dowiozłam ją tak do Lourdes, gdy była przy życiu, a więc mogę ją tak samo wywieźć ztąd po śmierci... Nikt się nie spostrzeże, iż tylko z niej trupek pozostał... Każdy pomyśli, że śpi spokojnie moja miła dziecina“... Ale nikt nie wysłuchał mojej prośby... wszyscy ci panowie, cała ta władza, bez miłosierdzia jest dla ludzi... Krzyczano jeszcze na mnie, wypychano, jak gdym czegoś złego żądała i domagała się bezprawia. Wymyślałam im wszystkim, bo cóż miałam zrobić?... O tak, mówiłam, co myślałam... bo dlaczegóż zwożą do Lourdes tyle ludu na śmierć oczywistą?... Niechajby chociaż potem trupy zawozili tam, gdzie mieszkali za życia. A w zarządzie kolei żelaznej, czy wiecie państwo, co mi powiedziano?... Oto widząc mój upór zawiezienia Rózi do Paryża, zgodzili się ale mówiąc, że to kosztuje trzysta franków, tak podobno, że taka jest stała cena. Boże mój, żądać odemnie trzysta franków! Wszak ja do Lourdes przyjechałam, mając tylko trzydzieści susów w kieszeni, a teraz zaledwie pięć susów z tego mi pozostało! Trzysta franków! Pół roku muszę pracować, żeby trzysta franków zarobić, zkądże więc mogłabym wziąć tyle pieniędzy?... Niechby byli zażądali odemnie życia, mogłabym im dać i byłabym chętnie im oddała... Ale trzysta franków, i dlaczegóż aż tyle pieniędzy im potrzeba tym panom, dlaczegóż tak drogo sobie cenią przewiezienie takiego maleńkiego trupka, lekkiego jak ptaszę, a wszak byłabym to ciałko Rózi wiozła przy sobie, w moich ramionach, przy sercu mojem, nie zabierałoby ono nikomu miejsca, dlaczegóż nie chcieli pocieszenia mojego!...
Zamilkła, a po chwili znów zaczęła w tonie głuchej skargi:
— Ach, gdybyście państwo wiedzieli, co ci dobrzy ludzie mieli ze mną kłopotu, nim mnie zdołali namówić do wyjazdu!... Mówili mi, że robotnica, taka jak ja, powinna wracać do Paryża, bo ztamtąd jestem i tam mogę liczyć na zarobek; że niemam prawa tracić biletu jazdy, bo za cóż wróciłabym do Paryża, jeżeli nie wyjadę dzisiaj o godzinie trzeciej minut czterdzieści... Mówili mi, że trzeba umieć znosić swój los, skoro się jest bez grosza... Bo tylko bogaci mogą robić ze swoimi nieboszczykami co im się podoba... Mówili... oj tak mówili... ale już nie wiem co... tak, już nie pamiętam... Nie wiedziałam ani godziny, ani drogi na stacyę... Po pogrzebie... bo pochowaliśmy moją córeczkę gdzieś na nieznanym mi cmentarzu, gdzieś w kącie, pomiędzy dwoma drzewami... ci biedni ludzie odprowadzili mnie tutaj... byłam na pół obłąkana, oni wiedli mnie, ja nie wiedziałam gdzie. Wsadzili mnie do wagonu właśnie kiedy pociąg miał już wyjeżdżać... Ach, jakie to straszne... oderwali mnie od dziecka mojego... moje serce pozostało tam z moją Rózią, głęboko pod ziemią... ach czy też mogą istnieć takie okropności!... Takie okropności!...
— Biedna moja kobieto — szepnęła Marya — pomódl się, proś Pannę Przenajświętszą, by cię nie wypuszczała ze swojej opieki, Ona jest ucieczką strapionych. Ona nie odmawia nigdy udzielenia ulgi tym, którzy cierpią.
Ale pani Vincent wzdrynęła się cała i ze wyburzeniem poczęła wołać;
— Nieprawda! Po cóż mnie oszukano?... Czyż byłabym pojechała z Rózią do Lourdes, gdyby nie te głosy, które słyszałam w kościele?... Gdyby nie ona, dziecko moje żyłoby z pewnością... doktorzy więcej mogą... oni byliby wyleczyli moją dziecinę... Ale dałam się uwieść, ja, co nigdy nie chciałam mieć nic wspólnego z księżmi.. poszłam...
prosiłam ich o przejazd do Lourdes... Pocóżem uczyniła krok tak nierozważny!...
Z ust zrozpaczonej kobiety wyrywały się słowa coraz namiętniejszej zaciekłości; nie miała ona już pokory, ani żadnej nadziei. Klęła teraz bez ogródki, nie dobierając wyrażeń, ziejąc bólem, wyjąc swoją żałością. Siostra Hyacynta uznała konieczność powstrzymania zniewag miotanych.
— Powstrzymaj się nieszczęsna, nie bluźnij! Bo cię Bóg skarze na wieczne niezagojenie się twojej rany.
Całe to zajście trwało niemało czasu, pociąg minął bez zatrzymania się stacyę Riscle. Siostra Hyacynta dała znak i wszystkie głosy chórem zaintonowały: Laudate, laudate Mariam.
Śpiew ten zagłuszył głos wyrzekającej pani Vincent. Płakała, zakrywszy twarz obu rękami, już nie miała siły do dłuższego buntu; bełkotała cichutko niezrozumiale jakieś słowa i osunęła się nieprzytomna w stan odrętwienia z wielkiego bólu i z nadmiaru znużenia.
Po odśpiewaniu hymnu, wszyscy ulegli zmęczeniu. Tylko siostra Hyacynta i siostra Klara nie poddawały się ogólnemu rozstrojowi; tak jedna jak druga wyglądały równie czerstwo i słodko jak w chwili wyjazdu z Paryża; przywykły one do swojej służby i nie znały co to jest zmęczenie, przezwyciężały się i ze spokojem z równą zawsze uprzejmą wesołością, gotowe były nieść pomoc i pocieszenie, opromienione białością skrzydeł okalających ich twarze.
Pani de Jonquière, która nie spała już od pięciu dni, czyniła wszelkie wysiłki, by mieć powieki rozwarte, ciążyły jej i domagały się spoczynku; wracała ona wszakże nadspodziewanie zadowolniona ze swej podróży; wydawała córkę zamąż, dzięki wycieczce do Lourdes i wiozła ztamtąd uzdrowioną Maryę i radowała się, że najgłośniejszy cud spotkał jedną z jej chorych i to cud niezwykłej doniosłości, o którym mówić się będzie długo w całem chrześciaństwie. Pani de Jonquière obiecywała sobie spać dzisiejszej nocy, czuła się tak zmęczoną, iż była pewną, że trzęsienie wagonu przeszkodzić jej nie zdoła; była wszakże nieco zaniepokojona o la Grivotte, która wydawała się jej nienaturalnie podnieconą; oczy miała obłąkane, zmącone a na rozgorączkowane jej policzki występowały teraz coraz silniejsze fioletowe plamy. Już dziesiątki razy pani de Jonquière zalecała jej napróżno, by siedziała spokojnie, by starała się wypocząć, zmrużywszy oczy i ułożywszy się do spoczynku. Na szczęście wszystkie inne chore, będące pod jej opieką, nie potrzebowały jej teraz wcale, były zdrowsze lub też do tego stopnia zmęczone, że nie przestawały drzemać w zupełnem milczeniu. Eliza Rouquet kupiła sobie lusterko składane, które co chwila wyjmowała z kieszeni i rozłożywszy je, pochylała nad niem twarz, nie mogąc dość się napatrzeć i nacieszyć widokiem ustępujących ran i czerwoności, które tak jeszcze niedawno czyniły ją przeraźliwie potworną; przybierała ona już teraz wygląd podobny do wyglądu reszty ludzi, już więc odtąd straszyć nie będzie nikogo szpetotą swej choroby! Uśmiechała się do siebie, wciąż zapatrzona w swoje okrągłe lusterko, przygryzając usta z kokieteryą zadowolnionej ze swej piękności młodej kobiety. Zosia Couteau nie przeszkadzała nikomu; przed chwilą właśnie, widząc, iż jakoś nikt jej dzisiaj nie prosi o pokazanie nogi, wyleczonej z łaski Przenajświętszej Panny z Lourdes, sama zdjęła trzewik i pończochę, chcąc zwrócić na siebie uwagę obecnych; gdy i to nie pomogło, pomimo iż zaręczała, że znalazła ostry kamyk za pończochą, Zosia bawiła się w milczeniu tłustą, białą i czystą swoją nóżką, trzymając ją z lubością w dłoniach, jakby jakieś drogocenne i miłe sobie cacko.
Pan de Guersaint powstał ze swego siedzenia i oparłszy się o poręcz dzielącą wagony, patrzał na pana Sabathier.
— Ojcze, ojcze! — zawołała Marya z pewnem wzruszeniem — czy widzisz tę szramę na ławce?... To okucie mojego wózka wyżłobiło ją podczas naszej podróży w tamtą stronę.
Marya tak dalece ucieszyła się tym odnalezionym śladem, iż na chwilę zapomniała o tajonem ciężkiem swem zmartwieniu. Pani Vincent wybuchnęła rozpaczliwym głosem na widok rzemiennych pasów, któremi bawiła się jej córeczka, Marya zaś odnalazła nagle swoją wesołość, zobaczywszy bruzdę zrobioną na desce przez ów wózek, co tak długo całość jedną z nią stanowił; odczuła całą głębokość radości na myśl, iż męczeństwo jej skończone, że nie wróci, bo znikło i uleciało jak sen ciężki a przykry.
— Ojcze, czy pamiętasz, że zaledwie cztery dni temu jak leżałam nieruchoma na tej oto ławce a teraz, teraz... jestem zdrowa, mogę poruszać się swobodnie! O jakże jestem szczęśliwą!
Piotr i pan de Guersaint uśmiechnęli się do mówiącej. Pan Sabathier usłyszał wybuch radości Maryi i rzekł zwolna.
— Tak, tak, pozostawiamy cząstki samych siebie w przedmiotach których dotykamy; nasze cierpienia i radości jednoczą się z niemi, dlatego też, gdy znów spotykamy z nienacka znany sobie przedmiot, przypomina on nam minione dzieje i wzbudza w nas wesołość lub smutek.
Od chwili wyjazdu z Lourdes, pan Sabathier nie przemówił jeszcze ani słowa; siedział w swym kąciku, przygnębiony chociaż pełen rezygnacyi; nawet żonie swej nie odpowiadał tylko ruchem głowy, gdy pytała się czy mu nie lepiej i z całą gorliwością osłaniała chore jego nogi. Nic go nie bolało, lecz opanowany był przygnębieniem niedającem się przekonać.
— Podczas naszej podróży w tamtą stronę — ciągnął dalej pan Sabathier — nie wiedząc co robić z czasem, bawiłem się liczeniem okrągłych rozet zdobiących sufit naszego wagonu. Od lampy do drzwiczek było ich trzynaście. Otóż przed chwilą przeliczyłem je znowu i naturalnie że znalazłem tę samą cyfrę trzynastu... Albo ten guzik miedziany tuż przy mnie świecący się poniżej szyby! Trudno wyobrazić sobie, ile marzeń przemknęło po mojej głowie, patrząc na jego punkcik, świecący się tuż przy mnie; roiłem te marzenia swego wieczoru, gdy ksiądz Piotr opowiadał nam historyę życia Bernadetty. Tak, widziałem się już zdrowym i wybierającym się do Rzymu, gdzie pragnę pojechać przeszło od lat dwudziestu. Nogi mnie słuchały, chodziłem, biegałem... jednem słowem marzyłem słodko, rozkosznie, lecz jak człowiek pozbawiony zmysłów. Bo oto wszystko skończone... wracamy do Paryża... i chociaż patrzę na ten sam sufit naszego wagonu, na ten sam guzik, błyszczący się tuż przy mnie, marzyć przestałem i czuję, że moje nogi zupełnie już zamarły... Jestem stary niedołęga i tym razem na dobre... na zawsze!
Dwie wielkie łzy nabiegły mu do oczów, musiał przeżywać ciężką, gorzką godzinę swojego życia. Lecz już się wypowiedział, już przerwał srogość tajonej zgryzoty. Niezadługo, potrząsnął ciężką swą głową, o charakterystycznej dolnej szczęce, znamionującej wytrwałą cierpliwość i rzekł:
— Siódmy to raz jeździłem teraz do Lourdes i Najświętsza Panna nie chciała mnie wysłuchać. Cóż począć, trzeba będzie znów jechać na rok przyszły. Może wreszcie ulituje się nademną!
Ten człowiek nie oburzał się i nie buntował a Piotr, rozmawiając z nim dalej, podziwiał stałość jego łatwowierności, żywotniejszej nad rzeczywistość, silniejszej nad wykształconą jego inteligencyę. Jakże namiętnie musiał pragnąć życia i zdrowia, by zagłuszyć w sobie z taką zupełnością chęć rozumowania?... Upierał się i gwałtem chciał być uzdrowiony po za wszelką naturalną możliwością; szturmował o zdobycie cudu, chociaż tylokrotnie został w swych usiłowaniach odparty i od łaski usunięty; tłomaczył z całą drobiazgowością przyczyny, skutkiem których Przenajświętsza Panna nie spojrzała nań miłosiernie; przyznawał się do roztargnienia, jakie oderwało go niejednokrotnie od modłów przed grotą; za mało miał skruchy i pokory a te grzechy stały się przyczyną niezadowolnienia świętej Bożej Rodzicielki. Obiecywał teraz sobie, iż przed przyszłoroczną pielgrzymką do Lurdes, przygotuje się lepiej i odprawi nowennę w jakiem innem miejscu słynącem cudami.
— A czy wiesz, księże Piotrze — mówił dalej pan Sabathier — jakie szczęście spłynęło na owego człowieka, któremu opłaciłem podróż do Lourdes, chcąc zająć jego miejsce pomiędzy ubogimi pielgrzymami?... Miał suchoty i został zupełnie uzdrowiony!
— Naprawdę... — zawołał pan de Guersaint — suchotnik odzyskał zdrowie, i to w zupełności?...
— Tak. Został uzdrowiony zupełnie. Złe znikło jakby ręką odjął... Gdyśmy wyjeżdżali z Paryża był żółty, słaby, ledwie mógł suwać nogami. W parę dni potem przyszedł mnie odwiedzić w szpitalu i prawie go nie poznałem tak dobrze wyglądał. Z uciechy dałem mu pięć franków.
Piotr z trudnością powstrzymał uśmiech, bo znał historyę tego suchotnika, opowiedzianą mu przez doktora Chassaigne. Ów cudem uleczony był po prostu oszustem, udającym chorego, poznano go i odkryto całą prawdę w biurze, wydającem zaświadczenia przy źródle. Stawił się tam po raz trzeci; lat poprzednich żądał zaświadczenia jako uzdrowiony paralityk następnie zaś jako owrzodziały. Każdego roku dostępował on łaski zupełnego powrotu do zdrowia, co mu jednało przychylność pielgrzymów, darzących go datkami i żywiących go swoim kosztem. Był pono niegdyś posługaczem szpitalnym, umiał więc udawać obraną przez siebie chorobę a podmalowywał sobie twarz z tak zręczną przebiegłością, iż doktorzy wierzyli jego słowom. Trzeba było dziwnego zbiegu okoliczności, by tym razem doktór Bonamy odkrył oszustwo, przezeń uprawiane. Ojcowie pod wezwaniem groty z Lourdes przyciszyli całą tę sprawę, żądając od zarządu biura, którym dyrygował doktór Bonamy, by kwestya wykrytego oszustwa pominiętą została milczeniem. Po cóż bowiem podobny skandal miał dostarczać materyału do żartów w nieprzychylnych dziennikach? Ilekrotnie wykrytem zostało podobne nadużycie, ojcowie usuwali winowajcę, ale nie rozgłaszali jego podstępu. Udawacze podobni rzadko się wreszcie zdarzali, jakkolwiek ludzie wolteryańskich przekonań, puszczali w obieg wytworzone przez siebie nieprawdopodobne baśnie tego rodzaju. Pocóż jednak?... czyż ślepa wiara, głupota i nieświadomość, nie wydawały dostatecznych plonów?...
Pan Sabathier czuł się mocno wzruszony tą okolicznością, iż człowiek, na jego koszt przybyły do Lourdes został uzdrowiony, podczas gdy on wracał z przed groty równie zniedołężniały i równie nieszczęśliwy jak poprzednio. Westchnął i pomimo swego poddania się wyrokom nieba, rzekł z odcieniem zazdrości:
— Stało się... lecz nie należy powątpiewać, iż Przenajświętsza Panna wie najlepiej kogo należy najpierw przywrócić do zdrowia. Przecież nie można od Niej żądać, aby nam zdawała rachunek ze swoich łask. Oddaję się w Jej ręce... a kiedykolwiek raczy rzucić na mnie promień swego miłosierdzia, zastanie mnie wiernie pochylonego u stóp wszechmożnego swego tronu.
Dojeżdżając do stacyi Mont-de-Marsau odmówiono „Anioł Pański“, a następnie siostra Hyacynta rozpoczęła głośno drugą koronkę, składającą się z pięciu żałosnych tajemnic: Jezus w Ogrodzie Oliwnym, Jezus biczowany, Jezus z koroną cierniową, Jezus krzyż dźwigający, Jezus umierający na krzyżu.
Pociąg miał się zatrzymać dopiero w Bordeaux o godzinie jedenastej wieczorem, nie licząc więc na żaden przystanek, pielgrzymi, odśpiewawszy koronkę, przystąpili do podróżnego obiadu. Każdy miał swoje zapasy żywności w koszyku, prócz mleka, czekolady i owoców, dostarczanych przez siostrę Franciszkę z jej restauracyjnego wagonu. Rozłożono zapasy, kolana zastępowały stoły, dzielono się, częstowano i wymieniano posiadane zapasy żywności, cały wagon przedstawiał widok okolicznościowej jadalni, w której spożywano, co kto miał i na co kogo stać było. Skończono właśnie jeść i układano napowrót w koszykach niedojedzone resztki chleba i mięsa, owiniętego w zatłuszczone papiery, kiedy pociąg minął stacyę Morceux.
— Moje dzieci — rzekła siostra Hyacynta, wystawszy z ławki — czas już odmówić pacierz wieczorny.
Wagon napełnił się brzękiem półgłosem odmawianych „Ojcze nasz“, „Zdrowaś“, po których nastąpił rachunek sumienia, akt skruchy, oddanie się pod Boską Opiekę, pod straż Przenajświętszej Panny i Wszystkich Świętych Pańskich; dziękczynna modlitwa za dzień szczęśliwie przebyty, wreszcie modły za żywych i za wiernych zmarłych.
— O godzinie dziesiątej dojedziemy do Lamothe — rzedła zakonnica — otóż ostrzegam, że wtedy nastąpić musi milczenie. Przypuszczam jednak, że się chętnie na to zgodzicie, bo snu wam wszystkim potrzeba i nikogo nie będę potrzebowała kołysać, by zasnął.
Uwaga zrobiona przez siostrę Hyacyntę rozweseliła podróżnych. Była teraz godzina wpół do dziewiątej, zmierzchać się poczynało i krajobraz tonął zwolna w mgłach wieczornych. Jaśniały już tylko szczyty pagórków, świecąc ostatniemi blaskami zachodu, niziny zaś pokrywały się coraz gęstszą ciemną osłoną. Pociąg, pędząc całą siłą pary, dopadł teraz do olbrzymiej płaszczyzny; ciągnęła się jak morze zasłane cieniami, po nad którem unosiło się ciemno niebieskie niebo nabijane złotemi gwiazdami.
Od chwili już Piotr nie spuszczał z oka la Grivotte. Podczas gdy większość pielgrzymów i chorych zasypiała, osunąwszy się pomiędzy rozłożonemi na noc pakunkami i rzeczami zawieszonemi a kołysanemi bezustannie ruchem jazdy, la Grivotte wstała ze swego miejsca i, chwyciwszy się kurczowym ruchem za deskę przedziału, miała twarz zmienioną wyrazem straszliwej jakiejś trwogi. Blade, żółte światło lampy uwydatniało jeszcze wielką jej bladość; zdawało się, że nagle znów wychudła i blizką jest skonu.
— Niech pani uważa! — zawołał Piotr, zwracając się do pani de Jonquière, która zasnęła, nie mogąc już dłużej przemódz zmęczenia. — Niech pani uważa, ona gotowa upaść!
Pani de Jonquière ocknęła się i ruszyła na pomoc chorej, lecz siostra Hyacynta już ją była wyprzedziła i trzymała teraz w swych ramionach la Grivotte, porwaną gwałtownym atakiem kaszlu. Złożono ją na ławce; kaszel dusił ją i rozrywał jej piersi, wstrząsając całem jej ciałem. Z ust chorej ciekły strumienie krwi, a po chwili już wyrzucała ją z siebie zgęstniałemi kawałami.
— Ach mój Boże, mój Boże! — wołała zrozpaczona pani de Jonquière. — Znów wróciła jej choroba. Domyślałam się, że nie jest zupełnie uleczoną. Taka była dziwna... Siostro Hyacynto, pozwól... ja przy niej usiądę...
Lecz zakonnica nie ustępowała miejsca przy chorej.
— Nie, nie, pani potrzebniejszy sen, aniżeli mnie... ja przy niej zostanę. Niechaj pani będzie spokojna, ja przypilnuję jak należy... byle pani mogła zasnąć choć trochę, bo inaczej gotowaś się pani rozchorować ze zbytecznego zmęczenia.
Mówiąc to, zasiadła tuż koło nieszczęsnej la Grivotte i ułożywszy jej głowę na swojem ramieniu, ocierała wciąż krwią opływające jej usta. Kaszel uspokajał się, lecz nastąpiła po nim tak wielka niemoc, iż chora ledwie dosłyszalnym głosem szeptała:
— To nic, to nic... Przecież jestem uzdrowiona, zupełnie uzdrowiona...
To niespodziewane odezwanie się choroby, którą uważano za uleczoną, przejęło trwogą wszystkich obecnych. Chłód lodowaty wionął po wagonie. Niektórzy wstawali, by spojrzeć bliżej, inni z przerażeniem unosili głowy przed chwilą drzemiące. Potem znów każdy zasunął się jeszcze głębiej w swoje legowisko i nikt już nie drgnął z przestrachu.
Piotr zastanawiał się nad szczególnością medyczną przebiegu choroby la Grivotte. Odzyskała raptownie siły, przybywszy do Lourdes; nasycić nie mogła rozbudzonego naraz apetytu, wciąż chodziła, nieledwie tańcząc i z twarzą promieniejącą rumieńcami, a teraz wszystko to minęło, pluje kawałami krwi, kaszle aż do pęknięcia piersi i gardła, twarz jej przybrała cerę ołowianą, jest znów konającą i chwyconą brutalnie przez tryumfująco powracającą chorobę. Czyżby suchoty były u niej połączone z chorobą nerwową? Albo może jest ona cierpiącą na jakąś nieznaną chorobę, mylnie określoną mianem suchot? Wszak wiedza ludzka błądzi jeszcze tak często wśród mglistych lub ciemnych zupełnie otchłani! Piotr przypomniał sobie wyraz twarzy doktora Chassaigne i pogardliwe jego wzruszanie ramionami, podczas gdy doktor Bonamy, z całym spokojem sprawiając swój urząd w biurze wydającem zaświadczenia uzdrowień, czynił przegląd chorych, zapewniając ich o zdrowiu odzyskanem naraz cudem; nie tłómaczył on, lecz stwierdzał wyniki, pewnym będąc, iż nikt mu nie zaprzeczy, nikt bowiem nie będzie w stanie dowieść przyczyny zaszłego nagle uleczenia lub polepszenia.
— O ja się nie boję! — szeptała la Grivotte. — Cóż z tego, że kaszel mnie chwycił?... Przecież jestem uleczona, wszyscy mi to mówili przy źródle... tak, tak, jestem zupełnie uleczona...
Wagon toczył się i toczył wśród ciemnej nocy. Każdy z podróżnych wyciągał się i układał, jak mógł najdogodniej. Uproszono panią Vincent, by położyła się na ławce, dano jej poduszkę, aby miała na czem złożyć zbolałą swoją głowę; łagodną i posłuszną była jak dziecko, które traci przytomność; drzemała teraz w zupełnej nieruchomości, lecz ciche łzy sączyły się z pod zamkniętych jej powiek. Eliza Rouquet też miała całą ławkę dla siebie samej, zamierzała więc wyciągnąć się dogodnie, lecz jeszcze nie mogła oderwać się od swojego lusterka i wciąż zapatrzona z uwielbieniem w odbijającą się w niem twarz swoją, coraz to mniej okaleczałą, stroiła się na noc; zawiązywała sobie głowę czarną chustką, którą zakrywała przedtem swoje rany i znów patrzała w lusterko, by zobaczyć, o ile jest piękniejszą i mniej opuchłą.
Piotr zwrócił swą uwagę na ten również niezwykły okaz choroby. Dziwił się, jakim sposobem rany pokrywające twarz Elizy zasychały teraz i były w trakcie znikania, potworne jej kalectwo ust i nosa prawie ustąpiło, przestała być przerażającą. A więc i w danym wypadku rozwierają się otchłanie niepewności! Może to nie lupus? Może to jakaś nieznana jątrząca się rana natury histerycznej? Czy też należało przypuścić, iż lupus ma rozmaite przyczyny i objawy niedostatecznie jeszcze zbadane we wszystkich swych przejawach? Może lupus, wytwarzający się skutkiem złego odżywiania się skóry, jest chorobą nerwową, mogącą być przykróconą silnem moralnem wzruszeniem?... Tymczasem był to cud, lecz mogący ustąpić znów miejsca chorobie jutro, za trzy dni, trzy miesiące, a może dopiero za lat kilka. Wszak la Grivotte takim cudem została uleczona z suchot.
Była teraz godzina dziesiąta i podróżni drzemali, gdy pociąg pędzący wciąż naprzód minął stacyę Lamothe. Siostra Hyacynta nie mogła ruszyć się z miejsca, albowiem la Grivotte, ułożywszy swą głowę na jej kolanach, spała spokojnie; nie chcąc budzić chorej, siostra Hyacynta szepnęła dla formy, głosem przygłuszonym turkotem pociągu:
— Milczenie, milczenie, czas na spoczynek.
Lecz w sąsiednim przedziale odzywał się wciąż jakiś łoskot, którego zrazu nie umiała sobie wytłómaczyć, lecz odgadłszy przyczynę, rzekła:
— Zosiu, dlaczego uderzasz nogami w ławkę? Trzeba spać, moje dziecko.
— Ale ja nie uderzam nogami w ławkę! Upewniam cię, siostro Hyacynto, że tego nie robię. To jakiś klucz hałasuje w moim trzewiku.
— Jakto klucz?... Przynieś mi i pokaż.
Wziąwszy klucz w rękę, zakonnica przypatrywała mu się bliżej: był to stary, wytarty i biedny klucz zczerniały, zużyty, którego kółko niegdyś pękło, a po reperacyi nosiło bliznę. Podróżni przeszukali kieszenie swoje, lecz nikt klucza nie zgubił.
— Znalazłam go w kącie — powiedziała Zosia. — Musiał należeć do tego człowieka.
— Jakiego człowieka?...
— A tego, który umarł.
Już zapomniano o zmarłym nieznajomym. Lecz siostra Hyacynta potwierdziła przypuszczenie Zosi; przypominała sobie teraz, iż usłyszała brzęk czegoś spadającego na ziemię, podczas gdy ocierała spotniałą twarz konającego. Obracając wciąż klucz w swoich palcach, patrzała nań, chociaż był tak brzydki i nędzny. Biedny stary klucz, bezużytecznym był teraz najzupełniej; nie otworzy on swego zamku, nikt bowiem nie wie, gdzie na świecie całym są drzwi, roztworzyć się mogące pod jego naciskiem. Przez chwilę zakonnica miała ochotę wsunąć ten klucz do swojej kieszeni, przez litość dla tego kawałka żelaza spracowanego na wysłudze, tajemniczego zarazem, a będącego jedyną rzeczą pozostającą po zmarłym, nieznanym człowieku. Lecz powstrzymała się w swym zamiarze, albowiem mignęła jej przez głowę pobożna zasada, iż nie należy się przywiązywać do żadnej rzeczy ziemskiej. Szyba przy drzwiczkach wagonu na wpół była uchylona, zakonnica rzuciła w ten otwór klucz w ręku trzymany i w ciemnościach nocy znikł ostatni ślad po zmarłym pielgrzymie.
— Zosiu, nie trzeba się już bawić, trzeba spać. Uciszmy się wszyscy, już czas, by nastąpiło milczenie.
Lecz dopiero po krótkim przystanku w Bordeaux około godziny wpół do dwunastej, wszyscy w wagonie zasnęli snem ciężkim, ubezwładniającym zmęczenie ich ciała. Pani de Jonquière przestała się przemagać i wsparłszy głowę o drewnianą przegrodę, spała z twarzą rozradowaną pomimo znużenia. Państwo Sabathier również zasnęli, nie wydając najlżejszego tchnienia; również żaden hałas nie dochodził z przedziału zajmowanego przez Zosię Couteau i Elizę Rouquet; każda z nich wyciągnęła się na swojej ławce i spały smacznie, spoczywając naprzeciwko siebie. Ciszę teraz panującą przerywał tylko od czasu do czasu jęk wyrywający się z ust pani Vincent; drzemała, ale ból jej serdeczny musiał ją ścigać nawet i teraz, wydawała bowiem przytłumione krzyki rozpaczy, przerażenia; męczarnia jej przedłużała się; śniła jakieś sny straszliwe.
Siostra Hyacynta siedziała, nie śpiąc, wpatrywała się z niepokojem w twarz la Grivotte, leżącej bezwładnie, jak martwa, lecz oddychającej ciężko z przeciągłem chrapaniem. Wagon podobnym był teraz do szpitalnej podróżującej sypialni; pociąg biegł szybko i wstrząsał z łoskotem ścianami i ludźmi; sen wszakże zapadł na pielgrzymów i chorych ubezwładniając ich członki, z pod narzuconych na ciała ubrań, wysuwały się ręce, nogi i głowy podrzucane ruchem wagonu i oświetlone bladem, chwiejnem płomieniem lamp osadzonych u sufitu. W samej głębi wagonu, w ostatnim przedziale spały podróżujące gromadą pątniczki w liczbie dziesięciu; spały w bezładnych pozach zbite w ciasnocie wyznaczonego im kąta, usta miały otwarte, jakby padły rażone snem przy śpiewaniu hymnu; były między niemi młode i stare już kobiety, lecz wszystkie zarówno brzydkie i godne pożałowania w swej nędzy. Wielki smutek i żałość wionęły w całym wagonie od śpiących pielgrzymów, atmosfera wagonu przepełnioną być się zdawała cierpieniem i żałością. Spali umęczeni, przygnieceni temi pięcioma dniami szalonych nadziei, uniesień i porywów sięgających ekstazy, by zbudzić się jutro do twardej rzeczywistości biednego swego życia.
Piotr doznał teraz złudzenia, iż znajduje się sam na sam z Maryą. Nie chciała się położyć na swojej ławce, mówiąc, iż dość się należała przez lat siedem. Piotr, chcąc udogodnić spoczynek panu de Guersaint, śpiącemu jak dziecko od chwili wyjazdu z Bordeaux, ustąpił mu swego miejsca, a sam usiadł obok Maryi. Światło lampy raziło jej oczy, zasunął więc ekran i znaleźli się w przezroczym cieniu, nieskończenie miłym i dającym spokój. Pociąg pędzić teraz musiał wśród wielkiej równiny, sunął cicho i równo, szybując w ciemnościach nocy, jak ptak potężny, bijący rytmicznie wielkiemi skrzydłami. Opuścili szybę drzwiczek i dolatał ich teraz orzeźwiający chłód wieczorny, niosąc ku nim zapachy pól czarnych, pól niezgłębionych obszarów, pośród których żadne nie błyszczało światełko zwiastujące istnienie ludzkiej siedziby. Piotr spojrzał na Maryę i zobaczył, że siedzi z zamkniętemi oczyma. Czuł wszakże, iż mimo przysłoniętych powiek nie śpi ona, lecz rozkoszuje się ciszą, ciszą wśród przeciągłego grzmotu jazdy, unoszącej ich w przepaści ciemności nocnych; za jej przykładem zmrużył oczy i oddał się cały marzeniu.
Znów stanęła przed nim dawno miniona chwila przeszłości, gdy w ogrodzie otaczającym domek w Neuilly, zamienili z sobą pożegnalny pocałunek w cieniu drzew przeszytych strzałami promiennego słońca. Jakże to dawno, a jakże wyraźnie czuł słodycz i zapach tej jedynej błogiej chwili swego życia! Same już potem następowały gorycze, nierozłączne dla niego z sutanną, którą nosił. Od chwili kapłańskiego święcenia przestał być mężczyzną, lecz i ona nigdy nie miała być kobietą, skazana była chorobą na dozgonne niedołęztwo; lecz nieszczęście stawało obecnie w nowej swej formie, ironiczna natura zdejmowała z niej okowy i Marya z odzyskanem zdrowiem odzyskiwała swoje prawa, mogła być żoną, mogła być matką...
Gdyby chociaż wiara stała się jego pocieszeniem, ach gdyby wiarę mógł wezwać na oparcie się swoje! Lecz próżne czynił ku temu wysiłki: dla odzyskania wiary przedsięwziął podróż do Lourdes, rozniecić ją pragnął w modłach, przez chwilę myślał, iż stanie się wierzącym, jeżeli Marya pozyska uzdrowienie; lecz te nadzieje padły w niwecz, pozostała po nich tylko ruina, bo zapowiedziane uzdrowienie Maryi nie cudem lecz wiedzą zostało przewidziane.
Czysta, smutku pełna idylla ich uczuć rozwijała się w umyśle Piotra od początku aż do chwili obecnej. Ileż cierpienia i łez stanowiło jej wątek! Marya odgadła jego nieszczęście płynące z braku wiary, zapragnęła odbyć pielgrzymkę do Lourdes tylko w nadziei wymodlenia jego nawrócenia. Podczas wieczornej procesyi z pochodniami, gdy zdala od tłumu pozostali we dwoje pod wielkiemu drzewami, otoczeni zapachem róż niewidzialnych, modlili się wzajemnie on za nią, ona za niego, modlili się gorąco całą potęgą uczucia spragnionego szczęścia ukochanej przez siebie istoty.
W modłach swoich przed jarzącą się grotą, wszak Marya błagała o łaskę dla niego; korząc się przed statuą Przenajświętszej Panny prosiła świętą Orędowniczkę swoją, by o niej zapomniała, jeżeli jedno tylko zbawienie jest w możności uzyskać od Boskiego Syna Swojego. A gdy Marya powstała uzdrowiona, w szale swej radości pewną była zbawienia ich obojga; miłością i wdzięcznością promieniejąc, szła ku bazylice w ekstazie szczęścia i rzuciła mu tę pewność swoją słowami, które tak bardzo go strwożyły. I skłamał przed nią wtedy przez przyjaźń współczującą, niechcąc mącić jej wielkiej radości a teraz to kłamstwo, ta nieświadomość prawdy, w jakiej ją pozostawiał, jakże straszliwym ciężarem przygniata mu serce! Była to dla niego płyta grobowa, usuwająca go nazawsze z liczby żyjących w dół cmentarza, który sam sobie obrał za siedlisko. Przypominał sobie atak szalonego bólu, który go powalił na kamienną posadzkę krypty; myślał, iż skona w dzikiej męczarni, jaka nim miotała; przypominał sobie swoje łzy, swoją brutalną żądzę posiadania ukochanej, posiadania wyłącznego, posiadania tej, którą czuł swoją i sobie oddaną; jakże silnie wrzała w nim ta żądza naraz rozbudzona w całej swej potędze, zaledwie potoki łez zdołały przywrócić mu nieco spokoju! I przysiągł sobie wtedy, wymógł na sobie, iż kłamać będzie przed nią, chcąc w tej ukochanej istocie utrzymać radość płynącą z iluzyi; braterską miłością i litością powodowany, chciał z bohaterstwem wyrzec się samego siebie, lecz czuł teraz, iż dotrzymanie złożonej przysięgi równa się bólom męczeńskiego konania.
Na tę myśl Piotr zadrżał. Czyż będzie miał siłę dotrzymania złożonej sobie przysięgi? Przypomniał sobie, jak wyczekując przyjścia Maryi na dworcu kolejowym w Lourdes, niepokoił się bardzo, niecierpliwił zarazem, iż jej jeszcze tutaj niema; zazdrosnym był o miłość okazywaną przez nią grocie, chciał wynieść ją ztąd jak najprędzej, spodziewając się, że zdala od Lourdes, Marya znów tylko nim będzie zajętą. Gdyby nie był księdzem, byłby się z nią ożenił. I pod wrażeniem tej myśli, Piotr uprzytomnił sobie to możliwe z nią pożycie, przepełnione szczęśliwością i pieszczotą wzajemnego zupełnego posiadania się dwojga kochających w oczekiwaniu istoty z nich powstałej i przedłużającej własne ich życie! Ta chwila twórczego zlania się dwóch istot życia sobą dopełniających i mnożących, jest jedyną bozkością.
Marzenia Piotra tak silnie zajęły wszystkie jego władze, iż widział się ożenionym z ukochaną a radość ztąd doznana zbudziła go nagle i zapytał się wtedy z żalem, dlaczego tak być nie może?... Wszak Marya jest nieświadomą jak mała dziesięcioletnia dziewczynka, dlaczegóż nie miałby się on zająć ukształtowaniem jej duszy?... Obecnie wierzy ona, iż odzyskała zdrowie z łaski Przenajświętszej Panny, on jej wytłomaczy i ona zrozumie, że uleczoną została dzięki jedynej i wszechpotężnej Matce, niewzruszenie pogodnej Naturze.
Lecz w miarę jak te marzenia Piotra przybierały coraz wyraźniejsze zarysy, budzić się w nim zaczęła trwoga, biorąca początek w jego pierwotnie religijnych pojęciach. To szczęście ludziom przystępne, którem pragnął Maryę napoić, czyż może jej ono zastąpić dobro, jakie teraz ona posiada, żyjąc z dziecięcą naiwnością w wierze świętej nieświadomości? Jakże straszne miałby wyrzuty, gdyby ona uznała się nieszczęśliwą! A jakiż dramat musiałby przeżyć ze swem sumieniem przed stanowczą decyzyą zrzucenia sutanny i poślubienia tej dziewczyny wczoraj cudem w Lourdes przywróconej do zdrowia! Ile spustoszenia musiałby przedtem uczynić w jej duszy! Wszak dzisiaj ona czyn podobny nazwałaby świętokradztwem. A jednak jedyna to była droga wiodąca do życia, czyniąca go mężczyzną a ją kobietą, lecz by ją obrać, ileż trzeba było odwagi! Dlaczegóż nie miał tej odwagi, kiedy tego żądał rozsądek i cel prawdziwy ich życia? Bolesny smutek zmącił trzeźwość myśli Piotra i nic już nie wiedział jak tylko, że cierpi srogie męczarnie.
Pociąg toczył się wciąż z monotonnym turkotem a w całym wagonie jedna tylko siostra Hyacynta siedziała, nie śpiąc, oczy miała otwarte i czuwające nad uśpionymi pątnikami. Wtem Marya pochyliła się w stronę Piotra i szepnęła:
— Dziwna rzecz, upadam ze snu a jednak zasnąć nie mogę.
A po chwili dodała z uśmiechem:
— Zanadto myślę o Paryżu.
— Jakto: o Paryżu?
— Tak, myślę o Paryżu, do którego wracam... którego nie znam a jednak będę musiała poznać i życie w nim spędzić.
Słowa Maryi zaniepokoiły Piotra. Będzie więc tak jak przewidywał; już ona nie będzie teraz wyłącznie jego; zajmować się będzie czem innem i zabiorą mu ją inni. Lourdes mu ją oddało lecz Paryż ją zaraz pochwyci. Ta nieświadoma życia istota aż nadto prędko dopełni swą edukacyę kobiecą. Skutkiem choroby żyła w ciszy i zamknięciu, odosobniona od ludzi, nieobeznana z życiem nawet przy pomocy książek; miała obecnie lat dwadzieścia trzy lecz pozostała temże dzieckiem, jakiem była przed swoją niemocą. Lecz wraz ze zdrowiem zbudziła się w niej gwałtowna chęć życia. Piotr widział już, jak ta dziewczyna wesoła i zdrowa, wszystkiego będzie ciekawa, jak wszystko zapragnie widzieć, słyszeć, dowiedzieć się a najpewniej spotka wkrótce człowieka, który stanie się jej mężem i dopełnicielem jej życia.
— Więc masz zamiar bawienia się w Paryżu?...
— Bawienia się?... Co też ty mówisz, Piotrze! Przecież dobrze wiesz, że nie mamy majątku, więc za cóż miałabym się bawić? Myślałam o czem innem... myślałam o mojej siostrze, której pragnę chociaż trochę ulżyć a sama nie wiem, do czego mam się wziąść w tym celu. Bianka taka poczciwa, taka pracowita, trzeba żebym ją wzięła sobie za wzór i nie patrzała bezczynnie gdy ona swoim zarobkiem cały dom utrzymuje.
Nastąpiło po tych słowach milczenie. Piotr wzruszony był i nieco pocieszony, a Marya znów pierwsza wszczęła rozmowę:
— Dawniej, przed rozwinięciem się zupełnem mojej choroby, malowałam trochę, zwłaszcza miniatury. Czy pamiętasz portret mojego ojca?... wszyscy znajdowali, że jest podobny i ładnie wykonany. Ty pomożesz mi, Piotrze?... Wszak zechcesz wyszukać mi trochę klientów?
Marya zaczęła mówić, w jaki sposób pragnie urządzić nowe swoje życie. Pokoik swój każe wybić kretonem w niebieskie kwiatki, będzie to pierwsze kupno za zarobione przez nią pieniądze. Blanka opowiadała jej, że są w Paryżu wielkie magazyny, w których można kupować wszystko bardzo tanio. Jakże będą radosne te pierwsze jej wyjścia na miasto w towarzystwie Blanki!
Piotr, chwilowo uspokojony, znów poczuł rozbudzenie się bólu, widząc jej ochotę brania udziału w życiu, jej ciekawość poznania, zobaczenia i pokosztowania wszystkiego, co nieznane. Naraz stawała się kobietą, taką zupełnie jak przeczuwał, gdy kochał ją i ubóstwiał w postaci dziewczęcia o kwitnącej buzi, oczach jak gwiazdy, cerze mlecznej i złotych włosach; promieniała wtedy wesołością i radością istnienia, co dzisiaj wracało jej wraz ze zdrowiem i urodą.
— Będę pracować; tak, Piotrze, chcę pracować! Ale masz słuszność, mówiąc, że pragnę również użyć zabawy, uciechy, wszak w tem niema nic złego? Powiedz?...
— Nie, nie, niema w tem nic złego.
— Każdej niedzieli będziemy odbywać dalekie spacery! Będziemy chodzić i biegać po lasach gdzie rosną wielkie, wspaniałe drzewa... Chciałabym też poznać teatry paryzkie; trzeba, żeby ojciec nas tam zaprowadził. Mówiono mi, że jest niemało sztuk, które mogą być słyszane przez młode panny... Lecz mniejsza z tem. Rzecz główna dla mnie to pewność, że będę teraz mogła wychodzić na ulicę, widzieć ruch, brać w nim udział... ta myśl mnie uszczęśliwia... ach, jakże ja teraz będę wesołą!... Jakże życie jest miłe! Wszak prawda, Piotrze?...
— Tak, tak. Bardzo jest miłe...
Mówił te słowa, siląc się na spokojne ich wypowiedzenie, drżał bowiem od przenikającego dreszczu, który śmiertelnym żalem przeszywał mu serce. Ona rwała się do życia i miała do niego prawo, podczas gdy on na zawsze był od życia usunięty. Dlaczegóż nie wyjawiał jej tych myśli swoich, tak dotkliwie teraz nim szarpiących? Wszak chwila była stosowna i mogąca nazawsze pozyskać mu Maryę. Nigdy jeszcze nie przebywał tak srogiej wewnętrznej walki. Przez chwilę już wahał się i chciał jej odsłonić tajniki swych myśli.
Lecz Marya zawołała właśnie z wesołością rozbawionego dziecka:
— Piotrze, popatrz no na ojca! Czy widzisz z jaką przyjemnością śpi... jakby w swojem łóżku!
I rzeczywiście na ławce przed nimi pan de Guersaint spał wyciągnięty w pozie dogodnej, z twarzą zadowolnioną, widocznie nie czuł ciągłego szamotania się wagonu. Ruch pociągu, turkot kół i monotonne odgłosy jazdy — zdawały się kołysać do snu spokojnego nietylko pana de Guersaint, lecz wszystkich pątników. Ubezwładniający sen ogarnął wszystkie te znużone ciała, podróżni spali głęboko wśród nieładu pakunków i rozwieszonych po ścianach rzeczy, które też drzemać się zdawały w mrocznem świetle przysłoniętych lamp dymiących się w górze. Rytmiczny łoskot kół nie ustawał i pociąg biegł coraz to dalej w nieznanych ciemnościach. Chwilami tylko mignęły światła mijanej przez pociąg stacyi lub rozlegał się nagle huk, gdy przebywano most lub łuki podtrzymujące wierzchem idącą drogę, poczem znów ustępowało monotonne warczenie i kołysanie się pociągu, jadącego dalej, gdzieś w nieskończoność.
Marya ujęła pieszczotliwie rękę Piotra. Wśród tych śpiących podróżnych, w spokoju hałaśliwie pędzącego pociągu wśród ciemnej nocy, byli oni sami, jakby zgubieni w ciżbie rzeczy martwych. Znów opadł ją smutek, ów smutek ukrywany i tajony, który teraz przyćmił blask jej wielkich niebieskich oczów.
— Piotrze, mój drogi Piotrze, wszak ty często będziesz do nas przychodził? Przyrzeknij mi że jaknajczęściej, dobrze?...
Drgnął cały, gdy poczuł słodki uścisk jej małej rączki. Serdecznie wzruszony, już chciał przemówić, wypowiedzieć jej co miał na sercu. Lecz jeszcze się powstrzymał i z trudem powiedział:
— Niezawsze mam czas swobodny. Wreszcie jako ksiądz, nie będę mógł wszędzie wam towarzyszyć.
— Jako ksiądz — powtórzyła za nim Marya — ach tak, jako ksiądz... rozumiem...
Ona teraz zdecydowała się pierwsza przemówić i wyspowiadać przed nim śmiertelny swój smutek, przygniatający jej serce od chwili wyjazdu z Lourdes. Pochyliła się jeszcze i cichutko mówiła dalej:
— Posłuchaj mnie, Piotrze... czy wiesz, że jestem niezmiernie zmartwiona?... Niby wyglądam na uradowaną, lecz śmiertelną ranę mam w duszy... Ty skłamałeś przedemną wczoraj?
Przeraził się i z razu nie wiedział o czem mówiła.
— Ja skłamałem — jakto?...
Wstyd opanował ją i powstrzymywał od dotykania tajemnicy sumienia nie swojego. Czyż nie była jednak przyjaciółką i siostrą Piotra? Po chwili więc rzekła:
— Tak. Pozwoliłeś wczoraj, bym myślała, że dostąpiłeś łaski, o której wyjednanie modliłam się przed grotą. A to nie jest prawdą. Tyś nie odzyskał utraconej wiary!
A więc domyśliła się prawdy! Ona wiedziała! Katastrofą tą zrozpaczony, Piotr zapomniał na razie o dokuczającem mu cierpieniu. Chciał kłamać dalej, chcąc ratować złudę wczorajszą Maryi.
— Mylisz się, zapewniam cię, że się mylisz. Zkąd mogło się w twej głowie zrodzić to posądzenie?
— Piotrze! błagam cię nie mów tak do mnie! Zanadto mnie boli, gdy chcesz kłamać przedemną! Powiem ci, kiedy to się przekonałam, żeś wczoraj nie był szczery — oto dziś na dworcu w Lourdes, gdy umarł Komandor. Ksiądz Judaine ukląkł i modlił się za tę zbuntowaną duszę. Ty nie klęknąłeś i modlitwa nie przyszła ci na usta, zrozumiałam natychmiast, żeś wiary nie odzyskał.
— Ależ doprawdy, Maryo... Ty się mylisz.
— Nie, ja się nie mylę. Prócz tego mam jeszcze inne dowody. Odczuwam głębię twojego smutku, jakkolwiek starasz się go ukrywać. Jesteś zrozpaczony i ciężar twojej melancholii widzę w twoich oczach przy każdem spotkaniu się naszych spojrzeń... Tak, widzę, iż Przenajświętsza Panna nie raczyła wysłuchać gorących moich modłów, nie przywróciła ci utraconej wiary... ach Piotrze, jakże bardzo jestem nieszczęśliwa!
Płakała a jedna z jej łez padła na rękę księdza, którą trzymała w swej dłoni. Wzruszenie stało się zbyt silne, to też nie mogąc dłużej taić przed nią prawdy, Piotr pozwolił łzom swym spłynąć po policzkach i przerywanym głosem uczynił jej wyznanie:
— Ach tak, Maryo, jestem bardzo nieszczęśliwy! Bardzo nieszczęśliwy!
Przez chwilę milczeli, pogrążeni w rozpaczy i w poczuciu dzielącej ich otchłani wierzeń. Nigdy więc przyjaźń ich nie stanie się zupełną, nigdy nie będą mogli żyć w jedności swoich przekonań; niebo samo rozporządziło, by rozłąka ich dusz była wieczystą. Siedząc blizko jedno przy drugiem, oboje płakali nad tym rozerwaniem swych dusz zbolałych.
— Modliłam się tak szczerze — wyrzekła bolesnym głosem Marya; tak nieskończenie pragnęłam twojego nawrócenia, a jakże byłam niezmiernie szczęśliwą gdy sądziłam, żem uprosiła łaskę dla ciebie! Zdawało mi się, że dusza twoja zjednoczyła się z moją a to uczucie przejmowało mnie rozkoszą. Myślałam, żeśmy dostąpili łaski oboje razem! Razem! Ach jakże życie wydało mi się wtedy wielką rozkoszą, błogą radością! Zdawało mi się, iż świat cały podjęłabym na barki z łatwością!
Nie przerywał jej słów, a łzy strumieniem płynęły mu z oczu.
— Jakże mi straszno — mówiła dalej Marya — że znikło moje wczorajsze szczęście. Dostąpiłam łaski, ale sama, bez ciebie! Serce mi się kraje widząc osamotnienie twoje, opuszczenie i smutek twój wielki; mnie spotkała łaska, cudem zostałam uzdrowioną, lecz czemuż szczęściu temu towarzyszy rozpacz... Ach dlaczegóż Najświętsza Panna tak surową się okazała! Dlaczegóż nie uzdrowiła twojej duszy, darząc zdrowiem moje ciało!
Słowa Maryi dawały mu teraz nową sposobność, by szczerze do niej przemówić, by oświecić jej mylne poglądy i wytłomaczyć jej cud, któremu właściwie zawdzięczała swoje uzdrowienie; natura przywracając jej życie, niechajby dopełniła reszty tryumfalnego swego dzieła, manifestując się miłością i jednocząc ich we wzajemnym pocałunku kochanków. Piotr też dostąpił uzdrowienia, czuł, iż rozumu jego nie krępują już żadne więzy a jeżeli płakał teraz i czuł się zrozpaczonym, to nie z powodu utraty wiary, lecz dlatego, że dobrowolnie zrzec się musi ukochanej kobiety. Chciał jej wyjawić rzeczywistą przyczynę swych łez, ale wielka litość i trwoga tamowały mu słowa na ustach. Nie, nie, powstrzyma się, nie zmąci spokoju tej duszy, nie odbierze jej wiary, bo ta posiadana przez nią wiara stać się może kiedyś jedyną jej podporą i pociechą wśród napotkanych w życiu nieszczęść. Nie nadszedł jeszcze czas, by żądać było można od kobiet i dzieci, gorzkiego heroizmu czerpania siły w rozumie.
Piotr zamilkł, powiedziawszy sobie, iż niema prawa popełnić tego gwałtu, tej zbrodni. Łzy tylko jego stały się gorętsze, składał sam siebie w ofierze, cios zadawał miłości nim władnącej, niszczył możliwość szczęścia swego, byle ona pozostała nietknięta w swej ułudzie, byle w nieświadomości swojej czerpała otuchę, spokój i wesołość.
— Ach, Maryo, jakże straszliwie jestem nieszczęśliwy! Niema cięższego skazańca nademnie! Maryo, Maryo! Gdybyś ty pojąć mogła ogrom mojej rozpaczy i mojego nieszczęścia!
Drżąc z nadmiaru wzruszenia, Marya pochwyciła go w swoje ramiona i z czułością siostry chciała ukoić wielkie jego strapienie. Lecz w tejże samej chwili rozbudziło się w niej serce kochającej i kochanej kobiety, zrozumiała prawdziwą doniosłość łez Piotra i zapłakała z nim razem nad dzielącą ich przepaścią wyroków ludzkich i boskich. Nigdy dotychczas nie pomyślała jeszcze o sprawach podobnych, lecz teraz uchylała się przed nią zasłona i odgadywała treść życia ludzkiego pełnego żądz i cierpienia. Szukała w swej myśli słów, mogących przynieść ulgę zbolałemu sercu Piotra i zrozpaczona, iż nic znaleźć nie może dostatecznie słodkiego i pocieszającego, szeptała cichutko:
— Piotrze, już wiem teraz wszystko! Już wiem...
Wtem poczuła, iż znalazła słowa rzeczywistego pocieszenia; to wszakże, co miała powiedzieć wydało się jej tak wielką tajemnicą, iż tylko aniołowie mogli być jej świadkami; z niepokojem rzuciła okiem dokoła, chciała zbadać, czy naprawdę samotność ich jest zupełną w ciszy uśpionego wagonu. Sen podróżnych zdawał się jeszcze być głębszym, niż poprzednio. Pan de Guersaint spał dalej ze spokojem dziecka. Pątnicy i chorzy tonęli w błogości wypoczynku, nie czując brutalnych wstrząśnięć wagonu. Nawet siostra Hyacynta zdawała się drzemać, i właśnie przed niedawną chwilą zasunęła ekran u lampy w swoim przedziale. Przy zmniejszonej ilości światła zatracały się formy ludzi i rzeczy, panował zmrok gęsty, unoszony z łoskotem burzy w przepaście cieniów. Spojrzała z niedowierzaniem w te przebywane ciemności, stojące jakby murem po obu bokach pociągu i nie dozwalające rozeznać ani lasów, ani pól, rzek i gór wymijanych, wciąż zostających w tyle po za jadącemi. Właśnie teraz sypnęły się drobne światełka gdzieś w oddali; może były to kuźnie, a może tylko smutne lampy przyświecające pracującym lub chorym? Znów jednak zaraz zapadła ciemność zupełna, noc płynęła głęboka jak morze, nieskończona i nieujęta, zacierająca wszystko, a jednak biegnąca do swej mety; razem z tą nocą biegł wciąż pociąg, wiozący pątników, biegł naprzód, dalej i dalej, nie wiedząc gdzie znajduje się obecnie.
Marya, drżąc i rumieniąc się z wielkiego zawstydzenia, jakie ogarnęło ją bez wiadomej dla niej przyczyny, przysunęła się bliżej jeszcze do Piotra i ustami nieomal dotykając jego ucha, zaczęła mówić wśród łez i głosem urywanym:
— Piotrze, słuchaj umie uważnie... Powiem ci o wielkiej tajemnicy, istniejącej pomiędzy mną, a Przenajświętszą Panną... Przyrzekłam Jej, że tego nikomu nie powiem... Ale ty cierpisz, a ja nie mogę znieść widoku twojej męczarni, więc powiem ci wszystko, a potem błagać ją będę, aby raczyła mi przebaczyć, iż nie dochowałam sekretu...
Jeszcze zniżyła głos i tchnieniem już tylko szeptała Piotrowi słowa:
— W czasie owej pamiętnej nocy, tej uroczej nocy pełnej miłości, zachwytu i słodkiego uniesienia, pamiętasz?... Gdyś mnie dowiózł w wózku z pod wielkich drzew przed jaśniejącą grotę... tej nocy w modłach moich za ciebie, gdym gorzała ogniem miłości i ekstazy, przyrzekłam Przenajświętszej Pannie, iż złożę jej dar mojej dziewiczości, ślubowałam, że w panieństwie dokonam życia mego, byle ona łaskawie wysłuchać mnie raczyła; za tę ofiarę moją zostałam uzdrowioną... A więc, Piotrze, wiedz o tem... Piotrze, pamiętaj, iż ja nigdy niczyją nie będę, ja nigdy zamąż nie wyjdę...
Słowa Maryi padały jak ożywcza rosa na zakrwawione serce Piotra. W miarę, jak mówiła czuł słodycz niewypowiedzianą, rozkosz niebiańską i ulgę kojącą. A więc Marya nie będzie niczyją, a nie będąc niczyją, pozostanie zawsze nieco jego wyłączną własnością! Jakże niezrównanie trafnie zdołała ona odgadnąć jedyne skuteczne uśmierzenie na jego ból straszliwy! Jak uroczo wypowiedziała mu wielkie dobrodziejstwo swoje, zmniejszające męczarnie marnego, czczego jego życia.
Przejęty wdzięcznością, Piotr chciał się wywzajemnić i znaleźć słowa wyrażające jej wielką miłość, jaką go ona natchnęła od dnia owego pierwszego pocałunku, wymienionego za lat dawnych w dniu pożegnania. Chciał, by wiedziała jaką przedziwną wonią pocałunek ten napełnił całe jego dotychczasowe życie. Marya powstrzymała słowa, cisnące się na usta Piotra; lękała się popsuć czystość i uroczą słodyczy chwil, które teraz z sobą przeżyli.
— Nie mówmy już o tem, Piotrze, już dosyć wypowiedziały się nasze myśli... mówić coś więcej, złemby może było. Jesteśmy uspokojeni, korzystajmy więc, by wypocząć. Spróbuję teraz zasnąć.
Pozostała z głową opartą o jego ramię i zaraz zasnęła z zaufaniem siostry, oddającej się pod pieczę ukochanego brata. On nie zaraz zasnął; pogrążony był w bolesnem szczęściu wzajemnej ich rezygnacyi. Tym razem wszystko było skończone, ofiara została spełnioną. Pozostanie więc samotny przez resztę życia i pędzić będzie dni dalsze w wykolejonym trybie podobnych sobie skazańców. Nie zazna rozkoszy najwyższej pieszczoty i nigdy ludzka istota nie zawdzięczy mu swojego bytu. Pocieszeniem było dla Piotra, iż przyjmował swój los z samowiedzą i z własnej dobrowolnej rezygnacyi; duma jego widziała w tem wielkość, jakkolwiek bolesnem było takie istnienie po za prawami natury.
I jego jednak opanowywało stopniowo ciężkie zmęczenie i osunął się w senność; zmrużył powieki i zasnął wkrótce. Głowa Piotra pochyliła się na ramię, tak że twarzą dotykał twarzy uśpionej Maryi. Włosy ich zmieszały się w tem zetknięciu. Złote bujne sploty Maryi na pół rozplecione opuszczały się w nieładzie: podmuchy nocy, wnikające przez uchylone okno wagonu, owiały temi włosami twarz Piotra; śnił, kąpiąc się w ich złocie i zapachu. Zapewne te same nawiedziły ich senne widziadła, bo zbliżone ich twarze opromieniał tenże sam wyraz boskiego zachwytu; uśmiechali się z czułą rzewnością, jakby w uścisku anielsko czystym. Wypadkowym zbiegiem okoliczności spali tuż przy sobie, złączeni ramionami i z usty do siebie zbliżonemi; oddech się ich łączył, jak oddech dwojga niemowląt, uśpionych w jednej kołysce i w niewinności swojej niewiedzących o nagości swego ciała. Tak przebyli noc całą, noc swego duchowego pobrania się wzajemnego, którego mistyczny małżeński węzeł miał łączyć ich nazawsze; spali, marząc rozkosznie o swem połączeniu, oddani sobie w omdleniu znużenia; szczęśliwi w swych snach uroczych, zatonęli wśród boskich widziadeł, a wagon, unoszący wraz z nimi tyle biedy i chorób, jadących nędzarzy, pędził i pędził, coraz to dalej, zagłębiając się w noc ciemną. Mijały godziny jedna po drugiej, a koła pociągu turkotały nieustannie w pośpiesznym swym ruchu; wiszące przy ścianach ubrania pątników kołysały się monotonnie, kiedy tymczasem ciała podróżnych leżały uśpione, ociężałe zmęczeniem i nadmiernym wysiłkiem dni kilku w egzaltacyi przebytych; ciała te, fizycznie nadwyrężone chorobą, wyczerpane nadmiarem wzruszeń i szukaniem w cudzie ratunku, wracały do swych codziennych siedzib z podnieconemi aż do przesytu duszami, przepełnionemi złudą.
Około godziny piątej, o wschodzie słońca rozbudzono się nagle, kiedy pociąg zatrzymał się przed wielką stacyą pełną gwaru i nawoływań urzędników kolejowych; drzwiczki wagonów otwierano hałaśliwie, podróżni wysiadali, przepychając się wzajemnie. Biały pociąg był w Poitièrs; podróżni ocknęli się natychmiast, wstawali mówiąc wszyscy naraz i wybuchając śmiechami.
Zosia Couteau obchodziła wagon, żegnając się, tutaj bowiem wysiadała, wracając do domu swych rodziców. Całowała się z każdą z podróżnych po kolei, przedostała się nawet przez wierzch przedziału, by ucałować siostrę Klarę, która cichutko siedząc w swoim kąciku niewidzialną była od chwili wyjazdu z Lourdes; drobna jej postać i zwykłe milczące zachowanie ułatwiało siostrze Klarze podobne zniknięcie; tajemniczą ona była, jak wielkie jej oczy, pełne niezgłębionych przepaści. Zosia, skończywszy się żegnać, wzięła swój węzełek i raz jeszcze wróciła się ku siostrze Hyacyncie i pani de Jonquière.
— Do widzenia, siostro Hyacynto! Żegnam moją dobrą panią... dziękuję paniom za tyle okazywanej mi łaski...
— Trzeba, żebyś znów odbyła pielgrzymkę do Lourdes w przyszłym roku, wszak taki masz zamiar, moje dziecko?...
— O tak, czuję dobrze, że nie powinnam opuszczać dorocznej pielgrzymki!
— Pamiętaj, Zosiu, być grzeczną i zdrową, żeby Przenajświętsza Panna mogła być zawsze z ciebie zadowoloną.
— Będę się starała zadowolnić Przenajświętszą Pannę, Ona taka dla mnie dobra! A wreszcie lubię ją odwiedzać corocznie, zawsze wybornie się u Niej bawię!
Kiedy Zosia wysiadła z wagonu, wychylono się, by popatrzeć jeszcze za nią, żegnano ją uśmiechem i przyjaznemi słowy.
— Do zobaczenia, Zosiu, do przyszłej pielgrzymki!
— Tak, tak, do widzenia! Za rok znów się zobaczymy!
Poranną modlitwę regulamin zalecał odmówić dopiero w Châtellerault. Skoro zatem pociąg wyruszył z Poitièrs, zaczęto rozmawiać, każdy czuł się orzeźwiony świeżością porannego powietrza, pan de Guersaint utrzymywał z miną zadowoloną, że wyspał się wybornie, choć ławka była nieco twarda. Pani de Jonquière również czuła się zadowolona z odpoczynku, trapiła ją tylko myśl, iż spała dzięki uprzejmości siostry Hyacynty, która ją wyręczyła w doglądaniu la Grivotte. Stan la Grivotte bynajmniej się nie polepszył, trzęsła się jak w febrze i kaszlała ze straszliwym wysiłkiem. Każdy z podróżnych krzątał się z doprowadzeniem rzeczy i włosów do jakiegoś porządku, a owa dziesiątka razem jadących kobiet zawiązywała sobie czepki, opinała się w krzyżówki, rzucając lękliwe i niedowierzające spojrzenia. Eliza Rouquet zatopiła wzrok swój w lusterku i z najwyższem zajęciem i zadowoleniem przypatrywała się swoim policzkom, brodzie, ustom, oglądała pilnie swój nos i rada z siebie, napatrzeć się nie mogła swojej twarzy, która wydawała się jej teraz zupełnie zdrową i piękną.
Piotr i Marya z litosnem współczuciem spoglądali na nieszczęśliwą panią Vincent. Pomimo hałasu na przystanku w Poitièrs, leżała na swej ławce jakby odrętwiała z rozpaczy. Oczy miała przymknięte, a łzy wciąż sączyły się z pod jej powiek, zdawało się, że drzemała, lecz sen jej musiał być zakłócony straszliwemi szczegółami męczarni przebytych; poduszkę, którą jej gwałtem podsunięto pod głowę, by na niej spoczęła, trzymała teraz w objęciach i tuliła ją do siebie, marząc widocznie o zmarłej córeczce. Biedne osierocone jej ręce, nawykłe do piastowania chorej Rózi, pochwyciły tę poduszkę i przez sen owinęły się o nią, tuląc do macierzyńskiego łona ułudną postać nieżyjącego już dziecka.
Pan Sabathier obudził się w dobrym humorze. Podczas gdy pani Sabathier owijała kołdrą chore i obezwładnione jego nogi, rozglądał się po wagonie z uśmiechem, a jaśniejące jego oczy wyraźnie świadczyły, że odnalazł utraconą wiarę w przyszły swój powrót do zdrowia. Opowiadał teraz sen, który go pocieszył: skoro tylko zasnął odnalazł się na nowo w Lourdes a Matka Boska z wyraźną łaskawością pochylała się nad nim, obiecując mu rychłe uzdrowienie. Rozradowany pan Sabathier, zapomniał już znać o obecności pani Vincent, rozpaczającej po stracie dziecka odtrąconego od łaski Przenajświętszej Panny, w której miłosierdzie on przecież nie wątpił; pomijał przerażający obraz męczarni la Grivotte, tej cudem uzdrowionej, ale znów chorobą złożonej dziewczyny, pomimo to wszystko promieniał rozbudzoną nadzieją, powtarzał szczegóły nocnych swych marzeń i brał je za rzeczywistość. Zwróciwszy się do pana de Guersaint, rzekł z głębokiem przekonaniem:
— Wracam więc z Lourdes zupełnie pocieszony... mam teraz pewność, iż za rok będę zdrów a rok wszak można przeczekać... Za rok będę chodził swobodnie jak Zosia Couteau, której też powiedziałem do widzenia! Tak, tak, do widzenia, bo za rok spotkam się z nią na nowo podczas pielgrzymki.
Człowiek ten żył iluzyą, silniejszą w nim nad wszelką rzeczywistość, tryumfującą pomimo najoczywistszych smutnych przykładów, jakie miał dokoła siebie. Chęć życia zagłuszyła w nim trzeźwość poglądów, a wiecznie odradzająca się w nim nadzieja, tem zdawała się być silniejszą, im większych doznał już zawodów. Iluzya, ten kwiat czarowny, rosła bujnie i kwitła najwspanialej w miarę ogromu walących się ruin.
W Chatellerault siostra Hyacynta przypomniała o porannej modlitwie. Zmówiono więc „Ojcze Nasz“, „Zdrowaś“ i „Wierzę“, a potem modlono się prosząc Boga Wszechmogącego, by zesłać raczył dzień szczęśliwy i chwale Jego oddany. O Boże! daj mi siłę do zwalczenia wszelkiej pokusy, unikania złego, a czynienia dobrze. Boże, ześlij mi moc potrzebną do zniesienia w pokorze wszystkich utrapień z życiem płynących.