Lourdes/Dzień piąty/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Lourdes
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Lourdes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Biały pociąg miał wyruszyć z Lourdes ku Paryżowi o godzinie trzeciej minut czterdzieści, od godziny w pół do trzeciej wszakże stał przed dworcem gotowy do podróży. Przez trzy dni stał on na ubocznym torze, nierozbierany i zamknięty zaraz po swojem przybyciu do Lourdes. Gdy tylko ustawiono go dziś przed dworcem, zatknięto na nim na przedzie i w tyle białe chorągwie, by pątnicy, mający weń wsiadać, łatwo go mogli rozpoznać pomiędzy innemi wagonami, zaprzątającemi liczne linie kolejowe. Wsiadanie i rozmieszczanie pątników do przeznaczonych dla nich wagonów, nie odbywało się bez trudu i wymagało sporej ilości czasu. W tym samym dniu wyjeżdżało z Lourdes czternaście pociągów przybyłych z pątnikami, biorącymi udział w wielkiej pielgrzymce narodowej. O godzinie dziesiątej rano wyjechał pociąg zielony, a następnie wkrótce po nim pociąg różowy i pociąg żółty; teraz nadchodziła chwila wyjazdu białego pociągu, a potem wyruszać miały inne; pociąg pomarańczowy, szary, niebieski. Taki dzień, jak dzisiejszy wymagał wielkiego wysiłku pracy ze strony personelu służbowego przy dworcu; panował też tutaj niezmierny zamęt, pośpiech, a natłok bezustanny wyjeżdżających oszołamiał tracących głowy urzędników.
Wyjazd białego pociągu sprowadził ścisk i ożywienie największe; wyczekiwano tej chwili z ciekawością i wzruszeniem; wywoził on bowiem tychże samych najsłabszych i najdotkliwiej cierpiących, których dowiózł do groty, by miłosierdzie Najświętszej Panny spuściło cudowne swe łaski i zlało na nich pokrzepienie, jeżeli nie uzdrowienie całkowite. Pod werendą o szklanym dachu wydłuż dworca, cisnęły się tłumy osób zapełniając całą jej stumetrową długość. Wszystkie licznie tutaj ustawione ławki zajęte były przez wyczekujących pątników, lub przez stosy, piętrzących się ich pakunków. Przed drzwiami sali bufetowej, przy małych stoliczkach siedziało mnóstwo mężczyzn, pijących piwo, kobiety piły przeważnie limonadę gazową. Przy drugim końcu werendy były drzwi od sali pakunków, stało tam grono tragarzy, strzegących porządku, tędy bowiem przybywali chorzy. Wzdłuż przestronnego peronu spacerowano bez przerwy, biegano tam i napowrót śpiesząc się i napominając, biedni ludziska cwałowali, nie wiedząc dokąd i dla czego, pełno było między nimi księży, panów w tużurkach, gapiów spokojnych, ale zawsze ciekawych; ta chmara osób tłoczących się, zbitych i podnieconych zbliżającą się godziną wyjazdu, przedstawiała widok szczególny swą różnorodnością strojów, mięszaniną ludzi zdrowych, obok kalek i chorych obłożnie.
Około godziny trzeciej wpadł tutaj baron Suire, mocno zaniepokojony, albowiem koni zabrakło do przewożenia chorych; prawie wszystkie konie z miasta wynajęte zostały przez turystów, przybyłych w niespodziewanie wielkiej liczbie z Barèges, Cauterets, Gavarnie. Baron Suire podążył z pośpiechem ku głównym pomocnikom swoim, którzy nadbiegali z wiadomościami; Berthaud i Gerard, szukali koni po całem mieście i wracali z dobrą nowiną; wynaleźli potrzebną ilość powozów i chorzy nadjeżdżali ze szpitali do dworca, gdzie na wielkim dziedzińcu po drugiej stronie gmachu wyczekiwali ich tragarze z wózkami i noszami. Cały stos zapasowych materacy i poduszek, złożono pod gazową latarnią.
Kiedy nadjechał pierwszy transport chorych, baron Suire znów stracił głowę, podczas gdy Berthaud i Gerard zarządzali spieszne ich przenosiny na werendę przed stacyą. Wydając rozkazy pilnowania porządku wśród ścisku i zamętu wzrastającego z każdą chwilą.
Ojciec Fourcade, wsparty na ramieniu ojca Massias, przechadzał się wzdłuż werendy, spostrzegłszy wszakże doktora Bonamy, zatrzymał się, mówiąc:
— Ach doktorze, żebyś wiedział, jak jestem zadowolony... Teraz jeszcze, w chwili odjazdu ojca Massias, mówiłem z nim o tej nadzwyczajnej łasce Przenajświętszej Panny... tak, panna de Guersaint musi się czuć niezmiernie szczęśliwą... Od paru lat nie miało miejsca uzdrowienie tak nagłe i zupełne... Matka Boska wykazała moc swoją, a łaska Jej błogosławi naszym usiłowaniom.... Rozgłos o tym cudzie rozejdzie się po całem chrześciaństwie, ukrzepi on wiarę i nieobliczone przyniesie korzyści.
Ojciec Fourcade promieniał radością, co widząc, doktór Bonamy ożywił się również i wygolona wielka twarz jego uśmiechała się, a oczy błysnęły, jakby zbudzone ze zwykłego znużenia.
— O tak, jest to rzecz nadzwyczajna! Istotnie nadzwyczajna! Mam zamiar napisać o tym fakcie osobną broszurę... Nigdy jeszcze cud nie ujawnił się widoczniej... Sprawi to niemało hałasu w świecie całym...
Szli teraz wszyscy trzej razem, a doktór Bonamy zauważył, iż ojciec Fourcade nietylko ociężalej powłóczył chorą nogą, lecz całą prawie siłą wspierał się na ramieniu ojca Massias.
— Ojcze wielebny, czy podagra bardziej ci dokucza?... Zdaje mi się, że cierpisz dzisiaj więcej?...
— Ot lepiej nie mówmy o tem... przez całą noc nie zmrużyłem oka... I trzeba, by atak chwycił mnie właśnie pierwszego dnia zaraz po przybyciu!... Doprawdy mógł nieco poczekać. Lecz trudna rada, najlepiej o tem nie myśleć... i zagłuszyć cierpienie radością wczoraj doznaną... o bardzo jestem zadowolony z tegorocznych rezultatów!
— Tak, tak, jest się czem radować! — odezwał się ojciec Massias głosem drżącym od wzruszenia. — Możemy być słusznie dumni i szczęśliwi, a serca nasze powinna przepełniać wdzięczność i miłość za łaski doznane.... Bo oprócz panny de Guersaint wielu innych chorych doznało pocieszenia i poratowania... Trudno nawet zliczyć cuda, któremi nas niebo raczyło obdarzyć... Iluż głuchych odzyskało słuch! Iluż pokrytych ranami wyjednało sobie ich zagojenie, nawet blizny im poznikały, a umierający suchotnicy powstali na nogi, jedzą z apetytem i nietylko chodzą o własnych siłach, lecz tańczyć się zdają w nadmiarze radości! Biały pociąg przywiózł konających, a uwozi ztąd zmartwychpowstałych! Chwała niechaj będzie Panu za tyle łask szczodrobliwych!
Uniesiony wyegzaltowaną wiarą, ojciec Massias nie widział chorych w około siebie. Według niego łaska spłynęła zupełna, tryumf groty działał nań oślepiająco. Szli zwolna we trzech tuż wzdłuż pociągu i uśmiechali się do chorych, którzy zwolna zapełniali przedziały, przemawiali uprzejmie do pątników, zatrzymywali się przy noszach i pocieszali bezwładnych. Jakaś kobieta blada i drżąca spoczywała smutnie na materacu, powiedzieli jej na pokrzepienie, iż znacznie lepiej wygląda, aniżeli w dniu przyjazdu, a więc nie powinna wątpić, iż zdrowie odzyska.
Naczelnik stacyi, widząc coraz większy tłok ludzi, wołał coraz to głośniej:
— Miejsca, miejsca! Proszę usunąć niepotrzebne nosze!
Berthaud tłómaczył naczelnikowi, iż nosze są konieczne dla spoczynku i przenoszenia chorych, nie można ich było bowiem wszystkich odrazu wsadzić do wagonu.
— Ależ patrz pan — zawołał rozgniewany naczelnik stacyi — chociażby ten wózek, pocóż on stoi w poprzek relsów pierwszej linii? Za kilka minut przeleci tędy kuryer z Tuluzy, czy chcesz pan, aby rozgniótł chorych?...
Rzuciwszy te słowa, pobiegł rozstawić ludzi ze służby kolejowej, aby spędzali z relsów rozpierzchłe stado pątników, wałęsających się i drepczących bezmyślnie. Pomiędzy pątnikami było wielu, którzy skutkiem starości, niedołęstwa lub wylęknienia, nie byli zdolni rozróżnić pociągów, pomimo zatkniętych na nich chorągwi; ztąd powstał obyczaj, iż zakładano im na piersi kolorowy kawałek kartonu, oznaczający swą barwą pociąg, do którego należało im wsiadać, znak ten, piętnujący pątników stadami, ułatwiał zapędzanie ich do przynależnej obory podróżnej. Pomimo wszakże owych kartek, ileż jeszcze trudu przedstawiało wyprawienie owych czternastu nadzwyczajnych i wyjątkowych pociągów, wyjeżdżających jeden za drugim w ciągu kilkunastu godzin!... Trzeba było bowiem pamiętać, aby zwykłe pociągi znajdowały zwykły swobodny przejazd.
Piotr, trzymając swą walizkę w ręku, przybył na dworzec sam, Marya bowiem zapragnęła w ostatniej chwili, iść jeszcze raz przed grotę, by znów tam klęknąć i gorejącem sercem złożyć pożegnalną, pełną wdzięczności podziękę przed statuą Przenajświętszej Panny. Poszła tam z panem de Guersaint, Piotr zaś został w hotelu, by zapłacić rachunek. Przyrzekli mu, iż opuszczając grotę wezmą powóz, zatem najwyżej za kwadrans powinni przybyć na dworzec. Postanowił tymczasem odnaleźć wagon, którym tutaj przyjechali i złożyć w nim swoją walizkę. Nie była to rzecz łatwa, wreszcie po dość długiem poszukiwaniu odnalazł wagon, poznawszy go po wielkiej białej karcie, na której wypisane były nazwiska pani de Jonquière, siostry Hyacynty i siostry Klary. Od trzech dni jak tu przybyli, nie zdjęto nawet tej karty, kołysała się swobodnie na słońcu czy deszczu, wyczekując chwili wyjazdu. Wszedłszy do wagonu, Piotr przypomniał sobie towarzyszów podróży; stos poduszek oznaczał miejsce zajmowane przez pana Sabathier; tuż niedaleko, dostrzegł na ławce szramę wyrytą okuciem skrzynki, w której dojechała tutaj Marya. Złożywszy swą walizkę w wagonie, Piotr wyszedł na peron i dla zabicia czasu począł się rozglądać dokoła; dziwił się, iż nie spotyka doktora Chassaigne, który mu obiecał przyjść, by go uścisnąć przed wyjazdem.
Teraz kiedy Marya powstała na nogi ze swej niemocy, Piotr zdjął z siebie rzemienie noszone przez tragarzy; miał tylko czerwony krzyż pielgrzymi na sutannie. Od chwili przyjazdu nie był na dworcu, widział go zatem jedynie w szarem świetle poczynającego się dnia, będąc silnie wzruszonym i zaniepokojonym; obecnie dworzec wydawał mu się o wiele przestronniejszym; podziwiał szerokość peronu, jego jasność i wesołość. Nie było ztąd widać uroczego krajobrazu, otaczającego Lourdes; aby dostrzedz góry, należało patrzeć przez okna sal poczekalnych, biorących światło z drugiej strony budynku. Dnia tego pogoda była prześliczna, po nad ciepłem, spokojnem powietrzem unosiły się lekkie jak puch chmury, przysłaniając jaskrawość słonecznych promieni; niebo wydawało się mlecznie białem, i spływało zeń rozproszone światło, jakby drgające pyłkami pereł i opali. Niebo dziś było dziewiczej, delikatnej piękności.
Właśnie zegar wydzwaniał godzinę trzecią, kiedy Piotr zobaczył przybywającą na stacyę ładną panią Desagneaux w towarzystwie pani Volmar, za niemi szła pani Jonquière i tuż przy niej Rajmunda. Panie te przyjechały ze szpitala powozem, a wysiadłszy zaczęły zaraz szukać swoich wagonów. Rajmunda pierwsza poznała wagon pierwszej klasy, którym tu przybyła.
— Mamo, mamo! Już znalazłam — wołała — zostań trochę z nami, masz czas... jeszcze twoi chorzy nie przyjechali ze szpitala.
Piotr spotkał się twarz w twarz z panią Volmar. Spojrzenia ich skrzyżowały się. Udali, że się nie znają, ona tylko lekko drgnęła w pierwszej chwili. Przybrała teraz zwykłą swą postać, ubrana była czarno, ruchy miała poważne i powolne, oczy spuszczone, wyraźnie przebijała w niej chęć niezwracania niczyjej uwagi na skromną i nic nieznaczącą swą osobistość. Żary wielkich jej oczu już gdzieś teraz wygasły, zaledwie chwilami błyska w nich jakaś iskierka pod powłoką obojętności, wtedy mieniły się jak mora połyskująca, igrającemi na niej cieniami.
— Cierpiałam na nieznośnie uciążliwą migrenę — mówiła do pani Desagneaux. — Chyba znać po mnie?.. Muszę być zmieniona?... Podróż zawsze mi szkodziła i szkodzi. Co rok powtarzają się te same nieznośne objawy.
Różowa, wesoła pani Desagneaux, potrząsnęła z żywością kędzierzawą główką i głośno zawołała:
— Dzisiaj i mnie dokucza coś podobnego... Od rana mam okropną newralgię. Tylko...
I tu pochyliwszy się w stronę ucha pani Volmar, dodała ciszej:
— Tylko, przypuszczam, że znam przyczynę, tak, może to zapowiedź dziecka, tego upragnionego dziecka, którego dotychczas próżno wyczekuję... Ale szczerze o nie błagałam Przenajświętszej Panny i otóż byłam chora, ale to bardzo chora, zaraz po przebudzeniu dzisiejszego rana... pojawiły się wszystkie najpewniejsze oznaki... To się mój mąż zadziwi i ucieszy, jak mu opowiem! A właśnie jadę prosto do niego, do Trouville. Wyobrażam sobie, jaki będzie uszczęśliwiony!
Pani Volmar słuchała poważnie, wreszcie rzekła ze zwykłym sobie spokojem:
— Ja znów znam pewną osobę, która nie chciała już mieć dzieci... Przyjechała do Lourdes i od tego czasu nie urodziła ani jednego.
Gdy Gerard i Berthaud spostrzegli te panie, podbiegli z uprzejmem powitaniem. Dzisiejszego ranka byli oni obadwaj z wizytą u pani de Jonquière. Przyjęła ich w szpitalu Matki Boskiej Bolesnej, w małym pokoiku, przy składzie bielizny. Pokoik ten przeznaczany był do załatwiania korespondencyi i drobnych obliczeń. Berthaud poprosił pani de Jonquière o rękę panny Rajmundy dla swego krewnego; mówił z całą wyszukaną formalnością, zwykłą w podobnych okazyach, przepraszając za miejsce i wczesną godzinę, lecz dzisiejszy wyjazd tłómaczył go i uniewinniał. Twarze obecnych opromieniał uśmiech i odrazu nastąpiło porozumienie: pani de Jonquière rozczuliła się nawet i rzekła ze wzruszeniem, iż pewną jest szczęścia młodej pary, albowiem łączą się z sobą pod opieką Przenajświętszej Panny z Lourdes. Tak więc małżeństwo zostało zdecydowane w paru słowach i ku ogólnemu zadowoleniu interesowanych. Oznaczono nawet miejsce i datę wzajemnego spotkania; piętnastego września w pałacu Berneville, w okolicy miasta Caen. Pałac Berneville należał do wuja Rajmundy, owego dyplomaty, o którym Berthaud mówił z naciskiem nakłaniając Gerarda do żenienia się z panną de Jonquière. Umówiwszy się z matką, sprowadzono Rajmundę; zarumieniona, podała obie swe rączki narzeczonemu.
Gerard, spotkawszy Rajmundę na dworcu, nie odstępował jej i pytał teraz troskliwie:
— Może pani sobie życzy kilka poduszek dla dogodności w czasie podróży? Proszę powiedzieć, a przyniosę natychmiast, nawet i dla towarzyszek pani mogę ich dostarczyć..
Rajmunda roześmiała się:
— Nie, nie! bardzo panu dziękuję, ale nie potrzebujemy poduszek. My nie jesteśmy takiemi wygodnisiami... Poduszki należy zostawić dla chorych.
Wielkie ożywienie panowało pomiędzy temi paniami, mówiły prędko i prawie wszystkie razem. Pani de Jonquière utrzymywała, że jest zmęczona, i to tak niezmiernie zmęczona, iż nie wie nawet, czy żyje; pomimo to twarz jej promieniała radością i oczy się jej śmiały patrząc na córkę, rozmawiającą z narzeczonym. Ani Berthaud jednak, ani Gerard nie mogli długo bawić przy paniach, powoływały ich bowiem obowiązki służby. Pożegnali się zatem raz jeszcze, przypominając o spotkaniu, naznaczonem na połowę września. Więc się zobaczymy w Berneville?... Tak, tak, na pewno! Podano sobie ręce na pożegnanie, zamieniono kilka słów, a oczy dopowiedziały pieszczotliwe wyrazy, których nie mówić wypadało zwłaszcza wśród tłumu ludzi zewsząd ich otaczających.
— Jakto — zawołała pani Desagneaux, zwracając się do pani Jonquière — panie będziecie w Berneville piętnastego września?... A zatem jeżeli pozostaniemy w Trouville do dwudziestego, przyjedziemy panie odwiedzić!
A zwracając, się do milczącej pani Volmar dodała:
— Niech i pani tam przyjedzie! Tak byłoby dobrze spotkać się znów razem i w tak różnem otoczeniu!
Lecz pani Volmar odparła obojętnie i ze zwykłą, znużoną nieco miną:
— O, nie dla mnie są podobne przyjemności. Ja wracam i nie wypuszczą mnie już nigdzie...
Oczy jej spotkały się znów z oczami Piotra, stojącego przy tych paniach. Dostrzegł on wzruszenie, które przejęło panią Volmar, chociaż na pozór miała twarz obojętną, odczuł nawet, iż musiała niezmiernie cierpieć, pomimo, iż rysy jej nie drgnęły nawet.
Nadjechały teraz zakonnice i panie pośpieszyły ku nim, widząc, że stanęły przy wagonie mieszczącym kuchnię i spiżarnię. Doktor Ferrand przybył ze szpitala razem z niemi, a teraz wszedł pierwszy do wagonu i pomagał siostrze Franciszce wejść na wysoki stopień; wprowadziwszy siostrę Franciszkę, pozostał w drzwiach furgonu, zapełnionego zapasami żywności i przyjmował drobne pakunki, które mu podawały siostra Hyacynta i siostra Klara.
— Czy już dostałeś pan wszystko?... I apteczkę, i moje pudełka?... Jest wszystko?.... Tem lepiej. Możesz pan teraz położyć się i spać spokojnie, tym sposobem nie będziesz narzekał, że za mało wzywamy rady doktora.
Ferrand uśmiechnął się i odrzekł:
— Nie położę się spać, tylko będę pomagał siostrze Franciszce. Rozpalę naftową kuchenkę, będę zmywał filiżanki, będę roznosił bulion chorym, wiem już ile czasu i na których stacyach pociąg się zatrzyma... mam to wreszcie naznaczone na tablicy wywieszonej tutaj... Ale pamiętaj, siostro Hyacynto, że jestem prócz tego doktorem... jeżeli zatem ktoś z twoich chorych będzie mnie potrzebował, polecam się do usług.
Siostra Hyacynta uśmiechnęła się również do niego i zawołała:
— Doktorze, zapominasz, że wszyscy nasi chorzy odzyskali tutaj zdrowie! Na nic więc przydać się im nie możesz!
I patrząc mu swobodnie prosto w oczy, dodała z braterskiem uczuciem:
— Do widzenia!
Ferrand też patrzał na nią z rozrzewnieniem; żal mu było kończącej się podróży, którą przypadkowo odbył w towarzystwie siostry Hyacynty, tego anioła dobroczynnego, doglądającego go niegdyś w ciężkiej chorobie. Wspomnienie to przejmowało go najtkliwszą wdzięcznością.
— Do widzenia, siostro Hyacynto!
Pani de Jonquière chciała zaraz wsiąść do swojego wagonu z siostrą Hyacyntą i z siostrą Klarą. Zakonnice jednak powstrzymały ją, mówiąc, że chorzy zaledwie przybyli, więc może jeszcze pozostać ze swymi znajomymi i rzekłszy to odeszły, obiecując czuwać osobiście nad wszystkiem. Siostra Hyacynta, powodowała uprzejmością, wzięła z rąk pani de Jonquière woreczek przez nią trzymany, zapewniając, iż go położy na miejscu zajmowanem przez nią w wagonie. Panie więc pozostały razem i dalej spacerowały po szerokim peronie, oświetlonym łogodnem i pogodnem słońcem.
Piotr spojrzał na wskazówki wielkiego zegara przy dworcu i począł się dziwić, że Marya dotychczas nie wróciła z groty. Oby tylko pan de Guersaint nie zgubił się gdzie po drodze! Myśląc tak, patrzał na drzwi wchodowe i ujrzał w nich zaperzonego pana Vigneron, który popychał i naglił żonę i syna, by szli naprzód.
— Księże dobrodzieju! — zawołał pan Vigneron, spostrzegłszy Piotra — zlituj się i dopomóż mi wynaleźć nasz wagon, abym coprędzej ulokował tam nasze rzeczy i to dziecko!... Świętej cierpliwości potrzeba, aby wytrzymać wszystko, co ja dziś znoszę!
Piotr doprowadził ich przed wagon drugiej klasy, ale wzburzony pan Vigneron pochwycił go gwałtownie za obydwie ręce w chwili właśnie, gdy Piotr zamierzał posadzić na ławce chorego Gustawa.
— Czy wyobrazisz sobie coś podobnego, kochany księże Piotrze... urzędnicy na kolei rozkazują mi jechać dzisiaj... gdybym zaś nie wyjechał, stracę bilet mój powrotny... już jutro nic wart nie będzie!... Opowiedziałem im całe zdarzenie, ale oni nic nie chcą uwzględnić. A przecież moje położenie i tak nie będzie rozkoszne! Pozostawać w Lourdes z nieboszczką, kupować trumnę, lokować w niej trupa i jechać z tem jutro do Paryża! Tak, tak, opowiedziałem im rzecz całą, ale oni mówią, że to ich nic nie obchodzi, że zarząd kolei robi już tak znaczne ustępstwa na biletach, wydawanych pątnikom, iż poza tem nie chce wchodzić w żadne postronne układy... nie uwzględniają tu więc nawet śmierci!
Pani Vigneron drżała ze strachu, a Gustawek, przysłuchując się opowiadaniu ojca, wyciągnął w jego stronę bladą swą i schorzałą twarzyczkę z ciekawością, chociaż upadał ze znużenia i ledwie mógł ustać, oparty na swych szczudłach.
— Narobiłem hałasu w biurze — wrzeszczał coraz głośniej pan Vigneron. — Przecież są okoliczności wyjątkowe... Cóż oni chcą, abym począł z trupem nieboszczki?... Nie mogę przecież wziąć go pod pachę i przywieźć im jako bagaż?... Z tego wynika, że jestem zmuszony pozostać! Prawdziwa bieda, że tylu jest na świecie ludzi złych i głupich!
— Czy mówiłeś pan z naczelnikiem stacyi? — zapytał Piotr przez grzeczność.
— Ach, mówić z naczelnikiem stacyi! Alboż to łatwo w takiem zamięszaniu? Ani rusz nie mogli mi go odszukać! Jak pan chcesz, aby sprawy załatwiały się rozsądnie w takim wściekłym odmęcie! Ale wyszukam go, odgrzebię, chociażby z pod ziemi i musi wysłuchać, co mu się należy i co ja o tem wszystkiem sądzę!
Zwrócił się gwałtownie do struchlałej żony:
— Czegóż tu stoisz? Wsiadaj do wagonu, niech ci podadzą pakunki i malca.
Pani Vigneron rzuciła się ku drzwiczkom wagonu, a małżonek, wepchnąwszy ją do środka, zaczął rzucać pakiet za pakietem, podczas gdy Piotr uniósł w górę chorego chłopczynę. Gustaw lekki był jak ptaszek, schudł jeszcze przez te dni kilka, a rany tak mu dokuczały, iż nie mógł powstrzymać jęku za najlżejszem dotknięciem.
— O, moje ty maleństwo, czy to ja cię uraziłem?...
— Nie, nie, drogi księże Piotrze. Tylko roztrącano mnie dziś bardzo, jestem niezmiernie zmęczony!
Uśmiechał się znacząco, a zarazem smutnie. Dostawszy się do wagonu, zasunął się w kącik, przymknął oczy, jakby z przerażenia nad długością odbyć się mającej podróży.
— Rozumiesz, księże Piotrze — mówił dalej pan Vigneron — że to wcale niezabawne dla mnie... muszę pozostawać w Lourdes w towarzystwie trupa, podczas gdy moja żona i mój syn, jechać będą spokojnie do Paryża. A przecież nie mogę ich zatrzymywać z sobą w hotelu... musiałbym jutro płacić aż za trzy bilety... Nie wiem doprawdy, jak moja żona da sobie radę w podróży... bo nie odznacza się ona zbytnią bystrością umysłu...
Wzburzony, zadyszany, spocony, pan Vigneron zwrócił się teraz do żony i oszołamiał biedaczkę całą litanią drobiazgowych zaleceń: jak powinna zachowywać się w czasie podróży, jak ma postąpić przybywszy do Paryża i do mieszkania, co ma począć i jak sobie radzić w razie, gdyby Gustawek miał atak. Uległa, cicha i wylękniona, pani Vigneron siliła się, by słuchać uważnie i co chwila powtarzała:
— Tak, tak, dobrze... dobrze... zrobię, jak mówisz...
Wtem, znów oburzenie na urzędników stacyi wzięło górę w umyśle pana Vigneron.
— Koniec końców, dotąd niewiem, czy mój bilet jest ważny do jutra, czy też naprawdę przepadnie!... Musi raz przecie być temu koniec! Muszę go wyszukać, muszę do niego dotrzeć, do tego ich naczelnika stacyi!
Rzucić się już chciał pomiędzy tłum, gdy wtem spostrzegł leżące na ziemi tuż przed wagonem, szczudła chorego swego syna. Był to cios ostateczny. Wzniósł ręce do góry, jakby przyzywając Boga, by osądzić raczył, czy podobna, aby jeden człowiek mógł znieść tyle krzyżujących się i walących nań utrapień. Podniósł szczudła rzucił je żonie do wagonu i wrzasnął biegnąc już:
— Masz, ty zawsze wszystkiego zapominasz!
Nadciągała teraz wielka ilość chorych; powtórzył się tenże sam widok, co w chwili przybycia do Lourdes. Tragarze wieźli ich lub nieśli wzdłuż chodnika i przechodząc przez relsy stawali z nimi wzdłuż pociągu.
Wszelkie najsroższe choroby, rany i kalectwa defilowały raz jeszcze, ani ich liczba, ani też jakość nie wydawały się zmniejszonemi; te kilka zaszłych uzdrowień znikało w powodzi żałosnej ciżby. Odjeżdżali takimi, jakimi przybyli. W wózkach siedziały przeważnie stare, niedołężne kobiety, a u ich stóp leżał nędzny ich węzełek lub tłomoczek; wózki toczyły się z łoskotem, potrącając o relsy. Na noszach leżały ciała wzdęte, twarze blade, o gorączkowo szklistych źrenicach, bezwładne ciała chorych wstrząsały się lub zataczały skutkiem potrąceń wśród ciżby. Ścisk i pośpiech tłumu niczem nie dawał się objaśnić; bezsensownie się pytano, nawoływano, biegano i kręcono się w kółko, podobnie jak stado, pędzone bezlitośnie i nie mogące znaleźć drzwi do zamkniętej obory. Tragarze poczynali tracić głowy, nie wiedzieli którędy przedostawać chorych, albowiem co chwila rozlegały się głosy służby kolejowej stojącej na straży przy relsach:
— Baczność, baczność, nie tędy!... śpieszcie się!... Niewolno tędy!... już nie można!... Pociąg z Tuluzy... pociąg z Tuluzy!...
Piotr przestał chodzić, a po chwili, przystanąwszy, zobaczył panią de Jonquière, jak wiodła wesołą i ożywioną rozmowę z córką, oraz ze znajomemi paniami. W pobliżu nich stał ojciec Fourcade, który zatrzymawszy na chwilę Berthaud, dziękował mu i winszował za tak dobre utrzymanie porządku w czasie narodowej pielgrzymki. Ex-prokurator zdawać się słuchać pochwał z wielką przyjemnością, a skłoniwszy się, rzekł:
— Wszak prawda, wielebny ojcze, żeśmy znów dali dobrą nauczkę panom republikanom?... W Paryżu ludzie duszą się i zabijają, w czasie tłumnych obchodów, jakie ich rząd wyprawia na cześć swoich świąt bezbożnych... Niechajże tu przyjadą, to zobaczą, jak należy utrzymywać porządek... niechajby się nauczyli!
Myśl, że narodowa pielgrzymka niemiłą jest dla rządu republikańskiego, sprawiła prawdziwą radość, dobrowolnie wycofanemu z urzędu prokuratorowi. Najszczęśliwszym czuł się w Lourdes, w czasie wielkich pielgrzymek, zwłaszcza jeżeli tłum pątników wydawał mu się liczniejszy, niż lat poprzednich. Martwił się tylko, iż nie udało się podług jego woli i chęci szerzyć propagandy politycznej pomiędzy przybywającymi do Lourdes wiernymi. Oddawał się jej wszakże z wielką zawziętością, niecierpliwiąc się jednak, bo szła mu opornie. Kiedyż Matka Boska z Lourdes przywrócić zechce monarchię?...
— Przyśpieszyć ten pożądany przewrót może jedynie tłumne złączenie się z nami robotników. Tak, wielebny ojcze... tą drogą należy nam dążyć do celu. Postanawiam cały mój czas temu wyłącznie poświęcić. Ach, kiedyż wytworzyć zdołamy katolicką demokracyę?
Ojciec Fourcade słuchał tych słów z natężoną uwagą. Piękne, rozumne jego oczy przyćmiły się marzeniem. Ileż razy myślał on nad sposobami zgrupowania robotników pod święty ten sztandar! Czuł jednak, iż sił mu nie staje; by dokonać tak potężnego zadania, trzeba było nowego Mesyasza.
— Tak, tak! Och i ja pragnę doczekać demokracyi wierzącej, katolickiej. Wtedy dopiero zabłyśnie szczęśliwsza era w historyi ludzkości!
Ojciec Massias wtrącił się do rozmowy i z zapałem począł twierdzić, iż wszystkie narody świata całego przejrzą i wytworzą ten prąd spodziewany. Doktor Bonamy potrząsał wszakże głową, odczuwał on bowiem stopniowe ochładzanie się wiary pątników; zdaniem jego wierni, gromadzący się przed grotą, wyraźniejszy nacisk powinni byli czynić w swych modłach. Twierdził, iż pobożność ożywioną być jeszcze może w narodzie, lecz w tym celu należałoby nadawać większy rozgłos cudom. Z udaną radością i nadzieją, rzekł, wskazując na tłumy chorych, snujących się po peronie:
— Proszę patrzeć! Czyż oni nie wracają do swych domów pocieszeni?... Każdy z nich lepiej teraz wygląda. Niewszyscy doznali rzeczywistej ulgi, lecz odezwie się ona, bo dobroczynne jej zarodki każdy ztąd wywozi. Ach zacni i poczciwi ci pątnicy! Oni są lepszymi od nas apostołami nowej idei... bo każdy z nich opowiadać będzie o szczególniejszej potędze i dobroci Przenajświętszej Panny z Lourdes!
Nagle doktór Bonamy zamilkł.
Przyniesiono bowiem i postawiono tuż przy nich bogatą skrzynię, wysłaną jedwabiami, wśród których spoczywała pani Dieulafay. W wagonie pierwszej klasy, przeznaczonym dla niej, panna służąca układała przybory podróżne. Nieszczęsna pani Dieulafay zdawała się być nieświadomą całej swej podróży do Lourdes, również jak obecnie mającego nastąpić wyjazdu. Bezwładną i nieprzytomną wynieśli ją tragarze w dniu przyjazdu i w tymże samym stanie wniosą ją teraz do wagonu, równie wspaniałe jedwabie i koronki poupinane kosztownościami pokrywały nędzę jej ciała, i równie trupio sztywną pozostała jej twarz, pozbawiona wyrazu; była to mumia rozpływająca się w nicość. Można było nawet sądzić, iż stan chorej pogorszył się skutkiem odbytej pielgrzymki, zmniejszyła się, skurczyła; widocznem się stawało, iż choroba, zniszczywszy już kości, działała na rozprężenie muskułów; nie było to ciało kobiety, lecz mięki szmat czegoś nieokreślonego. Mąż jej i siostra postępowali za skrzynią, w której ją niesiono, oczy mieli zaczerwienione od łez, stracili bowiem teraz ostatnią nadzieję ratunku; szli zrozpaczeni, jakby za pogrzebem. Idący wraz z nimi ksiądz Judaine rzekł do tragarzy:
— Nie wstawiajcie jej panowie do wagonu, niechaj oddycha jeszcze dzisiejszą pogodą... będzie i tak długo zamknięta w wagonie w czasie podróży...
Ksiądz Judaine, zobaczywszy Piotra, powitał go, a odprowadziwszy nieco na bok, rzekł żałosnym głosem:
— Jestem znękany... Jeszcze dzisiejszego ranka miałem nadzieję. Kazałem ją zanieść przed grotę, odprawiłem mszę świętą na jej intencyę, a potem modliłem się gorąco, aż do południa. Lecz nic dla niej nie ubłagałem. Matka Boska nie zechciała mnie wysłuchać... Mnie wyleczyła... mnie, człowieka starego i dla nikogo niepotrzebnego, a modłów moich wznoszonych za tą biedaczką uwzględnić nie chciała... jakże nędznym jest żywot tej nieszczęśliwej istoty, która tak niedawno była piękną, młodą, bogatą, dla której życie powinno było pozostać bezustanną radością... Ale z pokorą należy przyjmować dopuszczenia Boże... Przenajświętsza Panna wie lepiej od nas, co czynić powinna, schylam więc głowę i błogosławię święte Jej imię. Wyznaję wszakże, iż dusza moja smutna jest i niepocieszona.
Naiwnej wiary i wielkiej zacności stary ksiądz Judaine nie wypowiadał całego wątku swej myśli. Był on przekonany w głębi duszy, iż pani Dieulafay nie doznała uleczenia, a chociażby tylko ulgi, jedynie skutkiem bogactw, posiadanych przez jej męża i przez całą jej rodzinę. Tak, ci biedni, płaczący i rozpaczający ludzie zbyt wiele, na nieszczęście swoje, mieli milionów, zbyt bogate złożyli podarki, zbyt hojnie sypnęli złotem w bazylice. Cudu pieniędzmi przywabić nie można; dary zbyt obfite, składane Bogu, zaszkodzić raczej mogą. Ksiądz Judaine sądził, iż Przenajświętsza Panna głuchą i nieczułą okazała się względem tych bogaczy, by tem większą łaskę swą wykazać ubogim, a modlitwą tylko błagających o wszechpotężne jej miłosierdzie. Pozbawionych dóbr tego świata miłowała znać gorącej jako Matka sprawiedliwa. Przekonanie to podzielać musiał i mąż zrozpaczony i siostra bolejąca biednej milionerki. Stali w milczeniu przy nieszczęsnem jej ciele i czuli się paryasami wśród tego tłumu pątników, którzy ztąd wyjeżdżali uzdrowionymi lub pocieszonymi. Wstydzić się zdawali swojego zbytku i doznanej przed grotą niełaski. Matka Boska z Lourdes, szczodrobliwa swem miłosierdziem okazywanem żebrakom i nędzarzom, spojrzeć nawet nie chciała na bogatą i potężną panią, która przybyła błagać o łaskę, przystroiwszy się w kosztowności i koronki.
Niepokój Piotra wzrastał; przyszło mu na myśl, iż może przeoczył nadejście pana de Guersaint i Maryi; prawdopodobnie już byli w wagonie. Podszedł więc w tę stronę, ale na ławce wagonu spoczywała jedynie walizka; niedawno tu przez niego złożona. Siostra Hyacynta i siostra Klara krzątały się i porządkowały, oczekując na przybycie chorych. Gerard przywiózł właśnie na wózku ociężałego chorobą pana Sabathier; Piotr pomógł ulokować go w wagonie, a ciężkie to było zadanie: spełniwszy je cały był spocony. Pan Sabathier smutny był i przygnębiony, znosił jednak nieuleczoną swą dolegliwość spokojnie i z poddaniem się zupełnem; znalazłszy się w wagonie usadowił się natychmiast w poprzednio zajmowanym kącie koło okna.
— Dziękuje wam, panowie... dziękuję. Wreszcie pozbyliście się ze mną kłopotu i dopiero w Paryżu będę znów niepokoił ludzi mojem niedołęztwem.
Pani Sabathier, owinąwszy mężowi nogi wysiadła i stanęła w pobliżu drzwiczek wagonu. Zaczęła rozmawiać z Piotrem, nagle przecież, przerwała, by zawołać:
— Zdaje mi się, że idzie w tę stronę pani Maze... pewnie szuka naszego wagonu i miejsca przez siebie zajmowanego. Któregoś dnia opowiedziała mi wszystkie swoje tajemnice. Biedna kobieta!
Uprzejmością powodowana, poczęła wołać na panią Maze, by jej ułatwić wyszukanie wagonu. Lecz ta wybuchnęła śmiechem i nie posiadając się z radości zawołała:
— Dziękuję, ale ja nie jadę, nie jadę!
— Jakto? — pani nie jedzie?...
— Nie, nie jadę... To jest owszem jadę, ale nie białym pociągiem, nie z państwem.
Mówiąc to znów się śmiała, rumieniła, promieniała. Zwiędła jeszcze wczoraj, pani Maze odmłodniała o jakie lat dziesięć, smutek i znękanie ustąpiły miejsca radosnemu rozweseleniu. Widząc, iż Piotr i pani Sabathier patrzą na nią z podziwem, nie mogła wreszcie dłużej wytrzymać ze zbytku szczęścia i zawołała:
— Jadę z nim... Tak... on po mnie przyjechał, zabiera mnie z sobą... Tak, tak, jedziemy do Luchon, jedziemy razem, razem!
Mówiąc, wskazywała im wzrokiem młodego, tęgiego bruneta o ustach czerwonych i śmiejących; zajęty był kupowaniem dzienników.
— Przypatrzcie się państwo mojemu mężowi... to ten śliczny chłopak, śmiejący się do dziewczyny, co sprzedaje dzienniki... Niespodziewanie wpadł dziś tutaj do mnie i uwozi mnie z sobą... za dwie minuty wsiadamy do pociągu z Tuluzy... Ach, droga moja pani; ja się pani zwierzyłam z mojemi troskami, otóż chyba pani rozumie, jak dalece czuję się szczęśliwą z tego przyjazdu mojego męża...
Upojona spadłem na nią tak niespodziewanem szczęściem, pani Maze szczebiotała i śmiała się bezustannie. Opowiedziała o liście, który otrzymała w niedzielę, jakże strasznie cierpiała odczytując ten list męża; pisał on, że jeżeli poważyłaby się zajechać do niego z Lourdes do Luchon, to niech będzie przygotowana, iż znajdzie drzwi jego mieszkania zamknięte. Tak, wyraźnie jej to pisał ten człowiek, za którego wyszła za mąż z miłości. Od lat dziesięciu była jego żoną i cierpiała z powodu jego obojętności, wiedząc przytem, iż w czasie odbywanych przez niego podróży w interesach handlowych, woził po Francyi całej coraz to nowe kochanki. Postanowiła wyprosić nawrócenie męża, błagając o pośrednictwo Najświętszej Panny z Lourdes; gdyby zaś i to nie pomogło postanowiła umrzeć; wiedziała bowiem, iż mąż jej przebywa w Luchon w towarzystwie dwóch kochanek, dwu sióstr. Cóż więc się stało, że je tak nagle opuścił?... Było to widocznie jakieś już chyba dopuszczenie Boże... Te dwie kobiety musiały przejrzeć, ocknąć się i przerazić popełnianego grzechu... a może nieba zesłały im sen na przestrogę, aby nie zatracały swych dusz i nie skazywały siebie na wieczyste męczarnie piekła?... W każdym razie stała się rzecz nadzwyczajna, albowiem siostry opuściły hotel i kochanka, nikogo o tem nie uprzedzając; wtedy on, osamotniony i nie mogący żyć bez kobiecej pieszczoty, przypomniał sobie o żonie; przybył do Lourdes nagle i zapowiedział opuszczonej i zaniedbanej przez siebie kobiecie, iż ją ztąd uwozi z zamiarem przepędzenia z nią dni kilkunastu w Luchon. Nie mówił wprawdzie nic, lecz napewno tknięty został łaską; ten przyjazd jego jest początkiem całkowitego nawrócenia się i poprawy na przyszłość, nigdy bowiem nie był dla niej tak czuły i uprzejmy jak dzisiaj.
— Jakże błogosławię chwilę mego przyjazdu do Lourdes! — mówiła dalej z uniesieniem pani Maze. — Jakże wdzięczną jestem Najświętszej Pannie za łaskawe Jej zlitowanie się nademną! Ona jedna mogła dokonać tak nagłej przemiany. Domyśliłam się czegoś z Jej strony, bo wczoraj wieczorem przed grotą widziałam, jak znacząco na mnie mrugnęła... teraz wiem, iż była to właśnie chwila, gdy mój mąż powziął decyzyę połączenia się ze mną i uwiezienia mnie z sobą. Wypytałam go o godzinę... i zgadza się co do minuty... Jest to największy cud o jakim słyszałam... cóż znaczą wobec niego te uzdrowienia rąk, nóg, oczu... z politowaniem tylko uśmiechnąć się mogę, czyniąc porównanie. Błogosławiona niechaj będzie Najświętsza Panna z Lourdes, która raczyła uzdrowić moje serce!...
Wtem pan Maze odwrócił się w jej stronę, a ona, urywając dalszy ciąg rozmowy, rzuciła się ku niemu, zapominając nawet o pożegnania osób sobie znajomych. Niespodzianie wybuchłe dla niej miłosne zapały męża, nadzieja przepędzenia z nim całego tygodnia w Luchon, pozbawiały zmysłów rozmiłowaną kobietę; szalała z radości. On bawił się tą jej nadzwyczajną radością, był nawet nieco rozczulony, znalazł bowiem swą żonę o wiele ładniejszą, aniżeli przypuszczał.
Na peronie coraz było ciaśniej, przynoszono coraz więcej chorych i właśnie tor zajęty był ich wózkami, gdy dał się słyszeć nadbiegający kuryer z Tuluzy. Powstało niesłychane zamięszanie. Tętniały dzwonki, poruszały się sygnały. Naczelnik stacyi pędził, roztrącając obecnych i wrzeszczał na całe gardło:
— Baczność, baczność! Tor oczyszczajcie!
Jakiś urzędnik kolejowy w ostatniej chwili chwycił pozostawiony wypadkowo wózek ze starą niedołężną kobietą i pchnął go z relsów na stronę. Całe stado wylęknionych pątników rzuciło się, by przejść na drugą stronę toru, podczas gdy lokomotywa kuryera była już nie dalej, jak o jakie trzydzieści metrów. Inni ludziska, tracąc głowę, pchali się naprzód i byliby się dostali pod koła pociągu, gdyby nie służba kolejowa, która, chwytając ich za ramiona, siłą i brutalną przemocą powstrzymała. Wreszcie pociąg się zatrzymał, nie uśmierciwszy nikogo; rzec można było, iż wrzynał się w tłum ludzi i stosy nagromadzonych poduszek, materaców, wózków i noszy. Drzwiczki wagonów roztworzyły się pośpiesznie i wypuściły strugę przybyłych podróżnych, podczas gdy w przeciwnym kierunku biegnąca inna struga ludzi wciskała się do pociągu, co wywoływało ostateczne zamięszanie i wrzawę przed dworcem. W oknach wagonów ukazały się głowy, patrzono zrazu ciekawie, a potem ze wzrastającem przerażeniem, na widok niespodziewany, wyjątkowy; między tymi patrzącymi były dwie główki uroczej piękności a młode, wielkie ich oczy, dziewiczego wdzięku, przybrały teraz wyraz smutny i litosny.
Pani Maze wskoczyła do wagonu wraz ze swoim mężem, lekką była jak przed laty dziesięciu, gdy wyjeżdżała w poślubną podróż z ukochanym. Zamknięto drzwiczki wagonów, lokomotywa wydała świst donośny i ruszyła, tocząc się zrazu wolno, ciężko, a na opróżnione przez pociąg relsy, na peronie rozlała się natychmiast stłoczona ciżba ludzi, których już nie powstrzymywała żadna tama.
— Przetnijcie przejścia! — wołał naczelnik stacyi na swoich podkomendnych. — Uważajcie gdy podprowadzać będą maszynę!
Podczas wynikłego zamięszania i odjazdu kuryera z Tuluzy, przybyły na dworzec ostatnie partye chorych. Była między niemi La Grivotte, oczy miała iskrzące i szła w tanecznych podrygach, Eliza Rouquet i Zosia Couteau oddychały pośpiesznie, przyszły piechotą i śmiały się ze swego zmęczenia. Wszystkie trzy wsiadły zaraz do wagonu, lecz spotkała je tam wymówka ze strony siostry Hyacynty, nielubiącej opóźniania się w podróży. Niewiele brakowało, by zapomniały się i one w modlitwie przed grotą, gdzie zdarzało się, iż pozostawali zagorzalsi pątnicy, nie mogący się oderwać od stóp Przenajświętszej Panny, której składali ostatnie swe prośby lub podziękowania. Modlili się, podczas gdy pociąg, nie czekając na nich, wyruszał z przed dworca.
Silnie już zaniepokojony, Piotr ujrzał nareszcie pana de Guersaint z Maryą; przybyli zapewne przed chwilą, lecz pan de Guersaint stał spokojnie pod markizą i wiódł ożywioną rozmowę z księdzem Judaine. Piotr podbiegł natychmiast ku nim i z pewną niecierpliwością zapytał:
— Gdzieście państwo tak długo byli? Już myślałem, że się spóźnicie na pociąg!
— Jakto, gdzieśmy byli!... — odpowiedział pan de Guersaint z zadziwieniem i spokojem. — Przecież wiedziałeś, żeśmy poszli pomodlić się przed grotą.. A właśnie jakiś kaznodzieja wygłaszał tam mowę niezwykle piękną. Słuchaliśmy go dotychczas, ale przypomniałem sobie o naszym wyjeździe... Wzięliśmy nawet dorożkę, aby tu na czas przybyć i aby wszystko zrobić tak, jak sobie życzyłeś...
Urwał... i spojrzał na wielki zegar przed dworcem.
— Nie było się czego tak śpieszyć... pociąg wyruszy zaledwie za piętnaście minut.
Tak było rzeczywiście. Piotr spojrzał na Maryę, która uśmiechnęła się z niewymowną błogością i rzekła:
— Żebyś ty wiedział, Piotrze, jakie ja wyniosłam wspomnienie z tego mojego pożegnalnego widzenia się z Przenajświętszą Panną! Widziałam jej uśmiech, ku mnie zwrócony i zalecający mi, abym nie traciła otuchy, wstępując w nowe dla mnie życie... O tak, pożegnanie nasze wyryte pozostanie w mojem sercu; nie gniewaj się więc, żeśmy się nieco spóźnili.
Piotr uśmiechał się również teraz i chciał stłumić zdenerwowanie, któremu uległ, wyczekując ich przybycia. Zkąd ten niepokój? a może było to tylko pragnienie jaknajprędszego opuszczenia Lourdes?... Czyż bał się, aby Marya nie zechciała tutaj pozostać?... Teraz, gdy ją widział, gdy stał tuż przy niej, uspokoił się i sam się tem niepomiernie zadziwił.
Piotr doradzał, by wsiedli natychmiast do wagonu i tam ich prowadził, kiedy spostrzegł nadbiegającego ku nim doktora Chassaigne.
— Ach, kochany doktorze, jakże dobrze, żeś przyszedł, byłbym prawdziwie się zmartwił, nie uściskawszy się z tobą przed odjazdem.
Doktor drżał ze wzruszenia i przerwał mu:
— Tak, wiem, spóźniłem się... Lecz nie moja w tem wina... przybyłem tutaj już od kilkunastu minut... A napotkawszy komandora, wiesz, tego starego dziwaka, rozmawiałem z nim. Drwił sobie z waszych chorych, którzy nie wiedzieć po co tutaj przyjechawszy, znów wsiadali do pociągu, by wracać do domu — umierać; po cóż dom swój opuszczali?...
Naraz, gdy to mówił, padł na ziemię, jakby gromem rażony. Był to ów trzeci atak paraliżu, którego się spodziewał lada chwila i którego pragnął...
— Ach, mój Boże — szeptał stary ksiądz Judaine, który słyszał słowa doktora — bluźnił i niebo zesłało nań karę!...
Pan de Guersaint i Marya słuchali z równem przerażeniem. Opowiadanie doktora wzruszyło ich niezmiernie.
— Kazałem go natychmiast zanieść pod dach — ciągnął dalej doktór. — Komendant umiera i zapewne nie przeżyje kwandransa, ja nic mu już poradzić nie jestem w stanie... Lecz pomyślałem o pomocy duchownej... i przybiegłem tutaj szukać księdza...
Odwrócił się ku księdzu Judaine:
— Księże szanowny, ty go znałeś, chodź ze mną. Nie można opuszczać umierającego chrześcianina. Może przed śmiercią okaże skruchę, wyzna swoje winy i pogodzi się z Bogiem...
Ksiądz Judaine pośpiesznie poszedł za doktorem, a za nimi podążali pan de Guersaint z Maryą i Piotrem. Wzburzeni i wzruszeni doszli do sali służącej na skład towarów, gdzie konał komandor. Zacisznie tu było, jakkolwiek o kilkanaście kroków tłum ludzi cisnął się i popychał jak zwykle w ostatniej chwili przed wyjazdem, a nikt w tym tłumie nie domyślał się nawet, iż tuż obok człowiek dogorywa a za kilka chwil skona.
W wielkiej sali, pewnego rodzaju sieni, pomiędzy worami z owsem, leżał komandor na materacu, wziętym od szpitalnych tragarzy. Ubrany był, jak zwykle, w wiecznie noszony przez niego czarny tużurek, ozdobiony przy klapie szeroką czerwoną wstążeczką legii honorowej; ktoś podniósł z ziemi wypadłą mu z ręki laskę o srebrnej gałce i przyniósłszy ją tutaj, złożył przy nim na ziemi wzdłuż materaca.
Ksiądz Judaine pochylił się nad chorym.
— Powiedz, proszę, czy nas poznajesz? czy nas słyszysz?...
Zdawało się, iż tylko oczy zachowały jeszcze życie; lecz oczy komandora błyszczały ogniem niezłomnej woli. Atak dotknął tym razem prawą stronę jego ciała i pozbawił go mowy. Zabełkotał wszakże słów kilka i dał do zrozumienia, iż chciał, by go ztąd nie ruszano i nie nudzono zarazem.
Komandor nie miał w Lourdes nikogo z krewnych, a ci, co go tutaj znali, nic nie wiedzieli o jego przeszłości lub rodzinie; od lat trzech żył obok dworca kolei żelaznej, jako urzędnik i utrzymywał się z małej pensyjki, wystarczającej na skromne jego potrzeby; jedynem jego pragnieniem była chęć opuszczenia tego świata, pogrążenia się w sen wieczny, w pocieszającą nicość. Czuł, iż nadeszła obecnie wyczekiwana przezeń chwila i oczy jego wyrażały olbrzymią powitalną radość.
— Może chcesz nam wyjawić jakieś życzenie swoje?... — pytał znów ksiądz Judaine — Jesteśmy gotowi na twoje usługi.
Nie, nie, oczy komandora wyraźnie mówiły, że niczego nie pragnie, że mu dobrze i rad jest temu, co go spotyka. Wszak od trzech lat każdego ranka przy wstawaniu życzył sobie spędzić przyszłą noc w grobie. A gdy słońce pięknie świeciło komandor zwykł był mawiać z głębokiem przejęciem; „Jakże miło byłoby umierać w dzień tak pogodny!“ Radośnie też witał śmierć, wreszcie i na niego łaskawą, śmierć przybywającą, by go uwolnić od ciężaru życia.
Ksiądz Judaine zwrócił się do doktora, wzywając jego pomocy, lecz ten odpowiedział z goryczą, powtarzając szeptem kilkakrotnie:
— Niema środka, mogącego mu ulżyć... nic nie mogę uczynić... Człowiek ten jest stracony!
W tejże chwili weszła tutaj stara osiemdziesięcioletnia kobieta, widocznie zabłąkana, szukając drzwi, prowadzących na peron. Podpierając się kijem, czołgała się na wpół zgięta, kulawa i garbata, skurczona starością nędznego swego ciała. Na sznurze, przerzuconym przez ramię dźwigała unoszoną z ukończonej pielgrzymki wielką blaszankę, napełnioną wodą z Lourdes; pragnęła widocznie za pomocą cudownej wody przedłużyć resztki swego żywota, wzmocnić chwiejne swe członki i zachować je od ostatecznego upadku. Przerażająca ta ludzka ruina zatrzymała się teraz i ostatnie błyski jej myśli zbudziły w niej lęk wielki. Patrzała na tego człowieka leżącego, wyprężonego w ostatnich chwilach konania. Po chwili mętne jej oczy zamigotały, w głębinie zapadłych jej źrenic, ujawniło się litosne współczucie, braterstwo starej i cierpiącej ludzkiej istoty dla drugiej, jeszcze od niej mizerniejszej. Zbliżyła się i, drżącemi, skręconemi rękoma, zdjęła z ramion swoich blaszankę i podała ją umierającemu.
Ksiądz Judaine zrozumiał ten giest i widział w tem wyraźną wolę nieba. On, który tak żarliwie modlił się na intencyę pani Dieulafay i nie uzyskał wysłuchania, nową zagorzał wiarą; był najmocniej przekonany: niechaj komandor zamoczy usta w podanej sobie wodzie, a powstanie natychmiast z śmiertelnego swego barłogu. Padł stary ksiądz na kolana i mówił z miłością do konającego:
— Bracie! Bóg nadsyła ci pomoc w osobie tej kobiety... Pojednaj się z Bogiem, pij i módl się, a my złączymy się sercem z tobą i błagać będziemy o zmiłowanie dla ciebie... Bóg objawi ci moc swoją, ześle cud wielki i powstaniesz uzdrowiony, abyś jeszcze przez długie lata mógł żyć na tej ziemi, miłując Go i wielbiąc nieskończone miłosierdzie jego!
Nie, nie, iskrzące się oczy komandora krzyczeć się zdawały: stanowczo nie! On miałby być tchórzliwym na wzór tego stada pielgrzymów, zbiegających się tutaj ze wszystkich stron świata, brnących wśród niewygód podróży i pobytu, by dotrzeć do groty i tam błagać litości, tarzać się w pyle, zalewając się łzami skruchy, by wyżebrać trochę życia: miesiąc, rok, parę lat tego nędznego życia. O nie! Zbyt ceni spokój spływający nań wraz ze śmiercią. Pocóż tamci nie czekali skonu, wygodnie leżąc na domowej pościeli?... Gdy nadejdzie ostatnia chwila, człowiek powinien się odwrócić twarzą do muru i cicho połączyć się z śmiercią.
— Bracie, błagam cię, pij i zaczerpnij życia nowego... Wraz z tą wodą wstąpi w ciebie siła i zdrowie, nabędziesz przeświadczenia o wadze i radości życia... Pij, a przywróconą ci zostanie młodość i rozpocznij życie pełne pobożności! Pij, a powstaniesz, byś mógł chwalić najwyższą dobroć Bożej Rodzicielki, darzącej cię zdrowiem ciała i nawróceniem duszy twej zbłąkanej... Przemawia ona do ciebie ustami mojemi, pij a powstaniesz z niemocy twojej.
Nie, nie, oczy odmawiały, odpychały życie, broniły jego dostępu ze wzrastającym uporem; pojawił się w nich nawet jakby przestrach przed możliwością cudu. Komandor nie wierzył i od trzech lat wzruszał ramionami, gdy mówiono o zdarzających się uzdrowieniach przed grotą. Lecz na tym dziwnym świecie czegóż można było być zupełnie pewnym?... Zdarzały się rzeczy tak nadzwyczajne. A jeżeli wypadkiem ich woda posiada rzeczywiście moc nadprzyrodzoną?... Cóż będzie, jeżeli gwałtem naleją mu tej wody w usta? Jakże okrutną będzie rzeczą żyć jeszcze, żyć, by rozpocząć nowe katusze, ponowić legendę o Łazarzu tym nieszczęsnym i wybrańcu wielkiego cudu, dwukrotnie skazanym na męki żywota. Nie, nie, on nie chce próbować ich wody, nie chce się kusić o dostąpienie cudu, mogącego życie w nim wznowić.
— Pij, mój bracie — powtarzał ze łzami stary ksiądz Judaine — zrzuć zatwardziałość z serca twojego i nie odmawiaj łaski zsyłanej ci wprost z nieba.
I stała się rzecz straszna, ten człowiek na wpół już zmarły, uniósł się na barłogu swoim, zrzucił na chwilę, krępujące go pęta paraliżu, zawładnął językiem swoim, by głosem ochrypłym, wzburzonym trwogą i gniewem, rzucić stanowczo i po trzykroć słowo:
— Nie, nie, nie!
Piotr ujął za rękę starą, trzęsącą się kobietę i poprowadził ku innym wyjeżdżającym pątnikom. Zbłąkana z swej drogi kobiecina nie rozumiała dlaczego ten umierający nie chciał jej daru, dlaczego odmówił wody życiem płynącej, którą ona wywoziła ztąd jako skarb nieoceniony, skarb najwyższy wprost od Boga zesłany ludziom, na pokrzepienie i zażegnanie śmierci, wrogiej każdemu z żyjących. Kulawa, garbata, wlokąca się o kiju osiemdziesięcioletnia starowina znikła teraz w tłumie istot drepczących na miejscu, snujących się wciąż w kółko, lecz spragnionych bytu, łaknących powietrza, słońca i gwaru.
Marya, oraz jej ojciec zadrżeli przed tą grozą pragnienia śmierci i żądzą nicości, objawianą przez konającego komandora. Ach spać, spać i nawet nie marzyć, zatonąć w nieskończoność ciemności, zniknąć na zawsze, czyż może się co równać z podobną rozkoszą! Komandor nie wierzył w życie przyszłe, lepsze, szczęśliwsze, w raj dający równość i wymierzający sprawiedliwość. Łaknął on jedynie snu wiekuistego, nocy, końca nie mającej, radości niebytu. Dreszcz przejął nawet serce doktora Chassaigne, bo i on pragnął życia dokonać, wyczekiwał tej chwili z nieopuszczającem go pragnieniem. Ale on dążył do połączenia się z ukochaną żoną i córką, przedwcześnie zmarłą; wierzył, iż te dwie ukochane przez niego istoty powitają go na progu wieczności. Jakże inaczej byłby sądził o śmierci, wątpiąc w urzeczywistnienie swego marzenia.
Klęcząc dotychczas, ksiądz Judaine podniósł się z trudnością. Zdawało mu się, iż komandor utkwił błyszczące jeszcze swe oczy w stojącą w jego pobliżu Maryę. Ksiądz Judaine chciał to wyzyskać, by ukazać umierającemu przykład nieograniczonej dobroci boskiej, której łaskę odpychał tak zawzięcie.
— Poznajesz tę osobę?... Tak, to ona, to owa nieszczęśliwa chora, którą widziałeś sparaliżowaną jeszcze w sobotę. A patrz, jaka ona teraz zdrowa, piękna i silna... Niebo zesłało na nią miłosierdzie swoje, odzyskała młodość i życie... Czyż nie chcesz dostąpić równego cudu?... Czy wolałbyś, aby ona była zmarła? Czy byłbyś jej radził odepchnąć wodę życiem darzącą?...
Komandor nie był w stanie dać odpowiedzi, lecz oczy jego wciąż uporczywie wlepione były w Maryę, której twarz, jakkolwiek teraz wzruszona, promieniała szczęściem odzyskanego zdrowia, nadzieją dni długich, radością życia; w oczach komandora wzbierały łzy; nabrzmiały niemi powieki, aż wreszcie dwie wielkie krople potoczyły się wzdłuż zastygających już policzków. Zapłakał niezawodnie z myślą o tej zdrowej teraz dziewczynie, przypomnieć sobie musiał wyrażone życzenie w razie uzdrowienia, przyzywał on wtedy drugiego dla niej cudu, aby mogła szczęścia doznać na tej ziemi. Było to rozczulenie się starego człowieka znającego miarę ludzkich niedoli, zapłakał nad ilością bólu i troski, jakie przebyć będzie ona zmuszoną. Ach nieszczęsna! Ileż razy przyjdzie jej pożałować może, że nie zmarła w wiośnie swego istnienia!
Gdy łzy się stoczyły, zaćmiły się oczy komandora, uleciało z nich życie, jakby doznana litość wchłonęła je ostatecznie. Zbliżał się koniec, myśl gasła wraz z tchnieniem. Odwrócił się i umarł.
Doktor Chassaigne usunął Maryę na bok; mówiąc:
— Pociąg odjeżdża natychmiast, śpieszcie się państwo, nie macie ani chwili do stracenia.
I rzeczywiście dolatywały coraz to gwałtowniejsze i donośniejsze szarpnięcia dzwonków, oraz falowanie i ruch tłumu. Doktór Chassaigne polecił dwu tragarzom, by pozostali przy ciele zmarłego komandora, które ztąd zabiorą, gdy odjedzie pociąg, sam zaś poszedł odprowadzić swych znajomych aż do drzwiczek wagonu.
Wszyscy się śpieszyli. Dopędził ich ksiądz Judaine, który pozostał przy nieboszczyku, aby krótką modlitwę nad nim odmówić i błagać nieba o zmiłowanie nad zbuntowaną tą duszą.
Marya, pan de Guersaint, oraz Piotr biegli w stronę swego wagonu, gdy spotkawszy się z doktorem Bonamy, musieli przystanąć, chciał on bowiem przedstawić uzdrowioną wczorajszą tryumfatorkę nieznającemu ją ojcu Fourcade.
— Wielebny ojcze, oto jest panna de Guersaint; ta młoda osoba uzdrowioną została tak cudownie wczoraj, w poniedziałek, trzeciego dnia wielkiej narodowej pielgrzymki tegorocznej.
Ojciec Foucarde uśmiechnął się, jak generał, któremu ktoś z obecnych przypomina o najważniejszem z odniesionych zwycięztw.
— Wiem, wiem... byłem przy tem obecny... Córko moja, pamiętaj, iż Bóg obdarzył cię wyjątkową łaską, idź przez życie, nie zapominając ani na chwilę o głoszeniu chwały przenajświętszego Imienia Jego.
Zwróciwszy się następnie ku panu de Guersaint, winszował mu, jako ojcu szczęśliwemu z odzyskania zdrowia ukochanego dziecka. Pan de Guersaint dumnym się czuł z tych powinszowań, składanych mu od rana, z popularności, jaka go otoczyła niespodziewanie; wszyscy w mieście zajmowali się jego córką, szli za nią i przypatrywali się jej z uwielbieniem, łączącem się z pewną zazdrością; wzbudzone wyzdrowieniem te uczucia towarzyszyły im przez cały dzień dzisiejszy, aż do ostatniej chwili wyjazdu. Dzwonek wzywał podróżnych do odjazdu, lecz pątnicy wciąż jeszcze skupieni w około Maryi, oderwać się od niej nie mogli; zdawało się im, że jest ona wcieleniem chwały tegorocznej wielkiej pielgrzymki, tryumfem wiary, mającym świat napełnić rozgłosem.
Z wielkiem wzruszeniem Piotr zauważył jak żałośnie i w milczeniu spoglądali na Maryę, nieszczęsny mąż i siostra pani Dieulafay. Nie spuszczali oni oczu z Maryi, z podziwieniem patrząc na tak nagłą jej przemianę; piękną i zdrową była obecnie, a wszak przed kilku dniami przybyła do Lourdes na wózku, z którego nie powstawała od lat wielu; chudą była wtedy i cerę miała bezkrwistą, szarą, jak popiół. Dlaczegóż łaska wyróżniła ją przed innymi?... Dlaczegóż łaska niebios nie spotkała raczej ich ukochanej chorej, którą wywożą ztąd w pogorszonym jeszcze stanie?... Przygnębienie ich, oraz wstyd jakiś głęboki zwiększyły się jeszcze; cofali się zwolna czując się paryasami wśród swego bogactwa; ulgę im sprawiło, kiedy tragarze wnieśli skrzynię owiniętą w koronki i jedwabie, wśród których leżało bezwładne ciało ich chorej i wstawili ją do wagonu pierwszej klasy; wsiedli i oni też natychmiast, skryli się przed oczyma ludzkiemi, a jedynym ich towarzyszem był stary ksiądz Judaine, modlący się tuż przy chorej.
Urzędnicy kolejowi wołali: „Wsiadać do wagonów! wsiadać!“ Ojciec Massias, sprawujący posługę duchowną przy białym pociągu, zajął był już swoje miejsce, pozostawiając na peronie ojca Fourcade, wspartego na ramieniu doktora Bonamy. Raz jeszcze Gerard i Berthaud pożegnali się z paniami i Rajmunda wsiadła do wagonu z panią Desagnaux i z panią Volmar; teraz dopiero pani de Jonquière podążyła do swoich chorych, stanęła przy drzwiczkach wraz z panem de Guersaint, Maryą i Piotrem. W ostatniej chwili zawrzał największy pośpiech i zapanował nieład pomiędzy pątnikami, biegli jak szaleni wzdłuż olbrzymiego pociągu, nie mogąc znaleźć miejsc swoich, krzyczeli i strofowali się wzajemnie. Na przodzie pociągu syczała lokomotywa, dysząca parą, lśniła się w odzyskanej czystości, a miedź pokrywająca jej korpus jaśniała, odbijając w sobie promienie dnia pogodnego.
Piotr usunął się nieco, przepuszczając Maryę do wagonu, gdy wtem szarpnął go za rękę nadbiegły pędem pan Vigneron, krzycząc tryumfalnie:
— Przedłużyli mi bilet, przedłużyli!...
Zaczerwieniony, promieniejący pan Vigneron potrząsał po nad głową zdobytym biletem jazdy, i pocwałował w stronę wagonu, gdzie siadła jego żona z synem, by ją uwiadomić o szczęśliwej nowinie.
Kiedy Marya wraz ze swym ojcem zajęli już swoje miejsca, Piotr pozostał jeszcze chwilę na peronie, aby pożegnać się z doktorem Chassaigne, który ucałował go po ojcowsku. Piotr chciał na nim wymódz, by wrócił do Paryża i począł żyć po dawnemu, odnowiwszy swe stosunki lekarskie. Stary jego przyjaciel jednak potrząsał tylko głową:
— Nie, nie moje dziecko, ja tutaj pozostanę... One są tutaj, z niemi się nie rozłączę...
Myśl jego zawsze była przy zmarłej żonie i córce. Po chwili dodał ciszej i z wielką tkliwością:
— Żegnam cię, mój Piotrze!
— Doktorze kochany, nie żegnaj mnie, rzeknij lepiej: do widzenia!
— Nie byłoby to szczere z mojej strony... Komandor miał racyę, twierdząc, iż nic nie ma pożądańszego nad śmierć... tylko, że ja pragnę tej śmierci, która daje początek nowemu życiu.
Baron Suire wydawał rozporządzenia, by zdjęto białe chorągwie zatknięte na przodzie pociągu. Rozległ się teraz stanowczy i rozkazujący okrzyk urzędników kolejowych: „Wsiadać do wagonów, wsiadać natychmiast!“ Na odgłos ten powstał ostatni gorączkowy pośpiech. Na peronie był jeszcze tłum pielgrzymów przybyłych w ostatniej chwili; biegli oni pędem w tę lub inną stronę, pot spływał po strwożonych ich twarzach, wydobywali resztę sił i tchu, by dopaść do wagonów, których odszukać nie mogli.
Pani de Jonquière i siostra Hyacynta liczyły teraz podróżnych i sprawdzały, czy nie braknie im kogoś będącego w ich wagonie i zostającego pod ich opieką. La Grivotte, Eliza Rouquet, Zosia Couteau były obecne. Pani Sabathier siedziała na swojem miejscu naprzeciwko swego męża, który z przymkniętemi oczami wyczekiwał cierpliwie, aby pociąg ruszył z miejsca.
Jakiś głos zapytał:
— A pani Vincent? Czyż nie wraca razem z nami?...
Siostra Hyacynta wychyliła się właśnie przez okno i uśmiechnęła się do doktora Ferrand, stojącego na progu swojego furgonu. Wtem zawołała:
— Otóż i ona!
Pani Vincent przybywała ostatnia, biegła zdyszana, zmieniona i wybladła. Mimowoli Piotr spojrzał na jej ręce. Nie trzymały już one małej chorej Róży. Zmarła dziecina opuściła już na zawsze macierzyńskie łono.
Drzwiczki wagonów zamykały się z trzaskiem jedne po drugich. Wagony były pełne, oczekiwano na sygnał do wyjazdu.
Sycząc i dymiąc, maszyna wydała pierwszy gwizd przenikliwy lekko. Dotychczas przysłonięte słońce, wysunęło się z poza mlecznych obłoków i zajaśniało złocąc maszynę pociągu, która zdawała się być gotową do jazdy w legendowe rajskie krainy. Odjazd ten nie miał w sobie żadnego śladu goryczy, był raczej wesoły, dziecięco spokojny. Można było sądzić, iż wszyscy chorzy uzyskali wyzdrowienie. Wniesiono ich tutaj w tymże samym stanie, w jakim przyjechali, wyjeżdżali wszakże pocieszeni, szczęśliwi, chociażby szczęściem jednej godziny. Żadna między nimi nie panowała zazdrość, nic nie zatruwało braterskiego ich uczucia; chorzy cieszyli się z uzdrowienia innych, szukając w tem dla siebie pewności na przyszłość. Tak, niezawodnie, przyjdzie kolej i na nich, wszak cuda wczorajsze są zapewnieniem cudów jutrzejszych. Rozegzaltowani trzydniowemi modłami trwali dalej w gorączkowem podnieceniu; wiara zapomnianych nie osłabła ani na chwilę; pewni oni byli, iż Matka Boska, pomijając ich w tym roku, nagrodzi ich przy następnej pielgrzymce; odłożyła jeno ich uzdrowienie, gdyż tego wymagało przyszłe ich zbawienie i dobro duszy. Wszyscy ci nieszczęśliwi spragnieni życia, pałali niezłomną miłością, niespożytą nadzieją. Z przepełnionych wagonów rozlegały się szmery rozweselenia, bezmyślna radość, okrzyki, śmiechy. „Do roku przyszłego, wrócimy tutaj, wrócimy!“
Uśmiechnięte i zawsze wesołe zakonnice klasnęły w ręce i rozległ się śpiew dziękczynny „Magnificat“. Osiemset głosów złączyło się w jeden chór potężny, chwałę bożą głoszący.
Magnificat anima mea Dominum...
Naczelnik stacyi rzucił dokoła spojrzenie, a zapewniwszy się, iż wszystko w porządku, opuścił ręce i dał sygnał, by ruszano. Znowu maszyna gwizdnęła i szarpnąwszy, potoczyła się naprzód, ciągnąc za sobą długi szereg wagonów w kraj słoneczny, promienny. Ojciec Fourcade pozostał na peronie; opierał się mocno na ramieniu doktora Bonamy, ból nogi coraz mocniej mu dokuczał, wszakże skinięciami głowy i uśmiechem żegnał odjeżdżającą swoją dziatwę. Berthaud, Gerard baron Suire — tworzyli drugą grupę, a nieopodal od nich doktor Chassaigne i pan Vigneron powiewali chustkami za odjeżdżającym pociągiem. Przez drzwiczki uciekających w dal wagonów, wychylały się uśmiechnięte twarze podróżnych, powiewających również chustkami, które pęd powietrza kierował w stronę pozostających. Pani Vigneron nagliła Gustawa, by wychylił bladą swoją twarzyczkę. Długo można było jeszcze widzieć pulchną rączkę Rajmundy, ślącej pożegnanie. Najdłużej wszakże pozostała przy oknie Marya, chcąca poglądać na Lourdes, dopóki nie zniknie jej stopniowo w morzu zieloności.
Pociąg mknął tryumfalnie przez słoneczny krajobraz i znikł jaśniejący, rozbrzmiewając śpiewem:
Et exultavit spiritus meus in Deo salutari meo.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.