Męczennica na tronie/Część III/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Męczennica na tronie
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Niewiele czasu potrzeba było wyśmianej, wygwizdanej, okrzyczanej w początkach Poisson, aby piosnki uszczypliwe zmieniły się w ody na jej pochwały i uwielbienie. Za rydwanem swoim zwycięskim wiodła już wodza ludzi, którzy opinji publicznej ton nadawali — Voltaire’a. Zastęp jej przyjaciół rósł z dniem każdym.
Maurepas napróżno strzelał złośliwemi i cynicznemi epigramatami; pobożni ludzie napróżno gorszyli się jej samowolnem wyrwaniem się mężowi; d’Argenson i Orry szemrali na rozrzutność króla, który wszystkim zalecał oszczędność, a dla niej rozsypywał krocie. Potwarze, obelgi, szyderstwa rozbijały się o jedno wielkie znakomite dzieło, jakiego dokonała pani d’Etoiles, przemianowana na margrabinę de Pompadour... Król — nudzić się nie miał czem: nowa metresa nie dawała mu wytchnienia ani spoczynku, nie pozostawiała go ani na chwilę samemu sobie i nudzie. Czyhała na niego, porywała, wciskała się wszędzie, a wkońcu stała się tak potrzebną, jak powietrze do oddychania.
Nieznacznie rozpostarła swoje panowanie na wszystkie strony, owładnęła ludźmi, potrafiła pozbyć się nieprzejednanych, poodsadzała niechętnych, ujęła najzaciętszych, olśniła nawet tych, którzy poczęli od sarkazmów, a kończyli na ekstazie.
Za jej wozem triumfalnym szli poeci i kroczyli filozofowie.
Osobliwa rzecz, metresa królewska była z uwielbieniem dla królowej. Poeta jej nadworny, który był razem poetą Fryderyka II, zarówno śpiewał chwałę faworyty i majestat męczennicy. Pompadour stała na straży, aby jej oszczędzać cierpienia, aby ją od lekceważenia obronić, dawała przykład uwielbienia dla jej cnoty... Te objawy głośne, w których szczerość wierzyła królowa, zmuszały prawie do wdzięczności, do powstrzymywania delfina, niekiedy nawet do stawania w obronie nowej margrabiny. Syn zżymał się na to postępowanie matki, ale kochał ją i szacował tak, że się w niczem sprzeciwiać nie śmiał. Większość też wyrzucała królowej Marji pobłażliwość zbytnią, nie pomnąc na to, że tyle już wycierpiała, iż do walki czynnej wkońcu sił zabrakło. Królowa stawiła tylko opór bierny i za cały swój oręż miała cierpliwość.
Księżna de Luynes, prezydent Hénault bronili Marji, a przynajmniej zapobiegali, ażeby zbytniej powolności na złe nie tłumaczono. Pompadour zaś małemi przysługami, wielkiem poszanowaniem w obejściu się, drobnostkami szczególniej starała się utrzymać w łaskach królowej, które najaw wychodzić nie śmiały, bo się z nich nielitościwie wyśmiewano... Nie było dnia prawie, ażeby oskarżana o zbytnie uleganie faworycie, o uzuchwalanie jej nie była zmuszoną tłumaczyć się przed delfinem i córkami.
Pompadour nie zaniedbywała czynić głośnem swojego uwielbienia dla królowej, a chlubić się najmniejszą oznaką dobrego jej dla siebie usposobienia. Wszystko to mistrzowsko było prowadzone, ale nie w jednym stosunku swoim do królowej, owa prostaczka nieokrzesana, którą miano uczyć obyczaju i ogłady, okazała się godną walczenia z najwytrawniejszymi intrygantami.
Począwszy od spraw prywatnych, nieznacznie wślizgała się w kierowanie publicznemi, dopomagając, wyręczając w nich króla, oszczędzając mu często przejść nieprzyjemnych, a w istocie wyrywając z rąk wodze.
Wszystkie środki owładnięcia ludźmi dobre jej były, począwszy od pochlebstwa aż do zalotności i obietnic na przyszłość, które ambicję obudzały. Tak samo do pozbycia się nieprzyjaciół, nigdy zbytniej nie używając srogości, nie posługując się zemstą, umiała niepostrzeżenie zastawiać sidła i ku nim ich napędzać. Wszystko to działo się częstokroć tak, iż ani król, ani nikt nie dostrzegał jej zabiegów, nie domyślał się celu obrotów, aż gdy rzecz została dokonaną.
Jawna niechęć i nieprzyjaźń wypowiedziana jej przez Richelieu’go, który wojnę przeciwko niej prowadził, musiała się dać złamać i uległa tak powolnemu, umiejętnie stopniowanemu pozyskiwaniu go, że sam on nie postrzegł, jak został rozbrojony.
Zamiast, jak inne jej poprzedniczki, zamykać króla w ciasnem kółku małych rozrywek, Pompadour podbudzała go do polityki czynnej, do szukania rozgłosu, do przypodobywania się zazdrosnym o sławę Francji.
Na zwalczenie nudów królewskich, które się zdawały nieprzezwyciężonemi, coraz nowe umiała wynajdywać środki, nie dając mu spoczynku na chwilę.
Ponieważ król i królowa głęboko byli przejęci religijnemi uczuciami, a u dworu wszystkie praktyki religijne ściśle były obserwowane, muzyka kościelna nie była też zaniedbaną. Pompadour z kościoła potrosze zrobiła teatr. Śpiewała sama, znalazła piękne głosy wśród arystokracji i na scenie. Wszystko to w czasie postu bawiło króla, a od tych prób krok tylko już zostawał do utworzenia teatru amatorskiego na dworze. Samego króla potrafiła tem zająć i obudzić w nim ciekawość.
Teatr ten gabinetowy, w salce zawierającej zbiór medalów, rozpoczął się naturalnie sztuką Voltaire’a: „Synem marnotrawnym“. Nie marzono nawet o tragedji, operetkę i balet przybierając w pomoc sobie.
Jak dla kuchmistrzującego króla musiano srebrne kuć rondelki, tak dla Pompadour cały przybór teatralny na królewskiej postawiono stopie.
Pomijając aktorów i kierowników, nauczycieli, kopistów, starczyło mu ledwie siedmiu krawców i garderoba od złota i najdroższych bławatów. Składy jego ze wspaniałością królewską były zaopatrzone.
Tymczasem Marja Leszczyńska z grubego płótna szyła sama koszule dla ubogich, a bawełnicy na pościele musiała żebrać u konfiskujących kontrabandę urzędników komory.
W cichym i biednym saloniku królowej maleńkie kółko spędzało godziny długie, jednostajne, samotne, i nikt nie starał się tu dobić i wcisnąć, — gdy około teatru wyprzedzano się z największem poniżeniem, aby wstęp uzyskać, którego zazdrośnie wzbraniano. Opowiadano, że Pompadour miała raz zuchwale drzwi zamknąć przed marszałkiem de Noailles i księciem Contim! Role lokajów grać się dobijały największe imiona. Znaczny jeden dygnitarz garderobianie faworyty dla jej kuzyna obiecywał stopień w wojsku, jeżeliby krewnemu jego podrzędną rolę wyrobiła w „Tartufie“!
Lecz teatr był tylko zabawką. Pompadour panowała wkońcu nie tylko nad życiem króla prywatnem, ale nad jego polityką, wyborem ludzi, którymi się posługiwał, najmniejszym ruchem i najtajniejszą myślą. Jeden Maurepas, który się tem chlubił, iż nie uległ nigdy i nie uląkł się żadnej kobiety, był dotąd niezwyciężonym. Wojna z nieprzyjaciółmi jawnymi wkońcu się ograniczyła do niego jednego. Delfin wprawdzie i królewny na każdym kroku starały się okazywać jej wzgardę i wstręt, ale królową mając za sobą, postępowanie ich też przypisywała natchnieniu i poduszczaniu pana de Maurepas.
Walka z nim była już na tym stopniu, iż nie mogła się niczem innem skończyć, tylko upadkiem jednego z przeciwników.
Stary pochlebiał sobie, iż on przecie królowi potrzebniejszym będzie, niż łatwa do zamienienia metresa, którą powinien się był znudzić.
Ludwik XV przez jakąś fantazję, milcząc, tolerował zażartą wojnę pomiędzy faworytą a ministrem, można było przypuszczać, że go to bawiło.
Na cokolwiek skarżyła się Pompadour przed królem, Maurepas był przyczyną wszystkiego. On miał podburzać delfina do najboleśniejszych dla niej przycinków, on ośmielał i popychał królewny, on buntował przeciw królowi duchowieństwo, on szerzył plotki uwłaczające monarsze, zachęcał do buntów i dawał przykład nieposzanowania woli panującego.
Skarg tych król zwykle słuchał milczący, a najczęściej przerywał je, zapytując o coś lub kogoś zupełnie rzeczy obcego; — ale wrażenie pozostawało... Pamięć miał doskonałą.
Na wieczerzy w małych apartamentach, gdzie swoboda słowa była większą, niż zwykle, wobec króla, hrabiny d’Estrades, pani Pompadour rozerwawszy bukiet z białych hiacyntów, rozrzuciła sobie kwiaty pod nogi. Maurepas, który był przytomny, dopuścił się z tego powodu zjadliwego dowcipu, śmiertelnie obrażając nim piękną faworytę. Poprzysiężono mu zemstę.
Maurepas uchodził za autora złośliwych piosnek przeciwko faworycie. Poleconem było wyśledzić ich autora. Maurepas zwlekał ze spełnieniem rozkazu.
Nazajutrz Pompadour pojechała sama do niego z zapytaniem, kiedy nareszcie dowie się imienia tego, który owe piosnki pisał?
— Gdy się o nim dowiem, doniosę o tem królowi — odparł zimno Maurepas.
— Wpan nie szanujesz wcale tych, których król kocha — rzekła na to faworyta.
Maurepas, mierząc ją wzrokiem zuchwałym, rzekł dobitnie:
— Zawszem je szanował — jakiegokolwiek były rodzaju.
Na tem skończyła się rozmowa, którą Pompadour nadaremnie przedłużyć się starała.
Tegoż dnia, gdy się już wieść rozeszła, iż Pompadour sama jeździła do swojego wroga, przebłagać go usiłując, winszującej mu tych odwiedzin marszałkowej de Villars odpowiedział Maurepas:
— Tak jest, dziś rano była u mnie margrabina. Zła to dla niej przepowiednia.... Przypominam sobie teraz, że pani de Mailly na dwa dni przedtem, gdy wygnaną być miała, odwiedziła mnie także. Ja dla nich wszystkich jestem nieszczęścia zwiastunem.
Do najwyższego stopnia rozjątrzona przeciwko zuchwałemu przeciwnikowi, Pompadour natychmiast porwała z sobą króla w podróż do zameczku de la Celle, samotnej ustroni, gdzie od wszelkiego wpływu obcego był zabezpieczony. Minister tymczasem triumfujący jechał na wesele.
Tu Pompadour nie dała na chwilę spocząć królowi, nieustannie się skarżąc. Maurepas z ust jej nie schodził.
— Trzeba być tak ślepym, jak ty, — mówiła mu — aby grożącego nie widzieć niebezpieczeństwa. — Maurepas jest wszystkich spisków głową, sercem, kierownikiem! Jeżeli delfin ośmiela się być nieposłusznym, gdy królewny się buntują, jeżeli lud bezkarnie śpiewa przeciwko panu swojemu paszkwile, jeżeli plotki niedorzeczne się szerzą, nikt temu nie winien tylko on... On to czyni jawnie, chwali się tem! Wszyscy wiedzą, że, inaczej nie mogąc, pozbył się Châteauroux trucizną... Wiem na pewno, że i mnie ten sam los czeka.
Przyznała się potem, że co noc cyrulik z lekarstwami i antydotami przeciw truciznom sypiał w bliskości, tak była pewna, że jej Maurepas przy którejś wieczerzy zada truciznę.
Król z tego śmiał się w początku, ale Pompadour płakała. Nazajutrz znowu dowodziła, jak okropnie złym przykładem był bunt Maurepas’a przeciwko tym, których król kochał. Po całych rankach, on, obcując z delfinem, wpajał w niego to przekonanie, że powinien był walczyć przeciw ojcu jawnie, dopókiby na swojem nie postawił i metresy nie wypędził. Zmęczony wkońcu Ludwik XV, mięknąć zaczynał, przyznając, że Maurepas jest zbyt zuchwały, ale też niezmiernie potrzebny.
Pompadour dowiodła mu, że zawsze więcej szkodził, niż pomagał, wszystko się nie wiodło, zawsze przez niego.
I nazajutrz z de la Celle szedł już rozkaz do Maurepas’a, polecający mu natychmiast oddalić się do Bourges i pod utratą łaski pańskiej pozostawać tam aż do dalszego rozporządzenia.
Odbierając list, stary uśmiechnął się szydersko.
— D’Argenson — zamruczał — nie będzie dowcipkował jak ja, ale odziedziczy po mnie potrzebę pozbycia się tej intrygantki.
Pozbycie się Maurepas’a było triumfem wielkiego rozgłosu, zwycięstwem ogromnego znaczenia.
Królowa, której wiadomość o tem przyniosła księżna de Luynes, zawołała żywo:
— Widzisz, księżno moja, chciano ode mnie, abym ja bezsilna porywała się do walki z nią, gdy ona jednem dmuchnięciem takich olbrzymów obala!
— Tak, kochana matko, — przerwał nadchodzący w tej chwili delfin, który żałował Maurepas’a, — ale od ciebie nie wymagał nikt, abyś ty ją zwyciężyła, tylko, abyś stanęła do walki. Ty zaś dałaś się ująć jej pięknym słowom i w oczach tłumu wyglądasz, jakbyś nie tylko pobłażała złemu, ale pomagała do niego.
Nie miał czasu dokończyć delfin, gdy spojrzawszy na matkę, łzy dostrzegł na jej oczach i upadł przed nią na kolana, przestraszony tem, że on — dziecko jej — śmiał dawać matce naukę.
— Przebacz mi! — zawołał, nogi jej całując — przebacz! uniosłem się.
— A ja ci nic do przebaczenia nie mam — odpowiedziała, spuszczając oczy, królowa. — Jestem w istocie winną — zawczasu należało mnie o tem ostrzec. Tak jest, zgrzeszyłam pobłażaniem, milczeniem, obawą cierpienia, małością ducha.
Księżna de Luynes, oburzona, usta jej zamknęła.
— W. król. mość zawsze najłatwiej obwiniasz siebie, — rzekła — ale ja od początku świadkiem byłam wszystkiego, ja pośredniczyłam, ja też winna jestem, a może najwinniejsza.
Urywek tej rozmowy, która się często powtarzała, tym razem nagle przerwanej, długo brzmiał w pamięci biednej pani, która się obawiać zaczęła prostej nawet wzmianki imienia Pompadour, tak ona jej wielki ów grzech pobłażania niecnocie przypominała.
W tej walce metresa małemi nader, zaledwie dostrzeżonemi ustępstwami zdobywała sobie coraz większą siłę.
Gdy teatr amatorski rozpoczynać się miał od skromnych bardzo koncertów muzyki kościelnej — na wyraźne jakoby żądanie królowej, ażeby ją czemś z muzyki świeckiej, teatralnej przeplatano, Pompadour miała zuchwalstwo wystąpić z arją „Triumfu Armidy“, która wydała się wszystkim tak obrachowaną aluzją do położenia jej własnego, że królowa nawet uczuła ją i zabolała. Nie było to z pewnością ani obmyślanem, ani przygotowanem, ale musiało dotknąć królową, której niewdzięczna margrabina urągowiskiem za jej łagodność płaciła. Nie omieszkano znowu wyrzucać Marji pobłażania, ale strwożona de Luynes postarała się o to, aby obwiniona wytłumaczyła się i oczyściła.
Teatr rozwijał się świetnie, kosztownie, rujnująco, ale król się nim bawił. Tego za drogo opłacić nie było można. Do aktorów z mężczyzn liczyli się książę d’Orleans (naówczas jeszcze de Chartres), książęta d’Ayen, de Nivernois, hrabiowie Duras, Maillebris, Langeron, margrabia de Courteveaux, d’Entragues, naostatek i książę de Coigny. Pomiędzy aktorkami odznaczały się księżna de Brancas, pani Trusson ze dworu delfinowej, pani de Pons, de Livry, a na ich czele pani de Marchais kuzynka faworyty, która była naprzód za synem Bineta, koniuszym króla, a potem za panem d’Angivilliers.
Król sam, choć miał przed sobą przykład Ludwika XIV, występującego na scenie, pamiętny jednak na powagę swoją, nie dał się nigdy wciągnąć do niczego więcej nad prosty kontredans.
Teatr margrabiny tak zajmował go jednak, że dla okazania powolności ojcu, coraz więcej zniechęcanemu, delfin nawet z żoną musiał się na nim pokazać pomiędzy widzami. Przedstawienie tak się powiodło, iż po niem dano operę w jednym akcie „Erygonę“. To podobało się królowi do tego stopnia, iż ośmielił się na powtórzenie jej zaprosić królową! (d. 22 marca r. 1747).
Było-li to pomysłem własnym jego, czy myślą poddmuchniętą przez margrabinę? — pozostało tajemnicą. Zaproszenie nieprzewidywane, które spadło jak piorun, sprawiło wrażenie ogromne. Królowa była niem przerażona. Pójść posłusznie, znaczyło potwierdzić wszystkie głoszone wieści o niesłychanem pobłażaniu dla margrabiny; oprzeć się, mogło wywołać straszny gniew króla. Bytność delfina z żoną usprawiedliwiała królową... teatr należał do króla.
Przez cały dzień, poprzedzający widowisko opłakane, ściągali się na naradę do królowej jej przyjaciele: nie odstąpiła na krok przyjaciółki księżna de Luynes, nie odchodził prezydent Hénault, wezwano nawet duchownych, królowa posłała po księdza Biegańskiego i po Włodka.
Jezuita, posłyszawszy, o co chodzi, złożył ręce w milczeniu i oczy błagalnie podniósł ku niebu. Włodek zakrzyknął oburzony, iż na to nigdy w świecie zgodzić się nie można... Ale narada przedłużyła się potem, gdy królowa z boleścią wyznała Włodkowi, iż do uczynienia królowi przykrości nie ma ochoty ani siły. Jezuita nie widział w tem nic zdrożnego; królowa dowodziła, że po wszystkich ofiarach, na jakie ją los naraził, ta się do najboleśniejszych liczyć nie może. Włodek więc ulec musiał.
Królowa z początku myślała upozorować swoją nieobecność nagłą chorobą, ale i tego się później wyrzekła. Córki towarzyszyć jej miały, a te wiodła złośliwa ciekawość. Posłuchać więc postanowiono; ale królowa szła jak na pręgierz skazana.
Był to jeden z najświetniejszych wieczorów teatralnych, na którym obok Ludwika XV, promieniejącego jeszcze życiem pobudzonem, widziano królową zwiędłą, skromnym strojem i pokorną postawą protestującą przeciwko przepychowi, z jakim się popisywała faworyta, delfina z brwią nachmurzoną, który musiał stawić się dla żony, pod pozorem choroby nieprzytomnej widowisku, a obok nich sławnego Maréchal de Saxe, książąt Luynes, marszałków de Duras, księcia d’Aumont, Noailles’ów i najgłośniejsze imiona Francji, przyklaskujące triumfowi margrabiny.
Król szczególniej był zachwycony; królowa zdawała się też ujętą talentem artystów improwizowanych i skromnością, z jaką przyjmowali dowody uwielbienia, któremi ich osypywano.
Tak zwycięska na wszystkich prawie polach, na których się walka wywiązywała, Pompadour, mimo to nieustannie czuwać musiała, bo wiedziała bardzo dobrze, iż najmniejszy dowód ostygnięcia króla, mógł być dla niej znakiem upadku.
Czyhano na to i spodziewano się tego co chwila. Utrzymać przy sobie ostygłego i w najwyższym stopniu zużytego człowieka było zadaniem, któremu tylko Pompadour podołać mogła, bo gotowa była nawet do takich posług, jakichby się żadna inna nie podjęła.
Wszystko to, co się działo wśród dworu, około króla, pod jego bokiem, nie dałoby spocząć i opamiętać się każdemu innemu temperamentowi i umysłowi poważniejszemu. Wojna, przymierza, zwroty w polityce, ruina finansowa, zatargi z duchowieństwem, z parlamentem — starczyłyby na wyczerpanie sił monarchy, któryby na to siłami szafował. Ludwik XV z osobliwem lekceważeniem zdawał się to wszystko zostawiać jakiemuś biegowi fatalnemu. Więcej go czasem obchodziła skarga naprzykrzona faworyty, niż protest parlamentu, niż opór episkopatu, niż powszechne umysłów podrażnienie, odbijające się w pamfletach, paszkwilach i piosenkach.
Sprawy istotnie ważne i wielkie nudziły go i przygniatały, a teatr margrabiny doskonale od nich odrywał. Męczeństwo królowej, opuszczenie jej tak bijące w oczy nie obudzało w nim ani sromu, ani współczucia dla ofiary. Niechęć delfina, miotanie się biednych córek czasem go niecierpliwiły, częściej niemal stanowiły dla niego rozrywkę.
Około króla wrzało czasem, kipiało, groziło wybuchem; jemu ten zamęt był jakby elementem niezbędnym do życia.
Dwoista polityka, jawna i skryta, niepoliczone miłostki i fantazje, wojna, triumfy, klęski, wszystko to kamiennego człowieka nie wyczerpywało.
Obok tej gorączki, która z nim przenosiła się wszędzie, gdzie z faworytą szukał nowej rozrywki albo chwilowego wypoczynku, nic większego nie mogło stanowić kontrastu nad to życie, jakie się powoli wyrobiło około „dobrej królowej“.
Ona i rodzina stoją obozem osobnym przeciwko Pompadour. Delfin, oraz nieznużona, zajadła Adelajda bronią interesów swoich przyjaciół; królowa zupełnie znika w cieniu. Położenie to, z którem długie już lata cierpienia obyć się dozwoliły, przystawało tak dawnemu trybowi życia Leszczyńskiej, temperamentowi jej i charakterowi, iż teraz może, rozczarowana, na żadne inne zmienićby go nie chciała. W tem ciasnem kole, jakie sobie zakreśliła królowa, była swobodną, a nie mając wymagań wielkich, umiała sobie starczyć tem, co jej dawano lub co sobie z pomocą prezydenta wyprosić mogła.
Życiu temu męczennicy nie brak niekiedy pociechy. Król Ludwik XV czuł to i wiedział, że polityka jego, postępowanie, obyczaje, fantazje obudzały przeciwko niemu opinję całego narodu, z którą musiał walczyć; królowa miała dowody tego codziennie, że ją czczono i cnotę jej cenić umiano. Lud zwał ją „dobrą królową“, jeszcze, gdy „le bien aimé“, Ludwik, niegdyś istotnie „ukochany“, stał się wstrętliwym. Nie ubiegała się ona wcale o to uznanie, nie ukazywała się publicznie, skrywała ze swoją pobożnością i dobremi uczynkami, ale o nich wiedzieli wszyscy, czuli ją w delfinie, którego każde słowo, powtarzając z ust do ust, dawały sobie tłumy; jej narzędzie widziano w Adelajdzie, jej natchnienia szukano we wszystkich królewnach, które zyskiwały w miłości narodu tyle, ile ojciec tracił.
Wśród rodziny swojej nawet i dzieci królowa była odosobnioną, nie zawsze mogąc pochwalać śmielsze występowanie przeciwko królowi, ani nawet ścierpieć głośnego narzekania na to, czego wolała nie widzieć, gdy zapobiec nie mogła.
Ludwik XV od zbyt czujnych oczu uchodził najczęściej razem z margrabiną do wybranych przez nią i nagle ukochanych a równie prędko porzucanych chwilowych rezydencyj: do Crécy, które było trochę za odległe od Wersalu, potem do la Celle, do Montretout i najulubieńszego Bellevue. Królowa przesiadywała stale, zamknięta w swoich pokoikach, w Paryżu lub Wersalu, niekiedy tylko odwiedzając z przyjemnością swoje karmelitki w Compiègne.
Mniejsze jej pokoje w Wersalu składały się z salonu, gabinetu i oratorjum, których urządzenie skromne i prawie ubogie charakterowi jej odpowiadało. Salon zawsze jeszcze zalegały porozrzucane roboty do kościołów i dla ubogich; w kąciku tylko stał klawicymbał, na którym otwarte czasami pokazywały się kantaty Moncrifa, operetki Rameau i pieśni pobożne polskie. Tych pieśni zachowywanie i bawienie się niemi wspominają pamiętniki współczesne... Zapewne pomiędzy niemi być musiały pisane przez ojca, który się poezją zabawiał. Stoliki oddzielne do rysowania, do pisania, maleńka drukarnia ręczna, kwiatki, obrazki dopełniały umeblowania salonu.
Współczesny opis wymienia jeszcze przyozdabiającą salon wazę, ofiarowaną przez marszałka de Nangis, rękopis, pamiątkę po kardynale de Fleury, pagodę porcelanową z wierszami pani de Boufflers. U jednego okna umieszczona bibljoteczka mała zawierała wybór poezyj ulubionych królowej, a między niemi i wiersze przyjaciółki księżny de Luynes. Pamiątki od ojca, od matki, od babki, od Tarły, po Karolu XII otaczały ją wspomnieniami miłemi i uspokajającemi.
W oratorjum ściany były okryte drewnianemi taflami ciemnej barwy; zdobiły je tylko bukiety kwiatów naturalnych i wizerunków świętych. Zużyty, skromny, drewniany różaniec, pewnej pobożnej siostry szpitala św. Wincentego w Wersalu, zachowywała tu królowa jako pamiątkę świątobliwej, pokornej sługi Bożej. Najmniej trzy godziny codziennie spędzała tu królowa sama, w skupieniu ducha, pogrążona w modlitwie.
Dwór zgromadzał się zwykle około godziny szóstej. Zabawką jego powszednią była gra w loteryjkę, zwaną cavagnole, która, przeplatana muzyką i rozmową, trwała niekiedy do godziny dziesiątej. Następnie przechodziła królowa na wieczerzę do ks. de Luynes, ilekroć większego stołu nie było. Tu oprócz gospodarzy znajdowała zazwyczaj panie de Villars, de Chevreuse, pp. Maurepas, kardynała Tencina, de Luynes, prezydenta de Hénault, Moncrifa, a w ostatku i Fontenella, który, pomimo podeszłego wieku, miłym być umiał w towarzystwie.
Rozumie się, że Voltaire, wyproszony z Luneville’u, nie pokazywał się tu nigdy, ale zawsze wielbicielem królowej się głosząc, przypominał się wierszami, naprzemiany służącemi królowej i faworycie. Dowcipna przyjaciółka filozofa fernejskiego, pani du Deffand, mająca wstęp do salonu ks. de Luynes, tu poznała królową, której portret odmalowała później pod nazwiskiem Temiry...
Oto wyjątki z niego:
„Temira ma wiele dowcipu, serce czułe, humor łagodny, twarz interesującą. Wychowanie pozostawiło w jej duszy pobożność prawdziwą, która stała się w niej uczuciem, rządzącem wszystkiemi innemi. Temira kocha Boga, a po nim zaraz wszystko, co tylko jest kochania godnem; umie godzić rzeczy przyjemne z poważnemi, zajmuje się niemi pokolei, a czasem łączy je razem. Cnoty jej, rzec można, są zarodem i szczytem jej pasji (?). Łączy z czystością obyczajów uwielbienia godną czułość nadzwyczajną; z największą skromnością chęć podobania się, któraby sama starczyła, aby cel osiągnąć. Rozsądek ułatwia jej odkrycie wszystkich przywar i odczucie wszystkich śmieszności; jej dobroć i miłosierdzie dozwalają znosić je bez niecierpliwości, a rzadko się z nich uśmiechnąć. Uprzejmość ma tyle władzy nad Temirą, że ją często skłania do pobłażliwości dla wielkich nawet przywar. Szacunek ma dla osób najcnotliwszych, pociąg ku tym, które są miłe. Ta słabostka, jeżeli ją tak nazwać można, czyni może właśnie Temirę tak uroczą. Kto ma szczęście znać ją, wszystkoby poświęcił dla niej... Nadzieja podobania się nie wydaje się naówczas urojeniem. Poszanowanie, wzbudzane raczej przez jej cnoty nie zaś dostojeństwa, nie ostudza ani odrętwia duszy i zmysłów. Zachowuje się przy niej zupełną umysłu swobodę, a zawdzięcza się to przenikliwości jej i delikatności. Pojmuje wszystko tak łatwo, tak głęboko, że nietrudno jest myśli swoje jej przelać, nie przekraczając względów nakładanych przez godność. Zapomina się, widząc Temirę, że są inne wielkości i inne dostojeństwa nad te, które nadają uczucia. Nieraz się oddaje złudzeniu, że między nami a nią niema innej różnicy położenia nad istotne zasługi; lecz nadchodzi przebudzenie okrutne, przypominając, że ta Temira, tak miła, tak doskonała, jest...“
W obrazku tym, subtelnie cieniowanym, widać powszechnie królowej czyniony zarzut pobłażliwości dla osób miłych i ujmujących uprzejmością, to jest dla Pompadour... Pani du Deffand, wielbiąc królową, musiała też opinji powszechnej uczynić ustępstwo i nie broniła obwinionej. Obrazek ten, puszczony w świat, pierwszy Włodek zawiózł do Luneville’u, a stary król nie dostrzegłszy ukrytego w nim żądełka, uradował się nim wielce i choć du Deffand była przyjaciółką Voltaire’a, powziął dla niej szacunek... Nie jedna ona uważała Marję Leszczyńską za istotę niepospolitą umysłem i wykształceniem; unoszono się powszechnie nad wielką umiejętnością w prowadzeniu rozmowy, którą odznaczała się królowa. O politykę, intrygi dworskie, o to, co tylko drażnić mogło, a czego naówczas tak trudno było uniknąć, nigdy nie dozwalała potrącić, a chociaż u zjadliwych dowcipnisiów uchodziła za prostoduszną, nie zbywało jej na bardzo trafnych słówkach i odpowiedziach.
Niektóre z nich przywodzą jej biografowie, jak naprzykład czysto francuskie zwrotem swoim słówko, na wzmiankę o marszałku de Saxe:
— Jakże to boleśnie nie móc odmówić choćby jednego „de profundis“ za tego, który tyle razy zmuszał nas śpiewać „Te Deum!
Dostojność królewska nie przeszkodziła Marji zbliżać się i spoufalać z ludźmi z gminu, z prostaczkami, których naiwność urok jakiś dla niej miała. W Fontainebleau żyła podstarzała wiejska dziewczyna uboga, która miała prawo wchodzić do królowej, kiedy chciała. Była ona pośredniczką w rozdzielaniu jałmużn i zasiłków, których niezmierną moc rozdawała ciągle Marja. Dobroczynność ta poskutkowała jako przykład na jej dzieci, a poczęści nawet na męża. Mając szczególne nabożeństwo do Serca Jezusowego, wyrobiła u Klemensa XIII ustanowienie we Francji dnia świątecznego, przeznaczonego na szczególne nabożeństwo do Serca Zbawiciela. Ona to z królem Stanisławem pierwsze dwa ołtarze wzniosła na cześć Serca Jezusowego w Wersalu i w katedrze w Touln, a z synem delfinem postawiła pierwszą kapliczkę na cześć Matki de Chantal. Ale zakłady pobożne i dobroczynne, do których się przyłożyła, policzyć trudno.
Pobożność ta gorąca, nieustanna, w dziwnej często sprzeczności być musiała z tonem, z mową, ze sposobem wyrażania się córek, które ojciec dla własnej zabawy zmuszał do posługiwania się najgminniejszą, najzepsutszą mową przekupek i ulicy, w ich ustach pobudzającą go do śmiechu.
Imiona najdziwaczniej brudne nadawszy własnym dzieciom, nie mógł się potem dziwować, dowiadując się, że pani Adelajda margrabinę Pompadour zwała „Maman Catin“.
Pod tem nazwiskiem chodziła ona u całej rodziny, i delfin go także używał.
Ze wszystkich dzieci Marji Leszczyńskiej Adelajda była najmilszą, najwięcej miała siły charakteru i niepodległości. Była nieuchodzoną, niepohamowaną, wiecznie rozgorączkowaną istotą, o którą matka mieć musiała nieustanne troski, ale z której zarazem miała i prawdziwą pociechę.
Pamiętniki współczesne pełne są opowiadań o niej, które zmyślonemi być nie mogły, bo są tak nieprawdopodobne i dziwaczne, że zmyślający na karb córki królewskiej nicby podobnego utworzyć nie mógł.
Miała naówczas lat jedenaście, gdy raz zerwawszy się w nocy z łóżeczka, wdziała spódniczkę, sukienkę, włożyła do kieszeni woreczek ze czterdziestu luidorami i, gdy wszyscy uśpieni byli dokoła, na palcach wyszła z sypialni. Przebiegła potem całą galerję i miała już wydobyć się z pałacu wersalskiego do ganku, przy którym czekał na nią koń osiodłany, gdy jedna z pokojówek dogoniła zbiegłą i gwałtem odprowadziła do sypialni. Zapytana o powód nocnej wyprawy, odparła, że chciała stanąć na czele wojsk ojca, aby bić Anglików, dopókiby ich króla w niewolę wziętego nie odprowadziła papie. Oprócz tego najnaiwniej w świecie mówiła, że najznaczniejszych generałów miała zgładzić sposobem, jakiego Judyta użyła przeciw Holofernesowi.
Jak delfin gniewał się, iż go nie posłuchano, gdy nakazał posłać, aby się wiatr uciszył, tak ona nie znosiła, aby się jej ktokolwiek bądź sprzeciwił, gdy co postanowiła.
Ze wszystkich córek Ludwika XV Adelajda ani na chwilę nie była oddaną na wychowanie do klasztoru. Mając naówczas lat siedem, rzuciła się do nóg ojcu, rozpłakała, i pozwolił matce zatrzymać ją przy sobie.
To nadzwyczajne powodzenie, które winna była sobie, musiało księżniczkę Adelajdę ośmielić i uczynić samowolną. Ojciec się jej nie sprzeciwiał, bo go bawiła niezmierną żywością i swobodą słowa; matka pieściła ją i cieszyła się jej rozumem; dwór powtarzał jej dowcipy złośliwe przeciwko faworycie. Adelajda nawykła do wypowiadania myśli otwarcie, głosiła to, czego drudzy powiedzieć nie śmieli. Noszono ją więc na rękach.
Ona ruch i życie wlewała w dwór matki, brała na siebie wszelki opór i odpowiedzialność zań, delfinowi dodawała męstwa, kierowała nim, pośredniczyła, gdy kogo zjednać potrzebował, słowem, była sprężyną wszystkiego, co się przeciwko metresie knuło i osnuwało.
Gdy królowa, w której przemagała łagodność i wstręt do gwałtownego występowania, nieśmiało i niepewnemi kroki próbowała bronić się przeciwko d’Etoiles, coraz sobie więcej władzy przywłaszczającej, Adelajda nie dawała się niczem zbić z drogi, pociągała z sobą rodzinę, buntowała obcych, stawała na drodze, wypowiadała wojnę. Do pomocy wszyscy jej dobrzy byli; ale gdy z jej strony zuchwała napaść była jedynym środkiem, Pompadour miała na odparcie ich tysiące.
Z obu stron uciekano się do króla, starając się ubiec, uprzedzić i albo przeciwnikom z rąk wyrwać zdobycz, lub nie dopuścić, aby ją pochwycił. Tak naprzykład delfin z pomocą Adelajdy otrzymał pułk dla pana de Marboeuf, ona z siostrami nie dopuszczała, aby damą ich honorową mianowano księżnę de Brancas, ale w odwecie Pompadour, mszcząc się, korzystną dzierżawę rządową, o którą delfin dla któregoś ze swoich przyjaciół się starał, pochwyciła dla protegowanego przez siebie, i apartament wygodny dla siebie na złość Adelajdzie wymogła.
Przez cały jeden karnawał Adelajda z siostrami spiskowała, tak ciągle ojca otaczając i bawiąc, że faworycie do niego nie dała przystępu; ale Pompadour zaraz potem wywiozła z sobą Ludwika do zamku La Meutte i trzymała go tam niedostępnym dla nikogo, najbardziej dla córek.
Królowa i Adelajda odgrażały się ciągle, iż nawrócenie króla, zmiana życia była bliską, a oddalenie d’Etoiles ode dworu miało być pierwszem następstwem powrotu na drogę cnoty.
Królowa, sercem całem będąc z dziećmi, niewiele jednak zdawała się w to wierzyć, aby wszelkie ich zabiegi skutek jaki wywarły, gdy wypadek niespodziany znowu na chwilę krótką zbliżył ją do męża, a Pompadour o mało nie wyrzucił z tego stanowiska, na którem się z taką zręcznością, wysiłkami nadzwyczajnemi dotąd utrzymać potrafiła.
Kreśląc dzieje życia domowego króla i wszystkich intryg, jakie go opasywały, malując jego charakter i postępowanie, widząc wagę, jaką przywiązywał do rozrywek, zabaw, do wyzyskiwania życia dla siebie, możnaby sądzić, że wszystko to działo się wśród najszczęśliwszego stanu pokoju, wśród najpomyślniejszych dni, gdy świetne owoce zwycięstw kraj ubłogosławiały. W istocie działo się inaczej. Kraj był miotany gwałtownie zewnętrznemi i wewnętrznemi burzami. Prowadzono dosyć niepomyślnie i rujnująco dwie wojny przeciwko Anglji i Niemcom, pieniędzy brakło w skarbie, a rozrzucano je nieopatrznie, błędy jawne polityki ministrów króla do najwyższego stopnia oburzały przeciwko nim i królowi naród cały. Ludwik „ukochany“, któremu imię to nadano od roku 1744, stał się Ludwikiem „znienawidzonym“.
W znacznej części przyczyniła się do tego Pompadour, której zuchwałe postępowanie, marnotrawstwo, samowola, walka z królową i rodziną zgrozą przejmowały wszystkich. Jeszcze za panowania Châteauroux i choroby króla, lud oddając cześć cnotliwej królowej, rzucał błotem na faworytę, ale księżna była daleko mniej znienawidzoną, niż dziewczyna z ulicy wciągnięta do pałaców na nieustające gody. Jej to przypisywano, że parlament się opierał, że duchowieństwo protestowało, że skarb był ostatecznie wycieńczony i że król ciągle usuwał delfina od wszelkiego w rządzie udziału. Religijne spory aż do szału podniecające, które rodziły konwulsjonerów znieczulonych na boleści, wprowadzały umysły na drogę teoryj krwawych. Fanatycy wołali, iż Bóg żąda krwi, że krwią tylko może się grzech zmazać i okupić wina.
U prostaczków przeradzało się to w obłędy dzikie. Takim był ograniczony umysłowo, rozmarzony życiem błędnem, bez celu, ów Damiens, który, posłyszawszy wśród zbiegowiska gminu, jak się ktoś krwi domagał, postanowił przelać krew królewską, aby monarchę ostrzec, że paść może ofiarą, jeżeli rozjątrzeniu nie zapobieży. Dlatego, zbrojąc się przeciwko królowi, którego napaść i nastraszyć postanowił, użył prostego, lichego nożyka, którym zabićby nie mógł.
Całej tej sprawy, celu istotnego napaści, myśli, która ją zrodziła, trudno jest wreszcie dziś rozjaśnić i wytłumaczyć ją sobie. Człowiek, który miał popełnić to szaleństwo, musiał w istocie być chorym na umyśle i niespełna rozumu.
Dnia 5 stycznia r. 1757 król wieczorem o godzinie siódmej wybierał się z Wersalu do Trianonu. Towarzyszył mu delfin, wielcy urzędnicy królestwa i oddział gwardji.
W chwili, gdy miał wsiąść do powozu, Damiens stojący za nim ztyłu, przecisnął się bliżej i uderzeniem nożyka zadał mu ranę niegłęboką pod piątem żebrem, z której zaledwie kilka kropel pociekło. Pochwycono natychmiast zbrodniarza; król tymczasem mocno przestraszony widokiem krwi, natychmiast, jak niegdyś w Metzu, poczuł skruchę grzesznego życia i przedsięwziął poprawę, pojednanie się z królową, a pozbycie metresy.
Stać się to musiało nie bez wpływu otaczających, którzy na pierwszą lepszą sposobność czekali.
Rana wprawdzie była nic nieznaczącą, ale domyślano się, że nóż mógł być zatruty. Sam król Ludwik, dopóki go lekarze nie uspokoili, zawahał się pomiędzy wyrzeczeniem grzechu i skruchą a dalszym ciągiem życia swawolnego.
D’Argenson, któremu Maurepas pozostawił po sobie w spadku wygnanie pani Pompadour, jako obowiązek sumienia, zgodnie z kanclerzem Machaultem korzystając z chwili niepewności i obawy o życie króla, opierając się na opinji publicznej, domagającej się oddalenia faworyty, wziął na siebie wyrobić na Ludwiku oddalenie pani Pompadour. Król w pierwszej chwili uległ przestraszony i zgodził się na wszystko.
Po raz pierwszy rozkaz jego powołał delfina do zasiadania i przewodniczenia radzie stanu. Spowiednik królewski, o. Desmarett, nie odstępował go na chwilę, królowej, wezwanej do niego, Ludwik prosił o przebaczenie win, do jakich się względem niej poczuwał.
Pompadour zapomniana, odepchnięta, chociaż nie odebrała jeszcze żadnego rozkazu, mogła już przewidzieć, co ją czeka.
Pod oknami jej tłumy zbierały się z pogróżkami i wrzaskiem, do pokoju cisnęli się przyjaciele i ciekawi, chcąc się przekonać, jak rzeczy stały; wszystko się zdawało zwiastować upadek.
Pompadour omdlewała i płakała. Uszczuplone kółko wiernych starało się ją pocieszać; doktór Quesnay, najznakomitszy lekarz swojego czasu i najśmielszy w wypowiadaniu swoich przekonań, nie wahał się głośno powiedzieć, że gdyby król był innym człowiekiem, to jest gdyby trochę więcej miał męstwa, tegoż wieczora mógłby był wstać z łóżka.
Za każdem drzwi otworzeniem Pompadour oczekiwała poselstwa, które jej wyrok skazujący na wygnanie przynieść mogło. Ale spodziewany kanclerz Machault nie przychodził.
Wysłano stamtąd na zwiady, co się dzieje? kto jest przy królu? Pompadour dowiedziała się, że właśnie kanclerz się tam znajdował. Liczyła go do swoich przyjaciół, była pewna, że się zjawi pierwszy, tymczasem Machault od króla odjechał wprost do domu.
Abbé Bernis usiłował ją pocieszyć i uspokoić, usprawiedliwiając kanclerza, gdy ten ukazał się nareszcie, ale z twarzy jego widać już było, że sprawa niedobrze stoi.
— Jak się ma pani margrabina? — zapytał zimno. — Nie odpowiadał nikt, wszedł więc do gabinetu, z którego zaraz usunęli się wszyscy.
Co się działo pomiędzy margrabiną a nim, pozostaje tajemnicą. Upłynęło nieco czasu, dał się słyszeć dzwonek, przywołani znaleźli ją we łzach całą i drżącą.
— Muszę wyjeżdżać! — odezwała się pocichu.
Przyjaciółki napoiły ją wodą z kwiatem pomarańczowym. Bernis starał się natchnąć męstwem. Powołany koniuszy odebrał rozkaz przygotowania natychmiast domu w Paryżu i zalecenie woźnicom, aby się nie oddalali.
Wyjazd więc zdawał się postanowiony. Wiadomość o tem natychmiast doszła do królowej i delfina. Radość królewny Adelajdy równała się prawie wściekłości jej przeciw zbójcy.
Opuszczona przez wszystkich, którzy niedawno na klęczkach ją czcili, Pompadour z abbé Bernis rozpamiętywała znikomość rzeczy ludzkich. Wtem od przedpokoju dał się słyszeć głos niewieści marszałkowej de Mirepois.
— Cóż się to dzieje! — odezwała się przybywająca, wchodząc i widząc już kufry i tłumoki, które przygotowano. — Mówią mi, że wyjeżdżacie.
— Machault przyszedł mi oznajmić wolę pana — odpowiedziała Pompadour.
— Cóż mówił kanclerz?
— Że powinnam być posłuszną.
Poruszyła ramionami.
— Kanclerz zdrajca, — odezwała się — co z oczu, to z myśli... Właśnie oddalać się nie potrzeba.
Należało tylko dodać Pompadour trochę męstwa i otuchy w tej chwili, aby ją wstrzymać od wyjazdu. Marszałkowa tego dokonała. Wszyscy przyjaciele zebrali się na naradę, pan de Soubise, abbé Bernis, marszałkowa de Mirepois i brat margrabiny de Marigny. Wyjazd został przynajmniej odroczony, nie radzono się śpieszyć, woźnice nie otrzymali żadnego rozkazu, przygotowania zawieszono. Pompadour pozostała.
Około apartamentu faworyty puściej niż zwykle wyglądało, ale pomiędzy nim a apartamentami królewskiemi pozostały stosunki. Ludzie i listy przesuwały się ciągle. Pierwszy delfin, oczekujący wyjazdu, dowiedział się od rozognionej Adelajdy, że go wstrzymano. Następnych dni król milczący, chmurny, leżał w łóżku, ale razem z zapewnieniem, że rana wcale nie jest niebezpieczną, zwolna mu powracała odwaga. Jednego dnia, wcale niespodzianie, narzuciwszy cudzy płaszczyk na ramiona, król poszedł i na kilka godzin zniknął. Łatwo się było domyśleć, gdzie bawił tak długo... Zmiana tymczasem w ogólnych postanowieniach nie zaszła żadna. Kanclerz począł chodzić niespokojny.
W pierwszym momencie trwogi Ludwik zdał się cały na tego, któremu wygnany Maurepas, spadek po sobie przekazał — na d’Argensona. Niechętny pani Pompadour, której już następczynię nawet wybrał w osobie hrabiny d’Estrades, d’Argenson prawie już był pewien zwycięstwa.
Około tego wyżytego, bezsilnego już króla, który niedawno ze strachu spowiednika żony prosił o przebaczenie, obiecywał poprawę, chciał zmienić tryb życia, zaledwie odetchnął, na nowo snuć się zaczęły i zawiązywać intrygi. Ani królowa, ani delfin nie mieli w nich udziału, a nawet świadomości o nich... Jedna Adelajda przenikała je, choć przeciwko nim nic nie mogła.
Pompadour, zbrojna wielką znajomością charakteru króla, stała na czele swojego obozu; w drugim dowodził d’Argenson, który rachował na znużenie króla jednostajnością, na urok nowości, na własny wpływ wreszcie. Gdy odmówił spotkania z wyzywającą go na rozmowę i porozumienie się panią Pompadour, ona, po krótkim namyśle, sama pojechała do niego.
Powróciła smutna i zadumana głęboko. Minister zmuszał ją do stawienia wszystkiego na kartę. Zwyciężywszy Maurepasa, mając do wyboru albo się usunąć lub walczyć i obalić d’Argensona, wybrała to ostatnie, chociaż wiedziała, że ten triumf nowych jej nieprzyjaciół przyczyni.
Rozmowa jej z d’Argensonem, długa, smutna, zakończyła się proroczemi słowami:
— Nie wiem, jak się to wszystko skończy, ale to pewne teraz, że ja albo wy ustąpić musicie.
D’Argenson spodziewał się, że nie on będzie oddalony.
Margrabina wracała właśnie od ministra, gdy król wszedł do niej.
Co nastąpiło pomiędzy nimi, tego się domyślano. Z przedpokoju słychać było tylko łkanie, przyniesiono krople Hoffmana, sam król przyprawiał wodę z cukrem dla orzeźwienia... Pompadour przyszła nareszcie do siebie.
We dwa dni potem d’Argenson odebrał list z pieczątką (lettre de cachet):
„Służba wasza nie jest mi już potrzebna; rozkazuję wam, abyście podali się do dymisji z zajmowanego urzędu sekretarza stanu ministerjum wojny i wszystkich połączonych z nim obowiązków i odjechali do majętności waszej des Ormes.
Z upadkiem d’Argensona margrabina powracała na dawne stanowisko. Można sobie wystawić, jakie wrażenie uczyniło to na królowej i jej dzieciach. Ona sama najmniej może spodziewała się, najmniej się radowała już niemal otrzymanem zwycięstwem; ale delfin, żona jego, Adelajda i reszta rodzeństwa jak piorunem zostali rażeni tą niełaską, w którą popadł d’Argenson.
Wyczerpali już wszelkie środki mogące zachwiać wpływem i znaczeniem margrabiny. Maluje to najlepiej położenie i wagę, jaką przypisywano oddaleniu Pompadour, że delfin i Adelajda czynny mieli udział w spisku d’Argensona, który próbował Pompadour zastąpić przez panią d’Estrades, tę samą przyjaciółkę, która jej towarzyszyła przy pierwszem wystąpieniu na dworze.
Ani świątobliwa i surowa królowa, znękana tem, że jej zbytek pobłażania wyrzucano, ani delfin nie byłby pewnie przyłożył ręki do takiego frymarku i zamiany jednej metresy na drugą, to jest zgorszenia starego na nowe, najczynniejszą była w tem Adelajda, która brata wciągnęła za sobą do spisku.
Spisek to był bowiem w całem znaczeniu wyrazu.
Hrabina d’Estrades, wedle świadectw współczesnych, miała być wcale niepiękną, a bardzo złośliwą, obdarzoną przytem żywością umysłu, dowcipem, przebiegłością nadzwyczajną. Przez męża, po którym owdowiała w r. 1743, liczyła się do spokrewnionych z panią Pompadour. To jej pomogło do zbliżenia się i pozyskania sobie margrabiny i wyrobienia przez nią miejsca „dame d’atours“ przy królewnach. Pani d’Estrades, prawdopodobnie przez Adelajdę ujęta, dała się wciągnąć do zmowy i naprzód nastręczała się sama w miejsce kuzynki, a gdy się to nie powiodło, pomagała młodej hrabinie de Choiseul.
Koniec był smutny: hrabina d’Estrades dostała list z pieczątką i musiała Wersal opuścić. Jaki udział w tem miała rodzina królewska, trudno dociec; nie przyznawała się do żadnego, ale czuć było w tem jej pomoc i współczucie. Sprężyną być musiała Adelajda, posiłkował ją tajemnie delfin, tak że nie mogła wiedzieć nawet królowa.
Nikt zresztą nie miał dla hrabiny d’Estrades ani szacunku, ani przyjaźni, a Adelajda, do której osoby szczególniej była wyznaczoną jako dama dozór nad garderobą mająca, skarżyła się na jej skąpstwo i chciwość. Gdy po wygnaniu hrabiny zastąpiła ją pani de Civras, głośno była tem uszczęśliwioną i nie taiła swojej radości.
Przebaczonoby jej jednakże wszystko, gdyby mogła była zastąpić panią Pompadour, tę, której nikt nie mógł podejść, zastraszyć i z łask króla wyrugować.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.