Mała księżniczka/Rozdział osiemnasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mała księżniczka
Wydawca Księgarnia Gustawa Szylinga
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. A Little Princess
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ OSIEMNASTY.
„STARAŁAM SIĘ BYĆ NIĄ ZAWSZE“.


Rozwikłaniem całej sytuacji zajęła się miła i zacna pani Carmichaelowa. Posłano zaraz po nią, a ona przybyła niezwłocznie, by przygarnąć Sarę w ciepłe objęcie i wyjaśnić jej, co się stało. Wrażenie, wywołane nieoczekiwanem zgoła odkryciem, odbiło się bardzo na stanie zdrowia p. Carrisforda. Proszono więc Sarę, by odeszła do drugiego pokoju, ale p. Carrisford sprzeciwił się temu:
— Słowo daję, — rzekł słabym głosem do p. Carmichaela — czuję się tak dobrze... a nie chciałbym tracić jej z oczu.
— Ja się nią zaopiekuję — oświadczyła Janet, — a mamusia przyjdzie za parę minut.
I wyszła razem z Sarą do drugiego pokoju.
— My tak się cieszymy, żeś się znalazła! — rzekła do Sary. — Nie masz pojęcia, jak się cieszymy.
Donald stał z rękami w kieszeni i wpatrywał się w Sarę oczyma pełnemi rozwagi i skruchy. Wkońcu rzekł:
— Szkoda, że nie zapytałem cię o nazwisko, gdy dawałem ci sześć pensów... Gdybyś powiedziała, że się nazywasz Sara Crewe, znaleźlibyśmy cię odrazu.
Za chwilę przyszła pani Carmichaelowa; na twarzy jej było widać wielkie wzruszenie. Chwyciła Sarę w objęcia i ucałowała ją gorąco.
— Wydajesz mi się przerażona tem wszystkiem, moje biedne dziecko! — odezwała się. — Ale niema czemu się dziwić.
Sarę nurtowała w tej chwili jedna myśl.
— Proszę mi powiedzieć — rzekła, rzucając wzrokiem na zamknięte drzwi bibljoteki — proszę mi powiedzieć... czy to ten pan... był owym niedobrym przyjacielem?
Pani Carmichael, płacząc, ucałowała ją znowu. Czuła, że powinna często całować tę dziewczynkę, która oddawna nie zaznała pocałunków.
— On nie był tak zły, jak myślisz, moje dziecko — odpowiedziała. — Mylisz się, sądząc, że on zaprzepaścił pieniądze twojego ojca. On sam początkowo też tak sądził... a ponieważ bardzo kochał twojego tatusia, więc ze strapienia tak się rozchorował, że przez pewien czas prawie odchodził od zmysłów. Dostał zapalenia mózgu, które o mało co o śmierć go nie przyprawiło. Zanim zaczął wracać do zdrowia, już tatuś twój nie żył.
— Jakto? on nie wiedział, gdzie mnie szukać? — mruknęła Sara; — przecież byłam tak blisko!
— Myślał, że znajdujesz się w szkole we Francji — wyjaśniła pani Carmichael. — Różne mylne poszlaki ustawicznie w błąd go wprowadzały. Szukał cię wszędzie, gdzie tylko mógł. Gdy widział, jak przechodziłaś taka zaniedbana i smutna, nawet przez myśl mu nie przeszło, że możesz być córką jego przyjaciela. Ponieważ jednak widział w tobie małą biedną dziewczynkę, przeto współczuł ci bardzo i pragnął przyjść ci z pomocą. Namówił więc Ram Dassa, żeby wchodził cichaczem do twego pokoiku na poddaszu i starał się zapewnić ci jak największe wygody.
Posłyszawszy tę wiadomość, Sara zmieniła się na twarzy i wydała okrzyk radosny:
— To Ram Dass przynosił mi to wszystko? A ten pan polecił Ram Dasowi, żeby to robił? A więc to jemu zawdzięczam ten sen na jawie?
— Tak, moja droga, tak! To człowiek zacny i dobry, więc współczuł z tobą, mając w pamięci zaginioną Sarę Crewe.
Drzwi bibljoteki otwarły się i ukazał się w nich p. Carmichael, skinieniem przywołując Sarę.
— Pan Carrisford już czuje się lepiej i pragnie widzieć się z tobą.
Sara nie ociągała się. Gdy weszła do bibljoteki, p. Carrisford zobaczył, iż twarz miała rozpromienioną.
Stanęła przed jego fotelem, splótłszy ręce na piersi.
— To pan mi przysyłał tyle ładnych rzeczy? — zapytała radosnym, drżącym od wzruszenia głosem. — To pan...?
— Tak, moje drogie dziecko, to ja — odpowiedział pan Carrisford, spoglądając na nią tym wzrokiem, jaki spotykała w oczach ojca, wzrokiem, w którym lśniła ojcowska miłość oraz chęć przygarnięcia jej do serca. Uklękła przy nim, jak klękała koło ojca, gdy oboje byli dla siebie najdroższymi w świecie przyjaciółmi.
— A więc to pan był moim przyjacielem — mówiła do niego; — to pan był moim przyjacielem!
Przycisnęła policzek do jego chudej ręki i pocałowała ją kilkakrotnie.
— Za trzy tygodnie będzie zdrów jak ryba! — rzekł p. Carmichael półgłosem do swej żony. — Przyjrzyj się jego twarzy.
Istotnie, p. Carrisford zmienił się ogromnie. Miał przy sobie „małą jejmość“, a w głowie już mu się roiły inne myśli i projekty.
Przedewszystkiem trzeba było rozmówić się z miss Minchin i oznajmić jej, jakie zmiany zaszły w losach jej byłej uczennicy. Misję tę przyjął na siebie p. Carmichael, albowiem p. Carrisford silnie obstawał przy tem, by Sara nie wracała już do szkoły miss Minchin.
— Owszem, cieszę się z tego, że nie potrzebuję tam wracać — zgodziła się Sara. — Uniknę gniewu miss Minchin. Ona mnie nie lubi... co zresztą może moją jest winą, gdyż i ja niezbyt ją lubię.
Atoli misja p. Carmichaela okazała się całkiem zbyteczną, gdyż dziwnym trafem w tejże chwili nadeszła we własnej osobie sama miss Minchin. Poszukując Sary, którą chciała zaprząc do jakiejś roboty, posłyszała wieść wręcz oszołamiającą. Jedna z pokojówek widziała, jak Sara wymknęła się chyłkiem przez podwórze, niosąc jakiś przedmiot ukryty pod płaszczykiem; potem zaś widziano, jak wyszła na schodki sąsiedniej kamienicy i weszła do jej wnętrza.
— Czegóż ona tam chciała? — krzyknęła miss Minchin.
— Nie wiem, siostrzyczko — odpowiedziała miss Amelja. — Może się zaprzyjaźniła z tym panem, jako że i on mieszkał w Indjach.
— Tak, pewno mu się narzuca i stara się pozyskać jego sympatję swą natarczywością! To do niej podobne! — sarknęła miss Minchin. — Powinna już od dwóch godzin być w domu. Nie pozwolę na takie wybryki. Pójdę, zbadam sprawę i przeproszę tego pana za jej natręctwo.
Gdy Ram Dass zaanonsował przybyłą, Sara siedziała na podnóżku przy kolanach pana Carrisforda i przysłuchiwała się dawanym przezeń różnym wyjaśnieniom spraw minionych. Posłyszawszy nazwisko przełożonej, powstała odruchowo i nieco pobladła — pozatem jednak p. Carrisford nie dostrzegł na jej twarzy żadnych objawów dziecięcej trwogi.
Miss Minchin weszła z miną poważną i dostojną. Była chłodno ugrzeczniona i ubrana wytwornie.
— Przepraszam, że niepokoję pana, panie Carrisford — odezwała się; — muszę jednak wytłumaczyć rzecz całą. Jestem miss Minchin, właścicielka żeńskiego zakładu wychowawczego w sąsiedniej kamienicy.
Pan Carrisford przyglądał się jej przez chwilę badawczo, nie mówiąc ani słowa. Był człowiekiem z natury porywczym i chciał utrzymać na wodzy swe usposobienie.
— Więc to pani jest miss Minchin? — zapytał.
— Ja, szanowny panie.
— W takim razie — odpowiedział pan Carrisford — przybywa pani w samą porę. Mój doradca prawny, pan Carmichael, właśnie wybierał się z wizytą do pani.
— Pański doradca prawny? — zdziwiła się wielce, spoglądając to na p. Carrisforda, to na p. Carmichaela, który skłonił się jej lekko. — To jakieś nieporozumienie. Przybyłam tu w sprawie, nakazanej mi przez mój obowiązek. Dowiedziałam się, że jedna z moich uczennic... trzymana tylko z łaski w mej szkole... ośmieliła się nachodzić szanownego pana w jego własnem mieszkaniu. Przyszłam wyjaśnić, że ona tu wtargnęła bez mojej wiedzy.
Następnie zwróciła się do Sary:
— Ruszaj mi zaraz do domu! — rozkazała z oburzeniem. — Będziesz surowo ukarana! Ruszaj do domu!
„Pan z Indyj“ przyciągnął Sarę do swego boku i pogłaskał ją po ręce.
— Ona stąd nie pójdzie! — oświadczył.
Miss Minchin myślała, że postrada zmysły.
— Nie pójdzie? — powtórzyła.
— Nie! — odrzekł p. Carrisford. — Ona nie pójdzie do domu... jeżeli pani tę nazwę nadaje swej uczelni... Jej domem będzie odtąd moje mieszkanie.
Miss Minchin aż się cofnęła parę kroków w świętem oburzeniu.
— Pańskie mieszkanie?... Pańskie mieszkanie?... Cóż to wszystko znaczy?
— Carmichael, bądź tak dobry i wyjaśnij całą sprawę — rzekł p. Carrisford, — a załatw to możliwie najprędzej.
Posadził Sarę zpowrotem koło siebie i ujął w swą dłoń obie jej ręce — zupełnie jak to dawniej robił jej tatuś.
Pan Carmichael zaczął wyjaśniać całą sprawę spokojnym, zrównoważonym, stanowczym głosem, jaki cechuje, człowieka, znającego swój przedmiot i całe jego prawne znaczenie. Miss Minchin, jako kobieta znająca się na interesach, zrozumiała ten ton i wcale nie była nim zachwycona.
— Pan Carrisford, trzeba szanownej pani wiedzieć, był serdecznym przyjacielem ś. p. kapitana Crewe oraz jego wspólnikiem w pewnem wielkiem przedsiębiorstwie. Majątek, który kapitan Crewe uważał za stracony, udało się odzyskać. Znajduje się on obecnie w ręku p. Carrisforda.
— Majątek! — krzyknęła miss Minchin, blednąc jak ściana. — Majątek Sary?
— Tak, majątek Sary! — powtórzył p. Carmichael. — Dzięki pewnym wypadkom wzrósł wielokrotnie. Kopalnie diamentów odnaleziono.
— Kopalnie diamentów! — wykrztusiła miss Minchin. Tak okropnej wieści nie słyszała jeszcze w swem życiu.
— Tak, kopalnie diamentów! — powtórzył p. Carmichael i nie mógł się powstrzymać od tego, by nie dodać następującej uwagi, okraszonej złośliwym nieco uśmiechem, zgoła nie licującym z zawodem prawnika: — Tak, proszę pani, mało która księżniczka będzie tak bogata jak Sara Crewe, którą pani nazywa uczennicą swoją, trzymaną z łaski. Pan Carrisford szukał jej od dwóch lat bezmała, a ponieważ nakoniec ją odnalazł, więc już nie puści jej od siebie.
I, poprosiwszy miss Minchin, by usiadła, jął wyjaśniać jej szczegółowo rzecz całą, wykazując — zwięźle, ale wyczerpująco — że przyszłość Sary jest zabezpieczona i że stracony rzekomo majątek pomnożył się dziesięciokrotnie. Nie zapomniał też dodać, że odtąd p. Carrisford będzie nietylko opiekunem, ale i przyjacielem Sary.
Miss Minchin nie była kobietą rozumną, a w podnieceniu zapomniała się tak dalece, że poczęła czynić rozpaczliwe wysiłki, by odzyskać to co utraciła przez swą chciwość i zaślepienie.
— Sara była pod moją opieką — jęła perswadować. — Uczyniłam dla niej wszystko, co było w mej mocy. Gdyby nie ja, napewnoby zmarła z głodu na ulicy.
Tu już pan Carrisford stracił cierpliwość.
— Co się tyczy głodowania na ulicy — oburzył się — to możeby ów głód był mniej dokuczliwy, jak ten, który cierpiała na poddaszu w domu pani.
— Kapitan Crewe powierzył ją mej opiece — sprzeciwiła się miss Minchin. — Musi więc pod nią pozostać, póki nie dojdzie do pełnoletności. Musi ukończyć edukację. Prawo ujmie się za mną.
— Niepotrzebnie pani się denerwuje — przerwał grzecznym tonem p. Carmichael. — Prawo zgoła nie wtrąca się do spraw tego rodzaju. Jeżeli Sara życzy sobie powrócić do pani, mam wrażenie, że p. Carrisford nie będzie miał nic przeciw temu. Ale zależy to tylko od Sary.
— Wobec tego — rzekła miss Minchin — odwołuję się do Sary. Przyznaję, żem cię nie rozpieszczała — zwróciła się do dziewczynki, — ale wiesz przecie, że tatuś był zadowolony z twych postępów w nauce. Pozatem... pozatem... ja zawsze cię bardzo lubiłam...
Sara utkwiła w nią swe zielone oczy, — spoglądając tym spokojnym, jasnym wzrokiem, który miss Minchin szczególnie się nie podobał.
— Pani mnie lubiła? — odezwała się. — Nie wiedziałam.
Miss Minchin poczerwieniała i poprawiła się nieco w fotelu.
— Powinna byłaś o tem wiedzieć... niestety dzieci nigdy nie zdają sobie sprawy z tego, co dla nich najlepsze. Zawsześmy to mówiły, Amelja i ja, że jesteś najrozumniejszą dziewczynką w całej szkole. Czy nie spełnisz swej powinności względem tatusia i nie powrócisz ze mną do domu?
Sara zrobiła krok w jej stronę — i zatrzymała się. Przyszedł jej na myśl ów dzień, kiedy jej oznajmiono, że jest teraz dzieckiem bez opieki, któremu grozi wyrzucenie na ulicę. Przypomniała sobie te godziny spędzone o głodzie i chłodzie na poddaszu... sam na sam z Emilką i Melchizedechem. Spojrzała śmiało w oczy miss Minchin i rzekła:
— Pani wie doskonale, czemu nie mam ochoty iść z panią.
Gorący pąs oblał zawziętą, gniewną twarz przełożonej.
— Dobrze!... — syknęła. — Więc już nigdy nie zobaczysz swych koleżanek! Dopilnuję tego, by Ermengarda i Lottie...
Tu p. Carmichael znów przerwał jej — grzecznie, ale stanowczo:
— Pani wybaczy... ale panna Crewe będzie się widywać z kim tylko zechce. Rodzice jej koleżanek napewno nie odrzucą zaprosin do domu jej opiekuna. Już w tem głowa pana Carrisforda.
Tu już miss Minchin poczuła się bezsilną i urażoną. Ten obrót sprawy przedstawiał się o wiele groźniej, niż ów domniemany nieżonaty wujaszek, który mógł mieć charakter zadzierzysty i łatwoby się czuł dotknięty, dowiedziawszy się o tem, jak postępowano z jego siostrzenicą. Kobieta o chciwem usposobieniu mogła bez trudu uwierzyć, że niewielu znalazłoby się takich ludzi, którzyby swoim dzieciom nie pozwolili bawić się z dziedziczką kopalni diamentów. A gdyby tak p. Carrisford zechciał opowiedzieć któremuś z ich opiekunów o tem, jak nieszczęśliwą była w swoim czasie Sara Crewe, mogłyby z tego wyniknąć różne nieprzyjemności...
— Niełatwej pan podjął się opieki! — rzuciła na odchodnem panu Carrisfordowi. — Przekona się pan o tem wkrótce. To dziecko nie umie być ani szczere ani wdzięczne. Przypuszczam — zwróciła się do Sary, — że teraz znowu czujesz się księżniczką.
Sara spuściła oczy i zarumieniła się zlekka, bo przyszło jej na myśl, że jej ulubione marzenie może początkowo być trudnem do zrozumienia dla ludzi wprawdzie miłych, ale, bądź co bądź, jeszcze obcych.
— Starałam się być nią zawsze — odpowiedziała cichym głosem. — Starałam się nawet wtedy, gdy mi dokuczał największy głód i zimno.
— Teraz nie potrzebujesz już się starać — odpowiedziała kwaśno miss Minchin, gdy Ram Dass, wybijając pokłony, otworzył jej drzwi pokoju.
Wróciwszy do domu, udała się do swego gabinetu i natychmiast posłała po miss Amelję. Przesiedziała z nią całą resztę dnia, tak iż biedna miss Amelja przeżyła kilka kwadransów wielkiej męki wśród ciągłego ocierania łez, lejących się ciurkiem. Jedna z jej niefortunnych uwag oburzyła do żywego siostrę, ale odniosła skutek nieoczekiwany.
— Nie jestem tak mądra, jak ty siotruniu, — ozwała się mianowicie miss Amelja — i zawsze boję się coś ci powiedzieć, żeby nie pobudzić cię do gniewu. Gdybym nie była tak bojaźliwa, byłoby może lepiej i dla szkoły i dla nas obu. Nieraz, przyznam ci się, myślałam, że byłoby lepiej, gdybyś była mniej surowa dla Sary i postarała się o to, by ona była przyzwoiciej ubrana i miała większe wygody. Wiem, że pracowała ciężko, ponad siły dziecięce... wiem, że była źle odżywiana...
— Jak śmiesz mówić coś podobnego! — krzyknęła miss Minchin.
— Nie wiem, skąd mi przyszła ta śmiałość — odpowiedziała Amelja, nie licząc się już z niczem; — ale skorom już zaczęła, to już skończę... i nie dbam o skutki. Sara była dziewczynką roztropną i dobrą... i odpłaciłaby ci się za wszelką uczynność, jakiej doznałaby z twej strony. Jednakże ty nigdy nie okazałaś jej serca. Nie lubiłaś jej, bo była dla ciebie zbyt inteligentna. Ona przenikała nas obie nawskroś...
— Ameljo! — zdławionym od gniewu głosem krzyknęła starsza siostra.
Atoli miss Amelja tak się zaperzyła, że nie zważała już na nic.
— Tak jest! tak jest! — krzyknęła. — Ona widziała, co się dzieje w naszych duszach. Widziała, że ty jesteś nielitościwą, wyrachowaną kobietą... a ja słabą i rozumem niegrzeszącą istotą... i że obie mamy charakter do tego stopnia znieprawiony, iż gotowe byłyśmy padać na kolana przed jej bogactwem, a odnosić się źle do niej, skoro wszystko straciła... chociaż zachowywała się jak księżniczka nawet wtedy, gdy była żebraczką. Ona naprawdę... naprawdę... wyglądała jak księżniczka...
Spazmy chwyciły biedaczkę. Zaczęła śmiać się i płakać naprzemian, to znów kołysać się wtył i naprzód, wprawiając miss Minchin w osłupienie.
— A teraz już ją straciłaś: — rozkrzyczała się znowu miss Amelja. — Przejdzie do innej szkoły... razem ze swojemi pieniędzmi... Gdyby to był kto inny, nie ona, zarazby opowiedziała, jak się z nią tu obchodzono... a wówczas pozabieranoby nam wszystkie uczennice i byłybyśmy zrujnowane. Dobrze się nam dostało... lecz tobie dostało się lepiej niż mnie, bo ty jesteś niedobrą kobietą, Marjo... niedobrą, chciwą, samolubną!...
Szlochała przytem tak rozpaczliwie i zawzięcie, że jej siostra — bojąc się, by się nie zaniosło na większą jeszcze wrzawę — była zmuszona podejść ku niej i podać jej sole rzeźwiące, zamiast wylewać na nią w dalszym ciągu strugi swego oburzenia.
Warto wiedzieć, że od tego czasu miss Minchin nabrała niejakiego szacunku dla młodszej siostry, która widocznie nie była tak głupia jak się wydawało i umiała czasami wyrżnąć ludziom w oczy niemiłą prawdę.
Wieczorem, gdy uczennice — jak zwykle o tej porze — zgromadziły się przed kominkiem w sali szkolnej, nagle pojawiła się między niemi Ermengarda z listem w ręku. Na pyzatej twarzy miała dziwny wyraz, — w którym radość kojarzyła się z najwyższem zdziwieniem.
— Cóż to się stało? — zawołało kilka dziewczynek, patrząc na nią.
— Czy masz jaką wiadomość, co to za hałasy było słychać w pokoju miss Minchin? — zapytała Lawinja. — Miss Amelja podobno dostała ataku histerji i położyła się do łóżka.
Ermengarda odrzekła powoli, jakby była czemś ogłuszona:
— W tej chwili otrzymałam list od Sary.
I rozwinęła list przed ich oczyma, chcąc pokazać, jaki był długi.
— Od Sary? — wrzasnęły chórem dziewczynki.
— Gdzież ona przebywa? — przekrzyczała Jessie inne dziewczynki.
— W sąsiedniej kamienicy — odparła Ermengarda równie powoli, — u pana z Indyj.
— Gdzie?... Gdzie?... Czy ją odprawiono?... Czy miss Minchin wie o tem?... Czy o to był ten hałas?... Co napisała?... Opowiadaj? Opowiadaj!
Powstała istna wieża Babel. Lottie zaczęła płakać żałośnie.
Ermengarda cedziła każde słowo, jak gdyby rozpamiętywając to, co w owej chwili wydawało się rzeczą najważniejszą i wyjaśniającą wszystko.
— Kopalnie diamentów były prawdą... istniały rzeczywiście!
Oczy i usta słuchaczek otwarły się szeroko.
— Tak, były naprawdę! — powtórzyła, przynaglając głos. — Tylko, że zdarzyła się jakaś omyłka, a pan Carrisford myślał, że są zrujnowani.
— Któż to jest ten pan Carrisford? — krzyknęła Jessie.
— Ten pan, co przyjechał z Indyj. Kapitan Crewe też myślał to samo... i umarł... a pan Carrisford miał zapalenie mózgu i uciekł... i też omało nie umarł. I ten pan nie wiedział, gdzie jest Sara... i okazało się, że w kopalniach były całe miljony diamentów... a połowa z tego należy do Sary... i należała już wtedy, kiedy mieszkała na poddaszu, nie widując nikogo prócz Melchizedecha, a kucharka posyłała ją po sprawunki. A pan Carrisford odnalazł ją dziś popołudniu i zabrał ją do swego domu... i ona już nigdy tu nie wróci... i będzie jeszcze większą księżniczką, niż była dotychczas... sto pięćdziesiąt tysięcy razy większą! A ja jutro popołudniu pójdę do niej w odwiedziny.
Nawet miss Minchin we własnej osobie nie zdołałaby uciszyć wrzawy, jaka powstała po tych słowach. Zresztą nawet nie próbowała jej uciszać. Nie miała chęci narażać się na coś więcej ponad to, co musiała znosić we własnym pokoju, przy łóżku płaczącej Amelji. Odgadła, że wieść o Sarze przeniknęła jakimś dziwnym sposobem nawylot przez ścianę i że wszystkie służące, wszystkie uczennice będą w łóżkach gwarzyły na ten temat.
Dziewczynki jakoś przewąchały, że w dniu tym nie obowiązują ich żadne przepisy szkolne, to też przesiedziały prawie do północy w sali szkolnej, i skupiając się dokoła Ermengardy, kazały sobie po raz drugi i trzeci odczytywać list Sary, zawierający opowieść równie czarującą, jak ta, którą ona sama układała, a mającą ponadto ten urok, że jej widownią była sąsiednia kamienica, bohaterami zaś — sama Sara oraz tajemniczy „pan z Indyj“...
Becky, do której również wieść ta dotarła, zdołała wobec powszechnego rozgardjaszu wymknąć się wcześniej na górę. Pragnęła uciec od ludzi i jeszcze raz przyjrzeć się czarodziejskiemu pokoikowi. Nie wiedziała, co teraz się z nim stanie. Mało było prawdopodobieństwa, by te wszystkie śliczne sprzęty miały przejść na własność miss Minchin: pewnikiem to wsyćko kajś zniknie, a pokoik będzie znów goły i pusty!... Pomimo całej radości, jaką czuła z powodu losu Sary, zaczęło ją coś dławić w gardle i łzy napływały jej do oczu, gdy wstępowała na ostatnie przęsło schodów.
— Juz tu tej nocy nie będzie się paliło w piecu, nie będzie tej cyrwonej lampki... nie bedzie wiecerzy.. nie bendzie i księznicki, coby ta mi przecytała albo i opowiedziała jakąsi pieknom historyją... Nie bendzie księznicki!
Przemocą stłumiła płacz i nacisnęła klamkę. Gdy drzwi się otwarły, z ust jej wyrwał się cichy okrzyk.
Ogień płonął na kominku, na stole stała przygotowana kolacja oraz lampa, rozsiewająca różowy blask po całym pokoju. Przy stole zaś stał Ram Dass, patrząc z uśmiechem w jej twarz przerażoną.
— Missee sahib pamiętała o Becky — oznajmił z twarzą rozpromienioną; — opowiedziała wszystko sahibowi i pragnie, by Becky wiedziała o szczęściu, jakie ją spotkało. Proszę przejrzeć list, leżący na tacy; pisała go missee sahib, bo nie chciała, żeby Becky poszła spać smutna.. Sahib prosi, żeby Becky jutro przyszła do niego i była do osobistych usług missee sahib. Dziś w nocy zabiorę te wszystkie sprzęty i przeniosę je przez dach na dawne miejsce.
Powiedziawszy to, złożył nieznaczny salaam i przelazł przez okno tak zręcznie i cicho, że Becky miała sposobność przekonać się naocznie, jak łatwo mu to przychodziło dawniejszemi czasy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Józef Birkenmajer.