<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Opuszczona.

Po długiej podróży wzdłuż Francyi, podróży pełnej przygód, tajemnicy, ostrożności, ukrywania się pod różnemi przebraniami, hrabina Lidia osadzona została przez pana Aleksandra w hotelu Princesse-de Lamballe w bretońskiem miasteczku Quiberon. Dojechała tam we wrześniu, w towarzystwie swojego kornaka i garderobiany. Pierwszą noc spędziła bezsennie w wielkiej, lecz nizkiej sypialni o ścianach wilgotnych, meblach wyszarzanych i nadwyrężonych przez mole. Gdy rano odezwał się dzwon z poblizkiego kościoła, Lidia, zbliżywszy się do okna, ujrzała niewielki placyk; na przeciwnej jego stronie wznosił się kościół w stylu romańskim, smutny i jakby przygnieciony, a w mglistem powietrzu ludzie chodzący zwolna przed hotelem i po placu przybierali ociężałe kształty; otworzyła okno i przekonała się, że nie rozumie znaczenia słów, jakie między sobą wymieniali. Po raz pierwszy Lidia doznała wrażenia, iż padła ofiarą sztucznych machinacyj pomysłu pana Aleksandra.
Ze smutnemi swojemi myślami pozostała sam na sam aż do południa. Pan Aleksander wyszedł z hotelu, w celu odszukania swojej rodziny, o której po raz pierwszy od lat czterdziestu przypomniał sobie w Monte Carlo, gdy trzeba było wynaleźć miejsce bezpieczne i spokojne dla ukrycia kochanków, których wypłoszył wiadomością przyjazdu Otella. Wrócił do hotelu punkt o godzinie dwunastej w południe. Twarz miał promieniejącą, odnalazł bowiem swojego wuja, kapitana okrętu handlowego, który mieszkał wraz z swoją żoną w odosobnionym domku nad małą zatoką zwaną Port Haliguen. Reszta rodziny, nazwiskiem Blanchard, wymarła i pan Aleksander mógł jedynie obejrzeć liczne jej groby na piasczystym cmentarzu w Quiberon.
— Moja ciotka Maison — Jaune — mówił pan Aleksander, nadając to przezwisko żonie kapitana Blanchard od żółtego domu, którego była właścicielką — chętnie wynajmie pani hrabinie cały swój dom wraz z meblami, podejmuje się przy tem kuchni. Jest gotowa na rozkazy pani hrabiny i pana hrabiego skoro tylko tu przyjedzie. Za chwilę ciotka Maison-Jaune przyśle wózek dla zabrania rzeczy.
Zaraz po śniadaniu, Lidia przeniosła się wraz ze służącą do żółtego domku, tuż po nad morzem. Rada była, iż port dochodził prawie pod same okna; wyglądać więc będzie mogła swobodnie ukazania się „Bleu-Blanc-Rouge“, który lada dzień powinien tutaj zawinąć.
Miasteczko Quiberon leży w pośrodku wązkiego półwyspu i posiada dwa porty. Jeden tuż w pobliżu, Port-Maria, wychodzący na ocean, zwany przez mieszkańców „Dzikiem-Morzem“; druga przystań, na przeciwnej stronie półwyspu Port-Haliguen, łączy się z „Małem-Morzem“, czyli z Morbihan; Port-Haliguen jest oddalony od miasteczka o kilka kilometrów i aby się tam przedostać, trzeba krążyć dróżkami wązko wrywającemi się w znacznie wyższe grunta. Wiejskie te drogi kręcą się, rozmijają, stanowiąc sieć, wśród której nieobeznany z niemi podróżny łatwo może zabłądzić; zagrody, mury z polnych kamieni, sady — wszystkie są do siebie podobne.
Gdy Lidia przybyła do Port-Haliguen mgły już nie było, pogoda jaśniała w całym blasku jesiennej piękności, i młodej kobiecie wszystko wydało się o wiele milsze i weselsze, niż w Quiberon. Port ciągnął się daleko a po nad morzem rozsiadły się nizkie domy rybaków, karczmy, szopy i składy; na końcu grobli rzuconej w morze bieliła wysoka wieża dla dawania sygnałów a w łagodnem świetle złocącem morze widniały na horyzoncie załamujące się linie innych ludzkich siedlisk Port-Navallo, Saint-Gildas. Morze było tutaj spokojne jak jezioro, stanowiąc przeciwieństwo z nieprzerwanym hukiem fal oceanu, rozbijającego się bezustannie o wybrzeże półwyspu w Quiberon. Na uboczu od innych zabudowań bił w oczy jaskrawo żółty-dom ciotki pana Aleksandra a jeszcze jaskrawiej migał przed nim wielki biały czepiec pani kapitanowej, zajętej dziś od wschodu słońca porządkowaniem pokojów, oraz mahoniowych mebli, by całą swą wspaniałością olśnić mogły spodziewanych lokatorów.
Pokoje w żółtym domku przepełnione były suszonemi algami, muszlami, florą i fauną morską, zniesioną tutaj i porozwieszaną rękami starego kapitana. Na kominkach stały drobne figurki, pudełka, zwiezione przez niego ze stron dalekich; wszystko mówić się zdawało o morzach i krajach nieznanych a z okien domu widać było morze i uwijające się na nim rybackie łodzie o białych rozpiętych żaglach.
Lidia obeznała się wkrótce z godzinami, w których lodzie wypływają lub wracają do portu. Pustka i cisza panująca w Port Haliguen miały urok dla Lidii, lecz zarazem ileż rzeczy ją teraz raziło; zamiłowaną była w wystawności, wytworności, ostatniemi czasy nawykała do tego, obecnie trzeba było żyć zupełnie inaczej. Zapalająca się co wieczór latarnia morska nie zastępowała jej wspaniałych żyrandoli płonących w salonach hotelu w Monte-Carlo; jedząc samotnie potrawy przygotowane rękoma pani kapitanowej, wspominała myślą bogactwo stołowej sali, do której jako pani hrabina wchodziła wsparta na ramieniu pana hrabiego. Spacerując nad brzegiem morza spotykała prócz rybaków miejscowych, rodziny przybyłe z prowincyi do morskich kąpieli; skromni ci ludzie nie zastępowali Lidii błyskotliwego, strojnego tłumu cudzoziemców, snujących się nad brzegami morza Śródziemnego. Zauważyła nawet, iż od niej stroniono; lękano się tej pięknej i pięknie ubranej pani, rzuconej samotnie i niby wyczekującej przybycia męża; czekano, by hrabia się pojawił przy jej boku. Lecz kiedyż wpłynie do portu jacht „Bleu-Blanc-Rouge?“ — Nikt nie wiedział i wiedzieć tego nie mógł.
W pierwszych czasach swego pobytu w Port-Haliguen, Lidia nie nudziła się; bawiło ją nowe otoczenie; rozlokowanie się w żółtym domku, łączyła się do tego obawa przybycia ścigającego ich Ryszarda; pan Aleksander pozostał w Quiberon, w hotelu Princesse-de-Lamballe i każdego ranka zjawiał się po rozkazy pani hrabiny. Na dole spotykał swoją ciotkę rozmawiającą z zastępczynią Rózi Chuchin. Sprawiał on na niej odrażające wrażenie; pewnego dnia spytała ona Lidii:
— Czy pani hrabina jest pewną tego człowieka?... Nie wiem dlaczego, lecz drżę ze strachu, gdy patrząc na mnie świdrującemi swojemi oczyma, codziennie stawia mi pytanie zawsze jednakowe, słowa nie dodając ani ujmując: „Agaryto, czy umiesz trzymać język za zębami?“
Lidia odpowiadała, chcąc sama się uspokoić:
— Nie turbuj się, moja kochana. Znam Aleksandra od czasu, jak jestem, na świecie.
Rzeczywiście, Lidia wybornie pamiętała jego postać często ukazującą się na gościńcu; od dziecka przywykła rozpoznawać osobistości, dążące w tę lub inną stronę przed oknami ochronki w Soisy; była to ulubiona jej zabawa. Pan Aleksander wydawał się jej wówczas znakomitością wybitną i do pewnego stopnia coś z tego dawnego wrażenia pozostawało zespolone w umyśle Lidii. Na odwrót pan Aleksander nie zapomniał nigdy, iż była ona nieznanego pochodzenia sierotą i skutkiem zawartego małżeństwa stała się mieszczanką, a teraz po części jego panią. Nienawidził jej, i z głęboką rozkoszą pastwił się nad nią. Dowodziły tego listy, które pisywał do księżnej; zdając relacyę ze swej wyprawy, z tryumfem mówił o wrażeniu, jakie sprawił, przybywszy do Monte-Carlo i płosząc kochanków słowami: „Uciekajcie... mąż przyjechał!“
Przedłużał obecnie swój pobyt w Quiberon, nasycając swoją mściwą i nizką naturę służalca widokiem wzrastającego smutku i niepokoju Lidii. Cieszył się, iż zbliża się dzień, w którym powie jej bez ogródki, że pan hrabia nigdy tu nie przybędzie, inne już ma bowiem zabawki na jej miejscu.
Pewnego razu znalazł się wszakże pan Aleksander w przykrem położeniu, myśląc, iż powzięte plany nowy przybrały kierunek.
— Niech Aleksander patrzy w stronę sygnałowej wieży — zawołała Lidia, wychylając się przez okno żółtego domu i przysłaniając światło nad oczami ręką — ten zbliżający się statek to chyba „Bleu-Blanc-Rouge“?...
Lokaj uśmiechął się cynicznie.
— Bardzoby mnie to zdziwiło — bąknął pod nosem, lecz popatrzywszy w stronę wskazaną przez Lidię, zauważył, iż rzeczywiście zbliżający się statek zupełnie podobny jest do jachtu Karlexisa. Musiał to być przytem statek obcy, bo wiódł go do portu przewodnik, którego szalupa wlokła się z tyłu przywiązana liną. Stojący nad brzegiem starzy marynarze i celnicy, twierdzili, iż jest to statek angielski. Co chwila był bliżej i co chwila wydawał się podobniejszym do wyczekiwanego przez Lidię „Bleu-Blanc Rouge“. Na pokładzie przy sterze stał wysoki mężczyzna i Lidia pewną była, iż poznaje ruchy a nawet ryżą brodę kapitana Nuitt.
— Tak, tak, zdaje się, że to naprawdę.„Bleu-Blanc-Rouge“ — mruczał z niezadowoleniem pan Aleksander a w duchu dodawał: — niech dyabli wezmą z takim narwanym chłopcem, jak Karlexis, nigdy niczego nie można być pewnym. Musiała go wziąść ochota ujrzenia łez hrabiny. Trzeba przyznać, że nie spodziewałem się tego przyjazdu!... Co teraz powiedzą starzy w Grosbourg?... Przepada mi w ten sposób niemało pieniędzy... bo przecież liczyłem, że sam załatwię wszystkie rachunki, koszta zerwania, tajemnego połogu?... Czemże zastąpię te straty?...
Rozmyślając w ten sposób i pragnąc ułożyć nowe plany, Aleksander szedł groblą ku wieży sygnałowej, by powitać statek, który musiał koło niej przejeżdżać a tym sposobem dowieść młodemu księciu, że czuwa niestrudzenie i zawsze jest gotów na jego usługi. Lidia też wyszła w tę stronę, włożywszy suknię białą z różowem, w której Karlexis najbardziej ją lubił; wyglądała jak rozkwitły prążkowany gwoździk, wyrosły niespodziewanie na piasczystem wybrzeżu.
W tejże chwili statek zmienił front i ukazała się jego nazwa wypisana wielkiemi literami: Amphitrite. — Cardiff. Był to statek handlowy, zbudowany przez tego samego przedsiębiorcę, co „Bleu-Blanc-Rouge“, tej samej wielkości — i kształtu, lecz zawalony towarami i wewnątrz niczem nieprzypominający bogatego komfortu jachtu Karlexisa.
— Mówiłem też sobie, iż to za wcześnie, znacznie za wcześnie — powtarzał Aleksander, spoglądając ze złośliwością na twarz Lidii. Delektował się jej rozczarowaniem i nerwowem drżeniem.
W kilka minut później, „Amfitryta“ stanęła w porcie, zajmując nieledwie cały basen a na jej pokładzie słychać było bieganie marynarzy, rzucanie lin, oraz sprzeczkę kapitana z przewodnikiem. Sprzeczka się przedłużała, nikt bowiem w Port-Haliguen nie rozumiał po angielsku. Lidia, która znała ten język dzięki siostrze Marcie pochodzącej z Irlandyi, ofiarowała się być tłomaczką kapitana.
Ujrzano też wkrótce Lidię, siedzącą na zwoju lin rzuconych na pokład „Amtitryty“ a przed nią stał olbrzymiej postawy ryży i apoplektyczny kapitan naprzeciwko małego, kudłatego, podobnego do małpy, ciemno-włosego bretończyka; przez otwór szeroko otwarty spoglądali w dole pracujący marynarze a oczy ich wyrażały zdziwienie, zarówno na Widok tej ładnej, wytwornie ubranej pani tronującej na pokładzie, jak nie mogli pojąć, gdzie się znajdują, po co zawinęli do tak małego portu z tą nędzną wioską nadbrzeżną. Przyczyną było wynikłe nieporozumienie. Przewodnik miejscowy, Madek, na zapytanie kapitana „Amfitryty“ rzekł: „Port Maria“ a kapitan, zrozumiawszy „Port Lorient“, gdzie właśnie miał wylądować, wziął Madeka na pokład i obrócił ster zmierzając ku wybrzeżu. Wiatr utrudniał zbliżenie się do stałego lądu. Kapitan zaniechał więc sterowania ku Port-Maria przy Quiberon i skierował swój statek na spokojne morze Morbihan, po drugiej stronie wązkiego półwyspu. Dzięki objaśnieniom przetłumaczonym przez Lidię, zdał sobie kapitan sprawę z uczynionej pomyłki i przed odjazdem do właściwego miejsca swego przeznaczenia, to jest do Port-Lorient, chciał okazać swą wdzięczność tej pięknej, strojnej pani, mówiącej głosem tak słodkim i patrzącej tak ładnemi szaro-niebieskiemi oczami. Zniósł więc przed Lidię butelkę starego wina, lunetę okrętową, suknię wschodnią, tomahawk indyjski, pantofelki jawajskie i olbrzymi dwuręczny pałasz japoński, prosząc, by brała wszystko, lecz gdy nic przyjąć nie chciała, wyjął z kieszeni mały amerykański rewolwer, bul-dogg i uprosił, by go przyjęła na pamiątkę, ostrzegając, że nabity.
Wkrótce po tem wydarzeniu, które zaniepokoiło chwilowo pana Aleksandra, wyczytał on w „Petit-Journalu“ nowinę o wiele ważniejszą. „W nocy z dnia 27 na 28 września jacht „Bleu-Blanc-Rouge“, należący do księcia d’Olmütz, rozbił się i zatonął w okolicy wysp Balearskich. Z całej załogi pozostał przy życiu tylko książę i kucharz. Rozbitków dowiózł do Marsylii statek wiozący transport pomarańcz“.
— Jakim sposobem mógł się on znaleźć w pobliżu wysp Balearskich?... Wszak droga z Monaco do Quiberon nie wiedzie tamtędy — spytała Lidia, gdy przyniesiono jej „Petit-Journal“ dla przeczytania obchodzącej ją zblizka wieści.
— O w czasie podróży wydarzają się dziwne okoliczności — odrzekł ex-kamerdyner z miną drwiącą — wreszcie należy to przypisać wiatrom tam wiejącym.
Zmieniając natychmiast ton, Aleksander zaofiarował swe usługi pani hrabinie w razie, gdyby chciała go wyprawić do Grosbourg, gdzie młody książę zjedzie zapewne niebawem po doznanej katastrofie. Kłaniał się nizko, powtarzając z uniżonością lokajską, iż zna swoją powinność i pani hrabina niechaj raczy wydać rozkazy a on spełni je natychmiast.
— Aleksander ma słuszność, trzeba zasięgnąć wiadomości z Grosbourg — odrzekła Lidia, pragnąca się łudzić wiarą w uczciwość tego człowieka, któremu powierzył ją Karlexis.
W chwilach niepewności, smutku i moralnego zgnębienia, zdarza się, iż drobna okoliczność rzuci światło ukazujące istotną prawdę danego położenia. Wiadomość wyczytana przez Lidię w „Petit-Journalu“ odsłoniła przed nią przepaści, po nad któremi stała obecnie. Gdyby Karlexis był zatonął, cóż byłaby z sobą poczęła? Nie będąc chciwą, nie pomyślała o biedzie, o nędzy, jaka jej wówczas groziła. Dlaczegóż więc czuła się tak strwożoną? Spostrzegła bowiem, iż śmierć kochanka nie byłaby w niej wywołała rozpaczy. Więc go nie kochała? Nie! Dotychczas wątpiła, teraz zaś była tego pewną. Uciekła z nim, bo się nudziła, bo chciała doznać wrażeń, zadowolić swoją ciekawość, a w znacznej części i swoją próżność. Lecz w chwilach największych uniesień i pieszczot, Lidia czuła się obcą przy boku Karlexisa, czasami strach ją ogarniał, na widok jego obojętnych oczu i zagadkowego uśmiechu. Przypomniała sobie wtedy słowa generała: „Mówię ci, że to potwór... niezrozumiały potwór“. Jakże odmienne oczy miał generał i z jaką szczerą rozpaczą czynił jej to zwierzenie. Przypominając sobie tragiczny wyraz twarzy generała, Lidia chłodła dla jego syna, uczucie zmieniało się w jej sercu, przybierając pozory wzgardy. Dla kogóż-to złamała swoje życie!... Ach, gdyby można było to wszystko cofnąć!... Po niespodziewanem wyjściu za mąż za prawego, poczciwego człowieka, życie otwierało się przed nią spokojne, niczem nizkiem niezamącone... po cóż rzuciła je, zerwała z nim bez przyczyny, nieusprawiedliwiała jej nawet miłość, ani szał... jakże zbłądziła... jakże była nierozważną. A teraz cóż będzie?... Jakże się zakończy ten ich stosunek miłosny?...
Drżąca w niepewnościaeb kłębiących się myśli, Lidia pogrążyła się w dumaniu. Wieczór zwolna zapadał a woda szemrała, rozbijając się z lekka o kamienie grobli. Coraz liczniejsze łodzie wracały do portu a rozwinięte ich żagle przybierały w wieczornej mgle fantastyczne rozmiary widziadeł. Wtem na końcu grobli zajaśniało światło, wysoko po nad ziemią i wodą; był to jaskrawy płomień latarni morskiej. W tejże samej chwili Lidia poczuła się wstrząśniętą, coś nieznanego nagle w niej drgnęło; przelękła się, lecz wkrótce zrozumiała i owładnęło nią niewypowiedzianie słodkie uczucie. Było to pierwsze poruszenie dziecka, tego dziecka, o którem zapominała, lecz ono dawało jej teraz znać, iż żyje, jest przy niej i w niej samej. Spowodowało to zupełną przemianę w myślach Lidii. Miała cel w życiu, opiekuńcze światło rozjaśniło ciemności. Nawet ojciec tego dziecka wydał się jej mniej obcym, bliższym. Śpiewy i nawoływania dochodziły z nad portu pełnego ludzi, uwijających się na łodziach i wzdłuż morza. W nadbrzeżnych domach zajaśniały ognie, dolatywał trzask palącego się w kominach mokrego drzewa, śmiech dzieci; gromadzono się koło ogniska dla spożycia wieczerzy.
Minął tydzień. Lidia pozostawała bez wieści, lecz nie trapiła się zbytecznie, wiedziała, iż trudno będzie Karlexisowi wyjechać z Grosbourg. Coraz mniej było osób w Haliguen, nieliczni kąpielowi goście porozjeżdżali się każdy w swoją stronę, wybrzeże było puste a żółty dom coraz bardziej samotny. Pomimo, iż pogoda była piękna, czuć było zbliżającą się jesień, mgły coraz były gęstsze, światło bledsze a wiatr wył żałośnie; nad morskiemi falami unosiły się stada białego ptactwa a po drugiej stronie półwyspu Dzikie-Morze rozbijało się z hukiem, roztrącając się o nadbrzeżne skały.
— Zimą jeszcze straszniej zbytkuje to morze — powtarzała Agaryta, która, dnie całe spędzając z panią kapitanową, poznała wszystkie szczegóły życia w Haliguen i z trwogą zapytywała Lidię, czy aby przed zimą wyjadą z tego pustkowia.
— Czy pani wie — mówiła dziewczyna — że ta skała koło Port-Maria, którą nazywają „Trąbą“ tak ryczy, wyje i huczy w grudniu, że ludzie sypiać nie mogą po nocach... Z tej strony morze jest spokojniejsze, ale za to ludzie są gorsi...
Na dowód prawdy swego twierdzenia, Agaryta opowiadała o bójkach, jakie rybacy prowadzą pomiędzy sobą. W czasie długich wieczorów, upijają się i biją a gdy karczmarze wyrzucą ich z szynków, wpadają w wściekłość, bójka zamienia się w rzeź, kaleczą się i mordują; niekiedy bywa, iż porwawszy się za bary, staczają się w morze, i giną bez ratunku.
— Uspokój się, moja kochana, wyjedziemy przed zimą i nie będziemy widziały tych okropności.
Lidia pocieszała swoją garderobianę, lubiła ją, jako jedyne stworzenie okazujące jej nieco przychylności. Napotkała ją w przejeździe przez Lyon i od tej chwili Agaryta jeździła z nią wszędzie. Aleksander przed wyjazdem z Haliguen zwierzył swej ciotce wiadomość, iż Lidia jest tylko wypadkową hrabiną; natychmiast rozeszła się o tem wieść pomiędzy kumoszkami, które na wyścigi czernić poczęły lokatorkę kapitałowej. Patrzano teraz na nią z niedowierzaniem i lekceważeniem, na każdym kroku okazując jej wyraźną niechęć. Dokuczliwość ludzka nie miała wszakże wielkiego dostępu do opuszczonej kobiety, żyła teraz myślą o dziecku. Prawie nie wychodziła po za próg domu. Sprowadziwszy sobie fortepian z Ploërmel, Lidia grywała całemi dniami a wypowiadane przez nią marzenia i smutki wiatr roznosił po pustem wybrzeżu i zatracał w morskich obszarach.
Piasczysty i równy brzeg po nad morzem rozpościerał się daleko i pomimo jesiennej pory roku wałęsało się po nim trochę obcych przybyszów, którzy, posłyszawszy o mającej przybyć tutaj flocie, wyczekiwali, by zobaczyć próby nocnej bitwy na morzu. Lidia nie chodziła teraz nigdy w tę stronę, lękając się nowej jakiej zniewagi, dwuznacznych spojrzeń i uśmiechów. Chcąc użyć przechadzki, szła na groblę. Lubiła panującą na niej samotność i patrzała na morze, patrzała nawet chętniej, niż w pierwszych czasach swego przybycia do Haliguen, gdy co chwila spodziewała się dostrzedz na horyzoncie „Bleu-Blanc-Rouge“. Dziwiła się wszakże a nawet niepokoiła brakiem jakiejkolwiek wiadomości; wszak Karlexis mógł do niej pisać, wreszcie dlaczegóż Aleksander nie dawał znaku życia?...
Na pierwszą niedzielę przypadającą w październiku naznaczono wielką uroczystość w Quiberou; odbyć się miały doroczne regaty. Poraz pierwszy Lidia nie doznała przykrości choroby morskiej, chociaż parę godzin spędziła na statku. Prawda, iż morze było równe, niebieskie i łagodne, najlżejszego nie było wiatru a słońce ogrzewało powietrze, lśniąc się na drgającej powierzchni wody. Lidia zajęła miejsce na pokładzie statku, który, stojąc na kotwicy zdala od brzegu, miał być metą dla ścigających się łodzi. Statek należał do przewodnika portu, który od czasu, gdy Lidia załatwiła jego nieporozumie z kapitanem „Amfitryty“, był z wielkiem dla niej uznaniem.
— Niech pani hrabina zechce zająć miejsce na pokładzie mojego statku — rzekł do niej — a ręczę, iż lepiej wszystko zobaczy, aniżeli pan podprefekt i pan komisarz marynarki.
Od godziny dopłynęli już byli na wyznaczone stanowisko i statek stał na miejscu w pośrodku olbrzymiej zatoki. Łagodna cisza opływała dokoła statek, który rzec można zawisł pomiędzy niebem a wodnym obszarem, wszystko umilkło w rozkoszy pogodnego upojenia.
— Nic nie widać — szepnęła Agaryta.
Skutkiem oddalenia i lekkiego oparu nie było widać wybrzeży, lecz po jaskrawej szybie wody dolatywały chwilami echa uroczystości mającej miejsce w Port-Haliguen, słychać było dzwony, powstającą i cichnącą wrzawę głosów ludzkich, piskliwe tony kobzy, lub warczenie bębna. Nic nie było widać, lecz wszystko można było słyszeć. Ktoś na pokładzie statku: rzekł z cicha: „Możnaby przypuszczać, iż słyszymy te odgłosy wprost z nieba“. W tem rozległ się huk wystrzału i wrzask tłumu, w którym dziecinne głosy wyróżniały się przeciągłą piskliwością. I znów zapadła cisza.
— Jadą — zawołał przewodnik, powstając ze swego siedzenia.
Statki biorące udział w wyścigach wysunęły się długim szeregiem a kilka z nich na przedzie sparło się tuż jeden koło drugiego. Przy ciszy panującej w powietrzu dziwnem było i niewytłómaczonem wzdęcie ich żagli, napięcie sznurów i lot tak szybki, iż skrzypiały i drżały wysokie maszty a potężny dech poprzedzał je, biegnąc przed niemi. Wysoko rozpięte żagle, białe, ryże i brunatne wionęły w niebieskości powietrza, jak olbrzymie ptasie skrzydła a w miarę zbliżania się do mety wzbijał się okrzyk, wydawany przez załogę każdej łodzi, mijającej w rozpędzie stojący na kotwicy statek, z którego spoglądała Lidia. Jedna z łodzi, zawadziwszy o jego bok ociężały, odbiła się, zatrzeszczała, jakby rozpaść się miała, lecz okręciwszy się na miejscu wśród krzyku patrzących, sunęła dalej. Trwało to niedłużej, jak mignięcie błyskawicy, lecz Lidia wyraźnie ujrzała twarze ludzi siedzących w łodzi, twarze czarne, spalone słońcem i morskim wiatrem, nabrzękłe od wódki a teraz konwulsyjnie strwożone, z oczami szaleńców. Po za łodziami biorącemi udział w wyścigach, jechał jacht połyskujący jak srebrna szara koncha. Należał on do bogatego amerykanina, który przybył dla przypatrzenia się wyścigom. Na widok tego jachtu, przypominającego swą wytworuośeią „Bleu-Blanc-Rouge“, Lidia pobladła i poczuła szybsze bicie serca. Amerykanin sam kierował sterem i chociaż długa jego postać, oraz twarz pospolita nic nie miały wspólnego z wdzięczną, ładną sylwetką Karlexisa, oczy Lidii zamgliły się łzami.
Wyścigi przestały ją zajmować. Patrzała na uwijające się łodzie, jak na stada morskiego ptactwa a myśl jej uleciała za nieobecnym, za ojcem dziecka, które czuła w swojem łonie. Bo miłość jej, ta więcej pozorna, niż rzeczywista miłość, była już teraz tylko myślą o spadających obowiązkach i przejawiała się jedynie w budzących się uczuciach matki. Wróciwszy do żółtego domu, Lidia wciąż myślała ze smutkiem, lecz zarazem i lubością o upragnionem przez siebie dziecku. Obojętnem okiem zaledwie spojrzała na ożywienie panujące koło portu w Haliguen. Tłumy strojnego ludu patrzały na solowe tańce marynarzy a komisarz marynarki w mundurze jaśniejącym od złotych haftów, rozdawał medale zwycięzcom regat; przy odgłosach kobzy odbył się konkurs pływania; biorący w nim udział rzucali się w spokojną wodę portu, ponad którego brzegami kręciły się między ludźmi świnie i spłoszone ptactwo domowe.
Agaryta, zadowolona z rozrywki, bawiła się nowością widoku a wieczorem, pożyczywszy od pani kapitanowej wielkiej latarni, namówiła Lidię, by poszła popatrzeć na tańce, mające miejsce na głównym placu w Quiberon.
Wieczór był chłodny, zerwał się ostry wiatr a gwiazdy jarzyły się na ciemnem niebie. Szły wązkiemi drożynami i tak głęboko wrytemi w ziemię, że wiatru nie czuły. W miarę zbliżania się do miasteczka, ludzi coraz to więcej było na tych drożynach, aż wreszcie na placu w Quiberon trudno było przecisnąć się przez zbite szeregi wózków odprzężonych i stojących murem do koła. Tańczono zawzięcie, lecz jedynie przy muzyce wydawanej ludzkiemi usty „bo muzykanci spili się i grać nie mogą“ objaśniła Lidii młoda bretonka, pogodnie patrząca z pod olbrzymiego białego czepca. Tłum gapił się na dwa czy trzy ronda krążące w podskokach i podrygach tuż koło hotelu „Princesse de Lamballe“. Jeden z hotelowych posługaczy, poznawszy Agarytę, przeprowadził ją oraz Lidię w dogodniejsze miejsce; patrzały na tańczących, stojąc tuż w pobliżu sznura z różnokolorowemi lampkami, które więcej wydzielały dymnego swędu, aniżeli światła. Ciemności rozjaśniały kinkiety, pochodnie i latarki pozapalane na wozach, wózkach, karyolkach, powozach, ustawionych dokoła placu; wszystkie te wehikuły roiły się ludzkiemi postaciami, patrzącemi z tej improwizowanej estrady na tańce przed hotelem.
Zachrypłe lub piskliwe głosy marynarzy i rybaczek śpiewały pieśni, rytmując je uderzeniami nóg, obutych w saboty, lub ciężkie gwoździami nabijane trzewiki. Ronda wirowały coraz namiętniej a ponad kołem tańczących unosiły się śmiechy i wyziewy ludzkiego potu połączone z dymem fajek i kopcących lampek. Od czasu do czasu jeden z wozów odjeżdżał a ludzie nà nim siedzący zawodzili pieśni, rozpływające się w oddaleniu. W miarę ubywania tych wozów, na placu coraz to było ciemniej, przestrzeniej i huk Dzikiego-Morza dolatywał wyraźniej, jakby zbliżając się dla zajęcia miejsc opuszczonych.
— Wracajmy — szepnęła Lidia.
Ogarnął nią teraz wielki i przygniatający smutek, może na wspomnienie owego mglistego poranka, gdy z hotelowego okna ujrzała poraz pierwszy placyk, na którym teraz stała.
Agaryta podniosła z ziemi ciężką latarnię, z którą tutaj przyszły i skierowały się ku ważkim drożynom, wiodącym do Port-Haliguen. Napotykały ludzi, idących ociężale, nierówno, chwiejących się i zataczających, niektórzy próbowali śpiewać dalej pieśni, lecz tracili pamięć, czkali buchając wódką i padali wzdłuż drogi lub w rowu, gdzie już gęsto leżeli inni zmorzeni snem lub do nieprzytomności pijani.
Z domów rozsiadłych zrzadka w pobliżu drogi, wypadały psy, szczekając i ujadając przeraźliwie. Lidia i Agaryta szły coraz śpieszniej, zniżając głosy i pragnąc stanąć co rychlej przed progiem żółtego domu.
— Niech pani patrzy... tam zdaleka na morzu widać światła... oto tam po za tą jarzębiną... a może to flota?...
Spodziewane przybycie floty i wojenne jej manewry nocne, przyciągnęły do Quiberon znaczną ilość podróżnych, nietylko z sąsiednich miasteczek, jak Port-Novallo, Vannes, lecz z Nantes, a nawet z Paryża. Hotel „Princesse de-Lamballe“ przepełniony był gośćmi a posługacz, znajomy Agaryty, powiedział jej, iż właśnie dzisiaj przybyła jakaś pani, podobno paryżanka z młodą kuzynką wcale nieszpetną.
— Czy wiesz, jak się la pani nazywa? — spytała Lidia, tknięta jakby dziwnem przeczuciem. Wszak przed chwilą, stojąc na placu i patrząc na tańczących, zdawało się jej, iż na balkonie hotelu widziała osobę nadzwyczaj podobną do matki Ryszarda. Lecz Agaryta nie wiedziała nazwiska pań świeżo przybyłych, wreszcie zkądżeby przyjść mogła pani Fenigan myśl przybycia do Quiberoc?... Musiało to być ułudne, tylko, podobieństwo. Lidia tak często rozmyślała nad ubiegłą swoją przeszłością, iż nic w tem nie było dziwnego, że pojawiać się przed nią zdawały dobrze jej znane postaci. Było to coś w rodzaju halucyncyj Agaryty, która pierwsze lepsze światełko brała za potoki ogni, mających spływać od olbrzymich okrętów floty.
Gdy przybyły do Port-Haliguen, płonęła tylko morska latarnia na grobli, oraz lampka pozostawiona w sieni żółtego domu. Tuż przy tej lampce leżał list. Lidia rozpieczętowała go natychmiast a z treści jego wyraźnie ujrzała, iż nie zawiodły jej trwożne przeczucia, które ją obiegły w pierwszym dniu przybycia na ten samotny, półwysep bretoński. Tutaj, a nie gdzieindzej, miał ugodzić ją cios ostateczny...
Jednym rzutem oka przebiegła długi list pana Aleksandra, list pełen kłamstw, obłudy, służalstwa i nie zastanawiając się nad zdaniami, zatrzymywała ważniejsze słowa: „musiał się poddać woli rodziców... wstąpił do służby wojskowej... jest w dragonach, jako ochotnik... pieniądze są złożone u notaryusza... w razie wypadku, należeć będą do dziecka...“ List kończył się zdaniem szorstkiem, okrutnem w swej nikczemności: „Tak, wszystko skończone, młody książę już ma dosyć. Niech pani przygotuje swój rachunek a ja przyjadę, aby go zapłacić. Przyjazd swój poprzedzam listem, aby uniknąć niepotrzebnych targów i roztrząsać sprawy“.
Lidia wiedziała, iż miłosny jej stosunek z Karlexisem nie będzie trwać długo i co wtedy z sobą pocznie też dobrze wiedziała i z góry postanowiła. Lecz dlaczegóż to wszystko skończyło się tak nagle, tak wstrętnie?... Dlaczegóż on sam do niej nie napisał?... Dlaczegóż lokajowi kazał się w tem wyręczyć?... Jakże nikczemnie z nią postąpiono! Ten jeden fakt objaśnił Lidii cały szereg innych. Rozeznawała ich znaczenie. Wyjazd z Monte-Carlo był tragedyą tylko dla niej, również jak wędrówka jej po Francyi pod strażą Aleksandra była farsą ułożoną pomiędzy nim a jego panem... lecz dlaczegóż uprowadzili ją tak daleko na puste morskie wybrzeże, by następnie dręczyć niepewnością i zakończyć grubiańską brutalnością! Zagadkowy śmiech Karlexisa i zimne jego oczy, słusznie lękiem napawały Lidię. Tak, stary generał miał racyę, mówiąc: „Jest to ponętnej powierzchowności potwór; potwór, niezdolny kochać i odpychający wszystkich chcących bliżej z nim obcować“.
A więc wszystko skończone... miłosny stosunek bez miłości rozpoczęty, kończył się ohydą... Lecz dlaczegóż ci ludzie z Grosbourg mówią jej o notaryuszu... o pieniądzach... czyż myślą, że się sprzedała, że można ją było kupić złotem?... Jakto, więc nawet generał takie ma o niej przekonanie?... Myśl, iż ten stary żołnierz, którego miłość niejednokrotnie wzruszała ją głęboko, posądza ją o chęć zysku, o frymarczenie swem ciałem, obrażała Lidię, jak niezasłużona obelga. Lecz zobaczą, jak ona dba o ich pieniądze!...
„W razie wypadku należeć będą do dziecka“, słowa te zabrzmiały głucho i boleśnie w uszach Lidii. Wszak niedługo będzie matką... A w chwili, gdy czyniła postanowienie, iż umrze wraz z końcem miłosnego stosunku, dla którego wszystko rzuciła, nie pomyślała o możności macierzyństwa; po ośmiu latach bezpłodnego małżeństwa, była przekonaną, iż nigdy dziecka mieć nie będzie. Stało się inaczej! Jakże wychowa swoją dziecinę?... Tę dziecinę bez ojca, bez nazwiska, bo matka jego była tylko Lidią. Jakiż będzie los tej przyszłej istoty... nędza... pomimo książęcej krwi w żyłach! Tak, będzie to dziecko skazane od urodzenia na poniewierkę, nieszczęście... Czyż więc nie lepiej zabrać je z sobą i unieść ku śmierci?...
Tak, nie pozostaje jak śmierć. Lecz jaka?... Pragnęła skończyć z życiem, uciec od smutków i zgryzoty, lecz jaką ku temu obrać drogę?... Morze lśniło się tuż w pobliżu... czy skoczyć ze skały w jego głębiny?... Wiedziała, że drzwi domu są już zamknięte, lecz można otworzyć okno i wysunąć się pocichutku.. Ale czarność nocy przerażała ją równie, jak ciemność zimnej morskiej otchłani. Trzebaby się ubierać... potykać o nadbrzeżne kamienie.. Nie... Myślała nad innym jakim sposobem, rozglądała się po swoim pokoju, w tem oczy jej padły na połyskujący rewolwer angielskiego kapitana, ów rewolwer ofiarowany jej przy pożegnaniu i złożony przez nią na marmurze kominka! Stanęła przed lustrem i poczęła się nim bawić, podczas gdy myślą przywoływała znane sobie osoby i okoliczności zaszłe w życiu; oczy miała błędne, przerażone: odsłoniła koronki koszuli, chcąc wyszukać miejsce odpowiednie i popatrzała z lubością a także i z żalem na piękność swego ciała, perłowo białego, na którem połyskiwał złoty medalik. Odmówiła modlitwę do Przenajświętszej Panny z Fourvière i już chciała pociągnąć za cyngiel, gdy odezwało się pośpieszne sztukanie do drzwi i głos Agaryty, rozweselonej, uszczęśliwionej:
— Czy pani widzi, jakie to prześliczne, jakie to cudne!.. Jak światła odbijają się i biegną po wodzie... miałam racyę, mówiąc że widzę nadjeżdżającą flotę... bo oto jest... jest!..
Lidia machinalnie zwróciła głowę ku oknu i równocześnie rozległ się strzał, który wstrząsnął całym pokojem... amerykański bul-dogg szczekał hałaśliwie! Równocześnie z chwilą gdy Lidia padała ugodzona strzałem, pokój napełnił się jasnem, niebieskawem promieniem elektrycznego światła, którem flota rozjaśniała swoją drogę. Musiała je dojrzeć jeszcze Lidia i przyjąć za zwiastuna otwierającej się przed nią wieczności. Po trwożnej chwili oczekiwanej śmierci, może pod takiem wrażeniem życie ulata, żegnając się z ciałem...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.