<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
Na skraju lasu.

Wylądowawszy w Marsylii, gdzie mieli spędzić wspólnie dni kilka, Ryszard oświadczył niespodziewanie panu Merivet, iż go porzuca a sam jedzie natychmiast do Uzelles.
— Dla czego? — pytał Meriyet. — Przecież napisałeś swej żonie, że będziesz w Uzelles dopiero we wtorek albo w środę. Pocóż więc chcesz mnie tutaj samego porzucać?... Wiesz, że muszę pozostać parę dni w Marsylii dla uregulowania moich interesów. Zostań... cóż ci z tego przyjdzie, że o dzień lub dwa przyśpieszysz swój powrót?... Nikt nie będzie się ciebie spodziewał, nawet nie zastaniesz koni na stacyi, by dojechać do domu.
— Właśnie pragnę spaść do Uzelles niespodziewanie — rzekł Ryszard, silnie się czerwieniąc, bo wypowiedział swą myśl prawie mimowoli.
Merivet spojrzał na mego z wyrzutem i pomimo że szli najludniejszą ulicą miasta, podniósł w górę obydwie ręce na znak swego wielkiego oburzenia. Gest ten byłby w Paryżu zwrócił uwagę przechodniów, lecz w Marsylii wszyscy giestykulują, więc Merivet dostroił się tylko tą pantominą do miejscowego obyczaju.
— Jakto?... nieszczęśliwy człowieku, ty jeszcze męczysz się swojemi wątpliwościami?... Chcesz cichaczem zakraść się do własnego swojego domu, w chęci schwytania swej żony na jakiej zdrożności? Jak możesz poddawać się podobnym myślom! A ja stary głupiec myślałem, że jesteś uzdrowiony! Wiesz, że wart jesteś, aby cię naprawdę spotkało to, co śmiesz przypuszczać...
Chciał mówić dalej, lecz spostrzegłszy bladość i wzruszenie Ryszarda zamilkł, nie mając odwagi dłużej mu dokuczać.
— Jedźże sobie, szaleńcze, bo widzę, że się nie uspokoisz inaczej. A ponieważ zobaczysz przedemną swoje panie, pozdrów je serdecznie od starego ich przyjaciela.
Ryszard pragnął wrócić do domu nietylko skutkiem swej zazdrości, lecz tęsknił za Lidią nie do zniesienia. Wstydził się wszakże wyznać to przed swoim przyjacielem, lękając się, że zostanie przez niego wyśmiany. Wszak rok już mijał, jak obywał się bez pieszczot Lidii, w obec roku, cóż znaczyło poczekać dzień dłużej?... A jednak Ryszard czuł, iż dłuższej nad konieczność nie zniesie rozłąki.
Przybywszy do Villeneuve-Saint-Georges, Ryszard wyskoczył z wagonu i wsiadł do staroświeckiego omnibusu, zaprzężonego w chudą i kulawą szkapę. Był to jedyny ekwipaż przybywający na stacyę dla dogodności podróżnych. Konduktor a zarazem woźnica wehikułu, przybrany w niebieską płócienną bluzę, przytroczył sznurami bagaże i ruszyli ku Uzelles. Jechali zwolna, drobnym truchtem. Chociaż było jeszcze rano, słońce wszakże zaczęło dopiekać i atmosfera wewnątrz omnibusu stała się duszna, ckliwa. Od ławek i ścian biła woń tytoniu, sfermentowanego wina, starych skór. Ryszard kazał woźnicy stanąć i siadł koło niego na koźle. Szklanka białego wina, którą wypił w karczmie na skręcie drogi, rozweseliła woźnicę i począł rozmowę. Opowiadał, że był swego czasu trębaczem w 3-cim pułku strzelców, pod dowództwem księcia d’Alcantary. Dobry to był wódz, i dbały o żołnierzy, ale kobiety lubił przedewszystkiem, taki był z niego zuch, że żadna mu nie uszła, na którą tylko spojrzał. Nic też dziwnego, że teraz kwęka. Zwykła to kolej tych, którzy nadużywają za młodu. Podobno syn jego wrodził się zupełnie w ojca i chociaż jeszcze bardzo jest młody, lata za spódnicami jak opętany. Przecież cała okolica aż się trzęsła w przeszłym roku na wieść, że chłopak wykradł żonę jednemu panu z sąsiedztwa i uciekł z nią w świat, tak że ich nikt nie mógł dopędzić.
— A może pan słyszał o tej awanturze?...
Ryszard potrząsnął głową na znak, iż nic o tem nie wie, lecz wpadł w ciężką zadumę i nie słyszał już dalszego opowiadania woźnicy. Ten napróżno silił się wciągnąć go w rozmowę, Ryszard nie słyszał, tylko nucił ponuro głosem urywanym. Woźnica wpadł na domysł, iż wiezie kogoś lubiącego muzykę, więc sięgnął do skrzynki pod kozłem i wydostał róg powyginany, zniszczony; obejrzawszy go przyłożył do ust i z całych sił trąbił po kolei cały repertuar, którego się nauczył, będąc trębaczem w wojsku. Ryszard zmęczył się tą wrzaskliwą muzyką, rozdzierającą uszy, zszedł więc na ziemię i poleciwszy woźnicy, by dowiózł rzeczy do Uzelles, sam puścił się piechotą w poprzek la«u. Sam przed sobą wstydził się przyznać, wszakże czuł, iż opowiadanie woźnicy rozdrażniło go, popychając do wpadnięcia do domu z nienacka, rychłym rankiem, na piechotę przez park a zatem niepostrzeżenie.
— Co ona teraz robi?... Czy też myśli o mnie?...
Idąc szybko po leśnym mchu, Ryszard wciąż powtarzał sobie te słowa, rytmując niemi swoje kroki. Doleciał go odgłos kościelnego dzwonu, poznał dźwięk... dzwoniono w małej parafii. Nasłuchując tego odgłosu, posłyszał szelest i trzask gałęzi, jakby pod stopami kogoś spłoszonego i uciekającego. O parę kroków dalej, zobaczył rydel rzucony na rozrzucone mrowisko. Szedł dalej, nie zważając dłużej, lecz pomyślał, iż uciekającym musi być jaki leśny szkodnik, który przyszedł wygarnąć mrówcze jajka, by je potem sprzedać w bażantarni.
W miarę jak zbliżał się do Uzelles, szedł coraz szybciej. Wkrótce doszedł do miejsca zwanego Chêne-Prieur, gdzie od okrągłego placyku ocienionego pośrodku olbrzymim dębem, rozchodziły się w kilko-promienną gwiazdę szerokie drogi wycięte wśród lasu. Jedna z tych dróg dobiegała do wrót parku Uzelles. Ryszard spojrzał tam i mocno się zadziwił, albowiem owe wrota były prawie zawsze zamknięte, obecnie zaś stały rozwarte i o ile mógł sądzić z tej odległości, zdawało mu się, iż uwija się koło nich mnóstwo ludzi. Znów przyśpieszył kroku i widział teraz wyraźnie, jak ludzie jacyś wybiegają z parku i znów tam wracają rozprawiając, machając rękoma. W tem pod drzewem dojrzał cały tłum zbitych gromadnie ludzkich postaci. Skierował się w tę stronę, nic nie rozumiejąc; co to wszystko mogło znaczyć. Widział teraz mundury leśników i żandarmów, poznawał twarze ludzi zebranych a było ich sporo z Soisy, z Draveil, z Uzelles. Co się stało, pytał sam siebie. W każdym razie coś niedobrego, ten tłum ludzi wyglądał ponuro. Lecz otóż i wóz ojca Foucarta, zbierający ciała nieboszczyków... toczył się zwolna, sztukając po korzeniach pochylając się z hałasem przy głębszych wybojach.
— Pan Ryszard idzie! — zawołał głośno ktoś w tłumie.
A kiedy się zbliżył, rozstąpiono się przed nim z uszanowaniem i wpuszczono do środka koła utworzonego przez gapiów. Ryszard znalazł się tuż przy sędzim Delcrous, przy którym stał pisarz trybunału a doktór z Soisy i doktór z Draveil, rozmawiali półgłosem z panem Aleksandrem. Rozmawiający spoglądali co chwila na olbrzymi, otwarty żółty parasol, leżący na ziemi, z pod którego wysuwały się nogi mężczyzny, obute aż do kolan w wytworne kamasze. Resztę ciała, oraz twarz, zasłaniał parasol.
— Ach kochany panie Fenigan, zastajesz pan rzecz okropną! — rzekł sędzia, podając Ryszardowi rękę na powitanie. Lecz sędzia tak niezmiernie zajęty był wypadkiem i ważnością swej oficyalnej roli, iż nie wyraził nawet najmniejszego zdziwienia, ujrzawszy Ryszarda, powracającego niespodziewanie i to taką drogą, do własnego domu.
— Cóż się stało? — zapytał Ryszard prawie nieprzytomnie, bo na raz powstał mu w głowie wielki zamęt, myśli i podejrzenia krzyżowały się z sobą w sposób chaotyczny.
— Jakto?... Pan nic nie wiesz?... Tu przed nami leży trup księcia d’Olmütz, dopiero co ułożyliśmy go tak, jak go znalazł Aleksander, dzisiaj nad ranem. Przypuszczam, że książę umarł dwa lub trzy dni temu.
Na żądanie sędziego, pisarz odczytał półgłosem protokół całego wydarzenia, które spisywał podług opowiadania pana Aleksandra.
„Książe wyszedł w piątek po obiedzie z pałacu Grosbourg i do dziś, poniedziałku, nikt go tam nie widział. Nikt wszakże w pałacu nie niepokoił się jego nieobecnością, zwłaszcza przez pierwsze dwa dni, albowiem wszyscy przywykli do często ponawiającej się nieobecności księcia przez dzień lub dwa; wychodził z pałacu, nikogo o tem nie powiadamiając. Dopiero w niedzielę popołudniu, rodzice księcia zaczęli się niepokoić o niego, był to bowiem dzień jego urodzin i całe sąsiedztwo było sproszone na obiad, mający uczcić dziewiętnastą rocznicę urodzin księcia d’Olmütz. Dla uspokojenia księżnej, goście pozostali w Grosbourg do późnej nocy, salony były oświetlone i młodzież tańczyła menueta, wyuczonego na tę uroczystość. Nad ranem, książę generał, silnie zaniepokojony, wezwał do swego pokoju pana Aleksandra, by mu polecić wyszukanie nieobecnego syna. Pan Aleksander uśmiechnął się i rzekł:
„— Niechaj pan generał będzie spokojny... wczoraj jeszcze widziałem pana Karlexisa, widziałem go również onegdaj.
„— Karlexisa widziałeś?... Gdzie?... — zawołał uradowany ojciec.
„— Widziałem w lesie i zawsze na tem samem miejscu... Niedaleko od Chêne-Prieur. Już od miesiąca pan Karlexis chodzi tam codziennie i całe popołudnie leży na trawie, przysłonięty wielkim parasolem. Pan Karlexis miewa tam schadzki... z kim?... powstrzymywałem się od podpatrywania... lecz jeżeli pan generał rozkaże, to gotów jestem...
„— Nie, nie... Wcale tych szczegółów nie jestem ciekawy. Dziwię się tylko, iż będąc tak blizko od Grosbourg, syn mój nie wpadnie chociażby na chwilę do domu, aby uspokoić swoją matkę. Jeżeli go dziś spotkasz, to upoważniam cię do powiedzenia mu tego w mojem imieniu.
„Pan Aleksander przyrzekł księciu, że tak uczyni i nie tracąc czasu, skierował się w kierunku lasu. Doszedłszy do muru, oddzielającego park państwa Fenigan od lasu, pan Aleksander, czając się, szedł do miejsca, gdzie widział dni poprzednich rozpostarty parasol młodego księcia. Rzecz dziwna, chociaż była zaledwie godzina ósma rano, parasol stał rozwarty, opierając się jak zwykle jednym brzegiem o gęsto rosnące paprocie. Po miłosnej nocy, widocznie książę zasnął głęboko, bo pan Aleksander chociaż wołał nań głośno, nie odbierał wszakże żadnej odpowiedzi. Wtedy...“
Doczytawszy tego co napisał, pisarz trybunału zwrócił się znów w stronę pana Aleksandra, by opowiedział ciąg dalszy; na to wezwanie kamerdyner, mówił prostując się:
— Wtedy, odchyliłem parasol i zobaczyłem rzecz tak straszną, iż krzyknąwszy począłem uciekać. Ogrodnicy pana Ryszarda byli właśnie koło wrót parku, więc usłyszawszy mój krzyk wybiegli; lecz nie pozwoliłem nikomu ruszyć ciała, chcąc, by najpierwej zawezwano pana sędziego z Corbeil.
Pan Aleksander zamilkł a obecni przyznali, iż słusznie postąpił, zarządzając natychmiastowe śledztwo z ramienia trybunału.
— Czy śmierć została stwierdzona? — spytał Ryszard, chwycony głębokiem wzruszeniem, w którem wszakże było więcej zadowolenia niż współczucia lub przestrachu. Słysząc pytanie Ryszarda, sędzia zamienił z pisarzem pogrzebowy uśmiech.
— Co do tego, nie może być żadnej wątpliwości — odrzekł Delcrous i uchyliwszy trochę parasola, pokazał Ryszardowi czem był teraz książę d’Olmütz, ten piękny uwodziciel serc niewieścich, wytworny młodzieniec, za którym przepadały wszystkie kobiety. Obecnie, przedstawiał on odrażający widok. Skostniałe jego ciało było wykrzywione a głowa, ta prześliczna tak niedawno głowa, była teraz potworną. Zaledwie resztki włosów i zapiekłej krwi pokrywały czaszkę a z twarzy pozostawała tylko jedna przerażającej okropności rana, odsłaniająca miejscami kości ogołocone z ciała, bielące się i czyste jak u szkieletu miejscami zaś przylegały jeszcze do nich szmaty muskułów przeżartych i postrzępionych. Tam gdzie były oczy i usta, kłębiło się teraz robactwo i uwijały się wielkie czerwone mrówki, których całe zastępy, zbitemi masami, pożerały niedojedzone uszy i szyję. Oto było wszystko co pozostało z księcia d’Olmütz, którego tyle kobiet kochało i pieściło i który do szaleństwa doprowadzał mężczyzn, zazdroszczących mu szczęścia w miłości.
Widząc, iż sędzia Delcrous uchyla parasol dla pokazania nieboszczyka Ryszardowi Fenigan, tłum także rzucił się naprzód pomimo powstrzymujących go żandarmów, lecz zobaczywszy cofnął się przerażony, wydając stłumiony okrzyk zgrozy. Ci, którzy zdołali zobaczyć trupa, opowiadali tym, którzy go nie widzieli „głowę ma na wpół oskrobaną z ciała*.. „robactwo go roztoczyło*... Przerażenie zastępowało wszelkie współczucie. Szmer rozmów nagle ucichł, gdy sędzia skinął, by podjechał wózek ojca Foucart. Słychać było teraz brzęk owadów, unoszących się w powietrzu i stuk kół złowrogiego wozu, uprzątającego ciała nieboszczyków, zmarłych wśród rozdroży. Kilku leśniczych podniosło z ziemi ciało księcia a jeden z nich, delikatnością uczuć powodowany, przykrył mu twarz wielką swoją kolorową chustką. Przenosiny mieli niedalekie, bo wózek stanął tuż obok, ale rozkładające się ciało trupa zbroczyło ich niebieskie mundury krwawą i cuchnącą posoką, kłębami robactwa i gromadami mrówek — Gdzie go pan każe przewieźć — spytał po cichu Ryszard, starając się nadać twarzy wyraz zastosowany do okoliczności.
— Do Grosbourg — odrzekł Delcrous, tylko nie poprowadzimy go główną aleją, przez wzgląd na jego rodziców. Wyprawiłem do nich właśnie pana Aleksandra, żeby ich uprzedził. Rodzina d’Alcantara posiada swój grobowiec w Grosbourg, będzie więc można natychmiast przystąpić do pogrzebu. Bo myśleć nie podobna o żadnem poszczególnem śledztwie, autopsyi nie podejmą się dwaj nasi eskulapowie, idący za nami. Oni wiedzą, co sądzić o szmacie pełnej robactwa, w którą zamieniła się twarz księcia d’Olmütz. Przypuszczają, iż śmierć musiała nastąpić nagła, skutkiem ataku apopleksyi, podobno, iż skłonność ku temu miało wielu członków rodziny d’Alcantara. Zdaje mi się, że przypuszczenia lekarzy są słuszne; inaczej bowiem trzebaby stworzyć coś imaginacyjnego, zabójstwo, oszpecenie twarzy umyślne i przeniesienie zabitego pod parasol, w miejsce, gdzie od jakiegoś czasu widywano go codziennie. Ale po cóżby się zabójca znęcał nad ciałem z taką wyrafinowaną dzikością?
Rozmawiając postępowali za wózkiem wiozącym ciało. Leśna drożyna wązka była i kamienista, koła przecinały pokładające się chwasty i bujniejsze pędy głogów a niższe konary drzew muskały płótno wozu i głowy idących za nim żandarmów. Dopiero wówczas liczny tłum ludzi rozbiegł się po lesie, każdy podążył do swojego zajęcia, eskorta więc była teraz nieliczna, na jej przedzie szedł Ryszard z sędzią a po za nimi kilkunastu leśniczych. Wózek wyjechał na nieco szerszą drogę, biegnącą wzdłuż parku Uzelles, wtem ojciec Foucart, idący przy swoim koniu, wziął go za uzdę i chciał skierować w stronę wrót zamykających posiadłość państwa Fenigan, spostrzegł to Ryszard i zawołał donośnie.
— Stój!... po co kierujesz w tamtą stronę?...
A gdy ojciec Foucart rzekł, iż przejeżdżając przez park w Uzelles zaoszczędzonoby spory kawał drogi, bo conajmniej pół godziny bliżej tędy do Grosbourg, Ryszard, zaczerwieniwszy się z gniewu, zawołał:
— Nie pozwalam... park w Uzelles nie jest drogą publiczną... To musi być pomysł tego nikczemnego lokaja... ojciec Foucart nie byłby wpadł na podobny pomysł!
Gwałtowny wybuch Ryszarda i głos jego drżący gniewem, zwróciły uwagę sędziego. Drgnął skutkiem tysiącznych myśli, prawie podejrzeń, jakie nagle zrodziły się w jego głowie, odrzucił je wszakże, szybko rozważywszy: „Tak, książę d’Olmütz był kochankiem jego żony; lecz są to rzeczy minione i Ryszard oddawna przebaczył swojej Lidii. Wpadam w manię zwykłą ludziom mojego zawodu, widzącym w każdym człowieku zbrodniarza. Jest to jednak pierwsza ważniejsza sprawa, którą mam wyjaśnić, powinienem zachować trzeźwość sądu i nie wpadać w śmieszne posądzenia“...
Zwrócił się do pisarza trybunału, dał mu kilka poleceń, ukłonił się dwu lekarzom i wziąwszy Ryszarda pod rękę, rzekł kierując się z nim ku bramie pałacu w Uzelles:
— Chodźmy razem do twoich pań, kochany panie Ryszardzie... Obiecałem im nawet, że będę dziś u nich. One przecież dopiero jutro spodziewały się twojego powrotu.
— Tak. Ale przyszła mi chętka sprawienia im niespodzianki. Więc przybyłem o dzień wcześniej i chciałem wejść niespostrzeżony przez nikogo z domowników, dlatego też szedłem lasem piechotą. Przyznam się wszakże, iż nie spodziewałem się tam spotkać z okropnością tego wypadku...
Ryszard mówił z zupełną szczerością, świadczył o niej nietylko jego głos, lecz i wyraz twarzy spalonej od słońca i sirocco. Patrząc nań, sędzia uczuł wyrzuty sumienia; jakże mógł chociażby na chwilę posądzać tego człowieka o popełnienie zbrodni! O mało co nie wygadał się z tem, taką miał ochotę przeprosić Ryszarda za niesprawiedliwość wyrządzoną mu w myśli.
— Tak, rzeczywiście okropny wypadek spadł na rodzinę d’Alcantara... lecz czy wiesz, panie Ryszardzie, iż osobiście czuję się temi czasy tak bardzo szczęśliwy, że tylko o sobie rad mówię. Czyś wiedział o tem, że kocham oddawna panią Elizę, twoją kuzynkę?... Otóż dziś rano biegnąc do lasu z powodu owego wypadku, wstąpiłem na chwilę do twojej matki, bo widziałem, że wszyscy w pałacu są już na nogach, wśród zamięszania rzekła mi tylko, iż miała list od pani Elizy, która raczyła przyjąć moją propozycyę...
Weszli do parku i po chwili sędzia zawołał:
— Patrz... oto twoje panie — i rzeczywiście szły obie z przeciwnego końca alei.
Dzisiejszego rana wstały nieco wcześniej, niż zwykle i zeszły do ogrodu, by ściąć, dopóki była rosa, róże na świeże bukiety do salonu. Z nożycami w ręku zajęte były tą robotą w sadzie, gdy nadbiegła ku nim żona jednego z ogrodników, mówiąc o trupie księcia znalezionym w lesie i popłochu ztąd powstałym. Pani Fenigan zauważyła z wielką wewnętrzną radością, iż Lidia nawet nie pobladła, słuchając opowiadania ogrodniczki i systematycznie ścinała dalej rozwinięte na krzewach najwspanialsze róże. Gdy ogrodniczka odeszła, Lidia rzekła półgłosem:
— Bardzo szczęśliwie, że Ryszard wraca do nas dopiero jutro.
Ale w duszy dodała: tyle razy groził im w Grosbourg śmiercią księcia, iż gdyby był tu obecny, najniezawodniej wszyscy byliby go posądzili o zbrodnię... ja też byłabym tak myślała.
Lidia pozostawała jeszcze pod wrażeniem tej myśli, gdy sędzia Delcrous zawezwany z Corbeil zaszedł na chwilę do pałacu. Chciała się z nim podzielić swojemi myślami, lecz coś jakby tajemne przeczucie powstrzymało ją, zamilkła więc, nie przestając się wszakże radować, że Ryszard dopiero jutro stanie w Uzelles. Prawdziwie się przeraziła biedna Lidia, gdy około południa zajechał przed bramę omnibus ze stacyi kolei żelaznej, przywożąc kufer i torbę podróżną Ryszarda.
— To omnibus z Villeneuve — powiedziała służba, wnosząc rzeczy do pawilonu. — Pan Ryszard wysiadł w połowie drogi i miał przyjść do pałacu przez las.
Lidia o mało co nić zemdlała słysząc te słowa. Teraz już nie wątpiła:
— To on zabił Karlexisa.
Fakt ten przedstawił się jej nagle i z nieodwołalną pewnością. Ryszard wrócił o dzień wcześniej dla sprawienia jej niespodzianki. Chciał wejść do domu od strony parku dla wywołania tem większego zdziwienia. Idąc przez las spotkał z nienacka księcia i uniesiony zazdrością, czy też gniewem za przeżyte skutkiem niego katusze, rzucił się nań i zabił. W ten sposób Lidia odtworzyła sobie w umyśle zaszły dramat: nie umiała sobie wytłómaczyć szczegółów, lecz treść jego uchwyciła. Przerażenie zmięszało się w niej z podziwieniem; tak, podziwiała teraz Ryszarda. Jakże bardzo musiał ją kochać, by się zdobyć na czyn tej doniosłości! On, ten człowiek nieśmiały i chwiejny, który umiał tylko cierpieć, narzekać i płakać, o tak, musiał ją kochać niezmiernie i niezmiernie być o nią zazdrosny. Jakże wdzięczną mu była za tyle miłości; serce miała wezbrane wybuchem uczucia, niewypowiedzianą troskliwością a wzruszenie jej wzmogło się jeszcze, gdy go ujrzała teraz w ogrodzie, śpiesznie idącego witać się z nią i z matką. Wydał się jej piękniejszy. Twarz miał ogorzałą od afrykańskich skwarów, wyszczuplał, szedł zamaszyście i zuchowato, z radosnym wyrazem twarzy i błyskiem oczu, którego przedtem nigdy nie widziała u dawnego Ryszarda. Jakże się odmienił i jakże pociągającym był dla niej w tej nowej odmianie!
Pani Fenigan, wsparta na ramieniu Lidii szła na spotkanie syna jak mogła najspieszniej, wołając doń z daleka:
— Ty nic dobrego, toś nam sprawił niespodziankę! Ale niechcący przeraziłeś nas zarazem... Twoje rzeczy ze stacyi już przyjechały... więc ogarnął nas niepokój... zwłaszcza z powodu tego wypadku w lesie...
— Tak, na nieszczęście to nieco popsuło radość, jaką przypuszczałem, że wam sprawię, moje wy najdroższe!
Ryszard całował matkę a ramieniem objąwszy Lidię tulił ją do serca, potem zaczął i jej twarz całować, odszukawszy jej twarzyczkę pod wielkim, ryżowym letnim kapeluszem. Policzki Lidii wydały mu się lodowato zimne, zauważył to głośno, nieco zaniepokojony. Lecz ona nic na to nie odrzekła a pani Fenigan, czując, że małżonkowie radziby pozostać sami z sobą, wysunęła się naprzód i rozmawiając z sędzią szła z powrotem ku pałacowi.
Ryszard szedł o kilka kroków w tyle, przytuliwszy Lidię do siebie, ściskał ją i całował upojony radością, szczęśliwy. Co chwila zatrzymywał się, by na nią patrzeć, by czytać w jej oczach.
— Dlaczego drżysz... dlaczego twoja twarz, twoje ręce, są tak zimne... mój niespodziewany powrót mógł cię narazie wzruszyć.. lecz patrz, jestem... czyś z tego nie rada?.. Powiedz mi najdroższa?... A może ty drżysz z powodu tej śmierci... mów... czyś bardzo się wylękła, przeraziła?...
— O nie, wcale — odrzekła Lidia z taką prostotą, iż intonacya jej głosu uspokoiła niepokój Ryszarda.
Wszakże nalegał dalej:
— Przyznaj się... mnie teraz wszystko możesz już mówić... czy ogarnia cię litość... czy go żałujesz?...
— O nie, on dla mnie umarł już oddawna... Przecież ty wiesz o tem i chyba nie masz pod tym względem wątpliwości... Nie, jeżeli widzisz mnie wzruszoną, to zupełnie z innego powodu...
— A z jakiego... czy wołałabyś, abym jeszcze był w Algiery!?... Wróciłem, bo zdawało mi się z twoich listów, że tego pragniesz... Twoje listy były czulsze, aniżeli twoje powitanie...
— O nie mów tego, Ryszardzie, ja o wiele jestem czulszą od moich listów... i szczęśliwą się czuję niezmiernie z twojego powrotu... Dobrze mi przy tobie... o tak... dobrze... dobrze... Przysięgam ci, że tak czuję...
Drżąca ze wzruszenia Lidia tuliła się i przyciskała do niego, chcąc w tej pieszczocie wyrazić cały ogrom uczucia, jaki napełniał jej serce. Usta jej zamikły, bo pragnęła o coś się spytać, lecz wahała się i brakowało jej odwagi. Ryszard to widział, lecz nie przypuszczał, by miało to być pytanie; nagłą owładnięty myślą, patrzał na swą żonę i czuł, że ma mu ona coś ważnego do zwierzenia... nie chciał wszakże zatrzymywać się na domysłach, cisnących się jedne za drugiemi... Dla odpędzenia ich, zaczął mówić o rzeczach potocznych, jak zwykle czynią ludzie, mający wiele sobie do powiedzenia, lecz skrywający nadmiar wzruszeń pod powłoką obojętnej rozmowy.
Szli więc, przytuleni do siebie i rozmawiali półgłosem, lecz banalność ich słów nie licowała z tajemnem ich wzruszeniem, Chwilami oczy Ryszarda ciskały błyskawice, myślał bowiem w duchu: „Kto wiedzieć może, czego się mógł dopuścić ten nikczemnik... Zapewne zakradał się do parku, prześladował ją swoją miłością i nieszczęśliwa kobieta, chcąc się oswobodzić, chcąc mnie ochronić od popełnienia tego, co sama wykonała, wymierzyła sprawiedliwą karę własnemi rękoma... chciała, by jego już nie było pomiędzy żyjącymi, gdy wrócę z podróży...“ Chciał odpędzić tę myśl, lecz nie mógł temu podołać... wracała natrętnie, prześladując go jak zmora. Oczy Ryszarda przybrały teraz tenże sam wyraz, z jakim patrzała na niego Lidia. Lękali się, posądzali wzajemnie, drżąc jedno o drugie, pałając przytem miłosnym uwielbiem.
Sędzia Delcrous prowadził pod rękę panią Fenigan, rozpływając się ze szczęścia, wysłuchując opowiadanych przez nią szczegółów z listu Elizy. Zgadzała się być jego żoną. Już widział się w przededniu swego ślubu, w odświeżonem przy tej okazyi dawnem swem mieszkaniu, którego domownikami, prócz niego, były koty i wrzaskliwa papuga. Wstrętem przejęty dla tych starokawalerskich swoich towarzyszy, dysponował już w myśli ich losem, koty odda tym a papugę innym sąsiadom. Zasięgał rady pani Fenigan co do urządzenia pokojów, pytał się, kogo jej zdaniem ma zaprosić na świadków...
— Gdyby nie smutna okoliczność dzisiejszego rana, byłbym poprosił na jednego ze świadków księcia d’Alcantary... on mi zawsze okazywał wiele życzliwości...
Lecz twarz pani Fenigan spochmurniała, gdy wyrzekł to nazwisko, spostrzegł, iż popełnił rzecz nietaktowną.
— Pan zapomniałeś, jak widzę, że pomiędzy Uzelles a Grosbourg, są zerwane stosunki... A przecież Eliza jest naszą blizką krewną. Proszę wierzyć, iż nie mam nienawiści do tych ludzi, zwłaszcza obecnie, gdy dotknęło ich tak srogie nieszczęście... lecz byliśmy z ich powodu także srodze nieszczęśliwymi...
— Prawda, przyznaję... niechaj mi droga pani raczy wybaczyć... Słowa wymknęły mi się nierozważnie... ale tak jestem uszczęśliwiony, iż nie wiem sam co mówię...
Twarz pani Fenigan nie rozchmurzyła się pomimo tych przeprosin. Zdawało się jej, iż sędzia zbytecznie się unosi własnem uradowaniem, zapominając, iż przed chwilą patrzał na trupa syna księcia d’Alcantary, którego chciał przyzywać na świadka w dniu swego wesela. Uważała postępowanie sędziego za niewłaściwe, lekkomyślne i pomimowoli zaczęła ścigać w myśli wózek ojca Foucart, na którym wieziono zwłoki Karlexisa. Jakże okrutnie będzie cierpiała jego matka, gdy ujrzy zabitego swego pieszczocha!
Zaledwie doszli do pałacu, służący oznajmił, iż wzywają pana sędziego śledczego do Grosbourg. Przybył po niego pan Aleksander i czekał przed bramą trzymając lejce konia, zaprzężonego do lekkiego tilbury. Delcrous niechętnie opuścił Uzelles, byłby wołał tu zostać i módz mówić o Elizie i przyszłem swem małżeństwie. Gdy powstał, by się pożegnać, Lidia jeszcze bardziej pobladła a Ryszard trzymający ją za rękę, zląkł się, by nie zemdlała.
Skoro tylko Delerous siadł do tibury koło pana Aleksandra, opanował się i wszedłszy w swoją rolę sędziego śledczego, zaczął mu stawiać pytania odnoszące się do zaszłego dramatu, dopytując się przytem o stan moralny mieszkańców pałacu w Grosbourg.
— Zdaje mi się, że księżna pani jeszcze się niczego nie domyśla... A pan generał przyjął wiadomość o śmierci syna z odwagą starego wojaka. Kazał nam złożyć ciało w odosobnionym małym budynku, do którego można dojść, nie będąc widzianym z pałacu.
— A w okolicy cóż ludzie sądzą o tej śmierci? co mówią?... co myślą?... Czy opinia wydana przez doktorów zgadza się z tem co ludzie mówią między sobą?...
Pan Aleksander przybrał minę tajemniczą.
— To, co ludzie mówią pomiędzy sobą, możnaby jeszcze wiedzieć, lecz co myślą... tego trudniej już dociec.
— A pan cóż o tem myślisz?...
— O ja!..
I niechcąc wyjawiać swego zdania, począł niby coś poprawiać w uprzęży konia, zżymając się na jego narowy. Wjechali na most na Sekwanie. Koń szedł teraz zwolna i dolatywały ich cienkie kobiece głosy od wielkiego statku, na którym była pralnia. Na łące tuż w pobliżu, porozwieszano bieliznę na sznurach, ciągnących się od kołka do kołka i wiatr kołysał suszącemi się płótnami. Pan Aleksander prostował się na swojem siedzeniu, chcąc by go wszystkie praczki mogły zauważyć, jadącego powozem księcia d’Alcantary w towarzystwie pana sędziego śledczego z Corbeil. Wreszcie rzekł:
— Żeby pisarz trybunału mógł spisywać wszystko, co te kobiety wyrzekły w tej sprawie od rana do tej pory, uzbierałoby się z pewnością wiele objaśnień bardzo ciekawych i mógłby pan wtedy wiedzieć, co się o tem mówi w okolicy... lecz...
I znów się zaciął, zaciskając hermetycznie wązkie swoje usta. Przebiegłe oczy pana Aleksandra wymownie świadczyły, iż wie bardzo wiele, lecz sędzia był pewien, iż nic nie zechce powiedzieć. „Teraz milczy, pomyślał, lecz stanie się wielomówny, gdy go zawezwę do mojego gabinetu w sądowym gmachu w Corbeil. Tego rodzaju ludzie żywią poszanowanie i strach przed władzą sądową“.
Dojechawszy do Grosbourg, pan Aleksander zatrzymał konia przed jedną z bocznych bram parku i Delcrous skierował się w stronę tarasu ponad rzeką, wiedząc, iż tam go książę oczekuje. Zdaleka ujrzał księżnę w ogrodowym wielkim kapeluszu na głowie, rozmawiała z wybuchami nerwowego rozdrażnienia w głosie z generałem i z panem Janem, którzy siedzieli na ławce, jakby przypartej do zielonego muru krzewów, oddzielających taras od trawnika, przeznaczonego do gry w „tennis“. Generał, spostrzegłszy sędziego, powstał z ławki i wyprostowany wołał, by przybywał co najprędzej:
— Chodź, mój drogi i pomóż mi uspokoić księżnę... moja żona przypuszcza, że coś złego ukrywamy przed nią...
Delcrous przybrał odpowiedni wyraz twarzy i zapytał:
— Jakto?... więc państwo jeszcze dotychczas nie macie żadnej wiadomości?...
— Wyobraź pan sobie, że nie mamy; zaczynam być trochę niespokojny... i dlatego zawezwałem pana, byś nam dał jaką praktyczną wskazówkę.
— To dziwne... rzeczywiście dziwne... mówił zwolna Delcrous, głaszcząc swoje faworyty.
Księżna wciąż stała i okutym końcem swej parasolki, rozrzucała tu i owdzie żwir przysypujący aleję. Podniosła teraz oczy i badawczo spojrzała na mówiących. W przeciągu dwóch ostatnich dni księżna postarzała o lat kilkanaście, policzki miała teraz zapadnięte, cerę ołowianą. Patrzała na trzech mężczyzn przed sobą stojących i czuła, że są w zmowie przeciwko niej jednej, niewarto było stawiać im pytań, odpowiedzą bowiem kłamstwem a jednak oni wiedzą to co tak niezmiernie pożądała wiedzieć, czego nie śmiała się domyślać, chociaż złowrogie przeczucie nurtowało ją bezustannie. Zwróciła się w stronę pana Jana, wszak on jest z nich najsłabszy, najnieśmielszy, od niego łatwiej jej będzie wymódz chociażby część prawdy.
— Proszę mi dać klucz od kiosku, wszak pan ma ten klucz u siebie... Chcę go mieć... czy słyszysz mnie, panie Janie...
— Tak, słyszę... ale niewiem, gdzie się ten klucz zapodział, jąkał nieszczęśliwy pan Jan, mrugając szybko oczami z po za okularów. Karlexis zamknął w kiosku piłki od gry w „tennis“... czy też zamknął tylko drzwi, aby podczas gry piłki tam nie wpadały... i zapewne klucz zachował przy sobie.
— Nie wiem, ile w tem jest prawdy. W każdym razie proszę klucz wyszukać. Chcę go mieć koniecznie... i to dziś jeszcze.
Rzuciwszy te słowa, księżna odeszła a generał rzekł tak głośno, by go jeszcze mogła posłyszeć:
— Ach te kobiety! Ileż one cierpią skutkiem zmartwień imaginacyjnych! Księżna miała dzisiejszej nocy sen, który jej teraz nie daje spokoju. Śniło się jej, że znaleziono jej syna utopionego w kiosku, który nazywamy nie wiem już dla czego le Fantôme. Kiedyś była w nim estrada dla muzykantów, lecz na pewno nigdy nie było ani kropli wody, nikt zatem nie mógł się tam utopić.
Skinął na sędziego, by się do niego zbliżył i laską wskazując w stronę niewielkiego budynku z czerwonej cegły, prawie całkowicie zasłoniętego roślinnością, dodał ciszej, jakkolwiek księżna znacznie się już od nich oddaliła:
— A czy wiesz pan, iż on się tam rzeczywiście znajduje... pragnąłbym, aby śledztwo a raczej autopsya, co rychlej miała miejsce... aby można ciało zamknąć do trumny, bo matka, gdyby zobaczyła swego syna w tym stanie, mogłaby dostać pomięszania zmysłów... Wiesz, mój kochany panie Delcrous, że jako żołnierz widywałem różnie pokaleczone ciała ludzkie... lecz nigdy nie widziałem trupa w tym stanie... I pomyśleć, iż ten śliczny chłopak jeszcze kilka dni temu grał w „tennis“ tak ochoczo!...
Zamilkł i nikt nie śmiał przerwać ciszy, jaka zapadła; każdy uprzytomniał sobie postać Karlexisa, którego śmiech rozlegał się tutaj tak niedawno, przerywany wołaniem: „play“, przy ulubionej grze w „tennis“.
Po dłuższej chwili milczenia, sędzia zaczął mówić głosem zniżonym:
— Nad wieczorem przybędą lekarze, lecz wiem, że obadwaj są zdania, iż autopsya jest zupełnie zbyteczną, ja też podzielam ich przekonanie, że książę d’Olmütz zmarł nagle, rażony apopleksyą.
— Jestem najzupełniej innego zdania — rzekł stary książę. — Przedewszystkiem jednak chciałbym panu stawić pewne pytanie... Dlaczego w tej przykrej sprawie, pan właśnie podjąłeś się prowadzenia śledztwa?... I nie kto inny z trybunału a tylko pan przybyłeś z Corbeil, dla stwierdzenia śmierci?...
Delcrous zmięszał się nieco.
— Na mnie spadła ta czynność, ponieważ mój kolega sędzia śledczy, wyjechał za urlopem dla poratowania zdrowia a prokurator Rzeczypospolitej przy trybunale w Corbeil jest także nieobecny; świeżo się ożenił i podróżuje ze swoją żoną...
— Słyszałem, że i pan masz zamiar wstąpienia w związki małżeńskie?...
— O, ja jeszcze nie myślę o poślubnej podróży! — odrzekł sędzia mocno zadziwiony, iż wiadomość o jego małżeństwie jest już znaną w pałacu w Grosbourg.
— Podobno żenisz się pan z kuzynką rodziny Fenigan, z młodą rozwódką, ładną i majętną?
Rozmowę tę wiedli, siedząc na ławce tarasu po nad Sekwaną, na której przeciwnem wybrzeżu ciągnął się na wzgórzu park d’Uzelles. Wśród zieloności rozróżnić można było pawilon i wyniosłe drzewa alei, łączącej go z głównym domem mieszkalnym rodziny Fenigan. Sędzia, patrząc na park i pałac w Uzelles, czuł się niezdolnym zaprzeczyć pytaniom księcia. Rzekł więc, że prawdopodobnie małżeństwo, o którem mówi, przyjdzie do skutku, jakkolwiek termin ślubu jeszcze nie jest oznaczony.
— A więc, mój kochany panie — rzekł książę i oczy mu zaświeciły niezwykłym blaskiem wśród wybladłej jego twarzy, należałoby, abyś zrzekł się prowadzenia śledztwa, które rozpocząłeś, niech ktokolwiek bądź z twoich kolegów zajmie się tą sprawą, tylko nie ty, bo syn mój został zamordowany a zabójcą jego jest Ryszard Fenigan, twój przyszły kuzyn.
Delcrous zerwał się z ławki, prawie zupełnie szczerze oburzony posądzeniem księcia.
— Przypuszczenie pańskie jest bezpodstawne!...
— Owszem... mam na nie dowody... Panie Janie, proszę pokazać listy... niechaj się sędzia przekona o prawdzie...
Pan Jan roztworzył skórzaną tekę, którą miał na kolanach i zaczął z niej wyjmować listy Ryszarda Fenigan, owe listy pisane do księcia w szale rozdrażnienia, gdy chcąc pofolgować uczuciu zemsty, pragnął pojedynku a nikt nie stawiał się na jego wyzwanie. Uniesiony gniewem Ryszard, miotał pogróżki, powtarzając w listach na wszystkie tony: „On nie chce się bić a więc zabiję go jak psa, zabiję, zabić go muszę“. Na wezwanie generała, pan Jan uzupełnił znaczenie i doniosłość listów Ryszarda, mówiąc ledwie że dosłyszalnym, chorym swoim głosem:
— Pogróżki tego rodzaju, były nietylko wciąż pisane, lecz i mówione. Pan Fenigan dwa razy się ze mną spotkał i dwa razy powiedział, że prędzej lub później, zabije Karlexisa. Przysięgał, iż czatować będzie na niego w lesie i że nie zadowolni się tylko zabiciem, ale że mu twarz rozmiażdży i zetrze butami, Jak roztarł na proch medalion, przedstawiający Karlexisa.
— Cóż teraz sądzisz o tej sprawie, mój kochany panie Delcours? — zapytał generał.
— Wyznaję, że w pierwszej chwili posądzenia moje także padły na Ryszarda Fenigan. Lecz przy odrobinie zastanowienia, uznałem, iż niepodobieństwem jest, aby on był mordercą. Prawda, że wrócił z podróży nagle, prędzej aniżeli się go spodziewano, lecz wrócił dopiero dziś rano, podczas gdy śmierć księcia d’Olmütz musiała mieć miejsce znacznie wcześniej; zbrodnia została dokonana przed kilku dniami... dowodzi tego, chociażby ta masa robactwa...
Zaciął się, nie śmiąc przypominać ojcu potwornie okaleczonego Karlexisa, lecz generał sam zaczął mówić z najzupełniejszym spokojem:
— Bardzo być może, iż Ryszard Fenigan nie popełnił zbrodni własnoręcznie... chociaż to dzikie pastwienie się nad piękną twarzą młodzieńca, do którego miał zawiść, właśnie z powodu jego urody, każę przypuszczać, że i on swego udziału, dołożył w chwili zamachu... Niewiem jak się odbyły szczegóły tego mordu, lecz jetem pewien, że ten, który go dokonał, miał szczególniejsze powody zadowolnienia wściekłej swej zemsty. Twarz ludzką doprowadzić do tego stanu, mógł tylko człowiek dziki lub powodowany dzikiemi instynktami, podnieconemi szałem zazdrości... Wierząj mi, panie Delcours, że zabójcą jest Ryszard Fenigan, a nie kto inny. A więc, jeżeli nie upewnisz się co do jego osoby i to jaknajśpieszniej, to ci się on wyniknie i wtedy słusznie padną podejrzenia na ciebie, że okazałeś się słabym wobec człowieka, który jest blizkim krewnym twojej narzeczonej. Rozumiesz, iż to zaszkodzi twojej karyerze i szczerze ci radzę, byś tę sprawę powierzył komukolwiek innemu.
Delcrous pobladł.
— Cóż mam czynić?...
— Rzecz prosta, trzeba, byś zatelegrafował do Wersalu, aby tamtejszy trybunał przysłał kogoś mogącego cię wyręczyć.
Sędzia namyślił się, rozważał jak ma postąpić, wreszcie rzekł sentencyonalnie z powagą dostojnika, przywykłego do togi i biretu:
— Panie generale, jest to kwestya pomiędzy mną a sumieniem mojem, pozwalam więc sobie wyrazić prośbę, abym mógł powziąść stanowczą decyzyę, proszę poczekać do jutrzejszego poranku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.