Magazyn nowości pod firmą Au bonheur des dames/Tom I/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wszystko dla pań |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Feliks Mierzejewski |
Tytuł orygin. | Au Bonheur des Dames |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nazajutrz o w pół do ósmej Dyoniza była już przed Magazynem Nowości, Chciała tam zgłosić się, zanim poprowadzi Jana do jego zwierzchnika, mieszkającego daleko na przedmieściu Temple. Lecz przywykłszy do rannego wstawania, zanadto się pośpieszyła: subiekci zaczynali się dopiero schodzić. Bojąc się śmieszności, zaczęła się przechadzać po placu Gaillon.
Zimny wiatr wysuszył bruk. Ze wszystkich ulic, oblanych słabem światłem dziennem, pod ołowianem niebem, zjawiali się subiekci, idący śpiesznie, z podniesionemi kołnierzami od paltotów, kryjąc ręce w kieszeniach, zaskoczyło ich bowiem pierwsze drgnienie zimy. Po większej części szli sami, znikali w głębi magazynu, niezwracając się słowem ani wejrzeniem do kolegów, spotykających się z nimi. Inni szli po dwóch lub trzech, wśród żywej gawędy, zajmując całą szerokość chodników! Wszyscy tymże samym ruchem ręki, rzucali w rynsztok papierosy lub cygara, przed wejściem do magazynu.
Dyoniza zauważyła, iż niektórzy z tych panów, spoglądają na nią, przechodząc. Wówczas przestrach jej wzmógł się, nie czuła się na siłach iść za nimi, postanowiła więc nie wchodzić, póki się ta defilada nie skończy. czerwieniła się na myśl, iż może być potrąconą we drzwiach, pośród tych wszystkich mężczyzn. Ale defiladzie tej nie było końca, dla uniknienia więc spojrzeń, postanowiła obejść dokoła placu. Powracając spostrzegła stojącego przed magazynem, wysokiego i bladego chłopca, który od kwadransa, zdawał się jak ona wyczekiwać.
— Czy panienka jest sklepową w tym magazynie? zapytał nakoniec nieśmiało.
Tak była zdziwiona, że ten nieznajomy chłopiec, zwraca się do niej z zapytaniem, iż na razie nic nieodpowiedziała.
— Bo to, ciągnął dalej, coraz bardziej mieszając się, chciałbym spróbować, czy mię tu nie przyjmą, więc mogłabyś pani mię objaśnić.
Był on również bojaźliwy jak Dyoniza i dla tego odważył się zaczepić, że widział ją także drżącą.
— Uczyniłabym to z przyjemnością, odpowiedziała nakoniec, ale ja także przyszłam spróbować szczęścia.
— A! to co innego, rzekł, ostatecznie zbity z tropu.
Oboje zarumienili się mocno. Obie te bojaźnie stały naprzeciw siebie, rozczulone pobratymstwem położenia, nie śmiejąc jednak głośno życzyć sobie pomyślności w zabiegach. Potem niemówiąc do siebie, i coraz więcej zawstydzeni, rozłączyli się i o kilka kroków od siebie, oczekiwali możności wejścia.
Subiekci wciąż wchodzili. Dyoniza słyszała ich żarty, gdy ją mijali, spoglądając z pod oka. Czując że zwraca na siebie uwagę, coraz bardziej była zmieszana, powzięła więc zamiar poświęcić pół godziny na przechadzkę po mieście; lecz widok młodzieńca, szybko nadchodzącego z ulicy Port-Mahon, zatrzymał ją na chwilę. Musiał to być starszy subiekt, bo go wszyscy witali z poszanowaniem. Wysokiego był wzrostu, białą miał cerę i brodę starannie utrzymaną; oczy koloru starego złota, z miękkiem jak aksamit spojrzeniem, które na niej w przelocie zatrzymał. Wchodził do magazynu całkiem już obojętny, kiedy ona jeszcze stała nieruchoma, wzburzona tem spojrzeniem, doznając szczególnego wrażenia, raczej przykrego jak miłego. Taki ją strach ogarnął, że powoli przeszła się po ulicy Gaillon a potem Świętego Rocha, zbierając się na odwagę.
Nie był to starszy subiekt, ale sam Oktaw Mouret. Wcale nie spał tej nocy, bo wyszedłszy z wieczoru od pewnego agenta bankowego, poszedł na kolacyę z przyjacielem i z dwiema kobietami, wziętemi z za kulis teatrzyku. Pod zapiętym paltotem, miał na sobie garnitur wieczorowy i biały krawat. Wpadłszy do domu, na prędce umył się i przebrał; a kiedy siadł przed biurkiem, w swym gabinecie w antresoli, był rzeźki i przytomny, oko miał bystre, cerę świeżą i cały był oddany pracy, jak gdyby spędził dziesięć godzin w łóżku. W tym obszernym gabinecie, meble były z czarnego dębu, obite zielonym rypsem; jedyną jego ozdobę stanowił portret pani Hédouin, o której cała dzielnica dotąd mówiła.
Od czasu jej śmierci, Oktaw przechował czułe wspomnienie, okazywał się wdzięcznym jej pamięci, wzamian za otrzymaną fortunę. Oto i teraz zanim zaczął podpisywać traty leżące na stole, zwrócił się do portretu z uśmiechem szczęśliwego człowieka. Alboż nie w jej obecności powracał do pracy, po wycieczkach i wyjściu z alków, gdzie chęć do uciech zapędzała go, jako młodego wdowca.
Dało się słyszeć pukanie do drzwi i nie czekając wezwania, wszedł młody człowiek wysoki, szczupły, z wązkiemi ustami i ostrym nosem, starannie ubrany, z siwizną przebijającą się już gdzie niegdzie, pośród gładko przyczesanych włosów. Mouret podniósł oczy i podpisując dalej, zapytał:
— Dobrze spałeś, Bourdoncle?
— Doskonale, dziękuję; odpowiedział zapytany, chodząc drobnym krokiem, jakby u siebie.
Bourdoncle, syn biednego fermera z okolic Limoges, rozpoczął służbę w Magazynie Nowości jednocześnie z Mouretem, kiedy magazyn ten zajmował tylko róg placu Gaillon. Bardzo był inteligentny i energiczny, zdawało się wówczas, że z łatwością prześcignie swego kolegę, mniej poważnego i trzpiota, mającego wiecznie drażliwe przejścia z kobietami; ale nieposiadał on za to rzutkości tego namiętnego prowansalczyka, jego śmiałości i zwycięzkiego wdzięku. Zresztą, z instynktem praktycznego człowieka, ukorzył się przed nim, był mu posłuszny i to bez żadnego oporu, od pierwszej chwili. Skoro Mouret poradził swym podwładnym, aby fundusze swoje umieścili w jego interesie, Bourdoncle, jeden z pierwszych tego dokonał, powierzając mu nawet niespodziewany spadek po ciotce. Zwolna przeszedłszy wszystkie stopnie: sklepowego, młodszego subiekta, potem naczelnika oddziału jedwabi, stał się jednym z zaufanych pryncypała, najdroższym i najpoufalszym, jednym z sześciu pomocników w zarządzie Magazynu Nowości. Było to coś w rodzaju rady ministrów, pod królem z nieograniczoną władzą: każdy z nich miał dozór nad jedną prowincyą, Bourdoncle’owi zaś był powierzony ogólny nadzór.
— A pan, czy dobrze spałeś? zapytał poufale. Skoro Mouret odrzekł, że się wcale niekładł, kręcąc głową, mruczał:
— Zła hygiena.
— Dlaczego? zapytał tamten wesoło, jestem mniej zmęczony niż ty, mój kochany. Masz oczy od snu zapuchnięte, stajesz się ociężały, żeby być rozsądniejszym. Baw się, dla ożywienia myśli.
Był to odwieczny przedmiot do dysput, dla tych dwóch przyjaciół. Bourdoncle z początku bił swoje kochanki, dla tego, jak mówił, że mu spać przeszkadzały. Obecnie popisywał się nienawiścią do kobiet, chociaż z pewnością po za magazynem miewał schadzki, o których nie mówił, tak to w życiu jego mało miejsca zabierało. W magazynie starał się wyzyskiwać klientki, z największą wzgardą dla ich lekkomyślnego trwonienia pieniędzy na błahe gałganki. Mouret przeciwnie, udawał ekstazy wobec dam.Bywał zachwycony i pieszczotliwy; porywany ciągle przez nowe miłości, a te sercowe sprawy służyły mu za reklamę dla handlu; można było powiedzieć, że cały rodzaj niewieści ogarniał jedną pieszczotą, ażeby go lepiej obałamucić i trzymać w zależności od siebie.
— Widziałem dziś panią Desforges na balu, była cudownie piękną! powiedział.
— Czy nie z nią byłeś pan na kolacyi? zapytał towarzysz.
Mouret wykrzyknął:
— Co znowu! Taka uczciwa osoba... byłem z inną, z Heloizą, tą małą z teatru Folies Dramatiques. Głupia jak gęś, ale taka zabawna!
Wziął drugą paczkę trat i dalej podpisywał. Bourdoncle przechadzał się drobnym krokiem. Poszedł wyjrzeć przez wysokie okno na ulicę Neuve-Saint Augustin, poczem wrócił, mówiąc:
— One się zemszczą.
— Kto taki?
— Kobiety.
Stał się weselszy od tej chwili, zdradzając głąb brutalności, ukrywającej się pod zasłoną zmysłowych uwielbień. Wzruszeniem ramion dawał do zrozumienia, że wszystkie rzuciłby na ziemię, jak puste worki, w ten dzień, kiedyby mu ich pomoc już nie była potrzebna do zdobycia majątku. Uparty Bourdoncle powtarzał z zimną krwią:
— Zemszczą się... Znajdzie się jedna, co się ze mści za wszystkie; tak zrządza Nemezys.
— Oto się nie bój, zawołał Mouret, przesadzając swój prowansalski akcent. Taka jeszcze się nie urodziła, mój drogi, a jeśli się zjawi, rozumiesz?...
Podniósł w górę obsadkę do pióra, wstrząsał nią i przebijał próżnię, jak gdyby chciał przeszyć niem niewidzialne serce. Wspólnik znowu zaczął się przechadzać, uginając się jak zwykle, przed wyższością swego pryncypała, którego geniusz, pełen skrytek, zbijał go z tropu. On tak czysty, tak loiczny, bez namiętności, on co nie był zdolny upaść, niepotrafił jeszcze trafić w słabą stronę Paryża i zdobyć jego pieszczoty, zachowywanej dla najodważniejszego.
Zapanowało milczenie, wśród którego, słychać było tylko pióro Moureta. Potem na krótkie jego pytania, Bourdoncle udzielał objaśnień, co do wielkiej sprzedaży nowości zimowych, mającej się odbyć w następny poniedziałek. Był to interes obmyślony na bardzo wielką skalę; stawiano na kartę całą fortunę, gdyż plotki szerzące się w dzielnicy, miały racyę bytu. Mouret, przystępował do spekulacyi jak poeta; z taką wystawnością, z taką potrzebą wielkości, że zdawało się, iż wszystko musi runąć pod nim. Kryło się w tem nowe pojęcie o handlu: fantazya, która niegdyś niepokoiła panią Hédouin i która dziś jeszcze, pomimo powodzenia, budziła nieraz trwogę w interesowanych. Ganiono pocichu pryncypała, że się zanadto spieszy, zarzucano mu, że zbyt śmiało powiększał magazyn, nie zapewniwszy sobie wpierwej dostatecznej klienteli, wrzano z obawy, widząc że całą kasę stawia na kartę, że przepełnia kantory towarami, nie zostawiając rezerwowego kapitału. Otóż dla tej ogromnej wyprzedaży, po bajecznych sumach wydanych na mularzy, cały fundusz był w ruchu: raz jeszcze chodziło oto, aby zwyciężyć lub umrzeć! On zaś pośród tego ogólnego zakłopotania był zawsze tryumfująco wesół, pewien milionów, jako człowiek uwielbiany od kobiet — i który niemoże przez nie być zdradzony. Skoro Bourdoncle ośmielił się okazać pewne obawy z powodu zbytecznego zaopatrywania się w towary, z których zyski były wątpliwe, roześmiał się serdecznie mówiąc:
— Dajże pokój, mój kochany, nasz magazyn jeszcze za mały!
Bourdoncle zdawał się odurzony, ogarnięty trwogą, której nie starał się nawet ukryć. Ich magazyn jeszcze za mały! Magazyn Nowości o dziewiętnastu oddziałach, mający personel złożony z czterystu trzech ludzi!
— Ale z pewnością, za półtora roku, będziemy zmuszeni, powiększyć go. Myślę o tem nie na żarty. Dzisiejszej nocy pani Desforges, obiecała zaznajomić mię jutro u siebie, z pewną osobą... ale pogadamy o tem, skoro rzecz dojrzeje.
Ukończywszy podpisywanie trat, wstał i poklepał przyjaźnie po ramieniu wspólnika, który nie mógł jeszcze ochłonąć. Otaczający go przestrach roztropnych ludzi bawił go. W przystępie szczerości, z jaką czasami odzywał się do swych blizkich, wyznał, że jest większym żydem, niż wszyscy żydzi razem wzięci, podobny będąc fizycznie i moralnie do ojca, tęgiego zucha, który znał się na wartości grosza; po matce zaś odziedziczył fantazyę nerwową a główną podstawę swego powodzenia; jej to bowiem zawdzięczał nieprzepartą siłę swego wdzięku, śmiało rzucającego się do przedsiębiorstwa.
— Może pan być przekonany, że go nieodstąpię do końca, rzekł wreszcie Bourdoncle.
Przed zejściem do magazynu, na który mieli zwyczaj rzucić okiem codziennie, załatwili jeszcze niektóre kwestye. Najprzód obejrzeli próbny okaz kwitaryusza grzbietowego, wynalezionego przez Moureta do notowania sprzedaży. Zauważywszy bowiem, że towar wyszły z mody, lub zależały, nie mający już pokupu, rozchodzi się prędzej gdy subiekci otrzymują większą tantiemę ze sprzedaży, stworzył nowy rodzaj handlu. Odtąd zachęcał ich do wyprzedawania wszystkich towarów, płacąc odsetki, nawet za najmniejszy kawałek materyi, za najdrobniejszy przedmiot. Nowy ten mechanizm, zrobił przewrót w handlu nowości; wytwarzał pomiędzy subiektami walkę o byt, a pryncypałowi zyski zapewniał. Ta walka, stała się w jego rękach ulubioną formułą, zasadą organizacyi, na której stale się opierał. Rozprzęgał namiętności, powoływał siły do życia, pozwalał silniejszym pochłaniać słabszych, a sam tuczył się walką stron interesowanych. Wzór kwitaryusza został przyjęty: w górze na grzbiecie i na odrywanym kuponie, był wskazany oddział i numer sprzedającego; potem z obu stron, było miejsce na ilość łokci, rodzaj towaru i cenę; sprzedający podpisywał tylko rachunek przed oddaniem go do kasy. W ten sposób kontrola była bardzo łatwą, dość było bowiem porównać rachunki oddawane przez kasę do biura defalkacyi z grzbietami, będącemi u subiekta. Co tydzień subiekci, otrzymywali należne im odsetki i tantiemę, bez możliwej pomyłki.
— Będą nas mniej okradać, zauważył Bourdoncle z zadowoleniem. Zdobyłeś się pan na wielką myśl.
— Dziś w nocy przyszło mi coś jeszcze do głowy, powiedział Mouret. Tak, mój kochany. Dzisiejszej nocy, przy tej kolacyi. Chcę dać urzędnikom biura defalkacyi małe wynagrodzenie za każdy błąd, jaki wykryją w rachunkach sprzedaży, przy porównywaniu. Będziemy pewni naówczas, że nieopuszczą ani jednej pomyłki; prędzej starać się będą jakąś wymyśleć.
Zaczął się śmiać; towarzysz zaś patrzył na niego z uwielbieniem. To nowe zastosowanie walki o byt oczarowało go; posiadał on geniusz mechanizmu administracyjnego i marzył o urządzeniu domu handlowego w ten sposób, żeby wyzyskując chciwość innych, spokojnie mógł zadawalniać żądze swoje. Zwykł często powtarzać: kto chce wywołać z ludzi wszystkie ich siły, a nawet i trochę poczciwości, musi liczyć na ich walkę z potrzebami przedewszystkiem.
— A teraz chodźmy, rzekł nareszcie Mouret, trzeba się zająć tą wyprzedażą. Wszakże jedwabie dopiero wczoraj przybyły i Bouthemont, ma się znajdować przy ich odbiorze?
Bourdoncle poszedł za nim. Służba odbiorcza, mieściła się w suterenach, od ulicy Neuve-Saint-Augustin. Tam na ulicy, otwartą była klatka oszklona, do której z wózków ręcznych ładowano towary. Były one nasamprzód ważone, potem spuszczane po gładkiej pochyłości, której łańcuch i okucie błyszczały wypolerowane tarciem pak i skrzyń. Wszystko wchodziło przez ten otwór ziejący; było tam ciągłe zapchanie ześlizgujących się materyj, spadających z hukiem fal.
Szczególnie w czasie wielkich sprzedaży, po tej pochyłej ślizgawce, wpadała cała fala jedwabi lyońskich, lnianych angielskich wyrobów, płócien holenderskich, alzackich perkali, muślinów z Rouen. Czasami wózki musiały czekać kolei. Paki zsuwając się, wydawały głuchy odgłos na dnie otworu, jakby kamień, rzucony w głęboką wodę. Przechodząc, Mouret zatrzymał się na chwilę przed ślizgawką. Była ona w ruchu: całe szeregi skrzyń same się ześlizgiwały, rąk ludzkich spychających je z góry nie było widać; zdawały się spadać same przez się, jak gdyby spływały z górnego źródła. Mouret patrzał, nie mówiąc ani słowa; lecz w jego jasnych oczach to wyładowywanie spadających dla niego towarów, — te fale, z których każda reprezentowała tysiące franków na minutę, zapalało przelotny płomień. Nigdy jeszcze nie miał tak spokojnego sumienia przed rozpoczęciem batalii. Właśnie tę masę towarów, chciał rozrzucić po czterech rogach Paryża. Nie mówiąc nic, dalej odbywał przegląd.
Przy szarem świetle dziennem, wpadającem przez szerokie otwory w ścianie, kilkoro ludzi zabierało wpadające towary; inni odbijali skrzynie i otwierali paki w obecności zarządzających oddziałami. Ruch warsztatowy zapełniał tę piwnicę w suterenie, w której sufit podtrzymywały żelazne słupy; na gołych ścianach nie było widać ani śladu wilgoci.
— Czy wszystko masz, Bouthemont? zapytał Mouret, zbliżając się do młodzieńca o szerokich barkach, który sprawdzał zawartość skrzyń.
— Wszystko być musi, odpowiedział tenże, ale cały ranek zejdzie mi na obliczaniu.
Zawiadujący oddziałem, rozpatrywał fakturę, stojąc przy wielkim stole, na którym jego pomocnik wykładał sztukę po sztuce jedwabnych materyj, wyjmowanych ze skrzyni. Po za nim był także szereg stołów, zawalonych również towarami, przeglądanych przez całą armię subiektów. Było to ogólne rozpakowywanie, mieszanina materyj oglądanych, przerzucanych, znaczonych wpośród szmeru głosów.
Bouthemont, odznaczający się w tej czynności, miał okrągłą jowialną twarz, czarną jak atrament brodę i piękne piwne oczy. Bałamut, krzykacz, nieodznaczał się sprytem do sprzedaży; lecz co do kupna, nie miał sobie równego. Wysłany do Paryża przez ojca, który miał magazyn nowości w Montpellier, nie chciał już powracać w rodzinne strony, chociaż zdawało się ojcu, że nabył dosyć praktyki i może go w handlu zastąpić. Odtąd panowało współzawodnictwo pomiędzy ojcem i synem; pierwszy całkiem oddany kramarskiemu, prowincyonalnemu handlowi, oburzony był, że syn, będąc prostym subiektem, trzy razy więcej od niego zarabia; drugi zaś chełpiąc się zyskami, za każdem przybyciem sprawiał wzburzenie w całym domu. Równie jak inni zawiadujący oddziałami, oprócz trzech tysięcy franków stałej rocznej pensyi, pobierał on tantiemę od sprzedaży. Zdziwione Montpellier, któremu imponował, mówiło, że Bouthemont syn, w ubiegłym roku schował do kieszeni blizko piętnaście tysięcy franków; a był to tylko początek. Ludzie przepowiadali rozjątrzonemu ojcu, że się ta cyfra powiększy jeszcze.
Bourdoncle wziął do rąk sztukę jedwabnej materyi, której gatunek badał, z uważną miną człowieka biegłego w swym fachu. Była to faille, z brzegiem srebrno-niebieskim, sławne Paris Bonheur, na której powodzenie Mouret najbardziej liczył.
— Rzeczywiście doskonała, szepnął.
— Nietyle dobra jeszcze ile efektowna, odezwał się Bouthemont. Tylko jeden Dumonteil umie takie rzeczy wyrabiać. W czasie ostatniej mej podróży, kiedym się pogniewał z Gaujean’em, chciał on zająć sto warsztatów wyrobami na wzór tego, ale żądał dwadzieścia pięć centymów więcej od metra.
Prawie co miesiąc Bouthemont udawał się do fabryk, spędzając dnie całe w Lyonie; stawał w najpierwszych hotelach, i na rachunek firmy traktował hojnie fabrykantów. Korzystał przytem z zupełnej swobody: kupował, jak mu się podobało, byleby tylko z każdym rokiem, powiększał umówioną sumę obrotową swego oddziału; od tego to zwiększenia, pobierał tantiemę. Tym sposobem jego położenie w Magazynie Nowości, równie jak innych zawiadujących oddziałami, było jakoby specyalisty kupca wśród rzeszy innych kupców. Był to rodzaj rozległego miasta handlowego.
— A więc postanowiono, że ją oznaczymy na pięć franków i sześćdziesiąt centymów? Prawie po cenie kosztu.
— Tak, tak, pięć franków i sześćdziesiąt centymów, odpowiedział żywo Mouret. Gdybym był sam, oddałbym ją nawet ze stratą.
Zawiadujący oddziałam, głośno się roześmiał.
— O, ja nic nie mam przeciw temu: potroi się sprzedaż, a ponieważ mi chodzi jedynie o wielki odbyt...
Bourdoncle stał poważnie z zaciśniętemi ustami, pobierał on tantiemę od zysków, więc zmniejszenie ceny nie było wcale jego interesem. Pilnował właśnie wystawianych cen, ażeby Bouthemont, pragnący jedynie powiększenia sprzedaży, nie oddawał towaru ze zbyt małym zyskiem. Zresztą ogarniały go dawniejsze obawy, wobec kombinacyj reklamy, których nie rozumiał. Ośmielił się nawet wyjawić swój wstręt, mówiąc:
— Jeżeli ustąpimy za pięć franków sześćdziesiąt centymów, to tak jakbyśmy sprzedawali ze stratą; dla tego że trzeba uwzględnić ogromne koszta. Wszędzie sprzedawanoby to po siedm franków.
Na ten raz Mouret się rozgniewał. Uderzył dłonią po materyi i wykrzyknął nerwowo:
— Wiem — i dla tego chcę z tego zrobić podarunek moim klientkom. Doprawdy, mój kochany, nigdy nie zrozumiesz kobiet. One będą sobie wyrywały tę materyę.
— Bezwątpienia, odpowiedział sknera, i czem więcej będą sobie ją wyrywać, tem więcej będziemy stratni.
— Przypuśćmy, że będzie kilka centymów straty na tym towarze, ale cóż z tego? Jest że to nieszczęście, że zwabimy do siebie wszystkie kobiety i będziemy je trzymać bezbronne, rozszalałe wobec masy towarów, wypróżniające woreczki bez rachuby! Wszystko od tego zależy, aby je rozognić, a więc potrzeba nam towaru, któryby im zawracał głowy, któryby stanowił epokę.
Można potem inne towary sprzedawać tak drogo, jak gdzieindziej — one jednak będą przekonane, że u nas płacą taniej. Naprzykład nasza Cuir-d’Or, materya po siedm franków pięćdziesiąt centymów, którą się wszędzie sprzedaje po tej cenie, również pójdzie przy tej sposobności i zwróci nam straty poniesione na Paris Bonheur. Zobaczysz! Zobaczysz!
Stawał się krasomówcą.
— Czy rozumiesz? ja chcę, aby za tydzień Paris Bonheur zrobiło przewrót na targu. Ono jest narzędzeniem naszem do fortuny, ono nas zbawi i popchnie. O niem tylko będą mówić, brzeżek srebrzysto niebieski, znany będzie w całej Francyi. Zobaczysz, jaki cios zadamy naszym współzawodnikom. Drobny handel straci jeszcze jedno skrzydło. Zagrzebiemy wszystkich tych tandeciarzy, którzy cherlają na reumatyzm w swoich lochach.
Dokoła pryncypała, subiekci, sprawdzający ekspedycye, słuchali uśmiechając się. Umiał on mówić przekonywająco i Bourdoncle znowu ustąpił. Tymczasem skrzynia się wypróżniła; dwóch ludzi odbijało inne.
— Fabrykanci wcale z tego się nie śmieją! — powiedział Bouthemont. W Lyonie wściekają się na pana, utrzymują, że taniość nasza jest ich ruiną. Przecież wiadomo, że Gaujean stanowczo wypowiedział wojnę. Zapowiedział, iż prędzej małym handlom zaofiaruje długoterminowy kredyt, niżeli przystanie na nasze ceny.
Mouret wzruszył ramionami i rzekł:
— Jeżeli Gaujean nie przyjdzie do rozumu, to osiądzie na mieliźnie. O cóż im chodzi? Przecież płacimy natychmiast i zabieramy wszystkie ich wyroby, że taniej sprzedają, to najmniejsza. Zresztą w tem rzecz, by publiczność korzystała.
Subiekt wypróżniał drugą skrzynię podczas gdy Bouthemont na rogu kontuaru, znaczył je potem wiadomemi cyframi. Po dokonanem sprawdzeniu, faktura podpisana przez naczelnika oddziału, miała być zaniesiona do kasy głównej. Chwilę jeszcze Mouret przyglądał się tej pracy, temu ruchowi dokoła pak, które ciągle wpadając, zalegały całą suterenę. Nareszcie nie rzekłszy ani słowa, z miną kapitana zadowolnionego ze swych żołnierzy, oddalił się z Bourdoncle’m.
Powoli obaj przeszli przez suterenę. Gdzieniegdzie przez okienko wkradało się bladawe światło; w głębi ciemnych kątów, w długich ciasnych korytarzach palił się ciągle gaz. Tam to znajdowały się zapasy, w lochach zagrodzonych palisadą, przechowywano towary, niemogące się pomieścić w sklepie. Przechodząc, rzucił Mouret okiem na kaloryfer, w którym miało się zapalić po raz pierwszy w następujący poniedziałek i na mały posterunek straży ogniowej, pilnującej olbrzymiego zbiornika, zamkniętego w klatce żelaznej. Kuchnia i jadalnie przerobione z dawniejszych piwnic, znajdowały się z lewej strony, na rogu ulicy Gaillon. Na drugim końcu sutereny, zbliżył się do służby ekspedycyjnej. Paczki, których klientki nie zabierały z sobą, były przynoszone, rozkładane na stołach, klasyfikowane na oddziały, z których każdy oznaczał dzielnicę Paryża, potem po szerokich wschodach, nawprost Vieil Elbeuf, pakowano je na wozy, stojące przy chodniku. W ruchu mechanicznym Magazynu Nowości, te wschody na ulicę Michodière ciągle wyrzucały towary, wchodzące przez ślizgawkę z ulicy Neuve-Saint-Augustin, przeszedłszy pierwej na górze przez cały mechanizm kantorowy.
— Campion — odezwał się ostro Mouret do ekspedytora, starego sierżanta o wychudłej twarzy — dlaczego te sześć prześcieradeł, kupionych przez jedną panią, około drugiej godziny, niezostały wieczorem odesłane?
— Gdzie mieszka ta dama? — zapytał ekspedytor.
— Ulica Rivoli, róg ulicy d’Alger.. pani Desforges.
O tej godzinie stoły do sortowania były próżne; leżało na nich tylko kilka pakietów, pozostałych od wczoraj. Podczas kiedy Campion szperał w nich, rozpatrując się w regestrze, Bourdoncle spoglądał na Moureta podziwiając, że ten szatański człowiek wie o wszystkiem i zajmuje się wszystkiem, nawet przy stołach restauracyj nocnych i w alkowach swoich kochanek. Nakoniec ekspedytor odszukał pomyłkę: w kasie przyłożono fałszywy numer i dlatego paczka wróciła.
— Która kasa ekspedyowała? — spytał Mouret.
Powiedziano, że numer dziesiąty.
Zwracając się do wspólnika, zawołał:
— Kasa numer dziesiąty, to Albert, nieprawda? Pójdę powiedzieć mu słów parę.
Lecz przed rozejrzeniem się po magazynie, chciał wstąpić do służby ekspedycyjnej, mieszczącej się w kilku pokojach na drugiem piętrze. Tam to nadchodziły zamówienia z prowincyi i z zagranicy; co rano więc chodził przejrzeć korespondencyę. Od lat dwóch korespondencya ta codzień się zwiększała. Służba tamtejsza, złożona z początku z dziesięciu pracowników, potrzebowała ich obecnie trzydziestu. Jedni otwierali listy, drudzy je czytali, z obu stron jednego stołu; inni segregowali, wystawiali na nich numer porządkowy, zamieszczony także w odpowiedniej przegródce. Po tem rozesłaniu listów do właściwych oddziałów, zkąd przynoszono żądane towary, umieszczano w przegrodach, według porządkowych numerów. Pozostawało już tylko sprawdzić i zapakować w przyległym pokoju, gdzie kilku robotników, zabijało i obwiązywało paki od rana do wieczora!
Mouret odezwał się ze zwykłem pytaniem:
— Ile dziś przyszło listów, Levasseur?
— Pięćset trzydzieści cztery — odpowiedział naczelnik służby. — Obawiam się, czy mi nie zbraknie ludzi na tę sprzedaż rozpoczynającą się w poniedziałek. Wczoraj było już nam trudno dać sobie radę.
Bourdoncle z radości podniósł głowę do góry; nie rachował on na tyle listów we wtorek. Dokoła stołu komisanci rozcinali i czytali, wciąż szeleszcząc papierem; jednocześnie u przegród rozpoczynał się ruch towarów.
Był to oddział służby najbardziej skomplikowany i najważniejszy z całego domu: pędzono tam życie gorączkowe z powodu, że ranne zamówienia koniecznie musiały być wyprawione wieczorem.
— Dadzą panu ludzi, ile ich zażądasz, Levasseur’ze — odpowiedział po chwili Mouret, który jednym rzutem oka sprawdził dobry stan służby. Wiesz, że jak jest robota, nie odmawiamy pomocy.
Na poddaszach mieściły się sypialnie panien sklepowych. Zszedłszy na dół, wstąpił do kasy centralnej, znajdującej się obok jego gabinetu. Był to pokój z oszklonemi drzwiami i okienkiem, w którym widać było ogromną szafę kasową, przykutą do ściany. Dwóch kasyerów gromadziło tam dochody dzienne; co wieczór zaś przychodził Lhomme, główny kasyer sprzedaży i doręczał wypłatę fabrykantom, obsłudze miejscowej i całemu światkowi, żyjącemu z tego domu. Kasa łączyła się z drugim pokojem, zapełnionym zielonemi pudłami, w którym dziesięciu ludzi sprawdzało faktury. Dalej jeszcze było biuro defalkacyi: sześciu młodych ludzi, schylonych nad czarnemi pulpitami, mających za sobą stosy regestrów, obliczało tantyemę sprzedających, porównywając notaty sprzedaży. Ta służba nowozorganizowana, jeszcze nie dobrze działała.
Mouret i Bourdoncle przeszli przez kasę i biuro sprawozdań, gdy się ukazali w drugiem biurze, młodzieńcy śmiejący się w najlepsze, osłupieli. Mouret, nie gromiąc ich, wyjaśnił system, wymyślonych przez niego drobnych wynagrodzeń za każdy błąd wykryty w kwitaryuszach sprzedaży; po jego wyjściu, młodzież przestała się śmiać i jakby pod groźbą chłosty, namiętnie rzuciła się do roboty, szukając pomyłek.
Na dole, w magazynie, Mouret udał się wprost do kasy Nr. 10, gdzie Albert Lhomme, gładził sobie paznogcie, oczekując interesantów. Mówiono zwykle: „dynastya Lhomme’ów”, od czasu kiedy pani Aurelia, pierwsza sklepowa w oddziale okryć, uprosiwszy dla męża miejsce głównego kasyera, otrzymała też cząstkową kasę dla syna, dużego, bladego, rozpustnego chłopca, który nie mógł długo na jednem miejscu pozostawać i przyczyniał matce nie mało kłopotów. Na widok tego młodzieńca, Mouret stracił minę, miał bowiem wstręt do odegrywania roli żandarma. Przez dobry smak i taktykę, wolał się okazywać łaskawem bóstwem, lekko trącił łokciem Bourdoncle’a, tego nieugiętego, tę uosobioną cyfrę, któremu zazwyczaj powierzał niemiłe misye.
— Panie Albercie — powiedział tenże surowo — znowu źle adres wystawiłeś i paczka wróciła... To już nie do zniesienia!
Kasyer chciał się bronić, przywołał więc na świadka posługacza Józefa, który paczkę tę przyrządzał. Józef należał także do dynastyi Lhomme’ów, jako mleczny brat Alberta i miejsce swe również zawdzięczał pani Aurelii. Kiedy młodzieniec chciał w niego wmówić, że się pomyliła osoba kupująca, bełkotał coś, szarpał się za brodę, przedłużającą mu twarz, walcząc z sumieniem i wdzięcznością dla swych protektorów.
— Daj pokój Józefowi — krzyknął nakoniec Bourdoncle — a przedewszystkiem nie odpowiadaj! Szczęściem, mamy wzgląd na zasługi twej matki.
Lecz w tej chwili przybiegł Lhomme. Z kasy swojej, przytykającej do drzwi, widział on kasę syna, która się znajdowała przy oddziale rękawiczek. Siwiuteńki, ociężały w skutek życia sedenteryjnego, miał twarz nalaną, bezbarwną, jakby zużytą przez blask pieniędzy, które ciągle liczył. Nic mu to nie zawadzało w tej czynności, iż miał ramię odcięte; przez ciekawość udawano się patrzeć jak zręcznie, przy sprawdzaniu rachunków, ślizgały się banknoty i monety w lewej ręce, jedynej, jaka mu pozostała. Był on synem poborcy z Chablis, i przybył do Paryża, jako pisarz, do negocyanta z Port-aux-Vins. Potem, mieszkając na ulicy Cuvier, ożenił się z córką swego odźwiernego, krawca z Alzacyi. Od tego dnia był uniżonym sługą swej żony, której zdolności handlowe imponowały mu. Pozostając przy okryciach, miała do dwunastu tysięcy franków rocznie, podczas kiedy on pobierał tylko pięć tysięcy franków pensyi stałej. Szacunek dla żony, tyle przynoszącej dla rodziny, przechodził i na syna, jako od niej pochodzącego.
— Co się tu stało? — wybąkał. — Albert znów pobłądził?
W tej chwili Mouret powrócił do swej roli łaskawcy. O ile Bourdoncle’owi chodziło o to, żeby obawę budzić, o tyle on znów chciał być popularny.
— Głupstwo! — szepnął ojcu. — Mój kochany Lhomme, twój Albert to roztrzepaniec... powinien brać z ciebie przykład.
Potem, zmienił treść rozmowy i aby się jeszcze przyjemniejszym okazać, zapytał:
— Cóż, ten koncert? Dobre miałeś miejsce?
Rumieniec oblał blade lice starego kasyera. Miał on tylko jedną słabość: lubił muzykę. Tajoną tę słabość zadawalniał, biegając do teatrów i na koncerta. Pomimo amputowanej ręki, grał na trąbce, dzięki dowcipnie obmyślanym szczypczykom. Ponieważ pani Lhomme nienawidziła hałasu, obwijał swój instrument suknem i zachwycał się głuchemi dźwiękami, jakie z niego wydobywał. Pozbawiony prawie będąc ogniska domowego, wśród wiecznego bezładu w ich domu, wytworzył sobie z muzyki pustynię. Muzyka, pieniądze w kasie i cześć dla żony, o to wszystko co go zajmowało na tym świecie.
— O, doskonałe miałem miejsce — odpowiedział z błyszczącym wzrokiem.
— Pan jesteś zbyt łaskaw!
Mouret, który miał osobistą przyjemność w zaspakajaniu namiętności, dawał Lhomme’owi czasami bileta, które mu damy protektorki prawie gwałtem wciskały. Do reszty oczarował go, mówiąc:
— Ach, Beethoven! Mozart! Cóż to za muzyka!
Nie czekając na odpowiedź, dogonił Bourdoncle’a zajętego przeglądaniem oddziałów. W środkowej halli, przerobionej z zewnętrznego podwórza, które oszklono, mieściły się jedwabie. Obaj przeszli naprzód galeryę od ulicy Neuve-Saint-Augustin, gdzie się znajdowały na całej przestrzeni same białe towary. Nie znalazłszy nic do przyganienia, przeszli pomiędzy witającymi ich z uszanowaniem, subiektami. Potem zwrócili się do płócien kolorowych z Rouen i wyrobów pończoszniczych, gdzie również panował porządek. Lecz w towarach lnianych, mieszczących się wzdłuż prostopadłej galeryi od ulicy Michodière, Bourdoncle przybrał minę groźnego naczelnika, spostrzegłszy młodzieńca siedzącego na kontuarze, który był widocznie zmęczony, bezsennie spędzoną nocą. Był to Liénard, syn bogatego kupca nowości w Angers; uchylił on czoło przed uczynionem mu napomnieniem, bojąc się tylko, aby nie zmuszono go porzucić życie próżniacze bez trosk, pełne uciech i nie wyprawiono do ojca na prowincyę. Wówczas to rozmaite uwagi spadały jak grad; w galeryi od ulicy Michodière, wszczęła się prawdziwa burza: w dziale sukien, aplikant rozpoczynający zawód i mieszkający w tymże domu, powrócił dopiero po północy; w dziale wstążek i drobnych towarów, drugiego subiekta złapano jak palił papierosa w sali sutereny. Lecz najsroższa burza wybuchła wśród rękawiczek, nad głową prawie jedynego w sklepie paryżanina, pięknego Mignot, jak go nazywano. Był to nieprawy syn nauczycielki muzyki na arfie, opuszczony przez matkę: zrobił awanturę w jadalni, gdzie się uskarżał na złe pożywienie. Ponieważ były trzy stoły: jeden o wpół do dziesiątej, drugi o wpół do jedenastej, a trzeci o wpół do dwunastej, chciał przekonać, że należąc do trzeciego, dostawał tylko resztki i ogryzki.
— Jakto pożywienie ma być niedobre? — spytał się z naiwną miną Mouret, otwierając nakoniec usta.
Płacił on po półtora franka dziennie od osoby kucharzowi, szkaradnemu owerniakowi, który potrafił na tem robić jeszcze oszczędności i pożywienie rzeczywiście było okropne. Lecz Bourdoncle wzruszył tylko ramionami mówiąc, że kucharz zmuszony wydawać codzień czterysta śniadań i czterysta obiadów, chociażby nawet w trzech seryach ,nie może się wysilać na doskonałość w swej sztuce.
— To nic nie znaczy — odpowiedział dobroduszny pryncypał — chcę, aby wszyscy moi podwładni mieli pożywienie zdrowe i obfite. Pogadam o tem z kucharzem.
Upomnienie się Mignota, zostało pogrzebane. Potem zwrócili się tam, zkąd przyszli: między parasole i krawaty. Wysłuchali sprawozdania jednego z czterech inspektorów, obowiązanych czuwań nad porządkiem w magazynie. Ojciec Jouve, dekorowany pod Konstantyną kapitan, jeszcze piękny, z dużym zmysłowym nosem, z imponującą łysiną, wskazał na aplikanta, który za prostą uwagę z jego strony, nazwał go „starą szmatą” aplikant w skutek tego natychmiast został wydalony.
Tymczasem w magazynie nikogo z kupujących nie było. Tylko gosposie z tej dzielnicy, przebiegały puste galerye. Przy drzwiach, inspektor notujący przybycia subiektów, zamknął swój regestr i na boku zapisywał opóźniających się. — Była to chwila, w której sprzedający zajmują swe miejsca w oddziałach, uprzątniętych przez chłopców o godzinie piątej. Każdy z nich umieszczał swój kapelusz i paletot, ziewając z miną jeszcze zaspaną. Jedni zamieniali z sobą słowa, spoglądali w górę, starając się wyprostować, przed rozpoczęciem całodziennej pracy; drudzy nie spiesząc się, ściągali zielone obsłony, któremi z wieczora przykryli poukładane towary, stosy materyj symetrycznie ułożonych zapełniały kontuary. Cały magazyn jaśniał porządkiem i czystością, w ten spokojny i wesoły poranek, oczekując tłumu przy sprzedaży wyładowanych płócien, sukna, jedwabi i koronek.
W widnej środkowej halli, przy kontuarze jedwabi, rozmawiało dwóch subiektów. Jeden mały, przystojny, krępy, rumiany, pracował nad doborem kolorów materyj na wystawie zewnętrznej: nazywał się Hutin i był synem utrzymującego kawiarnię w Yvetot. Potrafił w półtora roku, stać się jednym ze starszych subiektów, a to z powodu giętkiej natury i umiejętnego pochlebiania się, pod któremi ukrywał szaloną żądzę uciech.
— Posłuchaj, Favier, jabym go spoliczkował będąc na twojem miejscu, słowo honoru! — Mówił to do chłopca, chudego i żółtego. Ten urodził się w Besançon, z rodziny tkaczów i pod zimną niepowabną postacią, krył niespokojne usposobienie.
— Na nic się nie zda bić ludzi — odpowiedział z flegmą. — Lepiej zaczekać.
Obaj mówili o Robineau, który doglądał subiektów, gdy zawiadujący oddziałem był w salce suterenowej. Hutin potajemnie kopał dołki pod drugim subiektem, którego miejsce chciał posiąść. Ażeby go rozjątrzyć i zmusić do opuszczenia magazynu, skoro mu odmówią przyobiecanego miejsca pierwszego subiekta, sprowadził Bouthemonta. Jednakże Robineau trzymał się mocno i ztąd wrzała nieustanna choć ukryta walka. Hutin umyślił zbuntować przeciw niemu cały oddział i pozbyć się go złem obejściem i znęcaniem się. Działał on jednak ze słodką miną; szczególniej podbudzał Faviera, który w służbie szedł za nim i zdawał mu się ulegać.
— Cyt! siedemnaście! — powiedział szybko do kolegi, aby go uprzedzić, tym umówionym wykrzykiem o zbliżaniu się Moureta z Bourdoncle’m.
Rzeczywiście odbywali oni swój przegląd, przechodząc przez hallę. Zatrzymawszy się, spytali Robinea o znaczną partyę aksamitu, którego pudła ułożone w stosy, zapełniały stół. Kiedy powiedział, że miejsca jest za mało, Mouret zawołał z uśmiechem:
— Mówiłem ci Bourdoncle, że magazyn jest za mały! Trzeba będzie kiedyś zwalić mury aż do pasażu Choiseul. Zobaczysz, jak będzie ciasno w przyszły poniedziałek.
Z powodu tej sprzedaży, do której przygotowywano się we wszystkich kantorach, zaczął się znowu rozpytywać Robineau i wydawać rozkazy. Lecz od niejakiego czasu, nie przerywając rozmowy, śledził okiem zajęcie Hutina, który układał materye niebieskie obok szarych i żółtych, a potem z oddalenia przyglądał się efektowi. — Nagle wmieszał się w tę robotę, mówiąc:
— Dlaczego starasz się oszczędzać oczy? Nie bój się, nie oślepisz ich, kładź obok siebie czerwony kolor, zielony, żółty!
Porwał sztuki, rzucił je, zgniótł i ułożył krzyczącą gamę. Wszyscy się na to zgodzili, że pryncypał ich jest pierwszym wystawcą w Paryżu, co prawda wystawcą rewolucyonistą, który dał początek brutalstwu i kolosalności w sztuce wystawowej. Chciał on, żeby materye tak leżały jak gdyby przypadkiem spadły z półek; żeby połyskiwały najjaskrawszemi barwami, podnosząc nawzajem swój blask. Klientki, wychodząc z magazynu, mówił on, powinny czuć ból oczu. Hutin zaś, który był klasykiem w symetryi i wyszukanej harmonii w odcieniach, patrzył na to wzniecanie pożaru materyj leżących na stole, niepozwalając sobie wprawdzie najmniejszej przygany, lecz miną zdradzał, że jego artystyczny smak jest obrażony.
— Widzisz! — zawołał Mouret po ukończeniu — zostaw tak, powiesz mi potem, czy to przyciągało kobiety w poniedziałek.
W chwili kiedy przystępował do Bourdoncle’a i Robineau’a, nadeszła kobieta, która przez kilka chwil stała jak wryta i odurzona, przed wystawą.
Była to Dyoniza: po całogodzinnem prawie wałęsaniu się po ulicy i walce z napadem lękliwości, nakoniec odważyła się wejść. Tak dalece jednak straciła głowę, że nie pojmowała najzrozumialszych wskazówek. Gdy wybąkała zapytanie o panią Aurelię, a subiekci wskazywali jej wschody do antresoli na prawo, dziękowała, lecz szła na lewo. W ten sposób od dziesięciu minut kręciła się po parterze i składach, przechodząc z oddziału do oddziału pośród złośliwie zaciekawionych lub opryskliwych i obojętnych subiektów. Czuła pociąg, by uciec z płaczem, lecz z drugiej strony, zachwyt przykuwał ją do miejsca. W tych kolosalnych przestrzeniach wydawała, się sobie zbłąkaną i maleńką. Lękała się, żeby jej nie porwała ta maszyna spokojna jeszcze, lecz gotująca się do tak szalonego wstrząśnienia, że mury już drgały. Obraz ciasnego i ciemnego sklepu Vieil Elbeuf, jeszcze zwiększał obszary magazynu. Wydawał się on jej ozłocony blaskiem słońca, podobny do miasta pełnego pomników, placów i ulic — z pomiędzy których nigdy nie zdoła wybrnąć. Dotąd nie odważyła się wejść do halli jedwabi, lękając się wysokiego szklanego dachu, zbytkownych kontuarów i ogólnego pozoru świątyni.
Gdy weszła nareszcie, aby się usunąć z przed oczu śmiejących się subiektów od białych towarów, trafiła właśnie na wystawę urządzoną tylko co przez Mouret’a. Pomimo zmieszania, przebudziła się w niej kobieta: policzki zaczerwieniły się jej nagle i wpatrzona w pożar barw, zapomniała o wszystkiem.
— Żórawica z placu Gaillon — szepnął Hutin do ucha Favierowi.
Mouret udawał, że słucha Bourdoncle’a i Robineau, ale w głębi duszy pochlebiał mu zachwyt tej biednej dziewczyny. Dyoniza podniosła oczy i gorzej się jeszcze zmieszała, poznawszy młodzieńca, którego wzięła za starszego subiekta. Wyobrażała sobie, że patrzy na nią surowo. Wówczas nie wiedząc jak się wycofać, do reszty odurzona, zapytała pierwszego subiekta, jaki się nadarzył, to jest Faviera stojącego w pobliżu:
— Gdzie się znajduje pani Aurelia, proszę pana?
Lecz Favier jak zwykle nieprzyjemny, sucho odpowiedział:
— Na pierwszem piętrze.
Dyoniza chcąc czemprędzej uniknąć wejrzeń tych wszystkich mężczyzn, podziękowała i znowu się odwróciła od wschodów, kiedy Hutin pociągnięty wrodzoną grzecznością, pomimo że ją nazwał „żórawicą,” powstrzymał ją z jak największą uprzejmością i rzekł:
— Nie tędy, może pani zechce się tu pofatygować...
Nawet zrobił kilka kroków przed nią i doprowadził do wschodów, znajdujących się na lewo w halli, pod galeryą. Tam się ukłonił z tym tkliwym uśmiechem, jaki miał na usługi wszystkich kobiet i wskazał:
— Na górze, zwróć się pani na lewo. Okrycia są nawprost.
Ta ujmująca grzeczność dotknęła Dyonizę do żywego. Była to niejako braterska pomoc. Podniosła oczy patrząc na Hutina i wszystko jej się w nim podobało: ładna twarz, spojrzenie, którego uśmiech rozpraszał jej trwogę i głos pełen kojącej słodyczy. Serce jej przepełniło się wdzięcznością, którą wyjawiła w kilku urywanych słowach, o ile zmieszanie jej na to pozwoliło:
— Pan jesteś zbyt dobry. Proszę się nietrudzić. Dziękuję po tysiąc razy.
Hutin zbliżył się do Faviera i szepnął swym ostrym głosem:
— Co za chudzizna!
Na górze dostała się Dyoniza do okryć. Była to rozległa sala z wysokiemi szafami z dębu rzeźbionego, dokoła ścian; matowe okna wychodziły na ulicę Michodière. Pięć czy sześć eleganckich kobiet w jedwabnych sukniach, fryzowanych szynionach, w półkrynolinach, krzątało się, rozmawiając. Jedna z nich wysoka i szczupła, z głową za długą, mająca chód konia, który się wyrwał na wolność, stała oparta o szafę, jakby już zmęczona.
— Czy zastałam panią Aurelię? — spytała Dyoniza.
Sklepowa nieodpowiadając, spojrzała wzrokiem pogardliwym z powodu jej ubogiego ubrania; potem zwróciwszy się do jednej z koleżanek, małej, z brzydką białą cerą, z miną niewinną i jakoś zniechęconą, spytała:
— Panno Małgorzato, gdzie jest pierwsza sklepowa?
Ta ostatnia zajęta układaniem rotond według wielkości, nie raczyła podnieść głowy.
— Nie wiem, panno Klaro — przecedziła przez zęby.
Zapanowało milczenie. Dyoniza stała nieruchoma i nikt się nią nie zajmował. Zaczekawszy chwilkę, odważyła się znowu zapytać:
— Czy panie sądzą, że pani Aurelia nieprędko przyjdzie?
Wówczas druga sklepowa, chudą i brzydka, której Dyoniza jeszcze niewidziała, wdowa, z wystającemi szczękami i włosem twardym, krzyknęła z szafy, gdzie przypinała etykiety:
— Zaczekaj pani, jeżeli z samą panią Aurelią chcesz się rozmówić.
I zwracając się do Małgorzaty, zapytała:
— Czy jej nie ma w salce sutereny?
— Nie pani Frédéric, nie zdaje mi się; — odpowiedziała panna. — Nic nie mówiła, więc musi być niedaleko.
Dyoniza po takiem objaśnieniu pozostała stojąc na miejscu. Było tam kilka krzeseł dla kupujących, lecz ponieważ nieproszono, żeby usiadła, sama się na to nieodważyła, chociaż nogi pod nią drżały z pomieszania.
Widocznie te panny przeczuły w niej przyszłą sklepowę, przychodzącą prosić o miejsce i wpatrywały się w nią z pod oka bez życzliwości, z głuchą niechęcią tych osób, co siedząc przy stole, nie lubią się ścieśniać dla zadowolenia apetytu nowych przybyszy. Jej zakłopotanie wzrastało, przeszła więc przez salę drobnym krokiem i zaczęła wyglądać na ulicę, dla nadania sobie kontenansu. Naprzeciw okna widać było Vieil Elbeuf z zardzewiałą fasadą i zamarłemi oknami, wydał jej się tak brzydki, tak nędzny w porównaniu z życiem i zbytkiem, pośród jakich się znajdowała, że coś naksztalt wyrzutu sumienia ścisnęło jej serce.
— Słuchaj! — szeptała Klara do Małgorzaty — widziałaś jej buciki?
— A suknia? — odpowiedziała tamta.
Stojąc zawsze zwrócona do ulicy, Dyoniza czuła, że ją zjadają, ale jej to nie gniewało; żadna z nich nie wydała jej się piękną, ani wysoka Klara z rudym warkoczem, spadającym na końską szyję, ani mała Małgorzata z cerą zwarzonego mleka, z powodu której, jeszcze większą zdawała się jej twarz płaska i jakby bez kości. Klara Prunaire, córka fabrykanta sabotów z lasów Vivet, przyuczona do rozpusty przez lokai pałacu Mareuil, gdzie ją hrabina brała do różnych reparacyi, przybyła później z jednego magazynu z Langres i mściła się w Paryżu na mężczyznach za to, że papa Prunaire, kopiąc ją nogami, robił sińce na biodrach. Małgorzata Vachon, urodzona w Grenobli, gdzie jej rodzina prowadziła handel płótnem, wyprawioną została do Magazynu Nowości dla ukrycia błędu, to jest dziecka, które miała przypadkiem. Prowadziła się bardzo dobrze i zamierzała wrócić do Grenobli, aby objąć zarząd nad sklepem rodziców i wyjść za czekającego na nią kuzyna.
— Ta niewiele tu zacięży — odezwała się po cichu Klara.
Lecz zamilkły, zaraz weszła bowiem kobieta, mająca około lat czterdziestu pięciu. Była to pani Aurelia: mocno zbudowana, w obcisłej czarnej jedwabnej sukni, której stanik rozdęty na wypukłościch ramion i szyi, błyszczał jak zbroja. — Miała ona włosy ciemne, oczy nieruchome, usta surowe, policzki szerokie i trochę obwisłe; w swym majestacie starszej sklepowej, nadymała twarz, czyniąc ją podobną do obrzmiałego oblicza Cezara.
— Panno Małgorzato — powiedziała ostro — nie oddałaś wczoraj do pracowni modelu płaszczyka do figury?
— Było coś do poprawienia — odpowiedziała sklepowa — i dlatego zatrzymała go pani Frédéric.
Druga sklepowa wyjęła natychmiast model z szafy i wciąż się dalej tłómaczyła.
Wszystkie się przed panią Aurelią uginały gdy jej się zdawało, że musi bronić swej powagi. Była ona niezmiernie próżną, do tego stopnia, że niechciała żeby ją nazywano Lhomme, to nazwisko bowiem ją gniewało. Zapierała się stancyjki swego ojca, odźwiernego, — głosząc, że był krawcem, mającym swój sklep. Przystępną była tylko dla panien uległych, pochlebiających, okazujących jej uwielbienie. Niegdyś miała ona własną pracownię okryć, ale jej się tak niepowodziło, tak była ciągle tem rozjątrzona, że czując się zrodzoną do szczęścia, doznaje samej niedoli, iż usposobienie jej nabrało cierpkości.
Obecnie nawet, chociaż brała dwanaście tysięcy franków rocznie w Magazynie Nowości, zdawało się, iż ma złość do ludzi i dla początkujących dziewcząt tak była twardą, jakiemi dla niej były losy u wstępu życia.
— Dość tej gadaniny! — rzekła sucho — ani trochę nie jesteś rozsądniejszą od innych, pani Frédéric; proszę natychmiast wziąść się do poprawienia.
Podczas tej utarczki, Dyoniza przestała patrzeć na ulicę. Domyśliła się, że ta dama jest panią Aurelią. Zalękniona jej podniesionym głosem, stała ciągle, czekając. Panny uradowane, że wywołały nieporozumienie pomiędzy starszyzną, wróciły do swej roboty, udając zupełną obojętność.
Upłynęło kilka minut, a nikt się nieulitował nad biedną Dyonizą i nie przyszedł jej z pomocą. Nareszcie pani Aurelia spostrzegła ją i widząc stojącą nieruchomo, z zadziwieniem spytała:
— Czego sobie życzy?
— Chciałabym się zobaczyć z panią Aurelią, — odrzekła.
— To ja nią jestem.
Dyonizie zaschło w ustach, ręce zlodowaciały i ogarnęła ją taka trwoga, jak w dzieciństwie, kiedy jej groziły plagi, wybełkotała swą prośbę ale tak niewyraźnie, że musiała ją powtórzyć. Pani Aurelia patrzyła na nią swym nieruchomym wzrokiem, a imperatorskie jej oblicze, nie zdradzało najmniejszego współczucia.
— Wiele pani masz lat?
— Dwadzieścia.
— Jakto, dwadzieścia, nie wyglądasz jak na szesnaście!
Panny podniosły głowy, aby się przysłuchać badaniu. Dyoniza spiesznie dodała:
— Jestem bardzo silna.
Pani Aurelia wzruszywszy szerokiemi ramionami, zawyrokowała:
— I owszem, zapiszę cię, moja panienko, dlaczego nie miałabym cię zapisać? My zapisujemy wszystkie osoby, zgłaszające się o miejsca. Panno Małgorzato, proszę podać mi regestr.
Nie znaleziono go natychmiast: musiał się znajdować w rękach inspektora Jouve. Małgorzata miała pójść po niego, kiedy przyszedł Mouret, wraz z nieodstępnym Bourdoncle’m. Kończyli oni przegląd kantorów w antresolach: przeszli przez oddziały koronek, szalów, futer, towarów meblowych i bielizny, a na ostatku udali się do okryć. Pani Aurelia usunąwszy się na bok, mówiła z nimi chwilę o partyi paltotów, jaką zamówiła u jednego z hurtownych przedsiębiorców paryzkich. Zazwyczaj nabywała towary sama i na własną odpowiedzialność, lecz gdy szło o większe kupno, wolała się naradzić z zarządem. Potem Bourdoncle opowiedział jej o nowej opieszałości Alberta, w skutek czego zdawała się być zrozpaczoną:
— To dziecko mnie zabije — mówiła — wprawdzie ojciec nie jest bystry, ale przyzwoity w obejściu i uczciwy.
Cała ta dynastya Lhomme’ów, której była niezaprzeczenie głową, nabawiała ją nieraz kłopotu.
Mouret, zadziwiony że znów spotyka Dyonizę, nachylił się, aby zapytać panią Aurelię czego ta panienka chce? Gdy mu odpowiedziała, że prosi o miejsce sklepowej, Bourdoncle ze zwykłą wzgardą dla kobiet, zdawał się być oburzony tą pretensyą.
— Co znowu, to chyba żarty — szepnął. — Za brzydka jest na to.
— Rzeczywiście, nie ma w sobie nic ładnego — odezwał się Mouret, nie śmiejąc jej bronić, chociaż nie zapomniał jeszcze jej zachwytu na dole, wobec wystawy.
W tej chwili przyniesiono regestr; pani Aurelia zwróciła się więc do Dyonizy. Biedaczka ta nie mogła zrobić dobrego wrażenia, chociaż była bardzo schludna, w swej lichej wełnianej czarnej sukience; nie uważano na ubóstwo toalety, dostarczany tam był bowiem ogólny mundur, to jest suknia jedwabna, ale wydawała się bardzo wątłą i miała twarz smutną. Chociaż nie była w magazynie wymaganą piękność, chciano jednak mieć miłe osoby do sprzedawania. Pod wejrzeniem tych pań i panów, którzy ją badali i oceniali jak klacz targowaną przez chłopów na jarmarku, Dyoniza straciła resztki śmiałości.
— Imię pani? — spytała pani Aurelia.
— Dyoniza Baudu.
— Wiek?
— Dwadzieścia lat i cztery miesiące.
Ośmielając się podnieść oczy na Moureta, mniemanego starszego subiekta, z którym się ciągle spotykała i na którego widok mieszała się jeszcze bardziej, powtórzyła:
— Nie wyglądam na to, ale jestem bardzo silna.
Wszyscy się uśmiechnęli. Bourdoncle niecierpliwie oglądał sobie paznogcie. Słowa te pokryte zostały nie zachęcającem milczeniem.
— W jakim domu byłaś pani w Paryżu? — zapytała pani Aurelia.
— Ja przybyłam z Valognes.
Była to nowa przeszkoda. Zazwyczaj Magazyn Nowości wymagał, aby panny przebywały poprzednio cały rok w jednym z mniejszych magazynów w Paryżu. Dyoniza miała wszystko za stracone i gdyby nie wzgląd na dzieci, na potrzebę zarobku dla nich, byłaby uciekła, — żeby położyć koniec temu daremnemu badaniu.
— U kogo pani byłaś w Valognes?
— U pana Cornaille’a.
— Znam go, porządny dom, — odezwał się Mouret.
Nie wdawał się on nigdy w ugodę sklepowego personelu, zawiadujący oddziałami bowiem, na własną odpowiedzialność dokonywali tego, ale znając doskonale kobiety, odczuwał w tej dziewczynie wdzięk ukryty i tkliwość, których sama była nieświadomą. Dobre imię pierwszego miejsca pobytu, miało tam wielką wagę i często stanowiło o przyjęciu. Pani Aurelia ciągnęła dalej łagodniejszym głosem:
— Dlaczego pani opuściłaś Cornaille’a?
— Z powodu interesów familijnych — odpowiedziała mocno czerwieniąc się. — Straciliśmy rodziców, musiałam więc pójść za braćmi. Zresztą oto jest świadectwo.
Było ono doskonałe, zaczynała więc mieć nadzieję; — ale ostatnie pytanie wprowadziło ją w kłopot.
— Na kogo jeszcze możesz się pani powołać w Paryżu? Gdzie mieszkasz?
— U mego stryja — wyszeptała, ociągając się z wymienieniem nazwiska z obawą, że sobie nie będą życzyli synowicy współzawodnika. — U mego stryja Baudu, tu naprzeciwko.
Mouret wdał się po raz drugi w rozmowę:
— Jakto! jesteś pani synowicą Baudu! Czy to on cię tu przysyła?
— O! wcale nie!
Nie mogła się powstrzymać od uśmiechu, tak jej się ta myśl wydała zabawną. To ją przeistoczyło: stała się różową, a uśmiech na zbyt szerokich nieco ustach, był jakby rozkwitem całej twarzy. Szare jej oczy błysły tkliwym płomieniem, na policzkach zjawiły się zachwycające dołki, nawet płowe włosy zdawały się ożywione miłą i swobodną wesołością jej całej istoty.
— Ależ ona jest ładna! — rzekł po cichu Mouret do Bourdoncle’a.
Towarzysz zaprzeczył temu znudzonym gestem. Klara przygryzła usta, Małgorzata zaś odwróciła się plecami. Jedna tylko pani Aurelia, zdawała się być pozyskaną i potakiwała Mouretowi głową, gdy się odezwał:
— Źle zrobił stryj, że pani sam nie przyprowadził: jego rekomendacya starczyłaby za wszystko. Powiadają, że ma żal do nas; ale myśmy lepsi i kiedy nie może dać swej synowicy zajęcia u siebie, pokażemy mu, że dosyć jej było zapukać do nas, aby została przyjętą. — Proszę mu oświadczyć, że go zawsze bardzo kocham i że nie powinien narzekać na mnie, ale na nowe warunki w handlu. — Powiedz mu pani i to, że się ostatecznie zgubi, jeżeli się będzie upierał przy starych przesądach.
Dyoniza na nowo zbladła. A więc to jest Mouret? Nikt nie wymienił jego nazwiska, lecz on sam zdradził się. Zgadywała teraz i rozumiała, dla czego ten młodzieniec wywarł na niej takie wrażenie: najpierw na ulicy, potem w oddziale jedwabi i teraz znowu. To wzruszenie, którego nie mogła pojąć, coraz więcej ją przytłaczało, jakby zbyt wielki ciężar. Przychodziły jej na myśl wszystkie historye opowiadane przez stryja i potęgowały Moureta, otaczając go legendą, czyniąc go panem olbrzymiej maszyny, której kola porywały ją mimowoli od rana. Po za jego piękną głową, z wypielęgnowaną brodą, z oczami koloru starego złota, widziała panią Hédouin, krwią swoją broczącą, kamienie tego domu. Ogarnęło ją zimno jak poprzedniego wieczoru i sądziła, że się go lęka po prostu.
Pani Aurelia zamknęła regestr, potrzebowała ona jednej tylko sklepowej, a było już dziesięć zapisanych. Ale nadto pragnęła dogodzić pryncypałowi, aby się tem krępować. Jednakże podług przyjętego zwyczaju, inspektor Jouve, miał zasięgnąć wiadomości, poczem sama pani Aurelia miała zawyrokować.
— Wszystko już skończone, moja panno — powiedziała majestatycznie dla zachowania powagi — będziesz zawiadomioną.
Przez chwilę jeszcze zakłopotana Dyoniza pozostała na miejscu. Nie wiedziała którą nogą stąpić, pośród tylu osób. Nakoniec podziękowała pani Aurelii i przechodząc koło Moureta i Bourdoncle’a ukłoniła im się. Lecz ci zapomniawszy już o niej, nie odkłonili się nawet, zajęci będąc przyglądaniem się modelowi okrycia do figury; z panią Frédéric. Klara skrzywiła się, patrząc na Małgorzatę, jak gdyby chciała przepowiedzieć, że nowa panna nie zazna wielkich przyjemności w swoim oddziale. Dyoniza musiała odczuć tę obojętność i tę niechęć dla siebie, zeszła bowiem ze wschodów równie zmieszana jak wchodziła. Dręczył ją niepokój: czy ma rozpaczać, czy się cieszyć, że się tam udała, czy może liczyć na miejsce? Tego nawet nie wiedziała już teraz, tak dalece straciła tam przytomność. Ze wszystkich wrażeń, dwa się utrzymały i zwolna zacierały inne: wpływ, jaki na nią wywierał Mouret, głęboki aż do przestrachu i grzeczność Hutina, jedyna uciecha doznana tego ranka, która ją przepełniła wdzięcznością. Powracając przez magazyn, szukała tego młodzieńca, chcąc mu podziękować choćby tylko wejrzeniem i nie ujrzawszy go zasmuciła się.
— Cóż, udało się pani? — zapytał wzruszony głos, gdy już była na chodniku.
Obejrzawszy się, poznała tego wielkiego bladego chłopca, który ją z rana zaczepił. On również wychodził z Magazynu Nowości i był jeszcze więcej od niej zakłopotany, wskutek przebytego badania.
— Nie wiem, doprawdy — odpowiedziała.
— Tak samo jest ze mną, oni w szczególny jakiś sposób patrzą na człowieka i mówią do niego. Ja byłem w oddziale koronek, wychodzę od Crevecoeur, z ulicy Mail.
Stali znowu naprzeciwko siebie i nie wiedząc jak się rozstać, rumienili się. Potem młodzieniec ażeby coś jeszcze powiedzieć, przez zbytek nieśmiałości zapytał ze swoją zalęknioną ale dobroduszną miną:
— Jak się pani nazywa?
— Dyoniza Baudu.
— A ja się się nazywam: Henryk Deloche.
Uśmiechnęli się do siebie i ulegając pobratymstwu swego położenia, wyciągnęli ku sobie ręce.
— Dobrego powodzenia!
— Tak, dobrego powodzenia!