Magazyn nowości pod firmą Au bonheur des dames/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Wszystko dla pań | |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego | |
Data wyd. | 1883 | |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Feliks Mierzejewski | |
Tytuł orygin. | Au Bonheur des Dames | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
MAGAZYN NOWOŚCI
pod firmą
AU BONHEUR DES DAMES
PRZEZ
Emila Zolę.
TOM PIERWSZY.
WARSZAWA
Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
1883. Дозволено Цензурою
Варшава 10 Марта 1883 г
W Drukarni Przeglądu Tygodniowego, ulica Czysta № 2.
|
Dyoniza przyszła piechotą z dworca Saint-Lazare, dokąd przybyła pociągiem Szerburgskim, z dwoma swymi braćmi, po nocy spędzonej na twardej ławie wagonu trzeciej klasy. Trzymała za rączkę Pépé’a, a Jan szedł za nią. Widocznie byli zakłopotani i jakby zbłąkani wśród rozległego Paryża. Gapili się na domy i na każdym zbiegu ulic pytali o ulicę Michodière, na której mieszkał ich stryj Baudu. Skoro weszli na plac Gaillon, młoda dziewczyna stanęła zdumiona i zawołała:
— Patrzno, Janie!
Stanęli jak wryci, przytuleni jedno do drugiego. Odzież ich była czarna, donaszali bowiem żałobę po ojcu. Dziewczyna, zbyt wątła jak na lat dwadzieścia, wyglądała nędznie; niosła ona jedną ręką mały pakunek, drugiej zaś uczepił się pięcioletni braciszek; za nią starszy brat w pełnym rozkwicie lat szesnastu, stał ze zwieszonemi rękami.
Po chwili milczenia, dziewczyna rzekła:
— To mi magazyn!
Był to Magazyn Nowości na rogu ulic Michodière i Neuve-Saint-Augustin, którego wystawy przedstawiały się jaskrawo w łagodny, blady październikowy poranek. Wybiła ósma godzina u św. Rocha; na chodnikach ukazywał się tylko poranny Paryż: urzędnicy dążący do biur i gosposie uwijające się po sklepach. Przede drzwiami, dwaj subiekci stojąc na drabinach, rozwieszali wełniane materye, podczas kiedy w oknie, od ulicy Neuve-Saint-Augustin, inny subiekt, klęcząc obrócony plecami do sklepu, delikatnie układał w fałdy sztukę materyi niebieskiej. Magazyn pusty jeszcze, bez kupujących, gdzie miejscowy personel schodził się dopiero, huczał wewnątrz jak budzący się ul pszczół.
— Do licha! — powiedział Jan — co w porównaniu znaczy Valognes... twój sklep, nie był taki ładny.
Dyoniza potrząsnęła głową. Przepędziła ona tam dwa lata, u Cornaille’a, pierwszego kupca nowości w mieście i ten magazyn niespodzianie napotkany, ten dom ogromny — w jej oczach przepełniał jej serce, przykuł ją do miejsca zdziwioną, rozciekawioną, zapominającą o świecie całym.
Potem okna się zagłębiały, szły wzdłuż ulicy Neuve-Saint-Augustin, gdzie zajmowały nietylko narożny dom, lecz jeszcze cztery: dwa na lewo i dwa na prawo — niedawno kupione i urządzone. Zdawało jej się, że nie ma końca tej perspektywie, tym wystawom parterowym i matowym oknom w antresolach, po za któremi odbywa się cały ruch kantorowy. Na górze, panna ubrana w jedwabie, temperowała ołówek, podczas kiedy po za nią, dwie inne rozkładały okrycia aksamitne.
— Au Bonheur des Dames, — przeczytał Jan z uśmiechem roztkliwionym pięknego młodzieniaszka, który już miał jedno przejście z kobietą w Valognes. — Jakie to ładne i jak musi przyciągać ludzi!
Lecz Dyoniza stała wpatrzona przed wystawą drzwi środkowych.
Tam na ulicy, na chodniku nawet, rozłożone były tanie towary, wabiące klientelę z pomiędzy przechodzących kobiet. Z antresoli zwieszały się jak flagi, sztuki wełnianych materyj i sukna, merynosów, szewiotów, baj. Kolory ich nijakie, szaro-szyfrowe, niebiesko-morskie, zielono-oliwkowe, opatrzone były ogromnemi etykietami. — Obok przy progu wisiały sznury futer, pociętych na wązkie pasy do obszywania sukien: popielice, śnieżne brzuszki łabędzie, szeregi królików, imitacye gronostai i sztuczne kuny. Na dole zaś w wązkich przegrodach, na stołach, pomiędzy stosami próbek materyj, ogromna ilość wyrobów pończoszniczych, sprzedawanych za bezcen: rękawiczki i chusteczki wełniane robione na drutach kapturki, kaftaniki — cała wystawa zimowa w jaskrawych kolorach, cieniowanych w paski, w czerwone rzuciki. Dyoniza zobaczyła tartan po czterdzieści pięć centymów i mitenki po pięć sous. — Było to ogromne jarmarczne wyładowanie towarów, które zdawały się tak przepełniać magazyn, że je wyrzucał niejako na ulicę.
Stryjaszek Baudu, poszedł w zapomnienie. Nawet Pépé, nie puszczający ręki siostry, szeroko roztwierał oczy. Powóz jakiś zmusił wszystkich troje do usunięcia się; skierowali się więc ku ulicy Neuve-Saint-Augustin, to postępując wzdłuż okien, to zatrzymując się przed każdą wystawą. Najpierw przyciągnęło ich oczy pewne skomplikowane urządzenie: oto u góry, parasole były tak ustawione ku sobie, że składały jakby wiązanie dachu wiejskiej chaty, pod spodem, jedwabne pończochy, zawieszone na żelaznych prętach, ukazywały zaokrąglony profil łydki, jedne w bukieciki róż, drugie w rozmaite cienie, czarne ażurowe, czerwone z klinami haftowanemi, cieliste jedwabne, tak miękkie w dotknięciu, jak skóra blondynki, nakoniec na suknie etażerki leżały, systematycznie rozłożone rękawiczki z wyciągniętemi palcami, z wązką dłonią, jak u byzantyjskiej dziewicy. Wszystko to mające wdzięk sztywny i jakby nierozwinięty przedmiotów kobiecej tualety, które nie były jeszcze noszone. Lecz najdłużej ich zatrzymało ostatnie okno: — była to wystawa jedwabi, atłasów i aksamitów; tam jakby w giętkiej i dźwięcznej gamie, rozwijały się najdelikatniejsze odcienia kwiatów: na wierzchołku aksamity mocno czarne i białe, jak zsiadłe mleko; niżej, atłasy różowe, niebieskie oraz inne jaskrawe, stopniowo przechodzące do najdelikatniejszych barw; jeszcze niżej jedwabie wszystkich kolorów tęczy, sztuki z których jedne ułożone były jakby w pukle, inne sfałdowane jak na wygiętej postaci, która stała się jakby żywą pod palcami subjekta; a pomiędzy każdym motywem, pomiędzy każdą kolorową frazą wystawy, przebiegał jakby skromny akompaniament, lekki sznur fularu koloru crème. Tam to po obu stronach mieściły się kolosalne stosy jedwabi dwojakiego rodzaju, na wyrób których posiadał ten handlowy dom wyłączne prawo: Paris Bonheur i Cuir d’Or, dwa artykuły wyjątkowe, które miały zrobić przewrót w handlu nowości.
— Ach, ta faille po pięć franków sześćdziesiąt centymów — zawołała Dyoniza, stając ze zdumieniem.
Jan zaczynając nudzić się, zapytał przechodnia:
— Gdzie jest ulica Michodière?
Gdy mu wskazano pierwszą na prawo, wszyscy troje wrócili nazad okrążając magazyn; — lecz, wchodząc na ulicę, Dyoniza znowu stanęła przy oknie z okryciami damskiemi. U Cornaille’a w Valognes, specyalnie zajmowała się szyciem okryć, lecz nigdy nie widziała nic podobnego; dla tego zachwyt przykuł ją do miejsca. W głębi widać było wielki szal z koronki Bruges, znacznej ceny, stanowiący brzeg zasłony ołtarzowej, z dwoma skrzydłami, rudawej białości; falbany z point d’Alençon, ułożone w girlandy; potem od dołu do góry, rozwinięte koronki: malines, valenciennes, aplikacye brukselskie, points de Venise; wszystko to wyglądało jak pokład śniegu. Z prawej i lewej strony, wznosiły się ciemne kolumny z postawów sukna, pogłębiając jeszcze wnętrze tego przybytku. Okrycia znajdowały się wewnątrz tej kaplicy, wzniesionej dla oddawania czci wdziękom kobiecym: środek zajmował przedmiot najwyższej ceny: płaszcz aksamitny, obszyty srebrzystemi lisami; obok była z jednej strony rotunda jedwabna podszyta popielicami, z drugiej paletot sukienny, garnirowany kapłoniemi piórami; nakoniec były też narzutki balowe z białego kaszmiru, z białego matelassé, obszyte puchem łabędzim lub szenillą.
Mogły się tam zadowolnić wszelkie kaprysy, począwszy od narzutek po dwadzieścia dziewięć franków, aż do aksamitnego płaszcza, cenionego na tysiąc osiemset franków. Zaokrąglone szyje manekinów, wydymały materyę, a przesadna wydatność bioder, czyniła kibić szczuplejszą. W miejscu głowy, była wielka etykieta, przypięta szpilką do czerwonej bai kołnierza. Lustra po obu stronach witryny, przez wyrachowane refleksa, odbijały i pomnażały przedmioty bez końca zapełniając ulicę temi pięknemi paniami do sprzedania, które zamiast głów, miały wypisaną cenę.
— Przepyszne są! — powiedział Jan, nieumiejąc inaczej wyrazić swego wrażenia.
Nagle on sam stanął z otwartemi ustami: Widok tego przepychu kobiecego zarumienił mu twarz z przyjemności. Posiadał on piękność dziewiczą, z której zdawało się że okradł swoją siostrę: miał płeć białoróżową, włosy rude i kędzierzawe, oczy i usta wilgotne i tkliwe. Stojąca przy nim zdumiona Dyoniza, wydawała się jeszcze szczuplejszą, ze swą długą twarzą i zbyt wielkiemi usty, z cerą już zwiędłą i płowym włosem. — Pépé również mający ten jasny kolor włosów, właściwy dzieciom, coraz bliżej tulił się do niej, jakby porwany naglą potrzebą pieszczoty, zmieszany i zachwycony pięknemi paniami z po za szyby. Tak niezwykle i tak ładnie wyglądała na bruku ta trójka blondynów, biednie i czarno ubranych, ta smutna dziewczyna, pomiędzy ładnem dzieckiem i chłopcem prześlicznym, że przechodnie obracali się z uśmiechem.
Od niejakiegoś czasu, jakiś gruby, siwy mężczyzna, z szeroką żółtą twarzą, z progu sklepu, po drugiej stronie ulicy, patrzył wciąż na nich. — Stał on z oczami krwią nabiegłemi i wykrzywionemi usty, jakby zbity z tropu przeciwległą wystawą Magazynu Nowości. Pojawienie się dziewczyny z dwoma braćmi zdawało się go dobijać. Co też robi tych dwoje gapiów, stojących z otwartą gębą przed szarlatańską parodyą?
— A stryj? — zapytała nagle dziewczyna, jakby ze snu zbudzona.
— Jesteśmy na ulicy Michodière — odrzekł Jan — więc musi tu gdzieś mieszkać.
Podnieśli głowę, odwrócili się i naprzeciwko po nad tym grubym człowiekiem, ujrzeli zielony szyld, na którym napisane było żółtemi literami, spłowiałemi od deszczu: Vieil Elboeuf, sukna i flanele. Baudu, sukcesor Hauchecorne’a.
Dom malowany zrudziałą ze starości farbą, licho wyglądający obok wielkich domów, z czasu Ludwika XIV-go, miał z frontu tylko trzy okna; były one kwadratowe, bez żaluzyj, ozdobione żelazną kratką, składającą się z dwóch skrzyżowanych sztab. Lecz w tym ubogim domu, najbardziej uderzył oczy Dyonizy, oślepione blaskiem Magazynu Nowości, sklep na parterze, jakby zmiażdżony sufitem, z antresolą bardzo nizką, z półokrągłemi, więziennemi okienkami. W oddrzwiach takiegoż zielonkawego koloru jak szyld, na lewo i na prawo, mieściły się duże szyby czarne i zapylone, przez które rozeznać można było leżące jedne na drugich sztuki materyj. Drzwi otwarte zdawały się prowadzić do jakichś wilgotnych ciemności piwnicznych.
— To tam — rzekł Jan.
— A więc idźmy — zawyrokowała Dyoniza. — Chodź Pépé.
Wszyscy troje byli nieco zmieszani, zalęknieni. Gdy ojciec ich umarł, porwany gorączką która przed miesiącem zabrała im matkę, stryj Baudu, pod wrażeniem tej podwójnej żałoby, napisał do synowicy: że się zawsze dla niej kącik u niego znajdzie, gdyby zapragnęła szukać losu w Paryżu. Ale od tego czasu upłynął blisko rok i dziewczyna obecnie żałowała, że opuściła tak lekkomyślnie Valognes, nieuprzedziwszy o tem stryja. Nie znał on ich wcale, gdyż nieodwiedzał rodzinnych stron ani razu, odkąd młodym chłopcem, udał się do Paryża, gdzie został subiektem u sukiennika Hauchecorne’a, z którego córką później się ożenił.
— Czy tu mieszka pan Baudu? — odważyła się Dyonizya spytać nakoniec grubego jegomości, który się im wciąż przypatrywał.
— Ja nim jestem — odpowiedział on.
Dyoniza mocno zaczerwieniwszy się wybąkała:
— A! tem lepiej. Jestem Dyoniza... a to jest i Pépé. Przybyliśmy nakoniec, stryju.
Baudu zdawał się osłupiały: jego ogromne, czerwone oczy zaczęły błyskać na żółtej twarzy, powolne słowa plątały się. Widocznie był o tysiąc mil od tej rodziny, która mu spadła, jak dachówka na głowę.
— Jakto! Jakto! przyjechaliście tu... — powtarzał kilka razy. — Przecież byliście w Valognes! Dlaczego nie jesteście już w Valognes?
Dyoniza swym słodkim i trochę drżącym głosem, musiała go objaśnić. Po śmierci ojca, który wszystko stracił na farbiarni, pozostała matką dwojga dzieci. To co zarabiała u Cornaille’a, nie wystarczało na wyżywienie ich trojga. Jan pracował u hebenisty, naprawiającego starożytne meble, lecz bez żadnej zapłaty; nabierał za to smaku do starożytności i rzeźbił z drzewa figurki. Pewnego dnia znalazłszy kawałek kości słoniowej, dla zabawki, zrobił główkę którą jakiś przejezdny pan zobaczył i on to właśnie namówił ich do opuszczenia Valognes i polecił Jana jednemu z paryzkich artystów, rzeźbiących kość słoniową.
— Otóż, mój stryju, od jutra Jan rozpocznie naukę u nowego patrona, który nie wymaga odemnie pieniędzy, nawet mu da mieszkanie i pożywienie. Zdawało mi się, że ja i Pépé damy sobie zawsze radę. Nieszczęśliwsi być nie możemy, jak tam w Valognes.
Przemilczała figle miłosne Jana, jego listy pisane do panienki z wyższej sfery, zamieszkałej w mieście, całusy zamieniane przez mur, słowem skandal, który ją zmusił do wyjazdu. Przybyła do Paryża, by czuwać nad bratem, bo ją przejmował macierzyńskim strachem, tak piękny i wesoły młodzieniec, którego wszystkie kobiety uwielbiały.
Stryj Baudu, nie mógł przyjść do siebie. Wciąż powtarzał pytania. Jednakże słysząc ją tak mówiącą o braciach, zaczął mówić do niej ty.
— A więc ojciec nic wam nie zostawił? Zdawało mi się, iż musi być jeszcze trochę grosza. Ach! zawsze mu odradzałem w listach tę farbiarnię! Poczciwe miał serce, ale ani źdźbła głowy! I tyś została z tymi malcami na karku i musiałaś ich żywić!
Jego żółciowa twarz rozjaśniła się, nie miał już tych oczu zakrwawionych, jakiemi patrzał na Magazyn Nowości. Nagle spostrzegł, że zagradza sobą drzwi.
— Chodźcież już, kiedy jesteście. Wejdźcie, zawsze to lepsze, niż gapienie się na głupstwa.
Spojrzawszy z gniewną miną po raz ostatni na wystawę z przeciwka, uwolnił dla dzieci wejście, wchodząc pierwszy do sklepu, zawołał na żonę i córkę:
— Elżbieto! Genowefo! chodźcie tu, mamy gości.
Lecz Dyoniza i chłopcy zatrzymali się pośród ciemności, panujących w sklepie. Olśnieni światłem ulicy, mrużyli źrenice, jak na progu nory nieznanej, próbując ziemię nogami, bojąc się instynktowo jakich zdradliwych wschodów. Zbliżeni jeszcze bardziej tą nieokreśloną obawą, przytulili się bliżej do siebie, malec czepiał się i trzymał spódnicy siostry, a starszy postępował za nią; weszli nakoniec uśmiechnięci z wdziękiem i zakłopotaniem. Jasność poranku uwydatniała ich czarną odzież i rzucała złote blaski na płowe ich włosy.
— Wchodzić, wchodzić — powtarzał Baudu.
W krótkich słowach objaśnił żonę i córkę. — Pierwsza z nich, była to mała kobieta, trawiona anemią; wszystko w niej było białe: włosy, oczy i usta. Na Genowefie, w której wyrodzenie się matki jeszcze się spotęgowało, znać było niemoc i bezbarwność rośliny hodowanej w cieniu. Jednakże pyszne i gęste czarne włosy, jakby cudem wyrosłe z tak biednego ciała, nadawały jej pewien smutny wdzięk.
— Prosimy — powiedziały obie kobiety. — Cieszy nas wasze przybycie.
Posadziły Dyonizę za kontuarem, Pépé wdrapał się zaraz na kolana siostry, Jan oparty o ścianę, stał obok niej. Starali się ciągle być blisko siebie i rozglądali się po sklepie, oswoiwszy się z ciemnością. Dopiero teraz mogli widzieć sufit nizki i zadymiony, kontuary dębowe, przez czas wypolerowane, odwieczne i mocno okute przedziałki z towarem sięgającym aż do pułapu; zapach sukna i farby, cierpka woń chemicznych wytworów, zdawały się zwiększone wilgocią z podłogi. W głębi dwaj subiekci i panna sklepowa, układali sztuki flaneli.
— Możeby się ten mały panicz posilił czem? — zapytała pani Baudu, uśmiechając się do Pépé.
— O, dziękuję — odpowiedziała Dyoniza — napiliśmy się mleka w kawiarni, naprzeciw dworca kolei.
Widząc, że się Genowefa przypatruje zawiniątku, leżącemu na ziemi, dodała:
— Zostawiliśmy walizę na stacyi.
Rumieniła się, pojmując, że w ten sposób nie przybywa do nikogo. Jeszcze w wagonie, skoro tylko pociąg wyruszył z Valognes, uczuła żal i przestrach; dlatego pozostawiła walizę i zaprowadziła dzieci na śniadanie.
Nagle odezwał się Baudu:
— Pogadajmy teraz krótko a zwięźle. Pisałem wprawdzie do ciebie, ale już przeszło rok temu, a w ciągu tego roku moje dziecko, interesa wcale się nie poprawiły.
Zamilkł, jakby dławiony wzruszeniem, którego niechciał okazać. Pani Baudu i Genowefa, z miną zrezygnowaną, spuściły wzrok ku ziemi.
— O, to tylko stan przejściowy, jestem spokojny. Jednakże zmniejszyłem swój personel, mamy teraz tylko trzy osoby i ciężkie czasy niepozwalają na przyjęcie czwartej. Dlatego nie mogę cię pomieścić u siebie, moje dziecko, chociaż o tem pisałem.
Dyoniza słuchała go przerażona, blada. On zaś dodał jeszcze:
— Na nicby się to nie zdało, ani nam, ani tobie.
— Dobrze, stryju; — wymówiła z trudnością — postaram się radzić sobie sama.
Państwo Baudu nie byli to źli ludzie, lecz się uskarżali, że los im nie sprzyjał. Podczas kiedy się w handlu powodziło, musieli wychowywać pięciu chłopców, z których trzej umarli w dwudziestym roku życia, czwarty źle się pokierował, a piąty niedawno odpłynął z wojskiem do Meksyku, jako kapitan. Pozostała im tylko Genowefa. Lecz tak liczna rodzina, wymagała znacznych wydatków; Baudu dobił się jeszcze, kupiwszy w Rambouillet, w rodzinnej stronie swego teścia, ogromne drewniane domostwo; ztąd to pochodził kwaśny humor starego kupca, prawego aż do manii.
— Trzeba było uprzedzić — ciągnął dalej, coraz bardziej rozdrażniony własną szorstkością. — Mogłaś do mnie napisać, byłbym odpowiedział, żebyś się nieruszała z miejsca. — Na wiadomość o śmierci twego ojca, odezwałem się z tem, co się zwykle w takich razach mówi; ale mi tu spadasz tak niespodzianie... To mię trochę wprowadza w kłopot...
Podniósł głos, bo mu to sprawiało ulgę; żona i córka milczały ze spuszczonemi ku ziemi oczami, jako osoby uległe, niepozwalające sobie nigdy mieszać się do interesów. Słuchając tych wykrzyków, Jan bladł a Dyoniza przyciskała do piersi przelęknionego Pépé i dwie ogromne łzy spłynęły jej z oczu.
— A więc dobrze, mój stryju, zaraz się ztąd oddalimy.
Opamiętał się i po krótkiej chwili kłopotliwego milczenia, rzekł gderliwie:
— Ależ ja was nie wypędzam za drzwi; kiedyście przyszli, przenocujcie tu... a potem zobaczymy...
Pani Baudu i Genowefa, zrozumiały z rzuconego na nie wejrzenia, iż mogą tę rzecz załatwić. — Wszystko dało się jakoś ułożyć. O Jana nie było się co troszczyć, gdyż miał pójść na aplikacyę. Co się tyczy Pépé, będzie mu doskonale u pani Gras, starej jejmości, która najmując obszerny lokal parterowy, przy ulicy Orties, przyjmowała dzieci do lat dziesięciu, za czterdzieści franków miesięcznie. Dyoniza powiedziała, że ma czem opłacić pierwszy miesiąc. Pozostawało jej samej gdzieś się umieścić; lecz dla niej z łatwością znajdzie się miejsce w tej samej dzielnicy.
— Zdaje się — powiedziała Genowefa — że Vinçard szuka panny sklepowej.
— Ach! prawda! — wykrzyknął Baudu. — Pójdziemy zapytać go po śniadaniu. Trzeba kuć żelazo, póki gorące.
Nikt z kupujących nie przerwał swem przyjściem tej familijnej narady; sklep pozostawał ciemny i pusty. W głębi dwaj subiekci i panna kończyli zajęcie, szepcząc pomiędzy sobą. Po chwili jednakże zjawiły się trzy panie. Dyoniza jakiś czas pozostała sama. Ucałowała Pépé ze zbolałem sercem, na myśl rozstania. Dziecko pieszczotliwe jak kotek, chowało główkę, nic nie mówiąc. Skoro pani Baudu z córką powróciły, przyznały, że jest bardzo grzeczny. Dyoniza zapewniała, iż nigdy żadnych hałasów niewyprawia, że zwykle całemi dniami cicho siedzi, zadawalniając się pieszczotą. Aż do śniadania, bawiły się we trzy rozmową: o dzieciach, o gospodarstwie, o życiu w Paryżu i na prowincyi; mówiły frazesami krótkiemi i pustemi, jak zwykle krewni, kiedy są zakłopotani tem, że się z sobą nie znają. Jan stał przed sklepem, zajęty ruchem ulicznym, uśmiechając się do przechodzących ładnych dziewcząt.
O dziesiątej godzinie weszła sługa. Zazwyczaj stół się nakrywał dla p. Baudu, Genowefy i starszego subiekta.
O jedenastej zaś, powtórnie dla pani Baudu, drugiego subiekta i panny.
— Prosimy na zupę — wykrzyknął sukiennik, zwracając się do siostrzenicy.
Skoro się wszyscy rozsiedli dokoła stołu w ciasnym jadalnym pokoju za sklepem, zawołał na opóźniającego się subiekta:
— Colomban!
Młodzieniec tłómaczył swoje opóźnienie, chciał bowiem skończyć składanie flaneli. Był to tęgi chłopiec lat dwudziestu pięciu, ociężały i przebiegły. Miał poczciwą twarz, usta szerokie miękkie i chytry wyraz w oczach.
— Co u dyabła! przecież na wszystko jest czas — powiedział Baudu, który wygodnie rozsiadłszy się, krajał kawał zimnej cielęciny z przezornością i zręcznością pana swej czeladzi, ważąc okiem co do grana cienkie plasterki. Obdzieliwszy wszystkich, pokrajał potem chleb. Dyoniza posadziła Pépé przy sobie, aby się przyzwoicie zachowywał przy jedzeniu.
Ten ciemny jadalny pokój, wywierał na niej przykre wrażenie, przytłaczał i gnębił przyzwyczajoną do rozległych i jasnych pokoi na prowincyi. Jedyne okno, wychodziło na wewnętrzne podwórko, łączące się z ulicą ciemnem przejściem; podwórko to wilgotne, zapowietrzone, podobne było do dna studni, do której wpadał punkcik zamglonego światła. W zimie trzeba było od rana do wieczora palić gaz w jadalni, a gdy ją przestawano oświetlać, była jeszcze smutniejszą. Dyoniza potrzebowała niejakiego czasu, zanim mogła dojrzeć kawałki na talerzu.
— To mi zuch! tęgi ma apetyt, powiedział Bandu, zauważywszy, że Jan spożył już cielęcinę. Jeżeli tak pracuje jak je, będzie z niego dzielny robotnik. Ale ty, moje dziewczę, nie jesz? Powiedz mi, kiedy teraz możemy pogawędzić, dla czego nie poszłaś za mąż w Valognes?
Dyoniza opuściła szklankę, którą do ust niosła.
— Ależ mój stryju, czy ja mogę iść za mąż! nie zastanowiłeś się... A malcy?
Roześmiała się w końcu, tak jej się ta myśl wydała zabawną.
— Któżby mnie chciał nie mającą grosza, małą jak skowronek i nieładną do tego? Nigdy, nigdy nie pójdę zamąż, dosyć mi już dwojga dzieci, rzekła.
— Nie masz racyi, odezwał się stryj, kobieta zawsze potrzebuje męzkiej opieki. Gdybyś była znalazła poczciwego chłopca, nie spadłabyś z braćmi na bruk Paryża, jak cygańska rodzina.
Umilkł, ażeby znów zająć się sprawiedliwie i oszczędnie podziałem półmiska kartofli ze słoniną, który sługa wniosła. Potem wskazując łyżką na Genowefę i Colombana, powiedział:
— Patrz! ci dwoje na wiosnę już będą pożenieni, jeżeli nam zima dopisze.
Był to patryarchalny zwyczaj tego domu handlowego. Fundator Arystydes Finet, wydał swą córkę Dezyderyę, za starszego subiekta Hauchecorne’a; on zaś, sam Baudu, który wylądował na ulicy Michodière z siedmiu frankami w kieszeni, ożenił się z córką Hauchecorne’a, Elżbietą; teraz oczekiwał chwili, aby swoją córkę Genowefę połączyć z Colomban’em, skoro tylko interesa się poprawią. Jeżeli zaś opóźniał od trzech lat zamierzone małżeństwo, to tylko przez skrupuły, przez upór, biorący źródło w poczciwości. Objąwszy interes w stanie kwitnącym, nie chciał aby przeszedł w ręce zięcia ze zmniejszoną klientelą i wątpliwemi obrotami.
Baudu prowadził dalej opowiadanie. Przedstawił Colomban’a jako pochodzącego z Rambouillet, zarówno jak teść jego, zachodziło nawet pomiędzy nimi dalekie pokrewieństwo.
— Dzielny z niego pracownik i przez dziesięć lat dosyć się nabiegał koło sklepu, godnie zasłużył na swój stopień. Zresztą nie jest on pierwszym lepszym, ojciec jego był weterynarzem, znanym w całym okręgu Sekwany i Oazy; był to artysta w swoim zawodzie, ale taki smakosz że przejada wszystko co zarobi.
Na zakończenie rzekł sukiennik.
— Dzięki Bogu, jeżeli ojciec pije i hula, za to syn nauczył się tu cenić pieniądze.
Podczas gdy on mówił, Dyoniza badała Grenowefę i Colombana. Siedzieli przy stole obok siebie; lecz byli bardzo spokojni, nie rumienili się, nie uśmiechali. Od chwili wstąpienia do tego domu, młodzieniec ów liczył na to, że się tam ożeni. Przechodził wszystkie stopnie: aplikanta, sprzedającego, pobierającego pensyę, nakoniec dopuszczony został do zaufania i uciech rodzinnych, a wszystko cierpliwie, prowadząc życie regularne jak zegarek i patrząc na Genowefę, jako na interes doskonały i uczciwy. Skutkiem pewności, że ją posiądzie, nie mógł jej pragnąć; ona zaś także przywykła go kochać, lecz z całą powagą swego powściągliwego usposobienia i z głęboką namiętnością, której się sama nie domyślała, wśród życia jednostajnego i poziomego.
— Jeżeli się ludzie sobie podobają nawzajem i jeżeli mogą... powiedziała Dyoniza z uśmiechem, zdawało się jej bowiem, że wypada sprawić im przyjemność.
— Zawsze się na tem kończy, rzekł przeżuwając powoli Colomban, który dotąd nie wymówił ani słowa.
Genowefa rzuciwszy na niego długie spojrzenie, dodała:
— Trzeba się tylko porozumieć, a potem idzie to samo przez się.
Ich miłość wzrosła w tym sklepie starego Paryża. Była to niejako piwniczna roślina. Od dziesięciu lat znała jego jednego, dnie całe spędzała przy nim, po za postawami sukna, wśród ciemności sklepowych; rano i wieczór, oboje znajdowali się tuż obok siebie: przy stole w ciasnej jadalni, gdzie chłodno było jak w studni. Nawet na wsi pod cieniem drzew nie mogli by tak być ukryci i samotni. Chyba tylko zwątpienie, obawa zazdrośna, mogły to odkryć dziewczynie, iż się oddała całkiem i na zawsze, pośród tej zdradliwej ciemności, jedynie z powodu pustki w sercu i głowie.
Dyonizie wydawało się, iż spostrzega jakiś rosnący niepokój w wejrzeniu Genowefy na Colomban’a, powiedziała więc uprzejmie:
— Pomiędzy kochającymi się, porozumienie zawsze jest łatwe.
Baudu doglądał stołu z powagą. Rozdzielił cienkie plasterki sera i dla uczczenia krewnych, zażądał drugich wet, to jest słoika konfitur porzeczkowych. Hojność ta mocno zadziwiła Colomban’a. Pépé dotąd grzeczny, źle się jakoś zachował przy konfiturach. Jan uważnie słuchający rozmowy o małżeństwie, przypatrywał się kuzynce Genowefie, którą znajdował nadto miękką i bladą. W duchu porównywał ją z białym królikiem o czarnych uszkach i czerwonych oczkach.
— Dosyć tej gadaniny, ustąpmy miejsca innym! zakończył sukiennik, dając znak do wstania od stołu. Jeżeli się sobie pozwala coś nadzwyczajnego, nie idzie za tem, aby wszystkiego nadużywać.
Pani Baudu, drugi subiekt i panna przyszli zająć z kolei miejsce przy stole. Dyoniza znowu pozostała sama przy drzwiach, oczekując chwili, kiedy stryj będzie ją mógł zaprowadzić do Vinçard’a; Pépé bawił się u jej nóg, a Jan rozpoczął na nowo swe obserwacye przy progu. Przez całą godzinę przypatrywała się, co się w koło niej dzieje. Od czasu do czasu wchodziła klientka: zjawiła się naprzód jakaś dama, potem dwie inne. Sklep przepełniony był zapachem starości i półświatłem, wśród których staroświecki handel naiwny i prosty, zdawał się płakać nad swem opuszczeniem. Za to po drugiej stronie ulicy, roznamiętniał ją widok Magazynu Nowości i wystawy, którą widziała przez otwarte drzwi. Niebo było zachmurzone, deszczyk orzeźwiał powietrze pomimo pory roku. Pośród jasności dnia, w którym błyszczał jakby pył słoneczny, wielki magazyn, wrzał życiem i ruchem.
Dyonizie wydawało się że widzi maszynę działającą pod silnem ciśnieniem i której ruch sięga aż do wystawy. Nie były to już zimne szyby jak rano; teraz zdawały się jakby ogrzane i drżące od ruchu wewnętrznego. Ludzie się im przyglądali, kobiety dusiły się tłocząc, otaczał je tłum grubiański, dyszący pożądliwością. Materye zdawały się nabierać życia pod wpływem roznamiętnionych oczu; koronki drżały, opadały i zasłaniały tajemniczo głębie magazynu; nawet postawy sukna, grube i kwadratowe, oddychały i wydawały woń kuszącą. Paltoty jeszcze więcej odymały się na manekinach, które nabierały duszy; a wielki ów płaszcz aksamitny, wypełniał się, giętki i ciepły, jakby na ramionach z ciała, z pulsacyą szyi i poruszeniem bioder. Lecz gorąco jak z huty, płonące w magazynie, pochodziło przedewszystkiem od sprzedaży, od potrącania się przy kontuarach, a ztamtąd wychodziło na zewnątrz, po za mury. Było tam słychać ciągły szmer, jakby maszyny w ruchu, zbiegowisko klientek, skupionych przed półkami, odurzonych widokiem tylu towarów i przerzucanych potem do kasy. — Wszystko to się odbywało prawidłowo, organizowane było ze ścisłą akuratnością mechaniczną; całe roje kobiet przechodziły gnane siłą i loiką kółek w maszynie.
Dyoniza od rana ulegała pokusie. Ten magazyn tak rozległy, do którego w ciągu godziny, więcej osób weszło, niż u Cornaille’a w pół roku, odurzał ją i pociągał. Obok chęci wejścia tam, czuła jakiś nieokreślony przestrach, który jeszcze bardziej ją pociągał. Jednocześnie sklep stryja, sprawiał na niej przykre wrażenie; czuła wzgardę niewyrozumowaną, odrazę instynktową, do tej lodowatej nory staroświeckiego handlu. Doznane wrażenia: wejście nieśmiałe, kwaśne przyjęcie przez krewnych, smutne, jakby więzienne śniadanie, samotne oczekiwanie w tym martwym, konającym domu, wszystko to się złożyło na niemy protest i silne pożądanie życia i światła. Pomimo dobrego serca, oczy jej zwracały się ku Magazynowi Nowości, jak gdyby się w niej odezwała panna sklepowa, czująca potrzebę rozgrzania się, przy płomieniu tego wielkiego ruchu.
— Tam przynajmniej są ludzie, aż miło patrzeć! rzekła mimo woli.
Lecz zaraz pożałowała tego, spostrzegłszy obie Baudu przy sobie; sama pani, która oddawna skończyła śniadanie, stała, biała jak zawsze, kierując białe oczy ku potworowi, i pomimo rezygnacyi, nie mogła go widzieć, dostrzegać go po drugiej stronie ulicy, ażeby niema rozpacz nie zwilżała jej powiek. Co się tycze Genowefy, to z wzrastającym niepokojem uważała, iż Colomban, niepodejrzywając iż go śledzą, stał w zachwyceniu, z okiem wlepionem w panny sprzedające okrycia, których salon można było widzieć przez szyby antresoli. Baudu z żółciowym wyrazem twarzy, mógł to tylko powiedzieć:
— Nie wszystko złoto, co się świeci. Cierpliwości!
Zacisnął usta, bojąc się wybuchnąć. Widocznie nowoprzybyli krewni, zwiększali przypływ oburzenia, który mu aż do gardła dochodził. Przez miłość własną, powstrzymywał się od wybuchów przy tych dzieciach, które dopiero dziś rano do niego przyjechały. Nakoniec zapanował nad sobą i odwrócił się, nie patrząc na ożywioną sprzedaż u przeciwka.
— Idźmy teraz do Vinçard’a; miejsca są tak poszukiwane, że jutro może być zapóźno.
Przed wyjściem zalecił, aby drugi subiekt, udał się na kolej po walizę Dyonizy. Pani Baudu, pod opieką której pozostać miał Pépé, powiedziała, iż skorzysta z wolnej chwili, aby zaprowadzić malca na ulicę Orties do pani Gras i umówi się z nią. Jan obiecał siostrze, że nie ruszy się ze sklepu.
— Za parę minut będziemy na miejscu, powiedział Baudu, przechodząc na ulicę Gaillon z synowicą. Vinçard’a specyalnością są jedwabie i jakoś mu dotąd idzie. O! ma i on kłopoty, jak każdy; ale to cięta sztuczka, umie związać koniec z końcem, bo szkaradny z niego sknera. Zdaje mi się jednak, że chce handel porzucić z powodu reumatyzmu.
Magazyn ów był na ulicy Neuve-des-Petits-Champs, blizko passażu Choiseul. Był to sklep czysty i jasny, urządzony ze zbytkiem nowoczesnym, ale mały i skąpo w towar zaopatrzony. Baudu i Dyoniza, zastali Vinçard’a, naradzającego się z dwoma panami.
— Nie przerywaj rozmowy! krzyknął sukiennik. Nic pilnego, poczekamy.
Cofnąwszy się dyskretnie ku drzwiom, szepnął do ucha synowicy:
— Ten chudy, jest drugim subiektem przy jedwabiach w Magazynie Nowości, a ten tłusty, to fabrykant z Lyonu.
Dyoniza zrozumiała, że Vinçard usiłuje sprzedać swój sklep panu Robineau, subiektowi z Magazynu Nowości. Dawał on słowo honoru, z łatwością człowieka, który nie przywiązuje wagi do przysiąg. Według niego handel ten był złotym interesem. W pełnym rozkwicie zdrowia, jęczał, uskarżając się na przeklęte cierpienia, które go zmuszają do wypuszczenia z rąk fortuny. Lecz Robineau, nerwowy i niespokojny, przerywał mu niecierpliwie: znał on dobrze kryzys, jakie przechodziły obecnie jedwabie, materye, zapewniał że ta specjalność jest już zabitą przez sąsiedztwo Magazynu Nowości. Vinçard rozogniony, podniósł głos, mówiąc:
— Do dyabła! upadłość tego głupca Vabre, była fatalną. Żona go objadała... Ale my tu jesteśmy o pięćset metrów, podczas, kiedy Vabre, był z nim drzwi w drzwi.
Tu Gaujean, fabrykant jedwabi, wmięszał się do rozmowy. Głosy przycichły: oskarżał on wielkie magazyny, że zabijają fabrykacyę francuzką; trzech, czterech ludzi stanowi prawo; jak potentaci panują oni na rynku. Starał się dać do zrozumienia, że jedyną bronią, jest popierać drobny handel, a szczególniej specyalności, mające przyszłość przed sobą. Obiecywał też panu Robineau duży kredyt.
— Patrzcie jak się Magazyn Nowości względem was zachowuje! wciąż powtarzał. Nic sobie nie robią z oddawanych im usług. Są to machiny do wyzyskiwania ludzi. Posadę pierwszego subiekta obiecano panu, tymczasem Bouthemont przybysz, nie mający nic, coby za nim przemawiało, od razu ją zajął.
Rana, jaką mu ta niesprawiedliwość zadała, krwawiła się jeszcze. Jednakże namyślał się, czy co przedsięwziąść na własną rękę. Tłomaczył się, że nie rozporządza własnemi pieniędzmi tylko żony, która odziedziczyła sześćdziesiąt tysięcy franków; że ma zatem skrupuły i wołałby dać sobie uciąć obie ręce, niż wprowadzić żonę w złe interesa.
— Nie, jeszczem się nie zdecydował, rzekł nareszcie. Pozostaw mi pan czas do namysłu, pomówimy jeszcze o tem.
— Jak się panu podoba, odrzekł Vinçard, tając doznany zawód, pod dobroduszną miną. Nie zależy mi na tej sprzedaży. Wierz mi pan, że gdyby nie moje cierpienia...
Zwracając się na środek magazynu zapytał:
— Co rozkażesz, panie Baudu.
Sukiennik, który słuchał rozmowy tej jednem uchem, przedstawił Dyonizę, opowiedział co uważał za potrzebne z jej historyi i dodał, że pracowała dwa lata na prowincyi.
— Ponieważ szukasz dobrej sklepowej, jak mi mówiono... rzekł nareszcie.
Vinçard udał wielką rozpacz:
— A to prawdziwe nieszczęście! Prawda, szukałem sklepowej przez cały tydzień; lecz nie ma dwóch godzin jak już zgodziłem.
Zapanowało milczenie. Dyoniza wydawała się zmieszaną. Wówczas Robineau, który przypatrywał się z zajęciem i ze współczuciem jej wątłej postaci, powiedział:
— Wiem, iż u nas potrzebują kogoś do oddziału okryć.
Baudu nie mógł powstrzymać okrzyku zbolałego serca:
— U was! co to, to nie, przepraszam!
Lecz zaraz potem zdawał się zakłopotany. Dyoniza oblała się rumieńcem; nigdy się nie odważę wejść do tego wielkiego magazynu, mówiła sobie, ale sama myśl, dostania się tam, napełniała ją dumą.
— Dla czego nie? ciągnął dalej Robineau zadziwiony, byłoby to pożądane dla panienki. Ja bym jej radził jutro rano przedstawić się pani Aurelii, pierwszej sklepowej. Co najgorszego stać się może to, że nie zostaniesz przyjętą.
Sukiennik dla ukrycia wewnętrznego wzburzenia, zapuścił się w czczą gadaninę, mówił, że zna panią Aurelię, a lepiej jeszcze jej męża Lhomme, kasyera, tłuściocha, z odciętą prawą ręką przez omnibus. Potem zwracając się nagle do Dyonizy, powiedział:
— Zresztą to jej rzecz, nie moja... Jest zupełnie wolną...
Wyszedł pożegnawszy trzech obecnych tam panów. Vinçard odprowadził go aż do drzwi, powtarzając swe ubolewanie. Młoda dziewczyna stała na środku magazynu z przestrachem; pragnęła prosić subiekta o bliższe wyjaśnienie, ale nieodważywszy się na to, ukłoniła się i rzekła skromnie:
— Dziękuję panu, poczem wyszła.
Powracając Baudu, nie przemówił ani słowa do synowicy. Szedł prędko, jakby porwany myślami, zmuszając ją, aby biegła za nim. Na ulicy Michodière, prawie już miał wejść do siebie, kiedy sąsiad jego, kupiec stojący na progu, przywołał go znakiem do siebie. Dyoniza stanęła nieopodal.
— Co nowego, ojcze Bourras? zapytał sukiennik.
Bourras, był to starzec wielkiego wzrostu, z głową proroka, z długiemi włosami i brodą, przenikliwe jego oczy wyglądały z pod brwi gęstych jak las. Sprzedawał on laski i parasole, przyjmował reparacye, rzeźbił nawet rączki, co mu w dzielnicy zjednało sławę artysty. Dyoniza rzuciła okiem na szybę sklepową, za którą parasole i laski stały szeregiem. Podniosła oczy w górę i została zdziwiona widokiem domu: była to rudera, zacieśniona pomiędzy Magazynem Nowości a wielkim pałacem z czasów Ludwika XIV. Wtłoczona niewiadomo jakim sposobem w tę ciasną szczelinę, ze swemi dwoma nizkiemi piętrami. Gdyby nie podpory z prawej i lewej strony, musiałaby się zawalić. Szyfer na jej dachu wykrzywił się i przegnił. Od frontu były dwa okna ze szparami w murze; dokoła długie zrudziałe plamy ciągnęły się po desce szyldu, na wpół spróchniałego.
— Wiesz pan, że pisałem do właściciela tego domu, proponując mu kupno; powiedział Bourras, wpatrując się bystro w sukiennika, ognistem swem okiem.
Baudu jeszcze więcej pobladł i zwiesił głowę. Dwaj kupcy stali naprzeciw siebie w głębokiem milczeniu.
— Trzeba gotowym być na wszystko, bąknął nakoniec.
Bourras zakipiał wtedy, wstrząsnął włosami i kędzierzawą brodą.
— Niech kupuje, zapłaci cztery razy więcej, niż warto. Ale klnę się, że póki ja żyję, nieposiędzie ani jednego kamienia. Mój kontrakt służy mi na lat dwanaście. Zobaczymy! zobaczymy!
Było to wypowiedzenie wojny; Bourras zwrócił się ku Magazynowi Nowości, którego nazwy żaden z nich nie wymienił. Baudu w milczeniu kiwał głową; potem przeszedłszy ulicę powrócił do siebie. Włóczył nogami i wciąż powtarzał:
— Mój Boże! Mój Boże!
Dyoniza, która słyszała tę rozmowę, szła za nim. Pani Baudu jednocześnie wchodziła z Pépém i natychmiast powiedziała, że pani Gras gotowa jest przyjąć dziecko w każdym czasie. Jan znikł gdzieś, czem siostra mocno się zaniepokoiła. Gdy powróciwszy zaczął z ożywioną twarzą opowiadać namiętnie o bulwarach, spojrzała na niego z tak smutną miną, że się zaczerwienił. Przyniesiono ich walizę; noc mieli spędzić na strychu.
— Ale, a cóż u Vinçarda? spytała pani Baudu.
Sukiennik opowiedział o złym skutku swych starań i dodał, iż proponowano synowicy miejsce.
— Oto tam! rzekł wzgardliwie wskazując ręką Magazyn Nowości.
Cała rodzina była tem dotkniętą. Wieczorem pierwszy obiad był o piątej. Dyoniza i jej dwoje dzieci zajęli swe miejsca z Baudu, Genowefą i Colomban’em. Płomień gazowy oświecił i ogrzewał jadalnię, po której rozchodziła się dusząca woń potraw. Obiad spożywano w milczeniu; lecz przy wetach pani Baudu, nie mogąc dłużej wytrzymać, usiadła za swą synowicą. Wówczas to długo wstrzymywana fala, przerwała zaporę, wszystkim ulżyło wymyślanie na potwora.
— To od ciebie zależy, jesteś wolną, powtarzał Baudu. Nie chcemy wpływać na ciebie... Tylko gdybyś wiedziała co to za dom...
Urywanemi frazesami, opowiedział historyę Oktawa Mouret’a. Szczęście mu sprzyjało. Z południowej Francyi dostał się do Paryża ten zuchwały i sympatyczny awanturnik i zaraz rozpoczął szereg miłośnych historyjek z kobietami. Był to ciągły wyzysk kobiety: zgorszenia, chwytanie na gorącym uczynku. Cała dzielnica mówiła o nim — nakoniec świetny i niewytłómaczony podbój pani Hédouin, która przyniosła mu w posagu Magazyn Nowości.
— Biedna Karolina! przerwała pani Baudu, była ona daleką moją krewną. O! gdyby żyła, inaczejby szły interesa, nie pozwoliłaby nas zabijać. Jednakże on ją sam zabił i to wśród swych budowli. Pewnego ranka, zwiedzając roboty, wpadła w dół, a we trzy dni potem umarła... Ona, która nigdy nie chorowała, zawsze była zdrową i tak piękną. Pod kamieniami tego domu jest jej krew.
Mówiąc to, przez ścianę wskazywała na wielki magazyn, swą bladą i drżącą ręką. Dyoniza słuchała tego jak czarodziejskiej bajki, czując lekki dreszcz. Obawa dręcząca ją od rana, obok niezwalczonej pokusy, zradzała się może z tej krwi, którą teraz zdawała się spostrzegać na kamieniach.
— Możnaby sądzić, iż mu to szczęście przyniosło, dodała pani Baudu, nie wymieniając Mouret’a.
Lecz sukiennik, słuchając tej baśni, wzruszał pogardliwie ramionami. Na nowo rozpoczął on swą historyę i wyjaśnił położenie z punktu kupieckiego. Magazyn „Le Bonheur des Dames”, założony był w 1822 r. przez braci Deleuze. Po śmierci starszego, córka jego Karolina, wyszła za syna fabrykanta płócien, Karola Hédouin; zostawszy wdową, zaślubiła Mouret’a, przynosząc mu w posagu połowę magazynu. We trzy miesiące po ślubie, umarł stryj Deleuze bezdzietnie, tym więc sposobem, gdy Karolina utraciła życie w czasie restauracyi domu, Mouret pozostał jedynym dziedzicem i właścicielem magazynu. Prawdziwe szczęście!
— Jest to człowiek pomysłowy, niebezpieczny matacz, który przewróci całą dzielnicę, jeżeli mu na to pozwolą — kończył Baudu. Zdaje mi się, iż Karolina będąc nieco egzaltowaną, została pociągnięta osobliwemi projektami tego pana. Krótko mówiąc, nakłonił ją do kupienia domu po lewej stronie, potem drugiego po prawej; gdy zaś pozostał sam, dokupił jeszcze dwa domy: w ten sposób magazyn ciągle rósł i rósł, a teraz grozi pożarciem nas wszystkich.
Zwracał się do Dyonizy, chociaż w istocie mówił dla siebie, przeżuwając tę dręczącą go historyę; w kółku rodzinnem stanowił on żywioł żółciowy, gwałtowność z zaciśniętemi pięściami. — Pani Baudu już się nie wdawała w rozmowę, siedząc nieporuszenie na krześle; Genowefa i Colomban, ze spuszczonemi oczami, przez roztargnienie, zbierali i zjadali okruszyny chleba. Tak było gorąco i duszno w tyra pokoiku, że Pépé usnął na stole, nawet i Jan mrużył oczy.
— Cierpliwości! — rozpoczął na nowo Baudu, porwany nagłym gniewem — matacze połamią żebra! Tak, poczciwi ludzie zawsze zwalczą łotrów, dlatego dość im ze złożonemi rękami czekać ostatecznego upadku! Mouret przechodzi kryzys, wiem dobrze. Zmuszony był wszystkie swe zasoby włożyć w to szalone powiększenie sklepu i w reklamę. Prócz tego, dla zdobycia kapitałów, przyszło mu na myśl, nakłonić większą część swych podwładnych, aby umieścili u niego fundusze swoje. Obecnie jest bez grosza i jeżeli się nie stanie cud, jeżeli mu się nie uda w trójnasób zwiększyć sprzedaż, jak się tego spodziewa, zobaczycie jakie nastąpi bankructwo! Nie jestem złym człowiekiem, ale w ten dzień uiluminuję swój sklep, słowo honoru!
Mściwym głosem ciągnął dalej, zdawałoby się iż upadek Magazynu Nowości, powinien był przywrócić honor handlu. Czy kiedy widziano, żeby w magazynie nowości sprzedawać wszystko... jest to raczej bazar! Piękny też personel! zbieranina chłystków, którzy sprawiają się jak na stacyi kolei, traktują towar i kundmanów jak pakunki; porzucają pryncypała lub przez niego są odprawiani za jedno słowo, nie znają ani życzliwości, ani obyczajów, ani sztuki. Jako przykład postawił Colomban’a, wychowanego w dobrej szkole, on wie w jaki sposób powoli i napewno dochodzi się do zręczności, do wybiegów rzemiosła. Nie w tem sztuka, żeby dużo sprzedawać, ale po wysokiej cenie. Zresztą niech powie, jak się z nim obchodzimy: stał się członkiem naszej rodziny, pielęgnowany jest w chorobie, oprany i oszyty, doglądany po ojcowsku, nakoniec... jest kochany!
Colomban po każdym wykrzyku swego zwierzchnika, mówił: „tak, tak!”
— Tyś ostatni, mój poczciwcze — rzekł Baudu rozczulony. — Po tobie już takich nie będzie. Ty jeden mnie pocieszasz, lecz jeżeli takie tłoczenie się, popychanie nazywają teraz handlem, nie rozumiem się na tem i wolę się wycofać.
Genowefa z głową zwieszoną na bok, jak gdyby jej gęste, czarne włosy zanadto ciążyły, z bladą twarzą, wpatrywała się w subiekta uśmiechając się; w jej wejrzeniu kryło się powątpiewanie, ciekawość, czy też Colomban dręczony wyrzutem sumienia nie zaczerwieni się od tych pochwał? Lecz jako chłopiec nałamany do komedyj starego handlu, pozostał on spokojny, z miną dobroduszną i z wyrazem chytrości na ustach.
Jednakże Baudu coraz głośniej krzyczał na ciągłe odbijanie pak naprzeciwko, na tych dzikich, zabijających się pomiędzy sobą w walce o byt, dążących do podkopania rodziny. Stawiał za przykład swych sąsiadów ze wsi, pp. Lhomme: matkę, ojca i syna, wszyscy zajęci są w jednej budzie, nie mają domowego ogniska, zawsze za domem, jadający u siebie tylko w niedzielę, pędzą życie hotelowe, jakby przy table d'hôte!
— Co prawda, jadalnia moja niewielka, mogłaby mieć więcej światła i powietrza, ale tu spędziłem życie, wśród tkliwych rodzinnych uczuć.
Mówiąc to spoglądał dokoła izdebki i drżał na myśl, której nie chciał wyjawiać, iż pewnego poranku, dzicy w razie gdyby dobili jego handel, gotowi go wygnać z tej nory, gdzie mu było ciepło pomiędzy żoną i córką. Chociaż udawał, że jest pewien ich bankructwa, bał się, widząc swą dzielnicę zagrabioną i pochłanianą powoli.
— Nie mówię tego, żeby cię zniechęcać — rzekł usiłując być spokojnym. — Jeżeli w tem widzisz swe dobro, pierwszy ci powiem: idź!
— Wierzę, mój stryju — szepnęła Dyoniza, gdyż pociąg jej do Magazynu Nowości wzrastał, w miarę tych uniesień.
Baudu wspierał się łokciami o stół i prześladował ją wzrokiem.
— Lecz powiedz ty, co będziesz może do nich należała, jest-że to rozsądnem, aby prosty magazyn nowości, porywał się na sprzedaż wszystkiego. Dawnemi czasy, kiedy handel był uczciwie prowadzony, nowości i nic więcej. Dziś, jedynym ich celem siąść na kark sąsiadom i wszystko pożreć... oto na co się cała dzielnica uskarża; bo małe sklepy od tego bardzo ucierpiały. Ten Mouret je rujnuje. Patrz! Bédoré i siostra (wyroby pończosznicze) z ulicy Graillon, utracili połowę klienteli. Panna Tatin, handlująca bielizną w pasażu Choiseul, musiała zniżyć ceny do połowy i prześcigać się w taniej sprzedaży. Skutki tej klęski, tej zarazy, dają się czuć nawet na ulicy Neuvedes-Petits-Champs, gdzie jak mi mówiono, futrzarze bracia Vanpouille, nie mogli wytrzymać konkurencyi. Cóż na to powiesz, oto perkaliki sprzedają futra; nie jest-że to śmieszne? To także pomysł Mouret’a.
— A rękawiczki — powiedziała pani Baudu. — Czyż to słyszana rzecz? Ośmielił się urządzić półki z rękawiczkami! Wczoraj, jakem przechodziła przez ulicę Neuve-Saint-Augustin, Quinette stała we drzwiach z tak smutną miną, żem się nie odważyła zapytać, jak idą interesa? Biedna Quinette, będzie zmuszona ograniczyć się na praniu rękawiczek.
— A parasole — wtrącił Baudu. — To już wszystko przechodzi. Bourras jest przekonany, że Mouret chciał go po prostu zgubić, bo też jaki związek mają materye z parasolami? Ale Bourras mocno się trzyma, nie da się tak łatwo zarżnąć. Będziemy się śmieli niezadługo.
Potem mówił o innych kupcach i zrobił przegląd całej dzielnicy. Czasami wyrywały mu się wyznania: jeśli Vinçard chce sprzedać swój interes, to nam wszystkim nic nie pozostaje, tylko się pakować, bo Vinçard jest jak szczury, które uciekają z domu, mającego się zawalić. Ale zaraz przeczył sobie, marzył o zjednoczeniu się, o porozumieniu się drobnych handlarzy, ażeby stawić czoło kolosowi. Od niejakiej chwili powstrzymywał się od mówienia o sobie, trząsł rękami, usta drgały mu nerwowo. Nakoniec rzekł:
— Co do mnie, to jak dotąd, nie mogę się zbyt uskarżać. O! zrobił mi dużo złego ten łotr! Ale dotychczas on ma tylko sukna damskie: cienkie i grubsze na okrycia. Co się tyczy artykułów dla mężczyzn, to przychodzą do mnie po aksamit na myśliwskie ubrania, po sukno na liberyę; nie mówiąc już o flanelach i bajach z któremi śmiało staję z nim do konkurencyi. Tylko się drażni ze mną, zdaje mi się, iż mi krew psuje tą wystawą sukien naprzeciwko mnie. Widziałaś ją z moich drzwi. Zawsze tam wystawia najpiękniejsze okrycia, w pośród ramy ze sztuk sukna, istna wystawa kuglarzy, dla znęcenia dziewcząt. Słowo poczciwego człowieka! Jabym się wstydził takich sposobików. Firma le Vieil Elbeuf, znana od stu lat, nie potrzebuje u swych drzwi takich pułapek na gapiów. Póki żyć będę, sklep mój pozostanie takim, jak go odziedziczyłem: z czterema izbami na towar: dwie naprawo, dwie na lewo i nic więcej.
Wzruszenie ogarniało całą rodzinę. Po krótkiem milczeniu Genowefa odważyła się wtrącić słowo:
— Kundmani nas lubią, ojcze. Nie trzeba tracić nadziei. Dziś nawet, pani Desforges i pani de Boves przychodziły. Czekam także na panią Marty co do flaneli.
— Czy uwierzysz — szepnęła pani Baudu swym osłabłym głosem — żeśmy widzieli ten handel tak małym, jak chustka do nosa! Doprawdy, moja kochana Dyonizo, kiedy go Deleuze’owie założyli, miał tylko jedno okno od ulicy Neuve Saint-Augustin, jakby afisz, na którym się mieściły dwie sztuki muślinu i trzy sztuki perkalu. W sklepie nie można się było obrócić, z powodu ciasnoty.
Vieil Elbeuf, który istniał już od lat sześćdziesięciu, był już wówczas takim, jakim dziś go widzisz. Ach! wszystko się zmieniło, wszystko!
Potrząsnęła głową; w słowach tych, powoli wypowiedzianych, zawierał się dramat całego jej życia. Urodzona w Vieil Elbeuf, kochała w nim wszystko, nawet wilgotne kamienie, żyła w nim i dla niego. Dawniej szczyciła się tym handlem, w całej dzielnicy najzamożniejszym, najlepiej zaopatrzonym — potem wystawioną była na tę boleść, że współzawodniczący z nimi handel, rozwijał się coraz bardziej i w końcu stał się nawet groźnym dla sąsiadów. To upokorzenie Vieil Elbeuf było ciągle jątrzącą się raną; zamierała, trzymając się tylko siłą dawnego rozpędu, czując że konanie sklepu, będzie także jej konaniem i że zgaśnie w dzień jego zamknięcia.
Panowało milczenie. Baudu bębnił palcami na ceracie stołu. Doznawał znużenia, coś nakształt żalu, że ulżył sobie raz jeszcze gadaniną. W tem udręczeniu cała rodzina, z przeczuciem nieokreślonem, wciąż wracała do gorzkich swych rozmyślań, szczęście im się nigdy nie uśmiechnęło, kiedy dzieci wychowali i doszli do fortuny, nagle konkurencya grozi im ruiną. Mieli jeszcze zresztą wielki dom w Rambouillet, gdzie przenieść się było od dziesięciu lat, marzeniem sukiennika. Kupił trafem starą budowlę, którą trzeba było ciągle naprawiać. Zdecydował się wynajmować ją, ale lokatorowie mu nie płacili. Ostatnie zyski jego szły tam. To jedno wprawdzie miał sobie do wyrzucenia ten kupiec uczciwy aż do drobiazgowości, prawy i uparcie trzymający się starych idei w handlu.
— Trzeba już zwolnić stół dla innych. Wszystko to są próżne słowa!
Było to jakby przebudzenie się. Płomień gazowy syczał, w tej dusznej izdebce. Wszyscy razem podnieśli się, przerywając tem smutne milczenie. Pépé spał doskonale, wyciągnięty na sztuce bai; Jan który poziewał, wrócił już był do drzwi od ulicy.
— Zresztą, tak zrobisz, jak ci się spodoba, — znowu powtórzył Baudu synowicy. — Przedstawiamy ci tylko stan rzeczy; ale się rozporządzisz, jak zechcesz.
Naglił ją wzrokiem, oczekując stanowczej odpowiedzi. Dyoniza, którą te historye jeszcze więcej roznamiętniły do Magazynu Nowości, zamiast ją odwrócić od zamiaru, pod spokojnym i łagodnym wyrazem twarzy, kryła upartą wolę Normandki. Odpowiedziała więc:
— Zobaczymy, mój stryju.
Prosiła, żeby jej wolno było pójść spać z dziećmi wcześniej, bo wszyscy troje byli zmęczeni, a ponieważ dopiero wybiła szósta, chciała jeszcze pozostać chwilę w sklepie. Noc zapadła, ulica była ciemna, padał bowiem od zachodu słońca, drobny i gesty deszcz. Było to dla niej niespodzianką: w kilka chwil kałuże zalały ulicę, w rynsztokach płynęła brudna woda, gęste błoto pokryło chodniki i widać było tylko parasole, popychające się i tłoczące, jakby wielkie ciemne skrzydła. W pierwszej chwili cofnęła się, owiana chłodem, z sercem jeszcze więcej ściśniętem, pod wpływem tego sklepu źle oświeconego i ponurego o tej godzinie. Wilgotny powiew, oddech starej dzielnicy, przenikał z zewnątrz; zdawało się, iż ścieki z parasoli, dochodziły do kantorów, że bruk ze swemi kałużami i błotem wchodził do sklepu, że do reszty pleśnieje parter, biały od saletry. Był to widok starego, wilgotnego Paryża, od którego drżała, z zadziwieniem, że to wielkie miasto jest tak lodowate i brzydkie.
Lecz z drugiej strony ulicy, Magazyn Nowości zapalał aż do głębi w długie rzędy gazowych płomieni, zbliżyła się więc na nowo, pociągnięta i jakby rozgrzana tem ogniskiem jarzącego się światła. Maszyna huczała będąc ciągle w ruchu, wypuszczając parę ostatniego wrzenia; podczas kiedy subiekci zwijali materye, a kasyerzy liczyli przychód. Przez szyby przyćmione mgłą, widać było drganie świateł, jakby wewnątrz kuźni. Po za gęstą osłoną padającego deszczu, to zjawisko oddalone, przybierało widok olbrzymiego paleniska, gdzie się snuły czarne cienie palaczy, przy czerwonym ogniu kotła. Witryny także tonęły; można było tylko wyróżnić śnieżne koronki, których białość podnosiły matowe szkła, pokrywające gazowe płomienie; a w tem wnętrzu jakby kaplicy, odbijały okrycia; wielki płaszcz aksamitny obszyty srebrnemi lisami, przedstawiał wycięty profil kobiety bez głowy, biegnącej w ulewę na jakąś zabawę, wśród tajemniczych ciemności Paryża.
Dyoniza uległa pokusie i wyszła aż przed drzwi, nie dbając o bryzgi deszczu. W tę wieczorną godzinę, Magazyn Nowości pochłonął ją całkowicie swym blaskiem. W tem mieście ciemnem, niemem, zalanem deszczem, w tym Paryżu jej nieznanym, jaśniał on jakby latarnia morska i wydawał jej się jedynem światłem i oznaką życia. — Marzyła o swej w nim przyszłości, o ogromie pracy, jaki ją czeka, aby wychować dzieci i o wielu innych rzeczach, — sama niewiedziała o czem, o jakichś oddalonych widokach, których pragnąc i lękając się zarazem, drżała całem ciałem. Myśl o tej kobiecie zmarłej w podwalinach, przejmowała ją strachem; zdawało jej się, że światła krwawią; lecz uspokoiła ją białość koronek, do serca wstąpiła nadzieja, a nawet pewność radości; wodny pyłek chłodził zaś jej ręce i uśmierzał gorączkę, spowodowaną podróżą.
— To Bourras — odezwano się za nią.
Wychyliwszy się, ujrzała kupca, stojącego nieruchomie na końcu ulicy, przed oknem, w którem widziała z rana dowcipnie ułożone parasole i laski. Wysoki starzec z głową proroka, prześliznął się w cieniu, ażeby napaść oczy tą tryumfalną wystawą; patrzył ze zbolałą twarzą, nie czując deszczu padającego na jego obnażoną głowę i ściekającego po białych włosach.
— Jakiż on głupi, gotów się przeziębić — mówił dalej tenże głos.
Odwróciwszy się, spostrzegła Dyoniza, że cała rodzina Baudu była za nią. Pomimowoli, tak jak Bourras, którego nazwali głupcem, powracali ciągle do widoku rozdzierającego im serce. Była to żądza cierpienia. Genowefa okropnie blada, upewniła się, że Colomban przypatrywał się cieniom panien sklepowych, które widać było przez szyby antresoli. Podczas gdy starego Baudu dławiła tajona złość, oczy pani Baudu napełniały się cichemi łzami.
— Cóż, pójdziesz tam jutro, nieprawda? — zapytał nakoniec sukiennik, dręczony niepewnością, czując zresztą, że synowica jak i inni, została podbitą.
Zawahała się chwilę, poczem łagodnie odrzekła:
— Tak, mój stryju; chyba że ci to wielką przykrość sprawi.
Nazajutrz o w pół do ósmej Dyoniza była już przed Magazynem Nowości, Chciała tam zgłosić się, zanim poprowadzi Jana do jego zwierzchnika, mieszkającego daleko na przedmieściu Temple. Lecz przywykłszy do rannego wstawania, zanadto się pośpieszyła: subiekci zaczynali się dopiero schodzić. Bojąc się śmieszności, zaczęła się przechadzać po placu Gaillon.
Zimny wiatr wysuszył bruk. Ze wszystkich ulic, oblanych słabem światłem dziennem, pod ołowianem niebem, zjawiali się subiekci, idący śpiesznie, z podniesionemi kołnierzami od paltotów, kryjąc ręce w kieszeniach, zaskoczyło ich bowiem pierwsze drgnienie zimy. Po większej części szli sami, znikali w głębi magazynu, niezwracając się słowem ani wejrzeniem do kolegów, spotykających się z nimi. Inni szli po dwóch lub trzech, wśród żywej gawędy, zajmując całą szerokość chodników! Wszyscy tymże samym ruchem ręki, rzucali w rynsztok papierosy lub cygara, przed wejściem do magazynu.
Dyoniza zauważyła, iż niektórzy z tych panów, spoglądają na nią, przechodząc. Wówczas przestrach jej wzmógł się, nie czuła się na siłach iść za nimi, postanowiła więc nie wchodzić, póki się ta defilada nie skończy. czerwieniła się na myśl, iż może być potrąconą we drzwiach, pośród tych wszystkich mężczyzn. Ale defiladzie tej nie było końca, dla uniknienia więc spojrzeń, postanowiła obejść dokoła placu. Powracając spostrzegła stojącego przed magazynem, wysokiego i bladego chłopca, który od kwadransa, zdawał się jak ona wyczekiwać.
— Czy panienka jest sklepową w tym magazynie? zapytał nakoniec nieśmiało.
Tak była zdziwiona, że ten nieznajomy chłopiec, zwraca się do niej z zapytaniem, iż na razie nic nieodpowiedziała.
— Bo to, ciągnął dalej, coraz bardziej mieszając się, chciałbym spróbować, czy mię tu nie przyjmą, więc mogłabyś pani mię objaśnić.
Był on również bojaźliwy jak Dyoniza i dla tego odważył się zaczepić, że widział ją także drżącą.
— Uczyniłabym to z przyjemnością, odpowiedziała nakoniec, ale ja także przyszłam spróbować szczęścia.
— A! to co innego, rzekł, ostatecznie zbity z tropu.
Oboje zarumienili się mocno. Obie te bojaźnie stały naprzeciw siebie, rozczulone pobratymstwem położenia, nie śmiejąc jednak głośno życzyć sobie pomyślności w zabiegach. Potem niemówiąc do siebie, i coraz więcej zawstydzeni, rozłączyli się i o kilka kroków od siebie, oczekiwali możności wejścia.
Subiekci wciąż wchodzili. Dyoniza słyszała ich żarty, gdy ją mijali, spoglądając z pod oka. Czując że zwraca na siebie uwagę, coraz bardziej była zmieszana, powzięła więc zamiar poświęcić pół godziny na przechadzkę po mieście; lecz widok młodzieńca, szybko nadchodzącego z ulicy Port-Mahon, zatrzymał ją na chwilę. Musiał to być starszy subiekt, bo go wszyscy witali z poszanowaniem. Wysokiego był wzrostu, białą miał cerę i brodę starannie utrzymaną; oczy koloru starego złota, z miękkiem jak aksamit spojrzeniem, które na niej w przelocie zatrzymał. Wchodził do magazynu całkiem już obojętny, kiedy ona jeszcze stała nieruchoma, wzburzona tem spojrzeniem, doznając szczególnego wrażenia, raczej przykrego jak miłego. Taki ją strach ogarnął, że powoli przeszła się po ulicy Gaillon a potem Świętego Rocha, zbierając się na odwagę.
Nie był to starszy subiekt, ale sam Oktaw Mouret. Wcale nie spał tej nocy, bo wyszedłszy z wieczoru od pewnego agenta bankowego, poszedł na kolacyę z przyjacielem i z dwiema kobietami, wziętemi z za kulis teatrzyku. Pod zapiętym paltotem, miał na sobie garnitur wieczorowy i biały krawat. Wpadłszy do domu, na prędce umył się i przebrał; a kiedy siadł przed biurkiem, w swym gabinecie w antresoli, był rzeźki i przytomny, oko miał bystre, cerę świeżą i cały był oddany pracy, jak gdyby spędził dziesięć godzin w łóżku. W tym obszernym gabinecie, meble były z czarnego dębu, obite zielonym rypsem; jedyną jego ozdobę stanowił portret pani Hédouin, o której cała dzielnica dotąd mówiła.
Od czasu jej śmierci, Oktaw przechował czułe wspomnienie, okazywał się wdzięcznym jej pamięci, wzamian za otrzymaną fortunę. Oto i teraz zanim zaczął podpisywać traty leżące na stole, zwrócił się do portretu z uśmiechem szczęśliwego człowieka. Alboż nie w jej obecności powracał do pracy, po wycieczkach i wyjściu z alków, gdzie chęć do uciech zapędzała go, jako młodego wdowca.
Dało się słyszeć pukanie do drzwi i nie czekając wezwania, wszedł młody człowiek wysoki, szczupły, z wązkiemi ustami i ostrym nosem, starannie ubrany, z siwizną przebijającą się już gdzie niegdzie, pośród gładko przyczesanych włosów. Mouret podniósł oczy i podpisując dalej, zapytał:
— Dobrze spałeś, Bourdoncle?
— Doskonale, dziękuję; odpowiedział zapytany, chodząc drobnym krokiem, jakby u siebie.
Bourdoncle, syn biednego fermera z okolic Limoges, rozpoczął służbę w Magazynie Nowości jednocześnie z Mouretem, kiedy magazyn ten zajmował tylko róg placu Gaillon. Bardzo był inteligentny i energiczny, zdawało się wówczas, że z łatwością prześcignie swego kolegę, mniej poważnego i trzpiota, mającego wiecznie drażliwe przejścia z kobietami; ale nieposiadał on za to rzutkości tego namiętnego prowansalczyka, jego śmiałości i zwycięzkiego wdzięku. Zresztą, z instynktem praktycznego człowieka, ukorzył się przed nim, był mu posłuszny i to bez żadnego oporu, od pierwszej chwili. Skoro Mouret poradził swym podwładnym, aby fundusze swoje umieścili w jego interesie, Bourdoncle, jeden z pierwszych tego dokonał, powierzając mu nawet niespodziewany spadek po ciotce. Zwolna przeszedłszy wszystkie stopnie: sklepowego, młodszego subiekta, potem naczelnika oddziału jedwabi, stał się jednym z zaufanych pryncypała, najdroższym i najpoufalszym, jednym z sześciu pomocników w zarządzie Magazynu Nowości. Było to coś w rodzaju rady ministrów, pod królem z nieograniczoną władzą: każdy z nich miał dozór nad jedną prowincyą, Bourdoncle’owi zaś był powierzony ogólny nadzór.
— A pan, czy dobrze spałeś? zapytał poufale. Skoro Mouret odrzekł, że się wcale niekładł, kręcąc głową, mruczał:
— Zła hygiena.
— Dlaczego? zapytał tamten wesoło, jestem mniej zmęczony niż ty, mój kochany. Masz oczy od snu zapuchnięte, stajesz się ociężały, żeby być rozsądniejszym. Baw się, dla ożywienia myśli.
Był to odwieczny przedmiot do dysput, dla tych dwóch przyjaciół. Bourdoncle z początku bił swoje kochanki, dla tego, jak mówił, że mu spać przeszkadzały. Obecnie popisywał się nienawiścią do kobiet, chociaż z pewnością po za magazynem miewał schadzki, o których nie mówił, tak to w życiu jego mało miejsca zabierało. W magazynie starał się wyzyskiwać klientki, z największą wzgardą dla ich lekkomyślnego trwonienia pieniędzy na błahe gałganki. Mouret przeciwnie, udawał ekstazy wobec dam.Bywał zachwycony i pieszczotliwy; porywany ciągle przez nowe miłości, a te sercowe sprawy służyły mu za reklamę dla handlu; można było powiedzieć, że cały rodzaj niewieści ogarniał jedną pieszczotą, ażeby go lepiej obałamucić i trzymać w zależności od siebie.
— Widziałem dziś panią Desforges na balu, była cudownie piękną! powiedział.
— Czy nie z nią byłeś pan na kolacyi? zapytał towarzysz.
Mouret wykrzyknął:
— Co znowu! Taka uczciwa osoba... byłem z inną, z Heloizą, tą małą z teatru Folies Dramatiques. Głupia jak gęś, ale taka zabawna!
Wziął drugą paczkę trat i dalej podpisywał. Bourdoncle przechadzał się drobnym krokiem. Poszedł wyjrzeć przez wysokie okno na ulicę Neuve-Saint Augustin, poczem wrócił, mówiąc:
— One się zemszczą.
— Kto taki?
— Kobiety.
Stał się weselszy od tej chwili, zdradzając głąb brutalności, ukrywającej się pod zasłoną zmysłowych uwielbień. Wzruszeniem ramion dawał do zrozumienia, że wszystkie rzuciłby na ziemię, jak puste worki, w ten dzień, kiedyby mu ich pomoc już nie była potrzebna do zdobycia majątku. Uparty Bourdoncle powtarzał z zimną krwią:
— Zemszczą się... Znajdzie się jedna, co się ze mści za wszystkie; tak zrządza Nemezys.
— Oto się nie bój, zawołał Mouret, przesadzając swój prowansalski akcent. Taka jeszcze się nie urodziła, mój drogi, a jeśli się zjawi, rozumiesz?...
Podniósł w górę obsadkę do pióra, wstrząsał nią i przebijał próżnię, jak gdyby chciał przeszyć niem niewidzialne serce. Wspólnik znowu zaczął się przechadzać, uginając się jak zwykle, przed wyższością swego pryncypała, którego geniusz, pełen skrytek, zbijał go z tropu. On tak czysty, tak loiczny, bez namiętności, on co nie był zdolny upaść, niepotrafił jeszcze trafić w słabą stronę Paryża i zdobyć jego pieszczoty, zachowywanej dla najodważniejszego.
Zapanowało milczenie, wśród którego, słychać było tylko pióro Moureta. Potem na krótkie jego pytania, Bourdoncle udzielał objaśnień, co do wielkiej sprzedaży nowości zimowych, mającej się odbyć w następny poniedziałek. Był to interes obmyślony na bardzo wielką skalę; stawiano na kartę całą fortunę, gdyż plotki szerzące się w dzielnicy, miały racyę bytu. Mouret, przystępował do spekulacyi jak poeta; z taką wystawnością, z taką potrzebą wielkości, że zdawało się, iż wszystko musi runąć pod nim. Kryło się w tem nowe pojęcie o handlu: fantazya, która niegdyś niepokoiła panią Hédouin i która dziś jeszcze, pomimo powodzenia, budziła nieraz trwogę w interesowanych. Ganiono pocichu pryncypała, że się zanadto spieszy, zarzucano mu, że zbyt śmiało powiększał magazyn, nie zapewniwszy sobie wpierwej dostatecznej klienteli, wrzano z obawy, widząc że całą kasę stawia na kartę, że przepełnia kantory towarami, nie zostawiając rezerwowego kapitału. Otóż dla tej ogromnej wyprzedaży, po bajecznych sumach wydanych na mularzy, cały fundusz był w ruchu: raz jeszcze chodziło oto, aby zwyciężyć lub umrzeć! On zaś pośród tego ogólnego zakłopotania był zawsze tryumfująco wesół, pewien milionów, jako człowiek uwielbiany od kobiet — i który niemoże przez nie być zdradzony. Skoro Bourdoncle ośmielił się okazać pewne obawy z powodu zbytecznego zaopatrywania się w towary, z których zyski były wątpliwe, roześmiał się serdecznie mówiąc:
— Dajże pokój, mój kochany, nasz magazyn jeszcze za mały!
Bourdoncle zdawał się odurzony, ogarnięty trwogą, której nie starał się nawet ukryć. Ich magazyn jeszcze za mały! Magazyn Nowości o dziewiętnastu oddziałach, mający personel złożony z czterystu trzech ludzi!
— Ale z pewnością, za półtora roku, będziemy zmuszeni, powiększyć go. Myślę o tem nie na żarty. Dzisiejszej nocy pani Desforges, obiecała zaznajomić mię jutro u siebie, z pewną osobą... ale pogadamy o tem, skoro rzecz dojrzeje.
Ukończywszy podpisywanie trat, wstał i poklepał przyjaźnie po ramieniu wspólnika, który nie mógł jeszcze ochłonąć. Otaczający go przestrach roztropnych ludzi bawił go. W przystępie szczerości, z jaką czasami odzywał się do swych blizkich, wyznał, że jest większym żydem, niż wszyscy żydzi razem wzięci, podobny będąc fizycznie i moralnie do ojca, tęgiego zucha, który znał się na wartości grosza; po matce zaś odziedziczył fantazyę nerwową a główną podstawę swego powodzenia; jej to bowiem zawdzięczał nieprzepartą siłę swego wdzięku, śmiało rzucającego się do przedsiębiorstwa.
— Może pan być przekonany, że go nieodstąpię do końca, rzekł wreszcie Bourdoncle.
Przed zejściem do magazynu, na który mieli zwyczaj rzucić okiem codziennie, załatwili jeszcze niektóre kwestye. Najprzód obejrzeli próbny okaz kwitaryusza grzbietowego, wynalezionego przez Moureta do notowania sprzedaży. Zauważywszy bowiem, że towar wyszły z mody, lub zależały, nie mający już pokupu, rozchodzi się prędzej gdy subiekci otrzymują większą tantiemę ze sprzedaży, stworzył nowy rodzaj handlu. Odtąd zachęcał ich do wyprzedawania wszystkich towarów, płacąc odsetki, nawet za najmniejszy kawałek materyi, za najdrobniejszy przedmiot. Nowy ten mechanizm, zrobił przewrót w handlu nowości; wytwarzał pomiędzy subiektami walkę o byt, a pryncypałowi zyski zapewniał. Ta walka, stała się w jego rękach ulubioną formułą, zasadą organizacyi, na której stale się opierał. Rozprzęgał namiętności, powoływał siły do życia, pozwalał silniejszym pochłaniać słabszych, a sam tuczył się walką stron interesowanych. Wzór kwitaryusza został przyjęty: w górze na grzbiecie i na odrywanym kuponie, był wskazany oddział i numer sprzedającego; potem z obu stron, było miejsce na ilość łokci, rodzaj towaru i cenę; sprzedający podpisywał tylko rachunek przed oddaniem go do kasy. W ten sposób kontrola była bardzo łatwą, dość było bowiem porównać rachunki oddawane przez kasę do biura defalkacyi z grzbietami, będącemi u subiekta. Co tydzień subiekci, otrzymywali należne im odsetki i tantiemę, bez możliwej pomyłki.
— Będą nas mniej okradać, zauważył Bourdoncle z zadowoleniem. Zdobyłeś się pan na wielką myśl.
— Dziś w nocy przyszło mi coś jeszcze do głowy, powiedział Mouret. Tak, mój kochany. Dzisiejszej nocy, przy tej kolacyi. Chcę dać urzędnikom biura defalkacyi małe wynagrodzenie za każdy błąd, jaki wykryją w rachunkach sprzedaży, przy porównywaniu. Będziemy pewni naówczas, że nieopuszczą ani jednej pomyłki; prędzej starać się będą jakąś wymyśleć.
Zaczął się śmiać; towarzysz zaś patrzył na niego z uwielbieniem. To nowe zastosowanie walki o byt oczarowało go; posiadał on geniusz mechanizmu administracyjnego i marzył o urządzeniu domu handlowego w ten sposób, żeby wyzyskując chciwość innych, spokojnie mógł zadawalniać żądze swoje. Zwykł często powtarzać: kto chce wywołać z ludzi wszystkie ich siły, a nawet i trochę poczciwości, musi liczyć na ich walkę z potrzebami przedewszystkiem.
— A teraz chodźmy, rzekł nareszcie Mouret, trzeba się zająć tą wyprzedażą. Wszakże jedwabie dopiero wczoraj przybyły i Bouthemont, ma się znajdować przy ich odbiorze?
Bourdoncle poszedł za nim. Służba odbiorcza, mieściła się w suterenach, od ulicy Neuve-Saint-Augustin. Tam na ulicy, otwartą była klatka oszklona, do której z wózków ręcznych ładowano towary. Były one nasamprzód ważone, potem spuszczane po gładkiej pochyłości, której łańcuch i okucie błyszczały wypolerowane tarciem pak i skrzyń. Wszystko wchodziło przez ten otwór ziejący; było tam ciągłe zapchanie ześlizgujących się materyj, spadających z hukiem fal.
Szczególnie w czasie wielkich sprzedaży, po tej pochyłej ślizgawce, wpadała cała fala jedwabi lyońskich, lnianych angielskich wyrobów, płócien holenderskich, alzackich perkali, muślinów z Rouen. Czasami wózki musiały czekać kolei. Paki zsuwając się, wydawały głuchy odgłos na dnie otworu, jakby kamień, rzucony w głęboką wodę. Przechodząc, Mouret zatrzymał się na chwilę przed ślizgawką. Była ona w ruchu: całe szeregi skrzyń same się ześlizgiwały, rąk ludzkich spychających je z góry nie było widać; zdawały się spadać same przez się, jak gdyby spływały z górnego źródła. Mouret patrzał, nie mówiąc ani słowa; lecz w jego jasnych oczach to wyładowywanie spadających dla niego towarów, — te fale, z których każda reprezentowała tysiące franków na minutę, zapalało przelotny płomień. Nigdy jeszcze nie miał tak spokojnego sumienia przed rozpoczęciem batalii. Właśnie tę masę towarów, chciał rozrzucić po czterech rogach Paryża. Nie mówiąc nic, dalej odbywał przegląd.
Przy szarem świetle dziennem, wpadającem przez szerokie otwory w ścianie, kilkoro ludzi zabierało wpadające towary; inni odbijali skrzynie i otwierali paki w obecności zarządzających oddziałami. Ruch warsztatowy zapełniał tę piwnicę w suterenie, w której sufit podtrzymywały żelazne słupy; na gołych ścianach nie było widać ani śladu wilgoci.
— Czy wszystko masz, Bouthemont? zapytał Mouret, zbliżając się do młodzieńca o szerokich barkach, który sprawdzał zawartość skrzyń.
— Wszystko być musi, odpowiedział tenże, ale cały ranek zejdzie mi na obliczaniu.
Zawiadujący oddziałem, rozpatrywał fakturę, stojąc przy wielkim stole, na którym jego pomocnik wykładał sztukę po sztuce jedwabnych materyj, wyjmowanych ze skrzyni. Po za nim był także szereg stołów, zawalonych również towarami, przeglądanych przez całą armię subiektów. Było to ogólne rozpakowywanie, mieszanina materyj oglądanych, przerzucanych, znaczonych wpośród szmeru głosów.
Bouthemont, odznaczający się w tej czynności, miał okrągłą jowialną twarz, czarną jak atrament brodę i piękne piwne oczy. Bałamut, krzykacz, nieodznaczał się sprytem do sprzedaży; lecz co do kupna, nie miał sobie równego. Wysłany do Paryża przez ojca, który miał magazyn nowości w Montpellier, nie chciał już powracać w rodzinne strony, chociaż zdawało się ojcu, że nabył dosyć praktyki i może go w handlu zastąpić. Odtąd panowało współzawodnictwo pomiędzy ojcem i synem; pierwszy całkiem oddany kramarskiemu, prowincyonalnemu handlowi, oburzony był, że syn, będąc prostym subiektem, trzy razy więcej od niego zarabia; drugi zaś chełpiąc się zyskami, za każdem przybyciem sprawiał wzburzenie w całym domu. Równie jak inni zawiadujący oddziałami, oprócz trzech tysięcy franków stałej rocznej pensyi, pobierał on tantiemę od sprzedaży. Zdziwione Montpellier, któremu imponował, mówiło, że Bouthemont syn, w ubiegłym roku schował do kieszeni blizko piętnaście tysięcy franków; a był to tylko początek. Ludzie przepowiadali rozjątrzonemu ojcu, że się ta cyfra powiększy jeszcze.
Bourdoncle wziął do rąk sztukę jedwabnej materyi, której gatunek badał, z uważną miną człowieka biegłego w swym fachu. Była to faille, z brzegiem srebrno-niebieskim, sławne Paris Bonheur, na której powodzenie Mouret najbardziej liczył.
— Rzeczywiście doskonała, szepnął.
— Nietyle dobra jeszcze ile efektowna, odezwał się Bouthemont. Tylko jeden Dumonteil umie takie rzeczy wyrabiać. W czasie ostatniej mej podróży, kiedym się pogniewał z Gaujean’em, chciał on zająć sto warsztatów wyrobami na wzór tego, ale żądał dwadzieścia pięć centymów więcej od metra.
Prawie co miesiąc Bouthemont udawał się do fabryk, spędzając dnie całe w Lyonie; stawał w najpierwszych hotelach, i na rachunek firmy traktował hojnie fabrykantów. Korzystał przytem z zupełnej swobody: kupował, jak mu się podobało, byleby tylko z każdym rokiem, powiększał umówioną sumę obrotową swego oddziału; od tego to zwiększenia, pobierał tantiemę. Tym sposobem jego położenie w Magazynie Nowości, równie jak innych zawiadujących oddziałami, było jakoby specyalisty kupca wśród rzeszy innych kupców. Był to rodzaj rozległego miasta handlowego.
— A więc postanowiono, że ją oznaczymy na pięć franków i sześćdziesiąt centymów? Prawie po cenie kosztu.
— Tak, tak, pięć franków i sześćdziesiąt centymów, odpowiedział żywo Mouret. Gdybym był sam, oddałbym ją nawet ze stratą.
Zawiadujący oddziałam, głośno się roześmiał.
— O, ja nic nie mam przeciw temu: potroi się sprzedaż, a ponieważ mi chodzi jedynie o wielki odbyt...
Bourdoncle stał poważnie z zaciśniętemi ustami, pobierał on tantiemę od zysków, więc zmniejszenie ceny nie było wcale jego interesem. Pilnował właśnie wystawianych cen, ażeby Bouthemont, pragnący jedynie powiększenia sprzedaży, nie oddawał towaru ze zbyt małym zyskiem. Zresztą ogarniały go dawniejsze obawy, wobec kombinacyj reklamy, których nie rozumiał. Ośmielił się nawet wyjawić swój wstręt, mówiąc:
— Jeżeli ustąpimy za pięć franków sześćdziesiąt centymów, to tak jakbyśmy sprzedawali ze stratą; dla tego że trzeba uwzględnić ogromne koszta. Wszędzie sprzedawanoby to po siedm franków.
Na ten raz Mouret się rozgniewał. Uderzył dłonią po materyi i wykrzyknął nerwowo:
— Wiem — i dla tego chcę z tego zrobić podarunek moim klientkom. Doprawdy, mój kochany, nigdy nie zrozumiesz kobiet. One będą sobie wyrywały tę materyę.
— Bezwątpienia, odpowiedział sknera, i czem więcej będą sobie ją wyrywać, tem więcej będziemy stratni.
— Przypuśćmy, że będzie kilka centymów straty na tym towarze, ale cóż z tego? Jest że to nieszczęście, że zwabimy do siebie wszystkie kobiety i będziemy je trzymać bezbronne, rozszalałe wobec masy towarów, wypróżniające woreczki bez rachuby! Wszystko od tego zależy, aby je rozognić, a więc potrzeba nam towaru, któryby im zawracał głowy, któryby stanowił epokę.
Można potem inne towary sprzedawać tak drogo, jak gdzieindziej — one jednak będą przekonane, że u nas płacą taniej. Naprzykład nasza Cuir-d’Or, materya po siedm franków pięćdziesiąt centymów, którą się wszędzie sprzedaje po tej cenie, również pójdzie przy tej sposobności i zwróci nam straty poniesione na Paris Bonheur. Zobaczysz! Zobaczysz!
Stawał się krasomówcą.
— Czy rozumiesz? ja chcę, aby za tydzień Paris Bonheur zrobiło przewrót na targu. Ono jest narzędzeniem naszem do fortuny, ono nas zbawi i popchnie. O niem tylko będą mówić, brzeżek srebrzysto niebieski, znany będzie w całej Francyi. Zobaczysz, jaki cios zadamy naszym współzawodnikom. Drobny handel straci jeszcze jedno skrzydło. Zagrzebiemy wszystkich tych tandeciarzy, którzy cherlają na reumatyzm w swoich lochach.
Dokoła pryncypała, subiekci, sprawdzający ekspedycye, słuchali uśmiechając się. Umiał on mówić przekonywająco i Bourdoncle znowu ustąpił. Tymczasem skrzynia się wypróżniła; dwóch ludzi odbijało inne.
— Fabrykanci wcale z tego się nie śmieją! — powiedział Bouthemont. W Lyonie wściekają się na pana, utrzymują, że taniość nasza jest ich ruiną. Przecież wiadomo, że Gaujean stanowczo wypowiedział wojnę. Zapowiedział, iż prędzej małym handlom zaofiaruje długoterminowy kredyt, niżeli przystanie na nasze ceny.
Mouret wzruszył ramionami i rzekł:
— Jeżeli Gaujean nie przyjdzie do rozumu, to osiądzie na mieliźnie. O cóż im chodzi? Przecież płacimy natychmiast i zabieramy wszystkie ich wyroby, że taniej sprzedają, to najmniejsza. Zresztą w tem rzecz, by publiczność korzystała.
Subiekt wypróżniał drugą skrzynię podczas gdy Bouthemont na rogu kontuaru, znaczył je potem wiadomemi cyframi. Po dokonanem sprawdzeniu, faktura podpisana przez naczelnika oddziału, miała być zaniesiona do kasy głównej. Chwilę jeszcze Mouret przyglądał się tej pracy, temu ruchowi dokoła pak, które ciągle wpadając, zalegały całą suterenę. Nareszcie nie rzekłszy ani słowa, z miną kapitana zadowolnionego ze swych żołnierzy, oddalił się z Bourdoncle’m.
Powoli obaj przeszli przez suterenę. Gdzieniegdzie przez okienko wkradało się bladawe światło; w głębi ciemnych kątów, w długich ciasnych korytarzach palił się ciągle gaz. Tam to znajdowały się zapasy, w lochach zagrodzonych palisadą, przechowywano towary, niemogące się pomieścić w sklepie. Przechodząc, rzucił Mouret okiem na kaloryfer, w którym miało się zapalić po raz pierwszy w następujący poniedziałek i na mały posterunek straży ogniowej, pilnującej olbrzymiego zbiornika, zamkniętego w klatce żelaznej. Kuchnia i jadalnie przerobione z dawniejszych piwnic, znajdowały się z lewej strony, na rogu ulicy Gaillon. Na drugim końcu sutereny, zbliżył się do służby ekspedycyjnej. Paczki, których klientki nie zabierały z sobą, były przynoszone, rozkładane na stołach, klasyfikowane na oddziały, z których każdy oznaczał dzielnicę Paryża, potem po szerokich wschodach, nawprost Vieil Elbeuf, pakowano je na wozy, stojące przy chodniku. W ruchu mechanicznym Magazynu Nowości, te wschody na ulicę Michodière ciągle wyrzucały towary, wchodzące przez ślizgawkę z ulicy Neuve-Saint-Augustin, przeszedłszy pierwej na górze przez cały mechanizm kantorowy.
— Campion — odezwał się ostro Mouret do ekspedytora, starego sierżanta o wychudłej twarzy — dlaczego te sześć prześcieradeł, kupionych przez jedną panią, około drugiej godziny, niezostały wieczorem odesłane?
— Gdzie mieszka ta dama? — zapytał ekspedytor.
— Ulica Rivoli, róg ulicy d’Alger.. pani Desforges.
O tej godzinie stoły do sortowania były próżne; leżało na nich tylko kilka pakietów, pozostałych od wczoraj. Podczas kiedy Campion szperał w nich, rozpatrując się w regestrze, Bourdoncle spoglądał na Moureta podziwiając, że ten szatański człowiek wie o wszystkiem i zajmuje się wszystkiem, nawet przy stołach restauracyj nocnych i w alkowach swoich kochanek. Nakoniec ekspedytor odszukał pomyłkę: w kasie przyłożono fałszywy numer i dlatego paczka wróciła.
— Która kasa ekspedyowała? — spytał Mouret.
Powiedziano, że numer dziesiąty.
Zwracając się do wspólnika, zawołał:
— Kasa numer dziesiąty, to Albert, nieprawda? Pójdę powiedzieć mu słów parę.
Lecz przed rozejrzeniem się po magazynie, chciał wstąpić do służby ekspedycyjnej, mieszczącej się w kilku pokojach na drugiem piętrze. Tam to nadchodziły zamówienia z prowincyi i z zagranicy; co rano więc chodził przejrzeć korespondencyę. Od lat dwóch korespondencya ta codzień się zwiększała. Służba tamtejsza, złożona z początku z dziesięciu pracowników, potrzebowała ich obecnie trzydziestu. Jedni otwierali listy, drudzy je czytali, z obu stron jednego stołu; inni segregowali, wystawiali na nich numer porządkowy, zamieszczony także w odpowiedniej przegródce. Po tem rozesłaniu listów do właściwych oddziałów, zkąd przynoszono żądane towary, umieszczano w przegrodach, według porządkowych numerów. Pozostawało już tylko sprawdzić i zapakować w przyległym pokoju, gdzie kilku robotników, zabijało i obwiązywało paki od rana do wieczora!
Mouret odezwał się ze zwykłem pytaniem:
— Ile dziś przyszło listów, Levasseur?
— Pięćset trzydzieści cztery — odpowiedział naczelnik służby. — Obawiam się, czy mi nie zbraknie ludzi na tę sprzedaż rozpoczynającą się w poniedziałek. Wczoraj było już nam trudno dać sobie radę.
Bourdoncle z radości podniósł głowę do góry; nie rachował on na tyle listów we wtorek. Dokoła stołu komisanci rozcinali i czytali, wciąż szeleszcząc papierem; jednocześnie u przegród rozpoczynał się ruch towarów.
Był to oddział służby najbardziej skomplikowany i najważniejszy z całego domu: pędzono tam życie gorączkowe z powodu, że ranne zamówienia koniecznie musiały być wyprawione wieczorem.
— Dadzą panu ludzi, ile ich zażądasz, Levasseur’ze — odpowiedział po chwili Mouret, który jednym rzutem oka sprawdził dobry stan służby. Wiesz, że jak jest robota, nie odmawiamy pomocy.
Na poddaszach mieściły się sypialnie panien sklepowych. Zszedłszy na dół, wstąpił do kasy centralnej, znajdującej się obok jego gabinetu. Był to pokój z oszklonemi drzwiami i okienkiem, w którym widać było ogromną szafę kasową, przykutą do ściany. Dwóch kasyerów gromadziło tam dochody dzienne; co wieczór zaś przychodził Lhomme, główny kasyer sprzedaży i doręczał wypłatę fabrykantom, obsłudze miejscowej i całemu światkowi, żyjącemu z tego domu. Kasa łączyła się z drugim pokojem, zapełnionym zielonemi pudłami, w którym dziesięciu ludzi sprawdzało faktury. Dalej jeszcze było biuro defalkacyi: sześciu młodych ludzi, schylonych nad czarnemi pulpitami, mających za sobą stosy regestrów, obliczało tantyemę sprzedających, porównywając notaty sprzedaży. Ta służba nowozorganizowana, jeszcze nie dobrze działała.
Mouret i Bourdoncle przeszli przez kasę i biuro sprawozdań, gdy się ukazali w drugiem biurze, młodzieńcy śmiejący się w najlepsze, osłupieli. Mouret, nie gromiąc ich, wyjaśnił system, wymyślonych przez niego drobnych wynagrodzeń za każdy błąd wykryty w kwitaryuszach sprzedaży; po jego wyjściu, młodzież przestała się śmiać i jakby pod groźbą chłosty, namiętnie rzuciła się do roboty, szukając pomyłek.
Na dole, w magazynie, Mouret udał się wprost do kasy Nr. 10, gdzie Albert Lhomme, gładził sobie paznogcie, oczekując interesantów. Mówiono zwykle: „dynastya Lhomme’ów”, od czasu kiedy pani Aurelia, pierwsza sklepowa w oddziale okryć, uprosiwszy dla męża miejsce głównego kasyera, otrzymała też cząstkową kasę dla syna, dużego, bladego, rozpustnego chłopca, który nie mógł długo na jednem miejscu pozostawać i przyczyniał matce nie mało kłopotów. Na widok tego młodzieńca, Mouret stracił minę, miał bowiem wstręt do odegrywania roli żandarma. Przez dobry smak i taktykę, wolał się okazywać łaskawem bóstwem, lekko trącił łokciem Bourdoncle’a, tego nieugiętego, tę uosobioną cyfrę, któremu zazwyczaj powierzał niemiłe misye.
— Panie Albercie — powiedział tenże surowo — znowu źle adres wystawiłeś i paczka wróciła... To już nie do zniesienia!
Kasyer chciał się bronić, przywołał więc na świadka posługacza Józefa, który paczkę tę przyrządzał. Józef należał także do dynastyi Lhomme’ów, jako mleczny brat Alberta i miejsce swe również zawdzięczał pani Aurelii. Kiedy młodzieniec chciał w niego wmówić, że się pomyliła osoba kupująca, bełkotał coś, szarpał się za brodę, przedłużającą mu twarz, walcząc z sumieniem i wdzięcznością dla swych protektorów.
— Daj pokój Józefowi — krzyknął nakoniec Bourdoncle — a przedewszystkiem nie odpowiadaj! Szczęściem, mamy wzgląd na zasługi twej matki.
Lecz w tej chwili przybiegł Lhomme. Z kasy swojej, przytykającej do drzwi, widział on kasę syna, która się znajdowała przy oddziale rękawiczek. Siwiuteńki, ociężały w skutek życia sedenteryjnego, miał twarz nalaną, bezbarwną, jakby zużytą przez blask pieniędzy, które ciągle liczył. Nic mu to nie zawadzało w tej czynności, iż miał ramię odcięte; przez ciekawość udawano się patrzeć jak zręcznie, przy sprawdzaniu rachunków, ślizgały się banknoty i monety w lewej ręce, jedynej, jaka mu pozostała. Był on synem poborcy z Chablis, i przybył do Paryża, jako pisarz, do negocyanta z Port-aux-Vins. Potem, mieszkając na ulicy Cuvier, ożenił się z córką swego odźwiernego, krawca z Alzacyi. Od tego dnia był uniżonym sługą swej żony, której zdolności handlowe imponowały mu. Pozostając przy okryciach, miała do dwunastu tysięcy franków rocznie, podczas kiedy on pobierał tylko pięć tysięcy franków pensyi stałej. Szacunek dla żony, tyle przynoszącej dla rodziny, przechodził i na syna, jako od niej pochodzącego.
— Co się tu stało? — wybąkał. — Albert znów pobłądził?
W tej chwili Mouret powrócił do swej roli łaskawcy. O ile Bourdoncle’owi chodziło o to, żeby obawę budzić, o tyle on znów chciał być popularny.
— Głupstwo! — szepnął ojcu. — Mój kochany Lhomme, twój Albert to roztrzepaniec... powinien brać z ciebie przykład.
Potem, zmienił treść rozmowy i aby się jeszcze przyjemniejszym okazać, zapytał:
— Cóż, ten koncert? Dobre miałeś miejsce?
Rumieniec oblał blade lice starego kasyera. Miał on tylko jedną słabość: lubił muzykę. Tajoną tę słabość zadawalniał, biegając do teatrów i na koncerta. Pomimo amputowanej ręki, grał na trąbce, dzięki dowcipnie obmyślanym szczypczykom. Ponieważ pani Lhomme nienawidziła hałasu, obwijał swój instrument suknem i zachwycał się głuchemi dźwiękami, jakie z niego wydobywał. Pozbawiony prawie będąc ogniska domowego, wśród wiecznego bezładu w ich domu, wytworzył sobie z muzyki pustynię. Muzyka, pieniądze w kasie i cześć dla żony, o to wszystko co go zajmowało na tym świecie.
— O, doskonałe miałem miejsce — odpowiedział z błyszczącym wzrokiem.
— Pan jesteś zbyt łaskaw!
Mouret, który miał osobistą przyjemność w zaspakajaniu namiętności, dawał Lhomme’owi czasami bileta, które mu damy protektorki prawie gwałtem wciskały. Do reszty oczarował go, mówiąc:
— Ach, Beethoven! Mozart! Cóż to za muzyka!
Nie czekając na odpowiedź, dogonił Bourdoncle’a zajętego przeglądaniem oddziałów. W środkowej halli, przerobionej z zewnętrznego podwórza, które oszklono, mieściły się jedwabie. Obaj przeszli naprzód galeryę od ulicy Neuve-Saint-Augustin, gdzie się znajdowały na całej przestrzeni same białe towary. Nie znalazłszy nic do przyganienia, przeszli pomiędzy witającymi ich z uszanowaniem, subiektami. Potem zwrócili się do płócien kolorowych z Rouen i wyrobów pończoszniczych, gdzie również panował porządek. Lecz w towarach lnianych, mieszczących się wzdłuż prostopadłej galeryi od ulicy Michodière, Bourdoncle przybrał minę groźnego naczelnika, spostrzegłszy młodzieńca siedzącego na kontuarze, który był widocznie zmęczony, bezsennie spędzoną nocą. Był to Liénard, syn bogatego kupca nowości w Angers; uchylił on czoło przed uczynionem mu napomnieniem, bojąc się tylko, aby nie zmuszono go porzucić życie próżniacze bez trosk, pełne uciech i nie wyprawiono do ojca na prowincyę. Wówczas to rozmaite uwagi spadały jak grad; w galeryi od ulicy Michodière, wszczęła się prawdziwa burza: w dziale sukien, aplikant rozpoczynający zawód i mieszkający w tymże domu, powrócił dopiero po północy; w dziale wstążek i drobnych towarów, drugiego subiekta złapano jak palił papierosa w sali sutereny. Lecz najsroższa burza wybuchła wśród rękawiczek, nad głową prawie jedynego w sklepie paryżanina, pięknego Mignot, jak go nazywano. Był to nieprawy syn nauczycielki muzyki na arfie, opuszczony przez matkę: zrobił awanturę w jadalni, gdzie się uskarżał na złe pożywienie. Ponieważ były trzy stoły: jeden o wpół do dziesiątej, drugi o wpół do jedenastej, a trzeci o wpół do dwunastej, chciał przekonać, że należąc do trzeciego, dostawał tylko resztki i ogryzki.
— Jakto pożywienie ma być niedobre? — spytał się z naiwną miną Mouret, otwierając nakoniec usta.
Płacił on po półtora franka dziennie od osoby kucharzowi, szkaradnemu owerniakowi, który potrafił na tem robić jeszcze oszczędności i pożywienie rzeczywiście było okropne. Lecz Bourdoncle wzruszył tylko ramionami mówiąc, że kucharz zmuszony wydawać codzień czterysta śniadań i czterysta obiadów, chociażby nawet w trzech seryach ,nie może się wysilać na doskonałość w swej sztuce.
— To nic nie znaczy — odpowiedział dobroduszny pryncypał — chcę, aby wszyscy moi podwładni mieli pożywienie zdrowe i obfite. Pogadam o tem z kucharzem.
Upomnienie się Mignota, zostało pogrzebane. Potem zwrócili się tam, zkąd przyszli: między parasole i krawaty. Wysłuchali sprawozdania jednego z czterech inspektorów, obowiązanych czuwań nad porządkiem w magazynie. Ojciec Jouve, dekorowany pod Konstantyną kapitan, jeszcze piękny, z dużym zmysłowym nosem, z imponującą łysiną, wskazał na aplikanta, który za prostą uwagę z jego strony, nazwał go „starą szmatą” aplikant w skutek tego natychmiast został wydalony.
Tymczasem w magazynie nikogo z kupujących nie było. Tylko gosposie z tej dzielnicy, przebiegały puste galerye. Przy drzwiach, inspektor notujący przybycia subiektów, zamknął swój regestr i na boku zapisywał opóźniających się. — Była to chwila, w której sprzedający zajmują swe miejsca w oddziałach, uprzątniętych przez chłopców o godzinie piątej. Każdy z nich umieszczał swój kapelusz i paletot, ziewając z miną jeszcze zaspaną. Jedni zamieniali z sobą słowa, spoglądali w górę, starając się wyprostować, przed rozpoczęciem całodziennej pracy; drudzy nie spiesząc się, ściągali zielone obsłony, któremi z wieczora przykryli poukładane towary, stosy materyj symetrycznie ułożonych zapełniały kontuary. Cały magazyn jaśniał porządkiem i czystością, w ten spokojny i wesoły poranek, oczekując tłumu przy sprzedaży wyładowanych płócien, sukna, jedwabi i koronek.
W widnej środkowej halli, przy kontuarze jedwabi, rozmawiało dwóch subiektów. Jeden mały, przystojny, krępy, rumiany, pracował nad doborem kolorów materyj na wystawie zewnętrznej: nazywał się Hutin i był synem utrzymującego kawiarnię w Yvetot. Potrafił w półtora roku, stać się jednym ze starszych subiektów, a to z powodu giętkiej natury i umiejętnego pochlebiania się, pod któremi ukrywał szaloną żądzę uciech.
— Posłuchaj, Favier, jabym go spoliczkował będąc na twojem miejscu, słowo honoru! — Mówił to do chłopca, chudego i żółtego. Ten urodził się w Besançon, z rodziny tkaczów i pod zimną niepowabną postacią, krył niespokojne usposobienie.
— Na nic się nie zda bić ludzi — odpowiedział z flegmą. — Lepiej zaczekać.
Obaj mówili o Robineau, który doglądał subiektów, gdy zawiadujący oddziałem był w salce suterenowej. Hutin potajemnie kopał dołki pod drugim subiektem, którego miejsce chciał posiąść. Ażeby go rozjątrzyć i zmusić do opuszczenia magazynu, skoro mu odmówią przyobiecanego miejsca pierwszego subiekta, sprowadził Bouthemonta. Jednakże Robineau trzymał się mocno i ztąd wrzała nieustanna choć ukryta walka. Hutin umyślił zbuntować przeciw niemu cały oddział i pozbyć się go złem obejściem i znęcaniem się. Działał on jednak ze słodką miną; szczególniej podbudzał Faviera, który w służbie szedł za nim i zdawał mu się ulegać.
— Cyt! siedemnaście! — powiedział szybko do kolegi, aby go uprzedzić, tym umówionym wykrzykiem o zbliżaniu się Moureta z Bourdoncle’m.
Rzeczywiście odbywali oni swój przegląd, przechodząc przez hallę. Zatrzymawszy się, spytali Robinea o znaczną partyę aksamitu, którego pudła ułożone w stosy, zapełniały stół. Kiedy powiedział, że miejsca jest za mało, Mouret zawołał z uśmiechem:
— Mówiłem ci Bourdoncle, że magazyn jest za mały! Trzeba będzie kiedyś zwalić mury aż do pasażu Choiseul. Zobaczysz, jak będzie ciasno w przyszły poniedziałek.
Z powodu tej sprzedaży, do której przygotowywano się we wszystkich kantorach, zaczął się znowu rozpytywać Robineau i wydawać rozkazy. Lecz od niejakiego czasu, nie przerywając rozmowy, śledził okiem zajęcie Hutina, który układał materye niebieskie obok szarych i żółtych, a potem z oddalenia przyglądał się efektowi. — Nagle wmieszał się w tę robotę, mówiąc:
— Dlaczego starasz się oszczędzać oczy? Nie bój się, nie oślepisz ich, kładź obok siebie czerwony kolor, zielony, żółty!
Porwał sztuki, rzucił je, zgniótł i ułożył krzyczącą gamę. Wszyscy się na to zgodzili, że pryncypał ich jest pierwszym wystawcą w Paryżu, co prawda wystawcą rewolucyonistą, który dał początek brutalstwu i kolosalności w sztuce wystawowej. Chciał on, żeby materye tak leżały jak gdyby przypadkiem spadły z półek; żeby połyskiwały najjaskrawszemi barwami, podnosząc nawzajem swój blask. Klientki, wychodząc z magazynu, mówił on, powinny czuć ból oczu. Hutin zaś, który był klasykiem w symetryi i wyszukanej harmonii w odcieniach, patrzył na to wzniecanie pożaru materyj leżących na stole, niepozwalając sobie wprawdzie najmniejszej przygany, lecz miną zdradzał, że jego artystyczny smak jest obrażony.
— Widzisz! — zawołał Mouret po ukończeniu — zostaw tak, powiesz mi potem, czy to przyciągało kobiety w poniedziałek.
W chwili kiedy przystępował do Bourdoncle’a i Robineau’a, nadeszła kobieta, która przez kilka chwil stała jak wryta i odurzona, przed wystawą.
Była to Dyoniza: po całogodzinnem prawie wałęsaniu się po ulicy i walce z napadem lękliwości, nakoniec odważyła się wejść. Tak dalece jednak straciła głowę, że nie pojmowała najzrozumialszych wskazówek. Gdy wybąkała zapytanie o panią Aurelię, a subiekci wskazywali jej wschody do antresoli na prawo, dziękowała, lecz szła na lewo. W ten sposób od dziesięciu minut kręciła się po parterze i składach, przechodząc z oddziału do oddziału pośród złośliwie zaciekawionych lub opryskliwych i obojętnych subiektów. Czuła pociąg, by uciec z płaczem, lecz z drugiej strony, zachwyt przykuwał ją do miejsca. W tych kolosalnych przestrzeniach wydawała, się sobie zbłąkaną i maleńką. Lękała się, żeby jej nie porwała ta maszyna spokojna jeszcze, lecz gotująca się do tak szalonego wstrząśnienia, że mury już drgały. Obraz ciasnego i ciemnego sklepu Vieil Elbeuf, jeszcze zwiększał obszary magazynu. Wydawał się on jej ozłocony blaskiem słońca, podobny do miasta pełnego pomników, placów i ulic — z pomiędzy których nigdy nie zdoła wybrnąć. Dotąd nie odważyła się wejść do halli jedwabi, lękając się wysokiego szklanego dachu, zbytkownych kontuarów i ogólnego pozoru świątyni.
Gdy weszła nareszcie, aby się usunąć z przed oczu śmiejących się subiektów od białych towarów, trafiła właśnie na wystawę urządzoną tylko co przez Mouret’a. Pomimo zmieszania, przebudziła się w niej kobieta: policzki zaczerwieniły się jej nagle i wpatrzona w pożar barw, zapomniała o wszystkiem.
— Żórawica z placu Gaillon — szepnął Hutin do ucha Favierowi.
Mouret udawał, że słucha Bourdoncle’a i Robineau, ale w głębi duszy pochlebiał mu zachwyt tej biednej dziewczyny. Dyoniza podniosła oczy i gorzej się jeszcze zmieszała, poznawszy młodzieńca, którego wzięła za starszego subiekta. Wyobrażała sobie, że patrzy na nią surowo. Wówczas nie wiedząc jak się wycofać, do reszty odurzona, zapytała pierwszego subiekta, jaki się nadarzył, to jest Faviera stojącego w pobliżu:
— Gdzie się znajduje pani Aurelia, proszę pana?
Lecz Favier jak zwykle nieprzyjemny, sucho odpowiedział:
— Na pierwszem piętrze.
Dyoniza chcąc czemprędzej uniknąć wejrzeń tych wszystkich mężczyzn, podziękowała i znowu się odwróciła od wschodów, kiedy Hutin pociągnięty wrodzoną grzecznością, pomimo że ją nazwał „żórawicą,” powstrzymał ją z jak największą uprzejmością i rzekł:
— Nie tędy, może pani zechce się tu pofatygować...
Nawet zrobił kilka kroków przed nią i doprowadził do wschodów, znajdujących się na lewo w halli, pod galeryą. Tam się ukłonił z tym tkliwym uśmiechem, jaki miał na usługi wszystkich kobiet i wskazał:
— Na górze, zwróć się pani na lewo. Okrycia są nawprost.
Ta ujmująca grzeczność dotknęła Dyonizę do żywego. Była to niejako braterska pomoc. Podniosła oczy patrząc na Hutina i wszystko jej się w nim podobało: ładna twarz, spojrzenie, którego uśmiech rozpraszał jej trwogę i głos pełen kojącej słodyczy. Serce jej przepełniło się wdzięcznością, którą wyjawiła w kilku urywanych słowach, o ile zmieszanie jej na to pozwoliło:
— Pan jesteś zbyt dobry. Proszę się nietrudzić. Dziękuję po tysiąc razy.
Hutin zbliżył się do Faviera i szepnął swym ostrym głosem:
— Co za chudzizna!
Na górze dostała się Dyoniza do okryć. Była to rozległa sala z wysokiemi szafami z dębu rzeźbionego, dokoła ścian; matowe okna wychodziły na ulicę Michodière. Pięć czy sześć eleganckich kobiet w jedwabnych sukniach, fryzowanych szynionach, w półkrynolinach, krzątało się, rozmawiając. Jedna z nich wysoka i szczupła, z głową za długą, mająca chód konia, który się wyrwał na wolność, stała oparta o szafę, jakby już zmęczona.
— Czy zastałam panią Aurelię? — spytała Dyoniza.
Sklepowa nieodpowiadając, spojrzała wzrokiem pogardliwym z powodu jej ubogiego ubrania; potem zwróciwszy się do jednej z koleżanek, małej, z brzydką białą cerą, z miną niewinną i jakoś zniechęconą, spytała:
— Panno Małgorzato, gdzie jest pierwsza sklepowa?
Ta ostatnia zajęta układaniem rotond według wielkości, nie raczyła podnieść głowy.
— Nie wiem, panno Klaro — przecedziła przez zęby.
Zapanowało milczenie. Dyoniza stała nieruchoma i nikt się nią nie zajmował. Zaczekawszy chwilkę, odważyła się znowu zapytać:
— Czy panie sądzą, że pani Aurelia nieprędko przyjdzie?
Wówczas druga sklepowa, chudą i brzydka, której Dyoniza jeszcze niewidziała, wdowa, z wystającemi szczękami i włosem twardym, krzyknęła z szafy, gdzie przypinała etykiety:
— Zaczekaj pani, jeżeli z samą panią Aurelią chcesz się rozmówić.
I zwracając się do Małgorzaty, zapytała:
— Czy jej nie ma w salce sutereny?
— Nie pani Frédéric, nie zdaje mi się; — odpowiedziała panna. — Nic nie mówiła, więc musi być niedaleko.
Dyoniza po takiem objaśnieniu pozostała stojąc na miejscu. Było tam kilka krzeseł dla kupujących, lecz ponieważ nieproszono, żeby usiadła, sama się na to nieodważyła, chociaż nogi pod nią drżały z pomieszania.
Widocznie te panny przeczuły w niej przyszłą sklepowę, przychodzącą prosić o miejsce i wpatrywały się w nią z pod oka bez życzliwości, z głuchą niechęcią tych osób, co siedząc przy stole, nie lubią się ścieśniać dla zadowolenia apetytu nowych przybyszy. Jej zakłopotanie wzrastało, przeszła więc przez salę drobnym krokiem i zaczęła wyglądać na ulicę, dla nadania sobie kontenansu. Naprzeciw okna widać było Vieil Elbeuf z zardzewiałą fasadą i zamarłemi oknami, wydał jej się tak brzydki, tak nędzny w porównaniu z życiem i zbytkiem, pośród jakich się znajdowała, że coś naksztalt wyrzutu sumienia ścisnęło jej serce.
— Słuchaj! — szeptała Klara do Małgorzaty — widziałaś jej buciki?
— A suknia? — odpowiedziała tamta.
Stojąc zawsze zwrócona do ulicy, Dyoniza czuła, że ją zjadają, ale jej to nie gniewało; żadna z nich nie wydała jej się piękną, ani wysoka Klara z rudym warkoczem, spadającym na końską szyję, ani mała Małgorzata z cerą zwarzonego mleka, z powodu której, jeszcze większą zdawała się jej twarz płaska i jakby bez kości. Klara Prunaire, córka fabrykanta sabotów z lasów Vivet, przyuczona do rozpusty przez lokai pałacu Mareuil, gdzie ją hrabina brała do różnych reparacyi, przybyła później z jednego magazynu z Langres i mściła się w Paryżu na mężczyznach za to, że papa Prunaire, kopiąc ją nogami, robił sińce na biodrach. Małgorzata Vachon, urodzona w Grenobli, gdzie jej rodzina prowadziła handel płótnem, wyprawioną została do Magazynu Nowości dla ukrycia błędu, to jest dziecka, które miała przypadkiem. Prowadziła się bardzo dobrze i zamierzała wrócić do Grenobli, aby objąć zarząd nad sklepem rodziców i wyjść za czekającego na nią kuzyna.
— Ta niewiele tu zacięży — odezwała się po cichu Klara.
Lecz zamilkły, zaraz weszła bowiem kobieta, mająca około lat czterdziestu pięciu. Była to pani Aurelia: mocno zbudowana, w obcisłej czarnej jedwabnej sukni, której stanik rozdęty na wypukłościch ramion i szyi, błyszczał jak zbroja. — Miała ona włosy ciemne, oczy nieruchome, usta surowe, policzki szerokie i trochę obwisłe; w swym majestacie starszej sklepowej, nadymała twarz, czyniąc ją podobną do obrzmiałego oblicza Cezara.
— Panno Małgorzato — powiedziała ostro — nie oddałaś wczoraj do pracowni modelu płaszczyka do figury?
— Było coś do poprawienia — odpowiedziała sklepowa — i dlatego zatrzymała go pani Frédéric.
Druga sklepowa wyjęła natychmiast model z szafy i wciąż się dalej tłómaczyła.
Wszystkie się przed panią Aurelią uginały gdy jej się zdawało, że musi bronić swej powagi. Była ona niezmiernie próżną, do tego stopnia, że niechciała żeby ją nazywano Lhomme, to nazwisko bowiem ją gniewało. Zapierała się stancyjki swego ojca, odźwiernego, — głosząc, że był krawcem, mającym swój sklep. Przystępną była tylko dla panien uległych, pochlebiających, okazujących jej uwielbienie. Niegdyś miała ona własną pracownię okryć, ale jej się tak niepowodziło, tak była ciągle tem rozjątrzona, że czując się zrodzoną do szczęścia, doznaje samej niedoli, iż usposobienie jej nabrało cierpkości.
Obecnie nawet, chociaż brała dwanaście tysięcy franków rocznie w Magazynie Nowości, zdawało się, iż ma złość do ludzi i dla początkujących dziewcząt tak była twardą, jakiemi dla niej były losy u wstępu życia.
— Dość tej gadaniny! — rzekła sucho — ani trochę nie jesteś rozsądniejszą od innych, pani Frédéric; proszę natychmiast wziąść się do poprawienia.
Podczas tej utarczki, Dyoniza przestała patrzeć na ulicę. Domyśliła się, że ta dama jest panią Aurelią. Zalękniona jej podniesionym głosem, stała ciągle, czekając. Panny uradowane, że wywołały nieporozumienie pomiędzy starszyzną, wróciły do swej roboty, udając zupełną obojętność.
Upłynęło kilka minut, a nikt się nieulitował nad biedną Dyonizą i nie przyszedł jej z pomocą. Nareszcie pani Aurelia spostrzegła ją i widząc stojącą nieruchomo, z zadziwieniem spytała:
— Czego sobie życzy?
— Chciałabym się zobaczyć z panią Aurelią, — odrzekła.
— To ja nią jestem.
Dyonizie zaschło w ustach, ręce zlodowaciały i ogarnęła ją taka trwoga, jak w dzieciństwie, kiedy jej groziły plagi, wybełkotała swą prośbę ale tak niewyraźnie, że musiała ją powtórzyć. Pani Aurelia patrzyła na nią swym nieruchomym wzrokiem, a imperatorskie jej oblicze, nie zdradzało najmniejszego współczucia.
— Wiele pani masz lat?
— Dwadzieścia.
— Jakto, dwadzieścia, nie wyglądasz jak na szesnaście!
Panny podniosły głowy, aby się przysłuchać badaniu. Dyoniza spiesznie dodała:
— Jestem bardzo silna.
Pani Aurelia wzruszywszy szerokiemi ramionami, zawyrokowała:
— I owszem, zapiszę cię, moja panienko, dlaczego nie miałabym cię zapisać? My zapisujemy wszystkie osoby, zgłaszające się o miejsca. Panno Małgorzato, proszę podać mi regestr.
Nie znaleziono go natychmiast: musiał się znajdować w rękach inspektora Jouve. Małgorzata miała pójść po niego, kiedy przyszedł Mouret, wraz z nieodstępnym Bourdoncle’m. Kończyli oni przegląd kantorów w antresolach: przeszli przez oddziały koronek, szalów, futer, towarów meblowych i bielizny, a na ostatku udali się do okryć. Pani Aurelia usunąwszy się na bok, mówiła z nimi chwilę o partyi paltotów, jaką zamówiła u jednego z hurtownych przedsiębiorców paryzkich. Zazwyczaj nabywała towary sama i na własną odpowiedzialność, lecz gdy szło o większe kupno, wolała się naradzić z zarządem. Potem Bourdoncle opowiedział jej o nowej opieszałości Alberta, w skutek czego zdawała się być zrozpaczoną:
— To dziecko mnie zabije — mówiła — wprawdzie ojciec nie jest bystry, ale przyzwoity w obejściu i uczciwy.
Cała ta dynastya Lhomme’ów, której była niezaprzeczenie głową, nabawiała ją nieraz kłopotu.
Mouret, zadziwiony że znów spotyka Dyonizę, nachylił się, aby zapytać panią Aurelię czego ta panienka chce? Gdy mu odpowiedziała, że prosi o miejsce sklepowej, Bourdoncle ze zwykłą wzgardą dla kobiet, zdawał się być oburzony tą pretensyą.
— Co znowu, to chyba żarty — szepnął. — Za brzydka jest na to.
— Rzeczywiście, nie ma w sobie nic ładnego — odezwał się Mouret, nie śmiejąc jej bronić, chociaż nie zapomniał jeszcze jej zachwytu na dole, wobec wystawy.
W tej chwili przyniesiono regestr; pani Aurelia zwróciła się więc do Dyonizy. Biedaczka ta nie mogła zrobić dobrego wrażenia, chociaż była bardzo schludna, w swej lichej wełnianej czarnej sukience; nie uważano na ubóstwo toalety, dostarczany tam był bowiem ogólny mundur, to jest suknia jedwabna, ale wydawała się bardzo wątłą i miała twarz smutną. Chociaż nie była w magazynie wymaganą piękność, chciano jednak mieć miłe osoby do sprzedawania. Pod wejrzeniem tych pań i panów, którzy ją badali i oceniali jak klacz targowaną przez chłopów na jarmarku, Dyoniza straciła resztki śmiałości.
— Imię pani? — spytała pani Aurelia.
— Dyoniza Baudu.
— Wiek?
— Dwadzieścia lat i cztery miesiące.
Ośmielając się podnieść oczy na Moureta, mniemanego starszego subiekta, z którym się ciągle spotykała i na którego widok mieszała się jeszcze bardziej, powtórzyła:
— Nie wyglądam na to, ale jestem bardzo silna.
Wszyscy się uśmiechnęli. Bourdoncle niecierpliwie oglądał sobie paznogcie. Słowa te pokryte zostały nie zachęcającem milczeniem.
— W jakim domu byłaś pani w Paryżu? — zapytała pani Aurelia.
— Ja przybyłam z Valognes.
Była to nowa przeszkoda. Zazwyczaj Magazyn Nowości wymagał, aby panny przebywały poprzednio cały rok w jednym z mniejszych magazynów w Paryżu. Dyoniza miała wszystko za stracone i gdyby nie wzgląd na dzieci, na potrzebę zarobku dla nich, byłaby uciekła, — żeby położyć koniec temu daremnemu badaniu.
— U kogo pani byłaś w Valognes?
— U pana Cornaille’a.
— Znam go, porządny dom, — odezwał się Mouret.
Nie wdawał się on nigdy w ugodę sklepowego personelu, zawiadujący oddziałami bowiem, na własną odpowiedzialność dokonywali tego, ale znając doskonale kobiety, odczuwał w tej dziewczynie wdzięk ukryty i tkliwość, których sama była nieświadomą. Dobre imię pierwszego miejsca pobytu, miało tam wielką wagę i często stanowiło o przyjęciu. Pani Aurelia ciągnęła dalej łagodniejszym głosem:
— Dlaczego pani opuściłaś Cornaille’a?
— Z powodu interesów familijnych — odpowiedziała mocno czerwieniąc się. — Straciliśmy rodziców, musiałam więc pójść za braćmi. Zresztą oto jest świadectwo.
Było ono doskonałe, zaczynała więc mieć nadzieję; — ale ostatnie pytanie wprowadziło ją w kłopot.
— Na kogo jeszcze możesz się pani powołać w Paryżu? Gdzie mieszkasz?
— U mego stryja — wyszeptała, ociągając się z wymienieniem nazwiska z obawą, że sobie nie będą życzyli synowicy współzawodnika. — U mego stryja Baudu, tu naprzeciwko.
Mouret wdał się po raz drugi w rozmowę:
— Jakto! jesteś pani synowicą Baudu! Czy to on cię tu przysyła?
— O! wcale nie!
Nie mogła się powstrzymać od uśmiechu, tak jej się ta myśl wydała zabawną. To ją przeistoczyło: stała się różową, a uśmiech na zbyt szerokich nieco ustach, był jakby rozkwitem całej twarzy. Szare jej oczy błysły tkliwym płomieniem, na policzkach zjawiły się zachwycające dołki, nawet płowe włosy zdawały się ożywione miłą i swobodną wesołością jej całej istoty.
— Ależ ona jest ładna! — rzekł po cichu Mouret do Bourdoncle’a.
Towarzysz zaprzeczył temu znudzonym gestem. Klara przygryzła usta, Małgorzata zaś odwróciła się plecami. Jedna tylko pani Aurelia, zdawała się być pozyskaną i potakiwała Mouretowi głową, gdy się odezwał:
— Źle zrobił stryj, że pani sam nie przyprowadził: jego rekomendacya starczyłaby za wszystko. Powiadają, że ma żal do nas; ale myśmy lepsi i kiedy nie może dać swej synowicy zajęcia u siebie, pokażemy mu, że dosyć jej było zapukać do nas, aby została przyjętą. — Proszę mu oświadczyć, że go zawsze bardzo kocham i że nie powinien narzekać na mnie, ale na nowe warunki w handlu. — Powiedz mu pani i to, że się ostatecznie zgubi, jeżeli się będzie upierał przy starych przesądach.
Dyoniza na nowo zbladła. A więc to jest Mouret? Nikt nie wymienił jego nazwiska, lecz on sam zdradził się. Zgadywała teraz i rozumiała, dla czego ten młodzieniec wywarł na niej takie wrażenie: najpierw na ulicy, potem w oddziale jedwabi i teraz znowu. To wzruszenie, którego nie mogła pojąć, coraz więcej ją przytłaczało, jakby zbyt wielki ciężar. Przychodziły jej na myśl wszystkie historye opowiadane przez stryja i potęgowały Moureta, otaczając go legendą, czyniąc go panem olbrzymiej maszyny, której kola porywały ją mimowoli od rana. Po za jego piękną głową, z wypielęgnowaną brodą, z oczami koloru starego złota, widziała panią Hédouin, krwią swoją broczącą, kamienie tego domu. Ogarnęło ją zimno jak poprzedniego wieczoru i sądziła, że się go lęka po prostu.
Pani Aurelia zamknęła regestr, potrzebowała ona jednej tylko sklepowej, a było już dziesięć zapisanych. Ale nadto pragnęła dogodzić pryncypałowi, aby się tem krępować. Jednakże podług przyjętego zwyczaju, inspektor Jouve, miał zasięgnąć wiadomości, poczem sama pani Aurelia miała zawyrokować.
— Wszystko już skończone, moja panno — powiedziała majestatycznie dla zachowania powagi — będziesz zawiadomioną.
Przez chwilę jeszcze zakłopotana Dyoniza pozostała na miejscu. Nie wiedziała którą nogą stąpić, pośród tylu osób. Nakoniec podziękowała pani Aurelii i przechodząc koło Moureta i Bourdoncle’a ukłoniła im się. Lecz ci zapomniawszy już o niej, nie odkłonili się nawet, zajęci będąc przyglądaniem się modelowi okrycia do figury; z panią Frédéric. Klara skrzywiła się, patrząc na Małgorzatę, jak gdyby chciała przepowiedzieć, że nowa panna nie zazna wielkich przyjemności w swoim oddziale. Dyoniza musiała odczuć tę obojętność i tę niechęć dla siebie, zeszła bowiem ze wschodów równie zmieszana jak wchodziła. Dręczył ją niepokój: czy ma rozpaczać, czy się cieszyć, że się tam udała, czy może liczyć na miejsce? Tego nawet nie wiedziała już teraz, tak dalece straciła tam przytomność. Ze wszystkich wrażeń, dwa się utrzymały i zwolna zacierały inne: wpływ, jaki na nią wywierał Mouret, głęboki aż do przestrachu i grzeczność Hutina, jedyna uciecha doznana tego ranka, która ją przepełniła wdzięcznością. Powracając przez magazyn, szukała tego młodzieńca, chcąc mu podziękować choćby tylko wejrzeniem i nie ujrzawszy go zasmuciła się.
— Cóż, udało się pani? — zapytał wzruszony głos, gdy już była na chodniku.
Obejrzawszy się, poznała tego wielkiego bladego chłopca, który ją z rana zaczepił. On również wychodził z Magazynu Nowości i był jeszcze więcej od niej zakłopotany, wskutek przebytego badania.
— Nie wiem, doprawdy — odpowiedziała.
— Tak samo jest ze mną, oni w szczególny jakiś sposób patrzą na człowieka i mówią do niego. Ja byłem w oddziale koronek, wychodzę od Crevecoeur, z ulicy Mail.
Stali znowu naprzeciwko siebie i nie wiedząc jak się rozstać, rumienili się. Potem młodzieniec ażeby coś jeszcze powiedzieć, przez zbytek nieśmiałości zapytał ze swoją zalęknioną ale dobroduszną miną:
— Jak się pani nazywa?
— Dyoniza Baudu.
— A ja się się nazywam: Henryk Deloche.
Uśmiechnęli się do siebie i ulegając pobratymstwu swego położenia, wyciągnęli ku sobie ręce.
— Dobrego powodzenia!
— Tak, dobrego powodzenia!
Co sobotę, od czwartej do szóstej, pani Desforges, częstowała filiżanką herbaty z ciasteczkami blizkich znajomych, którzy przychodzili w odwiedziny. Zajmowała lokal trzeciego piętra na rogu ulic Rivoli i d’Alger; okna obu salonów wychodziły na ogród Tuileryjski.
Właśnie tej soboty, kiedy lokaj miał go wprowadzić do wielkiego salonu, spostrzegł Mouret z przedpokoju przez otwarte drzwi panią Desforges, przechodzącą przez mały salonik. Zatrzymała się ujrzawszy go i wszedł tamtędy oddając jej ceremonialny ukłon. Ale gdy lokaj zamknął za sobą drzwi, schwycił żywo jej rękę i ucałował ją z czułością.
— Strzeż się, mam gości, powiedziała po cichu,, wskazując na drzwi wielkiego salonu. Wyszłam po ten wachlarz, żeby go im pokazać.
Końcem wachlarza, lekko uderzyła go po twarzy. Była to brunetka, trochę za tęga, z ogromnemi zazdrośnemi oczyma. Nie wypuszczając jej ręki, spytał:
— Przyjdzie?
— Niezawodnie, odpowiedziała, obiecał mi.
Oboje mówili o baronie Hartmanie, dyrektorze Kredytu Nieruchomego. Pani Desforges, córka radcy stanu, była wdową po agencie giełdowym, który jej pozostawił majątek, zaprzeczany przez jednych a przesadzany przez drugich. Jeszcze za życia męża, jak mówiono, okazywała wdzięczność baronowi Hartmanowi, gdyż rady wielkiego finansisty, przynosiły im wielkie korzyści; później zaś po śmierci męża, stosunek ten musiał dalej istnieć, lecz zawsze z wielką oględnością i bez rozgłosu. Pani Desforges nie skompromitowała się nigdy; przyjmowano ją w wyższych sferach burżuazyi, do której z urodzenia należała. Nawet dziś, kiedy namiętność bankiera, człowieka subtelnego i sceptyka, przechodziła w proste ojcowskie przywiązanie, jeżeli sobie pozwalała mieć kochanków, których tolerował, w porywach serca i żądzach kobiecych które zaspakajała bez skrupulatnego wyboru, umiała zachować taką miarę i tak delikatny takt, że wszelkie pozory były zachowane. Nikt o jej poczciwości nie śmiał powątpiewać głośno. Spotkawszy się u wspólnych znajomych z Mouretem, z początku nienawidziła go; potem mu się oddała, jakby porwana natarczywą jego miłością. Odkąd zaczął manewrować, ażeby przez nią pozyskać barona, dała się powoli porwać prawdziwemu i głębokiemu uczuciu; kochała go z gwałtownością kobiety lat trzydziestu pięciu, chociaż się tylko do dwudziestu dziewięciu przyznawała. Rozpaczała że był od niej młodszy i truchlała z obawy, by go nieutracić.
— Czy uwiadomiony?
— Nie, sam mu pan wyjaśnisz tę rzecz, odpowiedziała, przestając mówić do niego „ty”.
Patrzyła na niego myśląc że chyba nie wie o niczem, kiedy ją chce za narzędzie użyć i wyraźnie okazuje, że go ma tylko za starego jej przyjaciela. Mouret trzymał ją wciąż za rękę i nazywał swoją dobrą Henryetą, czuła więc, że jej serce mięknie. W milczeniu wyciągnęła usta i przycisnęła je do jego ust; potem rzekła po cichu:
— Cyt! czekają na mnie. Wejdź za chwilę.
Słabe głosy dochodziły z wielkiego salonu, przygłuszone przez obicia ścian. Otworzyła drzwi pozostawiając je otwarte na oścież i podała wachlarz jednej z czterech pań, siedzących na środku pokoju.
— Proszę, oto jest, powiedziała. Szukałam go długo; moja garderobiana, nigdyby go nie znalazła.
Obracając się, dodała ze swoją wesołą miną:
— Bądź pan łaskaw wejść, panie Mouret, przez mały salonik, to będzie mniej uroczyście.
Mouret powitał damy, znane mu dobrze. Salon z meblami à la Louis XVI, krytemi brokatelą w duże bukiety, bronzy złocone i bujne krzewy, nosił na sobie cechę kobiecej tkliwości i serdeczności, pomimo wysokiego sufitu. Przez dwa okna, dawały się widzieć kasztany ogrodu Tuileryjskiego, z których wiatr październikowy liście unosił.
— Ależ to wcale nie brzydkie Chantilly, zawołała pani Bourdelais, trzymając wachlarz.
Była to mała blondynka lat trzydziestu, z delikatnym noskiem i żywem okiem; Henryety koleżanka z pensyi, która wyszła za naczelnika wydziału w ministeryum finansów. Pochodząc ze starej mieszczańskiej rodziny, prowadziła dom i wychowywała troje dzieci gorliwie, z wdziękiem i głębokiem poczuciem życia praktycznego.
— I zapłaciłaś za ten kawałek dwadzieścia pięć franków? zapytała rozpatrując każde oczko koronki. Powiadasz, że to z Luc, od robotnicy z tamtych stron? Nie, nie, to wcale nie drogie... Ależ musiałaś dać oprawić.
— Rozumie się; odpowiedziała pani Desforges; oprawa mnie kosztuje dwieście franków.
Pani Bourdelais, zaczęła się śmiać.
— Moja Henryeto, jeżeli się to nazywa kupić za bezcen... dwieście franków za tę prostą oprawę z kości słoniowej i cyfrę! i to dla kawałka koronki, na którym oszczędziłaś jakie sto sous! Taki sam wachlarz możesz wszędzie dostać za sto dwadzieścia pięć franków, w oprawie. Wymieniła sklep na ulicy Poissonnière.
Tymczasem wachlarz przechodził z rąk do rąk. Pani Guibal, zaledwie raczyła rzucić okiem. Była ona wysoka i szczupła; włosy miała rude, twarz martwą; w szarych jej oczach, chwilami pod powłoką obojętności, dawały się widzieć przebłyski strasznych żądz i samolubstwa. Nigdy jej niewidziano w towarzystwie męża, który był adwokatem, znanym w Pałacu Sprawiedliwości.
Mówiono, że pędzi życie wolne, całkiem oddane aktom i uciechom.
Zwracając wachlarz pani de Boves, szepnęła ona z niechcenia:
— Ja, odkąd żyję nawet dwóch nie kupiłam... zawsze się tego za dużo dostaje...
Hrabina odpowiedziała na to złośliwie:
— Szczęśliwaś, że masz tak grzecznego męża.
I nachylając się do córki, wysokiej panienki mającej lat dwadzieścia i pół, rzekła:
— Przyjrzyj się cyfrze, Bianko, jaka piękna robota... Ta cyfra musiała podnieść cenę oprawy.
Pani hrabina de Boves miała przeszło lat czterdzieści. Była to majestatyczna kobieta, mająca tors bogini, twarz dużą, regularną i wielkie senne oczy. Mąż jej, główny inspektor stad rządowych, zaślubił ją dla piękności. Zdawała się być zachwycona delikatnością cyfry, jakby porwana żądzą, od którego to wzruszenia wzrok jej przyćmiewał się. Nagle powiedziała:
— Panie Mouret, powiedz nam swoje zdanie: czy to drogo, dwieście franków za oprawę?
Mouret stał przed pięciu damami, uśmiechając się, że je to tak zajmuje. Wziął wachlarz i przypatrywał mu się; w chwili kiedy miał wypowiedzieć swe zdanie, lokaj oznajmiał przybycie pani Marty.
Weszła osoba chuda, brzydka, zeszpecona ospą, ale ubrana z wykwintną elegancyą. Trudno było jej wiek oznaczyć: miała lat trzydzieści pięć, lecz można było sądzić, że ma czterdzieści lub trzydzieści, według zgorączkowania nerwowego, jakiemu ulegała. Worek z ponsowej skóry miała przewieszony na prawej ręce.
— Kochana pani wybaczysz, że wchodzę z workiem, powiedziała do Henryety. Wyobraź sobie, idąc tu, wstąpiłam do Magazynu Nowości i znowu dopuściłam się niedorzecznych zbytków. Nie chciałam pozostawić tam na dole, w dorożce, żeby kto nie ukradł.
Spostrzegłszy Moureta, ciągnęła dalej śmiejąc się:
— Ach, nie miałam na celu robić panu reklamy, bom nie wiedziała, że tu jesteś. Masz pan obecnie koronki nadzwyczajnej piękności.
Ta nowa wizyta odwróciła uwagę od wachlarza, który młodzieniec położył na stole. Panie pałały teraz ciekawością ujrzenia sprawunków pani Marty. Znano jej namiętność trwonienia pieniędzy i bezsilność wobec pokusy. Była zbyt surową i moralną, by mieć kochanka, ale widok najmniejszego strzępka, natychmiast pozbawiał ją siły i woli. Ojciec jej był urzędnikiem, wyszła zaś za profesora Lyceum Bonaparte — i tak go rujnowała, że dla podwojenia pensyi (sześciu tysięcy franków), musiał biegać za prywatnemi lekcyami, bo inaczej nie podołałby wzrastającym wydatkom domowym. — Ale nie otwierała worka; ściskając go na kolanach, mówiła o córce, czternastoletniej Walentynie, największej swojej chlubie. Zarówno jak siebie tak i ją stroiła we wszelkie modne nowości, mające dla niej nie zwalczony pociąg.
— Jak panie wiecie, tej zimy ubierają suknie młodych panienek koronką, więc gdym zobaczyła bardzo ładną Valenciennes...
Zdecydowała się nakoniec odemknąć worek. Damy powyciągały szyje, lecz w tej chwili usłyszano odgłos dzwonka w przedpokoju.
— To mój mąż, powiedziała pani Marty, zmieszana, obiecał wstąpić po mnie, gdy wyjdzie z Lyceum.
Prędko zamknęła worek i mimowolnym ruchem schowała go pod fotel. Wszystkie panie roześmiały się. Wstyd jej był tego pośpiechu, więc znowu wzięła worek na kolana, tłómacząc się, że mężczyźni na tem się nie znają, nie ma zatem potrzeby im się opowiadać.
— Pan de Boves i pan de Vallagnosc, oznajmił lokaj.
Przyjście to spowodowało zadziwienie. Sama pani de Boves wcale nie liczyła na przybycie męża. Był to piękny mężczyzna z wąsami i bródką impériale, z miną wojskowego eleganta, jaką lubiono w Tuilleries.
Pocałował w rękę panią Desforges, którą znał jeszcze młodziutką w domu jej ojca; poczem usunął się, aby jego towarzysz — wysoki, dystyngowanej bladości młodzieniec, mógł z kolei powitać panią domu... Lecz zaledwie rozmowa rozpoczęła się na nowo, dały się słyszeć dwa okrzyki:
— To ty, Pawle?
— Ależ to Oktaw!
Mouret i Vallagnosc ściskali się za ręce. Teraz pani Desforges okazała zadziwienie.
— Więc się panowie znają?
— Jakto, wzrośliśmy razem w kolegium w Plassans; i tylko wypadek zrządził, żeśmy się dotąd u pani nie spotkali.
Nie wypuszczając rąk z uścisku, przeszli wśród żartów do małego saloniku, w chwili kiedy lokaj, przyniósłszy na srebrnej tacy chiński serwis do herbaty, postawił go przed panią Desforges, na stoliku, z lekką bronzową galeryjką. Damy zbliżyły się do siebie i głośniej rozmawiały, całkiem oddane krzyżującym się słowom. Pan de Boves stojąc za niemi, schylał się czasem i szepnął jaką grzeczność, z wykwintną galanteryą wyższego urzędnika. Wielki ten salon tak miły i wesoło umeblowany, ożywił się jeszcze bardziej szczebiotem tych pań, śmiechem przerywanym.
— Ach, mój kochany Paweł! powtarzał Mouret.
Usiadł obok Vallagnosc’a na kanapie. Sami będąc w głębi saloniku, czyli raczej bardzo wytwornego buduaru, z meblami krytemi jedwabną materyą koloru bouton d’Or, dalecy od obcych uszu i widząc damy tylko przez otwarte drzwi, gawędzili żartobliwie, wpatrując się w siebie, z lekka uderzając jeden drugiego po kolanie. Odżywiły się w nich wspomnienia młodości: stare kolegium w Plassans, dwa podwórza, klasy wilgotne, jadalnia, gdzie się tak dużo jadało dorsza i sypialnia, w której latały poduszki z łóżka na łóżko, skoro tylko usnął dozorca. Paweł, pochodził z rodziny z dawna zasiadającej w parlamencie i należącej do drobnej zrujnowanej i wiecznie niezadowolonej szlachty. Odznaczał się on zdolnościami; zawsze był pierwszym i stawianym za przykład przez profesora, który przepowiadał mu wielką przyszłość. Oktaw zaś, należał do ostatnich w klasie, gnił pomiędzy negusami, zadowolony i tłusty, oddając się po za murami kolegium, gwałtownym rozrywkom. Pomimo różnicy usposobień, łączyła ich ścisła koleżeńska przyjaźń: byli prawie nierozłączni, aż do egzaminów na bakałarzy, z których wywiązali się jeden z chwalą a drugi zaledwie jako tako i to po dwóch nieudanych próbach. Porwani wirem życia, spotkali się dopiero teraz, po upływie lat dziesięciu, zmienieni i podstarzali.
— Powiedże mi, odezwał się Mouret, co robisz, jakeś się pokierował?
— Wcale się nie pokierowałem.
Vallagnosc pomimo radości ze spotkania, zachował wyraz twarzy zmęczony i rozczarowany; a kiedy przyjaciel trochę zdziwiony, nalegał na niego, mówiąc:
— Musisz jednak cóś robić... Cóż ty robisz?
— Nic, odpowiedział tenże.
Oktaw się roześmiał. Nic, to nie dosyć. Słowo po słowie dowiedział się nakoniec całej historyi Pawła, historyi zwyczajnej w chłopcu bez majątku, któremu się zdaje, iż ze względu na ród, powinien się trzymać profesyj liberalnych; zagrzebuje się więc w małostkowej mierności, szczęśliwy, jeśli przynajmniej nie mrze z głodu, z pełną szufladą dyplomów. Ukończył on kursa prawne, tak jak to nakazywała tradycya familijna; potem zaś stał się ciężarem matki swej, wdowy, która i bez tego nie mogła sobie dać rady z dwiema córkami. Nakoniec wstyd go ogarnął i opuścił te trzy kobiety, pozostawiając im resztki skromnego mienia, a sam zajął podrzędne miejsce w ministeryum spraw wewnętrznych, gdzie się krył jak kret w norze.
— I cóż ty zarabiasz? spytał Mouret.
— Trzy tysiące franków.
— Ależ to nędza! O biedny mój koleżko, żal mi cię bardzo. Czy to podobna... chłopiec taki silny, który nas wszystkich walił! I dają ci tylko trzy tysiące franków, ogłupiając cię już od lat pięciu? Co za niesprawiedliwość!
Tu zrobił zwrot do siebie:
— Co do mnie, grzecznie ich pożegnałem. Wiesz na com wyszedł?
— Wiem, rzekł Vallagnosc. Mówiono mi, że prowadzisz handel. To twój, ten wielki sklep na placu Gaillon, nieprawda?
— Tak jest. Perkaliki, mój koleżko!
Mouret podniósł głowę i znowu uderzył go po kolanie, wesoło, z miną tęgiego zucha, nie wstydzącego się swego rzemiosła, rzekł:
— Perkaliki, tak... tak! Musisz pamiętać, że mi się z nauką nie wiodło... Chociaż nie miałem siebie przez to za głupszego od innych. Gdym zdobył bakaloreat, dla zadośćuczynienia mojej rodzinie, mogłem z łatwością zostać adwokatem lub doktorem, jak inni koledzy; lecz obawiałem się tych profesyj, spotykając tylu z nich bez sposobu do życia. Wówczas to porzuciłem do dyabła oślą skórę, wierzaj mi, że bez żalu i rzuciłem się do handlu.
Vallagnosc uśmiechnął się z zakłopotaną miną i wybąkał:
— Twój dyplom bakalarski na mało ci się pewno przydał, przy sprzedawaniu płótna.
— Nie dbam o to, odpowiedział Mouret wesoło, byleby tylko nie zawadzał, to już dosyć. A wiem dobrze, że skoro się ma tę kulę u nogi, trudno jej się pozbyć. Idzie się z nią przez życie powoli jak żółw; podczas gdy inni, mający wolne nogi, lecą jak na skrzydłach.
Zauważywszy, że sprawia przykrość przyjacielowi, wziął go za rękę i mówił dalej
— Wierzaj mi, że cię nie chcę zasmucać; ale przyznaj, że twoje dyplomy nie zadowolniły żadnej z twych potrzeb... Wiesz ty, że mój starszy subiekt, z oddziału jedwabnych materyj, zarobił w tym roku dwanaście tysięcy franków! Tak, chłopiec to z bardzo trzeźwą głową, który ograniczył się na ortografii i czterech działaniach. Zwyczajni subiekci zarabiają po trzy tysiące franków, więcej od ciebie, a ich edukacya nie kosztowała tyle co twoja; nie byli puszczeni w świat z obietnicą na piśmie, że go podbiją. Nie przeczę, że zarabianie pieniędzy nie stanowi jeszcze wszystkiego... Jednak z pomiędzy uzbrojonych w naukę biedaków, którzy się pchają do profesyj liberalnych, nie jedząc do syta, a ludźmi praktycznymi, przygotowanymi do życia, znającymi do gruntu swe rzemiosło, wybieram bez wahania tych ostatnich, bo według mnie, są to zuchy, którzy doskonale pojęli ducha czasu. Głos mu się ożywił, stawał się coraz wymowniejszy. Henryeta nalewając herbatę, obróciła głowę; gdy spostrzegł, że się uśmiecha w głębi salonu i zauważył, że dwie inne panie przysłuchują się, sam zaczął żartować ze swych frazesów.
— Słowem, mój koleżko, każdy poczynający dziś od perkaliku, pachnie milionerem.
Vallagnosc rozłożył się wygodnie na kanapie. Przymrużył oczy, przybierając minę zmęczoną i wzgardliwą, w której widać było pewną przesadę obok rzeczywistego wyczerpania rasy.
— Ba! powiedział, życie nie jest warte tylu zabiegów. Nie ma w niem nic zabawnego.
Ponieważ oburzony Mouret patrzył na niego z głębokiem zdziwieniem, dodał:
— Może się stać wszystko, albo nic. Więc na jedno wychodzi: czekać z założonemi rękami.
Wyspowiadał się ze swego pesymizmu, z mierności i niepowodzeń swego życia. Chwilowo marzyłem o literaturze, lecz ze stosunku z poetami, pozostała mi jakaś ogólna rozpacz. Zawsze spostrzegałem w końcu bezużyteczność wysiłków, nudę powodowaną czczą i jednostajną egzystencyą i ostateczną głupotę ludzką. Uciechy, zawodzą i nawet w czynieniu źle nie ma się przyjemności.
— Powiedz mi, czy ty się bawisz? zapytał nakoniec.
Mouret osłupiał z oburzenia i wykrzyknął:
— Jakto, czy się bawię? Cóż ty wygadujesz? Jużeś do tego doszedł, mój kochany? Ależ naturalnie że się bawię, nawet kiedy mi się nie wiedzie, bo wówczas się wściekam na ten stan rzeczy. Ja bo należę do namiętnych, nie biorę życia ze spokojnej strony i to mnie może do niego przywiązuje.
Rzuciwszy okiem na salon, zniżył głos:
— Niektóre kobiety dały mi się we znaki, przyznaję, ale jak mi która wpadnie w ręce, to ją trzymam do dyabła i nie zawsze doznaję zawodu... wierzaj mi, że potrafię korzystać. Zresztą, kobiety nie stanowią wszystkiego, bądź co bądź, kpię sobie z nich... Główna rzecz: chcieć, działać, stwarzać... Masz ideę, walczysz o nią, młotem wbijasz ją ludziom w głowy, widzisz jak rośnie, zwycięża... O, tak mój przyjacielu — ja się bawię!
Cała radość przywiązania do czynu, cała wesołość istnienia, dźwięczała w tych słowach. Powtórzył raz jeszcze, że jest dziecięciem swego wieku... Prawdziwie, rzekł, trzeba być źle zbudowanym, mieć mózg i członki w stanie chorobliwym, żeby się usuwać od działalności, w czasie kiedy jest tak wiele do zrobienia, kiedy cała społeczność dąży do urządzenia przyszłości szczęśliwszej. Wyśmiewał zrozpaczonych, przesyconych, pesymistów, wszystkich chorujących na nasze początkujące nauki; przybierających płaczliwe miny poetów lub zarozumiałych sceptyków, pośród ogromnego warsztatu tegoczesnego. Piękna rola, właściwa i inteligentna: poziewać z nudów wobec ludzi, którzy pracują.
— Jednakże to moja jedyna przyjemność, poziewać wobec wszystkich, powiedział Vallagnosc uśmiechając się, ze swym chłodnym wyrazem twarzy.
W mgnieniu oka gwałtowność Moureta uśmierzyła się; stał się nanowo serdecznym:
— Ach, kochany Paweł, zawsze ten sam, zawsze paradoksalny. Ależ nie spotkaliśmy się na to, żeby się kłócić: każdy na szczęście, ma swoje wyobrażenia. Muszę ci jednak pokazać moją maszynę w ruchu; zobaczysz, że to nie taka głupia rzecz. Powiedzże mi teraz, co słychać o twojej rodzinie. Mam nadzieję, że matka i siostry zdrowe? Czy prawda, że przed rokiem miałeś się ożenić w Plassans?
Gwałtowne poruszenie Vallagnosc’a, powstrzymało go; i ponieważ rozglądał się on niespokojnie po salonie, Mouret odwrócił się także i spostrzegł, że panna de Boves, nie spuszczała ich z oczu. Wysoka i tęga, Bianka podobną była do matki, tylko że jej twarz już się rozlewała, grube rysy rozdymały się, brzydła od tycia. Paweł na dyskretne pytanie, odpowiedział:
— Nie ma jeszcze nic stanowczego i może nic z tego nie będzie. Poznałem pewną młodą osobę u pani Desforges, gdziem często bywał przeszłej zimy, lecz obecnie rzadko się tam zjawiam i dla tego dotąd nie spotkałem się z tobą. Teraz państwo de Boves przyjmują mnie u siebie; najbardziej lubię ojca, człowieka bardzo miłego, starego hulakę, który pobiera emeryturę z administracyi. Zresztą nie mają żadnego majątku, pani de Boves, prócz piękności Junony, nie przyniosła nic w posagu mężowi. Rodzina ta żyje ubogo, z ostatniego folwarku zahypotekowanego. Na szczęście, do szczupłych z niego dochodów, przybyło dziewięć tysięcy franków, pobieranych przez pana hrabiego, jako głównego inspektora stad. Obie panie: matka i córka, strasznie są krępowane w wydatkach przez ojca, oddającego się miłostkom po za domem; czasami zmuszone bywają same przerabiać sobie suknie.
— A więc, cóż ci potem? — spytał naiwnie Mouret.
— Trzebaż raz skończyć, — odpowiedział Vallagnosc, poruszeniem powiek, wyrażając zmęczenie.
— Przytem są nadzieje, czekamy na łaski jakiejś ciotki.
Jednakże Mouret, który wciąż przyglądał się panu de Boves, siedzącemu obok pani Guibal, z miną człowieka w czułych zalotach, odwrócił się do kolegi i mrugnął tak znacząco, że ten powiedział:
— Nie, nie ta... jak dotąd przynajmniej. Na nieszczęście służba powołuje go na cztery rogi Francyi, na stacye ogierów i dla tego ma pozory, do ciągłego znikania... W przeszłym miesiącu, kiedy żona pewną była, że jest w Perpignan, on tymczasem mieszkał w hotelu z nauczycielką muzyki, w głębi jakiejś oddalonej dzielnicy.
Przez chwilę trwało milczenie. Potem młodzieniec, który zaczął także śledzić umizgi hrabiego do pani Guibal, rzekł po cichu:
— Daję słowo, że masz racyę: tem więcej, że jak powiadają, ta dama wcale nie jest srogą. Słychać o niej śmieszną historyę z oficerem. Ale patrzno, jak komiczna z niego figura, stara się ją magnetyzować z pod oka. To stara Francya, mój kochany! Uwielbiam tego człowieka i będzie mógł śmiało powiedzieć, że jedynie dla niego, jestem gotów ożenić się z jego córką.
Mouret śmiał się, tak go to wszystko bawiło. Wypytywał znowu Vallagnosc’a i gdy się dowiedział, że pierwsza myśl ożenienia go z Bianką, pochodziła od pani Desforges, historya ta jeszcze więcej mu się podobała. Tej dobrej Henryecie sprawiało to przyjemność, jako wdowie kojarzyć z sobą młodzież, a to do takiego stopnia, że wydawszy za mąż pannę, pozwalała ojcu jej wybrać kochankę z pośród swych przyjaciółek. Lecz przytem pozory przyzwoitości były tak dalece przestrzegane, że świat nie mógł upatrywać skandalu. Mouret kochał ją, ale jako człowiek czynny i ruchliwy, przyzwyczajony obliczać swe czułości, zapominał wszelkich rachub dedukcyi i miał dla niej przyjaźń koleżeńską.
Właśnie zjawiła się na progu saloniku a za nią szedł starzec, mający około lat sześćdziesięciu, którego wejścia nie spostrzegli dwaj przyjaciele. Panie podnosiły niekiedy głosy, zmieszane z brzękiem łyżeczek w chińskich filiżankach; słychać też było czasami pośród krótkiego milczenia stuknięcie filiżanki zbyt mocno postawionej na marmurowym stoliczku. Niespodzianie promienie zachodzącego słońca, które się ukazało z pod czarnej chmury, ozłociły szczyty kasztanów w ogrodzie i wpadły przez okno w postaci pyłku czerwonego złota, od światła którego, płonęły brokatela i bronzy u mebli.
— Tędy, kochany baronie — mówiła pani Desforges. — Przedstawiam ci pana Oktawa Moureta, który gorąco pragnie wynurzyć baronowi głębokie swoje uwielbienie.
Zwracając się do Oktawa, dodała:
— Pan baron Hartmann.
Na ustach starca dawał się widzieć lekki i znaczący uśmiech. Był to człowiek mały i krzepki, z dużą głową alzacką: mięsistą jego twarz rozjaśniał płomień inteligencyi, za najmniejszem poruszeniem ust i mrugnięciem powiek. Od dwóch tygodni opierał się życzeniom Henryety, proszącej go o to widzenie, nie przez silną zazdrość, bo jako człowiek rozumny, zrezygnował się na rolę ojca, ale Henryeta zaznajamiała go z trzecim już przyjacielem, lękał się więc trochę śmieszności. — Z tej to przyczyny zbliżył się do Oktawa z dyskretnym uśmiechem bogatego opiekuna, który chociaż uprzejmy w obejściu, nie da się wystrychnąć na dudka.
Mouret z prowansalskim entuzyazmem zawołał:
— Ach! panie, jakże zdumiewającą była ostatnia operacya Kredytu Nieruchomego! Szanowny pan nie uwierzy, jak szczęśliwy jestem, że mogę mu uścisnąć rękę.
— Pan jesteś zbyt łaskaw... zbyt łaskaw — powtarzał baron, uśmiechając się ciągle.
Henryeta przyglądała mu się swem jasnem okiem, bynajmniej niezakłopotana. Stała pomiędzy nimi, podnosiła swą ładną główkę i przechodziła od jednego do drugiego. Ślicznie wyglądała w koronkowej sukni, odsłaniającej delikatną szyję i ramiona. Nakoniec rzekła:
— Odchodzę, żebyście panowie swobodnie rozmawiali. — Zwróciwszy się zaś do stojącego wciąż Pawła dodała: — Wypijesz pan filiżankę herbaty, panie de Vallagnosc?
— Chętnie, dziękuję pani.
Oboje powrócili do salonu.
Skoro baron Hartmann usiadł, Mouret na nowo zajął swoje miejsce na kanapie i powtórzył pochwały, oddawane operacyom Kredytu Nieruchomego. Potem przystąpił do przedmiotu, o który mu w głębi serca najbardziej chodziło, to jest do przedłużenia ulicy Reaumur, gdzie miała powstać nowa sekcya dzielnicy pod nazwą ulicy Dziesiątego Grudnia, pomiędzy Placem Giełdy i Placem Opery. Pożytek publiczny tej nowej sekcyi pozyskał zatwierdzenie od półtora roku i sąd przysięgłych do oznaczenia wynagrodzeń za wywłaszczenia był zanominowany. Cała dzielnica była rozgorączkowaną, z powodu zamierzonego przebicia ulicy, wyczekiwała rozpoczęcia robót, interesowała się skazanemi na zagładę domami. Mouret blisko od trzech lat, wyglądał tych robót: najpierw w przewidywaniu większego ruchu w interesach, a potem dla powiększenia swych składów, które to ambitne marzenie przybrało tak wielkie rozmiary, że nieśmiał się z niem odzywać głośno. Ponieważ ulica Dziesiątego Grudnia miała przeciąć ulicę Choiseul i Michodière, widział już jak „Bonheur dee Dames“ zajmie cały grunt okolony temi ulicami i ulicę Neuve-Saint-Augustin; projektował fasadę pałacową, wychodzącą na nową ulicę a siebie władcą górującym nad zawojowanem miastem. Ztąd tak gorąco zapragnął poznać barona Hartmanna, dowiedziawszy się, że Kredyt Nieruchomy, skutkiem umowy zawartej z administracyą, podjął się przeciąć i przeprowadzić ulicę Dziesiątego Grudnia, pod warunkiem, że mu oddane będą na własność grunta pobrzeżne ulicy.
Udając naiwność powtarzał:
— Doprawdy, oddacie im panowie ulicę gotową, z kanalizacyą, chodnikami i gazem. A czy wartość gruntów nadbrzeżnych, pokryje wszystkie wasze koszta? Ciekawa rzecz! ciekawa!
Nakoniec przystąpił do najdrażliwszego przedmiotu: dowiedział się on, że Kredyt Nieruchomy, potajemnie skupował domy; sąsiadując z Magazynem Nowości, nietylko te co miały paść pod oskardami robotników, lecz i inne, które miały pozostać nienaruszone. Odgadywał on w tem projekt jakiegoś zakładu i truchlał o wymarzone rozszerzenie swego magazynu. Ogarniała go trwoga, że się może potknie o jakie potężne towarzystwo, władające nieruchomościami, których niezawodnie ustąpić nie zechce. Właśnie ta obawa skłaniała go do śpiesznego zawiązania stosunków z baronem, a kobieta miała być pomiędzy nimi łącznikiem, gdyż ona związuje najściślej ludzi obdarzonych romansową naturą. Wprawdzie mógłby się zobaczyć z tym finansistą w jego gabinecie, żeby się dokładnie rozmówić o grubym interesie, jaki mu chciał zaproponować, ale się czuł silniejszym u Henryety, wiedział o ile wspólne posiadanie kobiety zbliża i roztkliwia. Powodzenie zdawało mu się pewne, jeżeli się znajdować będą u niej, owiani jej ulubioną atmosferą, blisko tej, która ich zawsze, przekonać potrafi, mocą swego uśmiechu.
— Czyście panowie nie zakupili domu, dawniej Duvillard’ów, tej starej rudery, w mojem sąsiedztwie? — zapytał wreszcie niespodzianie.
Baron Hartmann wahał się chwilkę, potem zaprzeczył. Ale Mouret patrząc mu w oczy, roześmiał się i od tej chwili odgrywał rolę dobrego chłopca, otwartego i łatwego do interesów.
— Kiedy niespodzianie mam zaszczyt widzieć tu pana barona, muszę mu się wyspowiadać — rzekł: — O, ja nie będę żądał w zamian pańskich tajemnic: zwierzę się tylko z mojemi w tem przekonaniu, że nie mógłbym ich oddać w pewniejsze ręce... Zresztą potrzebną mi jest pańska rada; przez nieśmiałość tylko nie przyszedłem dotąd prosić o nią pana barona.
Rzeczywiście wyspowiadał się: opowiedział wstęp do swojej karyery, nie skrywał nawet kryzysu finansowego, przez jaki przechodził wśród swych tryumfów. Wszystko opisał: stopniowy rozrost handlu, zyski ciągle wkładane w interes, sumy wniesione przez podwładnych, zachwianie egzystencyi za każdą większą wyprzedażą, z powodu, że cały kapitał stawiał na jedną kartę.
— Jednakże nie żądałbym pieniędzy — dodał — gdyż fanatycznie wierzę w moją klientelę, ambicya moja wyżej sięga: oto zaproponuję panu baronowi stowarzyszenie, w któremby Kredyt Nieruchomy postawił kolosalny gmach, o jakim marzę, ja zaś z mej strony ofiarowałbym swój geniusz komercyjny i kapitał już wytworzonego handlu. Obliczylibyśmy dochody i realizacya, o ile się zdaje, byłaby bardzo łatwą.
— Jakiż użytek panowie zrobicie z tych gruntów i nieruchomości? — pytał nalegająco. — Musicie mieć jakieś plany; ale jestem pewien, że mój lepszy... Pomyśl pan o tem. Budujemy na tych gruntach galeryę bazarową, burzymy lub pozostawiamy nieruchomości i otwieramy sklepy najobszerniejsze w całym Paryżu, słowem bazar, który nam miliony przyniesie.
Następujący okrzyk wyrwał mu się potem z serca:
— Ach! gdybym ja się mógł obejść bez panów! Ale wy teraz trzymacie wszystko w swem ręku. Prócz tego, nie miałbym potrzebnego kapitału... Musimy się porozumieć, inaczej byłoby to zabójstwem!
Baron Hartmann odrzekł:
— Jakiś pan gorący! Co za wyobraźnia!
Kiwał głową, uśmiechał się, nie myśląc się odpłacić zwierzeniem za zwierzenie. Kredyt Nieruchomy miał w projekcie, wybudowanie na ulicy Dziesiątego Grudnia hotelu, współzawodniczącego z Grand Hotelem; miał to być zakład wspaniały, który dzięki położeniu w centrum miasta, przyciągałby cudzoziemców. Zresztą, ponieważ miał zajmować tylko pobrzeżne grunta, baron mógł zgodzić się na pomysł Moureta i wejść z nim w układy co do reszty domów na placu i tak jeszcze ogromnym. Ale już był wziął w opiekę dwóch przyjaciół Henryety i zaczynała mu się przykrzyć rola wspaniałomyślnego protektora.
Przytem pomimo silnego pociągu do energicznej działalności, skutkiem której otwierał swą kasę wszystkim młodzieńcom inteligentnym i rzutkim, komercyjny geniusz Moureta raczej go zdumiewał, aniżeli budził w nim sympatyę. Może ten olbrzymi magazyn był przedsiębiorstwem oparłem na fantazyi i nierozwadze? Może tak nadzwyczajne rozwinięcie handlu nowości, grozi ruiną? Słowem, przejęty niedowierzaniem, odmówił.
— Zapewne, pomysł ten może być dobry... tylko że... nie ma realnych podstaw. Zkądże pan weźmiesz klientelę, dla zapełnienia takiej katedry?
Mouret patrzał na niego przez chwilę w milczeniu, jak gdyby osłupiał po tej odmowie. Czy podobna, człowiek z takim węchem, czujący pieniądze w najskrytszych głębiach? Nagle, ruchem wielkiego mówcy, wskazał na damy siedzące w salonie, wołając:
— Oto moja klientela!
Słońce traciło już swe blaski, pył z czerwonego złota obrócił się w blade światło, zamierające w jedwabnem obiciu ścian i mebli. Ten zapadający zmrok, napełniał salon serdecznem jakiemś ciepłem. Podczas gdy p. de Boves i Paweł de Vallagnosc rozmawiali przy jednem z okien, wpatrzeni w rozległy ogród, panie skupiły się na środku pokoju, robiąc ze swych spódnic ciasne koło, z którego wydobywały się szeptane wyrazy, pytania i odpowiedzi ogniste, zdradzające namiętność kobiety do wydatków i gałganków. Rozmawiały o strojach; pani de Boves opisywała toaletę balową.
— Spód jedwabny, koloru popielatego, a na nim falbany ze starych koronek d’Alençon, szerokie na trzydzieści centymetrów.
— Czy podobna! — przerwała pani Marty. — Istnieją więc tak szczęśliwe kobiety?
Baron Hartmann, który powiódł okiem w ślad za ruchem ręki Moureta, przyglądał się tym paniom przez drzwi otwarte na oścież. Przysłuchiwał im się jednem uchem, podczas gdy młodzieniec rozogniony chęcią przekonania, stał się jeszcze bardziej otwartym, tłómaczył mechanizm nowego handlu nowościami.
— Handel ten obecnie oparty jest na ustawicznem i szybkiem odnawianiu kapitału, który trzeba kłaść w towary, jak najczęściej w ciągu roku. Mój kapitał, naprzykład, wynoszący tylko pięć kroć sto tysięcy franków, cztery razy został obrócony i wyprodukował dwa miliony obrotu. Zresztą, choćby się obrócił jeszcze dwa razy więcej, to tylko drobnostka, rzekł, bo jestem pewien, że na niektórych artykułach, obrócę kapitałem piętnaście i dwadzieścia razy. — Czy pan baron zrozumiał, że cały mechanizm na tem polega? To bardzo prosta myśl, ale trzeba było na nią trafić. Nie potrzebujemy wielkich kapitałów nakładowych, głównie o to idzie, żeby się jak najprędzej pozbyć kupionych towarów i zastąpić je innemi, bo za każdym razem kapitał przynosi odpowiedni procent. W ten sposób możemy się zadawalniać bardzo małemi odsetkami. Ponieważ ogólny nakład wynosi olbrzymią sumę szesnaście od sta, a my nie liczymy na przedmiotach więcej niż dwadzieścia procent zysku, jest zatem korzyści najwyżej cztery procent, ale w końcu uczyni to miliony, jeżeli będzie się operowało znaczną ilością towarów, ciągle odnawianych... Wszakże pan baron rozumie... nic prostszego...
Baron znowu kiwał głową. On, który przystawał niegdyś na kombinacye najzuchwalsze i którego dowody odwagi z czasów oświetlania Paryża gazem przytaczano dotąd jeszcze, trwał ciągle w niepokoju i uporze.
— Rozumiem, sprzedajesz pan tanio — powiedział — żeby sprzedać dużo; a sprzedajesz dużo, bo sprzedajesz tanio... Tylko idzie o to, żeby sprzedawać... więc raz jeszcze zapytam: komu sprzedawać będziesz? Jakiemi środkami spodziewasz się pan podtrzymywać taką kolosalną sprzedaż?
Nagły wybuch głosu wydobywającego się z salonu, przeszkodził objaśnieniom Moureta. To pani Guibal wolałaby falbany z koronek d’Alençon ułożone w kształcie fartuszka.
— Ależ moja droga — mówiła pani de Boves — fartuszek także jest niemi przykryty. Nigdy w życiu nie widziałam nic tak wspaniałego!
— Podsuwasz mi dobrą myśl — odezwała się pani Desforges — już mam kilka kawałków d’Alençon... Muszę dokupić, żeby mieć cały garnitur.
Głosy przycichły, wydając tylko szepty, pełne pieszczoty, rozkoszy, uniesień. Cyfry brzmiały, żądze wzmagały się i panie całemi garściami nabywały koronki.
Gdy się nareszcie Mouretowi udało przemówić, rzekł:
— Kto umie sprzedawać, ten sprzedaje co chce! W tem nasz tryumf!
Z werwą południowca, w ognistych i plastycznych słowach, przedstawił następnie obraz nowego handlu. Zaczął od dowodzenia, że wielką jest potęgą, gromadzenie towarów w jednym punkcie, gdyż się nawzajem podpierają i wartość swoją podnoszą. W ten sposób nigdy nie ma braku; zawsze są na zawołanie przedmioty odpowiednie do pory; klientka przechodzi z kantoru do kantoru: tu kupuje materye, tam nici, tam znów okrycie, ubiera się: napotyka rzeczy, których nie szukała, ulega pokusie na widok przedmiotów ładnych i zbytecznych... Potem wychwalał oznaczenie ceny w zrozumiałych cyfrach. Z tego wynalazku zrodził się wielki przewrót w handlu nowościami. Handel starej daty, kramarski dlatego dogorywa, że nie może wytrzymać konkurencyi wywołanej przez markę ceny. Obecnie konkurencya odbywa się w oczach publiczności; przechadzka koło wystaw stanowi o wysokości cen, bo każdy sklep je obniża i zadawalnia się jak najmniejszym procentem. Nie ma oszustwa, ani wielkich zysków obliczanych jak dawniej na sprzedaniu jakiego materyału dwa razy drożej niż wart był, są to operacye zwyczajne, procent jednakowo pobierany na każdym przedmiocie. Kapitał włożony w dobrze funkcyonującą sprzedaż, czyni ją tem szerszą, że się odbywa jawnie. Nie jestże to cudowny pomysł? Zrobił on przewrót w handlu i przeistacza Paryż, bo złożony z ciała i krwi kobiety.
— Mając kobietę, drwię sobie z reszty! — zawołał z naiwną otwartością, pod wpływem namiętnego uniesienia.
Ten wykrzyknik widocznie zachwiał barona. Uśmiechając się już bez ironii, przyglądał się młodzieńcowi, który zwolna pociągnął go siłą przekonania i zaczął w nim nawet budzić sympatyę.
— Ciszej! — szepnął po ojcowsku — gotowe pana usłyszeć.
Ale te panie mówiły wszystkie razem i z takim zapałem, że nawet jedna drugiej nie słuchały, pani de Boves kończyła opis toalety wieczorowej: tunika z popielatej materyi, drapowana i podpinana kokardami z koronki; stanik mocno wycięty a na ramionach także kokardy koronkowe.
— Zobaczycie panie — mówiła — robią mi taki stanik z atlasu...
— A ja — przerwała pani Bourdelais — chciałam z aksamitu...
— Po czemu materye? — zapytała pani Marty.
Odtąd wszystkie głosy odzywały się razem, pani Guibal, Henryeta, Bianka nawet targowały, kupowały, krajały. Było to rabowanie materyj, grabienie magazynu, żądza przepychu objawiająca się w toaletach pobudzających do zazdrości i do marzeń. Tyle szczęścia dawały im te gałganki, że się w nich pogrążały, jak w ciepłem powietrzu potrzebnem do ich życia.
Mouret rzucił okiem na salon i w kilku frazesach, wyszeptanych do ucha baronowi, jak gdyby robił mu zwierzenia miłosne, zdarzające się niekiedy pomiędzy mężczyznami, kończył tłómaczyć mechanizm wielkiego handlu nowożytnego. Wtedy po nad faktami, które już przytoczył, na szczycie, zjawiło się wyzyskiwanie kobiety. Wszystko do tego dąży: kapitał ciągle odnawiany, system gromadzenia towarów, taniość przyciągająca, marka w zrozumiałych cyfrach, która budzi zaufanie. O kobietę współzawodniczą magazyny swoją konkurencyą, kobietę łowią w sidła wyprzedażami, odurzywszy ją wpierwej świetną wystawą. Rozbudzają w jej ciele nowe żądze, wystawiają na ogromną pokusę, której fatalistycznie ulega; zaczyna od sprawunków koniecznych dla starannej gospodyni, potem ją ogarnia szalony pociąg do przepychu, nareszcie całkiem ją pożera. Powiększając w dziesięćkroć sprzedaż, uprzystępniając zbytek, podniecają dzisiejsi kupcy do wydatków, wyniszczają rodziny, obmyślają mody szalone i coraz droższe. U nich kobieta wprawdzie jest królową, otoczoną pochlebcami którzy dogadzają wszelkim jej słabościom, otaczają względami; ale panuje ona jako królowa rozkochana, którą podwładni frymarczą i która opłaca kroplą krwi, każdą swą zachciankę. Nawet pod wdziękiem miłosnej natury Mouret zdradzał nizkie uczucia żyda, sprzedającego kobietę na funty. Wznosił jej świątynię, kazał jej palić kadzidła całej rzeszy subiektów, stwarzał rytuał nowej religii, myślał tylko o niej, bezustanku starał się o nowe dla niej pokusy, a gdy wypróżnił jej kieszeń i rozdrażnił nerwy, pełen był tajonej wzgardy, właściwej mężczyźnie, gdy kobieta jest tak niedorzeczną, że mu się odda.
— Posiądź pan kobietę — rzekł do barona, śmiejąc się zuchwale, — a sprzedasz świat cały.
Baron zrozumiał go teraz; wystarczyło kilka frazesów: resztę zaś odgadywał. To wyzyskiwanie kobiet, rozogniało go i odezwał się w nim dawny hulaka. Pomrugiwał znacząco oczami i z uwielbieniem zaczął spoglądać na twórcę tej maszyny do pochłaniania kobiet. Doznał pewnego wrażenia, ale doświadczenie życia natchnęło go słowy, które już wypowiedział Bourdoncle.
— Zobaczysz pan, że się odpłacą.
Mouret wzruszył tylko ramionami z piorunującą pogardą:
— Wszystkie do mnie należą, są moją własnością — rzekł — ja zaś nie oddaję się żadnej. Gdy wyciągnę z nich majątek i rozkosz, rzucę je w kąt, dla tych, co będą jeszcze mogli czerpać z nich życie!
Była to wyrozumowana wzgarda południowca i spekulanta.
W końcu zapytał:
— Cóż, kochany panie, zwiążesz się ze mną? Czy interes tyczący się gruntów zdaje ci się możliwy?
Baron nawpół zwalczony, niechciał się jeszcze zobowiązywać. Pomimo uroku Moureta coraz trudniej mu było powziąść postanowienie. Właśnie miał dać wymijającą odpowiedź, kiedy nalegające wołania pań, uwolniło go od niej. Wśród wybuchów śmiechu odzywały się głosy:
— Panie Mouret! Panie Mouret!
Nierad z tej przerwy, udawał że nie słyszy, ale pani de Boves, stojąca już od niejakiej chwili, zbliżyła się aż do drzwi od saloniku, mówiąc:
— Wzywają tu pana, panie Mouret... To nie bardzo grzecznie, chować się po kątach i rozprawiać o interesach.
Wtenczas zdecydował się, udając takie rozradowanie, upojenie, że się baron wydziwić nie mógł. Obaj podnieśli się i przeszli do salonu.
— Ależ ja jestem na usługi pań, rzekł, wchodząc z uśmiechem na ustach.
Przyjęto go z okrzykami tryumfu. Musiał zbliżyć się jeszcze bardziej: panie zrobiły mu pomiędzy sobą miejsce. Słońce tylko co zaszło po za drzewa ogrodu, zmrok zapadał, cień powoli ogarniał obszerny pokój. Była to tak zwana szara godzina, chwila cicha i błoga w mieszkaniach paryzkich, kiedy światło dzienne znika, a lamp służba jeszcze nie rozpaliła. Panowie de Boves i Vallagnosc, stojący ciągle przy oknie, rzucali sobą cień na dywan; pan Marty, który wszedł z cicha przed chwilą, stał nieruchomo, a światło wdzierające się jeszcze przez drugie okno, padało na jego nędzny profil, tużurek wytarty ale czysty i profesorską bladą twarz. Rozmowa pań o strojach, wzburzyła go do reszty.
— Czy ta wyprzedaż z pewnością odbędzie się w poniedziałek? Zapytała właśnie pani Marty.
— Tak pani, — odrzekł Mouret, śpiewnym aktorskim głosem, jakim zwykle przemawiał do kobiet.
Tu odezwała się Henryeta:
— Rozumie się, że wszystkie pójdziemy. Podobno przygotowujesz pan cuda...
— O, cuda... — szepnął z udaną skromnością — staram się tylko zasłużyć na pań zadowolenie.
Ale one zaczęły go zarzucać pytaniami. Pani Bourdelais, pani Guibal, nawet Bianka, chciały się czegoś więcej dowiedzieć.
— Prosimy o szczegóły, powtórzyła nalegająco pani de Boves. Pan nas skazujesz na śmiertelne męki.
Otoczyły go wszystkie. Wtem Henryeta przypomniała sobie, że nie pił jeszcze herbaty. Ogólne było zmartwienie i cztery damy zaczęły mu usługiwać, byleby im odpowiedział później. Henryeta nalewała, pani Marty trzymała filiżankę, podczas gdy pani de Boves i pani Bourdelais współubiegały się o zaszczyt włożenia cukru. — Gdy nie chciał usiąść, tylko stojąc pomiędzy niemi, zaczął pić powoli, wszystkie zbliżyły się i zamknęły go w ciasnem kole swych sukien. Z głową do góry podniesioną, z okiem błyszczącem, uśmiechały się do niego.
— Cóż to za materya Paris Bonheur, o której wszystkie pisma głoszą? niecierpliwie zapytała pani Marty.
— O, to coś niezwykłego: faille gros grain miękka... zobaczycie ją panie... ale tylko u nas, bośmy ją kupili na wyłączną własność.
— Doprawdy? Piękna materya — po pięć franków i sześćdziesiąt centymów, zawołała pani Bourdelais z zapałem. To nie do uwierzenia!
Ta materya, odkąd ją zaczęto reklamować, zajmowała dużo miejsca w ich codziennem życiu. Mówiły o niej i oczekiwały jej, dręczone żądzą i powątpiewaniem. Pod ciekawą gadatliwością, jaką zamęczały Moureta, przebijał się ich temperament, jako kupujących: pani Marty, przejęta szałem do wydatków, brała wszystko w Magazynie Nowości bez wyboru, co tylko zobaczyła na wystawie, pani Gluibal przechadzała się tam godzinami nic nie kupując, poprzestając na rozkosznem uraczeniu oczu. Pani de Boves, której niedostawało pieniędzy, ciągle dręczona jaką żądzą, przechodzącą jej środki, miała żal do towarów, których nie mogła zabrać; pani Bourdelais, rozsądna i praktyczna mieszczka, chodziła tylko na wyprzedaże i tak umiejętnie korzystała z wielkich magazynów, jako dobra gospodyni i wolna od gorączki, że umiała zawsze na swych sprawunkach, poczynić znaczne oszczędności; nareszcie Henryeta, wielka elegantka, kupowała tam tylko niektóre przedmioty... jako to: rękawiczki, pończosznicze wyroby i grubszą bieliznę.
— Mamy jeszcze inne towary, zadziwiająco tanie i piękne, mówił dalej Mouret swym śpiewnym głosem. Zalecam paniom, nasze Cuir-d’Or, materyę z niezrównanym połyskiem. Między materyami fantazyjnemi, są prześliczne desenie, wybrane z pośród tysiąca przez naszego komisanta; co się zaś tycze aksamitu, znajdziecie panie najbogatszy zbiór cieni. Uprzedzam, że będą nosić dużo sukna tego roku. Zobaczycie panie nasze matelassés, nasze szewioty.
Już mu nie przerywały, cisnęły się tylko bardziej, z ustami nawpół otwartemi do niepewnego uśmiechu, z twarzą przybliżoną, wyciągniętą, jakby oddawały całą swą istotę kusicielowi. Oczy im bladły, lekki dreszcz przechodził po karkach. On zaś zachowywał spokój zwycięzcy, pośród odurzających woni, jakie się z ich włosów wydobywały. Pomiędzy frazesami, popijał zwolna herbatę, której zapach zagłuszał inne silniejsze wonie, przypominające dzikie zwierzęta. Baron Hartmann nie spuszczający go z oczu, podziwiał go coraz bardziej, widząc do jakiego stopnia ten kusiciel, panuje nad sobą, i jak silny jest, kiedy tak igra z kobietą, nieulegając upajającym jej wdziękom.
— Więc będą nosić sukno? odezwała się znów pani Marty, a zniszczona jej twarz, wypiękniała pod wpływem namiętności do strojów. Muszę to zobaczyć...
Pani Bourdelais, której oko pozostało jasnem i spokojnem, rzekła:
— Wszakże resztki wyprzedane będą we czwartek u pana? Zaczekam, bo muszę dziatwę moją przyodziać.
Zwróciwszy potem, delikatną blond główkę do gospodyni, zapytała:
— Ty się zawsze ubierasz u Sauveur?
— Tak, — odrzekła Henryeta — Sauveur jest bardzo droga, ale ona jedna w Paryżu potrafi zrobić stanik. Zresztą cokolwiekbądź mówi pan Mouret, u niej desenie są najładniejsze i nie spotyka się takich gdzieindziej, a nie lubię widzieć na każdej kobiecie takiej sukni, jak moja.
Mouret z początku uśmiechał się dyskretnie, potem dał do zrozumienia, że pani Sauveur u niego kupuje materyały, nie przeczę rzekł, że może brać niektóre desenie wprost od fabrykantów, zabezpieczając sobie wyłączną własność, ale czarne materye naprzykład, kupuje wielkiemi partyami u mnie na wyprzedaży, a potem bierze za nie trzy lub cztery razy drożej.
— Jestem przekonany, że z jej poręki, rozchwytane będzie Paris Bonheur. Dla czego miałaby w fabryce płacić za nią drożej, a niżeli zapłaci u nas? Daję paniom słowo, że my tę materyę ze stratą sprzedamy.
Tem dobił już panie. Myśl, że nabędą towar z jego stratą, bardziej je podniecała; kobiety bowiem kupują z podwójną rozkoszą, gdy im się zdaje, że okradają kupca. Wiedział on, że się nie będą mogły oprzeć urokowi taniości.
— Ależ my wszystko za bezcen sprzedajemy, zawołał wesoło, biorąc z po za siebie wachlarz pani Desforges, leżący na stoliczku. Naprzykład ten wachlarz, nie wiem co kosztuje...
— Chantilly dwadzieścia pięć franków a oprawa dwieście, — odezwała się Henryeta.
— Koronka niedroga, chociaż my taką mamy po ośmnaście franków. Co się zaś tycze oprawy, kochana pani, to haniebna grabież. Podejmuję się mieć takie same po dziewięćdziesiąt franków.
— Czy nie mówiłam? — zawołała pani Bourdelais.
— Dziewięćdziesiąt franków szepnęła de Boves, doprawdy, trzeba być bez grosza, żeby się tego wyrzec.
Wziąwszy do ręki wachlarz, nanowo mu się przyglądała, wraz ze swoją córką Bianką. Na jej dużej regularnej twarzy i w wielkich sennych oczach, przebijała się powstrzymywana lecz szalona żądza, której nie mogła zadowolnić. Wachlarz powtórnie przechodził z rąk do rąk, pośród uwag i wykrzyków. Panowie de Boves i Vallagnosc odstąpili od okna. Podczas gdy pierwszy z nich stanął znowu za panią Gruibal, pożerając okiem jej kibić, młodzieniec ze swoją miną pretensyonalną i zarozumiałą nachylił się ku Biance, starając się zdobyć na jakie uprzejme słówko.
— Prawda pani, że trochę smutno wygląda ta biała oprawa przy czarnej koronce?
— Ja widziałam wachlarz z perłowej konchy i z piór białych, coś tak dziwacznego! odrzekła poważnie, bez rumieńca na swej nalanej twarzy.
Pan de Boves, który musiał dojrzeć rozpaczliwe spojrzenia żony rzucone na wachlarz, wmieszał się do rozmowy:
— Te fraszki łatwo się łamią.
— Ach! nie wspominaj pan o tem, rzekła pani Guibal, ruda piękność, przybierając obojętną minę. Już mi się tak sprzykrzyło dawać moje do sklejania...
Od niejakiej chwili pani Marty, bardzo podniecona rozmową, gorączkowo przewracała woreczek z czerwonej skóry na kolanach. Dotąd nie mogła pokazać swych sprawunków; paliła ją chęć wydobycia ich: była to niejako potrzeba zmysłowa. Naraz, zapomniawszy o mężu, otworzyła woreczek i wyjęła zeń kilka metrów wązkiej koronki nawiniętej na tekturze.
— To ta Valenciennes dla mojej córki, rzekła, ma trzy centymetry... śliczna jest, prawda? Po franku i dziewięćdziesiąt...
Koronka przechodziła z rąk do rąk. Panie wydawały okrzyki. Mouret zapewniał, że sprzedaje te wązkie garnirowania po cenie fabrycznej. Pani Marty zamknęła worek, z taką miną, jak gdyby chciała schować rzeczy, których się nie pokazuje. Widząc że się koronka tak bardzo podobała, nie wytrzymała, żeby nie wydobyć jeszcze chustki do nosa.
— A ta chusteczka... to aplikacya brukselska, moja droga, za bezcen... dwadzieścia franków!
Odtąd worek był niewyczerpany. Rumieniła się z radości, stawała się coraz ładniejszą, coraz bardziej zmieszaną za każdym wydobytym przedmiotem. Wstydziła się, jak kobieta zdejmująca z siebie ubranie sztukę po sztuce. Była tam krawatka z hiszpańskiej blondyny za trzydzieści franków.
— Nie chciałam jej, ale subiekt przysięgał, że to ostatnia i że podrożeją.
Była też woalka Chantilly.
— Trochę za droga, pięćdziesiąt franków; jeżeli jej nie będę nosiła, to zrobię co dla córki.
— Ach, koronki, to taka ładna rzecz! — powtarzała ze swym nerwowym śmiechem. Jak się znajdę pośród nich, zakupiłabym sklep cały.
— A to co? — zapytała pani de Boves, oglądając kawałek gipiury.
— To wstawka... jest dwadzieścia sześć metrów, po franku, słyszane to rzeczy?
— Doprawdy? — odezwała się pani Bourdelais z zadziwieniem. Cóż myślisz z tego zrobić?
— Słowo daję, nie wiem... ale deseń taki mi się wydał zabawny.
Podniósłszy oczy w tej chwili, spostrzegła naprzeciwko siebie, przerażonego męża. Zbladła jeszcze bardziej, cala jego postać wyrażała zrezygnowaną rozpacz biednego człowieka, który jest świadkiem trwonienia jego honoraryj, tak drogo okupowanych. Każdy nowy kawałek koronki był dla niego klęską, pochłaniał gorzkie dnie poświęcone profesorskim wykładom, bieganinie wśród błota po lekcyach. Ciągłe wyczerpywanie sił żywotnych, które prowadziło go tylko do ukrytej nędzy, do piekła jakiem jest niedostatek w domu. Na widok wzrastającego pomięszania w jego oczach, chciała czemprędzej schować chusteczkę, woalkę, krawatkę i gorączkowo je chwytała, powtarzając z przymuszonym śmiechem:
— Mąż gotów mnie łajać moje panie. Wierzaj, mój drogi, żem dała dowód wielkiej wytrzymałości... była tam duża chustka za pięćset franków, ach, cudowna!
— Dla czegożeś jej nie kupiła? rzekła spokojnie panie Guibal, pan Marty jest wzorem galanteryi.
Profesor musiał się ukłonić, zapewniając, że jego żona może robić, co jej się podoba. Ale na myśl, że mu groziło niebezpieczeństwo tej dużej chustki, zimno przeszło go po grzbiecie. Ponieważ w tej chwili właśnie Mouret utrzymywał, że nowe magazyny wzmagają dobrobyt domów średniej klasy, rzucił nań spojrzenie straszne, jakby błyskawicę nienawiści człowieka lękliwego, który nie śmie dusić ludzi.
Niewypuszczając z rąk koronek upajały się niemi panie. Sztuki rozwijały się, przechodziły od jednej do drugiej, zbliżając je bardziej jeszcze z sobą i łącząc je cieniuchnemi nićmi. Trzymając je na kolanach, pieściły tę delikatną tkaninę, grzesznemi niejako rękami. Więziły one Moureta coraz ciaśniej, zarzucając go nowemi pytaniami. Z powodu zmierzchu, musiał chwilami dotykać brodą ich włosów, aby się przyjrzeć jakiemuś deseniowi. Ale w tem miękkiem, rozkosznem pół świetle, w tem powietrzu przesyconem wyziewami z ich ramion, pozostawał jednak ich panem pomimo udawanego zachwycenia. Zdawało się im, że jest kobietą i były przeniknione, owładnięte jego subtelną znajomością najgłębszych ich tajników: dla tego też opanowane przez niego, zachowywały się z zupełną swobodą. On znowu, czując, że odtąd trzyma je w swej zależności, panował nad niemi brutalnie, jakby despotyczny król gałganów.
— Ach! panie Mouret! panie Mouret! szeptały omdlałe głosy w ciemnościach salonu.
Ostatnie błyski dziennego światła gasły na bronzach mebli. Tylko koronki bieliły się jak śnieg na ciemnych kolanach tych pań, które otaczając bezładnie młodzieńca, wyglądały jakby klęczące w koło niego dewotki. Jeden jeszcze płomyk świecił się pod imbrykiem, światełko małe i żywe jakby lampki nocnej w alkowie... lecz nagle lokaj wszedł z dwiema lampami, kładąc koniec czarom. Salon ukazał się widny i wesoły: Pani Marty składała koronki do woreczka. Pani de Boves jadła babę, Henryeta zaś, która się podniosła, w zagłębieniu okna rozmawiała z baronem.
— Czarujący jest, — rzekł baron.
— Nie prawda? — zawołała mimowolnie, zdradzając się ze swem uczuciem.
Uśmiechnął się i spojrzał na nią z ojcowską pobłażliwością. Pierwszy to raz widział ją tak zakochaną. Miał on zbyt wiele wyższości, żeby nad tem boleć, doznawał więc tylko współczucia, widząc ją w ręku tego zucha tak tkliwego, a zarazem tak nawskroś zimnego. Mając sobie za obowiązek ostrzedz ją, żartobliwym tonem szepnął:
— Bądź ostrożną, moja droga, on was wszystkie pochłonie.
Płomień zazdrości błysnął w pięknych oczach Henryety. Musiała zrozumieć, że Mouret po prostu użył ją za narzędzie, dla zbliżenia się do barona. Poprzysięgła sobie, że musi szaleć za nią, on, którego miłość wiecznie śpieszącego się człowieka, miała lekki wdzięk piosenki, rzuconej na cztery wiatry. Udając, że także żartuje, odpowiedziała:
— Zazwyczaj kończy się na tem, że jagnię pochłania wilka.
Słowa te, tak zabawiły barona, że przytakiwał jej głową. Może ona jest tą kobietą, która ma pomścić inne? — myślał.
Mouret przypomniał Vallagnoscowi, że mu chce pokazać swoją machinę w ruchu; poczem przystąpił do barona, żeby go pożegnać, lecz ten go zatrzymał przy oknie, wychodzącem na ogród pogrążony w ciemnościach. Uległ on nareszcie kusicielowi i uwierzył mu, przyjrzawszy mu się pomiędzy temi paniami. Rozmawiali po cichu przez chwilę, poczem baron odezwał się:
— Rozejrzę się w tej sprawie i... przyprowadzę ją do skutku, jeżeli poniedziałkowa wyprzedaż, weźmie taki obrót, jak pan mniemasz.
Uścisnęli się za ręce i Mouret z rozradowaną miną wyszedł, bo nie smakował mu obiad, jeżeli wieczorem nie rzucił okiem na przychód w Magazynie Nowości.
Owego poniedziałku, dziesiątego października, jasne słońce przebiło się przez szare chmury, które od tygodnia brzemienne deszczem, posępną postać nadawały Paryżowi. Przez całą noc jeszcze mżyło, walając ulice, ale o świcie, ostry wietrzyk usunął chmury i osuszył chodniki; a błękitne niebo było wesołe i przejrzyste, jakby na wiosnę.
To też Magazyn Nowości od ósmej godziny, jaśniał przy promieniach tego złotego słońca, w całej chwale wielkiej swej wyprzedaży nowości zimowych. Chorągwie powiewały u drzwi, sztuki wełnianej materyi trzepotały się wśród świeżego porannego powietrza, ożywiając plac Gaillon, jakby gwarną zabawą pod gołem niebem. Od dwóch ulic ułożono w oknach symfonię z towarów, a jaskrawe ich barwy, jeszcze żywsze się zdawały po za czystemi szybami. Była to, rzec można, bachanalia kolorów, radość uliczna, która tam wybuchała, szeroko otwarty przybytek, gdzie każdy mógł napaść oczy do syta.
Ale o tej rannej godzinie, rzadko kto wchodził: tylko garstka spieszących się klientek, gospodyń z sąsiedztwa, kobiet chcących uniknąć późniejszego natłoku. Czuć było, że po za chorągwiami Magazyn jest pusty, pod bronią, w oczekiwaniu kupujących, ze swemi woskowanemi posadzkami i stołami pełnemi towarów. Ranne, spieszące się tłumy, rzucały przelotne spojrzenia na okna, nie zwalniając kroku. O dziewiątej godzinie, na ulicy Neuve-Saint-Augustin i na placu Gaillon, gdzie się miały zatrzymywać powozy, stały tylko dwie dorożki. Jedynie mieszkańcy tej dzielnicy, zwłaszcza drobni kramarze, poruszeni takim przepychem chorągwi i kit z piór, stawali gromadkami w bramach i na rogach chodników, z głowami zadartemi, robiąc gorzkie uwagi. Co ich najbardziej oburzało, to na ulicy Michodière, przed biurem ekspedycyi, jeden z czterech wozów, jakie Mouret wyprawiał na Paryż: były to wozy z tłem zielonem w desenie żółte i czerwone, z bokami tak mocno pokostowanemi, że na słońcu miały blaski złota i purpury. Stojący tam wóz mocno pomalowany miał na sobie ze wszystkich stron nazwę magazynu; prócz tego, na wielkim afiszu ogłoszenie wyprzedaży, tegoż dnia odbyć się mającej. Odjechał on nareszcie, ciągnięty przez pysznego konia, naładowany pakami, pozostałemi od dnia poprzedniego. Baudu blednący, na progu Vieil Elbeuf śledził okiem aż do bulwaru ten wóz błyszczący jak słońce i obwożący po Paryżu nienawistną dla niego nazwę: Bonheur des Dames.
Jednakże dorożki, zaczynały przybywać, trzymając się szeregu. Ile razy wchodziła klientka, powstawał ruch pomiędzy służbą sklepową, stojącą przed drzwiami w liberyi, składającej się z fraka i spodni jasnozielonych, oraz kamizelki w paski ponsowe i żółte. Inspektor Jouve, były kapitan, w surducie i białym krawacie, z orderem, stał także jakby znak starodawnej uczciwości i przyjmował damy z grzeczną powagą, nachylając się ku nim, dla wskazania oddziałów. Znikały one potem w przedsionku, zamienionym na salon we wschodnim guście.
Od chwili wejścia zatem, były oczarowane, zdumione, porwane. Był to pomysł Moureta. On pierwszy zakupił na wschodzie, na doskonałych warunkach, zbiór nowych i starych dywanów: tych rzadkich dywanów, jakie dotąd, tylko handlujący osobliwościami sprzedawali i to bardzo drogo. On zaś zamierzał zalać niemi rynek i ustępował je prawie za cenę kosztu, chcąc mieć w zysku tylko wspaniałe dekoracye dla przywabienia wyższej publiczności, znającej się na sztuce. Ze środka placu Graillon, widać już było ten salon oryentalny, składający się z samych dywanów i portier, które służba miejscowa porozwieszała według jego wskazówek. Na suficie rozciągnięto dywany smyrneńskie, których powikłane desenie odbijały się od tła ponsowego. Z czterech stron spływały portiery z Karamanii i Syryi w pręgi zielone, żółte i ponsowe. Z Dyarbekiru, pospolitsze, ostre w dotknięciu, jak siermięgi pasterzy: dywany mogące służyć za obicia ścian i na portiery; długie dywany z Ispahanu i Kermanchy, szersze z Szumachy i Madrasu w osobliwe piwonie i palmy, twory fantazyi, bujającej po ogrodzie marzeń. Na ziemi leżały mięsiste, grube dywany; w środku osobliwy dywan z Agra, z tłem białem a szlakiem bladoniebieskim, po którym wiły się prześliczne ozdoby wpadające w kolor fioletowy. Prócz tego dokoła widać było cuda: dywany z Mekki z połyskiem aksamitu, z Dagestanu, służące do modlitwy, w symboliczne desenie; z Kurdystanu, zasiane rozwiniętemi kwiatami. Nareszcie w kącie, leżały stosy tanich dywanów z Gerdez, z Kuli i Kircheeru, poczynając od piętnastu franków. Ten pyszny namiot paszy, umeblowany był fotelami i sofami ze skór wielbłądzich, jedne pokrajane w pstre pasy, drugie malowane w naiwne róże. Napotykało się tam: Turcyę, Arabię, Persyę i Indye. Wypróżniono pałac, zrabowano meczety i bazary. Panującym kolorem był płowozłoty w tych starych wypełzłych dywanach, których zblakłe barwy zachowywały zciemniały żar roztopionej rudy w przygasłym piecu. Widziadła wschodu, snuły się wśród przepychu tej barbarzyńskiej sztuki i silnej woni, jaką przechowała ta stara wełna z kraju robactwa i słońca.
Rano, o ósmej godzinie, Dyoniza, mająca rozpocząć swój zawód owego poniedziałku, przechodziła przez ten salon wschodni: ogarnęło ją zdumienie; nie mogła poznać wejścia do magazynu i do reszty zmieszała się w tej haremowej dekoracyi, urządzonej przy głównych drzwiach. Lokaj zaprowadził ją na poddasze i oddał w ręce pani Cabin, czuwającej nad porządkiem w pokoikach; umieściła ją ona pod Nr. 7, gdzie już zaniesiono poprzednio walizę. Była to wązka celka mansardowa, z oknem wychodzącem na dach: łóżeczko, szafka orzechowa, stół toaletowy i dwa krzesła, oto wszystkie sprzęty, dwadzieścia takichże izdebek ciągnęło się wzdłuż klasztornego korytarza, pomalowanego na żółto. Z trzydziestu pięciu panien miejscowych, dwadzieścia nie mających rodziny w Paryżu, tam sypiało. Inne w liczbie piętnastu, mieściły się u pożyczanych ciociów albo kuzynek. Dyoniza natychmiast zdjęła z siebie swą wełnianą sukienkę lichą i wytartą od szczotkowania i łataną na rękawach, jedyną jaką przywiozła z Valognes, następnie ubrała się w mundur swego oddziału, to jest w jedwabną czarną suknię, przerobioną trochę dla niej, którą zastała na łóżku. Suknia ta była jeszcze za obszerna, zbyt szeroka w ramionach; ale Dyoniza tak się spieszyła i tak była zmieszana, że ją estetyczne względy nie obchodziły. Pierwszy raz zdarzyło jej się mieć jedwabną suknię na sobie. Schodząc wystrojona, nie swobodna, przyglądała się połyskowi swojej spódnicy i wstydziła się jej głośnego szelestu.
Właśnie gdy wchodziła do swego oddziału, wybuchła tam sprzeczka: Klara krzykliwie się odezwała do pani Aurelii:
— Ja przed nią przyszłam!
— Nieprawda — odrzekła Małgorzata, — ona mnie popchnęła przy drzwiach, ale już postawiłam nogę w salonie.
Chodziło o zapisanie się na tablicy, według której stawały po kolei do sprzedaży. Panny zapisywały się bowiem w miarę jak przychodziły i każdy raz co która z nich miała kupującą, wystawiała zaraz swe imię. Skończyło się na tem, że pani Aurelia przyznała słuszność Małgorzacie.
— Zawsze niesprawiedliwa! — mruknęła gniewnie Klara.
Ale wejście Dyonizy pogodziło te panny. Obejrzawszy ją, uśmiechały się do siebie. Co ona z siebie zrobiła! Biedna dziewczyna niezgrabnie poszła się zapisać na tablicy, gdzie była ostatnią.
Pani Aurelia przyglądała jej się, wykrzywiając twarz niespokojnie i nie mogąc się powstrzymać, rzekła:
— Moja droga, dwie takie jak ty, zmieściłyby się w tej sukni[1]. Trzeba ją ścieśnić. Przytem nie umiesz się ubrać. Chodźże, niech trochę poprawię na tobie.
Poprowadziła ją do jednego z wielkich luster, stojących na przemian z szafami do okryć. Duży ten pokój otoczony lustrami i przyozdobiony rzeźbionemi z dębu boazeryami, z meblami krytemi ponsową wełnianą materyą dywanową w wielkie kwiaty, przypominał salon w hotelu, gdzie się mieszkańcy ciągle zmieniają. Do powyższego podobieństwa, przyczyniały się te panny, ubrane w mundury jedwabne, obnoszące swe wdzięki uprzejmych kupcowych, nigdy nie siadając na tuzinie krzeseł, przeznaczonych tylko dla kupujących. Wszystkie miały pomiędzy dwiema dziurkami do guzików w staniku duży ołówek, jak gdyby wpięty w pierś, z końcem na zewnątrz; z kieszeni zaś wyglądał do połowy biały notesik do zapisywania sprzedaży. Niektóre strojne były w pierścionki, brosze, łańcuszki, ale największą ich chlubą i zbytkiem w którym współzawodniczyły, obok przymusowo jednostajnej sukni, były to bujne włosy, wzbogacone warkoczami i szynionami, gdy własne niewystarczały. Wszyskie były ślicznie uczesane, ufryzowane, słowem największą wagę do ubrania głowy przywiązywano.
— Ściągnijże panna pasek z przodu — powtarzała pani Aurelia. — Teraz przynajmniej nie masz garbu na plecach. A włosy... czy podobna tak je szpecić! Byłyby przepyszne, gdybyś panna chciała.
Rzeczywiście, jedyną ozdobę Dyonizy stanowiły włosy popielate, sięgające do kostek. Tak jej trudno było je czesać, że zwinąwszy je w kółko, przytrzymywała tylko mocnym grzebieniem rogowym. Klara, którą korciły te włosy, śmiała się z nich, istotnie krzywo były ułożone w swym dzikim wdzięku. Zrobiła znak pannie z oddziału bielizny, dziewczynie o dużej ale przyjemnej twarzy. Te dwa sąsiadujące oddziały, były w ciągłej wojnie, lecz panny zawierały czasem przymierze aby razem wyśmiewać się z ludzi.
— Panno Paulino, zobaczno tę grzywę — powtarzała Klara, którą Małgorzata trącała łokciem, udając że się także dusi od śmiechu.
Ale Paulina nie myślała żartować: przyglądała się ona Dyonizie od niejakiej chwili, przypominając sobie, co wycierpiała sama w pierwszych miesiącach w swoim oddziale.
— No, cóż takiego? Nie wszystkie mają takie grzywy.
Po tych słowach wróciła do bielizny, pozostawiając tam te dwie zawstydzone.
Dyoniza usłyszawszy to, wzrokiem wyraziła jej wdzięczność, podczas gdy pani Aurelia wręczała jej notatnik do sprzedaży, naznaczony jej nazwiskiem, mówiąc:
— Jutro ubierzesz się panna lepiej, a teraz staraj się obeznać z tutejszemi zwyczajami i czekaj swojej kolei do sprzedaży. Dzisiejszy dzień będzie ciężki; zobaczymy twoje zdolności.
Ale oddział ich pozostawał ciągle pusty; o tak rannej godzinie mało klientek przychodziło na górę po okrycia. Panny oszczędzały się, chodziły powoli, wyprostowane, żeby zachować siły na męczące popołudniowe godziny. Dyoniza zmieszana tą myślą, że one czyhają na jej debiut, zatemperowała ołówek, dla nadania sobie kontenansu, potem naśladując inne, zatknęła go pomiędzy guzikami od stanika. Podniecała w sobie odwagę, postanawiając koniecznie zdobyć swe miejsce: poprzedniego dnia powiedziano jej bowiem, że zostaje przyjętą bez stałej pensyi, tylko z pewnym procentem od towarów jakie sprzeda. Spodziewała się zarobić około tysiąca dwóchset franków, wiedząc że wprawne dziewczęta dochodzą i do dwóch tysięcy, budżet jej był gotowy: ze stu franków miesięcznie mogła opłacić pensyą Pépé i utrzymywać Jana, niepobierającego ani grosza, sama także mogła żyć, kupić coś z ubrania i z bielizny. Ale żeby pozyskać taką sumę, musiała być silną, pracowitą, nie uważać na niechętne otoczenie, walczyć, wyrywać swą część z rąk koleżanek gdyby tego była potrzeba.
Gdy się tak zagrzewała do boju, przeszedł przed jej oddziałem, wysoki młodzieniec i uśmiechnął się. Poznawszy Deloche’a, który poprzedniego dnia przyjęty został do oddziału koronek, odpłaciła mu się uśmiechem, uradowania z odnalezionej przyjaźni, w ukłonie tym widząc dobrą przepowiednię.
O wpół do dziesiątej dzwonek wezwał do śniadania pierwszy stół. Za powtórnym odgłosem, podążył stół drugi. Klientek ciągle nie było. Pani Frédéric surowa i posępna, jak niektóre wdowy, lubiła wyobrażać sobie wszystko ze smutnej strony, zaklinała się więc w urywanych frazesach, że ten dzień będzie stracony, że nie przyjdzie żywa dusza, że można pozamykać szafy i rozejść się do domów. Przepowiednie jej zasępiały płaską twarz Małgorzaty, bardzo chciwej zysku; Klara zaś ze swą miną konia, który się wyrwał na wolność, marzyła o wycieczce do lasu Verrières, w razie niepowodzenia w magazynie. Pani Aurelia poważna i milcząca przechadzała się ze swem obliczem Cezara, po pustej sali, jak generał mający odpowiedzialność tak w zwycięztwie jak i w porażce.
Około jedenastej, przybyło kilka dam. Nadchodziła właśnie Dyonizy kolej sprzedawania, kiedy zjawiła się nowa klientka.
— Ta gruba z prowincyi... — szepnęła Małgorzata.
Była to kobieta czterdziestopięcioletnia, przyjeżdżająca od czasu do czasu do Paryża, z głębi dalekiej prowincyi. Przez całe miesiące odkładała tam pieniądze, z któremi wysiadłszy z wagonu natychmiast biegła do Magazynu Nowości, gdzie wszystkie wydawała. Rzadko jej się zdarzało żądać przesyłki listownie, bo chciała widzieć, mieć tę rozkosz, że dotyka towarów; zaopatrywała się nawet w igły, mówiąc, że w jej miasteczku strasznie są drogie. Cały magazyn ją znał, wiedział, że się nazywa pani Boutarel, że mieszka w Albinie nie troszcząc się ani o jej stanowisko, ani o sposób do życia.
— Jakże zdrowie pani? — zapytała uprzejmie pani Aurelia, która do niej przystąpiła.
— Czego pani sobie życzy? zaraz usłużymy. — I obracając się, zawołała: — Panienki!
Przybliżyła się Dyoniza, ale Klara także przyskoczyła, zazwyczaj, leniwą była do sprzedaży, nie dbała o pieniądze, zarabiając więcej i bez trudu na mieście, lecz podnieciła ją chęć odebrania dobrej klientki, nowoprzybyłej.
— Przepraszam, to moja kolej — odezwała się Dyoniza z oburzeniem.
Pani Aurelia usunęła ją surowem wejrzeniem, mówiąc po cichu:
— Tu nie ma kolei, ja jedna jestem panią... skoro się panna wprawisz, to będziesz obsługiwała znajome klientki.
Dziewczyna usunęła się i chcąc ukryć łzy, zdradzające zbytnią wrażliwość, odwrócona ku zwierciadłom, udawała że wygląda na ulicę. Czy one mi nic nie dadzą sprzedawać? Czy będą wszystkie w zmowie, żeby mi odbierać ważniejsze sprzedaże? myślała. Lękała się o przyszłość; zdawało jej się, że ją zmiażdżą, stojącą pośród tylu rozkiełznanych żądz. Przejęta gorzkiem poczuciem swego osamotnienia, z czołem opartem o zimną szybę, patrzyła na Vieil Elbeuf, rozmyślając, że może powinna była błagać stryja, żeby ją zatrzymał u siebie; może on także żałuje swego postanowienia, myślała, bo mi się zdawał bardzo wzruszony wczoraj. Teraz jestem sama jedna w tym wielkim magazynie, gdzie mnie nikt nie lubi, gdzie mię drażnią, gdzie ginę w tłumie. Pépé i Jan tułają się u obcych, oni co mnie dotąd na krok nie odstępowali. Taki żal ją ogarnął, że musiała powstrzymywać łzy, przez które ulica wyglądała, jakby mgłą otoczona.
Po za nią tymczasem słychać było szmer głosów.
— To okrycie jest za szerokie — mówiła pani Boutarel.
— Przeciwnie, na ramionach doskonale leży — powtarzała Klara. — Chyba, że pani woli szubkę, aniżeli płaszczyk.
Dyoniza drgnęła, uczuwszy w tej chwili czyjąś rękę na swem ramieniu. Pani Aurelia surowo się odezwała:
— Cóż to, panna nic nie robisz teraz, przyglądasz się przechodniom... o, to u nas nie uchodzi!
— Kiedy mi nie dają sprzedawać!
— Jest inne zajęcie dla panny. Trzeba zacząć od początków... złóż to, co porozrzucane...
Dla zadowolenia tych kilku klientek, które się tam już zjawiły, trzeba było przetrząsać wszystkie szafy i na dwóch długich dębowych stołach, po lewej i prawej stronie sali, piętrzyły się płaszcze, szuby, rotondy, vetêments, różnych wielkości i z rozmaitych materyałów. Nic nieodpowiedziawszy, Dyoniza zaczęła je przebierać, układać starannie i na nowo rozwieszać w szafach. Było to podrzędne zajęcie początkujących panien. Już się nie wzbraniała, wiedząc, że od niej żądają biernego posłuszeństwa, czekała ażeby pani Aurelia pozwoliła jej sprzedawać, jak pierwiastkowo miała widać zamiar. Jeszcze składała, kiedy się ukazał Mouret. Na jego widok doznała wstrząśnienia i zarumieniła się, niewiedząc dlaczego. Znowu uległa osobliwej trwodze, sądząc że do niej przemówi; ale nawet jej niewidział; już sobie nie przypominał tej dziewczynki, którą był poparł, pod wpływem przelotnego, choć miłego wrażenia.
— Pani Aurelio! — zawołał nakazującym głosem.
Był on trochę blady, jednak wzrok miał jasny i stanowczy. Obszedłszy wszystkie działy, przekonał się, że są puste i nagle obok uporczywej wiary w swe szczęścia, błysnęła mu w głowie możliwość porażki. Wprawdzie wybiła dopiero jedenasta godzina, a wiedział z doświadczenia, że tłumy przybywają po południu; ale niektóre symptomata niepokoiły go. Podczas innych wyprzedaży, ruch objawiał się od rana, a dziś nie widać było nawet tych kobiet bez kapeluszy, klientek z tejże samej dzielnicy, przychodzących do niego po sąsiedzku. Jak wszyscy wielcy wodzowie, w chwili rozpoczęcia boju, tak i on uległ zabobonnej trwodze, pomimo zwykłej trzeźwości człowieka czynu. Zdawało mu się, że sprzedaż nie pójdzie, że przepadł; sam nie wiedząc dlaczego: nawet na twarzach przechodzących dam czytał ten wyrok. Jak na złość, pani Boutarel, ona która zawsze kupowała, odchodząc rzekła:
— Nie, nic mi się niepodoba; zobaczę, namyślę się...
Mouret patrzał za odchodzącą. Gdy po chwili pani Aurelia przybiegła na jego wezwanie, usunął się z nią na bok i zamienili z sobą kilka szybkich słów. Z rozpaczonym gestem, mówiła ona widocznie, że się sprzedaż nie ożywia. Przez chwilę stali naprzeciw siebie, przejęci zwątpieniem; jakie generałowie kryją zwykle przed żołnierzami. Potem rzekł głośno z dobrą miną:
— Jeżeli zabraknie panien, to weź pani jednę z pracowni... zawsze się na coś przyda...
Zgryziony przystąpił potem na nowo do swego przeglądu. Od rana unikał Bourdoncle’a, którego trwożliwe uwagi drażniły go; ale spostrzegł go wychodząc z oddziału bielizny, gdzie sprzedaż szła jeszcze gorzej i musiał wysłuchać obaw. Powiedział mu wtedy bez ogródki, żeby poszedł do dyabła, nie oszczędzając w złych chwilach starszych subiektów.
— Dajże mi pokój! Wszystko dobrze idzie. Skończy się na tem, że tchórzy wyrzucę za drzwi.
Stanął potem sam jeden oparty o poręcz wschodów wiodących do halli. Ztamtąd górował nad całym magazynem, mając dokoła siebie oddziały antresoli i parterowe poniżej. Na górze pustka wydawała mu się przerażającą: w oddziale koronek jakaś stara jejmość, kazała przerzucić wszystkie pudła, nic nie kupując; przy bieliznie zaś trzy jakieś ladaco, wybierały bez końca kołnierzyki po osiemnaście sous. Na dole w galeryach otwartych, wśród światła, dostającego się z ulicy, zauważył, że zaczyna przybywać klientek. Przechadzały się zwolna przed kontuarami, ale daleko było do tłumnego zebrania. Przy norymberszczyznie i pończoszniczych wyrobach, cisnęły się kobiety w kaftanikach, lecz przy białych i wełnianych towarach nie było prawie nikogo. Służba sklepowa we frakach zielonych, u których duże złocone guziki błyszczały, stała z założonemi rękami. Niekiedy przechodził który z inspektorów z miną ceromonialną i sztywną, w białym krawacie. Najbardziej ściskało się serce Moureta na widok pustki w halli; światło tam padało z góry, przez szyby matowe, przepuszczające pył biały rozpierzchający się i jakby zawieszony, oświecał on salę jedwabi, gdzie panowała kościelna cisza. Kroki którego z subiektów, szelest przechodzącej sukni, były to jedyne szmery, przytłumione gorącem kaloryfera. Jednakże powozy zjeżdżały się: słychać było zatrzymywanie koni i gwałtowne zamykanie drzwiczek. Z ulicy dochodził oddalony zgiełk ciekawych, popychających się u wystaw; dorożek stających na placu Gaillon; słowem wszelkie oznaki zbliżającego się tłumu. Ale widząc, że kasyerzy próżnują za okienkami, że na stołach do paczek, prócz przygotowanych pudełek ze szpagatami i ryz szarej bibuły, nic więcej nie leży, Mouret oburzony, że się lęka, mówił sobie, że chyba jego maszyna drętwieje i lodowacieje, pomimo jego zabiegów.
— Słuchaj Favier — szepnął Hutin — widzisz tam na górze naszego pryncypała, nie wesoło jakoś wygląda...
— Szkaradna szopa kramarska — jeszczem nic nie sprzedał — odrzekł Favier:
Obaj w oczekiwaniu klientek, rzucali takie krótkie frazesa, nie patrząc na siebie. Inni subiekci w tym oddziale układali stosy sztuk Paris Bonheur, pod rozkazami Robineau, podczas gdy Bouthemont miał walną naradę z jakąś chudą kobietą, która półgłosem zdawała się zamawiać jakąś dużą partyę. Dokoła nich, na lekkich półkach, jedwabne materye w długich powłokach z papieru créme, piętrzyły się jakby broszury w niezwykłym formacie. Na kontuarach leżały materye fantazyjne, mory, atłasy, aksamity, jakby kwatery pościnanych kwiatów, całe stosy tkanin delikatnych i drogocennych. Był to oddział elegancki, prawdziwy salon, gdzie leciuchne towary, składały się tylko z przedmiotów zbytku.
— Potrzeba mi sto franków na niedzielę; — odezwał się znów Hutin. — Jeżeli mi nie przypadnie tantyemy dwanaście i pół franków dziennie przecięciowo, tom zgubiony. Rachowałem na tę ich sprzedaż...
— Tam do licha! sto franków to nie żarty — odparł Favier. Jabym chciał tylko pięćdziesiąt, albo sześćdziesiąt chyba się zadajesz z kobietami chic?
— Ależ nie, mój drogi: wyobraź sobie, co mi się zdarzyło... założyłem się i przegrałem zakład a teraz muszę uczęstować pięć osób, dwóch mężczyzn i trzy kobiety... Bodajże je... w pierwszą co przyjdzie, cisnę dwadzieścia metrów Paris Bonheur!
Rozmowa ich trwała jeszcze chwilkę, opowiedzieli sobie: co robili wczoraj i co robić myślą za tydzień. Favier zakładał się na wyścigach, Hutin płynął łódką i nade wszystko lubił śpiewaczki z kawiarń koncertowych. Ale taż sama potrzeba pieniędzy ich dręczyła: myśleli tylko o pieniądzach, uganiali się za pieniędzmi od poniedziałku do soboty, poczem zjadali wszystkie w niedzielę. W magazynie było to ich głównem zadaniem, walką ustawiczną. A ten niegodziwy Bouthemont zabrał im ową chudą kobietę z którą rozmawiał, przysłaną przez panią Sauveur. Piękny interes, dwa lub trzy tuziny sztuk, bo ta znakomita modystka duży odbyt miała. W tejże chwili Robineau wpadł na pomysł odebrania klientki Favierowi.
— Trzeba mu się przysłużyć — rzekł Hutin, korzystający z każdej drobnostki dla zniechęcenia kantorzystów do człowieka, którego miejsce chciał zająć. — Alboż to starsi subiekci powinni sprzedawać? Słowo ci daję, mój drogi, jeżeli kiedy wyjdę na starszego, zobaczycie wszyscy, jak się będę z wami grzecznie obchodził!
Ta tłusta, uprzejma normandzka osóbka, udawała energicznie prostoduszność. Favier nie mógł powstrzymać spojrzenia z ukosa; ale z flegmą żółciowego człowieka odrzekł tylko:
— Tak, wiem... co do mnie nic nie mam przeciwko temu.
Ponieważ zbliżała się jakaś dama, dodał ciszej:
— Uważaj! to dla ciebie.
Była to kobieta z czerwonawą cerą, w kapeluszu żółtym i sukni ponsowej. Hutin odrazu poznał, że nic nie kupi, żywo się więc schylił za kontuarem, udając, że zawiązuje sobie trzewiki i mruczał w swem ukryciu:
— Niechaj ją inny bierze. Bardzo dziękuję... straciłbym kolej! — Robineau zawołał:
— Czyja kolej, panowie? Pana Hutin? Gdzie jest pan Hutin?
Ponieważ ten nie odzywał się, następujący subiekt przyjął czerwoną jejmość. Istotnie chodziło jej tylko o próbki i ceny, ale przeszło dwadzieścia minut zatrzymała subiekta, zarzucając go pytaniami. Robineau spostrzegł Hutina, podnoszącego się za kontuarem; więc gdy nowa klientka nadeszła, z surową miną powstrzymał wyskakującego do niej młodzieńca:
— Kolej pańska minęła — rzekł — wołałem pana, ale byłeś schowany tam z tyłu.
— Nie słyszałem...
— Dosyć tego, zapisz się pan ostatni. Twoja kolej, panie Favier.
Bardzo uradowany w głębi duszy tą przygodą, przeprosił on spojrzeniem kolegę. Hutin z siniałemi usty, odwrócił głowę. Tem większej doświadczył on przykrości, że znał dobrze ową klientkę, prześliczną blondynkę, która często zjawiała się w tym oddziale. Subiekci nazywali ją pomiędzy sobą: „piękną panią”, nic o niej nie wiedząc, nawet jak się nazywa. Dużo zwykle robiła sprawunków, które zanoszono do powozu, poczem znikała.
Była wysoka, elegancka i ubrana ze szczególnym wdziękiem, wydawała się bardzo bogata i z najlepszej sfery.
— A cóż, twoja kokotka? — zapytał Hutin Faviera, skoro powrócił z kasy, gdzie zaprowadził klientkę.
— Kokotka... — odparł tenże — o nie, zbyt przyzwoitą ma minę. To musi być żona jakiegoś finansisty albo doktora... coś podobnego.
— Dajże pokój, to kokotka! One mają teraz miny tak dystyngowanych kobiet, że nie można łatwo poznać...
Favier zajrzał do notatnika ze sprzedażą.
— Mniejsza o to — rzekł — wyciągnąłem z niej przeszło dwieście trzydzieści franków, co mi przyniesie blisko trzy franki.
Hutin zacisnął usta i zemścił się na notatnikach:
— Także osobliwszy pomysł — rzekł — zajmują nam tylko miejsce w kieszeniach.
Była pomiędzy nimi głucha walka. Favier, zazwyczaj udawał że ustępuje Hutinowi i uznaje wyższość jego, chociaż kąsał go po za plecami. Bolało go to obecnie, że mniej zręcznym będąc od niego, z taką łatwością zdmuchnął mu z przed nosa trzy franki.
— Piękny dzień nie ma co mówić! Jeżeli tak dalej pójdzie, nie będę mógł poczęstować nawet wodą Balcerską moich gości! — myślał.
Wśród ożywiającej się sprzedaży, chodził zwolna przed kontuarami; ostrzył zęby, czyhał na zdobycz, zazdrościł nawet swemu naczelnikowi, który odprowadzał właśnie ową młodą i chudą kobietę, powtarzając:
— Bardzo dobrze... Bądź pani łaskawą powiedzieć, że się postaram uzyskać jeszcze i tę grzeczność u pana Moureta.
Oddawna już Mouret opuścił swe stanowisko w antresoli, przy poręczy wschodów wiodących do halli. Niespodzianie znów się zjawił jednak, a ztamtąd rozejrzał się po całym magazynie. Twarz mu się rumieniła, wiara powracała i ożywiała go, w obec fali ludzi, która pomału zalewała cały magazyn. Był to oczekiwany napływ popołudniowy, tłum, o którym przez czas jakiś gorączkowo powątpiewał. Wszyscy subiekci byli na swych stanowiskach; ostatni odgłos dzwonu, oznajmił koniec śniadania trzeciego stołu. Powodem niepokojących pustek rannych, musiała być ulewa, jaka spadla około dziewiątej godziny; lecz wszystko to mogło się poprawić, gdyż błękity nieba znowu przybrały wesołość zwycięzką. Obecnie oddziały w antresolach ożywiały się; zmuszony był usuwać się z drogi, aby przepuścić wchodzące damy, które małemi gromadkami zapełniały, oddziały bielizny i okryć. Jednocześnie po za sobą słyszał wymieniane wielkie cyfry w oddziałach koronek i szali. Lecz najwięcej dodawały mu otuchy galerye parterowe; duszono się przy norymberszczyznie; białe i wełniane towary były też w oblężeniu. Coraz bardziej ścieśniały się szeregi kupujących; prawie wszystkie kobiety były w kapeluszach, czepki spóźnionych gospoś zaledwo gdzie nie gdzie dawały się spostrzegać. W halli jedwabi, pod bladem światłem, damy zdejmowały rękawiczki, ażeby się z lekka dotykać sztuk Paris Bonheur, rozmawiając półgłosem, jakby w salonie. Już go nie mylił dochodzący z zewnątrz turkot zajeżdżających powozów i trzaskanie drzwiczkami, tłum coraz bardziej wzrastał, czuł, iż maszyna jego wchodzi w ruch, rozgrzewa się i rozbudza do życia. W kasach słychać było brzęk złota koło stołów, wprawni chłopcy sklepowi spiesznie pakowali sprawunki, ruch dawał się słyszeć nawet w salce suterenowej, w ekspedycyi, która się napełniała pakami zsuwanemi z łoskotem, wstrząsającym mury. W tłoku inspektor Jouve, przeciskał się poważnie, czyhając na złodziejki.
— To ty! wykrzyknął nagle Mouret, spostrzegając Pawła de Vallagnosc, którego prowadził ku niemu chłopiec sklepowy. Nie, nie, wcale mi nie przeszkadzasz. Pilnuj się mnie tylko, jeżeli chcesz wszystko widzieć, bo dziś muszę pozostawać na wyłomie.
Nie pozbył się jeszcze niepokoju, tłumy co prawda przybywały, ale czy wyprzedaż pójdzie z oczekiwanym, tryumfem? Pomimo to, śmiał się z Pawłem i prowadził go wesoło.
— Zdaje się, że się potrosze ożywia — rzekł Hutin do Faviera. Jednakże ja nie mam jakoś szczęścia; są dni, w których zły los mnie prześladuje, słowo daję! Znowu mię ominęła gratka... ta karykatura nic nie kupiła — rzekł, wskazując brodą wchodzącą damę, która niechętnem okiem wodziła po wszystkich towarach, z pewnością nie utrzymam się z tysiąca franków stałej pensyi, jeżeli mi ze sprzedaży nic nie przybędzie!
Zwykle miał dziennie przecięciowo siedm lub osiem franków tantiemy. Favier dochodził tylko do ośmiu, a teraz to bydle odrywa mu od ust kawałki, bo znowu sprzedał suknię. I to ten zimny chłopiec, nie umiejący nigdy rozweselić klientki! Jakże go to nie miało doprowadzić do rozpaczy?
— Pończosznicy i niciarze zdają się robić dobre interesa; — bąknął Favier.
Hutin, rozglądający się po magazynie, odezwał się nagle:
— Czy znasz panią Desforges, przyjaciółkę naszego pryncypala? Patrz, ta brunetka, której Mignot przymierza rękawiczki.
Umilkł, a potem rzekł po cichu, jakby do Mignota, z którego oka nie spuszczał:
— Ściskaj jej paluszki, głupcze, ale ci z tego nic nie przyjdzie. Znamy się na twoich zdobyczach.
Pomiędzy nim i rękawicznikiem zachodziło współzawodnictwo pięknych chłopców, kokietujących klientki. Zresztą nie mogli się oni pochwalać żadną rzeczywistą intrygą miłosną. O Mignot’cie opowiadano legendę, iż żona komisarza policyi, zakochała się w nim, co się zaś tycze Hutina, to naprawdę podbił w swym oddziale serce jakiejś szmuglerki, znudzonej włóczęgą po hotelach niższego rzędu tejże dzielnicy: ale obaj kłamali, przechwalając się tajemniczemi przygodami, schadzkami, jakie im naznaczały hrabiny, pomiędzy jednem kupnem a drugiem.
— Weź ją w obroty, powiedział Favier, ze swoją zimną i złośliwą miną.
— Dobra myśl! wykrzyknął Hutin. Jeżeli tu przyjdzie, wezmę się do niej, bo gwałtownie mi potrzeba sto sous.
W dziale rękawiczek, cały szereg dam zasiadł koło wązkiego kontuaru, obitego zielonym aksamitem; uśmiechnięci subiekci piętrzyli przed niemi płaskie pudła mocno różowego koloru, które wyjmowali z szaf. Szczególnie Mignot, przechylał swą ładną i wymuskaną główkę, nadając tkliwe brzmienie szepleniącej wymowie paryzkiej. Sprzedał on już pani Desforges, cały tuzin rękawiczek kozłowych, sześć par białych i sześć jasnych, zwanych Bonheur, będących specyalnością Magazynu. Wzięła jeszcze potem trzy pary szwedzkich, a teraz próbowała saskie, chcąc się przekonać, czy miara będzie dobra.
— O, doskonała! — powtarzał Mignot — sześć i trzy czwarte byłyby za wielkie na taką rękę, jak pani.
Nawpół leżąc na kontuarze, trzymał ją za rękę, brał każdy palec po kolei, nasuwał rękawiczkę raz po raz powoli, pieszczotliwie i patrzył, jakby wyczekując na jej twarzy wrażenia rozkosznego. Ale ona z łokciem wspartym na aksamicie kontuaru z ręką podniesioną do góry, wystawiała palce z tak spokojną miną, jak podawała nogi swej służącej dla zapięcia bucików. Dla niej nie był on mężczyzną, używała go w potrzebie, z taką samą wzgardą, z jaką traktowała służalców swoich, nie patrząc nawet na nich.
— Nie urażam panią?
Poruszeniem głowy odpowiedziała że nie. Zapach saskich rękawiczek, ten zapach zwierzęcia dzikiego jakby ocukrzony piżmem, zwykle ją wzburzał; śmiała się z tego czasami, wyznawała swoje upodobanie w tym dwuznacznym zapachu, gdzie czuć było rozszalałe zwierzę, któreby wpadło do puszki z ryżowym pudrem, dziewczyny. Ale wobec tego banalnego kontuaru nie czuła rękawiczek i pomiędzy nią a sprzedającym, ktokolwiekby on był, nie zradzały one zmysłowego ciepła.
— Czem jeszcze mogę pani służyć?
— Dziękuję, niczem. Proszę to odesłać do kasy Nr. 10, dla pani Desforges.
Jako stała klientka, przesyłała do kasy sprawunki wraz ze swem nazwiskiem, nie żądając aby za nią szedł subiekt. Skoro odeszła, Mignot mrugnął okiem, do sąsiada; któremu chciał dać do zrozumienia, że zaszło pomiędzy nimi coś niezwykłego.
— Z chęcią kładłoby jej się ciągle rękawiczki! rzekł otwarcie.
Pani Desforges, dalej robiła sprawunki. Zwróciwszy się na lewo, zatrzymała się przy białych towarach, żeby kupić ścierki; potem obeszła do koła i dotarła aż do wełnianych wyrobów w głębi galeryi. Ponieważ była zadowoloną ze swej kucharki, chciała ją obdarzyć suknią. Oddział wełnianych towarów, był natłoczony publicznością; głównie uwijały się tam mieszczki; dotykały materyi i obliczały się w myśli. Musiała usiąść na chwilę. W przedziałach mieściły się ogromne sztuki tkanin, które z trudnością dźwigali subiekci; nie mogli dać sobie już rady z nagromadzonemi towarami na kontuarach, gdzie się wszystkie sztuki mieszały i zsuwały. Były tam wszelkiego rodzaju kolory, nadające się do wełny: szaro-popielate, szaro-żółte, szaro-niebieskie; a wśród tego gdzieniegdzie, odbijały kraty szkockie, lub krwisto-czerwone flanele. Etykiety bieliły się na nich, jak rzadkie płatki śniegu, spadłego na czarną ziemię, w miesiącu listopadzie.
Po za ogromnym stosem popeliny, Liénard, przekomarzał się z młodą dziewczyną, robotnicą z tejże dzielnicy, wysłaną przez swoją pryncypałowę do kupienia merynosu. Nienawidził on dni wielkich wyprzedaży, od których bolały go ręce; wykręcał się jak mógł od pracy, będąc tak hojnie uposażony przez ojca, że sobie drwił ze sprzedaży i robił tyle tylko, żeby go nie wyrzucono za drzwi.
— Panna Fanny zawsze się tak śpieszy. Czy wigoń podobał się wtenczas? Przyjdę do pani upomnieć się o tantiemę.
Ale robotnica uciekła śmiejąc się, a Liénard ujrzał przed sobą panią Desforges, którą zapytał mimowoli:
— Co pani rozkaże?
Zażądała sukni niedrogiej, ale trwałej. Liénard, według zwyczaju, chcąc sobie zaoszczędzić ręce, starał się o to, żeby wybrała jedną ze sztuk rozwiniętych już na kontuarze. Były tam wigonie, kaszmiry, beże; przysięgał, że nie ma nic lepszego. Ale żadna z tych tkanin nie zadawalniała jej. Zauważyła natomiast w jednej przedziałce materyał błękitnawy, który chciała obejrzeć. Wówczas zreflektował się i podał go, lecz osądziła, że jest za ostry. Potem nastąpiły szewioty, dyagonale, rozmaite odcienia szarych kolorów, różne gatunki wełny, której dotykała się przez ciekawość, dla przyjemności tylko, będąc zdecydowaną wziąść co bądź. Młodzieniec zmuszony był sięgać do najwyższych przedziałów, aż mu kości trzeszczały. Nie było widać kontuaru z pod jedwabistych kaszmirów i popelin, z pod szewiotów z ostrym włosem, z pod pluszowego puszku wigoniów. Były tam wszelkiego rodzaju tkaniny i kolory. Bez najmniejszego zamiaru kupienia, kazała sobie pokazać nawet grenadinę i gazę z Chambéry. Nakoniec gdy ją to już znudziło, powiedziała:
— Doprawdy, że najpierwsza sztuka, była najlepsza, to dla mojej kucharki... ta szarsza w mały rzucik, za dwa franki.
Liénard odmierzył, blady ze złości:
— Proszę to odesłać do kasy Nr. 10 dla pani Desforges — dodał.
Oddalając się, spostrzegła koło siebie panią Marty z córką Walentyną, panną wysoką, lat czternastu, chudą i dumną, która już pożerała towary, pożądliwem kobiecem okiem.
— Ach, to kochana pani! — zawołała.
— Tak, moja droga pani. Co za tłok!
— Dusić się trzeba. Powodzenie ogromne! Widziała pani salon oryentalny?
— Pyszny, niezrównany!
Potrącane łokciami, popychane przez rosnącą falę niższej klasy, rzucającej się na takie wyroby wełniane, zachwycały się wystawą dywanów.
Potem pani Marty powiedziała, że szuka materyi na płaszczyk, lecz nie może się zdecydować, chce więc obejrzeć wełniane matelassé.
— Patrz mamo, szeptała Walentyna, to zanadto pospolite.
— Chodźmy do jedwabi, powiedziała pani Desforges. Trzeba zobaczyć ich sławne Paris Bonheur.
Jakiś czas pani Marty wahała się.
— To będzie za drogie, a tak uroczyście przyrzekłam mężowi, że będę rozsądną! — rzekła.
Od godziny ciągle kupowała, całe paki sprawunków noszono za nią; dla siebie nabyła mufkę, dla córki pończochy. Nakoniec powiedziała subiektowi, pokazującemu jej matelassé:
— Nie, pójdę do jedwabi; to wszystko mi się niepodoba.
Wziąwszy sprawunki, poprowadził on panie za sobą.
Przy jedwabiach także był tłum. Szczególniej ciśnięto się przed wewnętrzną wystawą Hutina, wykończoną mistrzowską ręką Moureta, w głębi halli, dokoła małej kolumny z lanego żelaza, podpierającej oszklenie. Był to jakby deszcz z materyj, fala kipiąca i rozlewająca się coraz szerzej. Najpierw tryskały atłasy jasne i jedwabie w delikatnych kolorach: atłasy à la Reine, atłasy Renaissance, z perłowemi odbłyskami wody źródlanej; jedwabie lekkie i przejrzyste, jak kryształ; zielony Nil, błękitny indyjski, różowy majowy, niebieski Dunaj. Potem szły tkaniny tęższe: cudowne atlasy, jedwabie duchesse o barwach gorących, układane w pełniejsze zwoje. Na dole, jakby uśpione, leżały materyały ciężkie: armiury deseniowane, adamaszki, brokatele, jedwabie przerabiane perłami, złotem lub srebrem, pośród głębokiego łożyska aksamitów czarnych, białych, kolorowych, wyciskanych, z tłem jedwabnem lub atłasowem. Tworzyły one ruchome plamy, jakby jezioro stojące, w którem zdawały się migotać odbłyski nieba i krajobrazu. Kobiety blade z pożądliwości, nachylały się, jak gdyby chciały się przejrzeć. Wszystkie wobec tej rozszalałej katarakty stały, przejęte tajoną obawą, żeby ich nie porwał wylew tego przepychu; zarazem ogarniała je nieprzeparta chęć, rzucić się w jego nurty i zginąć...
— A... jesteś tu! — rzekła pani Desforges, zastawszy panią Bourdelais usadowioną przy jednym z kontuarów.
— Dzień dobry! — odpowiedziała ona, ściskając obie panie za ręce. Tak, przyszłam przyjrzeć się trochę.
— Prawda, że wystawa prześliczna... Może głowę zawrócić. A salon wschodni... czyś widziała salon wschodni?
— Widziałam... to coś nadzwyczajnego!
Po tem uniesieniu, które było w modzie owego dnia, pani Bourdelais, zachowywała zimną krew praktycznej gospodyni. Pilnie oglądała sztukę Paris Bonheur, po to jedynie przyszedłszy, żeby skorzystać z wyjątkowej taniości tej materyi, jeżeli się wyda korzystną. Musiała ją zadowolnić, zażądała bowiem dwadzieścia pięć metrów, licząc na to, że wykroi suknię dla siebie i paltocik dla córeczki.
— Jakto, już wychodzisz? — zapytała pani Desforges. Przejdźże się z nami.
— Nie, przepraszam... czekają na mnie w domu... Nie chciałam dzieci narażać na ten tłok.
Oddaliła się też zaraz, poprzedzona przez subiekta, który ją zaprowadził do kasy Nr. 10, gdzie Albert tracił głowę, wśród nieustannych żądań faktur. Skoro subiekt zdołał nareszcie zanotować ołówkiem sprzedaż w kwitaryuszu z grzbietem, oznajmiał o niej, a kasyer zapisywał w regestrze; potem następowało kontrolowanie i kartka wydarta z kwitaryusza umieszczała się na haku, przy tabliczce z napisem: nabyte.
— Sto czterdzieści franków — rzekł Albert.
Pani Bourdelais zapłaciła, załączając swój adres, przyszedłszy bowiem pieszo, nie chciała się trudzić dźwiganiem paczki. Za kasą, Józef już trzymał jej sprawunek i pakował go; potem paczka wrzucona do kosza na kółkach, spuszczoną została do biura ekspedycyi, które zwolna zapełniało się tak dalece, że towary z całego magazynu spadały tam, z hukiem przerwanej tamy.
Przy jedwabiach taki był natłok, że panie Desforges i Marty, nie mogły zdobyć z początku wolnego subiekta. Stały zmięszane z tłumem dam, które oglądając materye macały je i godzinami całemi nie mogły się namyśleć. Największe jednak powodzenie miało Paris Bonheur, do którego z początku powstał taki szał; taka gorączka, że odrazu weszło w modę. Wszyscy subiekci, zajęci byli mierzeniem tej materyi; widać było po nad kapeluszami blade błyski rozwiniętych sztuk, wśród ciągłego przesuwania się palcy po dębowych łokciach, zawieszonych u rączek mosiężnych; słychać było szczęk nożyczek krających tkaninę i to bez ustanku, w miarę wyjmowania z pak, jak gdyby nie było dosyć rąk, żeby zadowolnić chciwe, wyciągnięte dłonie klientek.
— Trzeba przyznać, iż nie brzydka, jak na pięć franków i sześćdziesiąt centymów; rzekła pani Desforges, której się udało porwać jedną sztukę, na rogu stołu.
Pani Marty i córeczka jej Walentyna, doznały zawodu. Pisma tyle głosiły o tej materyi, że się spodziewały tęższej i z większymi połyskiem. Bouthemont, który poznał panią Desforges, chcąc złożyć hołd piękności władającej sercem Moureta, zbliżył się ze swą uprzejmością, trochę rubaszną, mówiąc:
— Jakto, nikt pani nie usłużył jeszcze? Ależ to nie do darowania! Niech pani raczy jednak być względną, bo wszyscy tu głowy potracili.
Zaczął szukać krzeseł pomiędzy sukniami dam, ze swym śmiechem dziecięcym i gminnym, w którym przebijała się brutalna miłość kobiet, widocznie wcale nie przykra dla Henryety.
— Słuchajno, — szepnął Favier, idący za Hutinem, do przegrody po pudło z aksamitem, Bouthemont zdmuchnie ci twoją klientkę.
Hutin zapomniał o pani Desforges, doprowadziła go bowiem do wściekłości jakaś stara jejmość, która zatrzymawszy go cały kwadrans, kupiła metr czarnego atłasu na gorset. W chwilach wielkiej ciżby, nie uważając na kolej, subiekci dowolnie zajmowali się sprzedażą. Właśnie gdy obsługiwał panią Boutharel, która spędziwszy rano trzy godziny w Magazynie Nowości, wróciła tam na całe popołudnie, ostrzeżenie Faviera zelektryzowało go... Jakto, miałaby mnie ominąć, myślał, metresa pryncypała, z której przysiągłem sobie wyciągnąć sto sous? To już byłby nadmiar złego... Dotąd nie mam trzech franków, chociaż się tu włóczy tyle kobiet!
Bouthemont powtarzał właśnie bardzo głośno.
— Panowie, proszę tutaj!
Wtedy Hutin ustąpił panią Boutharel, niezajętemu Robineau.
— Niech pani będzie łaskawa zwrócić się do starszego subiekta; on panią lepiej obsłuży odemnie.
Potem skoczył czemprędzej, odebrał sprawunki pani Marty od sprzedającego wełniane materyały subiekta, który towarzyszył tym paniom i czekał ciągle. Nerwowe podniecenie, musiało pozbawić Hutina delikatnego węchu; zazwyczaj od pierwszego rzutu oka na kobietę, wiedział czy kupi co i w jakiej ilości, brał zaraz w kluby klientkę, śpiesznie ją zbywał, żeby przejść do innej i narzucał jej swój wybór, wmawiając, że lepiej wie niż ona, jakiej materyi jej potrzeba.
— Jakiego rodzaju jedwabiem mogę pani służyć? — zapytał z najuprzejmiejszą miną.
Zaledwie pani Desforges, otworzyła usta, mówił dalej:
— Wiem... już mam właśnie to, czego pani trzeba.
Skoro sztuka Paris Bonheur została rozwiniętą na wązkim kawałku kontuaru, pomiędzy stosami innych materyj, pani Marty zbliżyła się wraz z córką. Hutin, trochę się zaniepokoił zrozumiawszy, że idzie najpierw o zaopatrzenie tej damy. Zamieniały one pół głosem słowa z panią Desforges, która dawała rady przyjaciółce.
— O zapewne, — szepnęła ta ostatnia — materya na pięć franków nigdy nie może być taką, jak na piętnaście a choćby i dziesięć.
— Bardzo wiotka — mówiła pani Marty. Nie wiem czy będzie dosyć mocna na okrycie.
Usłyszawszy tę uwagę, wmięszał się do rozmowy, z uśmiechem i przesadną grzecznością człowieka, nie mogącego się omylić.
— Ależ proszę pani, właśnie to stanowi jej zaletę, że miękka. Nie gniecie się... takiej pani potrzeba.
Damy umilkły, tak na nie oddziałał tą stanowczością. Wzięły znowu materyę do ręki i przyglądały się. Wtem dotknął ktoś ich ramion: była to pani Guibal, która od godziny przechadzała się zwolna po magazynie i raczyła oczy nagromadzonemi stosami, nie kupiwszy nawet metra perkalu. Znowu nastąpiła zapalczywa gawęda:
— Jak to... ty?
— Tak to ja, tylko trochę wyszturchana.
— Bo też tu tłum... ruszyć się już nie można... a salon oryentalny?
— Zachwycający!
— Jak świetnie idzie sprzedaż! Zostańże, pójdziemy razem na górę.
— Dziękuję ci, powracam ztamtąd.
Hutin czekał, kryjąc niecierpliwość pod ciągłym uśmiechem: Długoż będą mnie tak trzymały? — i rozmyślał. Doprawdy że kobiety są bez ceremonii; poprostu wykradają mi pieniądze z kieszeni! Nareszcie pani Guibal rozpoczęła nanowo przechadzać się zwolna, krążąc z zachwyconą miną dokoła wielkiej wystawy.
— Ja na pani miejscu kupiłabym gotowy płaszczyk — rzekła pani Desforges, wracając nagle do Paris Bonheur. Taniej pani wypadnie.
— Prawda że z ubraniem i robotą!... Szepnęła pani Marty. Przytem można wybierać.
Podniosły się wszystkie trzy. Pani Desforges, stojąc przed Hutinem odezwała się:
— Proszę nas zaprowadzić do okryć.
Osłupiał, nie będąc przyzwyczajony do takich zawodów. Jakto, więc ta czarnowłosa dama nic nie kupi. Mój węch miałby mię zawieść! Zaniechawszy panią Marty, zaczął nalegać na Henryetę, próbując sił zręcznego kupca. Jaknajsłodszym głosem zapytał więc:
— Czy szanowna pani nie życzy sobie zobaczyć naszych atłasów, aksamitów?
— Dziękuję, innym razem; odparła spokojnie, nie patrząc na niego, tak samo jak nie patrzyła na Mignota.
Hutin musiał zabrać sprawunki pani Marty i pójść przed trzema paniami, aby je zaprowadzić do okryć. Czekał go jeszcze boleśniejszy widok, Robineau sprzedawał bowiem pani Boutarel dużą ilość metrów materyi. Widocznie straciłem nos, myślał, nie zarobię nawet czterech sous. Pod maską ugrzecznienia taił on wściekłość człowieka ogołoconego i pożeranego przez innych.
— Panie raczą pójść na pierwsze piętro — rzekł nie przestając uśmiechać się.
Niełatwą było to rzeczą dostać się na wschody. Ściśnięte szeregi głów, zapełniały galeryę, tworząc na środku halli jakby wylew jeziora. Batalia handlowa potężniała. Całe rzesze kobiet zależały od łaski subiektów, oddających je sobie nawzajem, — z największym pośpiechem. Nastąpił szalony ruch popołudniowych godzin. Maszyna w pełnem działaniu wirowała klientkami, wyciągając z nich pieniądze. Przy jedwabiach zwłaszcza, panowała największa gorączka, koło Paris Bonheur taka była ciżba, że Hutin nie mógł zrobić kroku przez kilka minut. Henryeta przyduszona, podniosła oczy i ujrzała na szczycie wschodów Moureta, powracającego ciągle do miejsca, zkąd najlepiej widział swoje zwycięztwo. Uśmiechnęła się w nadziei, że zejdzie żeby ją oswobodzić, ale on jej nawet nie wyróżniał w tym natłoku. Był ciągle z Vallagnosc’em, któremu pokazywał całe swoje państwo, z twarzą promieniejącą tryumfem. Zewnętrzny zgiełk, został teraz przygłuszony wewnętrznym: już nie było słychać ani turkotu powozów, ani trzaskania drzwiczkami. Po za głośnym szmerem sprzedaży, czuło się tylko olbrzymi Paryż, który ciągle dostarczać będzie kupującej publiczności.
Wśród ścieśnionego powietrza, gdzie gorąco kaloryferu przytłumiało wonie materyj, wzrastał zgiełk, na który składały się różne odgłosy: kroki ludzkie, frazesa powtarzane sto razy przy kontuarach, brzęk złota na mosiężne blaty kas, oblegane ciżbą portmonetek; toczące się kosze, z których paczki nieustannie zsuwały się do ziejących paszcz suteren. Gęsty pył wszystko zasłaniał, nie można już było odróżnić oddziałów; tam norymberszczyzna zdawała się zatopiona; dalej w białych towarach, pas słońca wdzierającego się przez okno od ulicy Neuve Saint-Augustin, wyglądał jak strzała złota na śniegu; — tu, przy galanteryjnych i wełnianych towarach, zbita masa kapeluszy i szynionów, zakrywała wnętrze magazynu. Już nawet nie było widać toalet, tylko strój głowy, zdobny w kolorowe pióra i wstążki.
Gdzieniegdzie kapelusz męzki, stanowił czarną plamę; blada cera kobiet ze zmęczenia i gorąca, przybierała przejrzystość kamelii. Nareszcie, dzięki silnym łokciom, Hutin utorował drogę swym paniom, idąc przed niemi. Ale wszedłszy na wschody, Henryeta już nie zastała Moureta, który pogrążył właśnie Vallagnosc’a w serce tłumu, żeby go do reszty odurzyć; sam doznając także fizycznej potrzeby skąpania się w swym sukcesie. Rozkosz tamowała mu oddech; gdy go tłoczono ze wszech stron, zdawało mu się, że to długi uścisk całej jego klienteli.
— Proszę pań na lewo — powiedział Hutin, zawsze ugrzeczniony, pomimo wzrastającego rozdrażnienia.
Na górze był taki sam tłok jak na dole, zapełniono nawet oddział meblowych materyj, zazwyczaj najspokojniejszy. W oddziałach szali, futer, bielizny, roiły się tłumy. Gdy nasze damy przechodziły koło koronek, nastąpiło nowe spotkanie. Była tam pani de Boves z córką swą Bianką; obie całkiem zajęte przedmiotami, które im pokazywał Deloche.
Hutin zmuszony był znowu się zatrzymać z paczkami.
— Dzień dobry! Myślałam właśnie o paniach.
— A ja szukałam pani. Ale jak się odszukać pośród tego tłumu.
— Prześlicznie tu, prawda?
— Olśniewająco pięknie, moja kochana. Ledwie się trzymam na nogach.
— Kupujecie panie?
— O! nie, przypatrujemy się tylko. Siedząc odpoczywamy trochę.
Rzeczywiście pani de Boves, mając w kieszeni tyle tylko, ile trzeba było na zapłacenie powozu, kazała wyjmować z pudełek różne koronki, aby na nie patrzeć i dotykać ich. Poznawszy, iż Deloche jest to subiekt początkujący, ociężały, powolny, nie umiejący oprzeć się kaprysom kobiecym, wyzyskiwała jego grzeczność, zajmowała go sobą od pół godziny i żądała coraz nowych przedmiotów do obejrzenia. Kontuar przepełnił się, pogrążała rękę w fali gipiur, koronek Malines, Valenciennes, Chantilly, palce drżały pożądliwie, twarz rozczerwieniała się ze zmysłowych rozkosz. Obok niej Bianka, nurtowana tąż samą namiętnością, siedziała blada, z twarzą nalaną i mięsistą.
Tymczasem rozmowa szła dalej. Hutin je klął, czekając nieporuszenie, żeby się im podobało umilknąć.
— Cóż to przypatrujecie się takim krawatkom i chusteczkom, jakie wam wówczas pokazywałam — rzekła pani Marty.
Istotnie. Pani de Boves, którą koronki pani Marty dręczyły od soboty, uczuła potrzebę, chociażby dotknąć się podobnych, kiedy skąpstwo męża nie pozwalało jej zabrać ich z sobą. Zarumieniła się lekko, tłómacząc się, że Bianka chciała koniecznie zobaczyć krawatki z blondyny hiszpańskiej; w końcu dodała:
— Idziecie panie do okryć, a więc do widzenia, może się spotkamy w salonie oryentalnym?...
— Dobrze — w salonie oryentalnym — przepyszny jest!
Rozłączyły się w zachwyceniu, pośród natłoku, przy sprzedaży wstawek i tanich koroneczek. — Deloche uradowany z zajęcia, zaczął znów wypróżniać pudła przed matką i córką. Zwolna pomiędzy gromadkami, wzdłuż kontuarów, przeciskał się inspektor Jouve, krokiem militarnym, przy orderze, czuwając nad temi cennemi i wykwintnemi towarami, które tak łatwo ukryć pod paltotem lub w rękawie. Przechodząc po za panią de Boves, spostrzegł ze zdziwieniem, że pogrąża ręce w stosie koronek malines i valenciennes, rzucił więc żywo okiem na te rozgorączkowane palce.
— Niech panie raczą na prawo! — rzekł Hutin, postępując dalej. Był zrozpaczony, czy nie dość, że opuścił sprzedaż na dole? Jeszcze go zatrzymywały na każdym kroku. W rozdrażnieniu tem, grała rolę nienawiść oddziału tkanin, względem oddziałów artykułów gotowych. Ciągła walka wrzała między niemi; współubiegały się o klientki i wykradały sobie nawzajem tantiemę. Jedwabie jeszcze bardziej niż wełniane tkaniny wściekały się, gdy im wypadło poprowadzić do okryć damę, która się decydowała na płaszczyk, obejrzawszy różne hafty i faille.
— Panno Klaro! — zawołał Hutin głosem zagniewanym, skoro się już ujrzał w oddziale.
Lecz przeszła, nie zważając na niego, całkiem zajęta sprzedawaniem. Sala była pełna; przesuwały się przez nią szeregi osób, wchodząc i wychodząc przez drzwi od koronek i bielizny, będących naprzeciwko siebie. Przed lustrami, klientki przymierzały okrycia, wyginając kibicie. Czerwone dywany tłumiły odgłos kroków; dalekie głosy z dołu zamierały; słychać było tylko ciche szepty całej ciżby kobiet, jakby ociężałych wśród ciepła salonowego.
— Panno Małgorzato! — zawołał Hutin. Gdy się i ta nie zatrzymała, wycedził przez zęby, żeby nie być słyszanym: — Łotrzyce!
Nie kochał ich wcale; mając nogi zmęczone od łażenia po wschodach, aby im sprowadzać klientki, złorzeczył im, że wyrywają mu zarobek. Była to głucha wojna z obu stron równie zacięta. Pod wpływem zmęczenia i ciągłego stania na nogach, płcie znikały, pozostawały zaś tylko sprzeczne z sobą interesa, podbudzane przez gorączkę kupiecką.
— Czyż nie ma nikogo? — zapytał Hutin.
W tej chwili, niespodzianie, spostrzegł Dyonizę. Od rana kazano jej składać, pozostawiono jej tylko kilka wątpliwych sprzedaży, lecz i te jej się nie powiodły. Skoro ją zobaczył i poznał, zajętą opróżnianiem kontuarów ze stosu okryć, pobiegł po nią, mówiąc:
— Proszę obsłużyć te panie.
Wsunął jej spiesznie w ręce sprawunki pani Marty, zmęczony ich dźwiganiem. Twarz jego ożywiła się złośliwym uśmiechem doświadczonego gracza, odgadującego w jaki kłopot wprowadza dziewczynę przez te damy. Dyoniza była zdumioną tą niespodziewaną okazyą do sprzedaży. Po raz drugi zjawiał się on przed nią jako nieznany przyjaciel, braterski i tkliwy, zawsze gotów w cichości jej dopomagać. Oczy jej błyszczały wdzięcznością, przeprowadziła go długiem wejrzeniem, podczas kiedy on łokciami roztrącał tłumy i biegł jak najprędzej do swego oddziału.
— Chciałabym obejrzeć płaszczyki — powiedziała pani Marty.
Dyoniza zaczęła wypytywać: jaki rodzaj płaszczyka życzy sobie? Ale klientka sama niewiedziała, nie miała pojęcia; chciała widzieć modele.
Dziewczyna zmęczona już, odurzona zgiełkiem, straciła głowę; u Cornaille’a w Valognes, zwyczajną była tylko jedną klientkę obsługiwać; nie wiedziała jeszcze, jakie są modele i gdzie ich szukać To też długo zatrzymywała nasze damy, że się aż zniecierpliwiły. Kiedy pani Aurelia spostrzegła panią Desforges, musiała wiedzieć o jej stosunku z prycypałem, śpiesznie bowiem zapytała:
— Czy panie są obsłużone?
— Tak, przez tę pannę, która tam szuka — odpowiedziała Henryeta. — Ale zdaje się być jeszcze nieobytą, bo nie może nic znaleźć.
Starsza do reszty sparaliżowała Dyonizę, mówiąc po cichu:
— Sama panna widzisz, że nie umiesz. Daj pokój. — I zawołała: — Panno Małgorzato! podaj prędko jaki płaszczyk.
Nie odeszła, podczas gdy Małgorzata pokazywała modele. Ta, w rozmowie z klientkami, przybierała głos suchy, grzeczny, obejście nieprzyjemne prostej dziewczyny, ubranej w jedwabie, ocierającej się ciągle koło zbytków, do których, sama nie wiedząc o tem, przejęta była złością i zazdrością. Jak tylko się dowiedziała, że pani Marty nie życzy sobie droższego nad dwadzieścia franków okrycia, skrzywiła się na znak politowania:
— O! pani chyba coś dorzuci, bo niepodobna znaleźć coś przyzwoitego w tej cenie — rzekła, rzucając na kontuar pospolite płaszcze, z gestem, który miał oznaczać: „zobacz tę lichotę.” Pani Marty nie śmiała ich pochwalić. Nachyliwszy się do ucha pani Desforges, szepnęła:
— Czy nie wolisz być obsłużoną przez mężczyzn? Jest się swobodniejszą.
Nareszcie przyniosła Małgorzata z poszanowaniem płaszczyk jedwabny, ubierany dżetem. Pani Aurelia zawołała szorstko Dyonizę:
— Zbliż się tu panna, bądź w czemkolwiek pomocą. Włóż to na siebie.
Dyoniza ugodzona w serce, tracąc nadzieję, czy się na co przyda w tym magazynie, stała nieruchoma z opuszczonemi rękami. Pewno mnie odprawią zaraz, myślała, dzieci zostaną bez chleba. Szmer wywołany ciżbą, huczał jej w głowie: czuła, że się chwieje na nogach, muskuły miała zmęczone od ciągłego dźwigania okryć; nie znała bowiem tak ciężkiej pracy. Jednakże zbliżyła się i Małgorzata układała na niej płaszczyk jak na manekinie.
— Trzymaj się panno prosto — powiedziała pani Aurelia.
Lecz w tej chwili zapomniano o Dyonizie, gdyż wszedł Mouret z Vallagnosc’em i Bourdoncle’m. Witał się z paniami i wysłuchał ich pochwał, oddawanych magazynowej wystawie nowości zimowych. Najwięcej podziwiały salon oryentalny. Vallagnosc, który już obszedł wszystkie sale, okazywał więcej zdziwienia niż zachwytu, myślał bowiem jako obojętny pesymista, że bądź co bądź, jest to tylko nagromadzenie wielkiej ilości perkalików. Bourdoncle zapomniał, że należy również do zakładu, winszował także pryncypłowi, aby tylko zapomniał o jego powątpiewaniu i obawach rannych.
— Tak, tak, jakoś to idzie, jestem zadowolony, powtarzał Mouret z rozpromienioną twarzą, odpowiadając uśmiechem na czułe wejrzenia Henryety. — Ale niechcę paniom przeszkadzać.
Znowu wszystkie oczy zwróciły się ku Dyonizie, którą Małgorzata obracała zwolna.
— Jak ci się zdaje? — zapytała pani Marty panią Desforges.
Ta jej dawała rady, jako najwyższy sędzia w rzeczach tyczących się mody.
— Niebrzydki i krój oryginalny.
— Ależ go trzeba zobaczyć na samej pani — odezwała się pani Aurelia. — Rozumie się, iż nie zrobi efektu na tej pannie, niemającej ciała. Wyprostuj się panna, żeby pokazać płaszczyk w całej okazałości.
Damy się uśmiechnęły. Dyoniza strasznie zbladła. Wstyd ją ogarnął, że jest uważaną za maszynę, którą oglądają, strojąc z niej żarty. Pani Desforges, ulegając antypatyi, wynikającej z jej całkiem odmiennej natury, podrażniona łagodnym wyrazem twarzy młodej dziewczyny, dodała złośliwie:
— Pewno leżałby lepiej, gdyby suknia tej panny nie była tak szeroka.
Rzuciła przytem na Moureta drwiące wejrzenie paryżanki, którą bawi śmieszne ubranie osoby przybyłej z prowincyi. Odczuł on miłosną pieszczotę tego spojrzenia, kobiety tryumfującej i szczęśliwej ze swej piękności i sztuki, zdawało mu się, że przez wdzięczność, wypada mu, jako człowiekowi uwielbianemu, także coś żartobliwego powiedzieć, pomimo życzliwości dla Dyonizy, której cichy wdzięk robił wrażenie na jego miłosnej naturze.
— Trzebaby też być lepiej uczesaną — szepnął.
Dopełniło to miary: pan pryncypał raczył się śmiać, a więc i wszystkie panny parsknęły. Małgorzata odważyła się udawać, niby przyzwoita dziewczyna, że się od śmiechu powstrzymuje; Klara odwróciła się od sprzedaży, aby się ubawić; nawet sklepowe od bielizny przyszły przywabione temi wybuchami. Co się zaś tyczy dam, to jako światowe osoby, dyskretniej się bawiły. Tylko cesarski profil pani Aurelii nie uśmiechał się, jak gdyby te piękne, naturalne włosy i delikatne dziewicze ramiona debiutantki, zhańbiły jej oddział, odbijając od ogólnej elegancyi. Dyoniza jeszcze więcej zbladła, pośród tych osób naigrawających się z niej. Czuła się pogwałconą, obnażoną, przez te wejrzenia, przeciw którym nie mogła się bronić. Cóż zawiniła, żeby się tak uczepiono jej zbyt szczupłej figury i zbyt ciężkiego warkocza? Najwięcej ją bolał jednak śmiech Moureta i pani Desforges, odgadywała instynktownie ich stosunek. Serce jej doznawało nieznanego dotąd cierpienia. Ta dama musi być bardzo złą, myślała, kiedy dokucza biednej dziewczynie, która niczem na to nie zasłużyła. On zaś mroził ją trwogą tak dalece pochłaniającą wszystkie inne jej uczucia, że ich nie mogła rozbierać. Opuszczona jak parya, dotknięta w najgłębszych tajnikach niewieściej skromności i oburzona niesprawiedliwością, musiała tłumić dławiące ją łkania.
— Niechajże się uczesze jutro, bo to nie przyzwoicie — powtarzał pani Aurelii okrutny Bourdoncle, który od pierwszego dnia skazał Dyonizę, pełen wzgardy dla jej drobnych kształtów.
Pani Aurelia przyszła nareszcie zdjąć płaszczyk z jej ramion, mówiąc pocichu:
— I cóż moja panno, ładny początek. Jeżeliś nam chciała pokazać do czego jesteś zdolną... trudno być głupszą.
Dyoniza z obawy, by się nierozpłakać, wróciła do rozrzuconych ubrań, które zaczęła przenosić i porządkować na kontuarze. Tam przynajmniej ginęła w tłumie, a zmęczenie przeszkadzało jej myśleć. Lecz nagle poczuła przy sobie Paulinę, sklepową od bielizny, która znowu stanęła w jej obronie. Widziała całą scenę i szepnęła jej do ucha:
— Moja biedaczko, nie bądźże tak czułą. Nie zdradzaj się, bo się będą jeszcze gorzej znęcać nad tobą. Ja, która to ci mówię, nazywam się Paulina Cugnot, jestem z Chartres, tak, moi rodzice mają tam młyn. W pierwszych dniach, byliby mnie pożarli, gdybym się nie broniła. Odwagi! podaj mi rękę, będziemy z sobą gawędziły, ile razy zechcesz.
Ta wyciągnięta ku niej ręka, jeszcze więcej zmieszała Dyonizę. Uścisnąwszy ją ukradkiem, pośpieszyła wziąść stos paltotów, z obawy, aby jej nie wyłajano za to, że pozyskała przyjaciółkę. Pani Aurelia sama włożyła płaszczyk na ramiona pani Marty: wówczas powstały okrzyki: doskonały! prześliczny! zaraz inaczej leży! Pani Desforges zawyrokowała, że trudnoby znaleźć coś lepszego. Zaczęły się pożegnania. Mouret odszedł, a Vallagnosc, zobaczywszy panią de Boves z córką w oddziale koronek, pośpieszył podać matce swe ramię. Małgorzata, stojąc przed jedną z kas w antresoli, wymieniała głośno rozmaite sprawunki pani Marty, która zapłaciwszy rachunek, kazała odnieść do swego powozu. Pani Desforges odnalazła swe paczki w kasie Nr. 10. Potem panie te spotkały się raz jeszcze w oryentalnym salonie. Rozmawiały znowu, zachwycając się głośno. Nawet pani Guibal unosiła się:
— Przepyszny! robi złudzenie, że się jest w tamtych krajach.
— Prawdziwy harem... I są tam niedrogie rzeczy.
— Te dywany smyrneńskie. Ach ta Smyrna! Jakie barwy, jaka cienkość.
— A ten z Kurdystanu! przypatrz się, to zupełnie obraz Delacroix!
Powoli tłum się zmniejszał: dzwon powołał już dwa stoły, z przerwą całogodzinną, do posiłku wieczornego.
Do trzeciego stołu miano już zasiąść. W salach prawie już pustych, pozostały tylko niektóre klientki, tak zagorzałe do kupna, że zapomniały o czasie. Z zewnątrz słychać było turkot ostatnich dorożek, pośród przytłumionych odgłosów Paryża, który wydawał chrapliwe dźwięki nasyconego ludożercy, trawiącego płótna, sukna, jedwabie, koronki jakiemi karmiono go od rana. Wewnątrz iskrzące się płomienie gazowe, zapalone o zmierzchu, były świadkami ostatnich drgnień sprzedaży. Było to jakby pole bitwy, ciepłe jeszcze po rzezi, dokonanej na tkaninach. Subiekci pomęczeni obozowali wśród takiego nieładu na półkach i stołach, jak gdyby po nich szalony uragan przeleciał. W galeryach parterowych tak porozstawiano krzesła, że trudno było przechodzić, w składzie rękawiczek trzeba było przeskakiwać przez barykady z pudeł, jakiemi się obstawił Mignot. Koło towarów wełnianych, przejście było niemożliwe. Liénard drzemał po nad morzem sztuk, gdzie sterczące jeszcze stosy, do połowy tylko zwalone, wyglądały jak domy porwane wylewem rzeki. Dalej białe towary, leżały jakby śnieg na ziemi; potykano się o serwety jakby o wielkie kry i deptano po lekkich płatkach chustek do nosa. Takież samo zniszczenie było na górze, w salach antresoli: futra leżały na posadzce; okrycia piętrzyły się jakby płaszcze żołnierzy usuniętych już z pola bitwy. Koronki i bielizna, porozwijane, pogniecione, rzucone bez ładu, przywodziły na myśl całe rzesze kobiet, które się tam rozbierały, podżegane do pospiechu nagle obudzoną żądzą. Na dole zaś, w głębi domu, biuro ekspedycyi było w pełnym ruchu, wydając bezustanku nagromadzone tam pakunki, które ładowano na wozy. Były to ostatnie wstrząśnienia przepalonej maszyny. W oddziale jedwabi, gdzie się klientki tłumnie cisnęły, plac boju był zupełnie oczyszczony i można było swobodnie chodzić: halla była naga; kolosalne zapasy Paris Bonheur, zostały rozchwytane i uprzątnięte, jak gdyby zgłodniała szarańcza tamtędy przeszła. Pośród tej pustki, Hutin i Favier, rozgrzani jeszcze walką, przeglądali kwitaryusze, obliczając swe procenta. Favier uciułał piętnaście franków, Hutin doszedł tylko do trzynastu; tak mu się niepowodziło tego dnia, że się wściekał ze złości. Oczy ich pałały chciwością; cały magazyn rachował tak samo i przejęty był takąż gorączką, wśród brutalnej wesołości, jaka zwykle panuje w wieczory następujące po stoczeniu bitwy.
— A co, Bourdoncle, boisz się jeszcze? — zawołał Mouret.
Powrócił on do ulubionego miejsca na szczycie wschodów antresoli, gdzie stał oparty o poręcz. Widząc przed sobą taką rzeź materyałów, śmiał się z tryumfem. Obawy ranne, ta chwila oburzającej długości, o której nikt nie miał się dowiedzieć, wzniecały w nim potrzebę głośniejszego jeszcze tryumfu. Kampania została stanowczo wygraną, drobny handel dzielnicy w niwecz obrócony, baron Hartmann zdobyty, a wraz z nim miliony i grunta jego. Patrząc na kasyerów, pochylonych nad regestrami i sumujących długie szeregi cyfr, słuchając brzęku złota, spadającego z ich palcy na miseczki miedziane, widział już Bonheur des Dames, przerastające na olbrzyma z hallą i galeryami, dochodzącemi aż do ulicy Dziesiątego Grudnia.
— A co, Bourdoncle? — rzekł — sam widzisz, że nasze składy za małe. Byłoby się sprzedało dwa razy więcej.
Bourdoncle korzył się; uradowany zresztą ze swej pomyłki. Ale oba naraz spoważnieli: oto Lhomme, główny kasyer sprzedaży, który co wieczór, zebrawszy pieniądze ze wszystkich kas, obliczał je i wystawiał potem ogólną sumę, zawieszając na haku żelaznym arkusz papieru z wypisanym rachunkiem. Następnie zanosił pieniądze do kasy głównej w portfelu i workach, stosownie do ich jakości. Tego dnia złoto i srebro górowało, szedł więc zwolna po wschodach, obarczony trzema ogromnemi workami. Mając uciętą prawą rękę, przy samem ramieniu, przyciskał je do piersi lewą, przytrzymując podbródkiem jeden worek, żeby się nie wyśliznął. Zdaleka słychać było jego głośny oddech, przechodził przytłoczony i pyszny, pośród czołobitności subiektów.
— Ile jest Lhomme? — zapytał Mouret.
— Osiemdziesiąt tysięcy siedemset czterdzieści dwa franki i dziesięć centymów — odpowiedział kasyer.
Radosny śmiech rozległ się po Magazynie Nowości. Cyfra przechodziła z ust do ust. Jeszcze żaden magazyn nowości nie zdobył tak wysokiej sumy w ciągu dnia jednego.
Wieczorem Dyoniza idąc się położyć, wspierała się o cienkie ściany wązkiego korytarza, pod cynkowym dachem. Wszedłszy do swego pokoiku, zamknęła za sobą drzwi i rzuciła się na łóżko, tak ją nogi bolały. Długo, z ogłupiałą miną, patrzyła na stolik toaletowy, na szafę, na całą tę nagość, właściwą, tak zwanym umeblowanym pokojom. Tam więc miała żyć odtąd, a pierwszy tak przykry dzień, wlókł się bez końca. Nie będę miała odwagi na drugi podobny, pomyślała. Naraz przypomniało jej się, że jest w jedwabnej sukni; ten mundur ją przytłaczał, była więc tak dziecinną, że się wzięła do rozpakowania walizy, ubrała się w swą starą wełnianą suknię, zawieszoną na poręczy krzesła. Ale gdy się ubrała w tę lichą sukienkę swoją, opanowało ją wzruszenie i odrazu dławiące ją łkanie wybuchło nagle potokiem łez gorących. Rzuciła się znowu na łóżko i płakała na wspomnienie swych dwojga dzieci, płakała ciągle, nie mając siły ruszać się, pijana ze zmęczenia i smutku.
Nazajutrz w pół godziny po przyjściu Dyonizy do oddziału, pani Aurelia powiedziała jej ostro:
— Wzywają pannę do dyrekcyi.
Zastała Moureta, siedzącego samotnie w gabinecie obitym zielonym rypsem. Naraz przypomniał sobie „źle uczesaną”, jak ją nazwał Bourdoncle — i on, który nie lubił odgrywać roli żandarma, powziął myśl wezwania jej do siebie i zalecenia większej staranności, aby nie przychodziła tak śmiesznie ubraną, jak poprzedniego dnia. Chociaż obracał to w żarty, ubodła jego miłość własną uwaga pani Desforges, zarzucającej brak elegancyi jego sklepowej. Doznawał on uczucia, w którem sympatya łączyła się z gniewem.
— Przyjęliśmy pannę przez wzgląd na jej stryja, odezwał się, proszę nas więc nie stawiać w smutnej konieczności...
Nagle powstrzymał się... Naprzeciw niego, po drugiej stronie biurka, Dyoniza stała wyprostowana, poważna i blada. Jedwabna suknia już nie szeroka, obejmowała kształtną figurkę, uwydatniając czyste linie jej dziewiczych ramion. Włosy splecione w grube warkocze, nie były wprawdzie elegancko ułożone, ale przynajmniej upięła je mocno. Zasnąwszy w ubraniu, z oczami znużonemi od płaczu, obudziła się około czwartej godziny, zawstydzona swą drażliwością nerwową. Natychmiast wzięła się do zacieśniania sukni i całą godzinę spędziła przed wązkiem lusterkiem, z grzebieniem we włosach, nie mogąc w żaden sposób tak ich uczesać, jak sobie życzyła.
— Ach, dzięki Bogu! — przemówił Mouret — wyglądasz dziś panno daleko lepiej... Tylko te nieszczęsne kosmyki...
Wstał i zaczął poprawiać jej uczesanie, tak poufale, jak to wczoraj próbowała pani Aurelia.
— Proszę to włożyć za ucho. Warkocze za wysoko upięte.
Nie otwierała ust, pozwalając z sobą wszystko robić co zechciał. Pomimo postanowienia że będzie silną, weszła do gabinetu zlodowaciała, tak była pewną, że ją odprawią. Widoczna życzliwość Moureta nie uspakajała jej; obawiała się go ciągle i doznawała przy nim przykrego wrażenia, które jej się wydawało naturalne, wobec potężnego człowieka, trzymającego jej losy w swem ręku. Skoro spostrzegł, że tak drży, gdy się on dotyka jej karku, pożałował tego ruchu życzliwego, przedewszystkiem zaś obawiał się utraty swej powagi.
Przegradzając się znowu od niej biurkiem, rzekł:
— Proszę, żebyś panna staranniej się ubierała. Nie jesteś już w Valognes; naśladuj nasze paryżanki. Wprawdzie imię stryja otworzyło pannie drzwi nasze, ale spodziewam się, że oczekiwań moich nie zawiedziesz. Na nieszczęście nie wszyscy tu podzielają moje zdanie. Jesteś panna uprzedzoną... nieprawdaż? Mam nadzieję, że mnie nie wykierujesz na kłamcę.
Traktował ją jak dziecko, okazując więcej politowania niż dobroci. Poprostu, ta drżąca i niezgrabna dziewczynka, w której odgadywał kobietę wywierającą silne wrażenie, przebudzała w nim wrodzoną ciekawość.
W ciągu tych napomnień, spostrzegła ona niespodziewanie portret pani Hédouin, której regularna twarz, uśmiechała się poważnie w złotej ramie i dreszcz ją przeniknął, pomimo słów zachęty, jakie się obijały o jej uszy. Była to więc ta pani, którą zabił, jak utrzymywała cała dzielnica, żeby zbudować swój zakład na jej zakrwawionych członkach!
Mouret ciągłe jeszcze mówił, nakoniec usiadł i rzekł, biorąc pióro do ręki:
— Możesz panna odejść.
Odeszła, uśmiechnęła się w korytarzu, doznając wielkiej ulgi.
Od tego dnia, Dyoniza okazywała wielką odwagę. Rozsądek stał zawsze na straży, wśród powtarzających się napadów drażliwości; było to męztwo słabej i samotnej kobiety, oddającej się wesoło przyjętym obowiązkom. Zachowywała się spokojnie, dążyła wprost do celu, z niezwalczoną słodyczą, pokonywując przeszkody. Spełniała to wszystko z prostotą, naturalnie, pośród gniewnych uniesień innych osób, z twarzą dziecięcą, spokojną. Jej słabe ręce, nabywały powoli sprężystości stali.
Z początku musiała się oswajać z ciężką pracą w oddziale. Od dźwigania stosów okryć, tak poraniła ramiona, że przez pierwsze sześć tygodni, jęczała po nocach nie mogąc się przewrócić z bólu. Lecz najwięcej dolegały jej grube trzewiki, przywiezione z Valognes, których dla braku pieniędzy nie mogła zastąpić lżejszemi. Ciągle na nogach, drepcąc od rana do wieczora, — łajana gdy się na chwilę wsparła o ścianę, miała nogi spuchnięte, te małe dziecięce nóżki, które zdawały się zmiażdżone, jakby przez meszty torturowe. Pięty gorączkowo ją paliły, podeszwa okryła się pęcherzami, których powłoka przylepiała się do pończoch. Było to całkowite wycieńczenie ciała; członki i organa odczuwały zmęczenie nóg, nagłe wzburzenie organizmu kobiecego, uwydatniało się bladością cery. Jednakże ona, tak szczupła i wątła z pozoru, potrafiła wytrwać, podczas kiedy wiele innych sklepowych zmuszonych było opuścić magazyn, z powodu specyalnych chorób. Dzięki cierpliwości w cierpieniu, wytrwałości w męztwie, ciągle była uśmiechniętą i z głową do góry podniesioną, nawet kiedy padała skutkiem zupełnego wyczerpania sił i pracy, jakiej nie każdy mężczyzna mógłby podołać.
Drugiem jej udręczeniem było to, że cały oddział był jej niechętny. Do męki fizycznej, przyłączało się ciche prześladowanie koleżanek. Po dwóch miesiącach cierpliwości i słodyczy, nie mogła ich jeszcze rozbroić. Zarzucały ją obelżywemi słowy, zmyślały różne okropności, odpychały od siebie ją, która całem sercem pragnęła ciepła i tkliwości.
Długo wyśmiewano ją z powodu nieszczęśliwego debiutu, ciągle kursowały słowa: „saboty”, „rączka od motyki”; te co przeoczyły sprzedaż, odsyłano do Valognes, słowem stała się celem naigrawań całego oddziału. Gdy się potem wykierowała na wzorową sklepowę, poznawszy już doskonale mechanizm zakładu, powstało ogólne oburzenie — i od tej chwili panny porozumiały się pomiędzy sobą, żeby do niej niedopuszczać żadnej ważniejszej klientki. Małgorzata i Klara czuły instynktową nienawiść i ściskały szeregi, aby się nie dać pożreć przez tę nową przybyszkę, której się obawiały, pod pokrywką wzgardy. Co się tyczy pani Aurelii, była obrażoną dumnem zachowaniem się dziewczyny, która nie kręciła się koło niej z pieszczotliwem pochlebstwem. Dla tego rzuciła ją na pastwę złośliwości swych faworytek, ulubionych dworaczek, ciągle przed nią padających na kolana i karmiących ją pochlebstwy, których gruba ta postać potrzebowała, aby zachować powagę. Jakiś czas pani Frédéric zdawała się nienależeć do spisku, ale musiało to pochodzić tylko z nieuwagi, bo wkrótce okazała się również ostrą, gdy spostrzegła, ile złego może jej wyrządzić dobre zachowanie się Dyonizy. Wówczas poczuła się zupełnie opuszczoną; wszystkie się pastwiły nad „źle uczesaną”; żyła wśród nieustannej walki i pomimo ogromnej odwagi, z trudnością mogła się utrzymać w swym oddziale.
Takie było jej życie obecne: musiała się uśmiechać, okazywać się odważną i uprzejmą i chodzić w jedwabnej sukni, niebędącej jej własnością. — Upadała od zmęczenia, źle karmiona, źle traktowana, pod wieczną groźbą grubiańskiego wydalenia. Pokoik jej był jedynem schronieniem, jedynem miejscem, gdzie się mogła wypłakać, gdy w ciągu dnia za wiele przecierpiała. Lecz tam panowało dokuczliwe zimno pod dachem cynkowym pokrytym warstwą śniegu grudniowego, zmuszoną była zwijać się w kłębek na żelaznem łóżku, przykrywać się wszystkiem co miała pod ręką z ubrania, płakać pod kołdrą, żeby chłód niepobruździł jej twarzy. Mouret nie przemawiał już do niej ani słowa. Porywały ją dreszcze gdy przy zajęciu spotkała Bourdoncle’a, przeczuwała w nim bowiem, zawziętego wroga, który nie przebaczał najmniejszego uchybienia. Pośród ogólnej niechęci, zadziwiała ją życzliwość inspektora Jouve; spotkawszy ją na uboczu, uśmiechał się lub mówił jakie grzeczne słówko; dwa razy obronił ją od wymówek, za co nie okazała mu najmniejszej wdzięczności, bo ta opieka wywoływała w niej raczej pomieszanie aniżeli przyjemne wzruszenie.
Pewnego wieczoru kiedy panny układały w szafach, Józef przyszedł dać znać Dyonizie, że na dole czeka na nią jakiś młodzieniec. Zeszła zaniepokojona.
— Aa... „źle uczesana” ma kochanka?
— Musi być bardzo głodny — zawołała Małgorzata.
Na dole przy drzwiach, Dyoniza zastała Jana, któremu najsurowiej zabraniała przychodzić do magazynu, było to bowiem bardzo źle uważane. Lecz nie śmiała go łajać, tak się zdawał pomięszanym; bez czapki był i zdyszany, gdyż biegł do niej aż z przedmieścia Temple.
— Masz dziesięć franków? — wybełkotał. Daj mi, bo inaczej jestem zgubiony.
Ten hultaj z potarganemi blond włosami, był tak komiczny ze swą ładną panieńską twarzyczką, wymawiając te melodramatyczne słowa, że byłaby się roześmiała, gdyby jej nie zatrwożyło żądanie pieniędzy.
— Jak to! dziesięć franków? — powiedziała — cóż się stało?
Zaczerwienił się i rzekł, że spotkał siostrę swego kolegi. Dyoniza kazała mu milczeć, bo jej się udzieliło jego zakłopotanie; zresztą nie chciała nic więcej usłyszeć. Już dwa razy udawał się do niej o podobną pożyczkę; lecz pierwszy raz chodziło o dwadzieścia pięć sous a drugi o trzydzieści; zawsze mu się przytrafiały jakieś przygody z kobietami.
— Nie mogę ci dać dziesięciu franków, — powiedziała. Za Pépé nie zapłaciłam jeszcze miesięcznej pensyi, a na to jedynie zachowuję pieniądze. Pozostanie mi tylko na kupienie bucików, których mi bardzo potrzeba. — Ależ mój kochany Janie, ty się źle prowadzisz... to bardzo niedobrze.
— Jestem zgubiony — powtórzył z giestem traicznym. Słuchaj siostrzyczko: to jest wysoka brunetka, wstąpiliśmy do kawiarni w towarzystwie jej brata i nie mogłem podejrzywać, że to co zjemy...
Musiała mu znów przerwać mowę, ale spostrzegłszy łzy w oczach kochanego trzpiota, sięgnęła po portmonetkę; wyjęła z niej sztukę dziesięcio-frankową i wsunęła mu ją w rękę. Natychmiast zaczął się śmiać.
— Wiedziałem, że się na tem skończy; ale słowo honoru, już nigdy tego nie zrobię, musiałbym być podłym nędznikiem.
Wybiegł zaraz, ucałowawszy jej policzki. W magazynie subiekci byli zdziwieni.
Dyoniza nie mogła zasnąć owej nocy. Od czasu wejścia do Magazynu Nowości, pieniądze stanowiły jej nieustanną troskę. Ciągle pozostawała bez stałej pensyi; a ponieważ koleżanki przeszkadzały w sprzedaży, zarabiała tylko na zapłacenie za Pépé, dzięki klientkom, któremi pogardzały inne. Była to czarna nędza w jedwabnej sukni. Przepędzała bezsenne noce, naprawiając swoją lichą garderobę, cerując koszule, jakby kosztowne koronki. Musiała nawet załatać trzewiki, zgrabniej od biegłego szewca; próbowała i prać w miednicy. Najbardziej ją niepokoiła stara wełniana sukienka; nie mając innej, musiała się codzień w nią ubierać po zdjęciu jedwabnego munduru, czem ją do reszty niszczyła. Spostrzeżona plama, wprawiała ją w gorączkę, najmniejsza dziurka była katastrofą. Nie miała nic dla siebie, ani jednego sous na najdrobniejsze wydatki, niezbędne dla kobiety. Zmuszoną była czekać dwa tygodnie, żeby módz kupić nici i igieł. Było to więc klęską, kiedy Jan ze swemi miłosnemi sprawami, wpadał nagle i rabował jej kieszeń. Dwadzieścia sous porwanych, kopało przepaść, którą nie wiedziała czem zapełnić. Co się zaś tycze uzyskania nazajutrz dziesięciu franków, o tem nie mogła myśleć nawet. Całą noc spędziła niespokojnie wśród snów dręczących; widziała Pépé wyrzuconego na ulicę, podczas kiedy ona zbija bruki pokaleczonemi nogami, szukając daremnie pieniędzy.
Nazajutrz znowu musiała uśmiechać się i odgrywać rolę wystrojonej panny. Znane klientki przyszły do oddziału, pani Aurelia przywoływała ją kilka razy i rzucała jej na ramiona płaszcze, ażeby pokazać krój nowy. Wyginając się z wdziękiem lalki malowanej na żurnalu, myślała tylko o czterdziestu frankach na zapłacenie za Pépé, które obiecała odnieść wieczorem. Lecz nawet gdy doda do trzydziestu franków i cztery odłożone grosz po groszu, uczyni to tylko trzydzieści cztery, a zkąd wziąść sześć, dla uzupełnienia sumy? Była to troska, od której zamierało jej serce.
— Szanowna pani raczy zauważyć, że w ramionach jest całkiem swobodny, mówiła pani Aurelia. To bardzo dystyngowane i wygodne okrycie. Panna może założyć ręce.
— O najdoskonalej — odpowiedziała Dyoniza, zachowująca ciągle uprzejmą minę. Nic nie krępuje; pani będzie z niego zadowolona.
Wyrzucała sobie teraz, że zeszłej niedzieli, wzięła Pépé od pani Gras, żeby się z nim przejść po Polach Elizejskich. Biedne dziecko, tak rzadko z nią wychodziło. Musiała mu więc kupić pierniczków i łopatkę, a to wyniosło dwadzieścia dziewięć sous. Jan chyba nie myśli o Pépé, kiedy takie głupstwa wyrabia... Kończy się na tem, że się wszystko o mnie opiera.
— Jeżeli się to okrycie pani niepodoba, to niech się panna ubierze w rotondę, żeby się pani przyjrzała.
Dyoniza przechadzała się drobnym krokiem w rotondzie na ramionach, mówiąc:
— Jest cieplejsza i modna w tym roku.
Aż do wieczora, pod maską przymusowego uśmiechu, dręczyła się myślą zkąd wziąść pieniędzy. Panny obłowiwszy się dobrze, pozwoliły jej dokonać jednej znacznej sprzedaży; ale był to dopiero wtorek, trzeba było czekać cztery dni do odebrania tygodniowych dochodów; postanowiła odłożyć do jutra pójście do pani Gras. „Wymówię się tem, że mię zatrzymano, a do tego czasu, może gdzieś znajdę sześć franków” — powiedziała sobie.
Wystrzegając się najmniejszych wydatków, Dyoniza wcześnie udawała się na spoczynek. Cóżby robiła zresztą na ulicy, bez grosza przy duszy, ona tak dzika i wiecznie obawiająca się wielkiego miasta, z którego nic nie znała prócz ulic przylegających do magazynu. Czasami ośmielała się dojść aż do Palais-Royal, żeby odetchnąć świeżem powietrzem; lecz prędko powracała do domu, żeby się zamknąć i szyć lub prać. Nie miała żadnej przyjaciółki, ze wszystkich tych panien, jedna tylko Paulina Cugnot okazywała jej życzliwość, lecz ponieważ oddział okryć był w ciągłej wojnie z oddziałem bielizny, więc sympatya tych dwóch sklepowych, ograniczała się na zamienieniu kilku słów przy spotkaniu. Paulina zajmowała pokoik, przytykający z lewej strony do izdebki Dyonizy; ale że znikała zaraz po obiedzie, a wracała najczęściej już o jedenastej, zatem Dyoniza słyszała tylko jak się jej sąsiadka kładła do łóżka, nigdy jej nie widując w godzinach wolnych od zajęć.
Tej nocy Dyoniza znowu wzięła się do szewctwa. Oglądała swoje trzewiki, rozmyślając nad tem, jakim sposobem mogłaby je nosić jeszcze cały miesiąc. Nakoniec wziąwszy grubą igłę, postanowiła przyszyć podeszwę, która lada chwila mogła odpaść; — tymczasem zaś kołnierzyk i mankiety, mokły w miednicy pełnej mydlin.
Już było dziesięć minut po jedenastej, kiedy posłyszała kroki w korytarzu i podniosła głowę. Znowu któraś z panien opóźniła się. Poznała, że to Paulina, posłyszawszy drzwi otwierające się w sąsiedztwie. Wielkie było jej zdumienie, gdy koleżanka leciuchno do niej zapukała.
— Śpiesz się, to ja.
Niewolno było pannom odwiedzać się w pokoikach. Dyoniza prędko zatem obróciła klucz w zamku, aby sąsiadka nie została schwytaną na gorącym uczynku przez panią Cabin, pilnie przestrzegającą przepisów.
— Widziałaś ją? — zapytała spiesznie, zamykając drzwi.
— Kogo? panią Cabin? — powiedziała Paulina. O, ja się jej nie boję. Za sto sous można ją kupić. Potem dodała: spostrzegłam światło u ciebie, a już od tak dawna chciałam pogawędzić. Na dole w żaden sposób nie można. Zresztą miałaś dziś tak smutną minę przy obiedzie...
Dyoniza podziękowała jej i podała krzesło, zniewolona jej serdecznością. Lecz zaskoczona przez te niespodziewane odwiedziny, nie zdążyła schować naprawianego trzewika. Oczy Pauliny padły na ten trzewik. Potrząsając głową, rozglądając się dokoła, spostrzegła kołnierzyk i mankiety w miednicy.
— Spodziewałam się tego, moja biedaczko — rzekła. — O, znam to dobrze. W pierwszych czasach po przybyciu z Chartres, kiedy ojciec Cugnot ani grosza mi nie przysyłał, sama prałam sobie koszule. Miałam ich tylko dwie, jedna zatem zawsze mokła.
Usiadła, zdyszana z prędkiego biegu. Jej duża twarz, oczki małe i żywe z wyrazem dobroci, szerokie i tkliwe usta miały wdzięk pomimo grubych rysów. Od razu, bez wstępu, jednym tchem opowiedziała swoją historyę. Młodość spędziła we młynie, potem ojciec Cugnot podupadł z powodu procesu i wysłał ją do Paryża z dwudziestoma frankami w kieszeni, żeby tam sobie los znalazła. Później opisała jej debiuta swoje jako sklepowej, naprzód w jednym sklepie w Batignolles, potem w Bonheur des Dames, wspominała o wszystkich możebnych przykrościach i prywacyach; o obecnem swem życiu z zarobkiem dwudziestu franków miesięcznie; o uciechach, wśród jakich dni pędziła. Pochwaliła się też posiadanemi kosztownościami: broszką, łańcuszkiem do zegarka, jaśniejącym na jej ciemnoszafirowej sukiennej sukni, doskonale leżącej, — i uśmiechała się z pod aksamitnego kapelusza, zdobnego w wielkie szare pióro.
Dyoniza rumieniła się, patrząc na swój gruby trzewik; chciała się tłómaczyć.
— Ależ ja to wszystko sama przechodziłam — powtarzała Paulina. — Jestem starszą od ciebie, mam już dwadzieścia pięć lat, chociaż tego nie widać. Teraz ty mi opowiedz swoje interesa.
Dyoniza dała się nakoniec pociągnąć tą przyjaźnią, tak szczerze jej zaofiarowaną. Usiadła w spódniczce i w starym szalu, obok wystrojonej Pauliny i serdeczna gawęda na dobre się rozpoczęła. Nie było gorąco w tym pokoiku: zimno zdawało się wychodzić z nagich, jakby więziennych ścian tej mansardy; lecz nie spostrzegały, że im palce kostnieją, tak je pochłaniały zwierzenia. Powoli Dyoniza rozgadała się: mówiła o Janie i małym Pépé; wyznała jak jej dotkliwie daje się czuć brak pieniędzy. Ztąd wpadły na sądy o pannach z oddziału okryć. Paulina zdawała się znajdować w tem ulgę.
— Przebrzydłe te sroki! Widzę, jak z tobą postępują. Gdyby to były dobre koleżanki, mogłabyś mieć przeszło sto franków.
— Wszyscy coś we mnie upatrują — mówiła przez łzy Dyoniza. — Naprzykład pan Bourdoncle, ciągle mnie szpieguje, stara się złapać na jakiejś pomyłce, jak gdybym mu w czem przeszkadzała... Jeden tylko ojciec Jouve...
Paulina przerwała:
— To stara małpa... ten inspektor. Ach! moja kochana, nie ufaj mu... o, ci mężczyźni z dużemi nosami...! Napróżno popisuje się orderem, opowiadają o nim historyę, jaką podobno miał u nas w oddziale bielizny... Ale dziecko z ciebie, że się tem tak martwisz. To nieszczęście być tak czułą! Co się dziś tobie przytrafiło, to przechodziły też inne. Po prostu opłacasz frycówkę.
Ująwszy ją za ręce, ściskała, porwana dobrocią serca. Najważniejszą była kwestya pieniężna. Biedna dziewczyna w żaden sposób nie mogła utrzymywać dwóch braci, płacić pensyę za malca i ugaszczać kochanki starszego, — licząc tylko na ten grosz, którym inne pogardzały. Prawdopodobnie bowiem nie otrzyma stałej pensyi aż w marcu z rozpoczęciem nowego sezonu.
— Słuchaj, to niepodobieństwo, żebyś temu wszystkiemu podołała — rzekła Paulina... Jabym na twojem miejscu...
Szmer dolatujący z korytarza, powstrzymał ją od dalszych słów. Ciągle trzymała w uścisku ręce przyjaciółki i przez chwilę patrzyła na nią w milczeniu, natężając słuch. Potem mówiła pocichu, z serdecznym wyrazem twarzy:
— Jabym na twojem miejscu wzięła kogo...
— Jakto? — spytała Dyoniza, nierozumiejąc.
Zrozumiawszy po chwili, cofnęła swe ręce i po prostu zgłupiała. Ta rada ją żenowała, jako idea, która jej niepowstała nigdy w głowie i nie przedstawiająca żadnej korzyści.
— O! nie, odpowiedziała.
— Jeżeli tak, to się z biedy nigdy nie wydobędziesz, wierzaj. Przekonam cię cyframi: czterdzieści franków za małego, od czasu do czasu sto sous dużemu, zresztą, nie możesz przecież zawsze chodzić jak nędzarka, w trzewikach z których się te panny wyśmiewają; o, te trzewiki wielką ci robią krzywdę... Weź kogo, zaraz ci będzie lepiej.
— Nie — powtórzyła Dyoniza.
— Widzę, że jesteś nierozsądna... To jest konieczne, moja kochana i takie naturalne. Wszystkieśmy przez to przechodziły. Ja także nie brałam pensyi, jak ty oto, byłam bez grosza. Co prawda, jest co jeść i gdzie mieszkać, ależ trzeba się ubierać; zresztą niepodobna być bez pieniędzy, zamkniętą w pokoju, gapiąc się na muchy, jak latają... Dlatego też... Trudno... trzeba się puścić..!
Opowiadała potem o pierwszym kochanku, dependencie u adwokata, którego poznała na spacerze w Meudon. Potem zbliżyła się z urzędnikiem pocztowym. Nakoniec od jesieni, odwiedza subiekta z magazynu Bon Marché wysokiego, bardzo miłego chłopca, u którego spędza wszystkie chwile wolne od zajęć. Jednakże nigdy nie ma naraz więcej jak jednego.
— W tym względzie jestem uczciwą, oburzają mię dziewczęta oddające się pierwszemu lepszemu. Nie namawiam cię bynajmniej do złego prowadzenia się — dodała żywo. Wcalebym sobie nie życzyła naprzykład, żeby mnie widziano w towarzystwie z waszą Klarą; bałabym się być posądzoną o takie pohulanki, na jakie ona sobie pozwala. Ale skoro się z kim żyje spokojnie i nie ma się sobie nic do zarzucenia... Czy ci się to takie brzydkie wydaje?
— Nie — odpowiedziała Dyoniza — ale mnie nie bierze ochota do tego.
Znowu zapanowało milczenie. W tym lodowatym pokoiku, obie się uśmiechały, wzruszone tą cichą rozmową.
— Zresztą trzeba czuć sympatyę — powiedziała zarumieniona.
Paulinę bardzo zadziwiły te słowa. Roześmiała się nakoniec i uściskała powtórnie, mówiąc:
— Ależ moja kochana, jak się dwoje ludzi spotka i podoba się sobie... Śmieszna jesteś! Przecież cię nikt nie zmusi. Chcesz, żeby nas Baugé zawiózł w niedzielę za miasto? Wziąłby kogo ze znajomych swoich...
— Nie — odpowiedziała Dyoniza ze swym łagodnym uporem.
Paulina przestała nalegać.
— Każda z nas jest panią swoich postępków — rzekła. — Mówiłam to przez dobroć serca, bo mi szczerze smutno widzieć koleżankę tak nieszczęśliwą.
Było już blisko północy, wstała więc aby odejść. Wpierwej jednak zmusiła Dyonizę do przyjęcia sześciu franków, błagając, żeby się tem nie trwożyła i oddała wówczas, gdy będzie więcej zarabiała.
— Zgaś teraz świecę, żeby nie widziano, które się drzwi odmykają, potem ją znowu zapalisz.
Po zgaszeniu świecy, uścisnęły się raz jeszcze za ręce. Paulina ostrożnie wymknąwszy się, weszła do siebie, słychać było w ciemności tylko głuche jej stąpanie.
Przed pójściem spać, Dyoniza chciała dokończyć roboty około trzewika i prania. Zimno stawało się coraz dotkliwsze w miarę, jak noc zapadała, ale rozogniona rozmową nie czuła tego. — Nie była jednak oburzona, zdawało jej się, że wolno urządzać sobie życie według upodobania, zwłaszcza gdy się jest samą jedną i swobodną. — Nigdy nie ulegała podobnym ideom, jej rozsądek i zdrowa natura utrzymywały ją w karbach poczciwości. Około pierwszej położyła się nakoniec. Nie kocham nikogo, myślała, a więc dlaczego psuć sobie życie, kalać przywiązanie macierzyńskie dla swych dwóch braci. Jednakże nie mogła usnąć, ciepłe dreszcze dochodziły do karku: wśród bezsenności, przed zamkniętemi powiekami, majaczyły jakieś nieokreślone kształty, niknące w ciemnościach nocy.
Od tego czasu zaczęły Dyonizę zajmować miłosne stosunki panien jej oddziału. Po za sklepem cały czas zwykle poświęcały one mężczyźnie. — Plotki się szerzyły i miłosne przygody rozweselały panny przez cały tydzień. Klara gorszyła sobą wszystkie; naraz trzech ją utrzymywało, jak powiadano, nie licząc całego szeregu kochanków przypadkowych, których wodziła za sobą. Nie opuszczała dotąd magazynu, gdzie o ile tylko mogła najmniej pracowała, gardząc pieniędzmi, które łatwo w przyjemniejszy sposób zdobywała gdzieindziej, osłaniało ją to bowiem przed familią. Bała się ciągle ojca Prunaire, który groził, że przybędzie do Paryża połamać jej ręce i nogi sabotami.
Małgorzata przeciwnie, dobrze się prowadziła; nie było słychać, żeby miała kochanka; wszystkie dziwiły się temu, opowiadając jedna drugiej o jej przygodzie i słabości dla odbycia której przybyła do Paryża. Jakimże sposobem uległa, będąc tak przykładną? Niektóre mówiły, iż się to stało przypadkiem i że teraz zachowuje się dla swego kuzyna w Grenobli. Wyśmiewały się też one z pani Frédéric, pomawiając ją o tajemne stosunki z wysoko położonemi osobami; lecz rzeczywiście nic nie wiedziano o jej sprawach sercowych. Co wieczór znikała ta posępna osoba z wielkim pośpiechem, dążąc niewiadomo dokąd.
Co się tyczy słabostek pani Aurelii, to wieści rozsiewane o jakichś posłusznych młodzieńcach, zapewne były fałszywe; niezadowolone z niej panny sklepowe, zmyślały je dla zabawki. Być może, iż kiedyś okazywała ona zbyt wiele macierzyńskiego uczucia pewnemu przyjacielowi swego syna; jednakże obecnie zajmowała w magazynie stanowisko osoby poważnej i dalekiej od podobnych szaleństw. Było tam jeszcze oprócz tego całe stado, wychodzące tłumnie z magazynu wieczorem.
Na dziewięć z pośród dziesięciu oczekiwali kochankowie. Przy wyjściu u drzwi, na placu Gaillon, wzdłuż ulicy Neuve-Saint-Augustin i Michodière cały szereg mężczyzn wypatrywał je z pod oka. Skoro się rozpoczynała defilada, każdy podawał ramię swojej damie i szli razem, rozmawiając spokojnie, jakby mąż z żoną.
Lecz najwięcej niepokoiło Dyonizę odkrycie, jakie zrobiła o Colombanie: bezustanku widziała go po drugiej stronie ulicy, na progu Vieil Elbeuf wpatrzonego w panny z działu okryć. Gdy widział, że go śledzi, czerwienił się i odwracał głowę, jakby z obawy, że go oskarżyć gotowa przed kuzynką Genowefą, chociaż stosunki jej z rodziną Baudu były zerwane, od czasu jej wstąpienia do Magazynu Nowości. Z początku, widząc jego minę zrozpaczonego kochanka, sądziła, że się zakochał w Małgorzacie, która żyjąc cnotliwie i mieszkając w magazynie, wcale nie była dogodną kochanką. Potem zdumiała, przekonawszy się, że on Klarę ściga swym pałającym wzrokiem. Mijały miesiące, od czasu jak dręczył się na przeciwległym chodniku, nie mając odwagi oświadczenia się i to wolnej dziewczynie, mieszkającej na ulicy Louis le Grand, którą mógł co wieczór zaczepić, zanim odeszła z codzień nowym kochankiem. Sama Klara nie wiedziała nawet o tej nowej swej zdobyczy, odkrycie to napełniło Dyonizę bolesnem uczuciem, miałażby miłość być czemś tak głupiem? Jakto, chłopiec mający pod ręką szczęście, psułby sobie życie, wielbiąc awanturnicę jak świętość! Od tego dnia serce się jej ściskało, gdy widziała po za zielonkawą szybą Vieil Elbeuf, blady i znużony profil Genowefy.
Wieczorami Dyoniza zamyślała się także, patrząc na panny odchodzące ze swymi kochankami. Te co sypiały w Magazynie Nowości, w pokoikach pod strychem, wracały o jedenastej, chyba że której udzielono pozwolenie do teatru; te znikały bowiem do jutra i przynosiły z sobą do oddziału jakieś nieznane i odurzające wonie, trącące miastem. Młoda dziewczyna musiała nieraz odpowiadać uśmiechem na przyjazne skinienie głowy, witającej ją Pauliny, którą codziennie oczekiwał Bauge na rogu fontanny Gaillon, od godziny wpół do dziewiątej. Wyszedłszy ostatnia, używała chwilowej i zawsze samotnej przechadzki i pierwsza wracała do domu, żeby pracować lub położyć się spać, z głową przepełnioną marzeniami i ciekawością o nieznanem jej życiu. Nie zazdrościła tym pannom; szczęśliwą była ze swej samotności i pustyni, w jakich zamykała się przez lękliwość, jakby w przytułku; ale wyobraźnia ją porywała; starała się odgadnąć istotę rzeczy; przypominała sobie przyjemności opowiadane jej bez ustanku: kawiarnie, restauracye, teatra, niedziele spędzane na wodzie lub w zamiejskich oberżach. Czuła od tego znużenie umysłu, pragnienia zmieszane ze zmęczeniem i zdawała się być przesyconą tem czego nigdy nie zakosztowała.
Ale mało było czasu na takie rozmyślania wśród jej pracowitego życia. W magazynie w ciągu trzynasto-godzinnych trudów nie mogli się zajmować czułościami subiekci z pannami sklepowemi. Gdyby nawet ciągła walka o pieniądz nie zacierała różnicy płci, w każdym razie ciągły pośpiech i popychanie się, zajmowały głowy i wyłamywały członki. Bardzo rzadko można było słyszeć o stosunku miłosnym pośród nieprzyjaźni i spoufalenia się koleżeńskiego kobiety z mężczyzną i ciągłych starć pemiędzy oddziałami. Wszyscy byli tylko kółkami, obracanemi ruchem maszyny, wyrzekając się osobistości, skupiając po prostu swe siły w banalnym i potężnym falansterze. Po za domem dopiero powracano do indywidualnego życia, z nagłym wybuchem budzących się namiętności.
Pewnego dnia zobaczyła Dyoniza, że Albert Lhomme, syn przełożonej, wsuwał bilecik w rękę jednej panny z oddziału bielizny, przeszedłszy przedtem kilka razy po sali z miną nibyto obojętną. Nastała wówczas, tak zwana martwa pora zimowa, ciągnąca się od grudnia do lutego. Miewała więc Dyoniza czas do spoczynku: całe godziny spędzała stojąco, z oczami pogrążonemi w głąb magazynu, oczekując klientek. Sklepowe oddziału okryć sąsiadowały z subiektami oddziału koronek, lecz znajomość ich nie sięgała dalej nad śmiałe żarty, zamieniane z cicha. W oddziale koronek był drugi subiekt żartowniś, który prześladował Klarę niememi zwierzeniami, jedynie dla zabawki, bo go tak dalece nie obchodziła, że się nawet nie starał spotkać z nią po za magazynem: w ten sposób z kantoru do kantoru, między tymi panami i pannami, przesyłane były znaki porozumienia się, słowa dla nich tylko zrozumiałe, czasami skryte gawędy z plecami nawpół obróconemi, z miną zamyśloną, a to wszystko dla tego, żeby oszukać okrutnego Bourdoncle’a. Co się tyczy Deloche’a, długi czas poprzestawał na uśmiechaniu się do Dyonizy, potem ośmielił się, szeptał jej przy spotkaniu, przyjazne słówka... Owego dnia, kiedy spostrzegła Alberta, wsuwającego bilecik bieliźniarce, w tej samej chwili Deloche zapytał: czy jej smakowało śniadanie; czuł bowiem konieczną potrzebę zaopiekowania się nią, a nie zdołał nic uprzejmiejszego powiedzieć. On także widział ten biały bilecik; spojrzał na Dyonizę i oboje zarumienili się na widok intrygi, zawiązanej w ich obecności.
Lecz Dyoniza, pomimo tych gorących tchnień, budzących w niej powoli kobietę, zachowywała swój dziecięcy spokój. Tylko spotkanie się z Hutin’em poruszyło jej serce. Zresztą sądziła, że to tylko wdzięczność, że ją ujął swoją grzecznością.
Ile razy przyprowadził jaką klientkę do oddziału, Dyoniza była zmieszaną. Kilka razy, powracając z kasy, chwytała się na uczynku, że naddaje niepotrzebnie drogi, aby przejść przez hallę jedwabi, doznając przytem jakiegoś dławienia w gardle. Pewnego popołudnia zastała tam Moureta, który zdawał się ją ścigać wejrzeniem i uśmiechem. Już się nią wcale nie zajmował; czasami tylko zwrócił się z jakąś radą, tyczącą się jej ubrania, albo zażartował z niej jako z nieudanej dziewczyny, nawpół dzikiej, podobnej do chłopca, — z której nigdy nie uda mu się zrobić kokietki, chociaż był do tego zręcznym, jako mężczyzna szczęśliwy w miłostkach. Śmiał się z niej nawet, pozwalał sobie przekomarzań, niechcąc przyznać się do wrażenia, jakie na nim wywierał wdzięk wątłej dziewczyny z temi osobliwemi włosami. Niemy jego uśmiech przyprawiał ją o drżenie, jak gdyby popełniła błąd jaki. Czyżby wiedział dlaczego przechodzi przez hallę, chociaż sama nie mogłaby wytłómaczyć, co ją tam popycha?
Hutin zresztą niespostrzegał wcale wejrzeń wdzięczności młodej dziewczyny. Te panny nie były w jego guście, udawał nawet, że niemi pogardza, przechwalając się coraz więcej swem nadzwyczajnem powodzeniem z klientkami, jakaś baronowa została jakby piorunem rażona przy jego kontuarze, a żona budowniczego padła mu w objęcia, gdy się do niej udał pewnego dnia, dla sprostowania pomyłki w mierze. Pod tą chełpliwością normandzką, kryły się dziewczęta brane z piwiarni lub kawiarń koncertowych. Równie jak wszyscy ci młodzi panicze, ulegał on namiętności wyrzucania pieniędzy. Cały tydzień ubiegał się o grosz, jakby chciwy sknera, jedynie w tym celu, żeby puścić go na wiatr w niedzielę: na polu wyścigowem, w restauracyach i na balikach. Nigdy mu nie powstała w głowie myśl o oszczędności; odebrawszy zarobek, zaraz go trwonił, bez żadnej troski o jutro. Favier nie brał udziału w tych wycieczkach, chociaż tak ściśle byli połączeni z Hutin’em w sklepie, wychodząc żegnali się u drzwi i nie mówili więcej do siebie. Wielu subiektów, pomimo ciągłego z sobą obcowania, stawali się obcymi sobie i nic nie wiedzieli nawzajem o trybie swego życia. Lecz Hutin był w przyjaźni z Liénardem; obaj mieszkali w hotelu Smyrneńskim, na ulicy Ś-ej Anny, w domu poczerniałym, zajmowanym głównie przez kantorzystów. Zrana przybywali razem do sklepu, wieczorem zaś, który pierwszy uporządkował swój kontuar, szedł czekać na drugiego w małej kawiarni Ś-go Rocha na ulicy tegoż imienia, gdzie się zwykle zbierali subiekci z Magazynu Nowości, głośno rozprawiając i pijąc, lub też grając w karty wśród dymu fajek. Często przesiadywali tam do pierwszej w nocy i wychodzili dopiero wtedy, skoro zmęczony gospodarz wypychał ich za drzwi. Lecz od miesiąca spędzali wieczory trzy razy na tydzień w tak zwanym „wyjcu”[2], na Montmartre; dokąd zapraszali kolegów, ażeby oklaskiwać pannę Laurę, tęgą śpiewaczkę, ostatnią zdobycz Hutina, której talent popierał tak gwałtownem stukaniem laską i takim krzykiem, że już dwa razy policya była zmuszoną uśmierzać jego zapały.
Zima przeszła w ten sposób. Dyoniza otrzymała nakoniec trzy tysiące franków pensyi stałej. Był już czas na to rzeczywiście, bo jej grube trzewiki nie chciały dłużej służyć. Ostatni miesiąc nie wychodziła nawet, żeby się nierozpadły.
— Mój Boże! Jak też panna hałasujesz temi trzewikami! — powtarzała często pani Aurelia z rozdrażnioną miną. — To nie do zniesienia! Co panna masz na nogach?
Tego dnia, kiedy Dyoniza weszła do oddziału w prunelowych bucikach za pięć franków, Małgorzata i Klara zadziwiły się półgłosem, lecz tak aby je usłyszała:
— Patrzno! Źle uczesana zrzuciła kalosze — powiedziała jedna z nich.
— Pewno po nich płakała — odrzekła druga — bo to były kalosze jej matki.
Ogólne oburzenie powstało w oddziale przeciw Dyonizie, gdy dostrzeżono jej przyjaźń z Pauliną; widziano bowiem brawadę z jej strony, że wchodzi w serdeczny stosunek ze sklepową nieprzyjacielskiego oddziału. Panny ciągle tylko o tem mówiły pomiędzy sobą, szeptały o zdradzie, oskarżały ją, że powtarza w drugim oddziale najmniejsze ich słowa. Wojna pomiędzy okryciami i bielizną rozogniła się z nową gwałtownością i nigdy nie była tak zawziętą. Grube słowa krzyżowały się jak kule, przyszło pewnego wieczoru nawet do policzków, po za pudłami z bielizną. — Być może, iż powodem do wojny było to, że panny od okryć nosiły suknie jedwabne a od bielizny wełniane; w każdym jednak razie, panny od bielizny mówiły o swych sąsiadkach z oburzeniem poczciwych dziewcząt. Fakta mówiły za niemi, bo zauważono, że jedwabie przyczyniają się do rozwiązłości panien od okryć. Klara została spoliczkowaną rojem kochanków; Małgorzatę kłuto w oczy dzieckiem, a panią Frédéric pomawiano o namiętności tajone. Wszystko to z powodu tej Dyonizy!
— Proszę się powstrzymywać od brzydkich słów! — odzywała się pani Aurelia swym cesarskim tonem, pośród gniewnych wybuchów rzeszy swych podwładnych. — Pokażcie kim jesteście!
W gruncie zaś nie chciała się w to wdawać i pewnego dnia wytłómaczyła się z tego przed Mouretem w ten sposób, że wszystkie te panny warte są jedna drugiej. Lecz nagle roznamiętniła się, gdy jej Bourdoncle powiedział, że widział jej syna, ściskającego w suterenie pannę od bielizny tę właśnie, której bilecik wsunął do rąk. To jest ohydne, mówiła, wprost oskarżając oddział bielizny, że zaciągnął Alberta w zasadzkę: cios był do niej wymierzony, żeby ją zbeszcześcić, gubiąc jej niedoświadczone dziecię, — poznano się bowiem, że oddział pozostający pod jej umiejętnym i energicznym kierunkiem jest nie do zdobycia... Dla tego tylko krzyczała tak głośno, żeby wzniecić burzę, gdyż co do syna swego nie miała żadnych złudzeń; wiedziała że jest zdolny do wszystkich głupstw. Chwilowo sprawa ta o mało co się nie stała ważną: rękawicznik Mignot, został w nią wmieszany; przyjaźnił on się z Albertem i chodziły wieści, jakoby taniej sprzedawał towar kochankom przyjaciela, które tenże mu przysyłał. Były to dziewczęta, chodzące bez kapeluszy; całemi godzinami plądrowały mu w pudełkach. — Prócz tego opowiadano historyę o szwedzkich rękawiczkach, danych bieliźniarce, o której nikt nic pewnego nie wiedział. Nakoniec skandal został przytłumiony, przez wzgląd na panią Aurelię, której nawet Mouret okazywał poważanie. Po upływie tygodnia, Bourdoncle pod jakimś błahym pozorem odprawił ową sklepowę, która się pozwoliła uściskać Albertowi. Ci panowie zamykali wprawdzie oczy na straszne hulanki po za sklepem, ale wewnątrz domu najmniejsze uchybienie było srodze karane.
Na tej całej sprawie, Dyoniza najwięcej ucierpiała. Chociaż pani Aurelia dobrze znała prawdziwy stan rzeczy, taiła do niej złość. Spostrzegłszy pewnego wieczora, że się śmieje z Pauliną, wzięła to za lekceważenie i za plotki o miłostkach jej syna. Odtąd odosobniała jeszcze gorzej dziewczynę w oddziale. Oddawna zamyślała ona zawieźć wszystkie panny w którą niedzielę do Rigolles w pobliżu Rambouillet, gdzie kupiła posiadłość za pierwsze sto tysięcy franków oszczędności; teraz niespodzianie postanowiła to uskutecznić: był to sposób ukarania Dyonizy, otwarcie wykluczając ją z towarzystwa. Ona jedna nie została zaproszoną. Na dwa tygodnie z góry, cały oddział mówił tylko o tej wycieczce: badano niebo ogrzane majowem słońcem, obiecywano sobie wszelkie przyjemności: jazdę na osiołkach, mleko, chleb razowy. Lecz najzabawniejsze było to, że będą tylko same kobiety! Pani Aurelia miała zwyczaj dni wolne od zajęć, spędzać na przechadzce z kobietami. Tak była nieprzyzwyczajona do rodzinnego kółka i tak nie swobodna w rzadkich wypadkach, gdy mogła jeść obiad w domu, że wołała nawet i w te wieczory wyprawiać rodzinę z domu, a sama chodzić do restauracyi. Lhomme udawał się w swoją stronę, uszczęśliwiony, że może sobie przypomnieć kawalerskie życie; Albert zaś jak na skrzydłach biegł do swoich łotrzyc. Doszło nakoniec do tego, iż odzwyczajeni od domu, nudząc się i dręcząc sobą w niedzielę, wszyscy troje przemykali się tylko przez mieszkanie jak przez hotel, gdzie się tylko na noc chodzi. Co się tyczy wycieczki do Rambouillet, to pani Aurelia poprostu objawiła, że byłoby nieprzyzwoicie, gdyby się Albert wybrał, a nawet ojciec znajdzie się taktownie, jeżeli pozostanie w mieście. Obaj byli tem bardzo uszczęśliwieni. Tymczasem oczekiwany dzień zbliżał się, panny ciągle mówiły o swych toaletach, jak gdyby chodziło o półroczną podróż, a Dyoniza musiała tego słuchać, blada i milcząca, wśród swego opuszczenia.
— Cóż, chcą cię doprowadzić do rozpaczy — rzekła pewnego poranku Paulina. — Jabym je na twojem miejscu zawstydziła! Jak one się bawią, tak i ja bym się bawiła! Zechciej nam tylko towarzyszyć w niedzielę; Baugé namawia mię do Joinville.
— Nie, dziękuje; — odpowiedziała dziewczyna ze swym spokojnym uporem.
— Ale dlaczego?... Czy się obawiasz natarczywości? — pytała Paulina, śmiejąc się serdecznie. Dyoniza także się uśmiechała. Wiedziała ona jak się podobne rzeczy układają: na takich wycieczkach, każda z panien poznała się ze swym pierwszym kochankiem, z przyjacielem niby to przypadkiem zaproszonym; a właśnie tego nie chciała — Przysięgam ci, że Baugé, nikogo nie zaprosi, rzekła znów Paulina. Będziemy tylko we troje. Kiedy ci się to niepodoba, bądź pewna, że cię swatać nie będę.
Dyoniza wahała się, opanowana taką chęcią że jej krew uderzała do twarzy. Od czasu kiedy jej koleżanki, opowiadały o przyjemnościach wiejskich, dusiła się, porywana potrzebą odetchnięcia wolnem powietrzem, myśląc o bujnej trawie, w której by się chowała aż po ramiona, o wysokich drzewach, których cień orzeźwiałby ją, jak woda. Przypominało jej się dzieciństwo spędzone na wonnych łąkach Cotentin i tęskniła za słońcem.
— A więc dobrze — powiedziała nakoniec.
Wszystko było ułożone. Baugé, miał przyjść po nie o ósmej rano, na plac Gaillon; ztamtąd dorożką mieli się udać na dworzec kolei Vincennes, Dyoniza, której dwadzieścia pięć franków miesięcznej pensyi zjadały dzieci, mogła tylko odświeżyć swą czarną wełnianą sukienkę, ozdabiając ją ukosami z popeliny w drobne kratki. Sama sobie też zrobiła jedwabną kapotkę z błękitną wstążką. W tem prostem ubraniu wyglądała bardzo młodo: jakby dziewczyna nad wiek wybujała. Ubóstwo jej było schludne. Trochę się wstydziła przepysznych swych włosów, bo ją w kłopot wprowadzały, wydobywając się z pod lichego kapelusika. Paulina zaś wystąpiła w wiosennej sukni jedwabnej, w paski białe i fioletowe i w strojnym kapeluszu obciążonym piórami; miała przytem pełno świecideł na szyi i rękach, jak to jest w zwyczaju zamożniejszych panien sklepowych. Dla niej ta jedwabna suknia była jakby wynagrodzeniem za cały tydzień, bo w dnie powszednie skazaną była na wełnę w swoim dziale. Dyoniza przeciwnie, dźwigała jedwabie od poniedziałku do soboty, w niedzielę zaś ubierała się w swoją nędzną wełniankę.
— Baugé — powiedziała Paulina, wskazując na wysokiego młodzieńca, stojącego przy wodotrysku.
Paulina przedstawiła swego kochanka, a Dyoniza uczuła się zaraz swobodniejszą, tak jej się wydawał uczciwym człowiekiem. Baugé, był ogromnego wzrostu, silny jak byk, miał twarz podłużną flamandzką i oczy bez wyrazu, uśmiechające się z dziecięcą prostotą. Urodzony w Dunkierce, był młodszym synem kupca korzennego; przybył do Paryża, prawie wypędzony przez ojca i brata, — którzy go uważali za głupca. Co prawda, był strasznie tępy, ale zawsze zdatny do sprzedaży płótna. Kobiety znajdowały go ponętnym.
— A dorożka? — spytała Paulina.
Trzeba było iść aż do bulwaru. Słońce już dopiekało, piękny majowy poranek ożywiał ulice; ani jednej chmurki nie było na niebie, wesołość przepełniała powietrze przezroczyste jak kryształ. Mimowolny uśmiech przebiegał po ustach Dyonizy, oddychała swobodniej, zdawało się, że z piersi jej spadł ciężar, przygniatający ją od pół roku. Nie czuła już dokoła siebie ścieśnionej atmosfery sklepowej, ani też ciężkich murów Magazynu Mód. Miała przed sobą cały dzień spędzony swobodnie wśród wiejskiego powietrza. Było to dla niej jakby powrotem do zdrowia, radością bez końca; rozpoczynała ten dzień pod wrażeniem nowych uczuć płochej dziewczyny. Jednakże w dorożce, odwróciła oczy ze wstydem, gdy się Paulina nachyliła, żeby głośno pocałować swego kochanka.
Wychyliwszy głowę z dorożki, zawołała:
— Widzisz, Lhomme! Jak prędko idzie! Niesie swoją trąbkę, — dodała Paulina, wychylając się także. Stary waryat! Możnaby przypuścić, że śpieszy na schadzkę.
Rzeczywiście Lhomme, trzymając pod jedynem swem ramieniem, trąbkę w futerale, przemykał się wzdłuż Gymnase, uśmiechając się radośnie, do spodziewanej uczty. Szedł na cały dzień do swego przyjaciela flecisty z jednego teatrzyku, u którego co niedziela zbierali się amatorowie na pokojową muzykę, zaraz po rannej kawie.
— O ósmej godzinie zrana, co za pośpiech szalony! — mówiła dalej Paulina. Pani Aurelia z całą swoją kliką musiała wyjechać do Rambouillet, pociągiem odchodzącym o szóstej minut dwadzieścia pięć. Z pewnością nie spotkają się z sobą ci małżonkowie.
Obie zaczęły potem rozmawiać o wycieczce do Rambouillet. Nie życzyły one deszczu innym bo i sameby się skąpały, ale gdyby się tam wylała chmura nie zaczepiwszy o Joinville, byłoby to jednak bardzo zabawne. Następnie mówiły o Klarze, o tej marnotrawnicy, która nie wie jak trwonić pieniądze, łożących na jej utrzymanie; kupiła naraz trzy pary bucików, które nazajutrz wyrzuciła, pociąwszy je nożyczkami, bo uwierały jej nogę pełną guzów. Zresztą panny, nie były wcale rozważniejsze od panów z Magazynu Nowości; przejadały wszystko, nie oszczędzając grosza na przyszłość. Dwieście lub trzysta franków miesięcznie, całe mienie swoje, trwoniły na stroje i łakocie.
— Ależ on ma tylko jedną rękę, jakże może grać na trąbce? — spytał Baugé.
Nie spuszczał z oka Lhomme’a. Wówczas Paulina, lubiąca żartować z jego naiwności, powiedziała, że kasyer opiera instrument o ścianę, czemu uwierzył, znajdując ten pomysł bardzo dowcipnym. Ale kiedy, żałując swego żartu, zaczęła objaśniać w jaki sposób Lhomme zastępuje sobie brak ręki przy pomocy pewnych szczypczyków, potrząsał głową z niedowierzaniem, mówiąc, że nie da w siebie tego wmówić.
— Jakiżeś ty głupi! — zawołała ze śmiechem Paulina. Ale to nic nie szkodzi, ja cię jednak kocham.
Dorożka rączo jechała i trafili w sam czas na pociąg. Baugé, zapłacił za bilety, ale Dyoniza zapowiedziała, że się chce przyczyniać do wydatków; wieczorem mieli się obrachować.
Wsiedli do drugiej klasy, pośród głośnych wybuchów wesołości, dolatujących z wagonów. — W Nogent, wysiadł rozochocony orszak weselny. Przybywszy nakoniec do Joinville, udali się zaraz na wyspę, żeby zamówić śniadanie i pozostali tam, pod wysokiemi topolami, rosnącemi na brzegu Marny. W cieniu było chłodno, świeży powiew napełniał powietrze, na drugim brzegu przy blasku słońca, widać było rozciągające się pola uprawne na płaszczyźnie. Dyoniza zwalniała kroku, po za Pauliną i jej kochankiem, którzy szli objąwszy się wpół; zerwała kilka jaskrów, patrzyła na wodę bieżącą, szczęśliwa, z przepełnionem sercem, spuszczając głowę, gdy Baugé nachylał się, żeby pocałować w kark swą przyjaciółkę. Oczy jej zaszły łzami. Przecież niedoświadczała żadnych cierpień: więc cóż ją tak dławiło? dla czego ta rozległa wieś, gdzie obiecywała sobie zupełną swobodę, napełniała ją jakimś nieokreślonym żalem, którego przyczyny nie mogła sobie wytłómaczyć? Przy śniadaniu, głośne wybuchy śmiechu Pauliny, drażniły ją. Ta dziewczyna lubiąca przedmieścia z namiętnością lichej aktorki, żyjącej wśród gazu w ścieśnionem powietrzu miejsc tłumnych, chciała zasiąść do śniadania w altanie, pomimo chłodnego wiatru. Bawiło ją: powiew zdzierający obrus ze stołu, śmieszyła altana z nowopomalowanej klatki, ogołoconej jeszcze z liści, której kontury odbijały się na nakryciu. Jadła łakomo, będąc źle żywioną w magazynie. Opychała się ulubionemi potrawami, aż do niestrawności. Obżarstwo było zresztą główną jej wadą; wszystkie pieniądze wydawała na ciastka, łakocie i surowizny, pożerane w wolnych chwilach. Dyoniza nasycona jajami, smażoną rybą i kurczęciem, nie śmiała żądać poziomek, nowalii zbyt jeszcze drogiej, żeby nie powiększyć rachunku.
— Cóż teraz poczniemy? — zapytał Baugé, gdy wypili kawę.
Zwykle po południu oboje z Pauliną wracali do Paryża, aby zakończyć dzień w teatrze. Ale czyniąc zadosyć życzeniom Dyonizy, postanowili zostać Joinville; zresztą wydawało im się to zabawne, użyć wsi po uszy. Całe popołudnie przechadzali się po polach. Chcieli potem przejechać się łódką, lecz zaniechali tego, gdyż Baugé nie umiał wiosłować. Włóczyli się jednakże po brzegach Marny; życie rzeczne ich zajmowało, przypatrywali się eskadrze łodzi żaglowych i norweskich, oraz flisakom żeglującym. Słońce się zniżało, wracali już zatem do Joinville, kiedy dwie żaglowe łodzie, prześcigając się, zamieniały obelgi, wśród których górowały słowa: „kapelusze skórzane“[3] i „perkaliki”.
— Czy to nie pan Hutin? — zawołała Paulina.
— A tak, — podchwycił Baugé, zasłaniając ręką oczy od słońca — poznaję łódź mahoniową... Drugą muszą zajmować studenci.
Zaczął opowiadać o starej nienawiści, powodującej częste starcia, między młodzieżą szkolną a kantorowiczami. Dyoniza, usłyszawszy imię Hutin’a nagle się zatrzymała; z naprężonym wzrokiem śledziła za łódką pomykającą jak strzała, szukając młodzieńca pomiędzy wioślarzami; lecz mogła dojrzeć tylko kobiety, jak dwie białe plamy, z których jedna, w czerwonym kapeluszu, siedziała przy rudlu. Glosy ginęły wśród szmeru rzeki:\
— Do wody kapelusze!
— Perkaliki do wody!
Wieczorem weszli do restauracyi na wyspie; ale ponieważ powietrze się oziębiło, trzeba było zasiąść do jedzenia w jednej z dwóch sal, gdzie wskutek wilgoci zimowej, obrusy czuć było jak by praniem. O szóstej godzinie zabrakło stołów; spacerujący tłoczyli się, szukali kącika, a chłopcy miejscowi ciągle znosili krzesła i ławki, zścieśniali talerze i zapychali miejsca ludźmi. Duszono się do tego stopnia, że trzeba było otworzyć okna. Nastąpił już zmierzch, topole rzucały cienie tak nagle, że restaurator nieprzygotowany do nakrywania stołów w pokoju, w braku lamp, musiał postawić po jednej świecy na każdym stole. Hałas stawał się ogłuszający od śmiechów, nawoływań i brzęku naczyń; płomienie chwiały się a świece topniały od wiatru; motyle nocne latały w ogrzanem przez zapachy mięsa powietrzu, które przenikały zimne powiewy.
— Ależ się bawią! — mówiła Paulina pogrążona w potrawie z ryb, którą nadzwyczaj chwaliła. Pochyliwszy się dodała:
— Nie poznaliście pana Alberta... tam?
Był to rzeczywiście młody Lhomme pośród trzech dwuznacznych kobiet: jedna z nich była to stara kobieta, w żółtym kapeluszu z nikczemną miną stręczycielki i dwie nieletnie dziewczęta, może lat trzynastu lub czternastu, żenująco wyuzdane. On zaś już dobrze podpiły, stukał o stół szklanką, grożąc że obije garsona, jeżeli mu natychmiast nie poda likworów.
— Piękna mi familijka! — odezwała się Paulina. Matka w Rambouillet, ojciec w Paryżu, a synek w Joinville. Jedno drugiemu nie przeszkadza.
Dyoniza, nienawidząca hałasów, uśmiechała się jednak, rada, że nie może myśleć wśród tej wrzawy. Lecz nagle w sąsiedniej sali, powstał głos przygłuszający wszystkie inne. Było to wycie, po którem musiała nastąpić bójka, bo słychać było popychanie, przewracanie krzeseł, walkę i te same okrzyki co nad rzeką:
— Do wody perkaliki!
— Kapelusze do wody!
Skoro głośne wołanie oberżysty położyło koniec wojnie, zjawił się niespodzianie Hutin. W czerwonej bluzie, w kapeluszu zsuniętym na tył głowy, prowadził pod rękę, wysoką białą dziewczynę z przed rudla, która aby uczcić kolory łodzi, przypięła za uchem bukiet z maków polnych. Przyjęto ich okrzykami i oklaskami, on promieniał, wydymał pierś i kołysał się, udając ruchy marynarza; popisywał się sińcem na spuchniętym policzku, przejęty radością, że zwraca na siebie uwagę. Za nim szedł cały personel łodzi. Stół zdobyli sobie szturmem i wszczął się jeszcze większy hałas.
Baugé przysłuchujący się uważnie rozmowie po za sobą powiedział:
— Zdaje się, że studenci poznali tę kobietę idącą z Hutin’em, znaną oddawna w dzielnicy, śpiewającą teraz w „wyjcu” na Montmartre; dla niej powstała bójka... Ci studenci nigdy nie płacą kobietom.
— W każdym razie — rzekła Paulina z obrażoną miną — strasznie jest brzydką z temi włosami koloru marchwi! Doprawdy chciałabym wiedzieć, zkąd je pan Hutin bierze, bo jedna brudniejsza od drugiej.
Dyoniza zbladła, lodowate zimno powoli ją ogarniało, jak gdyby cała krew uszła z serca. Jeszcze na rzece, widząc chyżą łódź, uczuła pierwszy dreszcz, teraz zaś wątpić już nie mogła, że ta dziewczyna jest w blizkim stosunku z Hutin’em. Czyżby go miała kochać, kiedy tak cierpi? Wśród bolesnego zamieszania uczuć, nawet sobie nie odpowiadała. Czując dławienie w gardle i trzęsienie rąk, przestała jeść.
— Co ci jest, droga? Zapytała przyjaciółka.
— Nic, trochę tu za gorąco. — Wymówiła z cicha Dyoniza.
Ale stół Hutin’a był obok. Ujrzawszy znanego sobie Baugé, rozpoczął bardzo głośno rozmowę, żeby wciąż zwracać na siebie uwagę.
— Powiedz mi — krzyczał — czyście wy zawsze cnotliwi w waszem Bon Marché?
— Nie tak bardzo — odpowiedział zaczerwieniony Baugé.
— Tam tylko dziewice przyjmują i jest konfesyonał dla subiektów, którzy na nie spoglądają. Piękny mi dom, gdzie się żenią, dziękuję!
Zaczęto się śmiać: Liénard, należący do tego towarzystwa, dodał:
— To nie tak jak w Luwrze: tam jest etatowa akuszerka w dziale okryć. Słowo honoru!
Wesołość wzrosła. Paulina śmiała się jak szalona, tak ją ta akuszerka zabawiła. Lecz Baugé był oburzony żartami z czystości obyczajów jego domu, więc nagle zawołał:
— Piękni i wy jesteście w Magazynie Nowości. Wyrzucają was za drzwi, za jedno słowo i macie pryncypała, który tak wygląda, jakby hakami przyciągał klientki.
Hutin’ go nie słuchał, zajęty wychwalaniem Placu Clichy. Poznał tam młodą dziewczynę tak przyzwoitą, że damy nie śmiały zwracać się do niej, aby jej nie upokorzyć. Potem przysunąwszy nakrycie opowiadał, iż uciułał tysiąc pięćset franków w ciągu tygodnia. O! był to tydzień gładki! Favier pozostał przy pięćdziesięciu dwóch frakach. Upiwszy się na dobre uczepił się Robineau’a, drugiego subiekta, który się zawsze trzyma zdaleka, do tego stopnia, że na ulicy, nie chce się pokazywać obok młodszego. Nie dziwiłbym się, gdyby to był taki Bouthemont naprzykład, bo musi zachować powagę, ale panu Robineau, nie wolno mieć tak wysokich pretensyj.
— Cicho bądź — odezwał się Liénard — za wiele mówisz, mój kochany!
Gorąco wzmagało się; świece spływały na obrus zaplamiony winem; krzyki się uśmierzały, przez okna dolatywały odgłosy rzeki i szmer topól, zasypiających wśród ciszy nocnej. Baugé zażądał rachunku, widząc że Dyonizie słabo, że zbladła okropnie i podbródek jej drgał od powstrzymywanych łez; ale garson nie zjawiał się, była więc zmuszoną słuchać jeszcze wybuchów Hutin’a. Teraz miał siebie za daleko więcej chic od Liénard’a, który używał spokojnie funduszów swego ojca, wówczas kiedy on tracił swój zarobek, owoc swej inteligencyi. Baugé zapłacił nakoniec należność i uprowadził swe damy.
— To sklepowa z Luwru, szepnęła Paulina w pierwszej sali, przyglądając się wysokiej szczupłej dziewczynie kładącej na siebie okrycie.
— Nie znasz jej... skądże możesz to wiedzieć — rzekł młodzieniec.
— Czyż nie dość widzieć sposób ubierania się? To z działu akuszerki. Jeżeli to słyszała, musi być rada.
Wyszli na dwór. Dyoniza odetchnęła swobodniej. Tam zdawało jej się, że umiera, w tem duszącem gorącu, pośród tych krzyków i przykre swe uczucia kładła na brak powietrza. Teraz mogła oddychać: chłód spadał z gwiaździstego nieba. Gdy dziewczęta wychodziły z ogrodu, nieśmiały głos przemówił w ciemnościach.
— Dobry wieczór paniom!
Był to Deloche. Nie widziały go w głębi pierwszej sali, gdzie siedział sam jeden, dla przyjemności odbywszy ten spacer pieszo z Paryża.. Dyoniza czując się cierpiącą, uległa potrzebie wsparcia się na kimś
— Panie Deloche, wracasz z nami — powiedziała — podaj mi więc ramię.
Paulina i Baugé szli już naprzód, zdziwiło ich to... Niespodziewali się, żeby to się stało w taki sposób i z tym chłopcem. Mając jeszcze całą godzinę przed odejściem pociągu, szli aż do końca wyspy, brzegiem rzeki, pod wielkiemi drzewami. Obracając się co chwila, mówili do siebie:
— Gdzie się oni podzieli? Ach! idą! Jednakże to jakoś dziwnie.
Z początku Dyoniza i Deloche, zachowywali milczenie. Zwolna gwar restauracyjny ucichał, przypominając dźwięki oddalonej muzyki pośród nocnych ciemności. Coraz bardziej zagłębiali się w chłód drzew, rozgrzani jeszcze tym piecem ognistym, którego płomienie świec, nikły jeden po drugim, za liśćmi. Przed nimi był jakby mur ciemności, zbita masa cieni, w której znikały pnie i gałęzie drzew i taki był zmrok, że nawet ścieżki nie było widać. Jednakże posuwali się powoli bez obawy. Potem, gdy oczy ich oswoiły się, spostrzegli na prawo pnie topoli, podobne do ciemnych kolumn, podtrzymujących kopułę z liści, zasianą gwiazdami; podczas kiedy na lewo, chwilami woda w ciemności migotała, jak powierzchnia stalowego zwierciadła. Wiatr ustał i słychać było tylko szmer wody.
— Cieszę się bardzo żem panią spotkał — wybąkał Deloche, odważając się nakoniec pierwszy przemówić. Pani nie wiesz, jaką mi to sprawia przyjemność, że chcesz przechadzać się ze mną.
Potem pod osłoną cieni, po długim i zawiłym wstępie, ośmielił się wyznać, że ją kocha. Oddawna chciał do niej napisać; ale pewnoby się o tem nie dowiedziała, gdyby nie ta noc, ta woda śpiewająca i drzewa okrywające go swemi liśćmi. — Nic mu nie odpowiadała i szła oparta na jego ramieniu, krokiem znamionującym cierpienie. Starał się dojrzeć jej twarz, lecz wtem usłyszał ciche łkanie.
— O! mój Boże! pani płaczesz! — wykrzyknął. Czy sprawiłem ci przykrość?
— Nie! nie, — wyszeptała.
Siliła się powstrzymać łzy, ale napróżno. Przy stole już myślała, że jej serce pęknie. Obecnie zaś w ciemności, pozwoliła płynąć łzom, które ją dławiły i myślała o tem, że gdyby Hutin był na miejscu Deloche’a i prawił jej czułości, byłaby wobec niego bezsilną. To wyznanie przed sobą uczynione, zmięszało ją bardzo. Płonęła jej twarz ze wstydu, jakby już padła pod temi drzewami w objęcia tego młodzieńca, który tak jawnie paradował z dziewczętami.
— Nie chciałem panią obrazić — powtarzał Deloche, gotów rozpłakać się także.
— Posłuchaj pan — powiedziała głosem jeszcze drżącym, wcale się nie gniewam; tylko proszę, żebyś się do mnie w ten sposób, więcej nie odzywał. To czego żądasz, jest niepodobieństwem. Zacny z pana chłopiec, pragnę więc być twoją przyjaciółką, ale niczem więcej, rozumiesz?
Drżał cały i uszedłszy kilka kroków w milczeniu, wybąkał:
— Słowem, pani mię nie kochasz?
Ponieważ przez litość nie chciała go zasmucić zabójczem „nie“, przemówił znowu głosem słodkim i wzruszonym.
— Zresztą, spodziewałem się tego... Mnie się jeszcze nic nie powiodło; wiem, że nie mogę być szczęśliwym. W domu mnie bito, a w Paryżu jestem celem naigrawań. Bo to widzi pani, kto nie umie innym odbierać kochanek i nie jest dosyć zręcznym, żeby tyle pieniędzy zarobić co inni, powinien w jakimś kącie umrzeć odrazu. O! bądź pani spokojna, nie będę cię już dręczył. Ale kochać nie możesz mi zabronić, prawda? Będę cię kochał bezinteresownie. Tak to, tak!... taka moja dola...
Teraz on wybuchnął płaczem. Dyoniza starała się go pocieszyć i wśród tej serdecznej gawędy, dowiedzieli się, że są z jednych stron: ona z Valognes, on zaś tylko o trzy mile dalej, z Briquebec. Ojciec jego ubogi woźny, chorobliwie zazdrosny, ćwiczył go nazywając bękartem; drażnił go bowiem długą, żółtawą twarzą i konopiastemi włosami, które jak mówił, nieznane były w jego rodzinie. Powoli zaczęli rozmawiać o łąkach ogrodzonych żywopłotem, o zacienionych ścieżkach kryjących się pod wiązami, o ulicach porosłych trawą, jakby w parku. Dokoła nich noc zapadała coraz więcej, widzieli trzcinę rzeczną, koronkę z cieniów czarnych pod migotaniem gwiazd; spokój w nich wstępował i oboje zapominali o swych cierpieniach. Prześladujące losy, połączyły ich koleżeńską przyjaźnią.
— No i cóż? — zapytała żywo Paulina, biorąc Dyonizę na stronę, gdy przybyli na stacyę.
Zrozumiawszy jej uśmiech i ton tkliwej ciekawości, mocno się zaczerwieniła i rzekła:
— Ależ nigdy, moja kochana! Powiedziałam ci, że nie chcę!... on jest z jednych stron ze mną... Więc mówiliśmy o Valognes.
Paulina i Baugé nie radzi byli temu, wbiwszy sobie już w głowę co innego; sami nie wiedzieli co myśleć.
Deloche pożegnał ich na placu Bastylii; jak wszyscy młodzi ludzie, pozostający tylko na procencie od sprzedaży, sypiał on w magazynie, gdzie o jedenastej musiał być z powrotem. Nie chcąc z nim iść do domu Dyoniza, która uzyskała pozwolenie do teatru, zgodziła się towarzyszyć Paulinie do Baugé, który ażeby być bliżej kochanki, mieszkał na ulicy Ś-go Rocha. Wsiedli w dorożkę i Dyoniza osłupiała, dowiedziawszy się w drodze, że Paulina spędzi noc u kochanka. Było to rzeczą bardzo łatwą, płaciło się za to pani Cabin i wszystkie panny tak się urządzały.
Baugé robił honory w swoim pokoju, gdzie miał stare meble z czasów cesarstwa, przysłane mu przez ojca. Rozgniewał się naprzód, gdy Dyoniza chciała uregulować rachunek, ale skończyło się na tem, że przyjął piętnaście franków, które położyła na komodzie. Chcąc poczęstować gości herbatą, mordował się nad maszynką na spirytusie i musiał zejść raz jeszcze po cukier. Była północ, kiedy ponalewał filiżanki.
— Trzeba już iść — powtarzała Dyoniza.
Paulina zaś odpowiadała:
— Czekaj! Teatrów nie zamykają tak wcześnie.
Dyoniza była żenowaną w tym kawalerskim pokoju. Widziała jak przyjaciółka, rozebrawszy się, pozostała w spódnicy i w gorsecie; patrzyła jak ściele łóżko i zbija poduszki, obnażonemi rękami. Całe to urządzanie sobie nocy miłosnej, wobec niej, wzburzało ją i zawstydzało, budząc na nowo w zranionem sercu pamięć o Hutin’ie. Jeszcze raz uczuła, że byłaby bezsilną. Takie dnie wcale nie wychodzą na dobre. Nakoniec opuściła ich o kwadrans na pierwszą Odeszła bardzo zawstydzona, kiedy w odpowiedzi na jej niewinne życzenie dobrej nocy, Paulina zawołała trzpiotowato:
— Dziękuję, dobra będzie noc...
Oddzielne drzwi, prowadzące do mieszkania Moureta i pokoi subiektów, wychodziły na ulicę Neuve-Saint-Augustin. Pani Cabin je otwierała poczem markowała czas przybycia. Na dole paliła się nocna lampka i Dyoniza znalazła się w tem świetle, wyczekująca, opanowana trwogą, bo wychodząc z po za rogu ulicy, widziała drzwi zamykające się za cieniem mężczyzny. Musiał to być pryncypał, wracający z wieczoru i myśl, że on tam jeszcze może być, w tych ciemnościach, kto wie nawet, czy nie oczekujący na nią, wprawiła ją w ten dziwny strach, jakiego dotąd doznawała w jego obecności, chociaż nie było powodu. Ktoś się poruszył na pierwszym piętrze, buty zaskrzypiały. Wówczas tracąc głowę, pchnęła drzwi wiodące do magazynu, które pozostawiono otwarte, dla rondu nadzorczego i znalazła się w dziale wyrobów z Rouen.
— Mój Boże, co począć? — odezwała się głośno, w swem pomieszaniu.
Przyszło jej na myśl, że na górze są drugie drzwi, prowadzące do pokoików. Trzeba było jednak przejść przez cały magazyn; ale wołała to uczynić pomimo ciemności ogarniających, galeryę. Ani jeden płomień gazowy nie płonął, paliły się tylko lampy olejne, przyczepione gdzie nie gdzie do żyrandoli. Te rozproszone światełka, podobne były do żółtych plam, przy półkach sklepowych, pogrążonych w cieniach i przypominały latarki górników w kopalniach. Wśród ogromnych cieni, trudno było dokładnie widzieć towary, które przybierały przestraszające kształty podruzgotanych kolumn, przykucniętych zwierząt i kryjących się złodziei. Ciężkie milczenie, przerywane dalekiem chrapaniem, wzmagało jeszcze te ciemności. Jednakże prędko się zoryentowała, białe towary na lewo widniały blado, jak niebieskawy blask domów pod letniem niebem. Chciała natychmiast przejść przez hallę, ale się potknęła o stosy płócienek; rozważyła więc, że lepiej przejść przez wyroby pończosznicze a potem przez wełniane tkaniny. Tam ją przestraszyło chrapanie: był to Józef, chłopiec śpiący po za żałobnemi towarami, poskoczyła szybko do halii, oświetlonej dachem szklannym; wydawała się ona większą i straszniejszą, jakby kościół w porze nocnej, z powodu nieruchomych półek i odbicia długich metrów, przedstawiających się jakby obalone krzyże.
Teraz zaczęła uciekać. W działach drobnych towarów i rękawiczek, o mało co znowu nie potknęła się o śpiących chłopców służebnych. Wówczas uważała się za ocaloną gdy się dostała na wschody. Lecz na górze w dziale okryć, przeszły ją dreszcze, spostrzegła bowiem migotanie zbliżającej się latarki: był to rond, złożony z dwóch strażaków, oznaczających swe przejście na odpowiednich tablicach. Stała chwilę, nic tego nie rozumiejąc; patrzyła jak przechodzili od szali do mebli, a ztamtąd do bielizny. Przestraszona była temi dziwacznemi manewrami i zgrzytem klucza w zamku, otwierającym drzwi z takim hałasem, jakby szli na rzeź. Gdy się do niej zbliżali, skoczyła w głąb sali koronek; ale czyjś głos wypędził ją ztamtąd i prędko podążyła do wewnętrznych drzwi.
Poznała, że to Deloche się odezwał; sypiał on w swym dziale na małem żelaznem łóżku, które sam co wieczór ustawiał; nie usnął jeszcze, tylko z otwartemi oczami wspominał słodkie chwile tego wieczoru.
— Jakto, więc to panna! — rzekł Mouret, którego Dyoniza ujrzała przed sobą na wschodach ze stoczkiem w rękach.
Zaczęła coś bąkać; chciała się tłómaczyć, że przyszła czegoś szukać w dziale.... lecz on wcale się nie gniewał, patrzył na nią po swojemu, z miną ojcowską i zarazem zaciekawioną.
— Miałaś pani widać urlop do teatru?
— Tak, panie.
— I cóż, zabawiłaś się? W jakim teatrze byłaś?
— Ja byłam na wsi.
Rozśmieszyło go to. Potem się spytał, naciskając na każdym wyrazie:
— Sama jedna?
— Nie panie, z przyjaciółką — odpowiedziała rumieniąc się, zawstydzona tą myślą, że ją musiał posądzać.
Wówczas zamilkł, ale wciąż patrzył na nią, ubrana jak zwykle w czarną sukienkę i kapelusz przystrojony tylko wstążką niebieską. Czyby z tego dziecka miała się zrobić ładna dziewczyna? Pachniała jeszcze wolnem powietrzem i ślicznie jej było z potarganemi włosami na czole. A on, który od pół roku traktował ją jak dziewczynkę, dając jej niekiedy rady, powodowany doświadczeniem i złośliwą ciekawością, jak się kobieta gubi w Paryżu, przestał się śmiać i doznawał nieopisanego uczucia zdziwienia, obawy oraz tkliwości. Bezwątpienia musiał ją kochanek tak wypięknić. Na tę myśl zdawało mu się, że ulubiony jego ptaszek dziobnął go do krwi.
— Dobranoc panu — szepnęła Dyoniza wstępując po wschodach.
Nic nie odpowiedział, tylko patrzał za znikającą; poczem wszedł do siebie.
Skoro nastąpiła martwa pora letnia, w Magazynie Nowości powiał wiatr panicznej trwogi. Był to straszny czas: dyrekcya wydalała całe gromady, opróżniając magazyn na upały lipcowe i sierpniowe, kiedy się klientki rozjeżdżają.
Mouret wspólnie z Bourdonclem odbywał rano zwyczajny przegląd. Biorąc na bok naczelników kantorowych, których zimą zmuszał do przyjmowania subiektów nad rzeczywistą potrzebę, z obawy, żeby z braku ich, sprzedaż nieucierpiała, kazał im zatrzymywać tylko najzdolniejszych, wyrzucając na bruk trzecią część, mianowicie słabszych, dających się pożreć silniejszym.
— Macie takich, którzy nie są zdatni — mówił. — Przecież ich nie można zostawić, żeby siedzieli z założonemi rękami.
Jeżeli zaś naczelnik wahał się, nie wiedząc kogo poświęcić, dodawał:
— Sześciu subiektów powinno wystarczyć. Nabierzecie nowych w październiku... dosyć się wałęsa po ulicach.
Spełnienia wyroków podejmował się Bourdoncle. Z wązkich jego ust wychodził ten okropny rozkaz: „Idź pan do kasy!” spadający jak cięcie siekiery. Wszystko mu służyło za pozór do odprawienia biedaków. Wymyślał przewinienia, chwytał się najlżejszego zaniedbania: Siedziałeś pan, idź do kasy! — Śmiesz pan odpowiadać, idź do kasy! — Obuwie masz niewyszuwaksowane, idź do kasy! Najodważniejsi drżeli wobec krwawych śladów, jakie po sobie zostawiał. Gdy mechanizm ten niedość prędko działał, wynalazł rodzaj samołówki, w której w ciągu kilku dni udusił bez zmęczenia z góry określoną liczbę skazanych na wygnanie. Od ósmej godziny stał przy drzwiach z zegarkiem w ręku i za trzy minuty opóźnienia, był nieubłagany; Idź pan do kasy! wołał na zdyszanych biegiem młodzieńców. Szło mu to prędko i gładko, aż miło.
— Masz pan twarz brudną — powiedział nakoniec pewnego dnia biedakowi, którego krzywy nos go drażnił: — Idź do kasy!
Protegowani dostawali dwutygodniowy urlop, za który to czas nie płacono im wprawdzie, jednakże taki sposób zmniejszenia wydatków bardziej był ludzki. Zresztą subiekci godzili się ze swojem położeniem zawisłem od łaski, pod przemocą konieczności i przyzwyczajenia. Od chwili przybycia do Paryża, zmieniali oni ciągle miejsca zaczynając zawód swój na prawo, kończąc go na lewo. Byli odprawiani albo sami się oddalali i to nagle, spuszczając się na los szczęścia. W fabryce nie było roboty, odbierano więc chleb robotnikom i wszystko to zależało od ruchu maszyny: niepotrzebne kółka były najspokojniej wyrzucane, jakby zardzewiałe żelazo, dla którego nie czuje się najmniejszej wdzięczności za spełnioną w swym czasie robotę. Któż im winien, że nie potrafili skorzystać z okoliczności.
Obecnie o tem tylko mówiono w oddziałach.
Codzień kursowały nowe historye. Wymieniano imiona odprawionych, jak w czasie epidemii liczy się umarłych. Oddziały szali i wełnianych wyrobów, najbardziej ucierpiały: sześciu subiektów znikło w jednym tygodniu. Potem odegrał się dramat w oddziale bielizny, gdzie jednej klientce słabo się zrobiło i obwiniała o to sklepową, która jakoby objadła się czosnku. Natychmiast biedaczka ta została wydaloną, chociaż cierpiąc w skutek złego pożywienia, gryzła tylko skórki od chleba. Dyrekcya okazała się nieubłaganą: za najmniejszą skargą klientki żadnych nie przyjmowała wymówek. Subiekci i panny zawsze byli winni i musieli znikać jak wadliwe instrumenta, psujące dobry mechanizm sprzedaży. Koledzy spuszczali głowy, nie próbując nawet ich bronić. Wśród ogólnej paniki, każdy drżał o siebie. Pewnego dnia Mignot wyjął z pod paltota pakiet, a było to zakazane; tylko co nie został schwytany na uczynku i sądził, że go na bruk wyrzucą; Liénard, znany z lenistwa, dzięki tylko powadze swego ojca, znanego kupca nowości — ocalał, chociaż Bourdoncle pewnego dnia spostrzegł, że spał stojący, pomiędzy dwoma stosami aksamitu angielskiego. Najwięcej niepokoili się małżonkowie Lhomme, oczekując lada dzień wydalenia synka swego, Alberta; dyrekcya była strasznie niezadowolona z jego prowadzenia kasy, kobiety przychodziły zawracać mu głowę i już dwa razy pani Aurelia zmuszoną była błagać dla niego łaski.
Dyoniza wśród tego wymiatania, była tak zagrożoną, iż żyła w ciągłem oczekiwaniu katastrofy. Napróżno siliła się na odwagę, walczyła całą mocą wesołości i rozsądku, żeby nie iść za popędem swej czułej natury; oczy jej napełniały się łzami, jak tylko zamknęła drzwi od swego pokoju. Wyobrażała sobie, że ją wyrzucą na ulicę, ją, co poróżnioną jest ze stryjem, nie wie dokąd się udać; nie mając grosza i z dwojgiem dzieci na opiece.
Wznowiły się wrażenia pierwszych tygodni; zdawało jej się, że jest ziarnkiem prosa w ogromnym młynie. Była w najwyższym stopniu zniechęconą, czując się tak małą w tej wielkiej maszynie, która gotowała się zgnieść ją ze spokojną obojętnością. Nie mogła się łudzić: jeżeli wydalą którą sklepową z oddziału okryć, z pewnością na nią padnie wybór. W czasie wycieczki do Rambouillet, musiały te panny nabić nią głowę pani Aurelii, bo od tego czasu traktowała ją z większą jeszcze surowością i z widoczną urazą. Nie mogły jej darować spaceru do Joinville, widząc w tem bunt, sposób naigrawania się z całego kantoru, że się pokazała publicznie z panną z nieprzyjaznego obozu. Dyoniza nigdy jeszcze tyle nie cierpiała w oddziale i teraz traciła nadzieję pozyskania go sobie.
— Nie uważaj na nic! — mówiła Paulina — pozują na coś wielkiego, a głupie jak gęsi.
Właśnie to ich obejście najbardziej ją trwożyło. Prawie wszystkie przybierając układ światowy wśród codziennego ocierania się z bogatszemi klientkami — stanowiły jakąś klasę nieokreśloną, bez nazwy, pośrednią między robotnicami a mieszczankami. Pod sztuką ubierania się, pod manierami i wyuczonym frazesem, kryły często powierzchowne wykształcenie, czerpane z małych dzienniczków, z tyrad dramatów i wszystkich głupstw, kursujących po bruku paryzkim.
— Czy wiecie, że źle uczesana ma dziecko? — powiedziała Klara pewnego poranku, wchodząc do oddziału.
Gdy się zadziwiły, dodała:
— Sama ją widziałam wczoraj wieczorem, przechadzającą się z malcem; musiała go umieścić gdzieś.
We dwa dni potem, Małgorzata schodząc od obiadu, przyniosła drugą nowinę:
— Tylko co widziałam kochanka źle uczesanej. Wyobraźcie sobie, że to robotnik jakiś... brudny robotnik z żółtemi włosami, który wyczekując, spoglądał na nią przez szyby.
Od tego czasu stało się to faktem niezaprzeczonym. Dyoniza miała kochanka i ukrywała dziecko w dzielnicy. Zarzucano ją złośliwemi przymówkami. Zrozumiawszy pewnego razu o co ją posądzają, zbladła wobec tych potwornych oszczerstw. Tak to się jej wydało ohydne, że chcąc się wytłómaczyć, bąknęła:
— Ależ to moi bracia!
— Tak, bracia! — rzekła Klara swym blagierskim tonem.
Pani Aurelia była zmuszoną wmieszać się.
— Milczeć! lepiej pozmieniajcie panny te etykiety. Pannie Dyonizie wolno się źle prowadzić po za magazynem... byleby tu pracowała...
Ta sucha obrona była wydaniem wyroku. Dyoniza zgnębiona, jakby ją oskarżono o występek, napróżno starała się uniewinnić. Śmiały się i wzruszały ramionami, ona zaś pozostała z raną w sercu. Skoro się te wieści rozeszły, Deloche tak był oburzony, iż zapowiedział, że spoliczkuje sklepowe od okryć; powstrzymała go tylko obawa skompromitowania jej. Od wieczoru w Joinville, przechował dla niej uległą miłość, przyjaźń prawie religijną, którą jej okazywał wejrzeniem przywiązanego psa. Nikt niepowinien był podejrzywać ich uczuć, bo śmianoby się z nich; lecz to nic nie przeszkadzało marzyć o zemście, gdyby się kto odważył skrzywdzić ją, w jego obecności.
Dyoniza nieodpowiadała już wcale. Te zarzuty były tak szkaradne, że jej się zdawało, iż im nikt nie uwierzy. Kiedy która z koleżanek odważała się na przymówkę, zwracała tylko ku niej bystre spojrzenie, z miną smutną i spokojną. Zresztą miała ona także innych nieprzyjaciół: były to kłopoty pieniężne, które ją więcej jeszcze dręczyły. Jan zawsze był trzpiotem, męczył ją ciągłem żądaniem pieniędzy. Rzadko który tydzień minął, żeby jej nie przesłał jakiejś historyi, opisanej na czterech stronicach. Gdy wagmajster domowy wręczał jej listy pisane dużym namiętnym charakterem, chowała je do kieszeni, bo sklepowe śmiały się i żartowały złośliwie. Potem pod jakimbądź pozorem szła na drugi koniec magazynu dla odczytania listu i strach ją ogarniał: ten biedny Jan zdawał się zgubionym. Wierzyła we wszystkie kłamstwa, w jakieś nadzwyczajne przygody miłosne, których niebezpieczeństwo przez nieświadomość jeszcze powiększała. Raz prosił o czterdzieści sous, żeby uniknąć zazdrości kobiety, to znów o pięć lub sześć franków, żeby ochronić honor biednej dziewczyny, którą ojciec gotów zabić. Ponieważ ani jej gaża, ani tantyema nie wystarczały na to, powzięła myśl poszukać w mieście robótek, któremi mogłaby się zajmować w wolnych chwilach. Gdy się zwierzyła z tem p. Robineau, który jej pozostał przychylnym od owego spotkania u Vingarda, dostarczył jej robienie kokardek do krawatów, po pięć sous od tuzina. Od dziewiątej do pierwszej w nocy mogła uszyć sześć tuzinów; przynosiło to trzydzieści sous, z których trzeba było odliczyć cztery na świecę. Ale te dwadzieścia sześć sous dziennie szły na utrzymanie Jana. Nie utyskiwała nad tem, że się nie wysypia, miałaby się nawet za bardzo szczęśliwą, gdyby nowa katastrofa, nie obróciła w niwecz jej budżetu. Przy końcu drugiej połowy miesiąca, kiedy przyszła do przedsiębiorczyni krawatów, znalazła drzwi zamknięte: to bankructwo naraziło ją na utratę dziewiętnastu franków, sumę bardzo znaczną, na którą od tygodnia rachowała. Wszystkie nieprzyjemności w oddziale bladły wobec tej klęski.
— Smutna jesteś — rzekła Paulina, spotkawszy ją w galeryi mebli. — Może potrzebujesz czego?
Lecz Dyoniza, która już winna jej była dziesięć franków, odpowiedziała, siląc się na uśmiech:
— Dziękuję... źle spałam, ale nic mi nie jest.
Było to dwudziestego lipca, w czasie największej obawy o wydalenie. Ze czterystu indywiduów, Bourdoncle wygnał już pięćdziesiąt i rozniosła się wieść o nowych wydaleniach. Dyoniza jednak nie myślała o tych pogróżkach, tak była zajętą nową przygodą Jana, jeszcze groźniejszą od innych. Tym razem potrzebował piętnastu franków, żeby się zasłonić od zemsty oszukanego męża. W wigilię tego dnia otrzymała pierwszy list, opisujący dramat; potem jeden po drugim nadeszły jeszcze dwa; w ostatnim, który kończyła czytać, spotkawszy się z Pauliną, Jan oznajmiał, że sobie życie odbierze wieczorem, jeżeli mu nie przysze piętnastu franków. Dręczyła się okropnie. Nie mogła ich wziąść z pensyi małego Pépé, gdyż zapłaconą była od dwóch dni. Wszystkie nieszczęścia ją prześladowały, spodziewała się, że przy pomocy p. Robineau, który może potrafi znaleźć dłużniczkę, odzyska dziewiętnaście franków; lecz on otrzymawszy dwutygodniowy urlop, dotąd nie powrócił, chociaż był już oczekiwany.
Paulina wciąż wypytywała ją przyjaźnie. Spotkawszy się w oddalonej części magazynu, rozmawiały z sobą bez obawy; — lecz nagle bieliźniarka uczyniła poruszenie do ucieczki; spostrzegła bowiem biały krawat inspektora, wychodzącego z oddziału szalów.
— Ach! nie, to ojciec Jouve; — szepnęła uspokojona. — Niewiem czego się ten stary śmieje, gdy nas widzi razem. Na twojem miejscu obawiałabym się, bo jest zbyt grzeczny dla ciebie. Zły jest jak pies i zdaje mu się, że wiecznie przemawia do żołnierzy.
Rzeczywiście, Jouve był nienawidzony przez wszystkich subiektów za srogość w nadzorze. Większa połowa wydalała się na mocy jego raportów.
Ten hulaka z dużym czerwonym nosem, stary kapitan, łagodniał tylko w oddziałach obsługiwanych przez kobiety.
— Czegożbym się miała obawiać? — zapytała Dyoniza.
— Gotów żądać wdzięczności, wiele z tutejszych panien zaskarbia sobie jego łaski — odrzekła Paulina ze śmiechem.
Jouve oddalił się, udając że ich nie widzi; ale posłyszały, że zaraz napadł na subiekta od koronek, który zawinił tem, że się przyglądał koniowi upadłemu na ulicy Neuve-Saint-Augustin.
— Ale, ale — powiedziała Paulina — czyś ty nie szukała wczoraj pana Robineau? zdaje się, że już powrócił.
Dyoniza myślała, że jest ocaloną.
— Dziękuję ci za wiadomość; obejdę do koła, żeby przejść przez oddział jedwabi. Posłano mię wprawdzie tylko na górę po penioar, ale trudna rada... Rozstały się. Dyoniza z miną zakłopotaną, jak gdyby biegła z kasy do kasy dla sprostowania jakiej pomyłki, dostała się do wschodów i zeszła do halli. Było trzy kwadranse na dziesiątą, dzwoniono już na pierwszy stół. Słońce rozgrzewało szyby i pomimo spuszczonych rolet z szarego płótna, zgęszczone powietrze przejęte było spieką. — Czasami chłód wydzielał się z polewanej cienkim strumieniem przez chłopców podłogi. Panowała jakaś ospałość, letnia siesta, kontuary pośród zalegającej je próżni, przypominały puste kaplice i kościoły, gdzie zapadają cienie, po odprawieniu ostatniej mszy. Subiekci stali drzemiąc, nieliczne klientki przechodziły przez galeryę i hallę, ociężałym krokiem, jakim się zwykle odznaczają kobiety, skoro im słońce dokucza.
Gdy Dyoniza schodziła ze schodów, Favier, mierzył właśnie suknię z lekkiej jedwabnej materyi w groszek różowy dla pani Boutarel, wigilię dnia tego przybyłej z południa. Od początku miesiąca zjawiało się dużo przybyszek z prowincyi; widać tylko było osoby śmiesznie poubierane w żółte szale i zielone spódnice. Ogromny był napływ z prowincyi. Zobojętnieni subiekci już się nawet nie śmieli. Favier, zaprowadziwszy panią Boutarel do norymberskich towarów, rzekł do Hutin’a:
— Wczoraj była cała Owernia, a dziś Prowancya... Aż mię głowa boli.
Ale Hutin poskoczył: była to jego kolej, a poznał „piękną panią”, ową zachwycającą blondynkę, którą w oddziale tak nazywano, nic o niej nie wiedząc, nawet jak się nazywa. Wszyscy się do niej uśmiechali. Nie minął tydzień, żeby się nie zjawiła w Magazynie Nowości, ale zawsze sama. Tym razem miała z sobą chłopczyka lat czterech lub pięciu. Zaczęto o tem mówić.
— Więc ona zamężna? — spytał Favier, skoro Hutin powrócił z kasy, gdzie zapisał jej kupno: trzydzieści metrów atłasu duchesse.
— Może być — odpowiedział Hutin — chociaż ten malec niczego nie dowodzi. Może to dziecko jej przyjaciółki. Ale co pewna, to że musiała płakać... Smutna i oczy ma czerwone...
Zapanowało milczenie. Dwaj subiekci patrzyli machinalnie w głąb magazynu. Nakoniec Favier przemówił powolnym głosem:
— Jeżeli jest zamężną, to ją może wybił mąż.
— Być może — powtórzył Hutin — albo kochanek ją opuścił. — Po krótkiem milczeniu, rzekł jeszcze: — Mniejsza o to zresztą.
W tej chwili Dyoniza przechodziła przez hallę, zwalniając kroku i rozglądając się dokoła, żeby dostrzedz pana Robineau. Nie ujrzawszy go, poszła do galeryi białych towarów, a potem wróciła. Dwaj subiekci śledzili ją wzrokiem.
— Patrz, znowu ta chudzizna! — szepnął Hutin.
— Szuka Robineau — powiedział Favier. — Nie wiem nad czem się oni zawsze naradzają; z pewnością nie ma w tem nic wesołego; Robineau za głupi na to. Podobno jej dostarczył robotę kokardek do krawatów. Gruby interes!
Hutin obmyślał jaki złośliwy figiel. Gdy przechodziła koło niego, zatrzymał ją nagle, pytając:
— Czy pani mnie szuka?
Zaczerwieniła się mocno... Od wieczoru w Joinville, nie śmiała czytać w swem sercu, gdzie się tyle niejasnych uczuć krzyżowało. Widziała go ciągle z tą rudą dziewczyną i jeżeli jeszcze drżała przed nim, to tylko skutkiem przykrego uczucia. Czy go kochała? Czy kocha go teraz? Niechciała się nigdy nad tem zastanowić, taką jej to przykrość sprawiało.
— Nie, panie — odpowiedziała zmieszana.
Hutin’a bawiło jej zakłopotanie.
— Jeżeli pani sobie życzy, to możemy nim służyć. Favier, podaj pani Robineau.
Zmierzyła go tem smutnem i spokojnem spojrzeniem, z jakiem przyjmowała uwłaczające przycinki panien. A! więc jest złośliwy; dokucza jej wraz z innymi... Zaszło coś w niej, jakby rozdarcie ostatnich więzów, co ją z nim łączyły. — Na twarzy odbiło się takie cierpienie, że Favier chociaż niezbyt czułej natury, jednakże pospieszył jej na pomoc.
— Pan Robineau jest przy sortowaniu — powiedział. — Zapewne powróci przed śniadaniem. Jeżeli pani masz do niego interes, to się możesz zobaczyć po południu.
Dyoniza podziękowała i wróciła do okryć, gdzie pani Aurelia oczekiwała ją ze złością.
— Poszłaś panna już od pół godziny i zkądże wracasz? Pewno nie z pracowni.
Dziewczyna spuściła głowę, myśląc o tem, jak ją nieszczęścia prześladują. Już po mnie, jeżeli Robineau nie nadejdzie. Jednakże obiecywała sobie zejść jeszcze na dół.
W oddziale jedwabi powrót Robineau sprawił ogromną rewolucyę. Powszechnie spodziewano się, iż nie powróci znudzony ciągłemi przeciw sobie intrygami. Rzeczywiście była chwila, kiedy naciskany przez Vinçarda, o mało nie nabył jego interesu. Skryte zabiegi Hutina, dołki które kopał tak dawno pod jego nogami, wybuchły nakoniec z całą siłą. Przez czas urlopu Robineau, kiedy go Hutin zastępował, silił się, by mu wszelkiemi sposobami szkodzić w opinii naczelników i ugruntować się na jego miejscu: Przesadną gorliwością starał się zwrócić uwagę na małe niedokładności, jakie wykrywał i na widok publiczny wystawiał; projektował ulepszenia i obmyślał nowe desenie. Zresztą wszyscy, poczynając od aplikanta, marzącego o miejscu subiekta, aż do najstarszego łaknęli wyższej posady; wszyscy mieli jedyną myśl: wysadzić kolegę, ażeby sami postąpili o jeden stopień wyżej; pożreć go, kiedy się stał zawadą. Ta walka pożądań, to popychanie się wspólne, przyczyniały się do podtrzymywania ruchu maszyny, podniecały sprzedaż i powiększały zyski domu handlowego. Po za Hutinem stał Favier, za nim szereg innych. Słychać było szczękanie rozłakomionych zębów. Robineau był skazany; każdy porywał już swoją kość. To też gdy wrócił, szemranie było ogólne. Należało z nim skończyć; zachowanie się subiektów wydało się tak groźnem naczelnikowi oddziału, iż aby zostawić dyrekcyi czas do namysłu, wysłał Robineau do sortowania towarów.
Hutin głośno objawił, że wszyscy wolą opuścić służbę, jeżeli Robineau pozostanie.
Sprawa ta nudziła Bouthemonta, którego rubaszna wesołość nie mogła znosić tych zamieszek domowych. Wściekał się, widząc koło siebie tylko zachmurzone twarze; ale chciał być sprawiedliwym.
— Dajcież mu pokój, nic wam złego nie robi.
Ztąd wybuchły protesta: — Jakto nic złego nie robi! Nieznośny jest... zawsze zdenerwowany... gotów człowieka zdeptać, taki dumny.
Była to największa pretensya oddziału do niego. Robineau miał nerwy kobiece, był szorstki i nieznośnie drażliwy. Opowiadano mnóstwo anegdot: o jakimś młodzieńcu, którego wpędził w chorobę i o klientkach, które upokarzał ostremi uwagami.
— Słowem, moi panowie, nie mogę nic brać na swoją odpowiedzialność. Zdałem raport dyrekcyi i zaraz wznowię tę kwestyę — rzekł Bouthemont.
Dzwonek wzywający drugi stół, rozległ się z suteren, tłumiony dusznem powietrzem w magazynie. Hutin i Favier zeszli na dół. Ze wszystkich kantorów przybywali subiekci, cisnąc się na dole przy ciasnem wejściu do kuchennego korytarza. Był on wilgotny, oświecony ciągle płonącym gazem. Stado to śpieszyło się bez śmiechu, bez słów, pośród brzęku naczyń i zapachu potraw.
Na końcu korytarza, zatrzymywali się nagle przed okienkiem, obok którego stały stosy talerzy i łyżek zanurzonych w szafliku miedzianym; tam kucharz rozdzielał porcye; kiedy zaś odwracał się od okienka, to po za jego brzuchem przybranym w biały fartuch, dawała się widzieć płonąca kuchnia.
— Brawo! — zawołał Hutin, rozpatrując jadłospis na czarnej tablicy po nad okienkiem: wołowina z ostrym sosem albo ryba. — Nigdy nie dają pieczystego w tej garkuchni! Wytrzymać nie można z ich sztuką mięsa i rybą! W ogóle nie lubiono ryby, więc rondle pozostawały zawsze pełne. Favier jednakże wziął rybę. Po za nim Hutin zawołał:
— Wołowina и ostrym sosem!
Kucharz wziął mechanicznym ruchem kawał mięsa na widelec i polał go łyżką sosu; zaledwo Hutin odurzony gorącym wyziewem z okienka, wziął swą porcyę, kiedy po za nim rozległy się znów wołania o wołowinę; kucharz bezustanku chwytał na widelce kawały mięsa, skrapiając je sosem z prędkością i miarowym ruchem dobrze idącego zegara.
— Ta ich ryba jest zimna — powiedział Favier, nie czując ciepła od talerza.
Wszyscy szli z talerzem w wyciągniętej ręce, w obawie, by ich kto nie potrącił. O dziesięć kroków dalej, znajdował się bufet, również z okienkiem, gdzie na błyszczącym miedzianym kontuarze stały rzędem porcyjki wina w małych, bez korka, butelkach, jeszcze mokrych od mycia. — Każdy wolną ręką brał przechodząc buteleczkę, czem jeszcze więcej obarczony, dochodził do stołu z miną seryo, starając się o zachowanie równowagi.
Hutin ciągle mruczał:
— Piękny mi spacer z temi naczyniami.
Jego stół i Faviera znajdował się na końcu korytarza, w ostatniej jadalnej sali. Wszystkie były do siebie podobne, przerobione z dawniejszych piwnic; na cztery metry były szerokie a, na pięć długie, powleczone cementem i urządzone jak refektarze. Ale wilgoć przejadła malowanie, żółte ściany pokryły się zielonkowatemi plamami i z okienek piwniczych, wychodzących na ulicę na równi z chodnikiem, wpadał blady dzienny blask, ciągle przerywany ciemnemi cieniami przechodniów. W lipcu równie jak w grudniu, duszono się tam w gorącej parze, pełnej zabójczych wyziewów z kuchni.
Hutin wszedł pierwszy. Na stole, jednym końcem wmurowanym w ścianę i nakrytym ceratą, tylko szklanki, widelce i noże oznaczały miejsca. Stos talerzy na zmianę, wznosił się na każdym końcu. Po środku leżał ogromny bochenek chleba, z wetkniętym weń nożem. Hutin postawił butelkę i talerz; potem wziąwszy serwetę z dołu kratek, które służyły za jedyną ozdobę sali, usiadł wzdychając.
— Jak na złość jestem głodny!... — mruknął.
— Zawsze tak bywa — powiedział Favier, usiadłszy obok niego po lewej stronie. Gdy umierasz z głodu, to nie masz co jeść.
Stół prędko się zapełnił; było na nim dwadzieścia nakryć. Z początku słychać było hałas tylko, gwałtowny brzęk widelcy oraz głośne jedzenie zdrowych zuchów, z żołądkami zgłodniałemi po trzynastogodzinnej pracy. Dawniej subiekci mając godzinę czasu na śniadanie, mogli pójść na kawę gdzieindziej, starali się więc zjeść we dwadzieścia minut, żeby wyjść na ulicę; — lecz to umysły ich rozpraszało, przychodzili roztargnieni, z głową niezdatną do sprzedaży; dyrekcya postanowiła zatem, że wychodzić niewolno i że dostaną na miejscu filiżankę kawy, w razie żądania, za trzy sous. Dla tego to obecnie przeciągali jedzenie, nie troszcząc się o to, czy się nie spóźnią do pracy. Wielu połykało duże kawały, czytając dzienniki oparte o butelkę. Inni po zaspokojeniu pierwszego głodu, rozprawiali głośno, to powracając do wiekuistych skarg na złe pożywienie, to o zarobionych pieniądzach, o tem co robili w ubiegłą niedzielę i co będą robić na przyszłą.
— Cóż, wasz Robineau? — zapytał jeden subiekt Hutina.
Walka jedwabiarzy z drugim subiektem zajmowała wszystkie kantory. Dysputowano nad tą kwestyą codziennie w kawiarni Saint Roch, aż do północy.
Hutin pastwiący się nad kawałkiem wołowiny, raczył tylko odpowiedzieć:
— A cóż... powrócił! Potem, wpadając nagle w gniew, dodał:
— Ależ do stu dyabłów, dali mi oślinę! To obrzydliwe, słowo honoru!
— Nie narzekaj! — powiedział Favier — ja głupstwo zrobiłem biorąc rybę, bo mi dali zgniłą.
Wszyscy naraz gadali, oburzając się, żartując. Na końcu stołu przy ścianie, Deloche zajadał w milczeniu. Obdarzony ogromnym apetytem, nigdy go nie mógł zadowolnić; a ponieważ zbyt mało zarabiał, aby opłacać dodatki, krajał ogromne kawały chleba i żarłocznie pożerał najmniej ponętne potrawy. Żartując z niego, wołał któryś z nich:
— Favier, oddaj swoją rybę Deloche’owi, on taką lubi.
— A ty swoje mięso, Hutin! Deloche prosi o nie, na wety.
Biedny chłopiec wzruszał tylko ramionami i nic nie odpowiadał. Cóż był winien temu, że marł z głodu? Zresztą inni także, choć sarkali na potrawy, jednak zapychali się niemi.
Wskutek lekkiego gwizdnięcia, wszyscy umilkli; był to znak, że Mouret i Bourdoncle zjawili się w korytarzu. Od niejakiego czasu, skargi na jadło stały się tak głośne, że dyrekcya postanowiła osobiście przekonać się o stanie rzeczy. Wyznaczyła ona dziennie na osobę jednego franka pięćdziesiąt centymów kucharzowi, który miał z tego opłacić prowizyę, węgiel, gaz i usługę; potem dziwiła się naiwnie, że jadło niedobre. Zrana jeszcze, każdy oddział wybrał delegacyę, Mignot i Liénard podjęli się przemówić w imieniu kolegów. Wśród ogólnego milczenia, uszy się natężyły, przysłuchiwano się głosom, wychodzącym z sąsiedniej sali, dokąd weszli Mouret z Bourdonclem. Znaleźli oni, że mięso jest doskonałe. Mignot zbity z tropu tym spokojnym wyrokiem, powtarzał:
— Trzeba je gryźć, żeby sądzić.
Liénard zaś, pokazując rybę, łagodnie powiedział:
— Ależ ona cuchnie!
Wówczas Mouret odezwał się serdecznie, że gotów wszystko zrobić dla dobra swych podwładnych, że jest ich ojcem, że wołałby jeść suchy chleb, aniżeli widzieć ich źle żywionych.
— Przyrzekam panom zbadać tę kwestyę — zakończył podnosząc głos, ażeby go wszyscy słyszeli.
Śledztwo dyrekcyi było skończone; znowu powstał szmer widelców. Hutin mruknął:
— Tak, tak... liczcie na to. Nie skąpią grzecznych słówek, ani obietnic! ale karmić cię będą staremi podeszwami, albo też jak psa, wypędzą za drzwi.
Subiekt, który się już raz zwracał do niego, zapytał:
— Więc mówisz, że wasz Robineau?
Lecz brzęk talerzy przygłuszył głos jego. Subiekci sami je sobie zmieniali; stosy na prawo i na lewo zmniejszały się. Skoro pomocnik kucharza wniósł wielki blaszany półmisek, Hutin krzyknął:
— Ryż przysmażany! niczego nie brakuje!
— Za dwa grosze kleju! — dodał Favier nabierając na talerz.
Jedni lubili tę potrawę, drugim zdawała się zbyt klejowatą. Ci co czytali, milczeli pogrążeni w felietonie swego dziennika, nie wiedząc nawet co jedzą. Wszyscy ocierali czoła; ciasna piwnica zapełniła się rudawym pyłem, a cienie przechodni ciągle się odbijały na stole, czarnemi smugami.
— Podaj chleb Deloche’owi; — krzyknął jakiś dowcipniś.
Każdy krajał sobie kawałek i wtykał nóż aż do trzonka w chleb, który ciągle obchodził do koła.
— Kto chce wziąść ryż, a dać mi swoje wety? zapytał Hutin.
Wszedłszy w ugodę z małym, szczupłym młodzieńcem, próbował sprzedać wino; ale go nikt nie chciał, tak było szkaradne.
— Mówiłem ci więc, że Robineau powrócił — ciągnął Hutin pośród śmiechu i krzyżujących się rozmów. To sprawa nie na żarty... Wyobraź sobie, że demoralizuje panny sklepowe! Ułatwia im wyrabianie kokardek do krawatów!
— Cicho! — krzyknął Favier. Patrz, sądzą go teraz.
Wskazał okiem na Bouthemonta, chodzącego po korytarzu pomiędzy Mouretem a Bourdonclem. Wszyscy trzej byli mocno zajęci i rozmawiali żywo półgłosem. Jadalna sаlа kantorowych i starszych subiektów, była wprost ich jadalni. Skoro Bouthemont spostrzegł Moureta, wstał od stołu, skończywszy właśnie jeść i zaczął opowiadać o niesnaskach, zachodzących w jego oddziale oraz o swoim kłopocie. Tamci dwaj słuchali go, opierając się jeszcze poświęceniu Robineau, wzorowego subiekta, który już pracował za czasów pani Hédouin. Lecz gdy przystąpił do historyi o kokardkach do krawatów, Bourdoncle wybuchnął: czy ten człowiek zwaryował, żeby się ośmielić demoralizować sklepowe? Magazyn kupuje czas tych panien i drogo za niego płaci; jeżeli bowiem będą pracować w nocy, to będą mniej czynne za dnia, w swoim oddziale... to rzecz jasna; a więc okradają nas, narażając zdrowie, które do nas należy. Noc jest na to, aby spać, wszystkie spać powinny, inaczej wyrzuca się je za drzwi!
— Sprawa się zaognia — zauważył Hutin.
Zawsze kiedy ta rozmawiająca trójka przechodziła zwolna koło drzwi od sali jadalnej, subiekci śledzili ją i tłómaczyli sobie najmniejszy gest. Zapominano nawet o ryżu, w którym jeden z kasyerów znalazł guzik od spodni.
— Słyszałem słowo „krawat” — powiedział Favier — a widzieliście nos Bourdoncle’a? Zbielał nagle!
Jednakże Mouret podzielał zdanie wspólnika. Sklepowa zmuszona pracować w nocy, uwłacza powadze Magazynu Nowości. Ale któraż to taka głupia, że jej może nie wystarczyć zarobek ze sprzedaży? Gdy Bouthemont wymienił Dyonizę, złagodniał Mouret i starał się ją uniewinnić.
— A! to ta mała! ona nie jest jeszcze dość wprawna, zresztą powiadają, że ma obowiązki.
Bourdoncle nastawał, żeby ją natychmiast odprawić.
— To brzydkie stworzenie, na nic się nigdy nie zda; zawsze tak utrzymywałem...
Zdawało się, jak gdyby mówiąc to, czynił zadosyć jakiejś silnej złości. Coraz bardziej się unosił; lecz Mouret zakłopotany udawał, że się śmieje.
— Mój Boże — powiedział — jaki z ciebie srogi człowiek; czy nie można choć raz przebaczyć? Przywoła się winowajczynię i da się jej naukę. Zresztą Robineau wszystkiemu jest winien, gdyż powinien był powstrzymać ją od tego, jako dawny subiekt, znający dobrze zwyczaje miejscowe.
— Pryncypał śmieje się! — powiedział Favier, gdy ci panowie przechodzili koło drzwi.
— Do stu dyabłów — zaklął Hutin. Jeżeli zechcą pozostawić Robineau, to z nami będą mieli do czynienia.
Bourdoncle patrzył w oczy Mouretowi, powstrzymując się od wybuchu. Potem zrobił tylko wzgardliwy gest, na znak że go rozumie i że mu się to wydaje głupiem. — Bouthemont, na nowo rozpoczął swe skargi. Wszyscy subiekci grozili wydaleniem się, rzekł, a niektórzy są doskonali. Lecz najwięcej zaszkodziła biednemu Robineau wieść o jego dobrych stosunkach z Gaujean, który nakłania go do otworzenia własnego magazynu w tejże dzielnicy, obiecując szeroki kredyt, jedynie dla podkopania Magazynu Nowości. Nastąpiła chwila milczenia.
— Tak, więc ten Robineau myśli walczyć ze mną? — rzekł Mouret i nagle spoważniał; udając jednak, że to lekceważy i że się jeszcze namyśla co postanowić, jakby sprawa ta była malej wagi:
— Zobaczę, rozmówię się z nim — powiedział i zaczął żartować z Bouthemonta, którego ojciec przybył onegdajszego wieczoru ze swego sklepiku w Montpellier i o mało co nie skonał ze zdziwienia i oburzenia, ujrzawszy ogromną hallę, gdzie syn jego królował.
Śmiano się ze starego, który odzyskawszy zuchowatość południowca, począł wszystko ganić i twierdził, że się te nowości zsunąć gotowe na chodnik.
— Właśnie nadchodzi Robineau — mruknął naczelnik oddziału. Posłałem go do sortowania, żeby uniknąć starcia, którego moglibyśmy żałować. Daruj mi pan, że nalegam; ale rzeczy na takim stopniu rozdrażnienia stanęły, iż należy działać.
Rzeczywiście Robineau nadszedł i ukłonił się tym panom, idąc do swego stołu.
Mouret powtórzył tylko:
— Dobrze, rozważę to wszystko.
Oddalili się. Hutin i Favier oczekiwali ich ciągle, ale im lżej było, gdy się już nie zjawili.
— Czy dyrekcya będzie teraz codzień przychodzić podczas obiadu, żeby nam patrzeć w usta? Wesoło będzie, jeżeli nawet przy jedzeniu odbiorą nam swobodę.... Rzeczywiście o to im chodziło że Robineau powrócił i że wesołość pryncypała źle rokowała o skutku rozpoczętej walki. Mówili ciszej, naradzając się nad nowym środkiem dokuczania.
— Ależ ja umieram! — mówił dalej Hutin głośno. Jeszcze głodniejszym wstaje się tu od stołu.
Jednakże zjadł dwie porcye konfitur, swoją i tę co zamienił na ryż. Nagle wykrzyknął:
— Ot, zafunduję sobie dodatek!... Wiktor, daj mi trzecią porcyę konfitur!
Chłopiec dalej obnosił wety. Potem przyniósł kawę, za którą płacono zaraz trzy sous Niektórzy wstawszy, przechadzali się po korytarzu, szukając ciemnych kątów, żeby wypalić papierosa. Inni pozostali wyciągnięci przy stole, zawalonym tłustem naczyniem; kręcili gałki z okruszyn chleba, powtarzali ciągle jedne historye, wśród zapachu przypalonej tłustości, której już nie czuli i wśród gorąca jakby w kotle, od którego czerwieniły im się uszy. Z murów spływała wilgoć; powolna asfiksya schodziła z zapleśniałego sklepienia.
Oparty o ścianę Deloche, najadłszy się chleba, odpoczywał w milczeniu z oczami wlepionemi w okienka. Codzienną jego rozrywką po jedzeniu było przypatrywanie się nogom przechodniów, widocznych po kostki; były tam grube trzewiki, eleganckie buty, cienkie kobiece obuwie, słowem ciągła defilada nóg żyjących, bez ciała i głowy. W błotniste dnie, było to strasznie brudne.
— Jakto, już? — krzyknął Hutin.
Odezwał się dzwon w końcu korytarza, trzeba więc było ustąpić miejsca dla trzeciego stołu. Służbowi chłopcy nadbiegli z wiadrami ciepłej wody, aby zmyć ceratę. Powoli sale opróżniały się, subiekci rozchodzili się po oddziałach. Kucharz stanął na swojem miejscu przed okienkiem, pomiędzy rondlami z rybą, wołowiną i sosem, uzbrojony w widelec i łyżkę, gotów znowu napełniać talerze swym ruchem rytmicznym, podobnym do wahadła dobrze idącego zegaru.
Ponieważ Hutin i Favier nie śpieszyli z odejściem, spostrzegli schodzącą Dyonizę.
— Pan Robineau już powrócił — rzekł pierwszy z drwiącą grzecznością.
— Siedzi jeszcze przy stole — dodał drugi — ale jeżeli pani bardzo pilno to proszę wejść.
Dyoniza szła dalej, nie odpowiadając i nie odwracając głowy. Jednakże gdy przechodziła koło jadalni naczelników i starszych subiektów, zajrzała tam. Robineau był rzeczywiście, postanowiła zatem, zobaczyć się z nim po południu i poszła dalej do swego stołu, znajdującego się na drugim końcu korytarza.
Kobiety jadały oddzielnie w dwóch osobnych salach. Dyoniza weszła do pierwszej. Była to również dawna piwnica, przerobiona na refektarz; lecz przybrano ją z większym komfortem. Na podłużnym stole pośrodku sali, piętnaście nakryć rozstawiono szerzej, a wino było w karafkach. Na dwóch końcach stołu, stały półmiski z mięsem i z rybą. Chłopcy w białych fartuchach, usługiwali paniom; ażeby nie potrzebowały brać potraw przy okienku, bo dyrekcyi wydawało się to przyzwoitszem.
— Cóż, obeszłaś magazyn? — spytała Paulina, która siedząc już przy stole, krajała chleb.
— Tak — odpowiedziała Dyoniza czerwieniąc się, przeprowadzałam klientkę.
Skłamała. Klara trąciła łokciem sąsiadkę swoją.
— Co się dziś dzieje ze źle uczesaną? Jakaś jest osobliwa. Raz po raz odbierała listy od kochanka; potem biegała po magazynie jak opętana; wymyślała interesa do pracowni, gdzie wcale nie chodziła... Niezawodnie jest w tem jakaś historya.
Klara, która jadła bez wstrętu rybę, z odwagą dziewczyny żywionej niegdyś starą słoniną, opowiedziała straszną historyę ogłoszoną w gazetach.
— Czytałyście o tym człowieku co zarznął brzytwą kochankę swoją?
Młoda bieliźniarka z twarzą łagodną i delikatną odezwała się:
— Zastał ją z innym, więc dobrze zrobił.
Paulina wykrzyknęła:
— Jakto! że kobieta przestała kochać kawalera, to mu wolno poderżnąć jej gardło! O co to, to nie! Nie dopowiadając reszty, zwróciła się do garsona:
— Piotrze, nie mogę przełknąć tej wołowiny. Każ mi zrobić omlet, słyszysz! niechaj będzie pulchny, jeżeli to być może.
Mając zawsze łakocie w kieszeniach, wyjęła pastylki czekoladowe, które jadła z chlebem.
— Nie ma co mówić, taki człowiek jest straszny; — powiedziała Klara. Są tacy zazdrośnicy! Niedawno jakiś robotnik wyrzucił żonę swoją na ulicę przez okno.
Cały czas nie spuszczała oczu z Dyonizy; zdawało jej się, że ją odgadła, widząc jak blednie. Widać, że ta święta i niepokalana drży, aby jej nie zbił kochanek, którego zdradza. Byłoby zabawne, gdyby ją chciał prześladować aż w magazynie, jak się zdaje tego obawiać. Ale rozmowa zwróciła się ku innym przedmiotom; jedna ze sklepowych podawała sposób wywabiania plam z aksamitu. Mówiono potem o nowej sztuce w Gaîté, w której małe dziewczynki, w postaci amorków, lepiej tańczą od dorosłych osób. Paulina strapiona z początku zbyt wysmażonym omletem, rozczuliła się i przyznała potem, że nie jest tak zły.
— Przysuń mi wino — powiedziała do Dyonizy. Powinnaś także zażądać omletu.
— Wołowina mi wystarcza — odpowiedziała; dla usunięcia bowiem wydatków, zadawalniała się miejscowem, chociaż wstrętnem jadłem.
Skoro chłopiec przyniósł ryż, wszystkie panny zaprotestowały. W przeszłym tygodniu pozostawiwszy go nietkniętym, nie przypuszczały, żeby się jeszcze pojawił. Tylko Dyoniza przez roztargnienie spowodowane troską o Jana, po opowiadaniu Klary, nabrała go sobie; wszystkie patrzyły na nią ze wstrętem. Zaczęto wołać o dodatkowe dania i zajadać konfitury, co było zbytkiem, bo się płaciło z własnej kieszeni.
— Wiecie, że panowie zanieśli skargę — powiedziała delikatna bieliźniarka — i że dyrekcya obiecała...
Przerwały jej wybuchy śmiechu i odtąd mówiono tylko o dyrekcyi. Wszystkie piły kawę, oprócz Dyonizy, która upewniała, że jej nie znosi. Siedziały nad swemi szklankami nie spiesząc się: bieliźniarki w skromnych wełnianych sukienkach, jakby mieszczki; panny od okryć w jedwabiach, z serwetami zawiązanemi pod brodą, żeby się nie poplamić — udając damy, którymby się zdarzyło jeść w kuchni ze swemi pokojówkami. Otworzono lufciki dla odświeżenia powietrza dusznego i zatrutego; lecz natychmiast trzeba je było zamknąć, zdawało się bowiem, że koła powozów jadą po głowach jedzących.
— Cyt! — powiedziała Paulina — nadchodzi to stare bydlę!
Był to inspektor Jouve: lubił on przechodzić przy końcu śniadania, koło jadalni panien, zresztą nadzór nad tą salą należał do niego. Z uśmiechniętemi oczkami zjawiał się i obchodził stoły; czasami nawet raczył rozmawiać, pytając, czy się dobrze posiliły. Lecz ponieważ je przestraszał i nudził, jak najprędzej uciekały, chociażby jeszcze nie zadzwoniono. Klara pierwsza znikła, inne poszły za nią. Pozostały tylko Dyoniza i Paulina, dogryzająca po kawie swoje czekoladowe pastylki.
— Dobra myśl! — powiedziała nagle — poślę chłopca po pomarańcze... Idziesz?
— Zaraz — odpowiedziała Dyoniza, która gryzła skórkę od chleba; postanowiła pozostać ostatnia, żeby módz przystąpić do Robineau.
Gdy pozostała sam na sam z Jouve, niemiło jej się jakoś zrobiło i rozdrażniona wstała od stołu. Lecz widząc ją wychodzącą: zagrodził sobą drzwi.
— Panno Dyonizo...
Z ojcowską miną stał przed nią. Długie szpakowate wąsy, włosy jak szczotka ostrzyżone, nadawały mu postać poczciwego wojaka. Wydymał pierś, popisując się z czerwoną wstążeczką.
— Czego pan sobie życzysz, panie Jouve? — zapytała uspokojona.
— Znowu panią widziałem dziś rozmawiającą za dywanami. Pani wiesz, że to wzbronione i gdybym zdał o tem raport... Czy panią tak kocha ta przyjaciółka Paulina?
Poruszył wąsami i zaczerwienił mu się nos ogromny, wklęsły, zakrzywiony, z rozwartemi nozdrzami.
— Co to znaczy, że się panie tak kochacie?
Dyoniza nic nie rozumiała, ale ją znowu ogarnęło nieprzyjemne wrażenie. Zanadto do niej się zbliżał i mówił prawie tuż przy twarzy.
— Prawda, panie Jouve, rozmawiałyśmy — bąknęła — cóż w tem złego? Pan jesteś bardzo dobrym... Ślicznie za to dziękuję.
— Nie powinienem być dobry — odpowiedział. Sprawiedliwość przedewszystkiem... ale dla tak miluchnej...
Jeszcze się więcej zbliżył; wówczas do reszty zalękła się. Przypomniały jej się słowa Pauliny, oraz kursujące historye o sklepowych terroryzowanych przez ojca Jouve i zmuszonych okupywać jego łaski. W magazynie ograniczał się na niejakiej poufałości: klepał z lekka grubemi palcami, przystępniejsze panny po policzkach lub brał je za ręce i trzymał długo, jakby przez zapomnienie. Wszystko to było niejako ojcowskie; bycza jego natura ujawniała się dopiero wówczas, kiedy która z panien przyszła do niego na grzanki smażone na ulicę Moineaux.
— Daj mi pan pokój — powiedziała Dyoniza, odwracając się.
— Nie bądźże pani tak bardzo dziką z przyjacielem, który cię zawsze oszczędza. Bądź miłą, grzeczną i przyjdź wieczorem pokosztować grzanek z herbatą. Z całego serca, będę panią częstował.
Zaczęła się wydzierać.
— Nie! nie!
Jadalna sala była pusta; garson nie powracał; Jouve nadsłuchując czy kto nie idzie, rzucił prędko okiem dokoła. Mocno podbudzony, przestał być powściągliwym i po ojcowsku poufałym; chciał ją pocałować w szyję.
— Ty mała złośnico, ty głupiuchna... jak się ma takie włosy, nie można być tak głupią. Przyjdźże wieczorem, zabawimy się.
Ale dziewczyna traciła zmysły ze strachu i odrazy, gdy się przybliżała ta rozpalona twarz, której oddech czuła. Nagle odepchnęła go tak gwałtownie, że się zachwiał i tylko co na stół nie upadł. Szczęściem znalazło się krzesło na drodze; ale od tego wstrząśnienia wino pozostałe w szklance, wylało się, plamiąc biały krawat i ponsową wstążeczkę.
Jouve stał jak wryty, nie obcierając się nawet, dławiony złością za podobne grubiaństwo. Jakto! kiedym tego nie oczekiwał, kiedym nie użył siły i szedłem tylko za popędem dobroci... myślał z oburzeniem.
— O, pożałujesz panna tego, daję słowo honoru!
Dyoniza uciekła. W tej chwili odezwał się dzwonek. Drżąca i zmieszana, zapomniała o panu Robineau, weszła więc do kantoru, z którego już potem nie śmiała wyjść. Ponieważ po południu słońce mocno rozpalało fasadę od placu Gaillon, duszno było w antresolach, pomimo spuszczonych rolet. Zjawiło się kilka klientek i wpędziły panny w poty, nic nie kupiwszy. Cały oddział poziewał, wobec sennych oczu pani Aurelii. Nareszcie około trzeciej, Dyoniza widząc, iż ta ostatnia usnęła, wymknęła się po cichutku i znowu przebiegła przez różne oddziały. Ażeby uniknąć ciekawych i śledzących oczu, nie udała się wprost do jedwabi; ale pod pozorem, że ma interes do koronek, zapytała o coś Deloche’a; nakoniec przeszedłszy na dole przez Rueńskie wyroby, wchodziła do krawatów, kiedy nagle ujrzała Jana przed sobą.
— Jakto... ty? — szepnęła blednąc.
Był w swojej bluzie od roboty, z gołą głową z jasnemi włosami, spadającemi w nieładzie na jego panieńską twarzyczkę. Stał przed szafką z czarnemi krawacikami i zdawał się mocno zamyślony.
— Co ty tu robisz? — zapytała.
— A cóż, czekałem na ciebie — odrzekł — zabroniłaś mi przychodzić... ale wszedłem, tylko nikomu nic nie powiedziałem. Możesz być spokojną! Jeżeli ci oto chodzi, to udawaj, że mię nie znasz.
Subiekci już na nich patrzyli z miną zdziwioną. Jan zniżył głos.
— Chciała mi towarzyszyć... Tak, czeka na placu, przy wodotrysku. Dawaj prędzej piętnaście franków, bo inaczej jesteśmy zgubieni, tak pewnie jak słońce świeci.
Dyoniza strasznie była zmieszana. Śmiano się dokoła, przysłuchując tej awanturze. Ponieważ wejście na wschody do suteren było otwarte przy oddziale krawatów, pchnęła tam brata i sama szybko za nim zbiegła. Na dole kończył on swe opowiadanie, ale był zakłopotany, przytaczał co niemiara faktów, bojąc się, że gotowa mu niewierzyć.
— To nie dla niej te pieniądze... ona zanadto dystyngowana... Jej mąż także kpi sobie z piętnastu franków. Za milion nie upoważniłby swej żony! Jest fabrykantem kleju, czy ci tego nie mówiłem? Bardzo przyzwoici ludzie... Nie, to dla jednego niegodziwca, jej przyjaciela, który nas widział; więc rozumiesz... jeżeli mu nie dam dziś wieczór piętnastu franków...
— Cicho... później... idźże dalej... — szeptała Dyoniza.
Weszli do służby ekspedycyjnej. Martwa pora letnia ukołysała do snu rozległą piwnicę, oświeconą bladawem światłem okienka. Panował tam chłód i milczenie zalegało pod sklepieniem. Jednakże chłopiec zabierał z przedziału nieliczne pakiety, dla wysłania ich do dzielnicy Madeleine, a na wielkim stole do sortowania siedział Campion, naczelnik służby, ze spuszczonemi nogami, wytrzeszczywszy oczy.
Jan znowu rozpoczął:
— Mąż, który ma ogromny nóż...
— Idźże — mówiła Dyoniza, wciąż go popychając.
Weszli na jeden z ciasnych korytarzy, gdzie gaz ciągle się palił. Na prawo i na lewo leżały stosy zapasowych towarów, po za palisadą. Nakoniec zatrzymała się przy jednej z tych klatek drewnianych. Pewno tu nikt nie przyjdzie, myślała, ale ją dreszcz przejmował, wiedziała bowiem, że to jest surowo zabronione.
— Jeżeli ten łotr odezwie się — mówił Jan — to mąż mający wielki nóż...
— Zkąd chcesz żebym wzięła piętnaście franków? — wykrzyknęła zrozpaczona Dyoniza. — Nie możesz się ustatkować... Wiecznie ci się zdarzają takie osobliwe historye!
Uderzył się mocno w piersi. W pośród swych opowiadań romansowych, sam się nie mógł prawdy doszukać. Po prostu dramatyzował potrzebę pieniędzy; na dnie rzeczy spoczywała zawsze jakaś gwałtowna potrzeba.
— Przysięgam na wszystko, co jest najświętszego, że tym razem to prawda... Ot tak ją trzymałem; ona mię ściskała...
Dyoniza kazała mu znowu milczeć z gniewem, tak była już znękana i zniecierpliwiona.
— Niechcę nic wiedzieć. Zachowaj dla siebie swoje wybryki. To jest szkaradne, słyszysz? Ciągle mię dręczysz; zabijam się, żeby ci dostarczyć sto sous; spędzam bezsenne noce... a co gorsza, odejmujesz kawałek chleba od ust swego brata.
Jan stał z otwartemi usty i bladą twarzą! To jest szkaradne? — nic nie rozumiał. Traktował on zawsze siostrę jak koleżankę i wydawało mu się to naturalnem, iż przed nią odkrywa swe serce. Lecz go najwięcej ubodło to, że ona spędza bezsenne noce. Myśl, że ją zabija, że wydziera chleb małemu Pépé, tak go wzruszyła, iż począł płakać.
— Masz racyę, łotr ze mnie! — wykrzyknął. — Ale to nie jest szkaradne, wierzaj mi i dla tego wraca się do tego ciągle. Ta już ma dwadzieścia lat. Myślała, że to tylko żarciki będą, dla tego, że ja mam dopiero siedemnaście. Jakże ja się wściekam na siebie! Gotówbym się spoliczkować! Wziął ją za ręce, całował je, oblewał łzami.
— Daj mi te piętnaście franków; przysięgam, że to już raz ostatni... Ale nie, lepiej nie dawaj, wolę umrzeć. Jeżeli mię mąż zabije, będziesz na zawsze odemnie uwolniona.
Ponieważ ona także płakała, doznał wyrzutu sumienia.
— Ja tak tylko mówię, ale nie, nie. Może on niechce nikogo zabić... Jakoś sobie poradzimy; obiecuję ci to siostrzyczko... Żegnam cię i odchodzę.
Zaniepokoił ich odgłos kroków na końcu korytarza. Dyoniza poprowadziła go znów do drewnianej klatki, w najciemniejszy kąt. Przez jakiś czas słyszeli tylko syczenie gazu; potem kroki się zbliżyły: wyciągnąwszy głowę, poznała inspektora Jouve, który jak zwykle, z ostrą miną wszedł na korytarz. Czy się tu zjawił wypadkiem, czy ktoś inny z pomiędzy czuwających przy drzwiach dał mu znać? Taka ją opanowała trwoga, że straciwszy głowę wyszła z kąta i popychając Jana, bełkotała:
— Idź! Idź sobie!
Oboje puścili się w cwał, słysząc za sobą oddech ojca Jouve, który biegł za nimi. Przeszli na nowo przez biuro ekspedycyi i doszli do wejścia na wschody, których oszklona klatka wychodziła na ulicę Michodière.
— Idź-że już sobie — powtarzała Dyoniza. — Idź, jeżeli zkąd dostanę piętnaście franków, to ci je przyślę.
Odurzony Jan, uciekł. Inspektor, który nadszedł właśnie, dostrzegł tylko kawałek białej bluzy i blond włosy, unoszone przez wiatr na ulicy. Przez chwilę dyszał, chcąc odzyskać zwykłą powagę; miał nowiuteńki biały krawat, wzięty w oddziale bielizny; szeroka kokarda jego lśniła się jak śnieg.
— Bardzo ładnie, moja panno... tak, to ładnie... bardzo ładnie!... Czy panna myślisz, że ja pozwolę w suterenie na takie ładne rzeczy...
Ścigał temi słowy, podczas gdy wracała do magazynu z gardłem zdławionem ze wzruszenia, nie wiedząc jak się bronić. Żałowała teraz, że biegła; trzeba się było wytłómaczyć i przedstawić brata. Znów będą ją podejrzywać o jakieś brudy; napróżno przysięgałaby, nie uwierzą. Tym razem znowu zapomniawszy o panu Robineau, weszła wprost do kantoru.
Nie tracąc ani chwili, Jouve udał się do dyrekcyi, dla złożenia raportu; ale mu lokaj powiedział, że pryncypał od kwadransa jest zajęty rozmową z Bourdonclem i Robineau. Drzwi były otwarte; Mouret wesoło zapytywał subiekta: czy dobrze czas spędził na urlopie. Nie było mowy o wydaleniu go. Owszem naradzano się nad ulepszeniami w oddziale.
— Czy sobie czego życzysz, panie Jouve? — zawołał Mouret. — Wejdź że proszę.
Lecz jakiś instynkt powstrzymał inspektora; Bourdoncle wyszedł na korytarz, wołał więc jemu powiedzieć rzecz całą. Powoli przeszli obok siebie galeryę szali, jeden pochylony mówił z cicha, drugi słuchał, nie zdradzając ani jednym rysem surowej twarzy, jakiego doznaje wrażenia.
— Dobrze, dobrze — powiedział i zakończył rozmowę.
Doszedłszy do oddziału okryć, wszedł właśnie w tej chwili kiedy pani Aurelia robiła Dyonizie wymówki.
— Zkąd wracasz? — pytała? — Może tym razem nie powiesz przynajmniej, żeś chodziła do pracowni. Doprawdy, to ciągłe wymykanie się, nie może trwać dłużej.
— Pani Aurelio! — odezwał się Bourdoncle.
Zdecydował się na stanowczy krok; nie chciał się radzić Moureta, bojąc się jego słabostki. Pani Lhomme, przystąpiła do niego i zaczęło się na nowo opowiadanie historyi. Cały oddział był w oczekiwaniu, przewidując jakąś katastrofę... Nakoniec z miną uroczystą, rzekła:
— Panno Dyonizo!
Jej cesarska maska przybrała nieubłaganą niewzruszoność wszechmocności.
— Proszę iść do kasy!
Okropne te słowa, głośno zadźwięczały w oddziale, gdzie nie było podówczas klientek. Dyoniza stała wyprostowana i blada, bez tchu. Potem odezwała się przerywanemi słowy:
— Ja? Ja? Za cóż? Czem-że zawiniłam?
Bourdoncle odpowiedział ostro:
— Wiesz panna za co i lepiej zrobisz nie wyzywając objaśnień.
Następnie zaczął mówić o krawatach i dodał, że byłoby to pięknie, gdyby wszystkie sklepowe miewały schadzki z mężczyznami w suterenach.
— Ależ to mój brat — wykrzyknęła z bolesnem oburzeniem znieważonej dziewczyny.
Małgorzata i Klara zaczęły się śmiać; pani Frédéric zaś, zwykle tak dyskretna, kiwała głową z miną niedowierzającą. Zawsze ten brat! To już po prostu głupio wygląda. Dyoniza spojrzała dokoła: był tam Bourdoncle, który ją znienawidził od pierwszego dnia. Jouve, pozostający jako świadek na żądanie; dziewczęta, których nie mogła przez dziewięć miesięcy zjednać sobie i które teraz promieniały z radości, że ją wypychają na ulicę. Na cóż się zda walka? dlaczego narażać się, kiedy jej nikt nie kocha? Oddaliła się, nie rzekłszy ani słowa, nie pożegnawszy nawet wejrzeniem sali, w której tak długie walki staczała.
Lecz gdy się ujrzała sama przy poręczy wschodów od halli, dotkliwy ból ścisnął jej serce. Nikt jej nie kocha... Nagła myśl o Mourecie pozbawiła ją wszelkiej rezygnacyi. Nie! ja się nie mogę zgodzić na takie wydalenie. Może on uwierzy tej niecnej historyi o schadzce z mężczyzną w głębi piwnic. Na tę myśl opanował ją taki wstyd i ból, jakich jeszcze nigdy nie zaznała. Chciała go poszukać, wyjaśnić mu rzecz, opowiedzieć jak to było, Wówczas obojętnie się oddali, skoro on będzie wiedział prawdę. Obawa, jakiej dotąd doświadczała, dreszcze przechodzące ją w jego obecności, ustąpiły naraz gorącej potrzebie widzenia go... nie chciała opuścić domu, zanim go nie upewni, że do nikogo jeszcze nie należy.
Było około piątej godziny. Magazyn powoli się ożywiał, z nastaniem wieczornego chłodu. — Spiesznie się skierowała w stronę dyrekcyi, ale ujrzawszy się przede drzwiami gabinetu, na nowo uległa rozpaczliwemu smutkowi. Język jej się plątał, ciężar życia spadł na barki. „On nie uwierzy, myślała, będzie się śmiał, jak inni...” Ta obawa odjęła jej resztę odwagi. Skończona rzecz... będzie jej lepiej samej jednej, w ukryciu, jak gdyby już nie żyła...
Nie zawiadamiając o niczem nawet Pauliny i Deloche’a, poszła natychmiast do kasy.
— Należy się pani za dwadzieścia dwa dni osiemnaście franków siedemdziesiąt centimów; do których dodać należy siedem franków tantyemy; oto cały rachunek, czy tak? — rzekł kasyer.
— Tak, panie; dziękuję.
Odchodząc z pieniędzmi, spotkała nakoniec Robineau; wiedział już o jej wydaleniu i obiecał wynaleźć jej dłużniczkę. Po cichu pocieszał ją i oburzał się:
— Co za egzystencya — mówił — widzieć cię ciągle zależną od kaprysu! módz być wyrzuconą na ulicę lada chwila i nawet nie dostać gaży za cały miesiąc!
Dyoniza udała się na górę, żeby zawiadomić panią Cabin, że wieczorem przyśle po walizę. Biła piąta godzina, kiedy się ujrzała na chodniku placu Gaillon, ogłuszona pośród dorożek i tłumu. Wieczorem Robineau, powróciwszy do domu, znalazł list od dyrekcyi, zawiadamiający go w pięciu wierszach, że ze względu na porządek wewnętrzny, widzi się zmuszoną podziękować mu za jego trudy. Od siedmiu lat był w magazynie i jeszcze po południu rozmawiał z tymi panami. Było to jakby uderzenie maczugą. Hutin i Favier opiewali zwycięztwo w oddziale jedwabi, równie hałaśliwie, jak Małgorzata i Klara w sali okryć.
Zręczne pozbycie się! miotła dobrze wymiata! Tylko Paulina i Deloche, spotykając się czasem, pośród gwaru w oddziałach, utyskiwali nad losem łagodnej i zacnej Dyonizy.
— Ach! — mówił Deloche — jeżeli jej się powiedzie gdzieindziej, chciałbym, żeby tu powróciła i zdeptała wszystkie te nic dobrego.
Bourdoncle musiał wytrzymać za to wszystko gwałtowną napaść Moureta, który dowiedziawszy się o wydaleniu Dyonizy, wpadł w straszne rozdrażnienie. Zwykle bardzo mało się on troszczył o personel magazynu; lecz tym razem udawał, że w tem widzi targnięcie się na jego prawa, wyswobodzenie się z pod jego władzy.
— Czy ja tu już przestałem być panem, żeby się odważano wydawać rozkazy? Wszystko musi mi być wiadome, bez wyjątku — wszystko! A gdy mi się kto ośmieli opierać... skruszę go jak słomkę.
Przeprowadził potem osobiście śledztwo, z nerwowem rozdrażnieniem, którego utaić nie mógł; rozgniewał się na nowo. Ta biedna dziewczyna nie kłamie; to był rzeczywiście jej brat; Campion doskonale go poznał. Więc dla czegóż ją wydalać? Wspomniał coś nawet o tem, żeby ją wezwać napowrót. Bourdoncle mocny w swym oporze, zginał kark przed burzą i obserwował znienacka Moureta. Nakoniec pewnego dnia, kiedy mu się wydawał spokojniejszy, odważył się powiedzieć, szczególnym jakimś głosem:
— Dla wszystkich lepiej, że odeszła.
Mouret zmieszał się... krew mu uderzyła do twarzy.
— Może masz słuszność — odpowiedział ze śmiechem.
— Zejdźmy zobaczyć, jak idzie sprzedaż? Ożywia się, wczoraj utargowano około stu tysięcy franków.
Przez niejaką chwilę, stała Dyoniza odurzona na bruku, pod dopiekającem jeszcze słońcem, było bowiem około godziny piątej. Lipiec wysuszył rynsztoki, Paryż przybrał kredowy blask lata, oślepiający swem migotaniem. Katastrofa zaś była tak nagła, wypchnięto ją na ulicę tak brutalnie, że obracając w kieszeni otrzymane dwadzieścia pięć franków i siedemdziesiąt centymów, zapytywała siebie, co począć i gdzie się obrócić?
Szereg dorożek nie pozwalał jej zejść z chodnika, na który wychodził Magazyn Nowości. Skoro tylko mogła odważyć się wejść pomiędzy koła, przeszła przez plac Gaillon, jak gdyby chciała się dostać na ulicę Louis-le-Grand; potem opamiętała się i weszła na ulicę Ś-go Rocha. Jednak że nie miała obmyślonego planu, bo się zatrzymała na ulicy Neuve-des-Petits-Champs, którą postępowała coraz dalej, rozejrzawszy się wpierwej dokoła z miną niepewną. Napotkawszy pasaż Choiseul, weszła tam i ujrzała się na ulicy Monsigny, sama nie wiedząc, jakim sposobem; ztamtąd znów się dostała na ulicę Neuve-Saint-Augustin. Ogromny szum napełniał jej głowę; przyszła jej na myśl waliza, spostrzegła bowiem komisionera, lecz gdzie ją kazać odnieść i na co ten cały trud, kiedy jeszcze przed godziną miała łóżko do spania?
Podniósłszy oczy na domy, zaczęła się przypatrywać oknom. Karty wszędzie bielały. Ale widziała je jak przez mgłę, ulegając ciągle silnemu wzruszeniu. Czy to podobna, żeby się tak samotna pozostała w jednej chwili, wśród tego nieznanego i wielkiego miasta, bez niczyjej pomocy i bez środków? Jednakże trzeba było jeść i spać. Ulice szły jedna za drugą: des Moulins, Sainte-Anne. Przebiegała dzielnicę, chodząc ciągle w kółko i wracając do jedynego placu, jaki znała. Nagle osłupiała znalazłszy się znów przed Magazynem Nowości; żeby uniknąć uporczywego kołowania, przeszła na ulicę Michodière.
Na szczęście nie było na progu stryja Baudu, Vieil Elbeuf wydawał się martwym, po za zczerniałemi szybami. Nigdyby się nie odważyła wejść; stryj udawał bowiem, że jej nie poznaje; przytem nie chciała mu być ciężarem, popadłszy w nieszczęście, które jej przepowiadał. Lecz z drugiej strony ulicy, spostrzegła kartę: pokoje umeblowane do najęcia i zatrzymała się przed nią. Pierwsza to karta, nie zbudziła w niej obawy, tak się ten dom wydawał ubogim. Poznała go nakoniec, po dwóch nizkich piętrach i zardzewiałej fasadzie, ściśniętej pomiędzy Magazynem Nowości i staroświeckim hotelem Duvillarda. Na progu sklepu parasoli, stary Bourras, z długiemi włosami i brodą jak u proroka, w okularach na nosie, przypatrywał się gałce do laski z kości słoniowej. Będąc jedynym lokatorem w całym domu, odnajmował pokoje obu piętr, dla zmniejszenia swego komornego.
— Czy pan masz wolny pokój? — spytała Dyoniza, ulegając jakiemuś mimowolnemu popędowi.
Podniósł oczy z pod gęstych krzaczastych brwi, zdziwiony, że ją widzi przed sobą. Wszystkie te panny były mu znane. Obejrzawszy czyściutką suknię i przyzwoitą powierzchowność, odpowiedział:
— To nie dla pani.
— Wieleż pan żąda?
— Piętnaście franków na miesiąc.
Poprosiła, żeby jej pokazał ten pokój. W ciasnym sklepie, kiedy ją wciąż badał ciekawym wzrokiem, opowiedziała mu swoje wydalenie z magazynu i chęć nienarzucania się stryjowi. Stary poszedł zdjąć klucz z półki będącej w izbie za sklepem, małej ciemnej ciupce, gdzie gotował sobie jeść i sypiał; — ztamtąd przez zapyloną szybę, widać było zielonkawe światło podwórka, mającego dwa metry szerokości.
— Pójdę naprzód, powiedział Bourras, żebyś panna nie upadła w wilgotnym pasażu, ciągnącym się wzdłuż sklepu.
Potknąwszy się na pierwszym stopniu wschodów, szedł wyżej, ciągle ją ostrzegając. Baczność! jest poręcz przy ścianie... na skręcie dziura, gdzie lokatorowie wystawiają czasem skrzynki ze śmieciami. Dyoniza postępując wśród zupełnej ciemności nic nie widziała; czuła wilgotny chłód tynku. Jednakże na pierwszem piętrze światło z okna wychodzącego na podwórze wskazało, choć niedokładnie, jak na dnie wody stojącej, wschody potrzaskane, ściany czarne od brudu, drzwi skrzypiące i niemalowane.
— Gdyby przynajmniej choć jeden z tych pokoi był wolny! — powiedział Bourras, toby dobrze było. — Ale one są zawsze zajęte przez kobiety.
Na drugim piętrze, gdzie było jaśniej, opustoszenie mieszkania stało się jeszcze widoczniejszem. Chłopiec od piekarza zajmował pierwszy pokój; a po za tym była wolna izdebka. Bourras otworzywszy drzwi, zmuszony był pozostać na wschodach, żeby Dyoniza mogła ją dogodnie obejrzeć. Łóżko w kącie za drzwiami pozostawiało wolne przejście dla jednej tylko osoby. Stała tam komoda orzechowa, stół sosnowy zczerniały i dwa krzesła. Lokatorowie, którzy u siebie gotowali obiad, klękali przed kominkiem, gdzie się znajdował piecyk gliniany.
— Tu nie bogato — powiedział stary — ale okno wesołe, bo widać ruch uliczny.
Dyoniza spoglądała ze zdziwieniem na róg sufitu, ponad łóżkiem, gdzie jakaś chwilowa lokatorka, wypisała kopciem od świecy, imię swoje Ernestyna. Starzec dodał dobrodusznie:
— Żebym chciał naprawiać, nigdybym na swoje nie wyszedł... Słowem, oto wszystko co mogę ofiarować.
— Będzie mi tu dobrze — odrzekła dziewczyna.
Zapłaciwszy za miesiąc z góry, zażądała bielizny, dwóch prześcieradeł i dwa ręczniki. Natychmiast posłała sobie łóżko, uspokojona, szczęśliwa, że ma gdzie noc przepędzić. W godzinę potem posłała po walizę i była zainstalowaną.
Przez dwa pierwsze miesiące, doznawała strasznej biedy. Nie mogąc płacić za Pépé, wzięła go do siebie i sypiał na starej kanapie pożyczonej od Bourrasa. Potrzebowała koniecznie trzydziestu sous na dzień, licząc w tem komorne i skazując siebie na żywienie się suchym chlebem, aby malec miał kawałek mięsa. W pierwszych dwóch tygodniach jeszcze działo jej się jako tako; rozpoczęła gospodarkę z dziesięciu frankami; potem udało jej się odszukać dłużniczkę swoją, dostarczycielkę krawatów, która jej oddała dziewiętnaście franków; ale wydawszy tę sumkę znalazła się w zupełnej nędzy. Napróżno udawała się do magazynów: na placu Clichy, Bon Marché i Luwru, letnia pora powstrzymała wszystkie interesa, kazano jej czekać do października; więcej niż pięć tysięcy osób, odprawionych z różnych handlów, zbijało, jak ona, bruki bez zajęcia. Potem starała się o robótki; lecz nie znając Paryża, nie wiedziała gdzie się po nie udawać; brała robotę nieopłacającą się, a nawet często zapłata przepadała. Czasami starczyło jej tylko na rosół dla Pépé; sama zaś nic nie jadła; mówiąc mu, że się posiliła za domem; kładła się do łóżka z szumem w głowie i gorączką palącą ręce. Gdy Jan wpadał do niej wśród tej nędzy, nazywał siebie zbrodniarzem z tak gwałtowną rozpaczą, że była zmuszona kłamać częstokroć; jednak zdobywała się na udzielenie mu czterdziestu sous, żeby dowieść, że ma coś zaoszczędzonego. Nigdy wobec dzieci nie płakała. Gdy uciułała tyle, że w niedzielę mogła w domu upiec kawałek cielęciny klęcząc na podłodze przed kominem, ciasna stancyjka napełniała się wesołemi okrzykami dzieci bez troski o życie. Potem Jan wracał do swego majstra, Pépé usypiał, ona zaś przepędzała okropną noc w niepokoju o jutro.
Inne obawy jeszcze ją dręczyły: dwie damy mieszkające na pierwszem piętrze, przyjmowały wizyty późno w noc, czasami mężczyzna jaki omylił się i stukał pięściami do jej drzwi. Ponieważ Bourras zalecił jej najspokojniej, nic nie odpowiadać, wsuwała głowę pod poduszkę, ażeby nie słyszeć wymyślań. Prócz tego sąsiad jej piekarz miał często ochotę żartować; powracał on zawsze rankiem do domu; podpatrywał, gdy szła po wodę; przewiercał nawet dziury w ścianie by patrzeć, skoro się umywała, co ją zmusiło do rozwieszenia garderoby na całej ścianie. Lecz najgorzej dokuczało jej na ulicy ciągłe zaczepianie przechodniów. Nie mogła wyjść kupić świecy, ażeby na tych błotnistych chodnikach, gdzie się wałęsała rozpusta starych dzielnic, nie czuć po za sobą gorących oddechów i nie usłyszeć słów obelżywych. Mężczyźni gonili za nią aż do ciemnego przejścia, ośmieleni brudnym pozorem domu. Dla czego nie ma kochanka? dziwiło to i wydawało się śmiesznem. Przecież będzie musiała nakoniec upaść.
Ona sama nie umiałaby na to odpowiedzieć dla czego się opiera, pomimo grożącego głodu i podnieconych żądz, jakie rozgrzewały atmosferę dokoła niej. Pewnego wieczoru, gdy Dyoniza nie miała nawet chleba dla Pépé, jakiś orderowy pan zaczął ją ścigać. Przed ciemnym korytarzem stał się grubianinem, ona zaś przejęta wstrętem, zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Przyszedłszy na górę, usiadła i złożyła ręce. Malec spał. Co ja mu powiem, skoro się obudzi głodny? myślała. Gdyby się tylko była zgodziła, już by po biedzie było; zjawiłyby się pieniądze, suknia, piękny pokój i to tak łatwo; mówią, że wszystkie na tem kończą, bo w Paryżu kobieta nie może wyżyć z pracy. Lecz całą siłą swej istoty broniła się od tego, bez oburzenia dla innych, kierując się jedynie wstrętem do rzeczy brudnych i nierozsądnych. Wyrobiła w sobie ideę, że trzeba żyć loicznie, rozważnie i mężnie. Nieraz badała siebie w ten sposób. Miała ona w pamięci starodawny romans, który opiewał narzeczoną marynarza, oczekującą powrotu jego ze świadomością niebezpieczeństw, jakie go mogą spotkać. Często w Valognes, nuciła tęskne te zwrotki, patrząc na pustą ulicę. Czy ona miała w sercu tkliwe uczucie, że była tak mężną? Myślała jeszcze o Hutinie, z przykrem wrażeniem. Rano i wieczór widziała go, przechodzącego pod jej oknem. Wyszedłszy już na starszego subiekta, chodził zawsze sam jeden, pośród oznak szacunku młodszych. Nigdy nie podnosił głowy, zdawało jej się, że ją boli jego próżność; śledziła go wzrokiem, nie bojąc się być podpatrzoną. Gdy ujrzała Moureta, który również codzień przechodził, porywały ją dreszcze i czemprędzej chowała się, czując dławienie w gardle. Niepotrzebował on wiedzieć, gdzie mieszka; wstydziła się tego domu; prześladowało ją to jeszcze, że może źle o niej myśleć, chociaż była przekonaną, że się nigdy już nie spotkają. Zresztą mieszkała ona zawsze wśród ruchu Magazynu Mód. Jedna tylko ściana, oddzielała jej pokój od dawniejszego jej oddziału i od rana rozpoczynała dawne swe życie, czuła wchodzący tłum, wzmagający się zgiełk sprzedaży. Od najmniejszego hałasu, wstrząsała się lepianka, przyklejona do boku kolosu i chwiała się od jego olbrzymich uderzeń pulsu. Oprócz tego Dyoniza nie mogła uniknąć spotkań. Parę razy znalazła się oko w oko z Pauliną, która ofiarowała swą pomoc, wzruszona jej niedolą. Musiała nawet kłamać, aby nie dopuścić odwiedzin przyjaciółki u siebie lub nie pójść w niedzielę do Baugé. Lecz najtrudniej było jej się bronić przeciw zrozpaczonej miłości Deloche’a; śledził ją i wiedział o wszystkich jej troskach; wyczekiwał podedrzwiami. Pewnego wieczoru, chciał jej pożyczyć trzydzieści franków z oszczędności swego brata, jak mówił, czerwieniąc się. Te spotkania, wzbudzały w niej żal za Magazynem Mód; wewnętrzne jego życie zajmowało ją tak, jak gdyby go nie opuszczała.
Nikt do niej nie przychodził. Pewnego południa zdumioną więc była słysząc, iż ktoś puka. Był to Colomban. Przyjęła go stojący. On zaś mocno zakłopotany, bełkotał, pytając o jej zdrowie i mówił o Vieil Elbeuf. Może stryj Baudu go przysłał, pożałowawszy swej srogości; bo się wciąż nie kłaniał swej synowicy, a nie mógł przecie nie wiedzieć o jej nędzy. Lecz gdy się nalegająco rozpytywała o to, jeszcze się więcej zakłopotał; nie, to nie pryncypał mnie przysłał... i przyznał się nareszcie, że chce tylko pomówić o Klarze. Powoli ośmielił się i prosił o radę, myśląc, że Dyoniza mogła mu być użyteczną, wobec dawnej koleżanki. Napróżno mu wymawiała, że rani uczucia Genowefy, dla dziewczyny bez serca. Przyszedł i drugiego dnia, nakoniec przyzwyczaił się ją odwiedzać. Wystarczało to dla jego lękliwych uczuć. Ciągle wznawiał o tem rozmowę, pomimowoli drżąc z radości, iż jest z kobietą, która była tak blizko Klary. Dyoniza wskutek tego jeszcze się bardziej zbliżała do Magazynu Nowości.
Przy końcu września, doświadczyła najczarniejszej nędzy. Pépé zachorował na silny i niepokojący katar; trzeba go było koniecznie żywić bulionem, ona zaś nie miała chleba. Pewnego wieczoru, kiedy zrozpaczona głośno płakała, w tym kryzysie, jaki popycha dziewczęta w rynsztok albo do Sekwany, stary Bourras lekko zapukał: przyniósł jej chleb i blaszankę bulionu.
— To dla malca — powiedział szorstko. — Nie płacz tak głośno, bo niepokoisz lokatorów.
Gdy mu dziękowała z nowym wybuchem łez, powiedział:
— Dajże już panna pokój... przyjdź jutro pogadać ze mną. Mam dla panny robotę.
Bourras przestał używać robotnic, odkąd Magazyn Nowości zadał mu okropny cios, urządzając u siebie sprzedaż parasoli i parasolek. Dla zmniejszenia wydatków, sam dokonywał wszystkiego: czyścił, naprawiał i szył. Zresztą klientela tak dalece zmniejszyła się, że niekiedy wcale nie miał roboty. Dla tego to umieściwszy Dyonizę nazajutrz w jednym kącie sklepu, musiał obmyślać dla niej zajęcie. Przecież nie mógł na to pozwolić, żeby umierano w jego domu.
— Będziesz panna brała czterdzieści sous dziennie; skoro znajdziesz co lepszego, to mnie porzucisz.
Ze strachu tak się pośpieszyła z robotą, że go to wprowadziło w kłopot, żeby wynaleźć inną. — Były-to jedwabne bryty do zeszywania i koronki do naprawy. W pierwszych dniach nie śmiała podnieść głowy, tak jej to odejmowało swobodę, że go ciągle czuje przy sobie z tą grzywą starego lwa, z nosem zakrzywionym, haczykowatym i przenikliwemi oczami, pod parą krzaczastych i najeżonych brwi. Głos jego był ostry, ruchy waryackie; matki z całej dzielnicy straszyły malców, że poślą po niego, jak się to czasem mówi o żandarmach. Jednakże ulicznicy nie przeszli nigdy koło sklepu, żeby nie krzyknąć jakiej obelgi, której niby to nie słyszał. Całą swoją waryacką złość wywierał na niegodziwców, którzy ujmę czynili jego rzemiosłu, sprzedając parasole tanie, tandetne, jakichby, powiadał — i psy nie chciały.
Dyoniza drżała, gdy krzyczał jak szalony:
— Artyzm już przepadł, wierzaj mi panna; już nie ma przyzwoitych rączek do parasoli; robią teraz kije, ale co się tyczy rączek, to już koniec!...
Wynajdź mi choć jedną rączkę, a dam ci dwadzieścia franków.
Pokładał w tem swą dumę, że ani jeden rzemieślnik paryzki, nie umie zrobić rączki tak lekkiej i trwałej jak on, jako artysta. Zwłaszcza też gałkę rzeźbił z wielką fantazyą i urozmaiceniem: to kwiaty, to owoce, to zwierzęta lub głowy, a wszystko to było drgające życiem.
— Dzisiejsi fabrykanci to nieuki, którzy po prostu przyklejają materyę do fiszbinów — mówił — kupują rączki hurtem gotowe. Tyle też za nie biorą, ile warte... Zaginęła już sztuka, słyszysz panna?
Zczasem ośmieliła się jednak Dyoniza. Przepadając za dziećmi, zażądał żeby Pépé przychodził bawić się do sklepu. Skoro malec zaczął się czołgać na czworakach, nikt się już nie mógł ruszyć: ani ona zajęta w głębi sklepu naprawianiem koronek, ani Bourras, rzeźbiący drzewo swym scyzorykiem przy oknie. Codzień powtarzała się ta sama robota i te same rozmowy. — Pracując nie przestawał on mówić o Bonheur des Dames i niezmordowany był w objaśnianiu, jak stoi obecnie jego straszny pojedynek. Od r. 1845, zajmował on ten dom, który wydzierżawił na lat trzydzieści, za tysiąc osiemset franków rocznie: ponieważ zwracało mu się tylko tysiąc franków za cztery umeblowane pokoje, wypadało osiemset franków za sklep. Było to tanio, zwłaszcza, że nie ponosił kosztów odświeżania, bo jeszcze długo mógł wytrzymać w tym stanie. Słuchając starca mogłoby się zdawać, że zwycięztwo jego jest niewątpliwe, że pochłonie potwora.
Nagle pytał:
— Czy oni mają takie psie głowy?
Mrużąc oczy po za okularami, przyglądał się rzeźbionemu psu, z wargą odwiniętą, zębami wyszczerzonemi, szczekającemu zawzięcie. Zachwycony Pépé, wspinał się na paluszki, opierając rączki na kolanach starego.
— Byleby się końce schodziły, kpię z reszty — mówił on dalej, wyrzynając delikatnie język końcem scyzoryka.
— Ci hultaje pozbawili mnie dochodów, ale choć nie mam już zysków, to jeszcze jednak nie tracę, albo przynajmniej niewiele. Raczej życie poświęcę, aniżeli mu ustąpię.
Potrząsał w powietrzu swoim nożykiem i białe włosy rozwiewały mu się ze złości.
— Jednakże, gdyby ofiarowano przyzwoitą sumę, byłoby rozsądniej ją przyjąć — odważyła się powiedzieć Dyoniza, nieodwracając oczu od igły.
Wtedy dzika zaciętość Bourrasa wzmagała się:
— Nigdy!... Z nożem na gardle, wołałbym nie! Kontrakt mi służy jeszcze na dziesięć lat... a więc dziesięć lat nie zabiorą tego domu; choćbym miał zginąć z głodu, w czterech pustych ścianach. — Już dwa razy przychodzili, żeby mnie otumanić. Ofiarowali mi dwanaście tysięcy franków za towar, a osiemnaście tysięcy za pozostające lata dzierżawy, razem trzydzieści tysięcy; ale nawet za pięćdziesiąt nie ustąpię! Trzymam ich w garści i chcę, żeby mi nogi lizali.
— To jednak piękna suma, trzydzieści tysięcy — mówiła znowu Dyoniza. — Mógłbyś pan otworzyć sklep gdzieś dalej... a gdyby kupili ten dom?
Bourras, który wykończał już język psu, milczał chwilę z dzięcięcym uśmiechem na twarzy, jakby śniegiem przyprószonej. Potem znowu rozpoczął:
— Dom? tego się nie boję... Przeszłego roku mówiono o tem i dawali osiemdziesiąt tysięcy, dwa razy tyle co wart obecnie. Ale właściciel, były handlarz owoców taki nicpoń jak oni, chciał z nich łyka ciągnąć. Zresztą mnie się obawiają i wiedzą że ja tembardziej nie ustąpię. Nie! nie! Jestem tu... i pozostanę! Nawet cesarz, wszystkiemi swemi armatami nie poruszyłby mnie ztąd!
Dyoniza nie śmiejąc już ust otworzyć, dalej zajętą była igłą; starzec zaś wygłaszał urywkowe frazesa, pomiędzy jednem a drugiem cięciem scyzoryka:
— To się dopiero zaczyna — mówił — później będą się dziać osobliwe rzeczy... mam pomysły, które wymiotą parasole z ich magazynu.
W głębi tego uporu tkwił bunt małego fabrykanta wyrobów artystycznych, przeciwko zalaniu rynku towarem tuzinkowej wartości.
Pépé, dostawszy się nareszcie na kolana Bourrasa, niecierpliwie wyciągał rączęta do psa.
— Daj, panie!
— Zaraz, mój malcze — odpowiadał stary miękkim głosem — on nie ma oczu; trzeba mu teraz zrobić oczy. — Wyrzynając znowu zwracał się do Dyonizy. — Słyszy panna, co oni wyrabiają?... To mi zgiełk... nic mię tak nie gniewa jak to, że ich ciągle muszę mieć za plecami i słyszeć ten przeklęty syk jakby lokomotywy. Aż mi stolik podskakuje od tego rejwachu— mówił. — Cały sklep się trzęsie; siedzę tu godzinami bez klientów, patrząc jak się wszyscy cisną do Magazynu Nowości. — Do samego wieczoru wiecznie się koło tego przedmiotu kręcił. — Znowu mieli dobry dzień — mówił — łoskot był za ścianą, jedwabie musiały przynieść z dziesięć tysięcy franków; lub też pocieszał się, że ściana zimna, nawalny deszcz przeszkodził... — Najmniejszy ruch, najlżejszy szelest, komentował w ten sposób bez końca. — Słyszysz panna? zsunął się kosz... Ach bodajby sobie wszyscy żebra połamali. A teraz... damy się sprzeczają. Tem lepiej, tem lepiej! A co, słyszysz panna, jak spuszczają paki do suteren? Aż obrzydzenie bierze!
Dyoniza nie mogła objawiać przeciwnego zdania, bo jej zaraz przypominał, w jak niegodny sposób ją wydalili. Musiała mu po raz setny opowiadać o swoich przygodach w oddziale okryć: o przykrym debiucie, o niezdrowych pokoikach i złem pożywieniu, o ciągłej wojnie między sprzedającymi. Od rana do nocy oboje mówili tylko o Magazynie Nowości i ciągle połykali go niejako wraz z otaczającem powietrzem.
— Daj, panie! — powtarzał Pépé gwałtownie wyciągając rączki po niewykończoną psią głową. Bourras oddalał ją i przybliżał do siebie, wesoło jak dziecko.
— Ostrożnie, bo cię ugryzie!... Masz, baw się; tylko pamiętaj nie złamać.
Znowu opanowany swą idee fixe, pięścią wygrażał ścianie.
— Napróżno rozpieracie się, żeby ten dom upadł; nie dostaniecie go, choćbyście zajęli całą dzielnicę.
Dyoniza codzień miała teraz chleb, za co czuła żywą wdzięczność dla starego fabrykanta parasoli, w którym widziała dobre serce, pomimo gwałtownych wybuchów i dziwactw. Z całej duszy pragnęła jednak znaleźć zajęcie gdzieindziej, nie łudząc się, że on sili się na wymyślanie drobnych robót dla niej i że w tym upadku swego handlu nie potrzebuje wcale robotnicy i używa jej jedynie z litości. Minęło sześć miesięcy, nadchodziła martwa pora zimowa. Dyoniza nie miała nadziei umieszczenia się przed marcem, kiedy pewnego wieczoru Deloche, który czyhał gdzieś na nią w bramie, zapytał:
— Dlaczego pani nie idziesz do Robineau, może tam potrzebna jest sklepowa?
W sierpniu Robineau zdecydował się był kupić interes Vinçarda, jakkolwiek drżał ryzykując kapitał swej żony, wynoszący sześćdziesiąt tysięcy franków. Zapłacił za wyroby jedwabne czterdzieści tysięcy, na prowadzenie zaś całego interesu pozostało mu dwadzieścia tysięcy. Było to mało, ale miał od Gaujeana obietnicę długoterminowych kredytów. Od czasu zerwania stosunków z Mouretem, Gaujean marzył o stworzeniu konkurencyi temu kolosowi. Zdawało mu się, że zwycięztwo jest możliwe, jeżeli się otworzy w sąsiedztwie kilka specyalnych składów, gdzie klientki znajdą wielką rozmaitość towarów. Tylko bogaci fabrykanci lyońscy jak Dumonteil, mogli się godzić na wymagania wielkich magazynów, zadawalniając się tem, że zajmują dla nich swe warsztaty, zyski zaś ciągnąć z pomniejszych domów. Ale Gaujean nie równał się w zamożności z Dumonteilem, długi czas był prostym komisantem, dopiero od pięciu czy sześciu lat miał własne warsztaty i teraz nawet wielkiej liczbie prywatnych tkaczy dawał surowy materyał na wyrób, płacąc za robotę od metra. Właśnie ten system powiększający jego rozchody, niepozwalał mu walczyć z Dumonteilem w dostawach Mouretowi obstalunków. Był zły o to i uważał Robineau za dogodne narzędzie, dla stanowczej wojny, wypowiedzianej tym bazarom nowości, które oskarżał o niweczenie fabrykacyi francuzkiej.
Zgłosiwszy się do sklepu Robineau, zastała Dyoniza tylko żonę jego. Jako córka dozorcy dróg i mostów zupełnie nie znała się na handlu i miała jeszcze naiwny wdzięk pensyonarki, wychowanej w jednym z klasztorów w Chartres. — Była to mocna brunetka, bardzo ładna i wesoła, — co jej dodawało powabu. Szalała ona za swym mężem i tą miłością tylko żyła. Właśnie gdy Dyoniza miała zostawić swoją kartę, Robineau powrócił i natychmiast ją przyjął, gdyż poprzedzającego dnia opuściła go jedna ze sklepowych, aby się umieścić w Magazynie Nowości.
— Nie pozostawiają nam ani jednej uzdolnionej osoby — rzekł. — Ale o panią będę spokojny, bo zarówno jak ja, nie musisz ich bardzo kochać... Przyjdź pani jutro.
Wieczorem Dyoniza była w kłopocie: jak oznajmić staremu Bourras, że go opuszcza. Rzeczywiście nazwał ją niewdzięczną i unosił się gniewem; a gdy się broniła ze łzami w oczach, dając mu do zrozumienia, że się poznała na jego czynie miłosiernym, rozczulił się, nazwał ją kłamczynią, bełkotał coś, że ma dużo roboty i że właśnie w tej chwili odchodzi, kiedy ma puścić w świat parasol swego pomysłu.
— A Pépé? — zapytał.
Dyoniza bardzo się troszczyła o dziecko. Nieśmiała go już oddać do pani Gras, a nie mogła też zamykać na cały dzień w swoim pokoiku.
— Ja go zatrzymam u siebie; temu malcowi dobrze jest w sklepie. Będziemy razem gotowali.
Gdy odmówiła przez delikatność, zawołał grzmiącym głosem:
— Panna mi niedowierzasz! Nie zjem ci przecież dziecka!
Dyonizie lepiej się powodziło u Robineau. Mała była zapłata, bo tylko sześćdziesiąt franków miesięcznie z życiem, bez procentu od sprzedaży, jak we wszystkich staroświeckich handlach, ale ją traktowano bardzo dobrze, zwłaszcza też pani Robineau, zawsze z uśmiechem, siedząca przy swym kontuarze. On, nerwowy, drażliwy, bywał czasem szorstki. Po upływie miesiąca, Dyoniza należała niejako do rodziny, zarówno jak druga sklepowa, maleńka i milcząca suchotnica. Nie krępując się, mówiono przy nich o interesach przy stole wieczorem, w pokoju po za magazynem, wychodzącym na bardzo widne podwórze. Tam to pewnego dnia postawione zostało rozpoczęcie kampanii przeciw Magazynowi Mód.
Gaujean przyszedł na obiad. Przy pieczystem składającem się z pieczonego udźca baraniny, przystąpił do kwestyi i swym matowym głosem lyończyka, zgrubiałym skutkiem mgły panującej nad Rodanem, powiedział:
— To już nie do zniesienia... Zamówili u Dumonteila deseń na własność wynalazku, żądając odrazu trzysta sztuk, z warunkiem: żeby odstąpił pięćdziesiąt centymów na metrze. Ponieważ płacą gotówką, zyskują jeszcze na dyskoncie osiemnaście procentów... Często się zdarza, iż Dumonteil nie zarobi i dwudziestu centymów. Podejmując się tylko dla zajęcia warsztatów, bo jak próżnują, grozi to śmiercią fabryce. Więc jakże my, mając mniej warsztatów, a zwłaszcza udając się do prywatnych tkaczy, możemy stawać do walki?
Robineau zamyślony, zapomniał o jedzeniu.
— Trzysta sztuk — rzekł z cicha — ja drżę biorąc dwanaście i to na trzy miesiące. Oni mogą ogłaszać franka, dwa franki taniej od nas. Obliczyłem, że ich towary katalogowe są tańsze, w porównaniu z naszemi i to właśnie zabija drobny handel.
Znajdował się w tej chwili pod wpływem silniejszego zniechęcenia. Żona zaniepokojona, z tkliwością spoglądała na niego. Nic się nie znała na interesach, wszystkie te cyfry nużyły ją; nie pojmowała, dlaczego się ludzie dręczą i troszczą, kiedy tak łatwo śmiać się i kochać. Jednakże dostateczne było dla niej, że mąż chce zwyciężyć; roznamiętniała się wraz z nim i gotowa była umrzeć przy swym kontuarze.
— Dlaczego nieporozumieją się z sobą wszyscy fabrykanci? — odezwał się znowu Robineau gwałtownie.
— Narzucaliby swoje prawa, zamiast się cudzym poddawać?
Gaujean, który poprosił o drugi kawałek baraniny, żul ją powoli.
— Aa... dlaczego... dlaczego... Warsztaty muszą być w ruchu, jak powiadam. Mając je rozrzucone prawie po całym kraju, nie można zawieszać robót, nawet na jeden dzień, bo straty są ogromne... Prócz tego, my co używamy czasami prywatnych tkaczy, mając sami po dziesięć lub piętnaście warsztatów, jesteśmy większymi panami produkcyi pod względem zapasów, podczas gdy wielcy fabrykanci muszą się starać ciągle o odbyt jak najszerszy i jak najprędszy. Dlatego padają na kolana przed wielkiemi magazynami. Znam trzech czy czterech, którzy się o nie ubiegają i wolą tracić, byleby odbierać zamówienia. Wynagradzają zaś to sobie na małych składach, jak pański. Tak, im zawdzięczają egzystencyę, a wam zarobek... Bóg wie, jak się ten kryzys zakończy!
— To ohydne! — zakonkludował Robineau i doznał ulgi po tym gniewnym okrzyku.
Dyoniza słuchała milcząc. W głębi duszy trzymała ona stronę wielkich magazynów, przez instynktowny pociąg do loiki i ruchu. Wszyscy również milczeli, jedząc konserwę z zielonego szabelbonu. Nareszcie odważyła się powiedzieć z wesołą miną:
— Publiczność nie uskarża się na to.
Pani Robineau nie mogła się powstrzymać od cichego śmiechu, z czego byli niezadowoleni mąż jej i Gaujean. Zapewne, klienci są radzi, bo wszakże to oni korzystają z obniżki cen... Ale każdy żyć musi; dokądżeby się zaszło, gdyby pod pozorem powszechnego szczęścia, chciano tuczyć spożywcę, krzywdą wytwórcy? Powstała ztąd dyskusya, Dyoniza w żartobliwej formie odzywała się ze zdrowymi argumentami. Dowodziła ona, że usunięcie pośredników, agentów fabrycznych, reprezentantów, wędrujących komisantów, przyczyniało się wiele do obniżenia cen. Fabrykanci nie mogą już żyć bez wielkich magazynów, bo skoro który traci ich klientelę, zaraz upada. Nakoniec w tem wszystkiem zawiera się naturalny rozwój handlu i nie można powstrzymać biegu rzeczy, do którego się wszyscy mimowoli przyczyniają.
— A więc pani trzymasz z tymi, którzy cię wyrzucili na ulicę? — zapytał Gaujean.
Dyoniza mocno się zaczerwieniła, dziwiąc się sama, że tak żywo broni tej sprawy. Cóż się w jej sercu dzieje, żeby taki płomień wdzierał się do piersi?
— Ależ nie, mój Boże! Może się mylę, panowie jesteście bardziej kompetentni. Tylko powiedziałam, co myślę. Dziś o cenach nie stanowi pięćdziesiąt domów, jak dawniej, ale cztery lub pięć, które je obniżyły skutkiem potęgi swych kapitałów i licznej klienteli. Tem lepiej dla publiczności, oto com chciała przez to powiedzieć.
Robineau nie gniewał się: z poważną miną wpatrzony był w obrus. Nieraz czuł on już powiew nowych idej o handlu i rozwój, wspomniany przez Dyonizę. W chwilach trzeźwego zapatrywania się na rzeczy, zapytywał siebie, dla czego się opierać tak silnemu prądowi, który wszystko porywa? Nawet pani Robineau, widząc zadumę swego męża, potakiwała wzrokiem Dyonizie, która skromnie znowu milczała.
— Wszystko to są teorye — odezwał się Gaujean, aby położyć temu koniec. — Mówmy o naszym interesie. Po serze, służąca podała konfitury i gruszki. Gość nałożył sobie konfitur i jadł je łyżką machinalnie, łakomo, bo jako otyły mężczyzna przepadał za słodyczami.
— Trzeba żebyś pan podkopał Paris Bonheur, które ich wzbogaciło tego roku! Porozumiałem się z kilku kolegami z Lyonu i przybywam z wyjątkową propozycyą: oto materya czarna faille, którą będzie pan mógł sprzedawać po pięć franków sześćdziesiąt centymów, nieprawda? O dwa sous będzie więc tańsza; to wystarczy, zabijemy ich.
Oczy Robineau znowu zapałały ogniem. Skutkiem nerwowego rozdrażnienia, przeskakiwał on nagle z obawy do nadziei.
— Masz pan próbkę? — zapytał.
Skoro Gaujean wyjął z pugilaresu kawałek materyi, do reszty rozegzaltował się i zaczął wołać:
— Ależ ona piękniejsza od Paris Bonheur! W każdym razie efektowniejsza, bo grain ma grubsze. Masz pan słuszność, trzeba rozpocząć wojnę. Muszą leżeć u moich nóg, albo upadnę tak, że się już więcej nie podniosę.
Pani Robineau, dzieląc jego zapał, zawyrokowała, że materya jest przepyszna. Nawet Dyoniza uwierzyła w jej powodzenie. Koniec obiadu zatem był bardzo wesoły. Rozmowa szła z takiem życiem, jak gdyby Bonheur des Dames, konało. Gaujean dojadający słoika konfitur, dowodził, że tak on jak koledzy, będą musieli robić ogromne poświęcenie, żeby tak dobrą materyę sprzedać tak tanio. Ale gdyby ich miało to nawet zrujnować, przysięgli, że zabiją wielkie magazyny. Właśnie gdy podano kawę, wzmogła się wesołość przybyciem Vinçarda. Przechodząc wstąpił on na parę słów do swego następcy.
— Świetna — rzekł macając materyę. — Daję panu słowo, że ich zabijesz! Mówiłem, że złote jabłko bierzesz odemnie.
On sam wziął restauracyę w Vincennes Było to dawne jego marzenie, skrycie pielęgnowane podczas kiedy się męczył na ulicy Neuve-des-Petits-Champs, drżał o to, że nie zdąży sprzedać sklepu przed ostateczną ruiną i poprzysięgał sobie, że tylko w taki handel włoży nieszczęsne swe pieniądze, gdzie można dobrze kraść. — Myśl o restauracyi przyszła mu do głowy na weselu kuzyna, gdzie kazano zapłacić dziesięć franków za pomyje z pływającemi kluskami.
Wobec państwa Robineau tak był uradowany, że się przez nich niespodziewanie pozbył złego interesu, że jego twarz, tryskająca zdrowiem, z małemi okrągłemi oczkami i szerokiemi usty, zdawała się być jeszcze pełniejszą.
— A pańskie cierpienia? — zapytała uprzejmie pani Robineau.
— Co? moje cierpienia? — bąknął zadziwiony.
— Tak, reumatyzm, który panu tak dokuczał.
Przypomniał sobie i zarumienił się lekko.
— Nie daje mi pokoju, ale powietrze wiejskie... rozumie się... Bądź co bądź, zrobiliście państwo świetny interes. Gdyby nie reumatyzm, zanimby upłynęło lat dziesięć, usunąłbym się z dziesięcioma tysiącami franków renty, słowo honoru.
We dwa tygodnie później, zaczęła się walka pomiędzy Robineau i Magazynem Mód. Wielki miała rozgłos i przez niejaką chwilę, zajmowała cały handel Paryża. Robineau, używając broni swego przeciwnika, publikował w pismach i stroił wystawę, układał po za szybami ogromne stosy sławnej jedwabnej materyi i wypisywał na wielkich kartach cenę: pięciu franków pięćdziesiąt centymów. Cyfra ta sprawiała rewolucyę pomiędzy kobietami: o dwa sous tańsza materya od Paris Bonheur i jak się zdawało, w lepszym gatunku! Zaraz w pierwszych dniach, przychodziły roje klientek. Pani Marty kupiła suknię, której niepotrzebowała, pod pozorem oszczędności. Pani Bourdelais chwaliła materyę, ale wołała zaczekać przewidując zapewne, co się stanie. Istotnie w następującym tygodniu Mouret, obniżył cenę Paris Bonheur o dwadzieścia centymów. Miał on z Bourdoncle’m i współuczestnikami ostry spór, zanim ich nakłonił do przyjęcia wypowiedzianej wojny, nawet gdyby mu przyszło stracić. Te dwadzieścia centymów stanowiły wielką różnicę, gdyż była to cena kosztu. Robineau doznał nielada ciosu: nie przypuszczał, żeby współzawodnik obniżył cenę, bo jeszcze wówczas nie znano tych zabójstw konkurencyi, oraz sprzedaży ze stratą. Fala klientek idąc za prądem obniżonych cen, przypłynęła zaraz na ulicę Neuve-Saint Augustin, a magazyn Robineau opróżnił się. Gaujean podążył z Lyonu: nastąpiły rozpaczliwe narady, wskutek których postanowiono środki heroiczne. Materya miała stanieć o dziesięć centymów; chciano ją sprzedawać po pięć franków trzydzieści centymów, bo niższą cenę naznaczać byłoby już szaleństwem. Nazajutrz Mouret ogłosił swoją po pięć franków dwadzieścia centymów. Odtąd opanował ich zupełny szał. Robineau zaczął sprzedawać po pięć franków trzynaście centymów, a Mouret po pięć franków dziesięć centymów. Obaj zniżyli już tylko cenę o jeden sous, ponosząc ogromne straty za każdym razem, co czynili ten podarek publiczności. Klientki śmiały się, uradowane ich pojedynkiem, poruszone do głębi strasznemi ciosami, jakie sobie zadawały te dwa magazyny, żeby się im przypodobać. Nakoniec Mouret odważył się na cyfrę pięć franków; cała jego służba sklepowa była blada i przestraszona takiem wyzwaniem losu. Robineau skołatany, udręczony, także zatrzymał się na pięciu frankach, nie mając odwagi obniżać bardziej. Trzymali się na swych stanowiskach, jeden naprzeciw drugiego, otoczeni zgliszczami swych towarów.
Ale chociaż honor był z obu stron ocalony, położenie Robineau groziło blizkim końcem. Magazyn Nowości miał kapitały i klientelę, dzięki którym, zawsze była równowaga w dochodach, on zaś podtrzymywany tylko przez — Gaujeana, nie mogący powetować strat na innych przedmiotach, wyczerpywał siły i codzień był bliższy bankructwa. Umierał wskutek swego zuchwalstwa, pomimo to, że zmienne koleje walki sprowadziły mu dużą klientelę. W głębi duszy dręczył się, że powoli wraca ona do Moureta; opuszczając jego, który tyle pieniędzy i wysileń zmarnował, żeby ją pozyskać.
Pewnego dnia stracił do reszty cierpliwość: jedna z klientek, pani de Boves, przyszła obejrzeć okrycia, połączył bowiem magazyn konfekcyi ze specyalnością jedwabi. Nie mogła się zdecydować na żadne i ganiła materyę a nakoniec rzekła:
— Ich Paris Bonheur jest daleko tęższe.
Robineau powstrzymując się, zapewniał że się myli, ze zwykłą kupiecką grzecznością, tem większą, że się bał wybuchnąć.
— Spojrzyj pan z jakiej materyi ta rotonda, powiedziała znowu, to zupełna pajęczyna... Bądź co bądź, ich materya na pięć franków, to skóra w porównaniu z pańską.
Nie odpowiadając już stał czerwony i z zaciśniętemi usty. Właśnie przyszedł mu dowcipny pomysł do głowy, kupić na okrycia materyę swego przeciwnika. W ten sposób Mouret, nie on, tracił na materyale; obcinał tylko brzeżek.
— Doprawdy, pani uważa, że Paris Bonheur jest tęższe? — wycedził przez zęby. — O, sto razy! nie ma porównania — odrzekła pani de Boves.
Obrażony był niesprawiedliwością klientki, uporczywie ganiącej jego towar. Gdy z wzgardliwą miną obracała rotondę na wszystkie strony, z pod podszewki ukazał się kawałek brzeżka niebiesko-srebrnego; nie mogąc dłużej hamować się, przyznał się wtedy; byłby wszystko poświęcił w tej chwili, nawet własną głowę.
— Jednakże ta materya to Paris Bonheur, sam ją kupiłem, daję słowo! oto brzeżek!
Pani de Boves oddaliła się bardzo niezadowolona. Ta historya tak się rozgłosiła, iż go dużo dam opuściło. On zaś, pośród tej ruiny, ogarnięty trwogą o jutro, drżał tylko o żonę, wychowaną w dobrobycie i szczęściu, — nieumiejącą żyć w ubóstwie. „Co się z nią stanie, gdy się znajdziemy na bruku, obciążeni długami?” Obwiniał siebie o to, że zaryzykował jej sześćdziesiąt tysięcy franków. Musiała go pocieszać.
— Alboż te pieniądze nie należą do ciebie, zarówno jak do mnie? Kocham cię z całego serca, a więcej nic mi nie trzeba. Oddaję ci wszystko: serce i życie.
Słychać było, że się całują w pokoju za magazynem. Powoli ten stan rzeczy stał się normalnym, co miesiąc straty wzmagały się, ale potrosze, skutkiem czego fatalny koniec nie odrazu nastąpił. Jednakże nie tracąc nadziei, ciągle zapowiadali blizką ruinę Magazynu Nowości.
— Młodzi jesteśmy, mamy przyszłość przed sobą — mówili.
— Zresztą, mniejsza o to; zrobiłeś to, na czem ci zależało — dodawała żona. Bylebyś ty był zadowolony, to i ja nią będę; mój najdroższy!
Dyoniza przywiązywała się do nich, widząc jak się tkliwie kochali. Drżała i czuła nieuniknioną ruinę, ale nie śmiała się już mieszać. Wśród tych okoliczności zbadała ona do głębi potęgę nowego handlu i roznamiętniła się do tej siły, przeistaczającej Paryż. Wyobrażenia jej dojrzewały, z dzikiej dziewczyny, jaką przybyła z Valognes, przemieniła się na kobietę pełną wdzięku. Zresztą pędziła życie znośne, pomimo ciężkiej pracy i małego zarobku. Po całym dniu przebytym na nogach, musiała wracać czemprędzej do domu, żeby się zająć małym Pépé, którego, na szczęście Bourras chciał żywić; — ale zawsze miała coś do zrobienia: to koszulkę mu uprać, to bluzkę zaszyć, a dodać należy hałaśliwość malca, od której głowa jej pękała. Nigdy się nie kładła przed północą. Na niedzielę przypadała najcięższa robota: krzątała się po pokoju, obszywała siebie i tak była zajętą, że czasami czesała się dopiero po piątej godzinie. Jednakże przez rozsądek, udawała się nieraz na przechadzkę z dzieckiem; szli w stronę Neuilly, racząc się po drodze szklanką mleka. Jan nigdy im nie towarzyszył; tylko w ciągu tygodnia, kiedy niekiedy zjawił się wieczorem, ale znikał zaraz, pod pozorem innych odwiedzin. Już nie żądał pieniędzy, tylko przychodził z miną tak smętną, że siostra zaniepokojona, odkładała dla niego sztukę sto sous. Był to jedyny jej zbytek.
— Sto sous! — wołał Jan, za każdym razem. Jakaś ty dobra! Właśnie żona papiernika...
— Cicho! — przerywała Dyoniza. Nie chcę o tem wiedzieć.
Sądząc, że go podejrzewa o przechwałki, mówił dalej:
— Mówię ci, iż jest żoną papiernika. Ach! żebyś wiedziała, to coś wspaniałego!
Trzy miesiące upłynęły. Nastała wiosna. Dyoniza nie chciała pojechać do Joinville z Pauliną i Baugé. Spotykała ich niekiedy na ulicy Ś-go Rocha, wychodząc od Robineau. Pewnego wieczoru, kiedy Paulina była sama, zwierzyła jej się, że może poślubi swego kochanka, ale się jeszcze waha, z powodu, że w Magazynie Nowości nie lubią zamężnych sklepowych. Ten projekt zadziwił Dyonizę, lecz nie śmiała dawać rad przyjaciółce. Colomban także ją kiedyś zatrzymał przy wodotrysku, żeby pomówić o Klarze, właśnie kiedy ona przechodziła przez plac. Dyoniza musiała uciec, bo ją błagał, żeby się zapytała towarzyszki, czy zechce pójść za niego? „Co im wszystkim jest? Dla czego tak się dręczą!” Miała siebie za bardzo szczęśliwą, że nie kocha nikogo.
— Wiesz panna, co nowego? — zawołał pewnego wieczoru parasolnik, gdy powróciła do domu.
— Nie, panie Bourras.
— Ci łotrzy kupili hotel Duvillarda! Jestem obsaczony!
Machał długiemi rękami, porwany taką wściekłością, że jeżyła mu się biała grzywa.
— Jest w tem jakaś plątanina, której trudno zrozumieć — mówił dalej. Podobno ten hotel należał do Kredytu Nieruchomego, a prezes baron Hartmann, jakoby ustąpił go naszemu sławnemu Mouretowi... Teraz mię otoczyli ze wszystkich stron: z prawej, z lewej, z tylu, ot tak samo, jak ja tę gałkę, co trzymam w ręku.
Istotnie tak było; poprzedniego dnia podpisany został akt sprzedaży. Maleńki domek Bourrasa, ściśnięty pomiędzy Magazynem i hotelem Duvillarda, a przyczepiony jak jaskółcze gniazdo do szczeliny w murze, skazany był na zmiażdżenie w tym dniu, kiedy Magazyn zawładnie hotelem. Dzień ów nastąpił, kolos obsaczył słabą zawadę, otoczył ją nagromadzonemi towarami, groził że ją pochłonie, połknie, jedynie siłą potężnego tchnienia. Bourras czuł, że sklep jego trzeszczy w tym uścisku. Zdawało mu się, że już maleje; lękał się, że on tam zostanie pochłonięty i przejdzie na drugą stronę, wraz z parasolami i laskami; tak owa straszna maszyna sapała w tej chwili.
— A co, słyszysz panna! — wołał. Myślałby kto że gryzą ściany. W mojej piwnicy, na poddaszu, wszędzie to samo zgrzytanie piły trącej mur.
Mniejsza oto, może mię nie spłaszczą, jakby arkusz papieru. Pozostanę choćby mi dach nad głową zerwali, choćby deszcz lał do łóżka jak z cebra!
W tej chwili Mouret przysłał Bourrasowi propozycyę podwyższenia sumy i chciał zapłacić za towar oraz prawo dzierżawy pięćdziesiąt tysięcy franków. Wzmogło to jeszcze gniew Bourrasa i odmówił w obelżywy sposób.
— Ci łotrzy muszą dobrze okradać ludzi, żeby płacić pięćdziesiąt tysięcy za rzecz nie wartującą dziesięciu.
Bronił swego sklepu, jak uczciwa dziewczyna cnoty swojej, w imię honoru, przez poszanowanie siebie samego.
Dyoniza widziała, że przez dwa tygodnie pochłaniały Bourrasa jakieś ważne myśli. Kręcił się gorączkowo, mierzył mury swego domu i przyglądał mu się ze środka ulicy, z miną budowniczego. Nareszcie pewnego ranka, przyszli robotnicy. Była to stanowcza wojna; powziął bowiem zuchwałą myśl, pobić Magazyn Nowości na własnym gruncie, czyniąc ustępstwa nowożytnemu przepychowi.
— Klientki, które mi wymawiały ten ciemny sklep, z pewnością powrócą, ujrzawszy go w świetnej szacie.
Najpierw, kazał pozalepiać szczeliny i odmalować fasadę; potem pociągnięto boazerye wystawy, jasno zieloną farbą, a nawet szyld został pozłocony. Pochłonęło to trzy tysiące franków, które Bourras zachowywał na szczególną okoliczność. W całej dzielnicy sprawiło to rewolucyę, ludzie przychodzili przyglądać mu się wśród tych przepychów; on zaś tracił głowę i był nie swój, jakby w obcem miejscu. Zdawał się innym człowiekiem, w tej świecącej ramie, na tem tle jasnem, kręcąc się po sklepie z wielką swą brodą i długiemi włosami. Osoby idące przeciwległym chodnikiem, podziwiały go, gdy machając długiemi rękami rzeźbił swe rączki. Pożerała go ciągle gorączka, lękał się co powalać, coraz bardziej brnął w tem zbytkownem handlu, którego nierozumiał.
Jak przedtem u Robineau, tak obecnie u niego wypowiedzianą była jawnie wojna Magazynowi Nowości. Bourras puścił w świat swój pomysł parasola à godet, który się później rozpowszechnił. Zresztą Magazyn Nowości natychmiast udoskonalił ten jego wynalazek. Wówczas nastała walka o cenę. Miał parasole za franka dziewięćdziesiąt pięć centymów z zanelli, z oprawą stalową, nie do zdarcia, jak opiewała przypięta etykieta. Ale głównie chciał pobić swego przeciwnika rączkami z bambusu, z dereniu, z oliwkowego drzewa, myrtowego, z trzciny indyjskiej. Magazyn Nowości, nie będąc takim artystą, dbał o materyę; zachwalał swoje alpagi, mohairs, lekkie wełniane materye i mantyny. Zwycięztwo zawsze przy nim pozostawało. Zrozpaczony starzec powtarzał, że sztuka upadła, rzeźbił swoje rączki dla własnej przyjemności, bez nadziei sprzedania ich kiedykolwiek.
— To moja wina! — mówił do Dyonizy. Nie trzeba mi było trzymać tandety po franku! oto do czego nowe idee mogą doprowadzić. Chciałem iść za przykładem tych zbójów, tem lepiej jeżeli przepadnę.
Lipiec był bardzo gorący. Dyonizie dokuczało to w jej dusznym pokoiku pod szyfrowym dachem. Dla tego przyszedłszy z magazynu, brała małego Pépé od Bourrasa i zamiast pójść zaraz na górę, szukała chłodu w Tuilieryjskim ogrodzie, bawiąc tam aż do zamknięcia bram. Pewnego wieczoru, zagłębiając się pomiędzy kasztanami, przelękła się bardzo; zdawało jej się, że wprost ku niej idzie Hutin. Po chwili, serce zaczęło jej bić gwałtownie, był to Mouret, który zjadłszy obiad na lewym brzegu, szedł pieszo do pani Desforges. Gdy Dyoniza zwróciła w bok, żeby go minąć, spojrzał i chociaż się zciemniało, poznał ją odrazu.
— To pani?
Nieodpowiedziała, zmieszana tem, że się raczył zatrzymać. On, uśmiechnięty, krył swe pomieszanie pod maską grzecznej protekcyonalności.
— Pani ciągle przebywasz w Paryżu?
— Tak, panie — odrzekła nareszcie.
Powoli odsuwała się i byłaby się chciała ukłonić a potem iść dalej. Ale zawróciwszy się szedł z nią pod cieniem dużych kasztanów. Nastawał chłód, zdaleka dolatywał śmiech dzieci bawiących się w serso.
— Wszak to brat pani? — zapytał znowu, patrząc na Pépé.
Malec onieśmielony niezwykłą obecnością nieznajomego pana, szedł poważnie obok siostry, ściskając jej rękę.
— Tak, panie — rzekła znowu i zarumieniła się, przypominając sobie ohydne kłamstwa Małgorzaty i Klary. Mouret musiał odgadnąć powód jej rumieńców, dodał bowiem śpiesznie:
— Czuję się w obowiązku przeprosić panią. Byłbym chciał dawniej módz wypowiedzieć jak mi było przykro, że taka pomyłka zaszła. Zbyt lekkomyślnie posądzono panią o błąd... Ale stało się, chciałem tylko powiedzieć, że dziś wszyscy u nas wiedzą, jak pani kochasz swych braci.
Mówił dalej w ten sposób i to z grzecznością do jakiej sklepowe z Magazynu Nowości niebyły przyzwyczajone z jego strony. Pomieszanie Dyonizy wzmagało się, ale radość opanowała jej serce. „A zatem on wie, żem się nie oddała nikomu!” Oboje milczeli — Mouret szedł ciągle przy jej boku, stosując kroki do dziecka. Dalekie odgłosy Paryża zamierały pod cieniami wysokich drzew.
— Jedno tylko zadośćuczynienie mogę pani zaproponować, mówił dalej, naturalnie jeżeli zechcesz powrócić do nas...
Przerwała mu, odmawiając z gorączkowym pośpiechem.
— Nie mogę, dziękuję panu... znalazłam miejsce gdzieindziej.
Wiedział o tem, powiedziano mu bowiem już dawno, że jest u Robineau.
Spokojnie, mile, jakby z równą sobie, zaczął mówić o Robineau, oddając mu sprawiedliwość:
— Jest to człowiek inteligentny — rzekł — tylko zbyt nerwowy. Grozi mu katastrofa bo Gaujean obarczył go interesem, od którego obaj padną.
Dyoniza pociągnięta poufną rozmową, zaczęła się szerzej wypowiadać i przyznała, że trzyma stronę wielkich zakładów przeciwko małym. Ożywiła się, stawiała przykłady, jako osoba obeznana z kwestyą, objawiała nawet idee szerokie i nowe. Mouret zachwycony, słuchał ze zdumieniem i obracał głowę, siląc się zobaczyć jej twarz wśród wzrastającej ciemności. Zdawała mu się zawsze tą samą: suknia jej była prosta, twarz z dawnym łagodnym wyrazem; ale od tej skromnej i cichej postaci wiała woń, która przenikała go do głębi. Ta mała pewno się przejęła już powietrzem Paryża, wyrobiła się na kobietę i wywiera silne wrażenie z tym swoim rozsądkiem i pięknemi włosami z których wionie tkliwość — myślał.
— Kiedy pani należysz do naszego obozu — odrzekł z uśmiechem — dla czego pozostajesz u naszych nieprzyjaciół? Mówiono mi, że mieszkasz u tego Bourrasa.
— To bardzo zacny człowiek — szepnęła.
— Dajże pani pokój. Stary maniak, waryat, który mię zmusi do tego, abym go wyrzucił na barłóg, kiedy chciałbym go usunąć ze swej drogi z majątkiem. To nie jest właściwe miejsce dla pani; jego dom używa złej sławy; on wynajmuje pokoje osobne...
Czując, że się Dyoniza znowu zmieszała, dodał żywo:
— Można być wszędzie uczciwą, a zasługa jeszcze większa, skoro się nie jest bogatą.
Znowu przeszli kilka kroków w milczeniu. Pépé zdawał się słuchać ze zwykłą swoją uważną minką dziecka wcześnie rozwiniętego. Chwilami podnosił oczy na siostrę, której ręka rozpalona i drgająca, zadziwiała go.
— Czy pani chcesz być moją pośredniczką? — wesoło zapytał Mouret. Miałem zamiar, jutro zaproponować Bourrasowi ośmdziesiąt tysięcy franków. Pomów pani z nim pierwsza, powiedz mu że się zabija. Może cię usłucha, kiedy się przyjaźnicie; oddasz mu tem wielką usługę.
— Dobrze! — odpowiedziała Dyoniza, także z uśmiechem, spełnię pańskie życzenie, ale wątpię, czy w zadawalniający sposób.
Znowu nastała cisza. Oboje nie mieli już nic do powiedzenia sobie. Przez chwilę próbował on mówić o stryju Baudu, ale musiał umilknąć, widząc jej zakłopotanie. Ciągle idąc obok siebie doszli wreszcie przy ulicy Rivoli do alei gdzie, byłe jeszcze widno. Wyszedłszy z pomiędzy drzew, Mouret ocknął się niejako i zrozumiał, że jej nie może dłużej zatrzymywać.
— Dobranoc pani.
— Dobranoc panu.
Nie odchodził jednakże; spojrzawszy w górę, dostrzegł przed sobą na rogu ulicy Alger, oświetlone okna oczekującej go pani Desforges. Potem skierował wzrok ku Dyonizie, którą widział dobrze, pomimo zmroku. Bardzo była wątłą w porównaniu z Henryetą, dla czegóż tak mu rozpłomieniała serce? Niedorzeczny kaprys!
— To dziecko męczy się — rzekł — żeby jeszcze coś powiedzieć. Bądźże pani łaskawą pamiętać, że nasz dom, jest dla niej otwarty. Zapukaj tylko, a postaram się wynagrodzić cię, o ile tylko będzie w mojej mocy. Dobranoc pani!
— Dobranoc panu.
Skoro Mouret odszedł, wróciła pod kasztany do ciemności. Długo chodziła bez celu, pomiędzy ogromnemi pniami, z twarzą rozczerwienioną i głową pełną pomieszanych idei. Pépé ciągle uczepiony jej ręki, starał się nadążyć małemi nóżkami. Zapomniała o biednym malcu, aż wreszcie rzekł:
— Zaprędko idziesz, mateczko.
Wtedy usiadła na ławce i dziecko z wielkiego zmęczenia usnęło na jej kolanach. Trzymała je przyciśnięte do dziewiczej piersi, z wzrokiem zatopionym w ciemności. Gdy w godzinę potem zwolna wróciła na ulicę Michodière, miała znowu, zwykły spokojny wyraz twarzy rozsądnej dziewczyny.
Stary Bourras ujrzawszy ją zdala, zawołał:
— Tam do licha... stało się... ten łotr Mouret kupił mój dom!
Szalał ze złości; rozbijał się sam jeden po swym sklepie, z tak gwałtownemi ruchami, że zdawało się, iż szyby powybija.
— Ach, ten padalec, ta żmija. To ten owocarz pisze do mnie. A wiesz panna, za ile sprzedał mój dom? za sto pięćdziesiąt tysięcy franków; cztery razy drożej niż wart! To mi złodziej! Wyobraź sobie, że wziął za pozór moje upiększenia; tak, skorzystał z tego, że dom odświeżony. Pókiż oni będą żartować ze mnie?
Ta myśl że z jego malowania skorzystał owocarz, doprowadzała go do szału. Teraz Mouret stał się jego właścicielem; jemu będzie musiał płacić; u niego, u tego nienawistnego współzawodnika będzie odtąd mieszkał; myśl o tem do reszty o rozpacz go przyprawiała.
— Słyszałem ja, że wiercą mur. Teraz już są tu u siebie; to zupełnie jak gdybym u nich siedział!
Mówiąc to, uderzał w kontuar pięścią z taką siłą, że się sklep wstrząsał, a parasole podskakiwały w górę.
Dyoniza odurzona, nie mogła wtrącić ani słowa. Stała nieruchomo, czekając przesilenia. Nareszcie, skoro Bourras uspokoił się trochę, postanowiła spełnić zlecenie Moureta; wprawdzie stary zdawał się bardzo rozdrażniony; ale ten gniew, to położenie bez wyjścia w jakiem się znalazł, mogły go zmusić do nagłej zgody.
— Właśnie spotkałam kogoś... — przemówiła — pewną osobę z Magazynu Nowości, bardzo świadomą rzeczy. Zdaje się, że jutro zaofiarują panu ośmdziesiąt tysięcy franków.
Przerwał jej mowę, piorunującym głosem:
— Ośmdziesiąt tysięcy! ośmdziesiąt tysięcy! Nawet miliona nie przyjąłbym teraz!
Chciała przemówić do jego rozsądku; ale podczas kiedy mu przedstawiała jego interes, otworzyły się drzwi od sklepu i cofnęła się nagle, milcząca i blada. Był to stryj Baudu, ze swą żółtą twarzą, postarzały. Bourras pochwycił sąsiada za guziki od paltota i podniecony jego widokiem, nie dając mu przemówić, krzyknął w samą twarz:
— Wiesz pan, co mi śmią proponować? Ośmdziesiąt tysięcy franków. Do tego dochodzą ci zbójcy. Myślą, że się sprzedam jak dziewczyna! Kupili dom, więc im się zdaje, że i mnie już mają! Skończona rzecz, nie dostaną go. Byłbym może ustąpił, ale kiedy już do nich należy, niechaj go spróbują wziąść!
— Więc to prawda? — odezwał się Baudu flegmatycznie. Zapewnił mię ktoś o tem, więc przyszedłem się dowiedzieć.
— Ośmdziesiąt tysięcy franków! — powtarzał Bourras. Dla czego nie sto tysięcy? Co mnie oburza, to właśnie ta suma. Czy myślą, że dla ich pieniędzy popełniłbym niegodziwość? Nie dotkną go, klnę się na Boga.
Dyoniza odezwała się swym spokojnym głosem:
— Dostaną go za dziewięć lat; jak kontrakt pański się skończy.
Pomimo obecności stryja, zaczęła potem zaklinać starca, żeby przyjął propozycyę. Przekonywała go, że się walka stała niemożliwą, że się mierzy z siłą wyższą, że byłoby szaleństwem, gdyby nie przyjął fortuny, która mu w rękę wpada. Ale on ciągle przeczył głową. Za dziewięć lat spodziewał się już nie żyć i na to nie patrzeć; podnosząc pięści ku niebu przysięgał, że się to nigdy nie stanie za jego życia.
— Słyszysz, panie Baudu? — mówił — synowica pańska stoi po ich stronie. Jej zlecili, żeby przełamała mój upór. Z tymi zbójcami trzyma, daję słowo honoru.
Do tej chwili zdawało się, że stryj nie widzi Dyonizy. Podniósł głowę z miną gniewną, jaką przybierał, za każdą razą jak przechodziła. Ale zwolna obrócił się i spojrzał na nią: grube jego wargi zadrgały.
— Wiem, — odrzekł półgłosem i przyglądał jej się dalej.
Dyoniza wzruszona była do łez wielką zmianą, jaką w nim sprawiły zmartwienia. On zaś może myślał o nędzy jaką przeszła, z cichym wyrzutem sumienia, że jej nie wsparł pomocą. Potem widocznie rozrzewnił go Pépé śpiący na krześle pomimo krzykliwej rozmowy.
— Dyonizo! — rzekł z prostotą — przyjdź jutro z malcem na obiad. Żona moja i Genowefa prosiły, żebym cię zwabił, jeżeli się spotkamy.
Zarumieniła się mocno i uściskała go. Skoro wyszedł, Bourras uradowany pojednaniem wołał za nim:
— Popraw ją, w niej dużo zacności! Co do mnie, może się dom zawalić, znajdą mnie pod gruzami.
— Nasze domy już się walą, sąsiedzie! — odrzekł Baudu posępnie. — Wszyscy padniemy ofiarą.
Jednakże cała dzielnica mówiła o mającej odkryć się nowej wielkiej ulicy od Giełdy do nowej Opery, pod nazwaniem ulicy Dziesiątego Grudnia. Sądy o wywłaszczeniu były już zamknięte i dwie kompanie rozbijaczy, z dwóch końców rozpoczęły dzieło przebicia ulicy, jedna z nich waliła stare domy przy ulicy Louis-le Grand, druga obalała cienkie mury dawnego teatru Vaudeville; słychać było uderzenia oskardów w bliskości ulic Choiseul i Michodière; właściciele rozpaczali o swe domy skazane na zagładę. Przed upływem dwóch tygodni, miały być one przecięte przestrzenią pełną ruchu i słońca.
Ale co jeszcze bardziej interesowało dzielnicę, to roboty przedsięwzięte przez Magazyn Nowości. Mówiono o znacznem powiększeniu, o magazynach olbrzymich z trzema fasadami od ulic: Michodière, Neuve-Saint-Augustin i Monsigny. Słychać było, że Mouret wszedł w układy z baronem Hartmannem, prezesem kredytu Nieruchomego i zajmuje cały szereg domów; wzbronionem mu tylko zostało odkrycie fasady od ulicy Dziesiątego Grudnia, gdzie baron chce wznieść hotel, współzawodniczący z Grand-Hotelem. Wszędzie Magazyn Mód odkupował dzierżawy, sklepy się zamykały, lokatorowie przeprowadzali się, a w pustych domostwach całe legiony robotników zaczynały przeróbki w obłokach pyłu z wapna i cegły. Pośród ogólnych przekształceń, tylko ciasny domek starego Bourrasa, pozostawał nietknięty, uparcie czepiając się wysokich murów, na których pełno było murarzy.
Gdy nazajutrz Dyoniza udała się z Pépé do stryja Baudu, ulica była właśnie zagrodzona szeregiem wozów, wyładowujących cegłę przed dawnym hotelem Duvillarda. Stryj przyglądał się temu z miną posępną, stojąc na progu swego sklepu. W miarę jak się Magazyn rozszerzał, zdawało mu się, że się Vieil Elbeuf zacieśnia. Dyonizie szyby wydały się jeszcze czarniejsze i bardziej zmiażdżone pod nizką antresolą z okrągłemi, jakby więziennemi okienkami. Skutkiem wilgoci dawny zielony szyld, jeszcze bardziej zatarł się; cała fasada wyglądała jakby osiwiała i wychudzona.
— Jesteś — rzekł Baudu — ostrożnie, przejadą cię...
W sklepie tak samo ścisnęło się jej serce. Był on jeszcze ciemniejszy i bardziej martwy, skutkiem zupełnego upadku handlu. Puste kąty, tworzyły czarne plamy, na kontuarach, półkach zaległ kurz, od postawów sukna wcale już nietrzepanych, rozchodziła się piwniczna woń saletry. Przy kasie pani Baudu i Genowefa siedziały milczące i nieruchome, jakby w kącie, gdzie nikt nie przerwie im samotności. Matka obrębiała ścierki a córka z rękami opuszczonemi na kolanach, patrzyła w próżnię.
— Dobry wieczór stryjence — rzekła Dyoniza. Miło mi widzieć stryjenkę i przepraszam jeżeli w czem zawiniłam.
Pani Baudu pocałowała ją z wielkiem wzruszeniem i rzekła:
— Moje biedne dziecko, widziałabyś mnie weselszą, gdybym nie miała innych przykrości.
— Dobry wieczór, kuzynko; — odezwała się znowu Dyoniza pierwsza, całując Genowefę w policzki.
Ta drgnęła, jakby zbudzona ze snu i odpłaciła jej się pocałunkiem, nie mówiąc jednak ani słowa. Obie te kobiety wzięły potem Pépé, wyciągającego do nich rączki i nastąpiło zupełne pojednanie.
— Już szósta, siadajmy do stołu — powiedział Baudu. — Dlaczego nie przyprowadziłaś Jana?
— Miał przyjść — odrzekła z cicha Dyoniza z wielkiem zakłopotaniem. Widziałam się z nim właśnie dziś rano i obiecał na pewno, że przyjdzie; ale czekać nie trzeba, musiał go majster zatrzymać.
Domyślając się jakiej nadzwyczajnej przygody, chciała go z góry uniewinnić.
— A więc siadajmy do stołu — powtórzył stryj.
Poczem zwróciwszy się do ciemnego kąta w sklepie, dodał.
— Colomban, możesz jeść razem z nami, nikt nie przyjdzie.
Dyoniza nie spostrzegła dotąd subiekta. Stryjenka tłómaczyła jej, że musieli drugiego oddalić wraz ze sklepową. Interesa tak źle szły, że Colomban wystarczał, a nawet godzinami stał bez zajęcia, ociężały i drzemiący z otwartemi oczami.
W jadalni palił się gaz, chociaż to było wśród długich, letnich dni. Dyonizę dreszcz przeszedł gdy tam weszła, taki chłód wydzielał się z murów. Ujrzała ten sam okrągły stół, nakryty ceratą, to samo okno, czerpiące światło i powietrze z głębi cuchnącego podwórka. Wszystko to zarówno jak sklep, wydawało jej się jeszcze ciaśniejsze, jakby załzawione.
— Ojcze — rzekła Genowefa, wstydząc się Dyonizy — czy można zamknąć okno? Ztamtąd nie pachnie.
Nic sam nie czując, zadziwił się.
— Zamknij, jeżeli ci to sprawi przyjemność — odparł nareszcie — tylko że nie będziemy mieli powietrza.
Rzeczywiście, dusili się. Obiad był gospodarski, bardzo skromny. Po rosole, jak tylko służąca podała sztukę mięsa, stryj uczepił się po swojemu, ludzi z przeciwka. Z początku okazywał się bardzo tolerancyjnym i pozwalał synowicy mieć odmienne zdanie.
— Wolno ci przecież brać stronę tych olbrzymich składów; każdy ma swój sposób zapatrywania się moje dziecko... Kiedy się tem nie obraziłaś, że cię tak grubiańsko wyrzucono za drzwi, musisz mieć ważne powody, żeby ich lubić i nawet gdybyś tam powróciła, nie miałbym ci za złe... Prawda, że nikt z pomiędzy nas nie miałby o to żalu?
— O nie — szepnęła pani Baudu.
Dyoniza wypowiedziała otwarcie swoje argumenta, tak samo jak u Robineau: logiczny rozwój handlu, potrzeby tegoczesne, wielkość nowych kreacyj, nareszcie wzrastający dobrobyt publiczności. Baudu ze swemi okrągłemi oczkami i grubemi wargami, słuchał jej z widocznem natężeniem umysłu. Gdy umilkła, wstrząsnął głową i rzekł:
— To są fantasmagorye. Handel jest handlem i nie może być niczem innem. Muszę tylko przyznać, że mają powodzenie. Długi czas myślałem, że skręcą karki; tak, czekałem tego, wyglądałem, pamiętasz? Ale nie, zdaje się, że dziś złodzieje robią fortuny, podczas gdy poczciwi ludzie, umierają na barłogu. Oto do czegośmy doszli; jestem zmuszony uchylić czoło przed faktami i uchylam, tak... uchylam!
Powoli wzniecała się w nim tajona złość i naraz zaczął wywijać widelcem.
— Ale stać będę z głową do góry, aż do ostatniego tchnienia! Vieil Elbeuf nigdy nie zrobi ustępstwa! Może się ze starości zawalić, będę miał wtedy przyjemność pozostawić w niem kości swoje... Słuchaj, com powiedział Bourrasowi: „Sąsiedzie, godzisz się z szarlatanami, twoje malowanki wstyd ci przyniosą!”
— Jedz-że! — przerwała pani Baudu, zaniepokojona, że się tak zapala.
— Czekaj; chcę żeby moja synowicą wiedziała jaką mam dewizę, słuchaj moja córko: ja jestem jak ta karafka, nie ruszam się. Wiedzie się im — tem gorzej dla nich! Ja protestuję i więcej nic!
Służąca podała pieczoną cielęcinę, którą drżącemi rękami pokrajał; widać było, że stracił już wprawę w sprawiedliwem rozdzielaniu porcyj. Poczucie swego upadku pozbawiło go dawnej powagi szanownego pryncypała. Pozostawała mu, jak sam przyznawał, jedyna tylko siła: wytrwałość w przekonaniach, siła w oczekiwaniu upadku swego domu, nie robiąc kroku w prawo ani w lewo, dla uniknięcia tego co musiało mu spaść na głowę. Pépé myślał, że się dziaduś gniewa; trzeba go było uspokoić, dając mu natychmiast wety, to jest biszkopciki, przed nim stojące. — Wówczas dziaduś zniżył głos i starał się mówić o czem innem. Jakiś czas, rozprawiał o zwaleniu domów, pochwalał ulicę Dziesiątego Grudnia, której przebicie przyczynić się musi do zwiększenia handlowego ruchu w dzielnicy. Lecz przy tej sposobności powrócił znów do Magazynu Nowości, wszystko ciągnęło go tam; był to obłęd chorobliwy.
— Zasypani jesteśmy pyłem wapiennym — mówił — nic nie sprzedajemy, odkąd wozy z materyałem budowlanym zagradzają ulicę, zresztą te olbrzymie magazyny staną się śmieszne, klientki będą w nich ginęły. Dlaczego lepiej nie rozsiąść się w hallach...
Pomimo błagalnych wejrzeń żony, pomimo własnych wysileń, przeszedł od robót do dochodów magazynu.
— To rzecz nie do uwierzenia, ażeby w ciągu czterech lat, w pięćkroć pomnożyć wkładowy kapitał! Ich tegoroczny bilans wykazujący ośm milionów, doszedł do czterdziestu, według ostatniego inwentarza. Słowem to szał, rzecz nigdy jeszcze niewidziana i z którą nie można już walczyć. Coraz więcej ich przybywa, obecnie personel składa się z dwóch tysięcy ludzi i ogłosili dwadzieścia ośm oddziałów!
Ta ostatnia liczba zwłaszcza, odbierała mu przytomność. Musieli niektóre oddziały rozdrobnić, lecz są też i zupełnie nowe; oddział mebli i oddział artykułów paryzkich?
— Jestże to rzecz do pojęcia: artykuły paryzkie? Bez żartu, ci ludzie nie są wcale dumni, gotowi ryby sprzedawać.
Stryj udając że szanuje przekonania Dyonizy, jednakże starał się ją do swoich nakłonić:
— Ty ich nie możesz bronić na seryo. Cóżbyś powiedziała, gdybym obok sukna sprzedawał rondle? Miałabyś mnie za waryata... Przyznaj przynajmniej, że ich nie szanujesz.
Ponieważ uśmiechała się tylko z niejakiem zakłopotaniem, wiedząc że rozsądne dowodzenia na nic się nie zdadzą, ciągnął dalej:
— Widzę że z nimi trzymasz, nie mówmy więc o tem, bo nie chciałbym żeby nas znowu poróżnili. Jużby tego zawiele było, żeby stawali pomiędzy mną a rodziną moją. Wracaj do nich, jeżeli masz ochotę, ale cię proszę żebyś mi nie zawracała głowy historyami o nich!
Zapanowało milczenie. Jego dawna gwałtowność słabła wobec tej gorączkowej rezygnacyi.. Ponieważ się dusili w ciasnej salce ogrzanej gazem, służąca zmuszoną była otworzyć znów okno, a cuchnąca wilgoć podwórza, wionęła zaraz na stół. Zjawiły się pieczone kartofle, które spożywano w milczeniu.
— Patrz na tych dwoje — rzekł Baudu, wskazując nożem na Colombana i Genowefę — zapytaj ich, czy kochają twój Bonheur des Dames?
Siedząc obok siebie na zwykłem miejscu, gdzie się znajdowali dwa razy dziennie od dwunastu lat, Colomban i Genowefa jedli, zachowując umiarkowanie. Nieodezwali się ani razu: on, przesadzając dobroduszny wyraz twarzy, zdawał się kryć pod spuszczonemi powiekami, pożerający go ogień wewnętrzny; ona zaś bledsza niż dawniej, z głową jeszcze więcej schyloną pod zbyt ciężkiemi włosami, siedziała cicho, jakby nurtowana tajonem cierpieniem.
— Ostatni rok był pełen klęsk — przekładał stryj. — Trzeba było odłożyć ślub... Wcale nie dla przyjemności, zapytaj ich co myślą o twoich przyjaciołach?
Dyoniza ażeby zadowolnić stryja, zapytała o to młodą parę:
— Co do mnie, kochać ich nie mogę, kuzynko, ale bądź spokojna, nie wszyscy ich nienawidzą; — odpowiedziała Genowefa, spoglądając na Colombana, kręcącego gałki z chleba z zamyśloną miną.
Uczuwszy jej wzrok ku sobie zwrócony, zaczął się odzywać w gwałtownych wyrazach:
— Obrzydła buda, same w niej łotry... jedni gorsi od drugich... Zaraza dla całej dzielnicy.
— Słyszysz go? słyszysz! — krzyczał Baudu w zachwyceniu. Co jego, to nigdy nie zwabią!... Tyś ostatni, takich już nie będzie.
Ale Genowefa z twarzą surową i zbolałą, nie spuszczała z oka Colombana; przenikała go aż do głębi serca, on zaś mięszał się i podwajał obelgi. Pani Baudu siedząc naprzeciw nich wpatrywała się z niepokojem, jakby odgadując z tej strony nieszczęście. Od niejakiego czasu bladość córki przerażała ją; widziała, że umiera.
— Sklep pozostał bez dozoru, przemówiła nakoniec wstając od stołu, aby przerwać tę scenę. Zobacz Colombanie, zdaje mi się, że ktoś wszedł.
Skończywszy obiad, wstano od stołu; Baudu i Colomban poszli rozmówić się ze stręczycielem, który zgłosił się po zamówienia. Pani Baudu, wyprowadziła Pépé, żeby mu pokazać obrazki. Sługa prędko sprzątnęła ze stołu, a Dyoniza stojąc przy oknie, przyglądała się podwórzu. Odwróciwszy się spostrzegła Genowefę siedzącą ciągle na jednem miejscu, z oczami wlepionemi w ceratę, mokrą jeszcze po obmyciu gąbką.
— Czyś ty chora, kuzynko? — zapytała.
Młoda dziewczyna milczała, wpatrując się uporczywie w skazę na ceracie, jakby pochłonięta jeszcze myślami, co się jej po umyśle snuły. Z wysileniem podniosła głowę i spojrzała na pełną współczucia twarz ku niej pochyloną.
— Więc tamci już odeszli. Cóż ja robię jeszcze na tem krześle?
Nagle łkania zaczęły ją dławić i głowa opadła na krawędź stołu. Płakała, zalewając łzami rękaw od sukni.
— Mój Boże! co ci jest? — wykrzyknęła Dyoniza zaniepokojona. Czy chcesz, żebym kogo przywołała?
Genowefa schwyciwszy ją nerwowo za rękę, trzymała się jej jąkając:
— Nie, nie, zostań... Nie chcę, żeby mama wiedziała. Co do ciebie, wszystko mi jedno, ale byleby nie oni, nie oni! Przysięgam ci, że to było mimowolne... skorom się ujrzała sama. Zaczekaj, już mi lepiej... już nie płaczę.
Lecz paroksyzm rozpoczął się na nowo; wątłem ciałem wstrząsały dreszcze. Zdawało się iż ta masa czarnych włosów przygniata jej kark. Zbolała jej głowa ciągle się miotała na splecionych rękach; wypadła szpilka z włosów i rozsypały się po szyi i plecach, kryjąc ją pod swą ciemną obsłoną. Jednakże Dyoniza po cichu aby nie zwrócić niczyjej uwagi, starała się jej ulżyć: odpiąwszy suknię, przestraszyła się jej chorobliwą chudością. Biedna dziewczyna miała pierś wklęsłą jak dziecko; płaska była jak dziewczyna wyniszczona anemią. Dyoniza ujęła pełną dłonią pyszne włosy, które zdawały się wysysać z niej życie; potem związała je mocno, ułożyła na głowie tak żeby nie ciążyły i żeby mniej chorobliwie wyglądała.
— Dziękuję ci, tyś dobra; — rzekła Genowefa. Prawda, żem wcale nie tłusta? Byłam tęższą, ale teraz widzisz co się ze mną stało. Zapnij mi suknię, mama gotowa zobaczyć ramiona, a ja chowam je przednią o ile mogę. Mój Boże! źle ze mną, bardzo źle...
Powtarzała te słowa zrezygnowanym głosem, czując zupełne wyczerpanie sił. Paroksyzm jednakże przechodził, łkania już jej nie dławiły. Siedziała jakby złamana patrząc wytężonym wzrokiem na kuzynkę. Po krótkiem milczeniu, zapytała nagle:
— Powiedz mi prawdę... czy on ją kocha?
Dyoniza czuła że się oblewa rumieńcem. Zrozumiała doskonale że mówi o Colombanie, lecz udając zdziwienie, zapytała:
— Kto taki, moja droga?
Genowefa kiwała głową z niedowierzaniem.
— Nie kłam, proszę cię; oddaj mi tę przysługę. Ty musisz wiedzieć, czuję że wiesz, a ja chcę mieć pewność. Byłaś koleżanką tej kobiety, widziałam jak cię Colomban gonił i mówił z tobą po cichu. Dawał ci dla niej jakieś polecenia, wszak prawda? O! błagam cię, powiedz prawdę; przysięgam ci, że mi to wyjdzie na dobre.
Dyoniza nigdy jeszcze nie doznała podobnego kłopotu. Spuszczała oczy przed tem dzieckiem, zawsze niemem, lecz wszystko odgadującem. Lecz zdobyła się na tę siłę, by ją łudzić jeszcze.
— Ależ on ciebie kocha!
Wówczas Genowefa uczyniła rozpaczliwy ruch.
— Nie chcesz mi powiedzieć — rzekła. Zresztą wszystko mi jedno. Widziałam jak wymyka się ciągle na chodnik, żeby na nią patrzeć, ona zaś na górze, śmieje się jak szalona... Pewno spotykają się gdzieś później.
— Co to, to nie, przysięgam ci; — wykrzyknęła zapominając się Dyoniza, byleby choć tej pociechy udzielić stroskanej dziewczynie.
Genowefa mocno odetchnęła i słaby uśmiech przebiegł po jej ustach. Potem osłabionym głosem rekonwalescentki rzekła:
— Prosiłabym cię o szklankę wody. Przepraszam że cię trudzę... tam w kredensie.
Porwawszy za karafkę, wypiła jednym tchem dużą szklankę wody, odsuwając rękę Dyonizy, chcącej ją powstrzymać, z obawy aby jej to nie zaszkodziło.
— Daj pokój, ja mam ciągłe pragnienie. W nocy wstaję ażeby się napić.
Po chwilowem milczeniu, znowu zaczęła mówić zwolna:
— Od lat dziesięciu, przywykłam do myśli o tem zamążpójściu. Nosiłam jeszcze krótkie sukienki, kiedy Colomban był mi już przeznaczonym. Nie pamiętam więc, jak to się stało. Obcując z nim ciągle, w tem zamknięciu, zawsze jedno obok drugiego, bez żadnej zmiany, widziałam w nim swego męża przed czasem. Czy go kocham, tego nie wiedziałam, byłam jego żoną i koniec na tem. A dziś on chce odejść z inną. O, mój Boże! serce mi pęka. To jest cierpienie jakiego przed tem nie znałam. Ogarnia mi pierś, głowę, rozchodzi się po mnie całej, zabija mnie.
Łzy zapełniły znowu jej oczy. Dyoniza czując również wilgotne od współczucia powieki, zapytała:
— Czy ciotka domyśla się czego?
— Domyśla się... tak mi się zdaje przynajmniej. Co się tycze ojca, to zanadto się dręczy i nie wie jaką mi zadaje boleść ciągłym odkładaniem ślubu. Mama kilka razy starała się mię zbadać; niepokoi się bardzo, widząc mnie cierpiącą. Sama nigdy nie była dość silną, więc często mówi: „Biedne moje dziecko, nie dałam ci wiele siły”. Zresztą w tym sklepie nic się nie rozwija. Ale musi widzieć, że chudnę zbyt szybko. Patrz na moje ręce... do czego podobne...
Drżącą ręką wzięła znów karafkę. Kuzynka chciała ją powstrzymać.
— Daj pokój, strasznie mi się chce pić.
Rozległ się podniesiony głos starego Baudu. Wtedy idąc za popędem serca, Dyoniza uklękła i objęła Genowefę, siostrzanym uściskiem. Całowała ją zapominając, że wszystko będzie dobrze, że zaślubi Colombana, że wyzdrowieje i będzie szczęśliwą. Naraz zerwała się, bo ją stryj zawołał.
— Przyszedł Jan, chodźże.
Rzeczywiście był to Jan, widocznie zmieszany; przyszedł on na obiad; gdy mu powiedziano, że już po ósmej, zdziwił się mocno.
— To nie może być, idę wprost od pryncypała.
Ktoś zauważył, że może nadłożył drogi idąc przez las Vincennes. Jan tylko zdołał zbliżyć się do siostry i szepnął:
— Była to praczka, odnosząca bieliznę. Mam tu powóz, najęty na godziny. Daj mi sto sous.
Wyszedł na chwilę i powrócił na obiad; pani Baudu nie chciała go bowiem wypuścić o głodzie i nalegała żeby zjadł choć rosół. Zjawiła się Genowefa milcząca, cicha jak zwykle. Colomban drzemał za kontuarem. Wieczór upływał smutno i powoli; ciszę przerywało stąpanie stryja, przechadzającego się z kąta w kąt, w pustym sklepie. Palił się tylko jeden płomień gazowy. Niski sufit, rozpościerał szerokie płaty cienia, jakby czarnej ziemi, wyrzucanej z głębokiego dołu.
Miesiące upływały: Dyoniza codzień prawie wstępowała, by rozerwać Genowefę; lecz smutek wzrastał w rodzinie Baudu. Roboty z przeciwka były dla niej ciągłem udręczeniem, gdyż przyśpieszały ruinę. Nawet chwilowa nadzieja lub niespodziewana radość nikły, na odgłos wozu z cegłą lub wołania mularzy. Cała dzielnica była tem zresztą wstrząsana. Wśród zagrody z desek, zajmującej trzy ulice, kipiał duch gorączkowy. Pomimo że budowniczy użytkował istniejące budowle, jednakże przebijał je ze wszech stron i pośród uczynionego miejsca w podwórzu, wznosił centralną galeryę, rozległą jak kościół, której główna brama, miała wychodzić na ulicę Neuve-Saint-Augustin, w samym środku fasady. Z początku były wielkie trudności z przeprowadzeniem suteren, natrafiono bowiem na przepływ kanałów i pokłady ziemi pełnej kości ludzkich. Następnie domy sąsiednie gwałtownie się zainteresowały wierceniem studni, głębokiej na sto metrów, a mającej dostarczać pięćset litrów wody na minutę. Obecnie mury były wzniesione do wysokości pierwszego piętra; sztandary, rusztowania, wieże z desek, zamykały całą wyspę; bez przerwy słyszano skrzyp wind, podnoszących ciosane kamienie, hałaśliwe rzucanie żelaznych podłóg, gwar całej ludności robotników, któremu towarzyszyły uderzenia oskardów i młotów. Lecz co najbardziej wszystkich odurzało, to ruch maszyn; wszystko się odbywało za pomocą pary; przeraźliwe gwizdanie rozdzierało powietrze; a za najmniejszym powiewem wiatru, wznosiły się obłoki wapiennego kurzu, pokrywające jakby śniegiem sąsiednie dachy. Zrozpaczeni Baudu patrzyli na ten nieunikniony pył przenikający wszędzie, przez okiennice najszczelniej zamknięte, osiadający na towarach w sklepie, wciskający się nawet do ich łóżek; a ta myśl, iż bądź co bądź muszą nim oddychać i że on w końcu ich śmierć spowoduje, zatruwała im życie.
Zresztą, położenie ich miało się jeszcze pogorszyć. We wrześniu, budowniczy, obawiając się iż nie zdąży z robotą, postanowił aby pracowano w nocy. Ustawiono ogromne lampy elektryczne; ruch już nigdy nie ustawał; roboty postępowały, młoty nie milkły, maszyny ciągle gwizdały; panujący tam zgiełk zdawał się podnosić i rozsiewać wapno. Wówczas to biedni Baudu musieli wyrzec się nawet snu; wstrząsani byli w swej alkowie, odgłosy te stawały się dręczącą męką, jak tylko zasypiali ze znużenia. Gdy wstali bosą nogą uspokoić gorączkę i podnieśli firankę, przestraszeni byli widokiem Magazynu Nowości, buchającego wśród ciemności płomieniem, jak olbrzymia kuźnia, w której wykuwała się ich ruina. Pośród nawpół wzniesionych murów przebitych otworami, lampy elektryczne, rzucały szerokie niebieskie promienie olśniewającej jasności. Biła godzina druga, trzecia, potem czwarta, wśród zakłóconego snu dzielnicy, a warsztat powiększony niejako tem księżycowem światłem, stawał się kolosalnym i fantastycznym, roił się czarnemi cieniami gwarzących robotników, których profile drgały na świeżej białości tynków.
Słusznie powiedział stryj Baudu, że dla drobnego handlu sąsiednich ulic, będzie to wielkim ciosem. Każde zaprowadzenie w Magazynie Nowości nowego oddziału towarów, było hasłem bankructwa okolicznych kupców. Klęska się rozszerzała; upadały najstarsze składy. Panna Tatin, bieliźniarka z ulicy Choiseul, ogłosiła upadłość; Quinette, rękawiczniczka, posiadała środki wystarczające zaledwo na pół roku; jeżeli jeszcze pończosznicy Bóèdoré i siostra, trzymali się na ulicy Gaillon, widocznie było, iż dojadają resztki dawniejszych oszczędności. Obecnie, nowe upadłości były spodziewane; otwarcie oddziału artykułów paryzkich, zachwiało sklep galanteryjny z ulicy Ś-go Rocha, Desligniéres, grubego sangwinika. Jednocześnie oddział mebli dotknął Piot i Rivoire, których składy drzemały w pasażu Świętej Anny. Obawiano się apopleksyi kupca towarów galanteryjnych, bo szalał ze złości, widząc, iż Magazyn Nowości ogłosił portmonetki tańsze o trzydzieści procent. Meblarze udawali, iż żartują z perkalików, chcących sprzedawać stoły i szafy; ale klientki ich opuszczały, a powodzenie oddziału mebli mocno się dawało odczuć. Nie było rady, musieli uchylić głowy. Można się było spodziewać, że wszystkie sklepy będą wyrugowane i pewnego poranku Bonheur des Dames, pokryje swym dachem całą dzielnicę.
Obecnie, rano i wieczór, kiedy personel Magazynu złożony z tysiąca osób, wchodził i wychodził, był to tak długi szereg, jakby defilada pułku. Przez dziesięć minut chodniki były zajęte; a kupcy stali na progach sklepów, myśląc o jednym swym subiekcie, którego nie mieli czem żywić. Ostatni inwentarz Magazynu Nowości, wykazujący kapitału obrotowego czterdzieści milionów, sprawił popłoch w całej okolicy. Cyfra ta przechodziła z domu do domu, pośród okrzyków zdziwienia i gniewu. Czterdzieści milionów! — nie do uwierzenia? Zapewne czysty zysk wynosił 4% przy ich ogromnych rozchodach i systemie taniości; lecz milion sześćkroć sto tysięcy franków zysku, zawsze to ponętna suma; można poprzestać na 4%, skoro się obraca podobnemi kapitałami. Opowiadano, że dawny kapitał Moureta, pierwsze pięćkroć sto tysięcy, zwiększony co rok sumą zysków i który obecnie miał wynosić cztery miliony, zużytkowany był dziesięć razy na towary w kantorach. Gdy się Robineau zapuszczał po obiedzie w te rachunki wobec Dyonizy, pozostawał chwilę przytłoczony, z oczami wlepionemi w pusty talerz: przyznawał jej słuszność, że właśnie to ciągłe wznawianie kapitału, stanowi niewzruszoną potęgę nowego handlu. Jeden tylko Bourras nie chciał uznawać faktów, nierozumiejąc ich; tem pewniejszy siebie, że pozostawał w ciemnościach. Mówił tylko, że to szajka złodziei i nic więcej. Łgarze, szarlatani, którzy się ujrzą pewnego ranka w rynsztoku!
Państwo Baudu, pomimo postanowienia, że nic nie zmienią w Vieil Elbeuf, starali się dotrzymywać kroku konkurencyi. Ponieważ klientela nie przychodziła do nich, próbowali ją przyciągać za pomocą stręczycieli. Jeden z tych ostatnich mający stosunki ze wszystkimi wiadomymi krawcami, zwykle ratował małe handle sukna i flaneli skoro się podjął ich interesu. Rozumie się, iż go rozrywano, stawał się ważną osobą; Baudu umówiwszy się z nim, na swoje nieszczęście spostrzegł, że on wszedł w układy z Matignon z ulicy Croix des-Petits -. Potem dwóch stręczycieli okradło go; trzeci zaś poczciwym był człowiekiem, ale na nic się nie zdał. Była to powolna śmierć, bez wstrząśnięć, konanie interesu. Klientki opuszczały go, jedna po drugiej. Nadszedł dzień, w którym trudno było uiszczać wypłaty. Dotąd żyli z dawniejszych oszczędności, teraz musieli się już zadłużać. W grudniu Baudu, przestraszony liczbą swych weksli, zdecydował się na największą ofiarę: sprzedał wiejski dom w Rambouillet, którego wieczne naprawy tyle go kosztowały, w dodatku lokatorowie nie wypłacali mu się za komorne; więc postanowił go się pozbyć. Ta sprzedaż zabiła jedyne marzenie jego i serce mu się krwawiło, jak po stracie ukochanej osoby. Zmuszony był ustąpić go za siedemdziesiąt tysięcy franków, kiedy kosztował więcej niż dwakroć sto tysięcy. Miał to sobie jednak za szczęście, że państwo Lhomme, sąsiedzi jego zapragnęli rozszerzyć swą posiadłość. Te siedemdziesiąt tysięcy miały ich podtrzymać przez czas niejaki. Pomimo wszelkich klęsk, myśl o walce, znowu się w głowie jego zrodziła. Obecnie, przy oględności, może się uda zwyciężyć — myślał.
W ową niedzielę, kiedy państwo Lhomme, wypłacali pieniądze, przyjęli oni obiad w Vieil Elbeuf. Pani Aurelia przyszła pierwsza, na kasyera zaś trzeba było czekać, spóźnił się bowiem zajęty będąc całe popołudnie muzyką; co się tyczy młodego Alberta, to chociaż otrzymał zaproszenie, wcale się nie zjawił. Był to strasznie uciążliwy wieczór. Państwu Baudu, żyjącym bez powietrza, w głębi ciasnej jadalnej salki, wielką przykrość sprawiało towarzystwo rodziny prowadzącej życie rozproszone i swobodne. Genowefa upokorzona imperatorskiem obejściem się pani Aurelii, ust nie otworzyła; a Colomban zachwycał się nią i dreszcze go przechodziły na myśl, że ona króluje nad Klarą.
Wieczorem, kiedy pani Baudu leżała już w łóżku, mąż przechadzał się długo po pokoju. Było dość ciepło i nastała odwilż. Pomimo zamkniętych okien i spuszczonych rolet, dochodziło sapanie maszyny z przeciwka.
— Wiesz o czem myślę, Elżbieto? — odezwał się nakoniec. Chociaż ci Lhomme’owie zarabiają dużo pieniędzy, nie chciałbym być w ich skórze. Wiedzie się im, to prawda. Ona sama, jak powiada, w tym roku zarobiła około dwudziestu tysięcy franków, dlatego mogła mój biedny dom nabyć. Mniejsza o to! nie mam już wprawdzie domu, ale za to nie chodzę w jedną stronę, a ty się nie szastasz w drugiej... Nie, oni nie muszą być szczęśliwi.
Ciągle jeszcze bolał nad swą wielką ofiarą i czuł złość do ludzi, którzy kupili marzenie jego. Zbliżył się do łóżka żony gestykulując, potem odszedłszy do okna, milczał chwilę, przysłuchiwał się hałasom warsztatowym i znowu wrócił do zarzutów i rozpaczliwych skarg na okropne czasy:
— Kto to widział, aby subiekci więcej zarabiali od kupców? Kasyerowie nabywają posiadłości swych pryncypałów! Dlatego wszystko upada i rodzina przestała istnieć, ludzie żyją po hotelach, zamiast uczciwie spożywać posiłek przy rodzinnem ognisku...
Zakończył przepowiednią, że młody Albert, przeje willę Rambouillet z aktorkami.
Pani Baudu, słuchała go z wyprostowaną głową na poduszce, blada jak płótno.
— Zapłacili ci? — zapytała nakoniec z cicha.
Zrazu Baudu oniemiał; przechadzał się przez kilka sekund z oczami w ziemię spuszczonemi, potem rzekł:
— Zapłacili, co prawda i pieniądze ich nie gorsze od innych. Byłoby zabawne, gdyby przy pomocy tej sumy można podźwignąć handel. Ach! żebym ja nie był tak stary i tak zmęczony...
Nastąpiło długie milczenie... Sukiennicy pochłaniali nieokreślone jakieś projekta. Nagle przemówiła żona, z oczami podniesionemi w sufit, nie poruszając głowy:
— Czy nie zauważyłeś zmiany w naszej córce, od niejakiego czasu?
— Nie — odpowiedział.
— Ona mię trochę niepokoi; blednie i zdaje się zrozpaczona.
Baudu stał przed łóżkiem, mocno zdziwiony.
— A to dlaczego?... Jeżeli jest chora, to powinna powiedzieć. Trzeba będzie wezwać jutro doktora.
Pani Baudu zostawała wciąż nieruchoma. Po długiej chwili, odezwała się z rozwagą.
— Zdaje mi się, że lepiej byłoby połączyć ją już z Colombanem.
Spojrzał na nią i zaczął znowu chodzić. Różne fakta przychodziły mu na pamięć. Czy to być może, aby córka jego chorowała z powodu tego subiekta? Miałażby go tak kochać, że dłużej już czekać nie może? Jeszcze jedno nieszczęście! Ostrzeżenie go to wzburzyło, zwłaszcza, że miał ułożony plan co do tego małżeństwa. Jednakże zmiękł pod wpływem niepokoju!
— Dobrze, rozmówię się z Colombanem.
Nie dodając ani słowa więcej, zaczął się znowu przechadzać. Wkrótce oczy żony zamknęły się i usnęła, blada jak trup. On chodził ciągle. Przed pójściem spać, podniósł raz jeszcze firankę i wyjrzał: po drugiej stronie ulicy, otwory od okien dawnego hotelu Duvillarda wychodziły na warsztat, gdzie się poruszali robotnicy, przy świetle lamp elektrycznych.
Nazajutrz rano Baudu zaprowadził Colombana w głąb ciemnego składu w antresoli, a w wigilię już ułożył sobie, co mu powie.
— Wiesz pewno, mój chłopcze, żem sprzedał moją posiadłość w Rambouillet; to nam dopomoże do interesu. Lecz przedewszystkiem chciałbym się z tobą rozmówić...
Młodzieniec zdawał się obawiać tej rozmowy, oczekiwał jej z nietęgą miną. Małe oczki tkwiące w szerokiej twarzy mrużył i usta miał otwarte, co było u niego oznaką silnego pomieszania.
— Słuchaj mnie uważnie — powiedział sukiennik. — Gdy ojciec Hauchecorne, ustąpił mi Vieil Elbeuf, interesa tego domu były w kwitnącym stanie... Znasz mój sposób myślenia: zdawałoby mi się, że się dopuszczam winy, gdybym oddał moim dzieciom ten depozyt familijny w upadku. Dlatego odkładałem ciągle twój ślub z Genowefą. Możem się łudził, spodziewając się wrócić do dawnej świetności, chciałem ci przedstawić księgi, mówiąc: Patrz! oto rok, w którym wstąpiłem we władanie: sprzedano tyle sukna, a w tym roku kiedy się usuwam, utargowano dziesięć lub dwadzieścia tysięcy więcej...! Poprzysiągłem to sobie, w tej naturalnej chęci żeby dowieść, że dom w mojem ręku, pozostając nie upadł: inaczej zdawałoby mi się, że was okradam.
Wzruszenie głos mu tamowało; utarł nos, żeby przyjść tymczasem do siebie; poczem spytał:
— Nic na to nie mówisz?
Ale Colomban nie miał nic do powiedzenia. Kiwał głową i oczekiwał coraz bardziej zmieszany, zgadując do czego zmierza pryncypał. Będzie to pewnie propozycya, żeby się połączyć niezwłocznie. Jak tu się wymówić? Nigdy się na to nie zdobędzie. A ta druga, o której dzień i noc marzy, tak roznamiętniony, że w nocy rzuca się na podłogę, bojąc się umrzeć.
— Obecnie posiadam kapitał, który może nas uratować. Położenie staje się codzień gorszem, lecz może gdy uczynimy ostatnie wysilenie..... chciałem cię o tem uprzedzić. Zaryzykujemy wszystko dla uratowania wszystkiego. Jeżeli zostaniemy pobici, nie ma co mówić, będzie już po nas. Ale z tem wszystkiem mój chłopcze, ślub musi być jeszcze odłożony, bo nie chcę was o własnej tylko sile rzucać w ten zamęt; byłoby to podłością, nieprawdaż?
Colomban doznał wielkiej ulgi; usiadł na sztukach bai, bo nogi ciągle pod nim drżały. Obawiając się okazać swoją radość, spuszczał głowę i kręcił palcami młynka na kolanach.
— Nic nie mówisz? — znowu spytał Baudu.
Nie mówił, bo nie mógł nic wymyśleć do powiedzenia. — Sukiennik rozpoczął więc na nowo:
— Byłem pewien, że cię to zasmuci... Musisz się zdobyć na odwagę. Otrząśnij się, nie bądź tak przygnębiony... Przedewszystkiem zrozumiej — moje położenie: czy mogę uwiązać wam u szyi taki kamień? Zamiast dobrego interesu, gotowem pozostawić wam upadłość? Nie, tylko niegodziwiec mógłby się na taki krok zdobyć... Nie możesz wątpić, że pragnę waszego szczęścia, lecz nigdy mię nie zmusisz iść przeciwko sumieniu.
Długo mówił w ten sposób, wikłając się wśród sprzecznych z sobą frazesów, jak człowiek pragnący być zrozumianym z półsłówek i uledz przemocy.
— Ponieważ obiecałem ci swoją córkę i sklep, prosta uczciwość nakazuje mi oddać jedno i drugie w dobrym stanie, bez braków i długów. Tylko że się czuję zmęczonym, ten ciężar wydaje mi się zbyt wielki...
Dźwięczało błaganie w drżącym jego głosie. Słowa mu się w ustach plątały coraz więcej; wciąż oczekiwał, że Colombanowi wyrwie się z serca okrzyk — lecz napróżno.
— Wiem, że starym ludziom brak ognia; gdy młodzi biorą zarząd w rękę, wszystko się ożywia, mają bowiem ogień w ciele i to jest bardzo naturalne... Ale nie, nie, nie mogę, słowo uczciwości! Gdybym ustąpił, potem byście mi to wyrzucali.
Zamilkł, drżąc cały, a ponieważ młodzieniec siedział wciąż z głową spuszczoną, zapytał go trzeci raz, po chwili kłopotliwego milczenia:
— Nic nie mówisz?
Nakoniec Colomban, nie patrząc nań odpowiedział:
— Nie ma tu nic do powiedzenia, panie Baudu: jesteś panem w tej sprawie i masz więcej rozumu od nas wszystkich. Kiedy tego wymagasz, zaczekamy; trzeba się zdobyć na rozsądek.
Na tem skończyła się rozmowa. Baudu sądził, że się Colomban, rzuci w jego objęcia z wykrzykiem: „Ojcze, uspokój się będziemy walczyć; teraz nasza kolej nastąpiła. Oddaj nam sklep, jakim jest, abyśmy dokazali cudu i wyratowali go”. Patrzał nań i opanował go wstyd; oskarżał siebie, że chciał oszukać swe dzieci. Stara drobiazgowa aż do manii uczciwość, rozbudziła się w nim na nowo. Ten roztropny chłopiec ma racyę, myślał on; w handlu nie ma uczucia, są tylko cyfry.
— Uściskaj mnie chłopcze; — powiedział na zakończenie — a zatem rzecz postanowiona, za rok dopiero pogadamy znów o ślubie. Trzeba pierwej pomyśleć o tem co najważniejsze.
Wieczorem w sypialnym pokoju, kiedy pani Baudu spytała się o rezultat rozmowy, obstawał przy swoim uporze prowadzenia walki osobiście do końca. Ogromnie chwalił Colombana, jako chłopca poważnego, z dojrzałym sposobem myślenia, wychowanego w dobrych zasadach, niezdolnego umizgać się do klientek, jak te trzpioty z Bonheur. O nie, on zupełnie jest naszym, nie będzie spekulował sprzedażą, jak wartościowemi papierami na giełdzie.
— Kiedyż ślub? — spytała pani Baudu.
— Trochę później — odpowiedział — chcę dotrzymać obietnicy.
Nie zrobiła żadnego poruszenia, tylko powiedziała po chwili:
— To przyprawi naszą córkę o śmierć.
Baudu nurtowany gniewem, hamował się.
— Ja także umrę — rzekł — jeżeli mię tak ciągle będą trapić. Jestże to moja wina? Kocham córkę, oddałbym krew za nią, ale nie mogę uczynić tego, aby dom rozwijał się pomyślnie w tak nieprzyjaznych okolicznościach. Genowefa powinna mieć trochę zastanowienia i czekać cierpliwie, aż do lepszego bilansu. Cóż u dyabła! Colomban nie odstępuje od niej na krok, nikt go przecież nie ukradnie! To rzecz nie do uwierzenia, tak dobrze wychowana dziewczyna!
Pani Baudu nic nie mówiła. Zapewne odgadła męki zazdrości swej córki; ale nie widziała potrzeby wtajemniczać w to męża. Dziwna kobieca lękliwość, przeszkadzała jej zawsze dotykać tkliwych kwestyj. Widząc że milczy, zwrócił swój gniew ku ludziom z przeciwka; wygrażał pięściami w stronę warsztatu, gdzie właśnie tej nocy, kładziono żelazne wiązanie, z wielkim hukiem młotów.
Dyoniza postanowiła wrócić do Magazynu Nowości, miarkując że państwo Robineau, zmuszeni są zmniejszyć personel, ale nie śmieją jej wydalić. Ażeby się jeszcze jako tako utrzymać, musieli oni sobie sami wystarczać. Gaujean upierał się w swej złości, prolongował kredyt, obiecywał nawet wynaleźć fundusz, ale biednego Robineau strach ogarniał; chciał spróbować jak mu pójdzie przy oszczędności i rządności. Przez ciąg dwóch tygodni Dyoniza czuła, że im przymnaża kłopotu; dla tego pierwsza zmuszoną była powiedzieć, że ma miejsce gdzie indziej. Było to rodzajem ulgi. Pani Robineau, uściskała ją wzruszona, zapewniając, że będzie jej zawsze żałować. Gdy na jej pytanie odpowiedziała, że wraca do Moureta, Robineau mocno zbladł i wykrzyknął gwałtownie:
— Dobrze pani robisz!
Daleko trudniej było o tem zawiadomić Bourrasa, jednakże musiała mu wypowiedzieć mieszkanie; drżała, czując głęboką wdzięczność dla niego. Bourras właśnie bezustannie był zły, znajdując się wśród zgiełku sąsiedniego warsztatu. Wozy z wapnem zagradzały drzwi od sklepu; oskardy uderzały w jego ściany; od uderzeń młotów laski i parasole podskakiwały. Zdawało się, iż lepianka uporczywie stojąca, pośród ogólnego zburzenia, rozpadnie się na dwoje. Lecz najgorsze było to, że budowniczy, pragnąc połączyć kantory istniejące już w magazynie, z urządzonemi w dawnym hotelu Duvillarda, wpadł na pomysł przekopania podziemnej komunikacyi pod domkiem, który je rozdzielał. Dom ten należał do Moureta; ponieważ w kontrakcie było zastrzeżone, iż lokator nie ma prawa przeszkadzać reperacyom, robotnicy zjawili się pewnego ranka. Bourras o mało nie dostał apopleksyi. Niedośćże jeszcze, iż go ściśnięto ze wszech stron: z prawej, z lewej i z tyłu, jeszcze musieli go chwytać za nogi, usuwać z pod niego grunt. Wypędził więc mularzy i procesował się. Zgoda na reparacye, ale w tym razie, rzecz idzie tylko o upiększenie. Dzielnica, nie przesądzając zresztą, przypuszczała, że on wygra sprawę. W każdym razie, proces ten mógł się długo ciągnąć, roznamiętniano się więc do tego pojedynku bez końca.
W dzień, kiedy Dyoniza postanowiła pożegnać Bourrasa, wracał on właśnie od adwokata.
— Czy dasz wiarę — krzyczał — twierdzą teraz, że dom nie jest dość mocny i że trzeba wznowić fundamenta... Do licha! Cóż dziwnego, że się chwieje, kiedy go ciągle obruszają temi piekielnemi maszynami.
Potem kiedy mu Dyoniza oznajmiła, że się rozstaną, że wraca do Moureta z pensyą tysiąca franków, był tak zdumiony, że w milczeniu wzniósł drżące ręce do góry i ze wzruszenia padł na krzesło.
— Ty! ty! przebąknął. Słowem, ja jeden zostaję... sam jeden!
Po chwili milczenia, spytał:
— A malec?
— Wróci do pani Gras, ona go bardzo kochała — odrzekła Dyoniza.
Znowu umilkł. Byłaby wolała, żeby wybuchnął, wymyślał i wygrażał pięścią, bo ten starzec przygnębiony, osłupiały, zasmucał ją strasznie. Gdy ochłonął z wrażenia, zaczął jednak znowu krzyczeć.
— Tysiąc franków! to nie do odrzucenia! Wszyscy tam pójdziecie. A więc idź, pozostaw mię samotnym... Tak! samotnym... rozumiesz. Zawsze będzie jeden, który karku nie ugnie. I powiedz im, że proces wygram, chociażbym miał sprzedać ostatnią koszulę.
Dyoniza dopiero w końcu miesiąca miała opuścić państwa Robineau. Widziała się z Mouretem i wszystko zostało ułożone. Pewnego wieczoru, wracając do siebie, spotkała Deloche’a, oczekującego w bramie, który ją zatrzymał. Bardzo był uszczęśliwiony tą wiadomością; w całym magazynie o tem tylko mówiono. Opowiadał jej wesoło rozchodzące się tam plotki:
— Rozumie się, że te panie od okryć strasznie się krzywią. Naraz dodał:
— Ale, ale, pamiętasz pani Klarę? Otóż zdaje się, że pryncypał... rozumie pani?
Zaczerwienił się; ona zaś zbladła i wykrzyknęła:
— Pan Mouret!
— Osobliwy gust, prawda? — odrzekł, kobieta podobna do konia. Ta mała bieliźniarka, która była u niego dwa razy przeszłego roku, jest przynajmniej milutka. Zresztą, to jego rzecz.
Dyoniza wróciła do domu, czując że omdlewa... Zapewne od szybkiego wejścia na wschody. Oparta o okno, miała rodzaj wizyi z Valognes. Ukazały jej się puste ulice z brukiem mchem porosłym; w dzieciństwie miała bowiem ten widok przed oczami. Opanowała ją chęć ujrzeć to na nowo, skryć się w zapomnieniu i prowincyonalnej ciszy. Paryż ją drażnił; nienawidziła Magazynu Nowości, sama nie wiedziała dla czego tam wraca. Cierpiała mocno i czuła, że cierpieć jeszcze więcej będzie wskutek opowiadań Deloche’a. W tej chwili, bez powodu, łzy puściły się jej z oczu, musiała więc odejść od okna. Długo płakała, poczem wróciła jej odwaga do życia. Nazajutrz po śniadaniu, Robineau dał jej zlecenie jakieś na miasto; — przechodząc koło Vieil Elbeuf, weszła tam ujrzawszy samego Colombana w sklepie. Państwo Baudu byli przy śniadaniu, dochodził brzęk widelców z głębi salki jadalnej.
— Możesz pani wejść — powiedział subiekt — siedzą przy stole.
Lecz ona zrobiła znak, żeby milczał i pociągnąwszy go w kąt, zniżonym głosem rzekła:
— Ja z panem chcę pomówić... Czy nie masz serca? nie widzisz że Genowefa kocha cię i że jej śmierć grozi z twego powodu?
Mówiąc to drżała, opanowana wczorajszą gorączką. On zmieszany i zdziwiony tym nagłym atakiem patrzał na nią, niewiedząc co odpowiedzieć.
— Wie że kochasz inną — ciągnęła dalej. Powiedziała mi to zalewając się łzami. Ach! biedne dziecko... nie wiele już w niej życia! Gdybyś widział jej ramiona, aż się na płacz zbiera. Przecież jej pan nie dasz umrzeć!
Przemówił nakoniec cały wzburzony:
— Ależ ona nie chora, pani przesadzasz. Ja tego nie widzę... Zresztą, to jej ojciec odkłada ślub.
Dyoniza ostro zaprzeczyła temu kłamstwu. Wiedziała ona dobrze, że najlżejsze naleganie ze strony chłopca, skłoniłoby stryja do tego kroku. Co się zaś tycze zdziwienia Colombana, to wcale nie było udane; rzeczywiście nie zauważył powolnego niknięcia Genowefy. Było to dla niego strasznem odkryciem; — póki nic nie wiedział, nie robił sobie wielkich wyrzutów.
— I dla kogo? — rozpoczęła na nowo Dyoniza, dla jakiejś nicdobrego! Chyba nie wiesz pan, kogo kochasz? Nie chciałam cię do tej chwili zasmucać, dla tego unikałam odpowiedzi na twe pytania. Słuchajże teraz: ona się wszystkim oddaje, drwi z ciebie, nigdy jej nie posiądziesz, albo w ten sposób jak inni, raz jeden, mimochodem.
Strasznie zbladł słuchając; za każdym frazesem rzuconym mu w oczy przez zaciśnięte zęby, drgały mu nieco wargi. Ona zaś przejęta okrucieństwem, bezwiednie oddawała się uniesieniu.
— Nakoniec — dodała ostatnim wysiłkiem głosu — jeżeli chcesz pan wiedzieć, to obecnie żyje z panem Mouretem.
Głos jej zamarł i jeszcze bledszą była od Colombana; oboje patrzyli na siebie.
Nareszcie wyjąkał:
— Ja ją kocham!
Dyonizę ogarnął wstyd. Dlaczego mu to wszystko mówiła? czem się roznamiętniała? — zamilkła a ostatnie jego słowa brzmiały jej w uszach wraz z dalekim odgłosem dzwonu, który ją odurzał. „Kocham ją, kocham”, coraz się szerzej rozchodziło. On ma słuszność, nie może zaślubić innej, myślała.
Obróciwszy się, spostrzegła Genowefę na progu jadalni.
— Milcz pan! — powiedziała żywo.
Ale było już za późno. Genowefa musiała słyszeć, bo ani kropli krwi nie było widać w jej twarzy. W tej chwili weszła pani Bourdelais, jedna z ostatnich wiernych klientek Vieil Elbeuf, gdzie znajdowała trwałe towary. Pani de Boves, oddawna uległszy modzie, przeniosła się do Magazynu Nowości; pani Marty również przestała bywać, zwabiona wystawami z przeciwka. Genowefa zmuszoną była zbliżyć się, aby spytać swym matowym głosem:
— Czego pani sobie życzy?
Pani Bourdelais chciała obejrzeć flanele. Colomban wyciągnął z przegródki sztukę, a Genowefa ją pokazywała i oboje z zimnemi rękami, stali blisko siebie po za kontuarem. Baudu wyszedł nakoniec z salki, w ślad za żoną, która zaraz usiadła na ławeczce przy kasie. Z początku nie wdawał się do sprzedaży: uśmiechnął się do Dyonizy i stał, patrząc na panią Bourdelais.
— Nie dosyć ładna — rzekła ta pani. Pokaż pan co mocniejszego.
Colomban podał drugą sztukę: nastąpiła krótka chwila milczenia. Pani Bourdelais przyglądała się flaneli.
— Po czemu?
— Sześć franków — odpowiedziała Genowofa.
— Sześć franków, ależ naprzeciwko taka sama jest po pięć!
Konwulsyjne drganie przebiegło po twarzy pana Baudu. Nie mogąc się powstrzymać, wdał się w targ z największem jednak ugrzecznieniem.
— Pani się myli zapewne, ta flanela powinna się sprzedawać po sześć franków pięćdziesiąt centymów, więc niepodobieństwo żeby ją oddawano po pięć. Musiał to być inny gatunek.
— Nie, nie; — odpowiedziała z uporem mieszczki, która się nie da oszukać; — taka sama flanela, a może jeszcze gęstsza.
Spór się zaostrzał: Baudu z żółcią rozlaną na twarzy, silił się na uśmiech. Gorycz przeciwko Magazynowi Nowości go dławiła.
— Doprawdy, należałoby się lepiej mnie traktować, bo gotowam pójść naprzeciwko, jak inne klientki pańskie.
Wówczas stracił głowę i wykrzyknął, trzęsąc się od długo powstrzymywanego gniewu:
— A więc idź pani naprzeciwko!
Pani Bourdelais mocno obrażona, podniosła się szybko i wyszła, mówiąc:
— Tak też zrobię, mój panie!
Wszyscy osłupieli, przerażeni gwałtownością pryncypała. On sam był zmięszany i drżący, potem co powiedział. Słowa te wymknęły mu się mimowolnie, jako wybuch złości gromadzącej się oddawna. Oboje Baudu, nieruchomi, z opuszczonemi rękami, śledzili wzrokiem panią Bourdelais, przechodzącą przez ulicę. Zdawało im się, że unosi z sobą ich pomyślność, gdy spokojnym swym krokiem, weszła we wspaniałe podwoje Magazynu. Ujrzawszy ją niknącą w tłumie, oddali się rozpaczy.
— Jeszcze jedną nam zabierają! — mruknął sukiennik.
Potem, zwracając się do Dyonizy, o której nowem zobowiązaniu się już wiedział, rzekł:
— I ciebie także znowu zabierają... nie mam o to żalu. Przy nich jest siła, bo mają pieniądze.
Właśnie w tej chwili, Dyoniza, sądząc że Genowefa nic nie słyszała, szepnęła jej na ucho:
— On cię kocha, bądź lepszej myśli.
Ale Genowefa odpowiedziała po cichu drżącym głosem:
— Dla czego kłamiesz?... Patrz! Nie może się powstrzymać, spogląda w górę; wiem, że mi go skradli, tak jak nam wszystko kradną.
Poszła usiąść na ławce przy kasie, obok matki; która musiała odgadnąć nowy cios, jaki uderzył w jej córkę, bo spojrzała najpierw na Colombana a potem na Magazyn. Prawda, że im kradli wszystko: ojcu majątek, matce umierające dziecko, córce męża oczekiwanego od lat dziesięciu. Wobec tej nieszczęśliwej rodziny, Dyoniza, której serce tonęło we współczuciu, zalękła się na chwilę, że jest niegodziwą. Czyż nie miała znowu przyłożyć ręki do maszyny, która rujnuje biedaków! Ale zdawało się, że ją porywa jakaś nieznana siła; czuła, że nic złego nie czyni.
— Ba, — powiedział Baudu dla nadania sobie fantazyi — nie przyprawi nas to o śmierć. Za tę jedną klientkę, możemy zdobyć dziesięć innych. Słyszysz Dyonizo, mam tu siedemdziesiąt tysięcy franków, które sprowadzą nie jedną noc bezsenną twojemu Mouretowi. Proszę was, porzućcie te miny pogrzebowe!
Nie mógł ich rozweselić, a nawet sam uległ na nowo niejakiej obawie, wszyscy zwrócili oczy w stronę potwora; pociągani przez niego i owładnięci, wchłaniali w siebie własne nieszczęście. Roboty były na ukończeniu; z przed frontowej fasady usunięto rusztowania, cała połać kolosalnej budowy odsłoniła się z białemi ścianami, w których widniały ogromne okna o jednej szybie; właśnie przed chodnikami oddanemi już na ogólny użytek stało osiem wozów, na które służba sklepowa ładowała towar wynoszony z biura ekspedycyi. Przy blasku słońca, którego promień prześlizgał się po ulicy, boki wozów zielone, w desenie żółte i czerwone, połyskiwały jak lustra i rzucały olśniewające blaski aż w głąb starego Vieil Elbeuf. Furmani w czarnej liberyi, wyglądali z pańska, krótko trzymając przepyszne konie, wstrząsające posrebrzanemi wędzidłami. Za każdym razem jak wóz napełniono, bruk tak tętnił, że aż się trzęsły sąsiednie małe sklepy.
Na widok tej tryumfalnej defilady, która biednym Baudu przesuwała się przed oczami dwa razy dziennie, krajało się ich serce. Ojciec omdlewał, zapytując siebie, dokąd może zdążać ta fala towarów; matka zaś chora skutkiem udręczeń córki, patrzyła na nie, nic nie widząc, oczami łez pełnemi.
Pewnego poniedziałku, 14 marca, Magazyn Nowości otworzył nowe swe składy, wielką wystawę nowości letnich, mającą trwać trzy dni. Na dworze wiał ostry wiatr, ludzie zdziwieni tym powrotem zimy biegli w zapiętych paltotach. — Jednakże z poza zamkniętych drzwi sąsiednich sklepów, przez szyby wielkie wzburzenie widać było; ukazywały się blade twarze kupców, liczących pierwsze powozy, jakie się zjeżdżały przed nowe paradne wejście od ulicy Neuve-Saint-Augustin. Drzwi te głębokie jak kruchta kościelna, ozdobione u góry grupą z symbolicznych figur Przemysłu i Handlu, podających sobie ręce pośród przeróżnych godeł, przysłonięte były ogromną markizą, której świeże złocenia, zdawały się oświecać chodnik, jakby blaskiem słońca. Na prawo i na lewo, ciągnęły się fasady, błyszczące jeszcze oślepiającą białością, skręcały się do ulicy Monsigny i Michodirée, zajmowały całą wyspę oprócz strony od ulicy Dziesiątego Grudnia, gdzie Kredyt Nieruchomy miał rozpocząć budowle. Gdy drobni kupcy wznosili oczy, spostrzegali oni wzdłuż całej linii tych koszarowych budynków, nagromadzenie towarów, przez szyby lustrzane, które od dołu do drugiego piętra, wpuszczały ogrom światła. — Te olbrzymie stosy, ten kolosalny bazar, zasłaniał im niebo i zdawało im się, że przyczynia zimna, od którego drżeli w głębi swoich sklepów.
Od szóstej godziny Mouret był na nogach i wydawał rozkazy. We środku, przed paradnemi drzwiami, szła galerya z końca w koniec i do niej przytykały dwie ciaśniejsze galerye Monsigny i Michodière. Podwórze oszklono i zamieniono na hallę, — żelazne wschody wznosiły się od dołu a mosty również żelazne były poprzerzucane z jednej strony na drugą, na obu piętrach. Inteligentny budowniczy, widocznie rozmiłowany w nowszych czasach, użył kamieni tylko do suteren i narożnych filarów, a cały szkielet zbudował z żelaza i podparł kolumnami, na których spoczęły belki oraz wiązanie dachu; tylko sklepienia podziemne i ściany wewnętrzne były z cegły. Wszędzie oszczędzano miejsca, powietrza i światła. Publiczność krążyła swobodnie pod śmiałemi łukami. Była to katedra nowożytnego handlu, mocna i lekka, zbudowana dla całej rzeszy klientek. — Na dole w centralnej galeryi, niedaleko drzwi, mieściły się krawaty, rękawiczki, jedwabie, galerya Monsigny zajęta była białym towarem i wyrobami ruańskiemi, galerya Michodière drobnym i pończoszniczym towarem, suknem i wełnianemi tkaninami. Na pierwszym piętrze znajdowały się konfekcye, bielizna, szale, koronki, oraz inne nowe oddziały; drugie zaś piętro zachowano na pościel, dywany, materye meblowe, jako towary potrzebujące dużo miejsca i trudne do poruszania. Obecnie było trzydzieści dziewięć oddziałów, personel złożony z tysiąca ośmiuset osób, w której to liczbie było dwieście kobiet. Cała ludność roiła się w tych wysokich metalicznych nawach, odzywających się głośnem echem.
Jedyną namiętnością Moureta było: zwyciężyć kobietę. Chciał on ją widzieć królową w swoim magazynie i dla niej wzniósł tę świątynię, ażeby ją tam trzymać w swej zależności. Było to jego taktyką: upoić ją grzecznościami, frymarczyć jej pożądliwością i wyzyskiwać jej gorączkę. Dlatego dzień i noc myślał nad wynalezieniem nowych ponęt. Ażeby wątłym osobom oszczędzić trudu wschodzenia na drugie piętro, urządził dwie windy wybite aksamitem. Potem otworzył bufet, gdzie podawano darmo soki i biszkopty, również czytelnię, monumentalną galeryę, przystrojoną nader zbytkownie, gdzie się odważył nawet na wystawę obrazów. Lecz najgłębszym pomysłem jego było zwabianie matek, wolnych od światowych pretensyj, za pomocą ich dzieci; korzystał z każdej siły, spekulował wszystkiemi uczuciami. Zaprowadził oddział ubiorków dla chłopców i dziewczątek; zachęcał przechodzące mateczki, ofiarująo malcom obrazki i baloniki z cienkiej kauczukowej skórki, noszących na sobie wielkiemi literami wypisany adres magazynu. Owe cacka uwiązane na długiej nitce, bujały w powietrzu, unosząc po ulicy żywą reklamę.
Największą jego potęgą były wszelkiego rodzaju publikacye. Wydawał rocznie trzykroć sto tysięcy franków na katalogi, ogłoszenia i afisze. Przed sprzedażą letnich nowości, rozrzucił pomiędzy publicznością dwakroć sto tysięcy katalogów, z których pięćdziesiąt tysięcy wyszło za granicę, tłómaczonych na wszystkie języki. Obecnie kazał je illustrować sztychami i przyklejać na stronicach próbki towarów. Jego wystawy zalewały niejako elegancki świat. Magazyn Nowości rzucał się wszystkim w oczy, zalegał dzienniki, mury domów i zasłony teatralne. Miał on przekonanie, że kobieta jest bezsilną wobec reklamy i że rozgłos magnetycznie ją przyciąga. Zresztą zastawiał na nią jeszcze zręczniejsze sidła, analizując ją, jakby wielki moralista. Otóż zbadał, że kobieta oprzeć się nie może taniości; kupuje bez potrzeby, gdy się jej zdaje, że zrobi korzystny interes. Na tej zasadzie osnuł swój system obniżania cen; coraz taniej oddawał przedmioty niesprzedane, woląc je zbyć ze stratą, byleby ciągle odnawiać towary. Potem jeszcze głębiej sięgnął do serca kobiety; oto wymyślił „zwroty”, arcydzieło obłudy jezuickiej. „Racz pani to wziąść, oddasz nam ten przedmiot, gdy ci się przestanie podobać”. Wahająca się jeszcze kobieta, znajdowała ostatnie usprawiedliwienie, w możności cofnięcia się, brała więc w zgodzie z sumieniem. Zwroty i obniżanie cen, weszły zatem w klasyczną działalność nowego handlu.
Lecz prawdziwym, niezrównanym mistrzem, okazywał się Mouret w wewnętrznem urządzaniu magazynów. Postanowił, jako prawo, żeby żaden kącik nie pozostawał pustym. Wszędzie chciał hałasu, tłoku, życia, dowodząc że życie przyciąga ku sobie, płodne jest i stwarza ruch. W rozmaity sposób stosował to prawo. Nasamprzód chciał, żeby była ciżba przy wejściu, aby z ulicy sądzono, że tam panuje zgiełk. Osiągnął ten cel mieszcząc przy drzwiach pudła i kosze z najtańszem towarem. W ten sposób ludek gromadził się bowiem i zagradzał próg, zkąd domyślano się, że magazyn trzeszczy od tłumu, chociaż czasami był w połowie pusty. Posiadał też sztukę ukrywania w galeryach oddziałów próżnujących, naprzykład szali w lecie, a płócienek w zimie; otaczał je oddziałami czynnemi i zatapiał w zamęcie. On sam wymyślił urządzenie na drugiem piętrze sal dywanów i mebli, mniej odwiedzanych przez klientki, gdyż obecność ich na dole, wytwarzałyby puste i zimne place. Gdyby mógł, pewnoby przeprowadził ulicę przez swój magazyn.
Właśnie znajdował się w tym czasie pod wpływem natchnienia. W sobotę wieczór, kiedy ostatnim rzutem oka obejmował przygotowania do wielkiej sprzedaży, która go od miesiąca zajmowała, przyszło mu naraz do głowy, że jego klasyfikacya oddziałów jest niedorzeczna, chociaż ściśle loiczna, tkaniny były bowiem po jednej stronie a konfekcye po drugiej, w tak rozumnym porządku, żeby się klientki oryentowały same, mając wszystko pod ręką. Marzył on o tym porządku niegdyś, w ciasnym sklepie pani Hédouin, a teraz uczuł się zachwianym, w dzień kiedy go urzeczywistnił. Nagle zawołał, że trzeba to wszystko przerobić: było jeszcze czterdzieści ośm godzin czasu, a szło o przeniesienie części magazynów. Służba sklepowa wśród zgiełku i zamętu, musiała spędzić dwie nocy i całą niedzielę, na ciągłych przeróbkach. Nawet w poniedziałek, na godzinę przed otwarciem magazynu, towary nie były jeszcze na właściwych miejscach.
— Pryncypał musiał zwaryować, nikt go nie rozumie, — mówili wszyscy w tym popłochu.
— Dalej! prędko! — wołał Mouret, ze spokojną wiarą w swój geniusz. Są tu jeszcze ubrania, które trzeba zanieść na górę... A Japonia czy już urządzona w centralnej sieni? Jeszcze jeden wysiłek, moje dzieci, za chwilę zobaczycie jaka to będzie sprzedaż!
Bourdoncle również tam się znajdował od świtu, nic nie rozumiejąc także, niespokojnym wzrokiem śledził pryncypała. Nieśmiał zadawać mu pytań, wiedząc jak je przyjmuje w chwilach kryzysowych; jednakże odważył się rzec ostrożnie.
— Czy to było konieczne cały porządek odwracać, w przeddzień naszej wystawy?
W pierwszej chwili Mouret wzruszył tylko ramionami, nieodpowiadając; gdy zaś tamten nastawał, wybuchnął:
— Żeby się wszystkie klientki tłoczyły w jednem miejscu, prawda? To świetny pomysł geometryczny przyszedł mi do głowy. Nigdybym sobie tego nie darował. Publiczność byłaby zanadto skupiona. Kobieta weszłaby, zmierzyłaby wprost gdzie jej potrzeba, przeszłaby od spódnic do sukni, od sukni do płaszczyka i wyszłaby, nie błąkając się ani chwili. Żadnaby nie widziała naszych magazynów.
— Ale teraz kiedyś wszystko zburzył i rozrzucił po czterech rogach, subiekci nogi stracą, przeprowadzając klientki z oddziału do oddziału! — zauważył Bourdoncle.
Mouret znowu zrobił gest lekceważący.
— Cóż to szkodzi... młodzi są, urosną więksi. Tem lepiej, że się będą przechadzać, bo powiększą tłok. Niech się tylko duszą ludzie, a wszystko dobrze pójdzie.
Śmiał się i raczył półgłosem tłomaczyć się ze swych pomysłów:
— Słuchaj Bourdoncle, jakie będą rezultaty... po pierwsze, klientki rozpierzchną się wszędzie będzie ich pewna ilość; powtóre, trzeba je będzie przeprowadzać z jednego końca magazynu na drugi, jeżeli naprzykład będą chciały kupić podszewkę, nabywszy wpierwej materyał na suknię; te podróże po wszystkich kątach, w trójnasób powiększą w ich oczach obszar domu; po trzecie: zmuszone będą przechodzić przez oddziały, do którychby inaczej nie zaszły: pokusa je tam zwabi i ulegną jej: po czwarte...
Bourdoncle śmiał się z nim razem; w tem, zachwycony Muret przerwał z nim rozmowę, aby krzyknąć:
— Doskonale! moi przyjaciele! A teraz do mioteł i wszystko będzie skończone.
Odwróciwszy się, spostrzegł Dyonizę. Znaleźli się oni z Bourdonclem przed oddziałem konfekcyj, który podzielono na dwoje: suknie i kostiumy przeniósł na drugie piętro, w przeciwnym końcu magazynów. Dyoniza, która pierwszy raz zeszła na dół, zrobiła wielkie oczy, nie rozpoznając się, z powodu nowego urządzenia.
— Cóż to? — szepnęła — przenosiny?
To zdziwienie sprawiło widoczną przyjemność Mouretowi, rozmiłowanemu w teatralnych efektach. W pierwszych dniach lutego, Dyoniza wróciła do Magazynu Nowości i doznała miłego zadziwienia, gdyż wszyscy dla niej byli grzeczni, prawie czołobitni. Zwłaszcza też pani Aurelia, okazywała się uprzejmą; Małgorzata i Klara, zdawały się zrezygnowane; nawet ojciec Jouve, spuszczał głowę ze wstydem, jakby chcąc zatrzeć przykre wspomnienie z przeszłości. Dość było, aby Mouret powiedział jedno słowo, wszyscy szeptali, śledząc ją oczami. Wśród tego ogólnego ugrzecznienia, drażnił ją tylko trochę szczególny jakiś smutek Deloche’a i niezrozumiałe dla niej uśmiechy Pauliny.
Mouret wciąż patrzył na nią z miną uradowaną.
— Czego pani szuka? — zapytał nakoniec.
Dyoniza nie spostrzegła go odrazu: zarumieniła się więc z lekka. Od czasu jej powrotu, dawał dowody dobroci, które ją bardzo wzruszały. Niewiedziała dla czego Paulina opowiada jej tak szczegółowo miłostki pryncypała z Klarą: gdzie się widują i wiele jej płaci; często wracała ona do tego przedmiotu, dodając jeszcze wiadomość, że ma drugą kochankę, tę panią Desforges, znaną dobrze w całym magazynie. Takie historye wzburzały Dyonizę; znów czuła się wobec niego zalęknioną i doznawała przykrego uczucia, walcząc między wdzięcznością a gniewem.
— Jaki tu zamęt, — wymówiła z cicha.
Wówczas Mouret, zbliżywszy się powiedział zniżonym głosem:
— Dziś wieczór po zamknięciu Magazynu, proszę przyjść do mego gabinetu. Mam z panią o czemś pomówić.
Zmieszana, skinęła głową, nie mówiąc ani słowa i weszła do oddziału, gdzie się schodziły inne sklepowe. Lecz Bourdoncle usłyszał co rzekł Mouret i spoglądał nań z uśmiechem. Nawet odważył się powiedzieć mu, skoro zostali sami:
— Jeszcze ona! Strzeż się, może się to czemś seryo skończyć!
Mouret bronił się żywo, naciskając swoje wzburzenie lekkomyślnością.
— Bądź spokojny to żart tylko. Nie urodziła się jeszcze kobieta, któraby mogła mnie usidlić, mój drogi!
Ponieważ otwierano już magazyn, zerwał się, żeby po raz ostatni obejrzeć różne sale.
Bourdoncle kręcił głową; ta łagodna i skromna Dyoniza, zaczynała go niepokoić. Pierwszym razem zwyciężył, wydalając ją, ale się znów zjawiła i czuł, że się staje tak silną, że ją traktował jako niebezpiecznego przeciwnika i w milczeniu wyczekiwał pomyślnej chwili, jeżeli miała jeszcze kiedy nastąpić.
Mouret, którego dogonił, krzyczał na dole w halli Saint Augustin, naprzeciw paradnych drzwi:
— Czy sobie żartują ze mnie! kazałem zrobić szlak z niebieskich parasolek! Zrujnujcie mi to wszystko... natychmiast.
Nie chciał nic słuchać i gromada chłopców musiała przerobić wystawę parasolek. Widząc nadchodzące klientki, kazał na chwilę drzwi zamknąć i powtarzał, że wołałby nie otworzyć ich wcale, niż żeby były niebieskie parasolki w środku wystawy. To zabijało jego pomysł. Słynni wystawcy: Hutin, Mignot i jeszcze inni, przyszli aby się przypatrzyć; lecz udawali, że nie rozumieją, będąc z innej szkoły.
Nakoniec otwarto podwoje i fala wpłynęła. Od pierwszej chwili, zanim się magazyn zapełnił, w przedsionku nastała taka ciżba, że trzeba było użyć policyi, ażeby przywróciła wolny ruch na chodnikach. Mouret nie omylił się w rachubie: wszystkie gosposie, całe gromady mieszczek i kobiet czepkowych, rzuciły się na tanie towary wystawione aż na ulicę. Ręce w powietrzu nieustannie macały wiszące u wejścia perkaliki po siedem sous, szaraczkowe wełnianki i bawełnianki po dziewięć sous, a szczególnie orlean po trzydzieści osiem centymów, który rabował ubogie sakiewki. Szturchano się plecami, gorączkowo popychano się przy kratkach i koszach, gdzie leżały koronki po dziesięć centymów, wstążki po pięć sous, podwiązki po trzy sous i rękawiczki z fil d’Ecosse. Spódniczki, kołnierzyki, krawatki, skarpetki i pończochy bawełniane, przewracały się, znikały, jakby pożarte przez tłum żarłoczny. Pomimo chłodnej pory, subiekci sprzedający na zewnątrz nie mogli podołać. Kobieta w poważnym stanie, straszliwie krzyczała; dwie dziewczynki tylko co nie zostały uduszone.
Przez cały ranek tłok się zwiększał. Około godziny pierwszej, uformowały się szeregi wyczekujące u wejścia, ulica była zagrodzona jak w czasie zamieszek.
Pani de Boves z córką Bianką, stały na chodniku po drugiej stronie ulicy, wahając się; po chwili nadeszła tam pani Marty z Walentyną.
— Co ludzi! — powtórzyła pani de Boves, — tam się chyba zabijają wewnątrz... Nie miałam przyjść, bom leżała w łóżku, ale wstałam, żeby użyć powietrza.
— Ja tak samo, — odrzekła pani Marty. Obiecałam mężowi, że pójdę odwiedzić jego siostrę w Montmartre, tymczasem, przechodząc przypomniałam sobie, że mi potrzeba sznurowadła. Wszystko jedno czy tu je kupię, czy gdzieindziej, nieprawda? Z pewnością nie wydam ani jednego sous. Zresztą niczego nie potrzebuję.
Jednakże nie spuszczały drzwi z oczu; były jakby porwane i niesione wirem tłumu.
— Nie, nie, nie wejdę, boję się; — szeptała pani de Boves — Bianko, odejdźmy ztąd, zmiażdżą nas.
Lecz głos jej słabł, powoli ogarniała ją chęć wejścia tam, gdzie inni dążą i obawa jej topniała w nieprzepartym uroku tłoczenia się. Pani Marty również dała się pociągnąć, ciągle powtarzając:
— Trzymaj się mojej sukni, Walentyno. Jak żyję, nie widziałam nic podobnego! Jest się unoszoną w powietrze. Co się to dziać musi wewnątrz!
Damy te porwane przez prąd, nie mogły się już cofnąć. Jak rzeka przyciąga do siebie strumienie płynące w dolinie, tak się zdawało, że fale klientek, płynące do westibulu, wabią do siebie przechodniów, przyciągając ludność, z czterech stron Paryża. Zwolna posuwały się naprzód tak ściśnięte, że tchu im brakowało i podtrzymywane parciem ramion i brzuchów, których ciepło czuć im się dawało; zadowolone, że się tam znajdują, rade były z tego utrudnionego przystępu, który jeszcze podniecał ich ciekawość.
Była to mieszanina dam strojnych w jedwabie, mieszczek w skromnych sukienkach i dziewcząt z gołemi głowami, a wszystkie były porwane tą samą namiętnością. Niewielka liczba mężczyzn ginęła pomiędzy damami, rzucając niespokojne wejrzenia. Mamka, w największej ciżbie, wysoko podnosiła do góry dziecko, śmiejące się radośnie. Jedna tylko chuda kobiecina, gniewała się, wymyślając od brzydkich słów sąsiadce, że ją przygniata.
— Zdaje mi się, że chyba tu pozostanie moja spódnica, rzekła pani de Boves.
Pani Marty, milcząca, z twarzą zarumienioną jeszcze od ostrego powietrza, podnosiła się na palcach, żeby pierwej od innych ponad głowami coś ujrzeć i zmierzyć głąb magazynów. Źrenice szarych jej oczu były wązkie jak u kotki przybywającej z pełni światła. Zdawało się, że nic nie rozróżnia. Miała ona spokojną cerę i oczy bez wyrazu, osoby budzącej się ze snu.
— Ach, nakoniec! — odezwała się wzdychając.
Damy nasze wyswobodziły się z tłumu. Znalazłszy się w halli Saint Augustin, z wielkiem zadziwieniem ujrzały, że jest prawie pustą; lecz opanowało je błogie uczucie: zdawało im się, że są wśród wiosny, po przejściu z ulicznej zimy. Kiedy nazewnątrz szumiał jeszcze wiatr lodowaty, padał deszcz z gradem, w galeryach Magazynu, miłe ciepło pięknej pory roku, wydzielało się z lekkich materyj i z blasku ich delikatnych odcieni, z parasolek i sukien letnich, przypominających sielskie przyjemności.
— Patrzcie! — wykrzyknęła pani de Boves, stając jak wryta, z oczami do góry wzniesionemi.
Była to wystawa parasolek. Wszystkie roztwarte, wydęte jak puklerze, okrywały całą hallę, od oszklonego sufitu, aż do boazeryi z lakierowanego dębu. Dokoła arkad górnych piętr, tworzyły festony; wzdłuż cienkich kolumn spływały wieńcami; na balustradzie galeryi, aż do poręczy wschodów, ciągnęły się w ścieśnionych szeregach; wszędzie zaś ułożone symetrycznie, pstrzyły ściany barwą czerwoną, zieloną i żółtą, przypominając wielkie weneckie latarnie, zapalone z powodu wyjątkowej uroczystości. Po kątach były z nich ozdoby skomplikowane: gwiazdy ułożone z parasolek po trzydzieści dziewięć sous, których barwy bladoniebieskie, białe, crémе, bladoróżowe, naśladowały niejako słabe światło, lampek nocnych; w górze zaś ogromne japońskie parasole, na których żórawie złotego koloru, latały pod purpurowem niebem, pałały jak odblaski pożaru.
Pani Marty szukała frazesu dla wyrażenia swego zachwytu, lecz zdobyła się tylko na wykrzyk:
— To czarodziejski widok!
Potem chcąc się zoryentować, rzekła:
— Sznurowadła są w oddziale drobnych towarów... kupię sznurowadło i ucieknę.
— Będę pani towarzyszyła — powiedziała pani de Boves. — Prawda, Bianko, przejdziemy się tylko przez sale.
Lecz zaraz u wejścia te panie nie wiedziały gdzie się zwrócić, udały się na lewo, lecz ponieważ przeniesiono drobny towar, trafiły do garnirunków, potem do strojów. Pod galeryami było bardzo gorąco, panował tam upał oranżeryjny, wilgotny i duszny, przepełniony mdłym zapachem tkanin, który głuszył kroki, krążącej publiczności. Powróciły potem do drzwi, gdzie się już utworzył prąd wychodzących: nieskończona defilada kobiet i dzieci, pod obłokami z czerwonych baloników, których przygotowano czterdzieści tysięcy i oddzielną służbę wyznaczono do ich rozdawania. Wychodzące klientki, napełniły powietrze, jakby tysiącem baniek mydlanych, uwiązanych na końcach niewidzialnych nitek, w których odbijał się pożar parasolek. Magazyn cały wydawał się być uiluminowany.
— To osobny świat — zawyrokowała pani de Boves — człowiek tu błąka się, nie wiedząc gdzie się znajduje.
Jednakże panie te nie mogły pozostawać przy drzwiach, gdzie je ciągle popychano, wśród dwóch prądów: przychodzących i wychodzących osób. Szczęściem inspektor Jouve, zjawił się na pomoc. Stał on w przedsionku poważny i czujny, przyglądając się każdej kobiecie, co wchodziła. Mając powierzoną sobie wewnętrzną policyę, węszył złodziejki i najbardziej wpatrywał się w kobiety ciężarne, których gorączkowe oczy go niepokoiły.
— Panie chcą dojść do drobiazgów? Proszę zwrócić się na lewo... po za wyroby pończosznicze.
Pani de Boves podziękowała; a pani Marty obróciła się i nie znalazłszy córki obok siebie, przelękła się bardzo, lecz po chwili spostrzegła ją daleko, na końcu halli Saint Augustin, wpatrzoną na w stół propozycyj, na którym leżały stosy damskich krawatek po dziewiętnaście sous. Mouret wprowadził propozycyę towarów z wymienianiem ceny. W ten sposób zachęcano klientkę i rabowano ją; używał on bowiem wszelkich reklam, śmiejąc się z dyskrecyi swoich współbraci, utrzymujących, że towar powinien sam za siebie mówić.
— Patrz mamo na te krawatki z haftowanym ptaszkiem — szepnęła Walentyna.
Subiekt wychwalał towar, przysięgał, że jest z czystego jedwabiu, że fabrykant zbankrutował, że się już nigdy nie zdarzy podobna okazya do kupna.
— Dziewiętnaście sous, czy podobna! — rzekła pani Marty, zachęcona również jak córka. — Śmiało mogę wziąść dwie, przecież to nas nie zrujnuje.
Pani de Boves patrzyła na to wzgardliwie. Nienawidziła ona propozycyj i uciekała od zapraszającego subiekta. Pani Marty zaś, nie pojmowała jej nerwowego wstrętu, mając inną naturę. Była ona z liczby tych szczęśliwych kobiet, które lubią być zmuszane i rozkoszują się sposobnością, że wszystkiego mogą się dotknąć i czas na czczej gadaninie tracić.
— Teraz idźmy prędzej po sznurowadło... Niechcę już nic więcej widzieć.
Jednakże przechodząc przez salę fularów i rękawiczek, uległa znów pokusie. Pod rozpierzchłem światłem były tam wystawione towary w jaskrawych i wesołych kolorach, sprawiające prześliczny efekt. Kontuary ustawione symetrycznie, wyglądały jak grzędy kwiatowe, robiąc z halli parter francuzki, uśmiechający się gamą pięknych kwiatów. Na gołych stołach, w otwartych pudłach, wyjętych ze zbyt pełnych przegródek, widać było cały zbiór fularów: mocno czerwone jak geranium, mleczno białe jak petunje, złocisto żółte jak chryzanty, niebieskie jak werbena; a wyżej na drucianych prętach, układały się w wieńce; chusteczki niedbale zarzucone, rozwinięte wstążki, cały jaskrawy sznur, który się przeciągał, piął się po kolumnach i odbijał w lustrach. Lecz co najwięcej podbudzało tłumy, były to rękawiczki: szalet szwajcarski złożony z samych rękawiczek; arcydzieło Mignota, które zabrało mu dwa dni czasu. Naprzód czarne rękawiczki, tworzyły parter, potem szły paliowe, rezeda, sang de boeuf, rozłożone dekoracyjnie, okalając okna, oznaczające balkony, zastępując dachówki.
— Czego pani sobie życzy? — spytał Mignot, widząc że pani Marty jak wrytą stała przed szaletem, — oto są szwedzkie rękawiczki po franku sześćdziesiąt pięć centimów, najpierwszy gatunek.
Był on zawziętym w swoich propozycyach, przywoływał przechodzące damy, uprzykrzał im się grzecznością. Gdy pani Marty odpowiedziała przeczącym ruchem głowy, ciągnął dalej:
— Rękawiczki tyrolskie po franku dwadzieścia pięć centimów; rękawiczki z Turynu dla dzieci; rękawiczki haftowane wszystkiemi kolorami.
— Nie, dziękuję panu; nie potrzebuję niczego — odrzekła.
Czując, że głos jej mięknie, zaatakował silniej; podawał jej pod oczy rękawiczki haftowane; wówczas uległa nakoniec i kupiła jedną parę, lecz zaczerwieniła się, spostrzegłszy panią de Boves patrzącą z uśmiechem.
— Jakie ze mnie dziecko! Jeżeli nie pośpieszę teraz po sznurowadło i nie ucieknę... jestem zgubioną...
Na nieszczęście przy drobiazgach taki był tłok, że się nie mogła dostać do nikogo. Obie z córką czekały już z dziesięć minut, zaczęły się niecierpliwić, lecz w tej chwili weszła pani de Bourdelais, z trojgiem dzieci. Ze spokojną miną pięknej i praktycznej kobiety, zaczęła się ona tłómaczyć, że chce dziatwie pokazać wystawę. Magdalena miała lat dziesięć, Edmund osiem, a Lucyan cztery; śmiała się dziatwa radośnie, była to zabawa niekosztowna, którą im oddawna obiecywano.
— Oryginalne są te parasolki, muszę kupić czerwoną — odezwała się nagle pani Marty, drepcąca z niecierpliwości, że nie kupuje i że tak długo stoi, nic nie robiąc.
Wybrała parasolkę za czternaście franków pięćdziesiąt centimów; — pani Bourdelais śledząca jej kupno wzrokiem nagany, powiedziała przyjaźnie:
— Niepotrzebnie pani się pośpieszyłaś; za dwa tygodnie dostałabyś ją za dwanaście franków... O! mnie z pewnością nie skuszą!
Rozwinęła przed nią teoryę dobrej gospodyni:
— Ponieważ magazyn obniża ceny — rzekł — więc najlepiej czekać. Co do mnie, nie chcę być wyzyskiwaną; wolę sama korzystać z ich okazyj. Lubię nawet żartować sobie w ten sposób, że im nigdy nie dam zarobić ani grosza.
— Obiecałam dzieciom pokazać obrazki w salonie na górze, chodź pani więc ze mną, przecież masz czas wolny.
Sznurowadło poszło w zapomnienie: przystała odrazu. Lecz pani de Boves, niechciała im towarzyszyć, zamierzając obejść parter. Zresztą te panie miały nadzieję spotkać się z sobą raz jeszcze na górze. Pani Bourdelais, szukając wschodów, spostrzegła windę, pchnęła więc w tę stronę dzieci, żeby im sprawić i tę rozrywkę. Pani Marty z Walentyną również weszły do ciasnej klatki, gdzie im było bardzo nieprzestrono, ale lustra, aksamitne ławeczki, drzwiczki cyzelowane z miedzi, zajmowały je do takiego stopnia, że przybyły na pierwsze piętro, nie czując łagodnego poruszania się maszyny. Tam oczekiwała je inna uczta: poczynając od pierwszej galeryi. Przechodząc koło bufetu, pani Bourdelais nie omieszkała napoić dziatek wodą z sokiem. Była to kwadratowa sala z szerokim kontuarem, po dwóch końcach którego fontanny wyrzucały w górę cienki strumień srebrzystej wody; — z tyłu na stolikach stały butelki. Trzech posługaczy bezustanku obcierało i napełniało szklanki. Spragniona klientela szeregiem przechodziła koło baryery obitej aksamitem, aby tam się dostać; zupełnie jak przy drzwiach teatru. Tłum dusił się; niektóre osoby raczyły się bez skrupułów temi bezpłatnemi łakociami, aż do niestrawności.
— Gdzież się one podziały? — zawołała pan: Bourdelais gdy się wyswobodziła ze ścisku i obtarła dzieciom spocone twarzyczki.
Ale spostrzegła pani Marty wraz z córką Walentyną daleko w głębi drugiej galeryi; obie zatopione w stosach spódnic, wciąż kupowały. Skończyło się na tem, że zginęły; porwane gorączką wydawania pieniędzy.
Kiedy nakoniec pani de Bourdelais weszła do sali czytelni i korespondencyi, posadziwszy dzieci przy wielkim stole, poszła dla nich do szafy po album z fotografiami. Sklepienie podłużnej sali było złożone po dwu stronach monumentalnego komina, obrazy miernej wartości w pysznych ramach złoconych okrywały ściany. Pomiędzy kolumnami, przed każdą arkadą wiodącą do magazynów, stały wysokie rośliny w wazonach z majoliki. Milcząca publiczność okalała stół, na którym znajdowały się przeglądy, dzienniki, kałamarze i przybory do pisania. Kobiety zrzuciwszy rękawiczki pisały listy na papierze z firmą magazynu, którą przekreślały jednym pociągiem pióra, kilku mężczyzn rozłożonych na fotelach czytało dzienniki. Było także wiele osób pozostających bezczynnie: mężowie wyczekujący na żony zabłąkane pomiędzy oddziałami, młode kobiety dyskretnie wypatrujące przybycia kochanka; starzy rodzice, których pozostawiono jak płaszcze w kontramarkarni, żeby odchodząc zabrać ich z sobą. Cała ta publiczność rozsiadłszy się wygodnie, spoglądała przez otwarte arkady w głąb galeryj i hall, zkąd dochodziły dalekie głosy, mieszając się ze skrzypieniem piór i szelestem gazet.
— Aa, to pani! — zawołała pani Bourdelais — nie poznałam...
Tuż obok dzieci jakaś dama kryła twarz w stronicach jednego z przeglądów: — była to pani Guibal, widocznie wcale nierada ze spotkania. Opamiętawszy się prędko, zaczęła opowiadać, że weszła na chwilkę, by wypocząć od tłoku. Gdy pani Bourdelais zapytała się, czy robi sprawunki, odpowiedziała ze swą omdlewającą miną, kryjąc pod powiekami ostrość egoistycznego wejrzenia:
— O! nie... owszem, przychodzę zwrócić spódnicę i portierę, z których nie jestem zadowoloną, tylko z powodu tłumu, muszę czekać, ażeby znaleźć przystęp do kontuaru.
Zaczęła chwalić system zwrotów, jako bardzo dogodny.
— Pierwej — rzekła — nigdy nie kupowałam; a teraz ulegam czasami pokusie. Co prawda na pięć wziętych przedmiotów oddaję cztery, znaną jestem we wszystkich salach z powodu tych ciągłych zmian, zdaleka już mię czują bom zawsze niezadowolona. Odnoszę każdy sprawunek, przetrzymawszy go dni kilka.
Rozmawiając, nie spuszczała z oka drzwi od sali i odetchnęła swobodniej, gdy pani Bourdelais zwróciła się do dzieci, aby im objaśniać fotografie. Prawie w tejże chwili weszli pan de Boves i Valagnoc. Hrabia, który udawał, że chce pokazać towarzyszowi nowe magazyny, zamienił z nią znaczące spojrzenie; poczem pogrążyła się znowu w czytaniu, jak gdyby ich niewidziała.
— To ty, Pawle! — odezwał się ktoś niespodzianie po za plecami tych panów.
Był to Mouret, robiący przegląd magazynów, przywitawszy się, zapytał natychmiast:
— Czy pani de Boves zaszczyciła nas swem przybyciem?
— Nie — odpowiedział hrabia — i mocno tego żałuję. Jest niezdrowa, ale nic ważnego...
Nagle, udał jakby tylko co spostrzegł panią Guibal; zbliżył się więc do niej, zdjąwszy kapelusz; tamci zaś dwaj, ukłonili jej się zdaleka. — Ona również udała zdziwienie. Paweł uśmiechał się ukradkiem; zrozumiał on nakoniec i opowiedział po cichu Mouretowi, w jaki sposób hrabia, którego spotkał na ulicy Richelieu, starał mu się wymknąć i skończył na tem, że go zabrał do Magazynu Nowości pod pozorem, że koniecznie trzeba go obejrzeć. Od roku ta pani wyciągała i od niego ile tylko mogła najwięcej pieniędzy i przyjemności. Nigdy nie porozumiewała się z nim na piśmie, lecz naznaczała schadzki w publicznych miejscach: w kościołach, muzeach i sklepach.
— Zdaje mi się, że każda schadzka odbywa się w innym hotelu — szepnął Paweł. — W czasie ostatniego objazdu inspekcyjnego, pisywał do żony co trzeci dzień: z Blois, z Libourne, z Tarbes, a przysiągłbym, żem go widział wchodzącego do pewnego zakładu prywatnego w Batignolles. Patrz! czy nie jest piękny, stojąc tak przed nią, z całą powagą wysokiego urzędnika! Stara Francya, mój przyjacielu, stara Francya!
— A oóż twój ślub, zawsze trwasz w zamiarach?
Nie spuszczając z oka hrabiego, odpowiedział Paweł, że ciągle czekają śmierci ciotki. Potem z tryumfującą miną szepnął:
— Widziałeś? Nachylił się, żeby jej wsunąć w rękę adres, który przyjęła z niewinną miną... okropna to kobieta, z tą delikatną rudą główką i chłodnem napozór usposobieniem! Nie ma co mówić, piękne rzeczy dzieją się u ciebie!
— Te damy nie są tu u mnie, lecz u siebie — odrzekł Mouret. — Potem zaczął żartować. — Miłość ma podobieństwo jaskółek, przynosi domowi szczęście. Znam te dziewczęta snujące się tu po salach i damy spotykające przypadkiem przyjaciela, ale chociaż nic nie kupują, zawsze powiększają liczbę klienteli i ożywiają magazyn. Rozmawiając pociągnął z sobą przyjaciela, postawił go na progu salonu, naprzeciw wielkiej centralnej galeryi, której szereg hall, widać było pod ich stopami. Po za nimi w salonie, panowała ciągle taż sama cisza, przerywana tylko nerwowem skrzypieniem piór i szelestem dzienników. Jakiś stary jegomość usnął nad „Monitorem”; pan de Boves przypatrywał się obrazom, z wyraźną chęcią zgubienia przyszłego zięcia wśród tłumu. — Tylko pani Bourdelais pośród tego spokoju, zabawiała dzieci bardzo głośno, jakby zwycięzca w zawojowanym kraju.
— Jak widzisz, są u siebie; — powiedział Mouret, wskazując szerokim gestem na tłum kobiet, od którego trzeszczały sale.
Właśnie w tym czasie pani Desforges, która omal co nie zostawiła płaszczyka w tłoku, wcisnęła się nakoniec i przechodziła przez pierwszą halę. Potem wstąpiwszy do wielkiej galeryi, podniosła w górę oczy; była to jakby nawa dworca kolei żelaznej, otoczona balustradą dwóch piętr, przerżnięta przez wschody i wiszące mosty. Żelazne wschody w dwa zagięcia zakreślały śmiałe łuki; żelazne mosty zawieszone w powietrzu, ciągnęły się w równej linii bardzo wysoko. Wszystkie te żelazne konstrukcye, przy białym blasku oszklenia, przedstawiały lekką strukturę, koronkę skomplikowaną, przez którą przeciskało się światło. Było to nowożytne urzeczywistnienie tworu wyobraźni, wieży Babel o piętrach bez liku, z rozległemi salami, z otwartym widokiem na inne piętra i inne sale. Zresztą wszędzie panowało żelazo; młody budowniczy posiadał tyle uczciwości i odwagi, że go nigdzie nie zamalował, naśladując kamień lub drzewo. Na dole, aby nie robić ujmy towarom, dekoracye były skromne, po większej części szarej barwy; potem w miarę jak się wznosiły w górę, wiązania metalowe i kapitele kolumn stawały się ozdobniejszemi, zagięcia tworzyły kwiaty, podpory ganków i belek okryte były rzeźbą. Na górze wreszcie, błyszczały malowania, barwy zielone i czerwone jaśniały wśród bogatych złoceń, aż do przejrzystego dachu, którego oszklenie było emaliowane i pokryte złoconem rytowaniem. Pod krytemi galeryami, zewnętrzne cegły sklepień były również emaliowane w jaskrawe kolory. Mozaika i fajans składały się na rozweselenie fryzów, a świeże odcienia kolorów, rozjaśniały surowy ton całości. Wschody z poręczami z ponsowego aksamitu ozdobione były kratą żelazną wyrzynaną i polerowaną, błyszczącą jak stal zbroi.
Pani Desforges znała już te nowe urządzenie, była jednak w uniesieniu na widok ruchu ożywiającego w ten dzień ogromną nawę. Na dole do koła niej, ciągle roiły się tłumy, podwójny prąd wchodzących i wychodzących dawał się uczuć i w oddziale jedwabi i wśród tłoku, popołudniu coraz częściej zjawiały się damy pomiędzy mieszczkami i gosposiami. Było wiele kobiet w grubej żałobie z długiemi czarnemi woalami; najniepotrzebniej zabłąkane mamki broniły swych niemowląt potężnemi łokciami. To morze różnobarwnych kapeluszy, jasnych i ciemnych głów, przepływało galeryę w nieładzie, wydając się blade, wobec migocących połysków materyj. Pani Desforges widziała wszędzie tylko wielkie etykiety z ogromnemi cyframi, które jak plamy odbijały na różnobarwnych milionach, na błyszczących jedwabiach i ciemnych wełnianych tkaninach. Stosy wstążek wznosiły się po nad głowy, ściana flaneli wysuwała się naprzód jak półwysep, po za którym huczało inne morze. Wszędzie lustra przedłużały magazyny do nieskończoności, odbijały one wystawy z częścią publiki, jednocześnie na prawo i na lewo, boczne galerye otwierały widok na zagłębienia ze śnieżno-białym towarem na centkowane głębie wyrobów pończoszniczych, oddalone i zasilane tylko światłem niektórych arkad oszklonych, gdzie tłum zdawał się zbitym pyłem. Spoglądając w górę, słyszała pani Desforges wzdłuż wschodów, na wiszących mostach, około każdej poręczy, na wszystkich piętrach, nieustanne stąpanie w powietrzu i szmer całej ludności, snującej się pośród ogromnego wiązania metalowego, odbijający czarnemi konturami, na rozpierzchłem świetle szyb emaliowanych. Ogromne żyrandole spuszczały się z góry, rozpięte dywany, haftowane jedwabie, materye wyszywane złotem spadały, okrywały balustrady jakby jaskrawe chorągwie; od końca do końca panował w galeryi jakby przelot koronek, drganie muślinów, trofea jedwabne, apoteoza manekinów nawpół ubranych; a po nad tą mieszaniną u samej góry, oddział pościeli, jakby zawieszony w powietrzu, wystawiał na widok łóżeczka żelazne z materacami, pod białą firanką; była to sypialnia pensyonarek drzemiąca pośród dreptania klienteli, coraz cichszego, w miarę jak piętro było wyższe.
— Może pani sobie życzy tanich podwiązek? — zapytał subiekt panią Desforges, widząc, że stoi nieruchoma. — Czysto jedwabne, po dwadzieścia dziewięć sous.
Nie raczyła odpowiedzieć. Naokoło niej piszczały propozycye coraz natarczywiej. Zaczęła się jednak oryentować: kasa Alberta Lhomme była od niej na lewo; znając ją z widzenia, pozwalał sobie na uprzejmy uśmiech, wcale się nie spiesząc, pomimo oblegającej go fali faktur. Po za nim Józef potniał nad pudłami i szpagatem, nie mogąc nadążyć z pakowaniem kupionych przedmiotów. Zmiarkowała nakoniec, że jedwabie muszą być nawprost niej; — ale upłynęło dziesięć minut, zanim tam doszła z powodu zwiększającego się ciągle natłoku. W powietrzu mnożyły się czerwone baloniki; uwiązane na niewidzialnych nitkach, tworzyły one obłok purpurowy, kierowały się zwolna ku wychodowi i rozpraszały się ciągle po Paryżu; — pani Desforges zmuszoną była uchylić głowę pod lotem baloników, kiedy bardzo małe dzieci trzymały je, okręciwszy sobie nitkę koło rączek.
— Jakto! pani się odważyła? — wykrzyknął wesoło Bouthemont, ujrzawszy panią Desforges.
Naczelnik kantoru, wprowadzony przez samego Moureta, bywał u niej teraz czasami na herbacie. Wydawał jej się wprawdzie pospolity, ale bardzo miły, z przyjemnym sangwinistycznym humorem, który ją zadziwiał i bawił. Zresztą onegdajszego wieczoru, opowiedział jej bez ceremonii miłostki Moureta z Klarą, nie z wyrachowania, lecz przez głupotę nieokrzesanego, ale lubiącego się zabawić chłopca. Opanowana zatem przez zazdrość, pokrywając tę ranę wzgardą, udała się do magazynu, żeby dojść, która to z dziewcząt, gdyż powiedział jej tylko, że to jedna z panien od konfekcyj, niechcąc wymienić nazwiska.
— Czy pani sobie czego życzy? — zapytał.
— Naturalnie, inaczej nie byłabym przyszła... Macie panowie fulary na spacerowe suknie?
Obiecywała sobie, że się dowie od niego nazwiska owej panny, którą koniecznie chciała zobaczyć. Natychmiast przywołał Faviera, poczem zaczął z nią rozmowę, czekając nadejścia subiekta, kończącego obsługiwać klientkę, właśnie „ładną panią”, ową piękną blondynkę, o której czasami cały oddział rozmawiał, nic o niej nie wiedząc, nawet nazwiska. Kogo straciła; męża czy ojca? Pewno nie ojca, bo wyglądałaby smutniej. Dla czegóż mówiono, że to kokotka, kiedy widać miała prawdziwego męża? Chyba że to żałoba po matce. Pomimo nawału pracy; przez kilka minut cały oddział udzielał sobie tych przypuszczeń.
— Spieszże się pan... ależ to nieznośne... — zawołał Hutin na Faviera, który był właśnie odprowadził swoją klientkę do kasy. — Jak się ta dama zjawi, to pan bez końca nią się zajmujesz, a ona kpi sobie z pana...
— Nie tyle co ja z niej, w każdym razie, odrzekł obrażony subiekt.
Hutin zagroził, że go zaskarży przed dyrekcyą, jeżeli będzie lekceważył klientki. Stawał się groźny, surowy, prześladujący, odkąd się oddział zmówił, by mu zapewnić miejsce Robineau. Taki był nawet nieznośny, pomimo świetnych obietnic, jakiemi łudził przedtem kolegów, że teraz pocichu popierali Faviera przeciwko niemu.
— Proszę nieodpowiadać, — rzekł znowu Hutin szorstko, — Bouthemont żąda od pana fularów w najjaśniejszych kolorach.
W pośrodku sali wystawa letnich jedwabi rzucała dokoła blask jakby ukazującej się zorzy, słońca wschodzącego w najdelikatniejszych odcieniach światła, a był to bladoróżowy kolor, jasnożółty, niebieskawy, jednem słowem wszystkie kolory tęczy.
Były fulary cienkie jak mgła, surahs lżejszy od puszku, ulatającego z drzew, iskrzące miękkie pekiny, giętkie jak skóra chińskiej dziewicy, japońskie pongées, indyjskie tussores i corahs, nie licząc francuzkich lekkich jedwabi w tysiączne prążki, w drobne kratki, w kwiaty i różne fantazyjne desenie, których widok przypominał damy w falbanach, przechadzające się w jasne majowe dnie, pod wielkiemi drzewami parku.
— Wezmę ten... Louis XIV, w bukiety z róż; rzekła nakoniec pani Desforges.
Podczas gdy Favier mierzył, raz jeszcze spróbowała zbadać Bouthemonta, stojącego przy niej.
— Pójdę do konfekcyj, poszukać podróżnego płaszczyka. Czy ta panna, o której mi pan opowiadałeś, jest blondynką?
Naczelnik, oddziału, zaniepokojony jej naleganiem, uśmiechnął się tylko. Ale właśnie Dyoniza przechodziła. Oddała ona Liénardowi przy merynosach panią Boutarel, ową damę z prowincyi, która przybywała dwa razy na rok do Paryża, żeby strwonić w Magazynie Nowości pieniądze oszczędzone na gospodarstwie. Ponieważ Favier brał już fular pani Desforges, Hutin myśląc go tem rozdrażnić, — rzekł:
— Nie chodź pan, ta panna będzie tak grzeczną że zaprowadzi panią.
Dyoniza zmieszana wzięła paczkę i rachunek. Ile razy spotkała się z tym młodzieńcem, zawsze przejmował ją wstyd, jak gdyby przypomnienie jakiegoś błędu z przeszłości. Jednakże grzeszyła tylko wyobraźnią, a nawet nie wiedziała naprawdę, czy była to miłość; serce jej było jeszcze zamknięte, pełne zaciętej walki i nie chciała go zgłębiać.
— Powiedz mi pan, — rzekła po cichu pani Desforges do Bouthemonta, — czy to nie ta niezgrabna dziewczyna? więc ją wziął napowrót?... To ona musi być bohaterką tej historyi!
— Może... — odparł naczelnik oddziału z uśmiechem, postanawiając nie powiedzieć jej prawdy.
Wtedy pani Desforges, idąc za Dyonizą, zaczęła powoli wstępować na wschody. Co trzy sekundy, musiała stawać, żeby jej nie porwał tłum schodzących. Pośród żywego drgania całego magazynu, żelazne belki podtrzymujące wschody trzęsły się pod nogami, jak gdyby je poruszał oddech ciżby. Na każdym stopniu, manekin mocno przytwierdzony, miał na sobie to kostium, to paltot, to szlafroczek. Wyglądały one jak podwójny szereg żołnierzy na jakimś zwycięzkim pochodzie. Mała drewniana rączka zatknięta w każdym z nich, nakształt sztyletu w czerwonej bai, wyglądała jak krew na szyi.
Pani Desforges zbliżyła się nakoniec do pierwszego piętra, kiedy ją zatrzymał na chwilę, większy jeszcze ścisk. Miała teraz pod sobą oddziały parterowe, całą rzeszę rozpierzchniętych klientek, z pomiędzy których tylko co się wydobyła. Był to nowy widok: tłum głów widzianych w skurczu, kryjący torsy, ruszający się jak mrowisko. Białe etykiety wyglądały już tylko jak wązkie skrawki papieru; piętrzące się stosy wstążek; zdawały się płasko leżeć; cały przylądek flaneli, przecinała galerya, jakby wysokim murem, dywany zaś i haftowane jedwabie, zdobiące poręcze, wisiały u jej nóg, jak chorągwie procesyjne pod amboną w kościele. W dali dostrzegła kąty galeryj bocznych, jak ze szczytu dzwonnicy, rozpoznają się rogi sąsiednich ulic, na których poruszają się przechodnie, podobni do czarnych plam. Ale co ją najbardziej zdumiewało, to że gdy zamknęła oczy, olśnione jaskrawą mieszaniną kolorów, więcej dawał się jej czuć tłum głuchym szmerem, jakby przypływu fal i wydzielającym się ciepłem z ciała ludzkiego. Z posadzki wznosił się drobny pył, przepełniony wonią właściwą kobietom: zapachem ich bielizny i ciała, spódnic i włosów; zapach ten przenikający i odurzający, zdawał się być kadzidłem w tej świątyni, wzniesionej ku czci kobiecego ciała.
Mouret, stojąc ciągle przed czytelnią wraz z Vallagnosc’em, oddychał tą wonią i upajał się nią, powtarzając:
— One tu są u siebie; znam niektóre, co spędzają tu cały dzień, jedząc ciastka, pisząc listy.... pozostawałoby tylko dać im jeszcze nocleg.
Żart jego wywołał uśmiech na usta Pawła, któremu jako pesymiście, wydawał się niedorzecznym ten szał całego tłumu do gałganków. Ile razy zjawił się na chwilę u dawnego kolegi, odchodził prawie gniewny, widząc do jakiego stopnia drga on życiem, wśród tej rzeszy elegantek. Czy która z nich, z pustym umysłem i sercem, nie otworzy mu na to oczu, jak podobne życie jest głupie i niepożyteczne? — myślał. Właśnie tego dnia Oktaw zdawał się mieć mniej równowagi; on co zazwyczaj tchnął gorączkę w swe klientki ze spokojnym wdziękiem operatora, zdawał się sam ogarnięty namiętnością, jaka powoli cały magazyn ogarniała. Odkąd zobaczył Dyonizę i panią Desforges, idące zwolna po wschodach, mówił głośniej i gestykulował mimowoli. Strzegąc się obrócić ku nim głowę, ożywiał się jednak w miarę jak się zbliżały. Twarz pokryła mu się rumieńcem i oczy wyrażały trochę tego upojenia i zachwytu, jakim dawały się ogarnąć wszystkie klientki.
— Muszą cię porządnie okradać, — szepnął Vallagnosc, dostrzegając u tego tłumu zbrodnicze fizyognomie.
Mouret roztworzył szeroko ramiona.
— To przechodzi wszelkie wyobrażenie.
Uradowany z nadarzającego mu się słuchacza, począł przytaczać mnóstwo szczegółów i faktów, klasyfikując zarazem kradnącą publiczność. Po pierwsze: złodziejki z powołania, najmniej szkodliwe, bo je policya zna prawie wszystkie; po drugie: złodziejki, ulegające manii, pełne złych żądz, okazy nowej nerwozy, których ostry stan przypisuje pewien alienista, pokusom nasuwanym przez wielkie magazyny. Nakoniec, kobiety ciężarne, obierające sobie pewną specyalność; naprzykład: u jednej z nich, komisarz policyi, znalazł dwieście czterdzieści osiem par rękawiczek różowych, jakie skradła we wszystkich składach paryzkich.
— Więc dla tego mają tu kobiety takie dziwne oczy! — szepnął Vallagnosc. Przyglądałem się właśnie ich żądnym i zawstydzonym minom, które przypominają istoty w stanie obłąkania... To ładna szkoła uczciwości!
— Trudno, — odparł Mouret — pozwalam wprawdzie żeby tu były jak u siebie, ale nie mogę przystać, żeby wynosiły towary pod okryciem... a bywają między niemi osoby bardzo dystyngowane. W przeszłym tygodniu mieliśmy taki wypadek z siostrą jednego aptekarza i żoną radcy dworu. Starają się zatrzeć tę sprawę.
Przerwał sobie mowę, żeby pokazać inspektora Jouve, śledzącego właśnie ciężarną kobietę na parterze w składzie wstążek. Ogromny jej brzuch, cierpiał strasznie od szturchańców publiczności, lecz była w towarzystwie przyjaciółki, obowiązanej zapewne strzedz ją od zbyt dotkliwych uderzeń. Każdy raz, co się zatrzymywała w jakimś oddziale, Jouve nie spuszczał z niej oka, podczas kiedy przyjaciółka plądrowała do woli w pudlach.
— O, podłapie ją, — rzekł Mouret — on zna wszystkie ich wybiegi.
Lecz głos miał drżący i śmiał się nienaturalnie, gdyż Dyoniza i Henryeta, których nie przestał śledzić, przechodziły wreszcie po za nim, wydobywszy się z wielką biedą z tłumu... Obrócił się i oddał dyskretny ukłon przyjaciela, nie chcącego skompromitować kobiety, zaczepianiem jej wobec ludzi; ale ona skutkiem rozbudzonych podejrzeń, bardzo dobrze dostrzegła wejrzenie, jakiem objął najpierw Dyonizę. Ta dziewczyna musi być rywalką, którą przyszłam zobaczyć przez ciekawość, myślała.
W oddziale konfekcyj, sklepowe traciły głowy. Dwie panny były chore, a pani Frédéric, najspokojniej poszła do kasy w wigilią tego dnia, żeby się obliczyć, porzucając tak niespodzianie Magazyn, jak on wyganiał swych pracowników. Od rana, wśród gorączkowego zgiełku sprzedaży, mówiono tylko o tem zdarzeniu. Klara, która się utrzymała na swem miejscu, dzięki kaprysowi Moureta, dowodziła, że to znalezienie się jest bardzo chic. Małgorzata opisywała wściekłość Bourdoncle’a, a pani Aurelia mówiła z urazą, że pani Frédéric powinna ją była uprzedzić, bo to „niesłychana rzecz, taka skrytość”. Chociaż się nikomu nie zwierzała, podejrzywano, że ma wyjść za właściciela zakładu kąpielowego w okolicy Halles.
— Pani sobie życzy podróżnego płaszczyka? — zapytała Dyoniza panią Desforges, podawszy jej krzesło.
— Tak, — odrzekła ona sucho, postanawiając być niegrzeczną.
Nowe urządzenie oddziału konfekcyj było bogate ale poważne; znajdowały się tam wysokie szafy z rzeźbionego dębu, zwierciadła zajmujące całe ściany i dywany miękkie wełniane, tłumiące odgłos kroków licznych klientek. Podczas gdy Dyoniza poszła po płaszczyki podróżne, pani Desforges, rozglądając się dokoła, spostrzegła siebie w lustrze; siedziała więc, przyglądając się własnemu odbiciu „Musiałam się zestarzeć, kiedy mnie zdradza dla pierwszej lepszej dziewczyny” — pomyślała. Zwierciadło odbijało cały oddział i ruch w nim panujący; ale ona widziała tylko swoją bladą twarz, nie słyszała, że w tyle Klara opowiada Małgorzacie o jednym z wybiegów pani Frédéric, która rano i wieczór nadkładała sobie drogi, przechodząc pasażem Choiseul, aby myślano, że może mieszka na lewym brzegu.
— Oto najnowsze fasony; mamy je w kilku kolorach — rzekła Dyoniza.
Rozłożyła pięć czy sześć płaszczyków, które pani Desforges oglądała wzgardliwem okiem, za każdym, starając się być jeszcze dokuczliwszą. Na co te zmarszczki, które ścieśniają ubranie? a ten kwadratowy w ramionach? wygląda zupełnie jakby siekierą odrąbany. Nawet w podróży nikt nie lubi wyglądać, jak budka szyldwacha.
— Proszę mi pokazać co innego.
Dyoniza rozkładała i składała płaszczyki, nie pozwalając sobie na żadną oznakę niechęci; ale właśnie jej spokój i cierpliwość drażniły jeszcze bardziej panią Desforges. Ciągle zwracała ona oczy ku zwierciadłu. Będąc obok Dyonizy, przeglądała się porównywając ją z sobą. Czy podobna, żeby ktoś wolał tę nic nieznaczącą istotę odemnie? Przypomniała sobie, że to jest ta sama dziewczyna, która przybywszy do magazynu, miała tak głupią i niezgrabną minę, jak gdyby prosto od gęsi. Prawda, że dziś przyzwoiciej wygląda w tej swojej jedwabnej sukni; ale jakaż nędzna, jaka banalna!
— Pokażę pani inne modele; — rzekła znów spokojnie Dyoniza.
Gdy powróciła, powtórzyło się toż samo: teraz sukno było za ciężkie; w złym gatunku. Pani Desforges obracała się, podnosiła glos, chcąc koniecznie zwrócić uwagę pani Aurelii w nadziei, że wyłaje dziewczynę. Ale ona od powrotu swego, zwolna opanowała oddział i była tak już jak u siebie. Pani Aurelia przyznawała jej rzadkie zalety jako sklepowej: obejście słodkie i uprzejme. Dla tego też wzruszyła tylko ramionami, nie odzywając się wcale.
— Gdyby pani była łaskawa powiedzieć w jakim rodzaju sobie życzy... — rzekła Dyoniza z ugrzecznieniem, którego nic zachwiać nie mogło.
— Ależ wy nic nie macie! — wykrzyknęła pani Desforges, lecz umilkła zaraz zdumiona, że ktoś rękę na jej ramieniu położył; była to pani Marty, którą żądza nabywania, gnała po wszystkich magazynach. Sprawunki jej do takiej ilości doszły po krawatkach, rękawiczkach haftowanych i ponsowej parasolce, że ostatni ze sprzedających jej subiektów, umyślił położyć wszystkie na krześle, bo nieudźwignąłby na ręku i szedł przed nią, ciągnąc to krzesło, na którem piętrzyły się spódnice, serwety, firanki, lampa i trzy maty do wycierania nóg.
— Aa, pani kupuje płaszczyk podróżny — zapytała.
— O nie... bo są szkaradne; — odparła pani Desforges.
Ale pani Marty natrafiła na jeden prążkowany, który jej się wydawał wcale niebrzydki. Córka jej Walentyna, już go właśnie oglądała. Wówczas Dyoniza wezwała Małgorzatę, żeby podała przeszłoroczny model płaszczyka; tamta zaś porozumiawszy się z nią wzrokiem zapewniała, że to wyjątkowy jest okaz... Skoro przysięgła, że już dwa razy obniżono jego cenę ze stu pięćdziesięciu na sto trzydzieści franków, a teraz oddadzą go za sto dziesięć franków, pani Marty okazała się bezsilną wobec tak taniego przedmiotu i kupiła go, a subiekt pozostawił krzesło wraz z całą paką sprawunków.
Jednakże za plecami tych pań, pośród trącania się w zamęcie sprzedaży, plotki o pani Frédéric szły swoim porządkiem.
— Doprawdy! Miała kogo? — pytała nowoprzybyła panna sklepowa.
— Tego z kąpieli... przecież... — odrzekła Klara — takim cichym wdowom nie trzeba dowierzać.
Podczas gdy Małgorzata pokazywała płaszczyk, pani Marty obróciła głowę i wskazując na Klarę lekkim ruchem powiek, rzekła bardzo cicho do pani Desforges.
— Oto kaprys Moureta.
Ta, zadziwiona, spojrzawszy na Klarę a potem na Dyonizę, — odpowiedziała:
— Ależ nie ta wysoka, tylko ta niska.
Pani Marty nie śmiała się już upierać; ona zaś rzekła znowu głośno i wzgardliwie, jak dama mówiąca o pokojówkach:
— Może wysoka i niska, wszystkie co chce!
Dyoniza usłyszawszy to, zbladła i podniosła swe wielkie i niewinne oczy na tę nieznaną damę, która ją tak zelżyła. Musi to być ta pani Desforges, owa przyjaciółka, którą podobno odwiedza pryncypał, powiedziała sobie. W spojrzeniu jakie zamieniły, Dyoniza wyraziła tak smutną godność i szczerą niewinność, że się Henryeta zmieszała.
— Kiedy panna nie masz nic znośnego do pokazania, to zaprowadź mnie do sukien i kostiumów; — rzekła szorstko.
— Ja także tam pójdę, — odezwała się pani Marty — chciałam właśnie obejrzeć kostium dla Walentyny.
Małgorzata wziąwszy krzesło za grzbiet, ciągnęła je na tylnych nogach, niszcząc tem wożeniem. Dyoniza niosła zaś tylko kilka metrów fularu, kupionego przez panią Desforges. Była to zupełna podróż teraz, odkąd suknie i kostiumy znajdowały się na drugiem piętrze, w przeciwnym końcu Magazynów.
Rozpoczęła się więc ich przeprawa wzdłuż zaludnionych galeryj. Na czele szła Małgorzata, ciągnąc krzesło, jakby wózek i torując sobie zwolna drogę. Zaraz przy bieliźnie pani Desforges, zaczęła narzekać:
— Czy nie śmieszne są te bazary, gdzie trzeba iść dwie mile po lada drobnostkę!
Marty upadała ze zmęczenia, ale miło jej było ponosić ten trud i to zamieranie sił, wśród niewyczerpanego nagromadzenia towarów. Mouret zagarnął ją całą swym genialnym pomysłem. Przechodząc zatrzymywała się w każdym oddziale. Najpierwszy przystanek był przy wyprawach ślubnych: tam się skusiła na koszule, które jej Paulina sprzedała; Małgorzata pozbyła się więc swego krzesła, oddając je Paulinie, wraz z rachunkami. Pani Desforges, byłaby mogła iść dalej, żeby prędzej zwolnić Dyonizę, ale zdawała się uszczęśliwioną tem, że ją czuje za sobą nieruchomą i cierpliwą, podczas gdy ona zatrzymuje się, by wspierać radą przyjaciółkę. Przy wyprawkach dla dzieci, te panie zachwycały się, nic jednak nie kupując. Następnie rozpoczęły się na nowo pokusy pani Marty; nabyła po kolei: biały jedwabny gorset, mankiety futrzane, które jej sprzedano po zniżonej cenie, z powodu letniej pory; koronki ruskie, jakiemi wówczas obszywano bieliznę stołową. Wszystko to piętrzyło się na trzeszczącym już krześle; paczki sterczały jedne na drugich, a subiekci przyjmujący kolejno krzesło, z coraz większym wysiłkiem je dźwigali.
— Tędy, łaskawa pani; — mówiła Dyoniza bez użalenia się, po każdym przestanku.
— Ależ to szaleństwo! — wołała pani Desforges, my chyba nigdy nie zajdziemy! Dla czego suknie i kostiumy nie znajdują się obok konfekcyj? To dopiero krętanina!
Pani Marty, której oczy rozwierały się szeroko wobec upajającego widoku tylu bogatych przedmiotów migających przed nią, poddawała się całkiem swej manii kupowania, powtarzając półgłosem:
— Boże mój! Co mąż na to powie?... Masz pani słuszność, w tych magazynach ładu nie ma. Błąkając się po wszystkich kątach, głupstwa się robi.
Na wielkim centralnym przystanku, trudno było przejść z krzesłem, gdyż właśnie Mouret zacieśnił go wyrobami paryzkiemi. Były tam kubki osadzone na nóżkach z cynku złoconego, nesesery i serwisy do likierów. Zdawało mu się, że zbyt swobodne jest przejście i za mały ścisk; zalecił więc jednemu z subiektów, wystawić na małym stoliku osobliwości chińskie i japońskie, drobiazgi niedrogie, które klientki sobie wyrywały. Było to nadspodziewane powodzenie, obiecywał więc sobie urządzić tę sprzedaż na większą skalę. Pani Marty, podczas gdy dwóch chłopców wnosiło jej krzesło na drugie piętro, kupiła tam sześć guzików z kości słoniowej, myszki jedwabne i pudełko do zapałek emaliowane z przegródkami.
Na drugiem piętrze, rozpoczęła się na nowo dalsza przeprawa. Dyoniza w ten sposób od rana przeprowadzając klientki, upadała ze znużenia, ale nie zdradzała tego, ciągle zarówno grzeczna i słodka. Musiała znowu czekać na te panie w składzie materyałów meblowych, gdzie prześliczny kreton porwał panią Marty; potem w oddziale mebli, gdzie ją wzięła chętka na stoliczek do roboty. Ręce jej drżały i ze śmiechem zaklinała panią Desforges, żeby jej nie pozwoliła więcej kupować, kiedy spotkawszy się z panią Guibal znalazła wymówkę we własnych oczach. Było to w sali dywanów; pani Guibal udała się tam nareszcie, żeby zwrócić portiery wschodnie, które sama nabyła przed pięciu dniami; stojąc rozmawiała z tęgim zuchem, o atletycznych rękach dźwigającym od rana do wieczora ciężary, od jakichby wół padł nieżywy.
Rozumie się, że był strapiony tym „zwrotem” pozbawiającym go procentów, starał się więc wprowadzić w kłopot klientkę, odgadując jakąś nieczystą sprawę, może wyprawiła bal z temi portierami, które wzięła w Magazynie, a potem odesłała, żeby ich nie wynająć od tapicera; wiedział doskonale, że się takie rzeczy zdarzają czasami, w oszczędnych mieszczańskich domach. Pani zapewne ma przyczynę, żeby je oddać; jeżeli się te desenie albo kolory niepodobają, mogę pokazać inne; mamy wielki wybór. Na wszystkie jego przypuszczenia pani Guibal odpowiadała spokojnie, z królewską pewnością siebie, że się jej portiery już niepodobają, nie objawiając przyczyny. Innych nie chciała nawet oglądać; rad nie rad musiał się poddać, bo subiekci mieli zalecone odbierać towary, nawet gdyby dostrzegli, że je używano.
Gdy się te trzy panie oddalały razem, pani Marty z wyrzutem sumienia wspominała stolik do roboty, wcale jej niepotrzebny, pani Guibal rzekła swym spokojnym głosem:
— To go pani oddasz... widziałaś przecież, że w tem nie ma nic trudnego. Niechaj ci go jednak zaniosą do domu. Postawisz go w salonie, napatrzysz się, a jak ci się sprzykrzy, to go zwrócisz.
— Dobra myśl! — zawołała pani Marty — jeżeli mój mąż bardzo się rozgniewa, to im wszystko zwrócę.
Było to dla niej zupełnem usprawiedliwieniem, odtąd nieobliczając się, kupowała ciągle, z tajoną chęcią zatrzymania wszystkiego, nie należała bowiem do rzędu kobiet, które zwracają.
Nakoniec doszły do sukien i kostiumów, ale gdy Dyoniza chciała oddać jednej ze sklepowych fular kupiony przez panią Desforges, ta udała że się rozmyśliła, oznajmiając, że stanowczo weźmie jeden z podróżnych płaszczyków, mianowicie jasnopopielaty z kapturkiem. Dyoniza zmuszoną więc była uprzejmie czekać jeszcze, żeby ją zaprowadzić znowu do konfekcyj. Zrozumiała ona, że pani Desforges chce ją traktować jako służącę, obowiązaną stosować się do kaprysów imponującej klientki, ale postanowiła już nie wychodzić z karbów obowiązku, zachowała więc zwykły spokój, pomimo bijącego serca i buntującej się dumy. Pani Desforges nic nie kupiła w oddziale sukien i kostiumów.
— O, mamo! — zawołała Walentyna — jeżeli ten kostium jest w miarę dla mnie...
Pani Guibal wykładała po cichu swoją taktykę pani Marty. Skoro jej się podobała jaka suknia w magazynie, kazała sobie ją przynieść, wykrawała fason i następnie ją odsyłała. Pani Marty kupiła kostium dla córki, szepcząc:
— Dobra myśl! pani jesteś praktyczną.
Trzeba było pozostawić krzesło w oddziale mebli przy stoliczku do robót. Ciężar tak się wzmógł, że tylne nogi o mało co nie odpadły. Wszystkie sprawunki miały zatem być odniesione do jednej kasy, żeby następnie oddano je do biura ekspedycyi.
Wówczas te panie ciągle pod przewodnictwem Dyonizy, rozpoczęły na nowo swoją włóczęgę. Widać je było znowu we wszystkich oddziałach na wschodach i wzdłuż galeryj. Co krok zatrzymywały się z kim innym. Koło czytelni naprzykład, spotkały się z panią Bourdelais i jej trojgiem dzieci, obładowanych paczkami. Magdalena niosła sukienkę dla siebie, Edward cały zbiór trzewiczków, a mały Lucyan miał na głowie nowe kepi.
— I ty tutaj, — powiedziała pani Desforges ze śmiechem do swej koleżanki z pensyi.
— Nie mów mi o tem! — wykrzyknęła pani Bourdelais. Jestem wściekła. Chwytają nas w sidła za pomocą tych istotek. Wiesz, że dla siebie nie robię zbytków, ale jak tu się oprzeć dzieciom, które się napierają wszystkiego? Przyszłam, ażeby je oprowadzić tylko, tymczasem patrz, rabuję magazyn.
Mouret znajdujący się tam jeszcze w towarzystwie panów Vallagnosc i de Boves, przysłuchiwał się temu z uśmiechem. Zobaczywszy go, uskarżała się wesoło, tając szczere oburzenie, że zarzuca sieci na czułość macierzyńską; myśl, że uległa gorączce reklamy drażniła ją. On zaś uśmiechnięty, uchylał głowy, ciesząc się swym tryumfem. Pan de Boves póty manewrował, żeby się zbliżyć do pani Guibal, póki wreszcie nie przystąpił, starając się umknąć przed Vallagnosc’em; ale ten zmęczony przebijaniem się przez ciżbę, pośpieszył z nim się połączyć. Dyoniza znowu się zatrzymała; czekając na te panie odwróciła się ona plecami; Mouret także udawał, że jej nie widzi. Odtąd pani Desforges, kierowana delikatnym węchem zazdrosnej kobiety, przestała wątpić. Podczas gdy jej prawił grzeczności, towarzysząc jej kilka kroków, jak przystało na uprzejmego gospodarza domu, zastanawiała się, w jaki sposób dowieść mu zdrady.
Tymczasem panowie de Boves i Vallagnosc, idąc z panią Guibal, dotarli do oddziału koronek. Zbytkowny ten salon, był obok konfekcyj; — dokoła ustawione były szafy z przegródkami, których szuflady z dębu rzeźbionego, spuszczały się do ziemi. Naokoło kolumn udrapowanych czerwonym aksamitem, wiły się wężownice z białych koronek; przez całą salę unosiły się gipiury, a na kontuarach, na kręgach kartonowych, nawinięte były w kłębek: valenciennes, malines i point à l’aiguille. W głębi siedziały dwie panie przed transparentem z popielatej jedwabnej materyi, na którą Deloche zarzucał koronki chantilly, one zaś patrzyły w milczeniu, nie mogąc się zdecydować.
— Cóż to, mówiłeś hrabio, że pani de Boves chora — wykrzyknął zadziwiony Vallagnosc — tymczasem stoi tam przed kontuarem z panną Bianką.
Hrabia drgnął, spoglądając z nienacka na panią Guibal.
— Prawda, słowo daję, — powiedział.
W salonie było strasznie gorąco, głosy nikły wśród ogólnego szmeru. Duszące się tam klientki, miały blade twarze i rozpłomienione oczy. — Można było powiedzieć, że wszystkie ułudy magazynu, zmierzały do tej najwyższej pokusy; że tam była oddalona alkowa upadku, kącik niebezpieczny, gdzie najsilniejsze padały pośród koronek. Ręce zagłębiały się pomiędzy stosami towaru, one zaś przejęte były dreszczem rozkoszy.
— Zdaje się, że cię te panie rujnują, hrabio; — rzekł Vallagnosc, którego to spotkanie bawiło.
Pan de Boves zrobił gest męża, przekonanego o rozsądku swej żony i że nie dał ani jednego sous.
Pani de Boves splądrowała z córką wszystkie oddziały, nic nie kupując, poczem wpadła pomiędzy koronki, nurtowana szałem niezaspokojonej żądzy. Padając od zmęczenia, trzymała się jednak na nogach; te miliony towarów, na które patrzyła, te przedmioty do stroju, których pożądała, a których wziąść z sobą nie mogła, oślepiały ją i odurzały. Długo stała w ciżbie klientek, tłoczących się koło kontuaru. Obecnie zaś grzebała się w stosach koronek, ręce jej obezwładniały, gorąco ją przechodziło od stóp do głów. Nagle, kiedy córka odwróciła głowę a subiekt się oddalił, chciała wsunąć pod płaszczyk sztuczkę Point d’Alençon; lecz drgnęła i upuściła ją, posłyszawszy głos Vallagnosca, który wesoło wykrzyknął:
— Zaskoczyliśmy panią!
Przez kilka sekund była niemą i strasznie bladą. Potem tłumaczyła się, że czując się zdrowszą, chciała użyć powietrza. Zauważywszy, że jej mąż stoi przy pani Guibal, zupełnie przyszła do siebie i patrzała na nich z miną tak pełną godności, iż ta pani poczuła się w obowiązku powiedzieć:
— Byłam z panią Desforges, a ci panowie nas spotkali.
Właśnie w tej chwili nadeszły tamte panie; Mouret im towarzyszył i zatrzymał je na chwilę jeszcze, żeby wskazać inspektora Jouve, śledzącego ciągle ową ciężarną kobietę i jej przyjaciółkę. Było to bardzo ciekawe, bo trudno sobie wyobrazić, jaką wielką liczbę złodziejek łapano przy koronkach. Pani de Boves, słuchając wyobrażała sobie, że idzie pomiędzy dwoma żandarmami, pomimo lat czterdziestu pięciu i wysokiego stanowiska męża. Nie czując jednak wyrzutu sumienia, myślała tylko o tem, że powinna była wsunąć sztuczkę w rękaw. Jouve zdecydował się nakoniec przytrzymać ciężarną kobietę, straciwszy nadzieję złapania jej na gorącym uczynku, zresztą podejrzywał, że tak zręcznie napełnia sobie kieszenie, że nie mógł tego dostrzedz. Zrewidował na osobności, nie znalazł nic, ani jednej krawatki, ani jednego guzika, ale przyjaciółka znikła. Teraz wszystko zrozumiał; kobieta ciężarna służyła tylko za parawan a przyjaciółka kradła.
Damy ubawiły się tą przygodą; Mouret zaś trochę rozdrażniony, powiedział tylko:
— Ojciec Jouve dał się złapać tym razem... ale on to powetuje.
— Wątpię żeby temu podołał — rzekł Vallagnosc — zresztą dlaczego rozkładacie tyle towarów? Dobrze robią, okradając was. Nie należy kusić do takiego stopnia bezbronnych kobiet.
Było to ostatnie słowo, które zabrzmiało jak ostra nuta w tym dniu, wśród rosnącej gorączki magazynu. Damy rozstały się z sobą, przechodząc po raz ostatni, rojące się publicznością sale. Była to godzina czwarta; promienie skłaniającego się ku zachodowi słońca, wpadając ukośnie przez szerokie luki fasady, oświecały oszklenie hall i wśród tej łuny jakby od pożaru, wznosił się do góry gęsty pył, jak złotawy proszek, od rana wzbijany dreptaniem tłumu. Jasny obłok ten przechodził przez centralną galeryę, stanowiąc tło dla wschodów, wiszących mostów i całej żelaznej gipiury. Mozaiki i fajans fryzów migotały, zielone i czerwone kolory malowania gorzały wśród mnogich złoceń. Było to niejako ognisko, w którem paliły się wystawy, pałac z rękawiczek i krawatów, wieńce ze wstążek i koronek, ogromne stosy wełnianych tkanin; barwiste rabaty, na których kwitły lekkie jedwabie i fulary. Lustra pałały; wystawa parasolek, wydętych nakształt puklerzy, rzucała odblaski metalowe. W dali po za smugami cienia, ukazywały się niewyraźnie sale, jaśniejące i rojące się tłumem, oblanym słonecznemi blaskami.
Lecz nawet w tej ostatniej chwili, pośród tego ogrzanego powietrza, kobiety królowały. Zdobyły szturmem magazyny, obozowały w nim jak w zawojowanym kraju, niby horda najeźdźców, rozłożona pomiędzy stosami towarów. Subiekci odurzeni i zmordowani, byli już tylko ich rzeczami, z któremi obchodziły się po tyrańsku, jako władczynie. Tłuste jejmoście potrącały ludzi szczupłe nawet zajmowały dużo miejsca, nabierając arogancji. Wszystkie z głową do góry, z ostremi ruchami, były jak u siebie, nie okazując grzeczności jedna drugiej, korzystając z tego domu do takiego stopnia, że aż pył ze ścian z sobą zabierały, pani Bourdelais, chcąc sobie powetować wydatki, znowu zaprowadziła dzieci do bufetu, gdzie się tłumy potrącały w napadzie szalonego głodu, matki nawet raczyły się do zbytku malagą. Od chwili otwarcia magazynu, wypito osiemdziesiąt litrów soku i pięćdziesiąt litrów wina. Kupiwszy podróżny płaszczyk, pani Desforges zażądała rachunku w kasie i odjechała, rozmyślając, jakimby sposobem zwabić do siebie Dyonizę i upokorzyć ją wobec Moureta, żeby zobaczyć ich miny i zmiarkować jak rzeczy stoją. Gdy się nakoniec udało panu de Boves zginąć w tłumie wraz z panią Guibal, pani de Boves, której towarzyszyli córka jej Bianka i Vallagnosc, przyszedł kaprys poprosić o czerwony balonik, chociaż nic nie kupiła. Nie chciała wyjść z pustemi rękami, a tym podarunkiem mogła zjednać sobie przyjaciela w synu odźwiernego. W sali, gdzie te cacka rozdawane były, napoczęto czterdziesty tysiąc, czterdzieści tysięcy czerwonych baloników, które wyleciawszy z ciepłego powietrza, obecnie bujały po całym Paryżu, rzucono z firmą Bonheur des Dames.
Wybiła piąta godzina, ze wszystkich tych pań pozostała tylko pani Marty z córką w ostatnim kryzysie wydatkowania. Nie mogła się ztamtąd oderwać; śmiertelnie zmęczoną, utrzymywały tak mocne więzy, że ciągle wracała zkąd wyszła bez potrzeby, gnana tylko nienasyconą ciekawością. Była to chwila, w której tłum podżegany reklamą, kończył swoje wysiłki. Sześćdziesiąt tysięcy zapłacone za ogłoszenia w dziennikach, dziesięć tysięcy za afisze rozlepione po murach, dwakroć sto tysięcy za katalogi, rzucone pomiędzy publicznością, wypróżniwszy sakiewki, pozostawiały jeszcze tym nerwom kobiecym dreszcze upojenia. — Były one ciągle pod silnym wpływem wszystkich wynalazków Moureta, jako to: obniżania cen bez końca, zwrotów, grzeczności przesadzonych, skutkiem których słabe ich ciała upadają. Pani Marty opóźniała się pomiędzy stołami propozycyi, pośród ochrypniętych nawoływań subiektów, wśród brzęku złota w kasach i przewożenia pakietów, zsuwających się do suteren. Raz jeszcze przechodziła przez parterowe sale białych towarów, jedwabi, rękawiczek i wełny; potem wróciła, upajając się drganiem metalicznem wschodów, mostów wiszących. Znowu powróciła do konfekcyi, bielizny, koronek, oparła się aż o drugie piętro najwyżej, w składach pościeli i mebli; a wszędzie subiekci: Hutin, Favier, Mignot, Liénard, Deloche, Paulina i Dyoniza, z odrętwiałemi nogami, czynili ostatnie wysilenia i wyzyskiwali ostatnią gorączkę klientek. Ta gorączka od rana powoli wzrastała, zarówno jak i upajająca woń, jaką wydzielały ciągle rozrzucane towary. Tłum płonął od pożaru zachodzącego słońca. Obecnie pani Marty miała twarz ożywioną, zdenerwowaną, jak dziecko, któreby się napiło czystego wina; wchodząc tam miała oczy przejrzyste i cerę świeżą, dzięki ostremu powietrzu, lecz powoli jedno i drugie gorączkowała widokiem tego zbytku i jaskrawych kolorów, których ciągłe migotanie jątrzyło jej namiętność. Gdy wyszła na ulicę, powiedziawszy, że zapłaci w domu, przygnębiona ogromnym rachunkiem, miała twarz zmęczoną, źrenice rozszerzone jak u chorej. Musiała użyć wielkiej siły, żeby się wydobyć z tłoku, nieustającego przy drzwiach, gdzie się rozbijano pośród pudeł. Potem na chodniku, kiedy odszukała córkę, którą straciła z oczu, zadrżała na ostrem powietrzu, a wpływ tej nerwozy wielkich bazarów nie przestawał jej dręczyć.
Wieczorem, gdy Dyoniza wracała z obiadu, rzekł do niej jeden z garsonów:
— Proszę do dyrekcyi.
Zapomniała o rozkazie Moureta, wydanym jej z rana, aby przyszła do jego gabinetu po skończonej sprzedaży. Mouret oczekiwał na nią stojący. Wchodząc nie zamknęła drzwi za sobą, które pozostały otworem.
— Jesteśmy zadowoleni z pani — powiedział — chcemy dać tego dowody. Wiesz pani, w jaki niecny sposób opuściła nas pani Frédéric; otóż od jutra, zastąpisz ją jako druga sklepowa.
Dyoniza słuchała go ze zdumieniem i drżącym głosem wyjąkała:
— W oddziale maszyn, są daleko dawniejsze odemnie sklepowe.
— Cóż to znaczy? — odrzekł. — Jesteś pani najzdolniejszą, najpoważniejszą... robię więc z pani wybór, wszakże to naturalne. Czyś pani niezadowolona?
Zarumieniła się, radość walczyła w niej ze słodkiem zakłopotaniem, w którem topniał przestrach, jakiego doznała w pierwszej chwili. Dlaczego przedewszystkiem stanęły jej na myśli wnioski, jakie ludzie będą robić z tej niespodziewanej łaski? Była zmieszaną, pomimo żywej wdzięczności. Mouret patrzał na nią z uśmiechem. Ubrana w skromną jedwabną suknię, bez żadnych świecideł, zdobiły ją tylko królewskie blond włosy. Wydelikatniała, cerę miała białą, wyraz twarzy myślący; z dawnej nieznaczącej i wątłej dziewczyny, wyrobiła się kobieta powabna i drażniąca ciekawość.
— Pan jesteś zbyt dobry — jąkała — sama niewiem jak wypowiedzieć...
Lecz nagle umilkła: we drzwiach zjawił się Lhomme, trzymał on w jedynej swej ręce wielką skórzaną torbę a resztką uciętego ramienia przyciskał do piersi ogromny pugilares; za nim zaś jego Albert dźwigał ciężkie worki.
— Pięćkroć osiemdziesiąt siedem tysięcy dwieście dziesięć franków, trzydzieści centimów! — wykrzyknął kasyer, którego twarz obwisła i zwiędła, zdawała się rozpromienioną, jakby odblaskiem tak znacznej sumy.
Był to dochód, jaki się jeszcze nigdy nie zdarzył Mouretowi. W głębi magazynów, które Lhomme przeszedł powoli, ociężałym krokiem, jak wół zbyt obładowany, słychać było hałas, wybuchy podziwienia i radości, które za sobą pozostawiała w przechodzie ta olbrzymia cyfra.
— Ależ to wspaniałe! — powiedział zachwycony Mouret. — Mój poczciwy Lhomme, złóż to tutaj i odpocznij, boś strasznie zmęczony. Każę zanieść te pieniądze do kasy centralnej. Tak, tak wszystkie złóż na mojem biórku. Chcę widzieć cały stos.
Cieszył się jak dziecko. Kasyer z synem złożyli ciężar: torba wydała wesoły dźwięk złota, dwa worki wylały na stół strumienie srebra i miedzi a z pugilaresu wyglądały rożki biletów bankowych. Cała strona ogromnego biurka była zawalona tą fortuną, zebraną w ciągu dziesięciu godzin.
Skoro Lhomme z synem oddalili się, ocierając pot z twarzy, Mouret jakiś czas pozostawał nieruchomy, zadumany, z oczami wlepionemi w pieniądze. Podniósłszy głowę ujrzał Dyonizę, która się odsunęła przy wejściu kasyera. Wówczas począł się znów uśmiechać, zmusił by przystąpiła bliżej i powiedział nareszcie, że jej tyle da, ile zdoła zagarnąć w garść; w głębi tych żartów, tkwił targ o miłość.
— Idę o zakład, że nie weźmiesz więcej z torby jak tysiąc franków, taką masz małą rączkę.
Ale ona zbladła i odsunęła się jeszcze dalej. Więc ją kocha? Nagle zrozumiała, czuła płomień wzrastającej żądzy, jaki przenikał ją od czasu jej powrotu. Co ją bardziej jeszcze wzburzało, to szalone bicie serca. Dlaczego ją krzywdził ofiarując te pieniądze, kiedy jest przepełnioną wdzięcznością i wołałaby jedno słowo przyjazne? Zbliżał się do niej ciągle żartując, lecz ku wielkiemu niezadowoleniu jego, zjawił się Bourdoncle pod pozorom, że mu chcę oznajmić liczbę osób, które zwiedziły magazyn; była to ogromna cyfra siedemdziesięciu tysięcy! Dyoniza raz jeszcze podziękowawszy, oddaliła się.
W pierwszą niedzielę miesiąca sierpnia spisywano inwentarz, który miał być ukończony wieczorem. Od samego rana, jakby w dzień powszedni, wszyscy pracownicy stawili się i zaczęli robotę przy drzwiach zamkniętych, w pustych salach.
Ale Dyoniza nie zeszła o ósmej, w liczbie innych sklepowych. Od pięciu dni pozostawała ona w swoim pokoiku, z powodu że zwichnęła nogę idąc na górę do pracowni. Czuła się już daleko lepiej; ale że ją pani Aurelia psuła, bez pośpiechu ostrożnie obuwała się, postanawiając pokazać się już w oddziale. Obecnie pokoiki panien zajmowały całe piąte piętro nowych zabudowań, ciągnące się wzdłuż ulicy Monsigny. Było ich sześćdziesiąt po obu stronach korytarza. Wygodniejsze były od dawnych, chociaż nie zawierały nic prócz żelaznego łóżka, dużej szafy i małej orzechowej gotowalni. Dyoniza jako druga sklepowa miała jeden z większych pokoi, z oknami w poddaszu, na ulicę wychodzącemi. Będąc teraz bogatą, pozwalała sobie na niektóre zbytki i tak: miała edredonową kołdrę, pokrytą gipiurą, dywanik przed szafą i na gotowalni dwa wazoniki szklanne niebieskie, w których więdły róże.
Obuwszy się spróbowała chodzić po pokoju, lecz musiała chwytać się sprzętów, kulejąc jeszcze trochę. Nie traciła nadziei, że rozchodzi nogę; rada jednak była, że nie pójdzie na obiad do stryja Baudu i że prosiła stryjenkę, żeby się przeszła z Pépé, oddanym znowu na pensyę do pani Gras. Jan, który ją odwiedził poprzedniego dnia, miał być także na tym obiedzie. Wprawiała się zwolna w chodzenie, obiecując sobie, że się wcześnie położy, ze względu na nogę, — kiedy zapukała pani Cabin i oddała jej list z tajemniczą miną.
Gdy się drzwi zamknęły, Dyoniza zdziwiona znaczącym uśmiechem tej kobiety, otworzyła list... Zbladła i oparła się o krzesło; był on bowiem od Moureta, który wyrażając radość z jej wyzdrowienia, zapraszał ją na obiad, z powodu że jeszcze wychodzić nie może. Ton bileciku zarazem poufały i ojcowski, nie miał w sobie nic obrażającego; ale nie mogła wątpić, że cały Magazyn wie dobrze, co znaczy w gruncie podobne zaproszenie; kursowała o tem nie jedna legenda. Klara była na obiedzie u pryncypała, inne także, wszystkie zresztą, które wpadały mu w oko. Żartobliwi subiekci twierdzili, że po obiedzie następowały wety. Biała twarz Dyonizy zwolna zalała się strumieniem krwi.
Upuściwszy list na kolana, siedziała z bijącem sercem wpatrzona w olśniewające światło jednego z okien. W tymże samym pokoju w ciągu bezsennych nocy, zmuszoną była zrobić przed sobą wyznanie: jeżeli drżała jeszcze gdy przechodził, wiedziała, że to nie przez nieśmiałość; dawne pomieszanie i obawa mogły być tylko bezpośredniemi skutkami miłości, wzburzeniem zradzającego się uczucia w jej dziecinnie dzikiej duszy. Nie rozumowała, tylko czuła, że w jej sercu gościła zawsze miłość, od chwili kiedy drżąc cała i jąkając się, przemówiła dziś po raz pierwszy. Kochała go wtenczas kiedy w niej wzbudzał strach, jako surowy pryncypał i wśród marzeń o Hutinie, kiedy mimowoli ulegała potrzebie kochania. Możeby się była oddała innemu, ale serce jej należało do tego tylko człowieka, który jednem spojrzeniem wzburzał ją całą. Wśród oślepiającego światła wpadającego przez okno, przesunęła się przed jej oczami wskrzeszona przeszłość, surowość jego w pierwszych czasach, przechadzka miła pod cieniem drzew Tiulieryjskiego ogrodu, wreszcie żądza jaka obejmowała ją od czasu jej powrotu. List zsunął się na ziemię, a Dyoniza ciągle patrzyła w okno, którego blask ją olśniewał.
Nagle ktoś zapukał; podniosła więc śpiesznie list i schowała go do kieszeni. Była to Paulina, która wymknąwszy się ze swego oddziału pod jakimś pozorem, przyszła pogawędzić trochę.
— Jakże się masz? Już się nie spotykamy.
Ponieważ było wzbronione wracać do pokoików w ciągu dnia, a zwłaszcza we dwie się zamykać, Dyoniza zaprowadziła ją na koniec korytarza, do wspólnego saloniku, który grzeczny pryncypał urządził dla panien, aby tam siedzieć mogły wieczorami do jedenastej godziny. Pokój ten biały ze złotem, banalny jak salon hotelowy: zawierał fortepian, stół stojący na środku, oraz fotele i kanapę w białych pokrowcach.
— Jak widzisz mogę już chodzić i właśnie zejść miałam.
— To gorliwość! — zawołała Paulina. Ja gdybym tylko miała pozór, siedziałabym u siebie i takbym się pieściła!
Usiadły obie na kanapie. Obejście Pauliny zmieniło się jednak odkąd Dyoniza została drugą w konfekcyach. Obok dawnej prostodusznej serdeczności, przebijało się w niej poszanowanie i zdumienie, że ta biedna, podrzędna niegdyś dziewczyna, szybkim krokiem zmierza do świetnej karyery. Dyoniza bardzo ją lubiła i zwierzała się przed nią tylko z pośród dwóchset kobiet, znajdujących się obecnie w Magazynie.
— Co ci jest? — zapytała żywo Paulina, zauważywszy jej pomieszanie.
— Nic... — odrzekła, siląc się na uśmiech.
— Owszem, owszem. Coś ci jest, straciłaś do mnie zaufanie, kiedy już nie mówisz o swoich zmartwieniach.
Dyoniza przestała walczyć ze wzruszeniem, rozrywającem jej piersi i podając list przyjaciółce; wyjąkała:
— Patrz, napisał do mnie.
Nigdy jeszcze nie mówiły z sobą tak otwarcie o Mourecie, ale nawet to milczenie było niejako wyznaniem najgłębszych myśli. Paulina o wszystkiem wiedziała. Przyczytawszy list, przytuliła się do Dyonizy, objęła ją wpół i z cicha rzekła:
— Moja droga, jeżeli mam prawdę powiedzieć, sądziłam, że się ta rzecz dawno stała. Nie oburzaj się, bo cały Magazyn musi mieć to samo przekonanie. Cóż dziwnego? Tak prędko zamianował cię drugą i ciągle ściga... przecież to rzuca się w oczy!
Złożywszy głośnego całusa na włosach Dyonizy, zapytała:
— Naturalnie, że pójdziesz dziś wieczór?
Dyoniza patrzyła na nią nie odpowiadając. Nagle wybuchnęła płaczem, z głową opartą na ramieniu mocno zadziwionej przyjaciółki.
— Uspokójże się; cóż w tem tak strasznego?
— Nie, nie, pozwól mi płakać, — jąkała Dyoniza, gdybyś wiedziała, jak ja się dręczę, odkąd odebrałam ten list; jestem nawpół żywa. Jak się wypłaczę, to mi lżej będzie.
Paulina bardzo rozczulona, sama nie wiedząc dla czego, starała się pocieszyć przyjaciółkę. Zapewniała, że on się już nie widuje z Klarą, że wprawdzie słychać, iż odwiedza jakąś damę na mieście, ale to nie jest pewne. Że zresztą nie możesz być zazdrośną o człowieka w jego położeniu.
— Za dużo ma pieniędzy — dodała nakoniec — nikt mu tego zabronić nie może.
Dyoniza słuchała i gdyby dotąd nie wiedziała: czy go kocha, przestałaby wątpić wobec bólu, jakim wspomnienie Klary i pani Desforges, szarpało jej sercem. Słyszała przykry głos Klary i widziała panią Desforges ciągnącą ją za sobą po magazynach, ze wzgardą bogatej damy.
— Więc ty byś poszła? — zapytała nareszcie.
Paulina bez namysłu wykrzyknęła:
— Rozumie się: alboż można postąpić inaczej?
Lecz zastanowiwszy się, dodała:
— Tylko dawniej, nie teraz; wychodzę przecież za Baugé’go, więc to byłoby nieuczciwie.
Rzeczywiście Baugé, który niedawno opuścił Bon Marché dla Bonheur des Dames, miał się z nią ożenić w pierwszych dniach sierpnia. Bourdoncle nie lubił małżeństw, jednakże otrzymali pozwolenie i spodziewali się nawet dwutygodniowego urlopu, na miodowy miesiąc.
— Widzisz, że człowiek który nas kocha, powinien nas poślubić... Baugé ożeni się z tobą. Powiedziała Dyoniza.
Paulina roześmiała się na cale gardło i objęła ją wpół.
— Ależ moja droga, to zupełnie co innego. Baugé ożeni się ze mną dla tego, że to Baugé jest mi równym, więc nie ma w tym nic osobliwego; podczas gdy pan Mouret!... Czy pan Mouret może się ożenić ze swoją sklepową?
Śmiała się coraz głośniej, całując włosy Dyonizy. Jej pełna twarz z tkliwemi oczkami, wyrażała współczucie macierzyńskie. Potem wstała by otworzyć fortepian i jednym palcem zagrała motyw: „le Roi Dagobert”, zapewne dla rozweselenia sytuacyi. Wśród pustki salonu, którą zdawały się powiększać białe pokrowce na meblach, dochodziły uliczne odgłosy; hałaśliwe nawoływania przekupki, sprzedającej zielony groszek. Dyoniza nawpół leżąca na kanapie, z głową opartą o poręcz, zanosiła się od płaczu, starając się stłumić łkania chustką.
— Jeszcze! — zawołała odwracając się Paulina. Doprawdy nie jesteś rozsądna... Dla czegoś mnie tu przyprowadziła?... Trzeba nam było pozostać w twoim pokoju.
Uklękłszy przed nią, znowu jej zaczęła prawić nauki:
— Ileż to dziewcząt pragnęłoby się znaleźć na twojem miejscu! Zresztą, jeżeli nie chcesz, cóż trudnego odpowiedzieć nie! i nie trapić się tak bardzo. Ale zastanów się dobrze, nim zaryzykujesz swe położenie przez odmowę, niczem nie dającą się usprawiedliwić kiedy jesteś wolną. I cóż w tem tak strasznego? Po tem kazaniu, zaczęła szeptać wesoło jakieś żarciki... w tem usłyszały czyjeś kroki na końcu korytarza.
Paulina podniosła się; żeby wyjrzeć przez drzwi.
— Cyt! pani Aurelia! — szepnęła. Uciekam, a ty obetrzyj łzy, bo nikt o tem wiedzieć niepowinien.
Dyoniza pozostawszy samą, wstała, obtarła oczy i zdjęta strachem, że tak siedzi próżnując, zamknęła fortepian, który przyjaciółka jej pozostawiła otwartym. Usłyszawszy panią Aurelię, pukającą do jej drzwi, wyszła czemprędzej z salonu.
— Jakto! wstałaś, moje dziecko!... — zawołała starsza. Ależ to wielka nieostrożność! Przyszłam właśnie, żeby zapytać, jak się masz i powiedzieć, że się obejdziemy bez ciebie na dole.
Dyoniza upewniła ją, że się czuje lepiej i że jej zajęcie i rozrywka na dobre wyjdą.
— Nie będę się trudziła, pani mi pozwoli usiąść i zająć się tylko pisaniem.
Zeszły obie razem. Pani Aurelia bardzo uprzedzająca, zmusiła ją wesprzeć się na jej ramieniu. Musiała zauważyć, że ma czerwone oczy, gdyż przyglądała jej się ukradkiem. Pewnie wiedziała nie jedno.
Było to nadspodziewana zwycięztwo: Dyoniza podbiła sobie nakoniec cały oddział. Po dziesięciu miesiącach udręczeń, wśród nieustannych prześladowań i niechęci koleżanek, w ciągu kilku tygodni zdołała zapanować nad niemi tak dalece, że okazywały jej uległość i poszanowanie. Nagła czułość pani Aurelii, wiele jej dopomogła w zjednywaniu serc; opowiadano sobie po cichu, że starsza oddawała Mouretowi drażliwej natury przysługi. Gdy się tak gorąco zaopiekowała tą dziewczyną, nie można było wątpić, że jej była w szczególności polecona. Lecz i Dyoniza całą mocą swego uroku, sama starała się rozbroić nieprzyjaciółki, co jej tem trudniej przychodziło, że zazdroszczono jej stanowiska drugiej. Panny wyrzekały na niesprawiedliwość, oskarżały ją, że się tego dobijała u pryncypała przy wetach; nawet dodawały ohydne szczegóły. Pomimo ich oburzenia, godność drugiej oddziaływała na nie. Dyoniza przybierała taką powagę, że wszystkie były zdziwione i najmniej przyjazne nawet ulegały jej woli. Wkrótce zaczęły jej pochlebiać nowoprzybyłe. Słodycz jej i skromność dokonały podboju. Małgorzata ukorzyła się; jedna tylko Klara ciągle była zła, czasami pozwalając sobie powtarzać dawną obelgę „źle uczesana”, którą obecnie nikogo nie rozśmieszała. Przez ciąg krótkotrwałej fantazyi Moureta, nadużywała swego położenia, zaniedbując się w pracy; stała się leniwą, gadatliwą i próżną. Gdy się Mouret prędko przesycił, nie narzekała wcale z powodu rozwiązłego życia, nie będąc zdolną do zazdrości i zadawalniała się tem, że może nic nie robić. Ale utrzymywała, że ją Dyoniza okradła z następstwa po pani Frédéric. Nigdyby nie była przyjęła takiego trudu, lecz ją oburzał ten brak względów, kiedy posiada też same prawa co Dyoniza a nawet dawniejsze.
— Patrzcie, prowadzą położnicę; — szeptała ujrzawszy panią Aurelię, wiodącą pod rękę Dyonizę.
Małgorzata wzruszyła ramionami.
— Czy ci się zdaje, że to dowcipne!
Wybiła godzina dziewiąta. Z jasnego błękitu nieba spływał żar na ulicę; dorożki toczyły się ku dworcom kolejowym; cała ludność odświętnie przystrojona, ciągnęła długiemi szeregami ku lasom przedmieść. W magazynie zalanym blaskiem słońca, przez otwarte wielkie okna, zamknięty personel przystąpił do spisywania inwentarza. Z drzwi powyjmowano klamki. Ludzie stawali na chodnikach i zaglądali przez szyby zdziwieni, że magazyny zamknięte, a wewnątrz panuje taki ruch niezwykły. Po wszystkich galeryach i piętrach od góry do dołu, słychać było dreptanie subiektów, z rękami wzniesionemi w górę; przerzucanie paczek ponad głowami; a wszystko to pośród krzyków wygłaszanych cyfr. Zamęt ten wzmagał się i przechodził w ogłuszający hałas. Każdy z trzydziestu dziewięciu oddziałów robił swoje, nie zważając na sąsiednie. Zresztą wzięto się dopiero do przedziałek: na ziemi leżało tylko kilka sztuk towarów. Trzeba było wprawić maszynę w większy ruch, aby skończyć robotę do wieczora.
— Dla czego pani zeszłaś, — zapytała uprzejmie Małgorzata, zwracając się do Dyonizy — gotowaś sobie zaszkodzić, a nas tu jest dosyć.
— Ja jej to samo mówiłam, — odezwała się pani Aurelia — ale chce nam koniecznie pomagać.
Wszystkie panny otoczyły Dyonizę, przez co praca była przerwaną. Prawiły jej grzeczności i słuchały z wykrzykami opowiadania o zwichnięciu nogi. Nakoniec pani Aurelia usadowiła ją na krześle przy stoliku, gdzie miała zapisywać wywoływane artykuły. Zresztą w niedzielę przeznaczoną na spis inwentarza wszystkie osoby piśmienne powoływano do tej czynności: inspektorów, kasyerów, subiektów kantorowych, nawet chłopców sklepowych. Oddziały rozbierały pomiędzy sobą tych jednodniowych pomocników, aby prędzej zakończyć robotę. W ten sposób Dyoniza ujrzała się obok kasyera Lhomme’a i chłopca Józefa; obaj siedzieli pochyleni nad ogromnemi arkuszami papieru.
— Pięć płaszczyków sukiennych, obszytych futrem, trzeciej wielkości, po dwieście czterdzieści! Obwoływała Małgorzata. Cztery takie same, pierwszej wielkości, po dwieście dwadzieścia!
Robota rozpoczęła się na nowo. Po za Małgorzatą trzy sklepowe wypróżniały szafy, gatunkowały artykuły i podawały je wiązkami, które wygłaszała, składając potem na stołach, gdzie się piętrzyły zwolna w ogromne stosy. Lhomme zapisywał, Józef prowadził drugi spis dla kontroli; nawet sama pani Aurelia, mając do pomocy trzy sklepowe, wyliczała tymczasem okrycia jedwabne, które Dyoniza wciągała do spisu. Klara była obowiązaną czuwać nad stosami; układać je tak, żeby jak najmniej miejsca zajmowały na stołach. Ale że niepilnowała roboty, stosy te ciągle się waliły.
— Powiedz mi, — zapytała jednej sklepowej, przyjętej zimą, czy dostaniesz podwyżkę pensyi? Pewnoś słyszała, że drugiej podwyższono do dwóch tysięcy franków, co uczyni około siedmiu i pół tysięcy z procentami.
Panienka nie przestając podawać rotondy, odpowiedziała, iż jeżeli jej nie podwyższą do ośmiuset franków, to opuści miejsce. Podwyżki ustanawiane były zwykle na drugi dzień po spisie inwentarza; był to również czas w którym obliczano cyfrę obrotu rocznego i naczelnicy oddziałów otrzymywali procenta, stosownie do powiększenia się sprzedaży. Ztąd to, pomimo zamętu panującego przy robocie, plotki kursowały zawzięcie. Pani Aurelia miała otrzymać przeszło dwadzieścia pięć tysięcy franków, która to suma strasznie drażniła panny. Małgorzata, najlepsza sklepowa po Dyonizie, doszła do czterech tysięcy pięciuset franków, tysiąc pięćset franków pensyi i około trzech tysięcy procentów; co się tyczy Klary, to wszystko razem wynosiło jej dwa tysiące pięćset franków.
— Ja tam kpię z ich podwyżek! — mówiła, zwracając się wciąż do tej samej sklepowej. Gdyby tylko papa umarł, puściłabym ich w trąbę! Ale co mnie najwięcej oburza, to te siedem tysięcy tej chudej dziewczyny! Cóż ty na to?
Pani Aurelia przerwała gwałtownie rozmowę, zwracając się do nich ze swą imperatorską miną:
— Proszę milczeć, moje panny! Nic słyszeć nie można, daję słowo!
Poczem znów zaczęła wyliczać:
— Siedem płaszczyków, à la vieille, sycylijskich, pierwszej wielkości, po sto trzydzieści! Trzy szubki, surah, drugiej wielkośoi, po sto pięćdziesiąt! Czy zapisałaś już panno Dyonizo?
— Tak pani.
Klara po tem napomnieniu zmuszoną była zająć się chwilę uporządkowaniem stosów okryć rzucanych na stoły. Przesuwała je, żeby zrobić miejsce; lecz niezadługo znowu się opuściła, żeby pogadać z subiektem, który jej szukał. Był to rękawicznik Mignot; wyrwał się on na chwilę ze swego oddziału i po cichu poprosił ją o pożyczenie dwudziestu franków, chociaż był jej już winien trzydzieści. Pożyczkę tę zaciągnął nazajutrz po wyścigach, gdzie zakładając się o konia, przegrał tygodniowy z tantiemy zarobek; obecnie zaś przejadłszy całą tantiemę, wziętą w wigilię tęgi dnia, nie miał w kieszeni nawet dziesięciu sous, na spędzenie niedzieli. Klara miała przy sobie tylko dziesięć franków, które dosyć chętnie mu pożyczyła; potem rozmawiali o partyjce w sześć osób, jaką wyprawili w jednej z restauracyj w Bougival, kobiety płaciły wówczas za siebie, z czem daleko było lepiej, bo wszyscy byli swobodniejsi. Mignot, potrzebując konieczne dwudziestu franków, przystąpił do Lhomme’a i schyliwszy się, po cichu zażądał dziesięciu franków. Ten, powstrzymany w robocie, zdawał się mocno zmieszany; jednakże nie śmiejąc odmówić szukał w portmonetce dziesięcio-frankowej sztuki. Tymczasem pani Aurelia, nie słysząc nawoływań Małgorzaty, spostrzegła Mignota i wszystko zrozumiała. Groźnie odprawiła go do właściwego oddziału, zalecając aby nie przeszkadzał pannom w czynnościach; — lecz w gruncie rzeczy obawiała się tego młodzieńca, wielkiego przyjaciela jej syna Alberta i wspólnika wszystkich jego zdrożności, które mogły mieć smutny koniec. To też gdy Mignot, otrzymawszy swoje dziesięć franków, uciekł, nie mogła się powstrzymać, aby nie powiedzieć mężowi:
— Jak można dać się okpiwać w ten sposób!
— Ależ, moja kochana, nie mogłem mu odmówić.
Zamknęła mu usta, wzruszeniem potężnych ramion; poczem, ponieważ panny wyśmiewały się ukradkiem z przemówienia się tej pary, zawołała głośno:
— Panno Małgorzato, nie zasypiajmy sprawy, idźmy dalej, bo nigdy nie skończymy.
— Dwadzieścia paltotów, z podwójnego kaszmiru, czwartej wielkości, po osiemnaście pięćdziesiąt — wygłosiła Małgorzata swym śpiewnym głosem.
Lhomme z głową spuszczoną ciągle pisał. Stopniowo podwyższono mu pensyę do dziesięciu tysięcy franków, jednakże nie przestawała mu imponować pani Aurelia, zarabiając cztery razy więcej.
Przez jakiś czas robota postępowała. Cyfry unosiły się w powietrzu; ubrania waliły się na stoły. Lecz Klara wynalazła nową rozrywkę, w przekomarzaniu się z Józefem, z powodu podpatrzonej słabostki jego do jednej, z panien, z oddziału przysposabiania próbek. Ta panna mająca już lat dwadzieścia osiem, chuda i blada, była protegowaną pani Desforges, która zapragnęła ją umieścić jako sklepowę u Moureta, opowiadając rozczulającą historyę. Była to sierota, ostatnia z rodu de Fontenailles, starej szlachty z Poitou; spadła na bruk paryzki z ojcem pijakiem, pozostała jednak uczciwą. Odebrawszy bardzo niedostateczne wykształcenie, nie mogła być nauczycielką, ani dawać lekcyj muzyki. Mouret zżymał się, gdy mu zalecano panny ubogie z wyższego świata; twierdził, że to są istoty do niczego nieuzdolnione, nieznośne, mające fałszywe pojęcia; zresztą nie można się stać w jednej chwili sklepową; trzeba pewnego przygotowania: to fach skomplikowany i subtelny. Jednakże przyjął protegowaną pani Desforges i umieścił ją przy próbkach, również jak umieścił dla zadośćuczynienia prośbom swych przyjaciół, dwie hrabianki i jedną baronównę w oddziale publikacyj, gdzie robiły opaski i koperty. Panna de Pontenailles, zarabiała trzy franki dziennie, tyle tylko, żeby mogła żyć i mieszkać w małym pokoiku przy ulicy d’Argenteuil. Smutna jej fizyonomia i ubogie ubranie, zraniły serce Józefa, kryjącego tkliwe usposobienie pod żołnierską sztywnością. Nie przyznawał się do tego, ale się czerwienił, gdy się panny od konfekcyj zeń śmiały. Oddział próbek znajdował się obok ich sali, zauważyły więc, że się ciągle przechadza koło drzwi.
— Józef rozogniony — mówiła z cicha Klara — ciągle się zwraca ku oddziałowi bielizny.
Przywołano tam pannę de Fontenailles dla spisu inwentarza w kantorze wypraw ślubnych. Ponieważ Józef ciągle rzucał okiem w tamtą stronę, sklepowe śmiać się zaczęły. Zmieszany tem biedak, pogrążył się w swych papierach; Małgorzata zaś dla przytłumienia dławiącego ją śmiechu, wykrzykiwała coraz głośniej:
— Czternaście żakietek z sukna angielskiego, drugiej wielkości, po piętnaście franków.
Pani Aurelia, wyliczająca rotondy, nie mogąc słyszeć samej siebie, powiedziała z urazą i majestatycznym głosem:
— Ciszej trochę, moja panno! Nie jesteśmy na rynku. Wszystkieście nierozsądne, oddając się żarcikom, kiedy czas tak drogi.
Właśnie w tej chwili, ponieważ Klara odbiegła od roboty, nastąpił wypadek. Stosy płaszczyków zsunęły się ze stołów i padając, zasłały cały dywan.
— A co nie mówiłam! — wykrzyknęła Starsza, nieposiadając się ze złości. — Proszę być uważniejszą, panno Klaro, bo to już nie do zniesienia!
Lecz nowe wrażenie nastąpiło: nagle zjawili się Mouret z Bourdonclem, odbywając przegląd magazynów. Głosy znów się podniosły, pióra zaskrzypiały, Klara z pośpiechem uprzątała okrycia. Pryncypał nie przerywał roboty. Zatrzymał się przez kilka minut, milczący i uśmiechnięty, usta mu tylko drgały na twarzy wesołej i zwycięzkiej, jaką miewał zazwyczaj w dzień spisywania inwentarza. Spostrzegłszy Dyonizę, widocznie zdumiał się. A więc zeszła? Spotkał się oczkami z panią Aurelią i po chwili wahania, przeszedł do oddziału wypraw.
Dyoniza zauważywszy lekki jakiś szmer, podniosła głowę, lecz na widok Moureta, zajęła się zaraz pisaniem. To machinalne spisywanie towarów, uspokoiło ją zupełnie. Znowu uległa ona pierwszemu napadowi rozczulenia, łzy ją dławiły, namiętność wzmagała cierpienie. Poczem odzyskiwała rozsądek, spokój, odwagę i siłę woli łagodnej i niezłomnej zarazem. Z przejrzystem okiem, bladą cerą, bez najmniejszego dreszczu, oddaną była robocie, postanawiając przezwyciężyć się, chociażby jej serce miało pęknąć.
Wybiła dziesiąta; zgiełk nieodstępny od spisywania inwentarza wzrastał, wśród ogólnego ruchu w oddziałach. Pośród krzyżujących się krzyków, świeża nowina wszędzie się wciskała ze zdumiewającą szybkością. Wszyscy subiekci już wiedzieli, że Mouret pisał do Dyonizy, zapraszając ją na obiad. Tajemnicę tę zdradziła Paulina: schodząc na dół, wzburzona rozmową z Dyonizą, spotkała Delochea przy koronkach i nie zważając na to, że Liénard słucha, ulżyła sercu.
— Stało się, mój kochany, otrzymała od niego list z zaproszeniem na dzisiejszy obiad.
Deloche zbladł. Zrozumiał odrazu, bo często zapytywał o to Paulinę. Codzień rozmawiali o swej przyjaciółce, o uczuciu dla niej Moureta i nakoniec o sławnych zaprosinach, które prędzej czy później rozwiążą intrygę. Zresztą łajała go często za tajoną miłość dla Dyonizy, od której nic nie otrzyma w zamian, nawet małego paluszka. Skoro pochwalał, że się Dyoniza opiera pryncypałowi, wzruszała tylko ramionami.
— Zdrowsza jest na nogę i zaraz zejdzie. Porzućże pan tę pogrzebową minę... Dla niej to szczęście, co ją dziś spotyka — rzekła nakoniec i pospieszyła do swego oddziału.
— Więc to mowa o tej panience z wywichniętą nogą — powiedział Liénard. — Miałeś racyę bronić jej tak gorąco w kawiarni.
Powiedziawszy to uciekł; lecz nim doszedł do tkanin wełnianych, po drodze opowiedział tę historyę, trzem czy czterem subiektom. Ztamtąd w ciągu dziesięciu minut, wieść o liście obiegła wszystkie magazyny.
Ostatni frazes Liénarda, odnosił się do awantury, jaka zaszła poprzedniego dnia w kawiarni Ś-go Rocha. Obecnie Deloche i Liénard byli z sobą nierozłączni. Pierwszy z nich najął w hotelu Smyrneńskim pokój po Hutinie, który otrzymawszy awans na drugiego, wynajął mieszkanie z trzech pokoi; dwaj ci subiekci przychodzili razem co rana do magazynu i wieczorem czekali też jeden na drugiego, aby wespół odejść. Okna ich pokoi stykały się z sobą, wychodziły na podwórko ciemne i ciasne jak studnia, z którego zapowietrzone wyziewy rozchodziły się po całym hotelu. Żyli oni z sobą zgodnie, pomimo różnicy temperamentów. Liénard przejadał lekkomyślnie pieniądze przysyłane mu przez ojca, drugi zaś zawsze bez grosza, dręczony był myślą o oszczędności. Mieli jednakże jeden rys wspólny: niezdarność do sprzedawania, z przyczyny której wegetowali w kantorze bez podwyżki pensyi. Po wyjściu z magazynu, przesiadywali najczęściej w kawiarni Ś-go Rocha. W ciągu dnia było tam pusto, lecz około wpół do dziewiątej napływała fala kantorzystów handlowych. Od tej chwili napełniał ją ogłuszający hałas gry w domino, śmiechu, pisku, pośród gęstego dymu z fajek. Piwo i kawa płynęły potokami. W kąciku na lewo Liénard kazał sobie podawać zbytkowne potrawy, Deloche zaś zadawalniał się kuflem piwa, który pił całe cztery godziny. Tam to Deloche posłyszał jak Favier przy sąsiednim stole opowiadał bezeceństwa o Dyonizie, jakoby „zjednała” sobie pryncypała, unosząc spódniczki, kiedy szła przed nim po wschodach. Byłby go chętnie spoliczkował, powstrzymał się jednakże; lecz kiedy Favier w dalszym ciągu opowiadał, że mała co noc chodzi do swego kochanka, rozwścieklony, nazwał go łgarzem.
— Co za podły człowiek... on łże... łże... słyszycie panowie!
I opanowany wzruszeniem, jąkając się, zaczął się wywnętrzać, dla ulżenia sercu.
— Ja ją znam, wiem o niej wszystko... Miała skłonność tylko do jednego Hutina; ale on tego nie spostrzegł i nie może się pochwalić, żeby jej dotknął, choćby końcem palcy.
Opowiadano sobie tę kłótnię z różnemi dodatkami, która bawiła cały magazyn, kiedy znowu zaczęła kursować wieść o liście Moureta. Liénard udzielił jej najpierw subiektowi od jedwabi, gdzie inwentarz postępował szybko. Favier z dwoma subiektami stojąc na ławkach, podawali brane z półek sztuki jedne po drugich Hutinowi, który stojąc pośrodku przy stole, wykrzykiwał cyfry, rozpatrując etykiety, a potem rzucał materye na ziemię. Inni zapisywali; Albert Lhomme dopomagał w pracy, nosząc na twarzy ślady nocy, spędzonej na karczemnym balu w Batignolles. Pas światła słonecznego wpadał przez oszklenie halli z po za którego widać było gorący błękit nieba.
— Spuśćcież rolety — krzyczał Bouthemont, pilnie zajęty nadzorem. — To słońce jest nie do zniesienia.
Favier sięgając po wysoko leżącą sztukę, mruknął:
— Czy się to godzi zamykać ludzi w taką piękną pogodę! Deszcz z pewnością nie spadnie w dzień inwentarza!... Trzymają nas tu pod kluczem jak galerników, podczas kiedy cały Paryż używa przechadzki.
Podał sztukę Hutinowi. Na etykiecie wypisywano zmniejszoną miarę, po każdej sprzedaży, co bardzo uproszczało robotę. Hutin wykrzyknął:
— Materya fantazyjna w drobne kwiatki, dwadzieścia jeden metrów, po sześć pięćdziesiąt.
I sztuka padała na ziemię, powiększając stos. Potem kończył rozmowę, rozpoczętą z Favierem.
— Cóż dalej... chciał cię obić?
— A tak. Piłem najspokojniej swój kufelek piwa... Warto też było zadawać mi fałsz, kiedy ona odebrała dziś list od pryncypała, zapraszający na obiad... Cały magazyn o tem mówi.
— Jakto! więc to nie nastąpiło dawniej?
— I ty się dziwisz? Wszyscy byliśmy najpewniejsi, że to stara historya.
Favier podał mu nową sztukę.
— Toż samo, dwadzieścia pięć metrów — krzyczał Hutin.
Dał się słyszeć łoskot padającej sztuki; on zaś dodał ciszej:
— Jak wiadomo, rozpoczęła wesołe życie u tego waryata Bourrasa.
Cały oddział bawił się tą historyą, chociaż robota ani na chwilę nie ustawała. Podawano sobie półgłosem imię młodej dziewczyny; grzbiety się nachylały, nosy węszyły nowinę. Bouthemont nawet, który lubił zabawne przygody, nie mógł się powstrzymać od żartu niesmacznego, z którego sam się uśmiał. Albert przysięgał, że widział drugą z konfekcyj, pomiędzy dwoma wojskowymi w Gros-Caillou. W tej chwili Mignot schodził z góry z uciułanemi dwudziestu frankami, zatrzymał się minutę i wsunął w rękę Alberta dziesięć franków, naznaczając mu schadzkę na wieczór. Była to z dawna ułożona hulanka, która omal że nie przepadła dla braku pieniędzy, lecz obecnie stała się możebną, chociaż fundusze były szczupłe. Piękny Mignot, dowiedziawszy się o liście, pozwolił sobie na tak grubiańską uwagę, że się aż Bouthemont wdał:
— Dosyć tego, panowie! To do nas nie należy... Dalej, dalej, panie Hutin!
— Materya fantazyjna, w drobne kratki, trzydzieści dwa metry, po sześć pięćdziesiąt.
Pióra znów się poruszyły, sztuki padały miarowo, ale przypływ ich tak się zwiększał, jak gdyby rzeka przerwała tamę. Wygłaszanie materyj fantazyjnych nie ustawało. Favier zauważył półgłosem, że jest ich piękny zapas, dyrekcya musi być zadowolona. Ten głupi Bouthemont jest niezaprzeczenie pierwszym w Paryżu co do kupna ale jak idzie o sprzedaż, pewno nie ma niezdarniejszego. Hutin uśmiechał się figlarnie, zadowolony i stwierdzający słowa mówiącego przyjaznem spojrzeniem — on sam wprowadził Bouthemonta do Magazynu Nowości, ażeby wysadzić Robineau, obecnie zaś, kopał pod nim dołki, aby zająć jego miejsce. Była to taż sama wojna, co pierwej; zdradzieckie insynuacye szeptane na ucho starszym i przesadna gorliwość, w celu zwrócenia na siebie uwagi: cała kampania podstępna i skryta. Jednakże Favier, któremu Hutin na nowo okazywał przychylność, patrzał nań z pod oka, chudy i zimny z żółciową twarzą, jak gdyby kolegę dzielił na kęsy, rozważając kiedy on też zje Bouthemonta, by zająwszy miejsce drugiego subiekta, sam go zaczął znów pożerać. — Spodziewał się otrzymać to miejsce, gdy tamten zostanie naczelnikiem oddziału. Co dalej będzie, to przyszłość pokaże. Obaj ogarnięci gorączką całego magazynu o dopuszczanych podwyżkach, nie przestając obwoływać zapasów materyj fantazyjnych. Obliczano, że Bouthemont w tym roku dojdzie do trzydziestu tysięcy franków; Hutin do dziesięciu tysięcy przeszło; Favier z pensyą i tantyemą do pięciu tysięcy pięciuset franków.
Z każdym rokiem sprzedaż zwiększała się w tym oddziale; subiekci awansowali i podwajali swą płacę, jak oficerowie w czasie wojny.
— Cóż to, jeszcze nie ma końca z temi jedwabiami? — spytał nagle Bouthemont z miną rozdrażnioną. Wprawdzie osobliwa była wiosna, ciągłe deszcze padały; kupowano tylko czarne materye.
Jego mięsista i uśmiechnięta twarz, zasępiła się, gdy patrzał na zwiększające się stosy na ziemi, a Hutin coraz głośniej powtarzał głosem donośnym, w którym przebijał tryumf.
— Materya fantazyjna, w drobne kratki, dwadzieścia osiem metrów, po sześć sześćdziesiąt!
Cała szafa była jeszcze pełna. Favier mając zmęczone ręce, stawał się coraz powolniejszy. Podając nareszcie Hutinowi ostatnie sztuki, szepnął z cicha:
— Ach! zapomniałem ci powiedzieć. Czyś słyszał, że ta druga od konfekcyj, kochała się w tobie?
Młodzieniec zdawał się tem mocno zdziwiony.
— Doprawdy? zkądże to wiesz?
— Ten głupi Deloche nam to wyśpiewał, ale sam pamiętam, że niegdyś ona miała chrapkę na ciebie.
Odkąd Hutin został drugim, porzucił śpiewaczki kawiarniane i umizgał się do guwernantek. — Chociaż mu ta wiadomość pochlebiała, odrzekł z wzgardliwą miną:
— Ja lubię tłuściejsze, mój kochany, zresztą któżby się wdawał z pierwszą lepszą, jak nasz pryncypał.
Przerwał tę rozmowę, aby zawołać:
— Białe poult de soie, trzydzieśoi pięć metrów po osiem siedemdziesiąt pięć!
— A! nareszcie — szepnął ucieszony Bouthemont.
Lecz w tej chwili dzwonek powołał do drugiego stołu. Favier więc zeskoczył ze stołka, ustępując miejsca innemu; musiał on przełazić przez stosy sztuk, które się jeszcze zwiększyły na ziemi. Obecnie we wszystkich oddziałach towary zalegały podłogę; pułki, pudła, szafy powoli opróżniały się, a towary wydobywane zewsząd, plątały się pod nogami. W oddziale białych towarów, dawało się słyszeć ciężkie spadanie sztuk perkali; u drobiazgów, rozchodził się łoskot pudełek; u mebli zaś zdawało się że grzmi, takie było ciągłe przesuwanie. Wszystkie głosy dawały się słyszeć jednocześnie, cyfry syczały, zapełniając powietrze, ogromną nawę napełniał szum, tak jak w lesie w miesiącu styczniu, kiedy wiatr gałęźmi szeleści.
Favier, wybrnąwszy nakoniec, ujrzał się na wschodach do refektarza. Od czasu powiększenia Magazynu Nowości, jadalnie znajdowały się na czwartem piętrze, w nowych budynkach. Spiesząc się dogonił Deloche’a i Liénarda, którzy pierwej wyszli i natknął się na Mignota, idącego za nim. — Tam do dyabła! — powiedział w korytarzu kuchennym, stojąc przed czarną tablicą, mieszczącą jadłospis; — widać że się dziś robi inwentarz. Prawdziwe gody! kurczę albo zraziki z baraniny i karczochy w oliwie!
Mignot drwił po cichu:
— Musi być jakaś choroba na drób.
Tymczasem Deloche i Liénard wzięli swoje porcye i odeszli. Favier schyliwszy się przed okienkiem, zawołał głośno:
— Proszę o kurczę!
Lecz musiał czekać, bo chłopiec krający pieczyste, skaleczył sobie palce, co sprawiło zamieszanie w kuchni. Z głową wsuniętą w okienko czekał, przyglądając się kuchni olbrzymiej, z centralnym piecem, zkąd po dwóch relsach, ułożonych w górze, z pomocą systematu bloków i łańcuchów, wysuwały się kolosalne rondle, których czworo ludzi nie mogło udźwignąć. Kucharze w białem ubraniu, na czerwonem tle ogniska, doglądali zupy wieczornej, stojąc na żelaznych drabinach, uzbrojeni w warząchwie osadzone na końcu długich kijów. Przy ścianie stały ogromne ruszty, na których można było piec męczenników, rondle zdolne pomieścić w sobie całego barana, monumentalne wygrzewacze talerzy, wanna marmurowa, do której spadał ciągle strumień wody. Na lewo widać było zmywalnie, zlewy wyłożone kamieniem, szerokie jak stawy na rybę; z drugiej zaś strony na prawo, widać było czerwone sztuki mięsa, zawieszone na hakach stalowych. Maszyna do obierania kartofli była w ruchu i dudniała jak młyn, dwa małe wózki z oczyszczoną sałatą, ciągnione przez kuchcików, podjeżdżały pod wodotrysk.
— Proszę o kurczę! Powtórzył zniecierpliwiony Favier. Potem, odwracając się dodał z cicha:
— Jeden z nich skaleczył się; to obrzydliwe, krew wsiąka w potrawę.
Mignot chciał zobaczyć. Po za nimi szereg subiektów zwiększał się, wśród śmiechów i potrącania. Dwaj młodzieńcy, z głowami w okienku, udzielali sobie różnych uwag, tyczących się kuchni, tego falansteru, gdzie zwykłe, pomniejsze naczynia: jak rożny i patelnie były olbrzymie. Co dzień wydawano dwa tysiące śniadań tyleż obiadów; trzeba dodać, że liczba subiektów co tydzień się powiększała. Była to przepaść pochłaniająca dziennie: szesnaście hektolitrów kartofli, sto dwadzieścia funtów masła, ośmset kilogramów mięsa. Do każdego śniadania i obiadu, wychodziły trzy beczki wina, zawierające sto litrów.
— A, nakoniec; — powiedział Favier, skoro się kucharz zbliżył z naczyniem i schwycił na widelec udko kurczęcia, aby mu je podać.
— Kurczę! — zawołał za nim Mignot.
Obaj z talerzem w ręku, weszli do refektarza, wziąwszy swoje porcye wina przy kredensie. Tymczasem przy okienku proszono ciągle i nieodmiennie o kurczę i bezustanku słychać było szybki i miarowy sztuk widelcem, kucharza rozdzielającego porcye.
Obecnie refektarz subiektów, znajdował się w ogromnej sali, w której stoły na pięćset nakryć, dla trzech seryj obiadujących, wygodnie mogły się pomieścić. Nakrycia te ustawione były w prostych liniach, na stołach mahoniowych, stojących równolegle, na szerokość sali, po dwu jej końcach. Podobneż stoły przeznaczone były dla inspektorów i naczelników oddziałowych, a na środku stał kontuar dla dodatkowych nakryć. Wielkie okna z prawej i z lewej strony oświecały tę galeryę, której sufit, pomimo wysokości na cztery metry, wydawał się nizki, tak go pochłaniały ogromne rozmiary sali. Wzdłuż ścian malowanych na jasnożółty kolor, pułki na serwety, stanowiły jedyną ozdobę jadalni. W dalszym ciągu refektarza, znajdowały się jadalnie garsonów sklepowych i furmanów; tam nie było pory oznaczonej na posiłek, lecz podawano go w miarę potrzeby.
— Jakto i ty Mignot dostałeś udko? — powiedział Favier, usiadłszy przy stole naprzeciw kolegi.
Inni subiekci rozsiedli się koło nich. Nie było obrusa, talerze postukiwały więc o mahoń, wszyscy w tym kącie wydawali okrzyki zadziwienia, bo liczba udek była rzeczywiście zdumiewająca.
— Dziwny drób, który ma tylko łapki — zauważył Mignot.
Ci, którym dostały się grzbiety, dąsali się. Z tem wszystkiem pożywienie znacznie było lepsze, od czasu nowego urządzenia. Mouret już nie wchodził w umowę z przedsiębiorcą, za sumę oznaczoną; lecz sam zarządzał kuchnią. Zaprowadził tam służbę organizowaną na wzór oddziałów, mającą naczelnika, podstarszego i inspektora; wprawdzie kosztowało go to więcej, ale za to personel dobrze żywiony, zdolniejszy okazywał się do pracy. Było to wyrachowanie praktyczno-humanitarne, które przez długi czas korciło Bourdoncle’a.
— Trzeba jednak przyznać, że to udko jest dobrze upieczone, — rzekł Mignot — proszę o chleb.
Ogromny bochen chleba, obchodził wszystkich kolejno; gdy kto ukrajał sobie kawałek wsadził weń nóż.
Maruderzy przybiegali jeden po drugim; wszyscy zasiedli z ogromnym apetytem; tem więcej że pracowali od rana. Coraz głośniej słychać było szczęk widelcy, bulkotanie wypróżnianych butelek, brzęk szklanek, zbyt mocno stawianych i szmer pięciuset szczęk, energicznie żujących. Rzadkie jeszcze słowa wychodziły z pełnych ust.
Deloche, siedzący pomiędzy Baugé i Liénardem, znalazł się prawie naprzeciw Faviera o kilka miejsc tylko dalej. Obaj zamienili z sobą niechętne spojrzenia. Sąsiedzi świadomi ich kłótni z dnia poprzedniego, szeptali pomiędzy sobą. Potem wyśmiewali się z niepowodzenia Deloche’a, który będąc zawsze zgłodniały, natrafiał dziwnem zrządzeniem losów, na najgorsze kawałki z całego stołu. Tym razem przyniósł szyję i część grzbietu kurczęcia. Pozwalał on z siebie żartować nic nie mówiąc i ogromne kawały chleba, pożerał tylko, ciągle obierając szyję z mięsa, z wielkim talentem, jako człowiek znający się na jego wartości.
— Dla czego nie upomnisz się za sobą, — odezwał się Baugé?
Lecz wzruszył tylko ramionami. Na cóż by się to zdało? Ile razy się zbuntował, wyszedł na tem jeszcze gorzej.
— Czy wiecie, że nasi szpulkowicze mają obecnie swój klub; — zaczął nagle opowiadać Mignot. Tak, tak, szpulkowy klub. Zgromadzają się w handlu, wiesz na ulicy Saint-Honoré, który im na soboty wynajmuje salę.
Mówił on o subiektach z oddziału tak zwanej Norymberszczyzny. Opowiadanie to rozweseliło cały stół. Pomiędzy dwoma kęsami, każdy z pełnemi usty dorzucał jaki frazes, jaki szczegół; tylko czytający zachowywali martwe milczenie, siedząc z nosami pogrążonemi w dziennikach. Zauważono powszechnie, że się kantorzyści z każdym rokiem więcej cywilizują. Prawie połowa z nich mówi obecnie po niemiecku lub po angielsku. Chic nie zależy już na awanturowaniu się u Bullier’a i odwiedzaniu kawiarń koncertowych, ażeby wygwizdać brzydkie śpiewaczki. Bynajmniej, zbierają się we dwudziestu i zakładają „koło”.
— Czy mają fortepian, tak jak płócienniki? — spytał Liénard.
— Jakto, w klubie szpulkowym, nie miałoby być fortepianu! — wykrzyknął Mignot, — a jakże — jest, grają i śpiewają... a nawet jeden z pomiędzy nich, mały Bavoux, deklamuje wiersze.
Wesołość wzrastała: szydzono z małego Bavoux, jednakże imponował im ten klub. Następnie rozprawiano o sztuce z Vodewilu, gdzie jakiś perkalik odgrywał brzydką rolę; jedni odzywali się o tem z oburzeniem, inni niepokoili się o której godzinie ich też zwolnią; zamierzali bowiem spędzić wieczór w gościnie. W całej tej ogromnej sali toczyły się podobne rozmowy, wśród hałasu i brzęku talerzy.
Ażeby się pozbyć woni jedzenia i ciepłej pary ulatującej z pięciuset talerzy, otwarto okna, przy których opuszczone rolety, ogrzane były żarem sierpniowym. Gorące powiewy wpadły z ulicy, złote odbłyski odbijały się na suficie i rudawem światłem oblewały spoconych biesiadników.
— No i proszę, czy się to godzi zamykać ludzi w niedzielę i w taką pogodę? — powiedział Favier.
Uwaga jego zwróciła ogólną rozmowę do inwentarza... rok ten był bardzo pomyślny. Nastąpiła potem kwestya paląca podwyżek i pensyj zawsze tak bywało w dnie kiedy podawano drób; towarzyszyło mu pewne podbudzenie i hałas nie do zniesienia. Skoro garsoni wnieśli karczochy w oliwie, nie można się już było słyszeć, ale inspektor dyżurny miał nakazaną pobłażliwość.
— Ale, ale, czy wiecie o awanturze? — spytał Favier.
Lecz Mignot przerwał mu pytaniem:
— Może kto nie lubi karczochów? Sprzedaję wety za karczocha!
Nie było odpowiedzi: wszyscy lubili karczochy. Śniadanie to zaliczało się do dobrych, widziano bowiem morele na wety.
— Zaprosił ją na obiad, mój kochany; — mówił Favier do swego sąsiada z prawej strony, kończąc swe opowiadanie. Jakto, nie wiedziałeś?
Cały stół już wiedział; gadano o tem od rana, aż do znudzenia. Zawsze jedne i też same żarty, przechodziły z ust do ust. Deloche znowu zbladł.
Patrzył na nich... nakoniec oczy jego zatrzymały się na Favierze, który uporczywie powtarzał:
— Jeżeli jej dotąd nie miał, to teraz mieć będzie... I nie on pierwszy, o że nie, to nie!
On również patrzał na Deloche’a z miną wyzywającą.
— Kto lubi kości, może ją dostać za sto sous.
Nagle uchylił głowę. Deloche, ulegając gwałtownemu popędowi, cisnął mu w twarz szklanką wina, jąkając:
— Masz, bezecny łgarzu; trzeba mi było spoliczkować cię wczoraj.
Był to skandal. Kilka kropel wina, bryznęło na sąsiadów Faviera, którego włosy były tylko trochę zmoczone: wino ciśnięte zbyt silną ręką, wpadło na drugą stronę stołu. Oburzenie było wielkie: Czy żyje z nią, że jej tak broni? Co za grubianin! Wartoby go obić, aby się nauczył przyzwoitego zachowania. Jednakże przyciszyli głosy gdyż dano znać, że inspektor nadchodzi, — a niechcieli żeby się zarząd wdał w tę ich kłótnię. Favier rzekł tylko półgłosem:
— Żeby był trafił we mnie, zobaczylibyście wówczas hecę.
Skończyło się na żartach; skoro Deloche, drżący jeszcze chciał się napić, aby ochłonąć i machinalnie wziął próżną swą szklankę, powstał ogólny śmiech. Zawstydzony, postawił ją i począł ssać listki zjedzonych już karczochów.
— Podajcie Deloche’owi karafkę; jemu się chce pić — powiedział Mignot.
Śmiechy się wznowiły. Panowie brali czyste talerze, ze stosów rozstawionych na stole, w pewnej od siebie odległości, a służba roznosiła morele w koszykach na wety. Wszyscy się trzymali za boki, gdy Mignot dodał:
— Każdy ma swój gust, Deloche zjada morele z winem.
Deloche siedział nieruchomy z głową spuszczoną, udawał, że nic nie słyszy, mocno żałując swego postępku. — „Oni mają słuszność, myślał, jakiem prawem jej broniłem? Pewno zaczną rozgłaszać tysiące szkaradnych plotek”. — Byłby się chętnie obił za to, że chcąc uniewinnić tak ją skompromitował. — „Takie to moje szczęście, lepiej skończyć raz życie, bo nie mogę nawet uledz sercu, ażeby jakiego głupstwa nie popełnić.” Łzy stanęły mu w oczach. — „Czyż to nie z mojej winy cały magazyn gada o liście pryncypała? Słyszał doskonale jak w dosadnych wyrazach żartowali z tych zaprosin, o których tylko jeden Liénard powinien wiedzieć. Oskarżał się o to, że pozwolił Paulinie mówić w jego obecności. Czuł się odpowiedzialnym za jej niedyskrecyę.
— Dla czegoś to rozgłosił? — szepnął nakoniec złamanym głosem. To bardzo niedobrze.
— Ja, — odpowiedział Liénard — ależ ja tylko dwom czy trzem osobom powiedziałem o tem, prosząc o sekret... Takie rzeczy rozchodzą się jakimś niewidzialnym sposobem.
Skoro Deloche wypił nakoniec szklankę wody, cały stół wybuchnął śmiechem. Śniadanie kończyło się, subiekci rozparci na krzesłach, oczekiwali dzwonka i przemawiając zrzadka jeden do drugiego, odpoczywali po jedzeniu. Przy wielkim kontuarze mało spotrzebowano dodatków, gdyż w ten dzień, magazyn płacił za kawę. Filiżanki się dymiły, spocone twarze błyszczały pod lekkiemi wyziewami, unoszącemi się jak obłok dymu z papierosów. U okien sztory wisiały nie ruchomo, gdy jeden z nich uniósł się, pas słońca przeniknął do sali, zaogniając sufit. Szmer głosów, obijał się o ściany tak ogłuszająco, iż z początku słychać było dzwonek tylko przy stołach bliżej drzwi stojących. Gdy wszyscy powstali, korytarze przez długi czas napełnione były tłumem przechodzących.
Deloche pozostał w tyle, by uniknąć żarcików, jakie sobie z niego strojono. Nawet Baugé wyszedł przed nim, chociaż zwykle salę opuszczał ostatni, nakładając potem drogi, aby się spotkać z Pauliną, idącą do refektarza kobiecego. Było to umówione między nimi, gdyż w ten tylko sposób mogli się zobaczyć na chwilę w ciągu godzin poświęconych pracy. Lecz tego dnia właśnie, kiedy się w korytarzu całowali w najlepsze, nadeszła Dyoniza, która szła na śniadanie, stąpając z trudnością z powodu bolącej nogi.
— Ach moja droga, — wyjąknęła Paulina zaczerwieniona — nikomu nie powiesz, prawda?
Baugé, ten człowiek atletycznej budowy, drżąc jak dziecko, szeptał:
— Wypędziliby nas z pewnością. Chociaż jest to już wiadome, że się mamy pobrać; te zwierzęta nie darowałyby nam tego, że się całujemy.
Dyoniza wzburzona niespodziewanym widokiem, udała że nic nie rozumie. Baugé umknął, kiedy nadszedł Deloche, ciągle jeszcze ociągający się. Chciał się uniewinniać, zaczął bełkotać tak, że zrazu Dyoniza nic nie pojmowała, dopiero gdy wymawiał Paulinie, że powiedziała przed Liénardem, ona zaś strasznie się zmięszała, otworzyły jej się oczy, dla czego cały ranek szeptano po za jej plecami. To o liście krążyła historya. Dreszcze znów ją przeszły, tak jak w chwili gdy go jej oddano, wiedziała bowiem, że wszyscy ci panowie, niedelikatne uwagi o niej robią.
— Ja nic nie wiedziałam — powtarzała Paulina. Zresztą cóż jest w tem złego... Niechaj sobie gadają, rozumie się że ich to gorączkuje!
— Moja kochana — odezwała się nakoniec Dyoniza ze zwykłym rozsądkiem — nie mam wcale do ciebie żalu, wszakże powiedziałaś prawdę. Otrzymałam list i do mnie należy nań odpowiedzieć.
Deloche oddalił się wzburzony, zrozumiawszy rzecz w ten sposób, że wieczorem Dyoniza uda się na schadzkę.
Obie zjadły śniadanie w pokoju przyległym do wielkiej sali, gdzie kobiety były obsługiwane z większym komfortem. Paulina musiała dopomódz zejść Dyonizie, tak ją noga bolała.
Na dole, wśród skwaru popołudniowego, inwentarz szedł mocniej. Była to chwila, kiedy wszyscy natężali siły, aby ukończyć przed wieczorem mało posuniętą robotę. Krzyczano jeszcze głośniej, widać tylko było poruszające się ręce, które wypróżniały pułki; nie można już było chodzić, bo stosy zrzuconych na ziemię towarów, sięgały kontuarów. Pośród wrzawy i zamieszania, majaczyły zdaleka szeregi głów i wyciągniętych rąk. Były to ostatnie drgania maszyny. Tymczasem zaś wzdłuż matowych szyb, dokoła zamkniętego magazynu, snuli się nieliczni przechodnie zmęczeni dusznym dniem. Na chodniku ulicy Neuve-Saint-Augustin, trzy wielkie dziewczyny z gołemi głowami stanęły, zaglądając przez okna, co się tam osobliwego dzieje.
Kiedy Dyoniza wróciła do konfekcyi, pani Aurelia kazała Małgorzacie skończyć samej wyliczanie ubrania. Musiała jeszcze sprawdzić rachunki, aby mieć do tego zajęcia należyty spokój, udała się wraz z Dyonizą do sali próbek.
— Chodź pani ze mną, — rzekła — zbierzemy wszystkie, a potem je obliczysz.
Lecz ponieważ chciała zostawić drzwi otwarte, ażeby mieć dozór nad pannami, dochodziła taka wrzawa, że nie można było nic słyszeć. Była to rozległa kwadratowa sala, w której stały tylko krzesła i trzy długie stoły. W kącie zaś ustawione były wielkie mechaniczne noże, dla krajania próbek. Całe sztuki krajały się tam na paski, ekspedyowano ich rocznie przeszło za sześćdziesiąt tysięcy franków. Od rana do nocy, noże cięły jedwabne materye, wełniane tkaniny i płótno, z brzękiem kos. Potem układano z nich książeczki, zszywano lub klejono. Pomiędzy oknami znajdowała się mała drukarnia dla odbijania etykiet.
— Ciszej! — wołała od czasu do czasu pani Aurelia, nie mogąc słyszeć czytania Dyonizy.
Gdy pierwsze spisy były już gotowe, pozostawiła ją przy stole, pogrążoną w dodawaniu. Lecz niezadługo znowu się zjawiła, sadzając przy niej pannę de Fontenailles, która w wyprawach nie była już potrzebną. Miała ona też dodawać dla przyśpieszenia roboty. Zjawienie się markizy, jak ją złośliwie przezwała Klara, poruszyło cały oddział. Śmiano się, przedrwiwano Józefa, dotkliwe słowa dochodziły przezedrzwi.
— Proszę się nie usuwać, pani mi wcale nie przeszkadzasz — powiedziała Dyoniza, zdjęta wielką litością. Możemy obie korzystać z jednego kałamarza.
Panna de Fontenailles, zniedołężniona przez swój upadek, nie zdobyła się nawet na podziękowanie. Musiała pić, chuda jej twarz, miała bowiem barwę ołowianą, jedne tylko ręce białe i delikatne, zdradzały jeszcze wysokie pochodzenie.
W jednej chwili jednakże śmiechy ucichły, wzięto się gorliwie do pracy... gdyż ukazał się Mouret, obchodzący znowu oddziały. Ale stanął zdziwiony, że nie widzi Dyonizy. Znakiem przywołał panią Aurelię i oboje, usunąwszy się na bok, szeptali z sobą przez chwilę.
Musiał ją o coś wypytywać, bo oczami wskazała na salę próbek, poczem zdawało się, że mu z czegoś zdaje sprawę, zapewne opowiadała mu, że dziewczyna płakała zrana.
— Bardzo dobrze — powiedział on głośno, zbliżając się. — Proszę mi spisy pokazać.
— Bądź pan łaskaw wejść tutaj — rzekła starsza. — Uciekłyśmy od hałasu.
Poszedł za nią do sąsiedniego pokoju. Klara doskonale zrozumiawszy o co chodzi, powiedziała, iż najlepiejby zaraz posłać po łóżko. Lecz Małgorzata prędzej ciskała jej okrycia, żeby ją zająć i zamknąć jej usta. Alboż druga nie jest dobrą koleżanką? nikt nie miał prawa mieszać się do jej interesów, — oddział stawał się jakby współuczestnikiem, sklepowe uwijały się żwawiej, a Lhomme i Józef udawali ślepych i głuchych. — Inspektor Jouve zauważywszy taktykę pani Aurelii, zaczął się przechodzić pode drzwiami sali próbek, miarowym krokiem szyldwacha, pilnującego, aby nikt nie przeszkadzał zwierzchnikowi.
— Proszę podać panu spisy — powiedziała wchodząc starsza.
Dyoniza podała je i nie spuściła potem oczu. Zrazu zadrżała nieco, lecz opanowała się prędko i blada jej twarz była zupełnie spokojna. Mouret przez chwilę zdawał się być pogrążony w czytaniu, nie patrzał na nią. W sali panowało milczenie. Pani Aurelia zbliżywszy się do panny de Fontenailles, która nawet nie odwróciła głowy, okazała niezadowolenie z rachunków, mówiąc półgłosem:
— Idź panna pomagać przy pakowaniu... bo nie jesteś biegła w rachunkach.
Ta podniosła się i wróciła do oddziału, gdzie ją przyjęto szeptami. Józef czując na sobie drwiące oczy panien, począł krzywo pisać. Klara uszczęśliwiona z przybywającej pomocnicy, poniewierała nią jednak przez nienawiść dla wszystkich kobiet pracujących w magazynie. „Cóż to za głupota stać się przedmiotem miłości parobka, kiedy się jest markizą!” Jednakże zazdrościła tej miłości.
Tymczasem pani Aurelia nie wiedziała pod jakim pozorem mogła wyjść z sali. Dreptała, oglądała noże mechaniczne, złoszcząc się, że jej mąż nie obmyśli sposobu wywołania jej; ale on nie ma instynktu do interesów pierwszej wagi, umiałby umrzeć z pragnienia, stojąc przy źródle. Małgorzata zdobyła się na rozum, prosząc o pewną informacyę.
— Idę natychmiast — odpowiedziała starsza.
Widząc godność swą ocaloną w oczach szpiegujących ją panien, pozostawiła nakoniec Moureta sam na sam z Dyonizą, zbliżywszy ich z sobą poprzednio. Miała w tej chwili swoją imperatorską minę, że panny nie odważyły się nawet uśmiechnąć.
Mouret złożył powoli spisy na stole. Patrzał na dziewczynę siedzącą z piórem w ręku. Nie odwracała ona oczu, tylko zbladła jeszcze więcej.
— Czy pani przyjdziesz wieczorem? — spytał się półgłosem.
— Nie, panie; nie mogę — odrzekła.
— Bracia moi będą dziś na obiedzie u stryja i obiecałam połączyć się z nimi.
— Ależ noga, stąpasz trudno.
— O! dojdę szczęśliwie, od rana czuję się daleko lepiej.
Teraz on zbladł wobec tej spokojnej odmowy. Usta drgały mu nerwowo, ale się powściągał, rzekł więc z miną uprzejmego pryncypała:
— A gdybym o to prosił? Przecież wiesz pani jaki mam dla niej szacunek?
Dyoniza zachowała postać pełną poszanowania, mówiąc:
— Jestem wzruszoną dobrocią pana. Dziękuję za te zaprosiny, ale raz jeszcze powtarzam, że przyjąć nie mogę, gdyż bracia będą mię oczekiwali.
Ciągle udawała, że go nie rozumie. Drzwi były otwarte i czuła, że cały magazyn ją popycha ku niemu. Paulina po przyjacielsku nazwała ją głupią; inne szydzić z niej będą, jeżeli odrzuci zaprosiny. Pani Aurelia, która się usunęła, Małgorzata, która coraz głośniej krzyczała, Lhomme odwracający się dyskretnie — wszyscy pragnęli jej upadku i rzucali ją na pastwę pryncypałowi. Oddalony szmer inwentarza, te miliony towarów wykrzykiwanych, przerzucanych rękami, były jakby gorący wiatr, którego namiętny powiew dochodził aż do niej.
Zapanowało milczenie. Chwilami szum tłumił słowa Moureta.
— A więc kiedy pani przyjdzie? — zapytał znowu.
To proste pytanie zmieszało Dyonizę. Na chwilę utraciła swój spokój i wyjąkała:
— Nie wiem... nie mogę...
Uśmiechnął się i próbował ją wziąść za rękę, którą ona cofnęła.
— Czegóż się pani boisz?
Lecz ona podniosła zaraz głowę i patrząc mu prosto w oczy, powiedziała z odważnym i słodkim swym uśmiechem:
— Nie boję się niczego... Tylko każdy robi to co chce, nieprawda? Otóż ja — nie chcę.
Podczas gdy siedziała milcząca dał się słyszeć szelest, obróciwszy się, ujrzała drzwi zamykające się zwolna. Był to inspektor Jouve, do którego obowiązków to należało. Dokonawszy tego, zaczął poważnie znów się przechadzać, jakby na warcie. Zdawało się, iż nikt nie spostrzegł tego. Jedna tylko Klara szepnęła jakieś słówko pannie de Fontenailles, której ani jeden rys w twarzy nie poruszył się.
Dyoniza podniosła się jednak, a Mouret rzekł głosem cichym i drżącym:
— Pani, ja cię kocham... wiesz o tem oddawna, a więc nie igraj ze mną okrutnie, udając nieświadomość. Nie bój się niczego. Ze dwadzieścia razy chciałem cię już przywołać do mego gabinetu... Byliśmy sami, potrzebowałbym tylko zasunąć drzwi. Lecz jak widzisz nie chciałem i odzywam się tu, gdzie każdy wejść może... kocham cię Dyonizo!
Z bladą twarzą słuchała go, patrząc mu ciągle w oczy.
— Powiedz mi pani, dlaczego się wzbraniasz? Alboż nie masz obowiązków? Bracia są dla ciebie ogromnym ciężarem. Wszystko o co poprosisz, wszystko czego zażądasz...
Powstrzymała go jednem słowem.
— Dziękuję, zarabiam obecnie więcej niż mi potrzeba.
— Ależ ja ci wolność ofiaruję, życie w zbytkach i rozkoszy. Stworzę twój własny świat, zabezpieczę mały majątek!
— Nie chcę, dziękuję, nudziłabym się próżnując. Od dziesiątego roku życia zarabiałam już na chleb.
Zrobił rozpaczliwy ruch, ona pierwsza mu się opierała. Aby posiąść, potrzebował tylko wyciągnąć rękę, inne bo oczekiwały jego kaprysu jak pokorne sługi; a ta mówiła „nie”, nie pozorując tego niczem. Jego żądza, tak długo powstrzymywana, chłostana przez opór, doprowadziła go do szału; zdwajał swoje ofiary coraz więcej.
— Nie, nie, dziękuję — odpowiadała.
Wyrwał mu się wtedy z serca okrzyk:
— Czyż nie widzisz, że cierpię!... Tak cierpię jak dzieciak.
Łzy zwilżyły mu oczy znowu, nastało milczenie, słychać było po za drzwiami, zwalniający się zgiełk inwentarza. Był to jakby konający głos tryumfu, — jakby przez dyskrecyę cichszy akompaniament do tej porażki pryncypała.
— Gdybym chciał jednakże! — powiedział, chwytając ją porywczo za ręce.
Nie cofnęła ich, oczy się jej zamgliły, czuła iż ją siła opuszcza. Ciepło gorących jego rąk, udzielało się jej, przejmowało ją rozkosznem omdleniem. Mój Boże, jakże go ona kochała! i z jakiem uniesieniem rzuciłaby mu się na szyję, żeby pozostać na jego piersi.
— Ja pragnę tego, ja chcę — powtarzał odchodząc od siebie. — Czekam cię wieczorem, a gdybyś nie przyszła przedsięwezmę środki.
Stawał się brutalnym. Wydała słaby krzyk, uczuwszy ból w ściskanych rękach. Odzyskała odwagę. Jednem szarpnięciem, uwolniła się. Potem wyprostowana, poważna, rzekła:
— Nie, pozostaw mię pan w spokoju... Nie jestem jakąś Klarą, którą się nazajutrz porzuca. Zresztą, pan kochasz pewną osobę... tak, tę panią Desforges, co tu przychodzi. Pozostań pan z nią. Ja się dzielić nie chcę.
Osłupiał z zadziwienia. Co ona mówi i czego chce? Nigdy dziewczętom obieranym przezeń w oddziałach, nie chodziło o to, żeby je kochał. Powinien roześmiać się z tego, lecz ta postawa dumna a tkliwa, do reszty mąciła mu serce.
— Otwórz pan drzwi, to nieprzyzwoicie, żeśmy tu sam na sam.
Usłuchał jej, z szumem w skroniach, nie wiedząc jak ukryć swe cierpienia, przywołał panią Aurelię, uniósł się gniewem z powodu wielkiego zapasu rotond; mówił, że trzeba zniżyć ceny i zniżać je póty, żeby ani jedna nie pozostała. Było to regułą magazynu: co rok wymiatano wszystko, sprzedawano ze stratą sześćdziesięciu procent, jedynie aby ani jeden stary model i ani jedna sztuka materyi wyszłej z mody, nie pozostała w magazynie. Bourdoncle, goniąc za Mouretem, czekał nań przez chwilę pod drzwiami zamkniętemi przez Jouve’a, który z miną poważną szepnął słówko na ucho. Zniecierpliwiony, nie śmiał jednak przerwać sam na sam dyrektora. „Czyż to podobna! w taki dzień... z tą nędzną dziewczyną.” Kiedy wyszedł nakoniec, Bourdoncle przystąpił i zaczął sprawozdanie o zbyt wielkich zapasach materyi fantazyjnych. Mouret doznał ulgi, mógł się wykrzyczeć do woli.
— Cóż to sobie myśli Bouthemont — zawołał i oddalił się, zapowiadając, iż nie ścierpi tego aby nabywający towary, pozbawiony był węchu i zaopatrywał magazyn nad potrzebę.
— Co się z nim stało? — pytała pani Aurelia zmieszana jego wymówkami.
Panny również ze zdumieniem spoglądały po sobie. O szóstej godzinie inwentarz był ukończony. Słońce jeszcze świeciło, to płowe letnie słońce, którego złote odblaski wpadały przez oszklenie hall. Wśród ciężkiego powietrza ulic, zmęczone rodziny powracały z przedmieść, z ogromnemi bukietami, ciągnąc dzieci za sobą. Oddziały milkły jeden po drugim. W galeryi słychać było jeszcze spóźnione wygłaszanie; kilku subiektów wypróżniało pułki. Potem i to ucichło. Z całej wrzawy pozostało w powietrzu drżenie, po nad ogromną masą wyładowanych towarów. Obecnie przedziały, szafy, pudła, były opróżnione; ani jeden metr materyi, ani jeden przedmiot nie pozostał na miejscu. Rozległe magazyny okazywały tylko skielet swego urządzenia; świeciły pustkami jak w dzień instalacyi. To opustoszenie służyło namacalnym dowodem, że wszystko poruszono, że inwentarz został z całą ścisłością spisany. Na ziemi leżało towarów za szesnaście milionów, był to przypływ morza, zalewający stoły i kontuary. Subiekci zatopieni po ramiona, zaczynali porządkować przedmioty. Spodziewano się skończyć do dziesiątej godziny.
Gdy pani Aurelia, należąc do pierwszego stołu, powracała z obiadu, przyniosła z sobą sprawdzoną cyfrę dokonanych w tym roku obrotów, całość wynosiła osiemdziesiąt milionów, o dziesięć milionów więcej, niż roku zeszłego.
— Jeżeli pan Mouret jeszcze z tego nie będzie zadowolony, to już nie wiem, czego żądać może — dodała: — Patrzcie, stoi tam u szczytu wielkich wschodów z wściekłą miną.
Panny poszły mu się przyjrzeć; stał sam jeden z twarzą zasępioną, po nad milionami, piętrzącemi się u stóp jego.
— Czy pani pozwoli mi odejść? — spytała Dyoniza. — Na nicbym się teraz zdać nie mogła z moją nogą, a mam być na obiedzie u mego stryja z braćmi...
Powstało ogólne zadziwienie: a więc nie uległa? Pani Aurelia wahała się chwilę, prawie odrzuciła jej prośbę, głosem krótkim i niezadowolonym. Klara z niedowierzaniem wzruszała ramionami, mówiąc:
— Dajcież pokój, nie ma w tem nic osobliwego, po prostu nieobce.
Paulina dowiedziała się o tem rozwiązaniu zagadki, będąc z Delochem przy wyprawach. Żywa radość młodzieńca wprawiła ją w gniew.
— Cóż panu przyjdzie z tego, znów cię to cieszy, że jest tak głupia, iż odepchnęła fortunę?
Bourdoncle nie śmiejąc przystąpić do Moureta, w tem jego odosobnieniu się ponurem, przechadzał się pośród ogólnego szmeru, sam zbity z tropu i zaniepokojony.
Jednakże Dyoniza zeszła na dół z małych wschodów na lewo, powoli kulejąc i opierając się o poręcz, spostrzegła gromadkę śmiejących się subiektów. Posłyszała swe imię i czuła, że ciągle mówią o jej awanturze. Nikt jej nie spostrzegł.
— Dajcież pokój! to tylko wybiegi — mówił Favier — опа jest nawskroś zepsuta... tak, wiem o jednym, którego gwałtem zdobyć chciała.
Mówiąc to, patrzył na Hutina, który dla zachowania godności podstarszego, stał oddalony o cztery kroki i nie wdawał się w żarty. Lecz mu pochlebiały zazdrośne miny innych, że raczył szepnąć:
— Uprzykrzyła mi się strasznie.
Dyoniza ugodzona głęboko w serce, uchwyciła się poręczy. Pewnie ją spostrzeżono, bo się rozbiegli ze śmiechem.
On ma słuszność! oskarżała siebie za dawną niewiadomość swych uczuć, myśląc o nim. Lecz jakże on podły i jak nim pogardzała obecnie! Wielki zamęt ją opanował: nie byłoż to dziwnem, że przed chwilą znalazła siłę odepchnąć ukochanego człowieka, a wówczas czuła się tak słabą wobec tego nędznika, o którego miłości tylko marzyła. Jej rozum i męztwo, błąkały się wśród własnych sprzeczności. Pospieszyła przejść przez hallę.
Podniosła instyktowo głowę, właśnie kiedy inspektor otwierał drzwi zamknięte od rana; spostrzegła Moureta; stał ciągle u góry wschodów, na centralnym przystanku, panującym nad galeryą, ale zapomniał o inwentarzu, nie widział swego państwa, swych magazynów, swych bogactw. Wszystko znikło: szumne wczorajsze zwycięztwa, kolosalna jutrzejsza fortuna. Zrozpaczonem okiem ścigał Dyonizę i gdy znikła za drzwiami, nic już nie pozostało, cały dom zaległa pustka.
Tegoż samego dnia, Bouthemont przybył pierwszy do pani Desforges na herbatę o czwartej godzinie. Zastał ją samą w salonie à la Louis XVI, w którym bronzy i brokatela błyszczały wesoło. Niecierpliwie wstając z krzesła zapytała:
— I cóż?
— A cóż, — odrzekł młodzieniec — kiedym mu powiedział, że się wybieram złożyć pani uszanowanie, najsolenniej obiecał przyjść także.
— Czy pan dałeś do zrozumienia, że oczekuję dziś barona?
— Nieomieszkałem i zdawało mi się, iż to go najwięcej zdecydowało.
Rozmowa o Mourecie szła dalej. Zeszłego roku, nagle zaczął się okazywać dla Bouthemonta tak przyjacielskim, że przypuścił go do swych rozrywek. Wprowadził go nawet do Henryety, ciesząc się, że ma stałego towarzysza, który rozwesela trochę stosunek, poczynający go nudzić. W ten sposób starszy subiekt od jedwabi stał się powiernikiem pryncypała i pięknej wdówki, spełniał ich polecenia, służył im za echo, czasami ich godził. Henryeta w napadach zazdrości bywała tak szczerą, że się sam temu dziwił; wówczas bowiem traciła całą ostrożność światowej kobiety, starającej się o zachowanie pozorów.
— Trzeba go było przyprowadzić z sobą, byłabym pewniejszą.
— Trudna rada, jam temu nic nie winien; — odrzekł dobrodusznie — od kilku tygodni ciągle mi się wymyka. Ale on mnie kocha, gdyby nie to, nie mógłbym tam wytrzymać.
Rzeczywiście, jego stanowisko w Magazynie było zachwiane od czasu ostatniego inwentarza. Napróżno się bronił dżdżystą porą, Mouret nie mógł mu darować zbytecznego zapasu materyj fantazyjnych; a ponieważ Hutin wyzyskiwał tę okoliczność i dołki pod nim kopał wobec starszych z tajoną zaciekłością, dobrze czuł chwiejący się grunt pod sobą. Mouret go potępił, znudzony zapewnie świadkiem, który przeszkadzał do zerwania stosunku, nie przynoszącego mu już żadnej przyjemności. Lecz według zwyczajnej taktyki, zasłaniał się Bourdonclem; on to oraz inni wspólnicy, dopominać się mieli jego wydalenia, na każdej sesyi; on jeden nibyto opierał się temu i bądź co bądź energicznie bronił przyjaciela.
— Trudno, trzeba czekać — powiedziała pani Desforges. — Wiesz pan, że ta dziewczyna ma przyjść o piątej; chcę ich widzieć razem, żeby zbadać nakoniec ich tajemnicę.
Zaczęła znowu mówić o tym obmyślanym planie i rozgorączkowana powtarzała, że na jej żądanie pani Aurelia przyśle Dyonizę, dla obejrzenia płaszczyka, który źle leży.
— Gdy już będę miała tę dziewczynę w swoim pokoju, łatwo wynajdę powód, żeby przywołać Moureta, a następnie przystąpię do dzieła.
Bouthemont, siedząc naprzeciw niej, patrzał pięknemi, śmiejącemi się oczami, którym starał się nadać wyraz poważny. Ten wesoły towarzysz z brodą czarną jak atrament, ten krzykliwy hulaka, któremu gorąca, gaskońska krew krasiła twarz, rozmyślał nad tem, że kobiety światowe na to są tylko dobre, aby im pokazać ładny towar, wówczas kiedy się odważają wypróżniać swe sakiewki. Z pewnością kochanki jego przyjaciół, dziewczęta sklepowe, nie dopuszczają się zupełniejszych zwierzeń.
— O cóż pani chodzi, kiedy daję słowo, że między nimi nic nie ma, odważył się nakoniec powiedzieć.
— Właśnie o to mi idzie... on ją kocha! — krzyknęła. Drwię sobie z prostych spotkań, ze związków jednodniowych.
Mówiła o Klarze z pogardą: doszła jej bowiem wiadomość, że Mouret po odmowach Dyonizy, znowu się zwrócił do tej wielkiej rudej dziewczyny z końską głową, zapewne z wyrachowania trzymał ją w oddziale dla rozgłosu, obsypując podarunkami. Zresztą od trzech miesięcy pędził życie całkiem oddane rozkoszy, siejąc pieniądze z rozrzutnością, o której głośno mówiono. Kupił dom dla jednej zakulisowej awanturnicy i był objadany jeszcze przez dwie czy trzy inne łotrzyce, które się prześcigały nawzajem w zbytkach i kosztownych zachciankach.
— A wszystko z winy tej istoty, — powtarzała Henryeta. Czuję, że się rujnuje na inne dla tego, że ona go odpycha... Zresztą, co mię obchodzą jego pieniądze!... Kochałabym go jeszcze więcej, gdyby był ubogim. Pan wiesz jak go kocham... pan, coś się stał jego przyjacielem.
Zatrzymała się, dławiona łzami, gotowa wybuchnąć płaczem; nagle wyciągnęła ku niemu obie ręce. Była to prawda — ubóstwiała Moureta za jego młodość i tryumfy; żaden mężczyzna jeszcze nie opanował tak całkowicie jej ciała i duszy. Teraz, kiedy go miała utracić, przerażała się myślą o swych czterdziestu latach i zapytywała siebie z przestrachem: czem zastąpi tę wielką miłość?
— O, ja się zemszczę; — szeptała — zemszczę się jeżeli będzie źle postępował ze mną!
Bouthemont wciąż ją trzymał za ręce. Była jeszcze piękną, ale jako kochanka miałaby straszne wymagania, a on nie lubił tego rodzaju. „Jednakże warto się nad tem zastanowić — myślał — możeby się opłaciły przykrości”.
— Dla czego pan czegoś sam nie rozpocznie? — spytała nagle, wyswabadzając ręce.
Milczał chwilę zdumiony; — potem odpowiedział:
— Trzebaby znacznych funduszów. Zeszłego roku długo nad tem rozmyślałem. Mam przekonanie, że w Paryżu możnaby jeszcze znaleźć klientelę dla jednego lub dwu wielkich magazynów; tylko trzebaby dobrze wybrać dzielnicę. Bon Marché stoi na lewym brzegu, Louvre znajduje się w centrze, Bonheur des Dames opanowało bogate zachodnie dzielnice; — pozostaje północ, gdzieby można rozpocząć konkurencyę z Placem Clichy. Znalazłem już był nawet wyborne miejsce po za Operą...
— I cóż?
Roześmiał się hałaśliwie.
— Wyobraź pani sobie, byłem tak głupi, żem się odezwał z tem do ojca i poprosiłem go naiwnie o wyszukanie akcyonaryuszów w Tuluzie...
Kończył opowiadać o gniewie starego poczciwca, wściekającego się na wielkie bazary paryzkie, w głębi swego prowincyonalnego sklepiku. Stary Bouthemont, którego trzydzieści tysięcy franków, zarabiane przez syna dławiły, powiedział, iż raczejby kapitały swoje oraz swych przyjaciół oddał na szpitale, niżby się przyłożył choćby centymem do powstania jednego z tych wielkich magazynów, które uważał, jako domy tolerowane w handlu.
— Zresztą, — zakończył młodzieniec — na to trzebaby milionów.
— A jeżeliby się znalazły? — zapytała wprost pani Desforges.
Spojrzał na nią, poważniejąc nagle. Miałożby to być tylko czczem słowem kobiety zazdrosnej? Lecz ona, nie pozostawiając mu czasu do pytań, dodała:
— Wiesz pan, że się tobą interesuję. Jeszcze o tem pomówimy.
W przedpokoju odezwał się dzwonek. Henryeta powstała z miejsca, a Bouthemont instynktowym ruchem, odsunął swe krzesło, jak gdyby się już mogli obawiać obcego oka.
Zaległo milczenie w tym wesołym salonie, gdzie się uśmiechały jasne obicia, a pomiędzy oknami liczne krzewy tworzyły jakby gaj zielony.
Stojąc z uchem skierowanym ku drzwiom, oczekiwała.
Lokaj zameldował:
— Pan Mouret i pan de Vallagnosc.
Henryeta nie mogła powstrzymać gniewnego gestu. Dlaczego przyszedł z przyjacielem? Pewnie go umyślnie odszukał, żeby uniknąć możebnego sam na sam. Jednakże z uśmiechem wyciągnęła rękę na powitanie przybyłych.
— Jacy z panów rzadcy goście! Ja to mówię do pana i do pana Vallagnosc.
Rozpaczając, że zaczyna tyć, nosiła obcisłe czarne jedwabne suknie, żeby ukryć wzmagającą się otyłość. Jednakże jej piękna główka z ciemnemi włosami, zachowała jeszcze wdzięk; Mouret mógł więc powiedzieć, obejmując ją poufałem spojrzeniem:
— Nie pytam panią o zdrowie, bo świeża jesteś jak róża.
— O, mam się doskonale; — odpowiedziała. Zresztą mogłabym nawet umrzeć, a pan byś o tem nie wiedział.
Ona mu się także przypatrywała: wydał jej się zdenerwowany i zmęczony; powieki miał ospałe i cerę ołowianą.
— Nie odpłacę się panu komplimentem, bo źle dziś wyglądasz.
— Praca... — odezwał się Vallagnosc.
Mouret zrobił gest nieokreślony, nic nie odpowiadając. Spostrzegłszy Bouthemont’a powitał go przyjaznem kiwnięciem głowy. W czasie wielkiej ich zażyłości, porywał go sam z oddziału i prowadził do Henryety, nie zważając na wielki ruch godzin popołudniowych; lecz zmieniły się czasy, rzekł więc półgłosem:
— Wymknąłeś się bardzo wcześnie. Spostrzegli się tam, żeś wyszedł i strasznie są zagniewani. Mówił to o Bourdoncle’u i innych wspólnikach, jak gdyby nie był ich panem.
— A! — szepnął Bouthemont z niepokojem.
— Tak, tak, mam z panem o czemś do pomówienia. Zaczekaj na mnie, wyjdziemy razem.
Henryeta usiadła i słuchała Vallagnosc’a, który zapowiadał, że prawdopodobnie odwiedzi ją pani de Boves; Moureta jednak nie spuszczała z oka. On zaś zapadł w milczenie, spoglądał na meble i zdawał się szukać czegoś na suficie. Potem, kiedy się żartem zaczęła uskarżać, że tylko mężczyzn miewa teraz na swej popołudniowej herbacie, zapomniał się do tego stopnia, iż powiedział:
— Liczyłem na to, że zastanę tu barona Hartmanna.
Henryeta zbladła; wprawdzie wiedziała, że przychodzi do niej jedynie dla spotkania się z baronem, lecz niepowinien jej był tego objawiać tak brutalnie. Właśnie w tej chwili wszedł lokaj i stanął za jej krzesłem. Kiedy się zapytała poruszeniem głowy, schylił się i powiedział po cichu:
— To o ten płaszczyk. Pani kazała mi siebie zawiadomić... Ta panna przyszła...
Henryeta podniosła głos, ażeby być słyszaną i ulżyła dręczącej ją zazdrości wymawiając te słowa pogardliwie i oschle:
— Niechaj czeka.
— Czy mam ją zaprowadzić do gabinetu pani?
— Nie, nie; niech pozostanie w przedpokoju.
Kiedy lokaj wyszedł, najspokojniej prowadziła dalej rozmowę z Vallagnosc’em. Mouret, który znów popadł w swe odrętwienie, słuchał z roztargnieniem nic nie rozumiejąc. Bouthemont zaciekawiony tą awanturą, zamyślił się. W tej chwili drzwi się otworzyły i weszły dwie damy.
— Wyobraź sobie — powiedziała pani Marty — wysiadałam z powozu, kiedym spostrzegła panią de Boves pod arkadami.
— Tak, rzeczywiście; — tłómaczyła się ta pani — dziś tak pięknie, a ponieważ doktór zaleca mi dużo chodzić...
Przywitawszy się ze wszystkimi, zapytała Henryety:
— Czy przyjmujesz nową pokojówkę?
— Nie, — odpowiedziała pani Desforges z zadziwieniem. Dla czego się pytasz?
— Widziałam w przedpokoju jakąś młodą dziewczynę.
— Prawda, — przerwała śmiejąc się Henryeta. Wszystkie te sklepowe wyglądają na pokojówki!... Tak, ta panna przyszła, żeby coś poprawić koło płaszczyka.
Mouret spojrzał na nią badawczo, mając już pewne podejrzenie. Ona zaś opowiadała, że kupiła ten płaszczyk w Magazynie Nowości, przeszłego tygodnia.
— Jakto — przerwała pani Marty — więc się nie ubierasz w Sauveur?
— Owszem, moja droga, tylko chciałam zrobić próbę. Zresztą byłam zadowoloną z pierwszego kupna; był to płaszczyk podróżny, lecz tym razem nie udało mi się. Napróżno bronicie waszych magazynów, nie można się w nich ubrać przyzwoicie. O, ja się wcale nie krępuję przy panu Mourecie. Nigdy nie potraficie ubrać dystyngowanej kobiety.
Mouret wcale się nie odzywał za swoim magazynem, ciągle tylko patrzył na nią, wmawiając w siebie i uspakajając się, że nigdyby nie śmiała tego uczynić; ale Bouthemont czuł się w obowiązku bronić sławy Magazynu.
— Gdyby wszystkie panie z wyższego świata ubierające się u nas tak mówiły — wtrącił wesoło — byłabyś pani zdziwioną naszą klientelą... Niech pani zamówi u nas okrycie na miarę, a pewno w niczem nie ustąpi robocie pani Sauveur i będzie o połowę tańsze. Ale właśnie dla tego że tańsze, wydaje się gorszem.
— Więc chybione to okrycie? — spytała pani de Boves. Znam trochę tę pannę... ale że ciemno w przedpokoju nie mogłam jej się przyjrzeć i przypomnieć sobie gdziem ją widziała... idźże moja droga, nie zważaj na nas.
Henryeta okazała gestem wzgardliwe lekceważenie.
— Później pójdę... nic pilnego.
Panie ciągnęły dalej rozmowę o okryciach z dużych magazynów. Potem pani de Boves opowiadała o swym mężu, który, jak mówiła, udał się na objazd inspekcyjny, dla zwiedzenia stacyi stadników w Saint-Lô; Henryeta zaś właśnie tylko co objaśniła, że choroba ciotki powołała nagle panią Guibal do Franche-Comtè. Nie rachowała też na przybycie pani Bourdelais, która przy końcu miesiąca, zamykała się zwykle ze szwaczką, dla przejrzenia bielizny swej dziatwy. Pani Marty zdawała się nurtowaną tajemnym niepokojem. Stanowisko jej męża w Lyceum Bonapartego było zachwiane, skutkiem prywatnych lekcyj, jakie dawał ten biedak w instytucyach frymarczących dyplomami na stopień bakałarza. Zbierał on pieniądze gorączkowo, gdzie tylko mógł, ażeby podołać szalonym i rujnującym wydatkom domowym. Ujrzawszy pewnego dnia, że płacze z obawy by go nie wydalono, żona powzięła myśl prosić Henryetę o protekcyę do jednego z dyrektorów ministeryum oświaty publicznej, którego znała osobiście. Henryeta uspokoiła ją jednem słowem. Pan Marty miał przyjść, żeby się dowiedzieć o swym losie i złożyć jej podziękowanie.
— Pan zdajesz się niezdrów, panie Mouret — zauważyła pani de Boves.
— Praca! — powtórzył Vallagnosc z swą flegmą ironiczną.
Mouret zerwał się nagle, widocznie z siebie nierad, że się tak zapomina. Usiadł pomiędzy damami i odzyskał cały swój wdzięk. Zajmowały go nowości zimowe, mówił więc, że przybędą znaczne transporta koronek. Pani de Boves pytała o ceny Point-d’Alençon.
— Być może że je nabędę — rzekła.
Obecnie jednak starała się zaoszczędzić dwa franki na powozie i wróciła do domu chora skutkiem tego, że się zatrzymała przed wystawą. Okryta płaszczykiem, kupionym jeszcze przed dwoma laty, kładła w myśli na swe królewskie ramiona, wszystkie drogie materye, jakie widziała; a gdy ocknąwszy się ze swego snu, ujrzała na sobie zniszczoną suknię, bez nadziei, że kiedykolwiek zadowolni swoją namiętność, tak jej było, jak gdyby z niej owe piękne stroje ze skórą zdzierano.
— Pan baron Hartmann — oznajmił lokaj.
Henryeta zauważyła, z jakiem uradowaniem Mouret ścisnął rękę nowo przybyłego. Baron powitał damy i spojrzał na młodzieńca z finezyą rozjaśniającą chwilami jego szeroką twarz alzacką.
— Znowu o gałgankach! — szepnął uśmiechając się. — Potem jako częsty i nieetykietalny gość, pozwolił sobie dodać: — Śliczna panienka jest w przedpokoju. Kto to taki?
— O! nikt — odpowiedziała wzgardliwie pani Desforges — to tylko panna z magazynu.
Drzwi pozostały uchylone; lokaj podawał herbatę; wychodził, znowu wchodził, ustawiał na stole serwis chiński, talerze z butersznitami i biszkoptami. W obszernym salonie jasne światło złagodzone przez zieleniejące się krzewy, błyszczało na bronzach i wesoło odbijało się na jedwabnem obiciu mebli. Za każdym razem co się drzwi otwierały, widać było ciemny kąt w przedpokoju, do którego tylko przez okno z pociemniałemi szybami, wpadało nieco światła, Tam wśród ciemności, znajdowała się postać również ciemna, nieruchoma i cierpliwa. Dyoniza stała; była wprawdzie ławeczka obita skórą, ale duma ją od niej odpychała. Czuła obelgę. Od pół godziny znajdowała się tam, nie poruszając się, nie mówiąc ani słowa. Te panie i baron, przyglądali jej się przechodząc; obecnie zaś dochodziły do niej głosy z salonu; cały ten miły przepych policzkował ją swoją obojętnością; ona zaś ciągle stała, nie ruszając się z miejsca. Nagle, przez uchylone drzwi poznała Moureta, który także odgadł nareszcie, że to ona tam się znajduje.
— Czy to jedna z pańskich sklepowych? — zapytał baron dobrodusznie.
Mouret ukrył wielkie pomieszanie, tylko mu glos zadrżał od wzruszenia, gdy rzekł:
— Zapewne, tylko niewiem która.
— To ta mała blondynka z konfekcyj — odpowiedziała pani Marty — zdaje mi się, że druga sklepowa.
Henryeta spojrzała nań w tej chwili.
— Tak... — odezwał się obojętnie.
Poczem zaczął opowiadać o zabawach, wyprawianych od wczoraj dla króla pruskiego w Paryżu. Ale baron złośliwie zwrócił mowę do panien z wielkich magazynów i udając, że się chce obeznać z tą kwestyą, zapytał zkąd pochodzą w ogóle i czy się tak źle prowadzą, jak ludzie mówią? Słowem, wszczęła się ztąd dyskusya.
— Czy doprawdy masz je pan za uczciwe?
Mouret bronił ich cnoty z takiem przekonaniem, że Vallagnosc począł się śmiać. Wtedy Bouthemont wdał się w rozmowę, aby przyjść w pomoc pryncypałowi. Mówił, że są pomiędzy niemi rozmaite — i ladaco i uczciwe dziewczęta; jednakże poziom ich moralności coraz bardziej się podnosi. Dawniej zgłaszały się tylko upadłe dziewczęta niefachowe i biedne; ale obecnie z ulicy Sèvres np. wychowują małe dziewczęta specyalnie dla Magazynu Nowości. W ogóle, gdy chcą, mogą się one uczciwie prowadzić, gdyż nie są zmuszone, jak robotnice z bruku paryzkiego, żywić się same i o mieszkaniu myśleć, u nas mają stół i nocleg, ich byt jest zabezpieczony, chociaż bardzo ciężki. Najgorszą stroną jest to, że ich pozycya jest niejasna, coś pośredniego pomiędzy sklepową i damą. Nieraz postawione pośród zbytku, częstokroć bez elementarnego nawet wykształcenia, przez ocieranie się, wyrabiają w sobie smak do rzeczy nieprzystępnych w ich położeniu; w ten sposób wytwarza się z nich jakaś klasa wyjątkowa, niedająca się określić. Ich nędza moralna i wady, ztąd właśnie pochodzą.
— Co do mnie — powiedziała pani de Boves — nie znam istot nieznośniejszych. Nierazby się je spoliczkowało.
Panie te zaczęły wylewać swą żółć na wyścigi. Mówiły, że w magazynach kobiety pożerają się nawzajem, wśród współubiegania się o pieniądze i piękność. Sklepowe gorzko zazdroszczą klientkom dobrze ubranym, których układ starają się naśladować; klientki zaś uboższe, licho ubrane, z niższego mieszczaństwa, jeszcze są zazdrośniejsze, a dziewczęta sklepowe chodzące w jedwabiach, robiąc sprawunek za dziesięć sous, wymagają od nich, aby pokorne były jak sługi.
— Nie ma o czem mówić — zakończyła Henryeta — wszystkie są do sprzedania, tak samo jak ich towary.
Mouret zdobył się na uśmiech, a baron patrzył nań, podziwiając wdzięk z jakim panuje nad sobą. Dlatego wrócił znowu do zabaw, wyprawianych na cześć króla pruskiego: będą one wspaniałe, cały handel paryzki na nich skorzysta.
Henryeta milczała, pogrążona w zadumie, walcząc między chęcią zapomnienia dłużej jeszcze, że czeka Dyoniza w przedpokoju z obawy, by Mouret nie odszedł, kiedy już wie o jej przybyciu. Odezwała się więc, wstając z krzesła:
— Panie pozwolą?
— Dla czegożby nie, moja droga — powiedziała pani Marty — zastąpię cię w obowiązkach gospodyni domu.
Wziąwszy imbryk, ponalewała zaraz filiżanki; Henryeta zaś, zwracając się do barona, rzekła:
— Pozostaniesz pan chwilkę?
— Tak, pani; mam o czem pomówić z panem Mouretem i dlatego udamy się do saloniku.
Odeszła, a jej czarna jedwabna suknia ocierając się o drzwi, wydała szelest podobny do chrzęstu jaszczurki, przemykającej się pomiędzy krzakami. Baron postarał się uprowadzić zaraz Moureta, pozostawiając panie w towarzystwie Bouthemonta i Vallagnosca, — poczem półgłosem mówili, stojąc pod oknem sąsiedniego salonu. Toczyła się zupełnie nowa sprawa. Mouret oddawna marzył o zajęciu swoim magazynem całej wysepki od ulicy Monsigny do ulic Neuve-Saint-Augustin i Dziesiątego Grudnia. Na tym ogromnym placu, był jeszcze przy tej ostatniej ulicy rozległy grunt pobrzeżny, nie należący doń, co mu zatruwało tryumf. Dla uzupełnienia swego zwycięztwa, zapragnął koniecznie wznieść tam, jako apoteozę monumentalną fasadę. Dopóki paradne wejście znajdowało się od Neuve-Saint-Augustin, w ciemnej uliczce starego Paryża, dzieło jego było niewykończone i pozbawione logiki. Chciał je pokazać przed nowym Paryżem, na jednej z tych nowych alei, gdzie przy blasku słońca przesuwał się zgiełk końca wieku; widział ją panującą, imponującą jako olbrzymi pałac handlu, — rzucającą więcej cienia na miasto, niż Louvre. Lecz dotąd wszystko się rozbijało o upór Kredytu Nieruchomego, który się trzymał pierwszego swego pomysłu, wzniesienia w tem miejscu hotelu dla konkurencyi z Grand-Hotelem. Plany były gotowe; oczekiwano tylko zupełnego oczyszczenia ulicy Dziesiątego Grudnia, dla rozpoczęcia robót. Nakoniec, uczyniwszy ostatni wysiłek, Mouret prawie zdołał przekonać barona.
— Mieliśmy wczoraj sesyę — powiedział — więc spodziewając się zastać tu pana, przyszedłem zawiadomić, że się ciągle jeszcze opierają.
Młodzieniec zrobił nerwowe poruszenie.
— Co za niedorzeczność! I cóż mówią?
— To samo, com ja panu mówił i co dziś jeszcze trochę myślę... Pańska fasada byłaby tylko ozdobą. Nowe zabudowania powiększą może zaledwie o jedną dziesiątą część powierzchnię, jaką teraz zajmują magazyny, a na tę reklamę za wielkie sumy trzebaby poświęcić.
Mouret nagle wybuchnął:
— Reklama! reklama!... W każdym razie, ta reklama jest z kamienia i przeżyje nas wszystkich. Nie zapomnij pan, że toby nasze interesa powiększyło o dziesięć procent. We dwa lata odzyskamy kapitał. Mniejsza o to, że nazywacie panowie ten grunt straconym, kiedy wam przyniesie ogromy dochód!... Zobaczycie jakie tłumy będą wtenczas, gdy nasza klientela przestanie się dusić od ulicy Neuve-Saint-Augustin i będzie mogła swobodnie napływać przez szeroką aleję, mieszczącą wygodnie sześć powozów rzędem.
— Bezwątpienia — odpowiedział baron uśmiechając się — ale jesteś poetą w swoim rodzaju; powtarzam raz jeszcze: ci panowie utrzymują, że byłoby niebezpiecznie rozwijać jeszcze bardziej pański interes. Chcą być przezorni za pana.
— Jakto! przezorni! Tego już nie rozumiem. Alboż nie przekonywam cyframi o wzrastającej ciągle sprzedaży? Pierwiastkowo z kapitałem pięciu kroć sto tysięcy franków, zyskiwałem dwa miliony, obracając tym kapitałem cztery razy. Potem wzrósł on do czterech milionów, obrócony dziesięć razy dał czterdzieści milionów w interesie. Nakoniec przekonałem się przy ostatnim obrachunku inwentarza, że obecnie jest w obrocie osiemdziesiąt milionów franków. Kapitał mało się powiększył, bo wynosi sześć milionów; tylko przeszedł przez nasze kantory w postaci towarów, więcej niż dwanaście razy.
Podniósł głos, bijąc palcami lewej ręki o prawą dłoń i przerzucając milionami, jak garścią orzechów. Baron mu przerwał:
— Wiem o tem... ale przecież pan nie możesz ciągle tak iść w górę?
— Dlaczego nie? — odrzekł Mouret naiwnie. — Nie ma powodu, żeby się ten stan rzeczy zmienił. Kapitałem można obrócić piętnaście razy, oddawna już to przepowiadam. Nawet w niektórych oddziałach przejdzie dwadzieścia pięć i trzydzieści razy. A potem... ha! potem, wymyślim jakiś figiel, żeby się obracał jeszcze prędzej.
— Skończy się więc na tem, że wypijesz pan pieniądze Paryża, jak się wypija szklankę wody?
— Bezwątpienia. Alboż Paryż nie należy do kobiet, a one czy nie są naszą własnością?
Baron położył mu obie ręce na ramionach, patrząc nań po ojcowsku.
— Przyznaję, iż tęgi z ciebie chłopiec, kocham cię za to... Niepodobna ci się opierać. Postaramy się dokładnie roztrząsnąć tę ideję i spodziewam się, że się dadzą przekonać. Dotychczas możemy tylko szczycić się panem. Dywidendy są tak wysokie, że giełda słupieje. Musisz pan mieć słuszność po swojej stronie. Lepiej włożyć pieniądze w twoją maszynę, niżeli je ryzykować na konkurencyę z Grand-Hotelem; to przedsięwzięcie bowiem jest hazardowne.
Wzburzenie Moureta uspokoiło się; podziękował baronowi, chociaż bez zwykłego uniesienia; ten zaś spostrzegł, że oczy zwraca ku drzwiom sąsiedniego pokoju, na nowo opanowany głuchym niepokojem, który skryć się starał.
Tymczasem Vallagnosc miarkując, że już skończyli mówić o interesach, przybliżył się i słuchał barona, który z galanteryą starego birbanta, szeptał:
— Wiesz pan co, zdaje mi się, że one się mszczą.
— Kto taki? — spytał Mouret z zakłopotaniem...
— Kobiety... Zaczyna im się przykrzyć, że należą do ciebie; teraz tyś się stał ich własnością, — ha! piękne za nadobne!
Zaczął żartować, bo głośne sprawy miłosne młodzieńca były mu dobrze znane. Dom kupiony dla awanturnicy zakulisowej, ogromne sumy przehulane z dziewczętami w oddzielnych gabinetach, bawiły go, usprawiedliwiając niejako dawne jego wybryki. Stare jego doświadczenie tryumfowało.
— Doprawdy, nie rozumiem — powtarzał Mouret.
— Dajże pan pokój — odezwał się znów baron — zawsze na tem się kończy, że one górę biorą; dla tego też myślałem: to nie może być, on się przechwala, nie jest tak mocny! Jak pan widzisz, nie omyliłem się. Wyzyskaj kobietę, wyczerpnij jak kopalnię węgla, ona potem wszystko z ciebie wyciągnie i opanuje cię w dodatku. Bądź ostrożny, bo ona daleko więcej wysączy z ciebie krwi i pieniędzy, niżeliś ty sam z niej wyssał.
Śmiał się coraz więcej, a Vallagnosc wtórował mu z cicha, nie mówiąc ani słowa.
— Trzebaż wszystkiego pokosztować — wyznał otwarcie Mouret, zmuszając się także do żartobliwości. — Pieniądz nic nie wart, jeżeli się go nie wydaje.
— Co do tego, zgadzam się — rzekł baron. — Baw się, mój kochany i bądź pewien, że odemnie morałów nie posłyszysz, jak również, że się ani chwili nie obawiam o ogromne kapitały, jakieśmy ci powierzyli. Trzeba spędzić apetyt, potem ma się za to swobodniejszą głowę; zresztą, nie jest to przykra rzecz zrujnować się, gdy się jest zdolnym odzyskać fortunę... Lecz jeżeli pieniądz jest niczem, za to są cierpienia...
Zatrzymał się, uśmiech jego przybrał odcień smutku, dawniejsze troski przebijały przez ironię jego sceptycyzmu. Śledził on za pojedynkiem Henryety z Mouretem, ciekawym jeszcze będąc walk roznamiętniających cudze serca. Czuł, że nastąpił kryzys i odgadywał dramat, świadomym będąc historyi tej Dyonizy, którą właśnie zauważył w przedpokoju.
— O! co się tyczy cierpień, to nie wchodzi w zakres mojej specyalności — powiedział Mouret z fanfaronadą — dosyć, że się za to płaci.
Baron wpatrywał się weń przez kilka sekund w milczeniu. Nie chcąc kłaść nacisku na dyskretną swą aluzyę, dodał powoli:
— Nie okazuj się gorszym, niż jesteś!... Pozostawisz coś więcej jak pieniądze. Tak, przypłacisz to własną osobą.
Tu zwrócił się do Vallagnosca z żartobliwem pytaniem:
— Prawda, panie de Vallagnosc, wszakże to się zdarza?
— Tak mówią, panie baronie — odpowiedział tenże.
W tej chwili uchyliły się drzwi; Mouret, który chciał właśnie odpowiedzieć, drgnął z lekka, wszyscy trzej obrócili się: była to pani Desforges, która ukazując tylko głowę przez drzwi, wesoło i prędko zawołała;
— Panie Mouret! panie Mouret!
Spostrzegłszy ich wszystkich, dodała:
— Panowie wybaczą, że porwę na chwilę pana Moureta. To bardzo słuszne żądanie, sprzedał mi szkaradny płaszczyk, należy więc, by udzielił przynajmniej swych światłych wskazówek. Ta dziewczyna jest tak głupia, że nie może sobie poradzić. Chodźże pan, czekam.
Wahał się, walczył z sobą, pragnął uniknąć przewidywanej sceny, ale musiał być posłusznym. Baron mówił z miną ojcowską i żartobliwą zarazem:
— Idźże, idź, mój kochany, pani cię potrzebuje.
Wtedy Mouret udał się za nią. Gdy się drzwi zamknęły, zdawało mu się, że słyszy drwiący śmiech Vallagnosca, przygłuszony przez obicia. Zresztą, czuł zupełne wyczerpanie odwagi. Od czasu jak Henryeta wyszła z salonu i wiedział, że Dyoniza w głębi pomieszkania jest w rękach tej zazdrośnicy, doznawał coraz większego niepokoju i rozdrażnienia nerwowego, tak dalece, że chwilami nadstawiał ucha, jakby drżąc na oddalony odgłos płaczu. Co ta kobieta mogła wymyśleć, żeby ją dręczyć? Z całą mocą miłości, która go samego dziwiła, zwracał się ku Dyonizie, jako jedyna jej podpora i pociecha. Nigdy jeszcze w ten sposób nie kochał, żeby cierpienie miało dlań tak silny urok. Słabostki przelotne, nawet Henryeta, tak wykwintna i ładna, której posiadanie pochlebiało jego dumie, było to tylko przyjemne przepędzenie czasu, niekiedy rachuba, w której szukał jedynie korzystnej rozkoszy. Wychodził od swych kochanek, kładł się spać w domu, szczęśliwy ze swej wolności kawalerskiej, bez żalu i troski. Teraz serce mu biło niespokojnie, życie było zakłócone, sen nie dostarczał mu chwili zapomnienia, na szerokiem i samotnem łożu. Dyoniza posiadała go bez ustanku. Nawet w tej chwili, ją jedynie miał na względzie i myślał idąc za tą drugą w obawie drażliwych scen, że lepiej iż tam będzie, aby ją bronić.
Najprzód przeszli przez sypialnię milczącą i pustą; potem pani Desforges, odemknąwszy drzwi, weszła do gabinetu, gdzie w ślad za nią udał się i Mouret. Był to dość obszerny pokój, obity czerwoną jedwabną materyą; pośrodku stała marmurowa gotowalnia i szafa o trzech szerokich lustrzanych skrzydłach. Okna wychodziły na podwórze; było już ciemno, zapalono więc dwa gazowe płomienie, których niklowe lichtarze, przytwierdzone były po obu stronach szafy.
— Może teraz pójdzie lepiej nam — powiedziała Henryeta.
Wszedłszy, ujrzał Mouret Dyonizę stojącą prosto pośród jarzącego światła. Była bardzo blada i skromnie ubrana w czarnej kaszmirowej żakietce i czarnym kapeluszu. Ów płaszczyk kupiony w Bonheur, trzymała na ręku. Na widok pryncypała, ręce jej z lekka drgnęły.
— Chcę, żeby pan Mouret wydał sąd — rzekła Henryeta — więc niech mi panna pomoże ubrać się.
Dyoniza musiała włożyć na nią płaszczyk. — Przy pierwszem przymierzaniu, pospinała go już szpilkami na ramionach, gdzie źle leżał. Henryeta przyglądała się sobie w lustrze od szafy.
— Czy można go nosić? Powiedz pan szczerze.
— Rzeczywiście, jest chybiony — powiedział Mouret, żeby zakończyć tę sprawę. — Ale to bardzo prosta rzecz; panna zdejmie miarę i zrobimy nowy.
— Woale nie; ja chcę mieć ten sam i potrzebują go natychmiast — żywo zawołała. — Tylko że mi ściska piersi, a z tyłu odstaje.
Potem dodała oschle:
— Patrzeniem nie zaradzisz panna złemu! staraj się coś wymyśleć, to do ciebie należy.
Dyoniza, nie otwierając ust, zaczęła znowu spinań. Trwało to długo, musiała bowiem przechodzić od jednego ramienia do drugiego; wypadło jej nawet schylić się, ażeby z przodu obciągnąć płaszczyk. Stojąc przed nią, pani Desforges pozwalała opinać płaszczyk na sobie, z ostrym wyrazem twarzy pani, którą sługa nie może zadowolnić. Uszczęśliwiona, że poniża dziewczynę, wydawała krótkie rozkazy, szpiegując na twarzy Moureta najmniejsze drgnienie nerwowe.
— Zapnij panna tutaj. Nie tam... tu, przy rękawie. Czy panna nie rozumiesz? Ależ nie tak... Patrzajże... kieszeń się oddyma. Ostrożnie, kłujesz mnie panna.
Dwa razy Mouret napróżno usiłował przerwać tę scenę. Serce biło mu jak młotem, na widok poniżenia przedmiotu jego miłości; kochał jeszcze więcej Dyonizę, z tkliwem rozrzewnieniem, widząc jej poważne milczenie, chociaż się jej ręce trzęsły trochę z powodu, że tak jest traktowaną wobec niego. Uległa konieczności swego fachu, z dumną rezygnacyą dzielnej dziewczyny.
Gdy pani Desforges zmiarkowała, że się nie zdradzą, wzięła się na inny sposób: zaczęła się uśmiechać do Moureta, dając poznać, że jest jej kochankiem. W tej chwili właśnie zabrakło szpilek.
— Poszukaj, mój przyjacielu, w pudełeczku z kości słoniowej, na toalecie. Doprawdy? puste... Bądźże tak dobry i zobacz na kominku, w pokoju; wiesz... w rogu lustra.
Kierowała nim, jako człowiekiem, który tam sypia i wie gdzie leżą szczotki i grzebienie, skoro przyniósł szpilki, biorąc je po jednej, zmusiła go, żeby stał przy niej, wpatrywała się weń i mówiła doń po cichu, jak gdyby Dyonizy tam nie było.
— Przecież nie jestem garbata. Daj pan rękę, dotknij mi ramion, dla przyjemności. Czym ja tak zbudowana?
Dyoniza zwolna podniosła oczy, bledsza jeszcze niż dotąd i w milczeniu zaczęła spinać płaszczyk. Mouret widział tylko jej grube blond włosy, skręcone na delikatnym karku; ale z dreszczu jaki wstrząsał niemi, domyślał się pomieszania i wstydu na jej twarzy. Teraz odepchnie go i każe zwrócić się do tej kobiety, która nie ukrywa swego z nim stosunku, nawet przed obcem okiem. Ogarniała go szalona chęć wybicia Henryety. Czem ją zmusić do milczenia? Jak tu powiedzieć Dyonizie, że ją ubóstwia, że w tej chwili ona jedna dlań istnieje, że poświęci dla niej wszystkie swe jedniodniowe miłostki. Najniżej upadła kobieta, nie zdobyłaby się na tak dwuznaczne poufałości, jak ta mieszczanka. Cofnął rękę, odsunął się i rzekł:
— Niepotrzebnie się pani upiera przy tym płaszczyku, kiedy ja sam widzę, że jest chybiony.
Nastąpiło milczenie. Jeden płomień gazowy syczał w atmosferze miękkiej i dusznej tego pokoju; słychać tylko było ten ognisty oddech. — Zwierciadła szafowe, odbijały duże smugi żywego światła na ponsowem jedwabnem obiciu, a na tle jego migotały cienie tych dwóch kobiet. Nie zatkany flakon z werwenną, wydawał słabą i nie określoną woń więdnącego bukietu.
— Więcej nic nie mogę zrobić — rzekła Dyoniza podnosząc się nareszcie.
Czuła, że ją siły opuszczają: dwa razy ukłuła się szpilką w rękę, jak gdyby oślepła, tak miała oczy zamglone. Czy on należy do spisku, czy ją tam sprowadził, żeby się zemścić za odmowę, żeby jej pokazać, że go inne kobiety kochają? Lodowaciała na tę myśl; nigdy jeszcze nie potrzebowała takiej odwagi, nawet w tych okropnych chwilach, kiedy brakowało chleba. Upokorzenie niczem jeszcze było w porównaniu z tem, że go widziała w objęciach innej, jak gdyby jej tam wcale nie było.
Henryeta przyglądała się sobie w lustrze i znowu zaczęła miotać obelgi.
— To chyba żarty, moja panno, teraz jeszcze gorzej leży. Patrz panna, jak mi uwydatnia piersi; wyglądam jak mamka.
Dyoniza doprowadzona do ostateczności, odważyła się na niegrzeczną uwagę:
— Pani jest trochę otyła. Nie możemy na to nic poradzić, żeby pani była szczuplejszą.
— Otyła, otyła... — powtarzała Henryeta, na którą teraz przyszła kolej zblednąć. — Stajesz się panna zuchwałą! Doprawdy, jest komu wydawać sądy...
Obie drżące, stojąc naprzeciw siebie, mierzyły się oczami. Odtąd nie było już damy i panny sklepowej, lecz tylko kobiety, zrównane z sobą przez współzawodnictwo. Jedna gwałtownie zerwała płaszczyk, aby go cisnąć na krzesło, druga zaś, na chybił trafił, rzuciła pozostałe w ręku szpilki na gotowalnię.
— Dziwi mię to, że pan Mouret pozwala na taką zuchwałość. Sądziłam, że pan więcej wymagasz od swoich podwładnych.
Dyoniza odzyskawszy już swój odważny spokój, powiedziała:
— Jeżeli pan Mouret nie wydala mnie, to dla tego, że mi nie ma nic do zarzucenia. Gotowam panią przeprosić, jeśli to uważa za potrzebne.
Mouret przysłuchiwał się, wzburzony tą kłótnią i sam nie wiedział, jakby ją zakończyć. Nienawidził tych sprzeczek między kobietami, których zjadliwość drażniła jego potrzebę wdzięku. Henryeta chciała wymódz na nim jakie słowa na gany dla Dyonizy; ponieważ zaś pozostawał ciągle milczący, sam nie wiedząc jeszcze jak się znaleźć, schłostała go ostatnią obelgą.
— Czy mam to znosić we własnym domu, żeby mi ubliżały kochanki pańskie... dziewczyna, którą pan wziąłeś z jakiego rynsztoka?
Dwie wielkie łzy spłynęły po twarzy Dyonizy. Wstrzymywała je oddawna; lecz ta ostatnia obelga wstrząsnęła całą jej istotą. Skoro ujrzał, że płacze z godnością milczącą i zrozpaczoną, nie poniżając się do gwałtownej odpowiedzi, Mouret przestał się wahać, serce go pociągnęło ku niej z niewysłowioną tkliwością. Wziąwszy ją za ręce, wyjąkał:
— Odejdź prędko, moje dziecko i zapomnij o tym domu na zawsze.
Henryeta osłupiała i dławiona gniewem, patrzyła na nich.
— Zaczekaj pani — powiedział, składając sam płaszczyk — zabierz to okrycie. Pani Desforges kupi sobie drugie gdzieindziej. I nie płacz już; wiesz przecie, jaki mam dla ciebie szacunek.
Odprowadził ją drzwi, które zamknął za nią. Nie przemówiła ani słowa; tylko różowy płomień okrasił jej policzki, a nowe łzy rozkoszne i słodkie zwilżyły jej oczy.
Henryeta dusząc się, wyciągnęła chustkę i zatykała nią usta. Rachuby jej obróciły się wniwecz; wpadła w zasadzkę przez nią samą zastawioną. Rozpaczała, że uniesiona zazdrością rzecz tę za daleko posunęła! Być porzuconą dla takiej istoty! Doznać jego wzgardy wobec niej! Duma jej cierpiała na tem więcej niżeli miłość.
— A więc to tę dziewczynę pan kochasz? — wyjąkała z przymusem, gdy pozostali sami.
Mouret nie zaraz odpowiedział; przechadzał się zwolna, jakby pochłonięty gwałtownem wzruszeniem. Nakoniec stanął i siląc się na jak najzimniejszy głos, bardzo grzecznie odrzekł tylko:
— Tak, pani.
Płomień gazowy wciąż syczał, w dusznem powietrzu gabinetu. Obecnie w blasku rzucanem przez zwierciadła nie było widać poruszających się cieni; pokój wydawał się pusty i przepełniony ciężkim smutkiem. Henryeta nagle osunęła się na krzesło, szarpiąc chustkę do nosa rozgorączkowanemi palcami i wśród łkań ciągle powtarzała:
— Mój Boże! jakżem nieszczęśliwa!
Patrzał na nią nieruchomy przez kilka sekund; poczem najspokojniej wyszedł; ona zaś, pozostawszy sama, płakała w milczeniu, pośród szpilek rozrzuconych na ziemi i na gotowalni.
Gdy Mouret wszedł do saloniku, zastał tylko Vallagnosca; baron powrócił do dam. Wzburzony, usiadł na kanapie w głębi pokoju, a przyjaciel widząc go bladym, przez litość stanął tak, by go zasłonić od ciekawych spojrzeń.
Z początku patrzyli na siebie nic nie mówiąc; nakoniec Vallagnosc, którego w głębi duszy, zakłopotanie Moureta ożywiało, spytał ironicznie:
— Cóż, bawisz się?
Zdawało się, iż Mouret nie odrazu go zrozumiał, przypomniawszy sobie jednak dawniejsze z nim rozmowy o czczych i niepotrzebnych udręczeniach życia, odpowiedział:
— Bezwątpienia; nigdym jeszcze nie żył w takiej pełni; nie żartuj z tego; godziny w których umieramy z cierpienia, są najkrótsze ze wszystkich.
Zniżonym głosem ciągnął dalej wesoło z wilgotnemi jeszcze od łez oczami.
— Ty wiesz o wszystkiem... prawda? We dwie szarpały mi serce przed chwilą. Ale to dobre, powiem ci nawet, że rany przez nie zadane, są prawie tak miłe, jak ich pieszczoty. Jestem złamany, sił już nie czuję, a jednak nie uwierzysz do jakiego stopnia drogie mi jest życie! O! ja muszę posiąść to dziewczę, które mnie odpycha.
Vallagnosc zapytał po prostu:
— A potem? cóż potem?
— Potem? Będę ją posiadał! Czy ci się zdaje żeś silny dla tego, że nie chcesz być głupim i cierpieć? Oszukujesz sam siebie, nic więcej! Postaraj się zapragnąć kobiety i posiądź ją nakoniec, a ta jedna chwila wynagrodzi wszystkie cierpienia.
Ale Vallagnosc dalej go przekonywał, przesadzając swój pesymizm: na cóż tak pracować, kiedy za pieniądze nie wszystko mieć można? On by z pewnością zamknął sklep, wyciągnąłby się jak długi i leżał, nie ruszając palcem, gdyby się przekonał, że za miliony nie można kupić kobiety, której pożądamy! Mouret, słuchając go poważniał, nagle zaczął znowu gwałtownie wygłaszać ufność w potęgę swojej woli:
— Pragnę jej i mieć ją będę, to rzecz prosta; a jeżeli mi się wymknie, zobaczysz jaką maszynę zbuduję, żeby się wyleczyć. Będzie wspaniała pomimo to... Ty nie pojmujesz tej mowy, bo inaczej wiedziałbyś, że działalność sama w sobie zawiera nagrodę. Działać, stwarzać, walczyć z przeciwnościami, zwyciężyć je, lub być przez nie zwyciężonym, oto w czem się zawiera radość i zdrowie ludzi!
— To tylko sposób obałamucania się, — szepnął Vallagnosc.
— A więc, wolę się obałamucać. Jeżeli mam umrzeć, to wolę z namiętności niż z nudów!
Obaj śmiać się zaczęli; przypomniało im to bowiem szkolne spory. Vallagnosc miękkim głosem zaczął się wtedy rozwodzić nad bezbarwnością wszelkich rzeczy. Popisywał się niejako swem martwem i czczem życiem. Będzie się jutro nudził w ministeryum, tako samo jak się nudził wczoraj; za trzy lata służby podwyższyli mu pensyę o sześćset franków, obecnie pobierał trzy tysiące sześćset franków, co mu nie starczy nawet na znośne cygara. Coraz bardziej go to nuży i jeżeli się nie zabił, to poprostu z lenistwa, nie chcąc sobie zadać tego trudu. Gdy Mouret wspomniał o małżeństwie jego z panną de Boves, odpowiedział, że chociaż ciotka w żaden sposób nie chce umrzeć, pobiorą się, przynajmniej tak mu się zdaje, rodzice się zgadzają, a co do niego, jest całkiem bez woli. Na co się zda, chcieć albo nie chcieć, kiedy się rzeczy nigdy tak nie kończą, jak sobie życzymy. Stawiał za przykład przyszłego teścia, który spodziewał się znaleźć w pani Guibal omdlewającą blondynkę, chwilowe zadowolenie kaprysu, tymczasem trzyma go ona pod batem i kieruje jak starym koniem, ciągnąc zeń sił ostatki. Wówczas, kiedy sądzą w domu, że hrabia odbywa rewizyę stajen stadników w Saint-Lô, ona go dogryza w małym domku, najętym w Wersalu.
— Jednakże on szczęśliwszy od ciebie — powiedział Mouret, podnosząc się.
— O! z pewnością. Być może, iż to tylko zabawne co złe, — odpowiedział Vallagnosc.
Mouret, ochłonąwszy już, chciał się wymknąć, lecz chodziło mu o to, żeby jego wyjście nie wyglądało na ucieczkę. Postanowił więc wypić filiżankę herbaty i żartując obaj weszli do salonu. Baron Hartmann spytał się, czy nakoniec płaszczyk dobrze leży, na co Mouret odpowiedział bez zmieszania, że co do niego, całkiem stracił tę nadzieję. Zewsząd dały się słyszeć okrzyki. Podczas gdy pani Marty śpieszyła podać mu herbatę, pani de Boves narzekała na magazyny, że wogóle wyrabiają za ciasne okrycia. Nakoniec udało mu się usiąść przy Bouthemont’cie, który się nie ruszył z miejsca. Zapomniano o nich, więc nie czekając aż się znajdą na ulicy, wręcz odpowiedział na niespokojne pytania Bouthemonta, jaki los go czeka: że ci panowie postanowili na sesyi podziękować mu za usługi. Pomiędzy frazesami wypijał łyżeczkę herbaty, zapewniając, że go to mocno strapiło, że powstała kłótnia, po której nie mógł ochłonąć, bo jak szalony wybiegł z sali. Ale cóż robić? Nie można przecież zrywać z tymi panami z powodu prostego nieporozumienia o personel. Bouthemont strasznie pobladł, ale zmuszony był podziękować.
— To jakiś osobliwy płaszczyk, — zakończyła pani Marty. Henryeta jeszcze z nim nie skończyła.
Rzeczywiście tak długa nieobecność zaczęła wszystkich wprowadzać w kłopot. Lecz w tejże chwili zjawiła się pani Desforges.
— Pani także straciłaś nadzieję? — zawołała pani de Boves.
— Jak to?
— Pan Mouret powiedział, że nie można dojść do ładu.
Henryeta okazała wielkie zdziwienie.
— Pan Mouret żartował, ten płaszczyk będzie leżał doskonale.
Wydawała się bardzo spokojną i była uśmiechniętą. Musiała obmyć oczy, gdyż były żywe i wcale nie czerwone. Podczas kiedy całe jej ciało drżało i krwawiło się jaszcze, miała siłę ukrywać tę mękę, pod maską światowej uprzejmości. Ze zwykłym swym uśmiechem podała butersznity Vallagnosc’owi. Jeden tylko baron, znający ją doskonale, zauważył lekki kurcz w ustach i w głębi oczu skryty ogień, którego ukryć nie mogła; odgadł on całą scenę.
— Różne są gusta; — powiedziała pani de Boves, biorąc podany butersznit. Znam panie, któreby kawałka wstążki nie kupiły nigdzie, tylko w Luwrze; inne wierzą tylko w Bon Marché. Musi to być kwestyą usposobienia.
— Bon Marché zakrawa na prowincyę, — wtrąciła pani Marty, a w Luwrze tak ciasno!
Damy wpadły znowu na tor rozmowy o wielkich magazynach. Mouret zmuszony był wypowiedzieć swoje zdanie, zbliżył się więc do nich i starał się być bezstronnym. Przyznawał, że Bon Marché jest doskonałym domem handlowym, budzącym zaufanie, Luwr zaś ma daleko świetniejszą klientelę.
— Słowem, wolisz pan Bonheur des Dames — powiedział śmiejąc się baron.
— Tak, — odrzekł Mouret spokojnie. U nas kocha się klientki.
Wszystkie panie przyznały mu słuszność. Rzeczywiście, w Bonheur pieszczono, uwielbiano i schlebiano im do tego stopnia, że to wabiło na wet najuczciwsze. Ogromne powodzenie Magazynu wypływało z tego umiejętnego wabienia kobiet.
— Ale, ale, — spytała Henryeta, chcąc okazać zupełną swobodę umysłu — a moja protegowana, cóżeś z nią zrobił panie Mouret? Wiesz... panna de Fontenailles.
Zwracając się do pani Marty, dodała:
— Markiza, moja droga; biedna dziewczyna, pogrążona w nędzy.
— Zarabia teraz trzy franki dziennie, zszywając kajeta z próbkami i jak mi się zdaje, wydam ją za jednego z chłopców sklepowych; — odpowiedział Mouret.
— Ależ to okropne! — wykrzyknęła pani de Boves.
Spojrzawszy na nią, dodał głosem spokojnym:
— Dla czego, proszę pani? Czy nie lepiej, żeby poszła za uczciwego chłopca i dobrego robotnika, aniżeliby ją próżniacy porywali z ulicy.
Vallagnosc wdał się w rozmowę, żartując:
— Nie przypieraj go pani do ściany, bo gotów utrzymywać, że wszystkie dawne rody francuzkie, powinny się rzucić do sprzedawania perkalików.
— Dla wielu z nich byłoby to najzacniejszym punktem wyjścia.
Rozmowa ta skończyła się na śmiechu, gdyż paradoks Moureta wydał się zbyt rażącym. On zaś dalej rozwodził się nad tem, co nazywał arystokracyą pracy. Lekki rumieniec okrasił twarz pani de Boves, którą niedostatek pracowicie ukrywany, doprowadzał do rozpaczy. Pani Marty zaś przeciwnie, potwierdzała to, opanowana wyrzutami sumienia na myśl o swoim biednym mężu. Właśnie w tej chwili lokaj wprowadził profesora, który przyszedł po żonę i wydawał się w swym obcisłym surduciku jeszcze bardziej suchy i zwiędły, wskutek ciężkiej pracy. Złożywszy podziękowanie pani Desforges za to, że przemówiła za nim u ministra, zwrócił na Moureta bojaźliwy wzrok człowieka, który spotyka zło, grożące mu śmiercią. Zmięszał się, gdy tenże zwrócił się doń, mówiąc:
— Prawda panie, że praca doprowadza do wszystkiego?
— Praca i oszczędność; — odpowiedział pan Marty z lekkiem drżeniem całego ciała. Dodaj pan: i oszczędność.
Bouthemont pozostawał nieruchomym na swem krześle. Słowa Moureta dźwięczały mu jeszcze w uszach. Nakoniec podniósł się i powiedział z cicha do Henryety.
— Wie pani, że jak najgrzeczniej zapowiedział mi dymisyę; zje dyabła, jeżeli tego nie pożałuje. Wymyśliłem sobie szyld; Aux quatre Saisons i usadowię się w pobliżu Opery.
Patrzyła nań złowróżbnym wyrazem oka.
— Rachuj na mnie, trzymam z panem... Zaczekaj.
Poczem przywołała barona do framugi okna i bez żadnego wstępu, poleciła mu Bouthemonta jako zucha, który także zgorączkuje Paryż, gdy się urządzi na własną rękę. Kiedy wspomniała o wynalezieniu współki, dla swego protegowane go, baron, chociaż się niczemu już nie dziwił, nie mógł ukryć przestrachu. Polecała mu już czwartego młodzieńca, więc się wydawał sobie śmiesznym. Nie odmówił jednakże; myśl o wynalezieniu konkurencyi dla Magazynu Nowości dosyć mu się podobała, umyślił bowiem w interesie bankowym wytwarzać konkurencyę, dla zniechęcenia do niej innych. Prócz tego, bawiła go ta sprawa, obiecał więc zastanowić się nad nią.
— Musimy o tem pomówić wieczorem; — szepnęła Henryeta do ucha Bouthemontowi. Przyjdź pan koło dziewiątej; baron z nami trzyma.
W tej chwili w obszernym tym pokoju rozlegały się głosy. Mouret ciągle stojąc pomiędzy damami, odnalazł cały swój wdzięk; bronił się wesoło od zarzutów, że je rujnuje na gałkanki, podejmował się nawet dowieść czarno na białem, że mu zawdzięczają trzydzieści od sta oszczędności, na każdym sprawunku. Baron spoglądał na niego, znowu pociągnięty bratnią sympatyą starego hulaki. A więc pojedynek skończony — Henryeta została pokonaną i z pewnością nie ona pomści inne. Zdawało mu się, że widzi w przedpokoju profil młodej dziewczyny. Chociaż stała tam tak cierpliwie, ona jedna była groźną, właśnie z powodu swej słodyczy.
Dnia dwudziestego piątego sierpnia zaczęły się roboty około nowej fasady Bonheur des Dames. Baron Hartmann, dotrzymując obietnicy, załatwił tę sprawę na ostatniem ogólnem posiedzeniu Kredytu Nieruchomego. Mouret był nareszcie blizkim ziszczenia swych marzeń; ta fasada mająca się wznieść od ulicy Dziesiątego Grudnia, stanowiła niejako rozkwit jego fortuny; dla tego chciał świetnie obchodzić położenie węgielnego kamienia. Urządził uroczystość, rozdawał nagrody subiektom i pannom, a wieczorem częstował ich zwierzyną i szampanem. Wszyscy zauważyli jego dobry humor i zwycięzki ruch, jakim wmurował kamień, jednem uderzeniem kielni. Od kilku tygodni był jakiś niespokojny, podlegał rozdrażnieniu nerwów, które nie zawsze mógł utaić. Tryumf ten przynosił mu ulgę i rozrywkę w cierpieniu. Przez całe popołudnie zdawało się, że odzyskał wesołość towarzyszącą zwykle zdrowiu; ale od chwili kiedy poszedł wypić kieliszek szampana z podwładnymi, zdawał się znów zgorączkowanym, przymuszał się do uśmiechu i na twarzy odbijało się tajone a nurtujące cierpienie, które go znowu opanowało.
Nazajutrz w oddziale konfekcyj, Klarę wzięła ochota zrobić przykrość Dyonizie. Zauważywszy lękliwą miłość Colombana, zamyśliła obrócić w śmieszność rodzinę Baudu; rzekła więc do Małgorzaty, temperującej ołówek, w oczekiwaniu klientek:
— Bierze mnie litość nad wielbicielem moim... nad tym z przeciwka... siedzi w tym ponurym sklepie, gdzie nikt nie wchodzi.
— Nie jest on bardzo nieszczęśliwy, bo się ma żenić z córką swego pryncypała, — odparła Małgorzata.
— Doprawdy! Kiedy tak, chciałabym go odebrać! Słowo daję, zrobię sobie tę zabawkę! — zawołała.
Klara uradowana oburzeniem Dyonizy, ciągle mówiła w podobny sposób; ta zaś wszystko jej wybaczała, ale myśl, że swem okrucieństwem zabije Genowefę, przerażała ją. W tej chwili zjawiła się klientka; a ponieważ w nieobecności pani Aurelii, która zeszła do suteren, Dyoniza objęła zarząd, rzekła więc do Klary:
— Zajmij się panna lepiej tą damą, zamiast rozmawiać.
— Ja wcale nie rozmawiam.
— Proszę milczeć i natychmiast usłużyć tej pani!
Klara czując się poskromioną, uległa. Chociaż Dyoniza objawiała swą wolę nie podnosząc głosu, wszystkie panny jej słuchały. Dzięki swej słodyczy, zapewniła sobie bezwarunkową władzę. Przez niejaką chwilę przechadzała się w milczeniu pomiędzy pannami, z których żadna nie śmiała już żartować. Małgorzata wzięła się znów do temperowania ołówka, kruszącego się ciągle. Ona jedna pochwalała, że się Dyoniza opiera Mouretowi; kręciła głową, nieprzyznawała się do dziecka, któremu dała życie przypadkiem, ale głosiła, ze gdyby dziewczęta mogły odgadnąć przykre następstwa lekkomyślności, wolałyby się dobrze prowadzić.
— Gniewasz się? — odezwał się ktoś po za Dyonizą.
Była to Paulina, przechodząca przez oddział. Widziała ona tę scenę i mówiła z cicha, uśmiechając się:
— Trudno tego uniknąć, — odparła Dyoniza zniżając także głos. Nie mogę sobie dać rady z moją dziatwą.
Bieliźniarka wzruszyła ramionami:
— Co znowu! jak zechcesz, będziesz królową nas wszystkich!
Opór przyjaciółki nie przestawał jej dziwić. Wyszła ona w końcu sierpnia za Baugé’go, co wesoło nazywała kapitalnem głupstwem. Straszny Bourdonole, lekceważył ją odtąd i miał za straconą kobietę dla handlu. Lękała się, żeby ich nie wyrzucono za drzwi, by się tam kochali do woli: ci panowie z dyrekcyi uważali bowiem miłość za rzecz ohydną i zabójczą dla sprzedaży. Obawa jej dochodziła do tego stopnia, że spotkawszy Baugé’go w galeryach, udawała że go nie poznaje. Właśnie tylko co doznała wstrząśnienia, gdyż ojciec Jouve o mało co jej nie schwytał na uczynku, gdy rozmawiała z mężem za stosem ścierek.
— Widzisz, przyszedł aż tu za mną, — dodała, żywo opowiedziawszy Dyonizie tę przygodę. Patrz, jak nas wietrzy swym dużym nosem!
Istotnie, Jouve wychodził z sali koronek, przybrany według przepisu w biały krawat i czyhający na jakie przestępstwo; ale ujrzawszy Dyonizę przeszedł spokojnie, nawet z uprzejmym uśmiechem na twarzy.
— Ocalałam! — szepnęła Paulina. Tobie zawdzięczam, moja droga, że mię nie zaczepił. Słuchaj, gdyby mi co groziło, czy przemówiłabyś za mną? Tak, tak — nie udawaj zadziwienia, wszyscy wiedzą, że mogłabyś, jednem słówkiem, zburzyć dom cały.
Wróciła potem czemprędzej do swego oddziału, a Dyoniza pozostała z twarzą zarumienioną, gdyż zmieszały ją te aluzye przyjaciółki. Czuła zresztą, że tak jest rzeczywiście; z pochlebstw jakiemi ją otaczano, miarkowała swoją potęgę. Pani Aurelia, zastawszy swój oddział w należytym porządku i panny oddane pracy, uśmiechnęła się przyjaźnie do Dyonizy. Bez względu nawet na Moureta, wzmagała się jej przyjaźń, gdyż lada dzień mogła wziąść Dyonizę chętka zostać starszą. Zaczynało się jej panowanie.
Jeden tylko Bourdoncle nie dał się zjednać. Z początku powodem skrytej wojny była antypatya dla jej natury; nienawidził ją za słodycz i cichy wdzięk. Prócz tego lękał się jej wpływu, któryby się okazał zgubny dla całego domu, gdyby się jej Mouret dał owładnąć. Miał on to przekonanie, że pryncypał zmarnuje swe komercyjne zdolności skutkiem owego niezdarnego uczucia... Co się zyskało przez kobiety, straci się przez tę jedną dziewczynę. Jego żadna nie rozpłomieniała; traktował je ze wzgardą człowieka bez namiętności, którego zawodem jest żyć z nich i który stracił ostatnie złudzenia, widząc ich słabość wobec zastawianych sideł w Magazynie.
Zamiast się upajać atmosferą siedmdziesięciu tysięcy klientek, sprawiała mu ona nieznośną migrenę: wróciwszy do domu, natychmiast zaczynał bić swe kochanki. Co go najwięcej przerażało w tej dziewczynie, która powoli stawała się tak groźną, to że podejrzewał jej bezinteresowność i szczerość odmowy. Według niego, odgrywała komedyę i to bardzo zręcznie: bo gdyby uległa Mouretowi, pewnoby zapomniał o niej nazajutrz; tymczasem opierając się, podżega żądzę i doprowadza go do szału, a to tak dalece, że zdolny jest popełnić największą niedorzeczność. Najchytrzejsza, najbardziej zepsuta kobieta, niepostąpiłaby inaczej, jak to niewinne dziewczę. Dlatego to, ile razy Bourdoncle zobaczył jej oczy jasne, przejrzyste i czyste, jej twarz z tak słodkim wyrazem, cały układ pełen prostoty, ogarniała go trwoga, jak gdyby widział przed sobą jakiegoś przebranego ludożercę, niezrozumiałą zagadkową kobietę, śmierć w postaci dziewicy. Jakimby sposobem unicestwić taktykę tego obłudnego niewiniątka? o to mu tylko chodziło, żeby podpatrzeć jej wybiegi w nadziei, że je wydobędzie na jaw. Nie wątpił, że ją schwyta kiedy na uczynku, że ją zastanie z którym z kochanków i znowu będzie wypędzoną, a magazyn zacznie na nowo funkcyonować jak maszyna dobrze uregulowana.
— Czuwaj, panie Jouve — powtarzał Bourdoncle inspektorowi. — Ja pana za to wynagrodzę.
Ale Jouve nie bardzo był skwapliwy, bo znając kobiety, wahał się, czy nie będzie lepiej stanąć po stronie tej dzieweczki, która w niedalekiej przyszłości, może być wszechwładną panią. Nie śmiał się już jej dotknąć, ale upatrywał w niej niewypowiedziany wdzięk. Jego pułkownik zabił się niegdyś dla takiej delikatnej i skromnej dziewczynki — z twarzą nieznaczącą, której jedno spojrzenie podbijało serca.
— Czuwam, czuwam — odpowiadał. — Ale słowo honoru, żem nic nie odkrył.
Jednakże obiegały różne wieści i szkaradne plotki, pomimo pochlebstw i poszanowania, jakich Dyoniza stała się przedmiotem w całym magazynie. Mówiono, że Hutin był kiedyś jej kochankiem; nikt nie śmiał zaręczać, że ten stosunek trwa jeszcze, ale posądzano ich, że się dotąd widują niekiedy; Deloche miał z nią romansować: utrzymywano, że raz wraz schodzą się w ciemnych kątach i godzinami z sobą rozmawiają. Prawdziwy skandal!
— Więc nie ma nic ze starszym od jedwabi i z tym młodzikiem od koronek?
— Nie panie, dotąd nie — zapewniał inspektor.
Bourdoncle liczył najwięcej na to, że zejdzie Dyonizę z Delochem, gdyż pewnego ranka, sam ich widział śmiejących się w antresoli. Tymczasem traktował ją jak równą sobie potęgę, bo już przestał nią pogardzać, czując, że dosyć jest silną, aby jego nawet obalić, pomimo dziesięcioletniej służby, gdyby przegrał sprawę.
— Polecam panu tego młodzieńca od koronek — powtarzał przy każdej sposobności — oni są ciągle razem. Jeżeli ich pan spostrzeżesz, to wezwij mnie; podejmuję się reszty.
Mouret żył jednakże wśród ciągłych udręczeń. Czy podobna, aby to dziecko męczyło go do tego stopnia! Ciągle ją sobie przypominał, jak przyszła pierwszy raz do Bonheur w grubych trzewikach, w lichej czarnej sukience, z dziką swą miną. Jąkała się mówiąc, co wszystkich pobudzało do śmiechu. Jemu samemu nawet wydawała się brzydką z początku. Brzydka! a teraz na jedno jej spojrzenie gotów paść na kolana, widział ją w aureoli. Potem zajmowała ostatnie miejsce, odpychaną była i wyśmiewaną; on sam ją traktował jakby osobliwe zwierzątko. Przez ciąg kilku miesięcy, pilnie się przyglądał, jak się rozwija dziewczyna. Badania te bawiły go: nie podejrzewał, że serce bierze w nich wielki udział. Ona zaś powoli rosła, stając się niebezpieczną. Może ją kochał od pierwszej chwili, już wówczas kiedy mu się zdawało, że tylko litość dla niej czuje. Ale świadomy był swego uczucia dopiero od owej wieczornej przechadzki pod kasztanami w Tuileryach. Odtąd zaczął żyć: dźwięczały mu jeszcze w uszach śmiechy gromadki dziewczątek i daleki szmer wodotrysku, podczas gdy ona w ciemnym cieniu drzew, szła obok niego milcząca. Potem nie zdawał sprawy sobie z niczego, gorączka powiększała się w nim z każdą chwilą; oddał się jej całą mocą krwi, całą swą istotą. Takiemu dziecku, czy to podobna? Gdy przechodziła teraz koło niego, lekki powiew jej sukni wydawał mu się tak silnym, że się chwiał na nogach.
Długi czas walczył z sobą i obecnie nawet oburzał się, chciał się otrząsnąć z tego niedorzecznego opętania. Cóż w niej było takiego, coby go tak dalece przywiązywało? Czyż jej nie widział bez obuwia? Nie przyjąłże jej prawie z litości? Gdyby przynajmniej chodziło o jedną z tych wspaniałych istot, co poruszają tłumy; ale o taką dziewczyninę, takie niepozorne stworzenie! Twarz jej ma wyraz barani, nic nie mówiący. Pewno nie ma nawet żywej inteligencyi, bo niefortunny był jej debiut jako sklepowej. Po każdem takiem gniewnem uniesieniu uległ znowu namiętności i przestraszony był niejako, że śmiał znieważać swoje bóstwo, które ma wszystko, co jest najlepszego w kobiecie: odwagę, wesołość i skromność; z jej słodyczy wydziela się tak subtelny wdzięk, jak zapach kwiatu. Można ją było nie widzieć, ominąć ją nawet jak pierwszą lepszą, lecz wkrótce wdzięk jej oddziaływał powoli, ale silnie, niewidzialnie; jednym uśmiechem przykuwała do siebie na zawsze. Wówczas wszystko się uśmiechało na jej białej twarzyczce: modre oczy, policzki i podbródek pełen dołeczków; ciężkie zaś włosy zdawały się także jaśnieć pięknością królewską i podbijającą. Czuł, że jest zwyciężony i że ona jest równie inteligentną jak piękną; a inteligencya jej wypływa z najlepszej cząstki jej istoty. Podczas kiedy inne jego sklepowe miały tylko powierzchowną edukacyę, skutkiem ocierania się o ludzi, polor połyskujący zwykle na dziewczętach upadłych, ona wolna od sztucznej wytworności, zachowała naturalny swój wdzięk i powab. — Najnowsze ideje handlowe zradzały się z praktyki pod tem wązkiem czołem, którego czyste linie zapowiadały wolę i zamiłowanie porządku. Złożywszy kornie ręce, byłby ją błagał o przebaczenie za to, że bluźnił w chwilach buntu przeciwko swemu uczuciu.
Ale bo też dlaczego tak mu uporczywie odmawia? Zaklinał ją ze dwadzieścia razy, coraz hojniej chciał obdarzyć, obiecywał pieniądze, dużo pieniędzy. Potem powiedział sobie, że musi być ambitną, zapowiedział więc, że zostanie starszą sklepową, jak tylko zawakuje oddział. Ona jednak ciągle odmawiała! Była to dlań rzecz niezrozumiała, walka podżegająca jego żądze do szalu. Zdawało mu się, że takie zdarzenie jest niemożliwe, że się to dziecię musi nakoniec poddać, bo na cnotę kobiety zapatrywał się jako na rzecz względną. Nie widział już przed sobą innego celu; wszystko nikło wobec tego pragnienia, żeby ją miał nareszcie u siebie, siedzącą na jego kolanach i żeby ją całował w same usta. Na myśl o tem, krew mu w żyłach kipiała, trząsł się cały, wzburzony swoją niemocą.
Odtąd spędzał dni pod wpływem tego bolesnego rojenia. Gdy się budził, już miał przed sobą obraz Dyonizy; śnił o niej w nocy; zasiadała z nim przed ogromnem biurem w gabinecie, gdy podpisywał traty i przekazy; czuł ją ciągle przy sobie, spokojnie powtarzającą „nie”. O dziesiątej udawał się na sesyę, prawdziwą radę ministrów, gdzie prezydował wobec dwunastu wspólników.
Roztrząsano tam kwestye tyczące się porządku wewnętrznego, rozpatrywano zakupy, obmyślano wystawy; a ona zawsze tam była; słyszał jej słodki głos pośród cyfr, widział jasny uśmiech w najbardziej zawiłych pozycyach finansowych. Po sesyi towarzyszyła mu wszędzie; odbywała codzienny przegląd kantorów; po południu wracała do gabinetu dyrekcyjnego, pozostawała przy jego fotelu od drugiej do czwartej, kiedy przyjmował tłumy fabrykantów z całej Francyi, znaczniejszych przemysłowców, bankierów i wynalazców. Był to ciągły przepływ bogactwa i inteligencyi, szalony ruch milionów, szybkie rozmowy, w których załatwiano największe sprawy rynku paryzkiego. Jeżeli na chwilę zapomniał o niej, wyrokując o upadku lub pomyślności jakiej gałęzi przemysłu, odnajdował ją zaraz, stojącą obok niego i rwał się ku niej całem sercem. Głos mu zamierał, zapytywał siebie, co mu po tej fortunie, kiedy ona go niechce. Nakoniec o piątej, gdy musiał podpisywać listy, rozpoczynała się na nowo mechaniczna praca; ona się zjawiała jeszcze silniejsza, porywała go całkiem, by sama nim tylko władać w samotnych gorączkowych godzinach nocnych. Nazajutrz znowu powtarzało się to samo; następował dzień ruchliwy, zapełniony olbrzymią pracą i zamącany obrazem wątłego dziecka.
Najbardziej czuł swoją niedolę podczas codziennego przeglądu magazynów. Wznieść tak olbrzymią maszynę, królować nad tylu ludźmi i umierać z boleści dla tego, że takie dziewczątko nas niechce! Pogardzał sobą, gorączka go ogarniała, wstydził się że cierpi. W niektóre dni porywał go wstręt do własnej potęgi; doznawał mdłości przechodząc wzdłuż galeryj. Niekiedy znów pragnął rozszerzyć swoje państwo, uczynić je tak wielkiem, że możeby mu się oddała z przestrachu.
Najprzód zatrzymywał się w suterenach przed ślizgawką. Znajdowała się ona zawsze od ulicy Neuve-Saint-Augustin; lecz wypadło ją rozszerzyć; obecnie wyglądała jak łożysko rzeki, po którem fala towarów spływała z hukiem wzburzonych wód. Przybywały one z całego świata; były to szeregi wózków ręcznych ciągnących ze wszystkich dworców kolejowych, nieustające wyładowanie, wodospad skrzyń i pak, ześlizgujących się pod ziemię, pochłanianych przez nienasycone nigdy magazyny. Mouret patrzał na ten potok spływający do niego; myślał o tem, że jest jednym z panów fortuny publicznej, że trzyma w swych rękach losy fabrykacyi francuzkiej, a nie może kupić całusa jednej ze swych sklepowych.
Potem przechodził do służby odbiorczej, która obecnie mieściła się w części interesu, wzdłuż ulicy Monsigny. Stało tam dwadzieścia stołów wśród bladego światła, przenikającego przez małe okienka. Cała rzesza oficyalistów potrącała się tam, wypróżniając skrzynie, sprawdzając towary, kreśląc na nich cyfry. Po nad wszystkiemi głosami panował nieustanny skrzyp poblizkiej ślizgawki. Naczelnicy oddziału zatrzymywali go; musiał rozwiązywać kwestye i wydawać rozporządzenia. Głębie tej piwnicy napełniały się delikatnym połyskiem atłasów, białością płócien, olbrzymiemi zapasami: futra mieszały się z koronkami, a artykuły paryzkie z wyrobami wschodniemi. Przechodził powoli pomiędzy temi bogactwami rzuconemi bez ładu i piętrzącemi się w stanie pierwotnym. Na górze miały one zająć miejsca na wystawach, wzniecić ruch pieniężny w kantorach, tak prędko porywane jak dostarczane, w szalonym pędzie sprzedaży, przebiegającym dom cały, on zaś myślał o tem, że chciał obdarzyć tę dziewczynę jedwabiami i aksamitem, wszystkiem coby tylko wziąść zapragnęła z tych ogromnych stosów; ale odmówiła lekkiem poruszeniem jasnej swej głowy.
Następnie udawał się na drugi koniec suteren, żeby rzucić okiem na służbę wysyłek na miasto. Ciągnęły się tam korytarze bez końca, oświetlone gazem; na prawo i na lewo, mieściły się zapasy po za drewnianą kratą, stanowiąc jakby podziemny sklep: wstążek, bielizny, rękawiczek i norymberszczyzny, spoczywających w cieniu. Dalej znajdował się jeden z trzech kaloryferów; jeszcze dalej posterunek straży ogniowej, pilnujący głównego zbiornika gazu, zamkniętego w żelaznej klatce. W sali wysyłek stały stoły zawalone od rana paczkami i pudłami, które się spuszczały nieustannie w koszach. Campion, naczelnik służby, objaśnił go, co się tam robi obecnie, a dwudziestu jego podwładnych układało paczki na półkach, z których każda miała nazwę jakiej dzielnicy Paryża. Chłopcy zabierając je ztamtąd, windowali na górę, by układać potem na wozach, stojących szeregiem wzdłuż chodnika. Słychać było ciągle wołanie, nazwy ulic i różne informacye; panował tam taki zgiełk i ruch jak na pokebocie przed podniesieniem kotwicy. Stał chwilę nieruchomy, patrzał na to wypróżnianie towarów i na wydawanie tych, któremi magazyn tylko co się napełnił w przeciwnym końcu podziemia. — Ogromny pęd tu się kończył i wychodził na ulicę, po złożeniu złota w głębi kas. Oczy mu zachodziły mgłą; ten kolosalny odpływ stracił dlań wartość: zajmowała go tylko myśl o podróży do dalekich krajów, o porzuceniu wszystkiego, jeżeli się ona ciągle upierać będzie przy swojem „nie”.
Potem szedł na górę, robiąc dalej przegląd; mówił i gniewał się coraz więcej, nie mogąc się niczem rozerwać. Na drugim piętrze zwiedzał służbę ekspedycyi, szukał powodów do kłótni i zżymał się na widok wzorowego ładu, jaki sam zaprowadził w swej maszynie. Wydział ten przybierał coraz większe znaczenie: obecnie potrzebował dwóchset ludzi, z których jedni otwierali, czytali, gatunkowali listy przybyłe z prowincyi i z zagranicy, drudzy zaś układali na półkach towary żądane przez korespondentów. Liczba listów tak wzrosła, że zamiast liczyć, ważono je, bywało po sto funtów dziennie. Zgorączkowany przechodził przez trzy sale służby; rozpytywał się naczelnika Levasseura, o wagę ekspedycyi: wynosiła ona osiemdziesiąt funtów, czasami dziewięćdziesiąt, a w poniedziałki dochodzi do stu. Cyfra ta coraz się powiększała, powinien się był cieszyć, ale pozostawał drżący wśród wrzawy i huku ludzi zabijających paki w sąsiedniej sali. Napróżno przebiegał cały dom, idée fixe ścigała go ciągle i w miarę jak się jego potęga rozwijała, w miarę jak patrzał na ruch maszyny i całego personelu, czuł jeszcze dotkliwiej upokarzającą niemoc. — Z całej Europy napływały zamówienia; trzeba było oddzielnego wozu pocztowego, by przewozić korespondencyę, — ona zaś mówiła „nie” ciągle „nie.“
Schodził na dół, do centralnej kasy, gdzie czterech kasyerów pilnowało dwóch olbrzymich skrzyń, przez które zeszłego roku przeszło osiemdziesiąt osiem milionów. Zaglądał na chwilę do biura sprawdzań faktur, zatrudniającego dwudziestu pięciu najzdolniejszych ludzi. Wstępował do biura defalkacyi, gdzie trzydziestu pięciu młodzieńców poczynających służbę rachunkowości sprawdzało notatki sprzedaży i liczyło procenta dla sprzedających. Wracał do centralnej kasy, burzył się na widok skrzyń i stąpał pośród pieniędzy, których bezużyteczność wprawiała go w szał; ona zaś wciąż powtarzała „nie” i zawsze „nie”. To „nie” brzmiało mu we wszystkich oddziałach, w galeryach sprzedaży, w salach, w magazynach. Wędrował od jedwabi do sukna, od białych towarów do koronek; wstępował na piętra; zatrzymywał się na wiszących mostach, przedłużał swój przegląd ze ścisłością maniacką i bolesną. Składy jego rozrosły się bez miary; stwarzał coraz inne oddziały, rządził tą nową posiadłością, rozszerzał swoje przemysłowe państwo, aż do ostatecznych krańców, lecz ciągle, niezmiernie, słyszał: „nie”, tylko „nie”. Obecny jego personel mógłby zaludnić całe miasteczko: miał tysiąc pięćset subiektów, tysiąc innych różnego rodzaju oficyalistów, z których czterdziestu inspektorów i siedemdziesięciu kasyerów; w samej kuchni zajętych było trzydziestu dwóch ludzi; liczono piętnastu komisantów przy publikacyach, trzystu pięćdziesięciu chłopców sklepowych, noszących liberyę, dwudziestu czterech ludzi ze straży ogniowej, mieszkających wewnątrz magazynów. W stajniach iście królewskich, przy ulicy Monsigny, naprzeciw magazynów, znajdowało się sto czterdzieści pięć koni i mnóstwo świetnych zaprzęgów, znanych już całemu miastu. Z czterech wozów, które z początku rozwoziły towary, gdy się sklep mieścił na rogu placu Gaillon, powoli urosła liczba sześćdziesięciu dwóch: nie licząc ręcznych wózków, wozów w jednego konia i ciężkich w parę koni. Nieustannie przebiegały one Paryż, kierowane wzorowo przez stangretów w czarnej liberyi, zdobne w błyszczące szyldy ponsowe ze złotem: Bonheur des Dames. Przekraczały nawet linie fortyfikacyj, przebiegały przedmieścia; spotykano je na drodze do Bicêtre, wzdłuż wybrzeży Marny i w cienistych lasach Saint-Germain. — Niekiedy z głębi alei oblanej blaskiem słonecznym, z zupełnej pustki i ciszy wynurzał się taki wóz, przejeżdżając pełnym kłusem przepysznych koni, rozwożąc wśród tajemniczego spokoju poważnej natury, jaskrawą reklamę, wypisaną na lakierowanych bokach. Marzył o wysyłaniu ich dalej jeszcze, do sąsiednich departamentów; chciał, by słyszano ich turkot na wszystkich drogach Francyi, od granicy do granicy. Lecz nie wchodził teraz nawet do stajni, aby spojrzeć na konie, za któremi przepadał. Co mu potem zdobyciu świata całego, kiedy w uszach jego ciągle brzmi: „nie”, zawsze „nie”.
Skoro wieczorem przychodził do kasy Lhomme’a, spoglądał ze zwyczaju tylko na cyfrę dziennego wpływu, zapisaną na karcie, którą kasyer zasadzał na żelaznym haku, obok siebie; rzadko kiedy nie dochodziła do stu tysięcy franków; czasami bywało pięćkroć lub dziewięćkroć sto tysięcy, w czasie wielkich wystaw. Lecz cyfra ta nie brzmiała mu już w uszach odgłosem trąby; żałował, że rzucił na nią okiem i wychodził ztamtąd z goryczą, nienawiścią i ze wzgardą dla pieniędzy.
Lecz cierpienia Moureta miały się jeszcze zwiększyć: stał się zazdrośnym. Pewnego poranku w gabinecie przed sesyą, Bourdoncle, odważył się dać mu do zrozumienia, że ta mała z konfekcyj, żartuje sobie z niego.
— Jakto? — spytał, blednąc strasznie.
— Ale tak, ma tu, u nas, kochanków.
Mouret zdobył się na uśmiech.
— Nie myślę już o niej, mój kochany... Możesz śmiało mówić.. Któż to, ci kochankowie?
— Podobno Hutin... jeden z subiektów od koronek, Deloche, ten wysoki głupi chłopak... Nie utrzymuję tego na pewno, bom ich nigdy nie podpatrzył; ale, jak słyszę, jest to bardzo widoczne.
Nastąpiło milczenie. Mouret udawał, że układa papiery na biurku, ażeby ukryć, ze mu ręce drżą. Nakoniec powiedział, niepodnosząc głowy:
— Trzebaby na to dowodów; postaraj się o dowody... O, co do mnie, powtarzam raz jeszcze, że drwię sobie z niej, bo już mię zaczęła nudzić. Ale nie możemy pozwalać na takie rzeczy u siebie.
Bourdoncle odpowiedział:
— Bądź spokojnym; będziesz miał dowody w tych dniach, czuwam nad tem.
Odtąd Mouret stracił resztki spokoju; nie miał siły wznowić o tem rozmowy; żył w ciągłem oczekiwaniu katastrofy, która miała mu zmiażdżyć serce. Skutkiem tego udręczenia, stał się strasznym; cały dom drżał przed nim. Nie zasłaniając się już Bourdoncle’m, sam dokonywał egzekucyj, party nerwową potrzebą zadowolenia złości; czuł ulgę w nadużywaniu tej potęgi, która mu nie mogła posłużyć do zaspokojenia jedynej jego żądzy. Każdy jego przegląd stawał się klęską; gdy się ukazał, paniczny strach przejmował kantory. Właśnie nadchodziła martwa pora zimowa, wymiatał więc oddziały. Coraz więcej przybywało ofiar, które wypędzał na ulicę. Pierwszą jego myślą było wygnać Hutina i Deloche’a; ale zastanowił się potem, że w takim razie niczego się niedowie; inni więc musieli odpowiadać za nich. Cały personel drżał z przerażenia. Wieczorem dopiero gdy się ujrzał samotnym, powieki mu od łez nabrzmiewały.
Pewnego dnia zapanował szczególniejszy postrach: jednemu z inspektorów zdawało się, że rękawicznik Mignot kradnie. Jakieś dwuznaczne dziewczęta ciągle się kręciły koło jego kontuaru i zatrzymano jedną, mającą w koło bioder i na gorsie sześćdziesiąt par rękawiczek. Inspektor złapał Mignota na gorącym uczynku, gdy ułatwiał kradzież wysokiej blondynce, niegdyś sklepowej w Luwrze, obecnie zaś włóczącej się po chodnikach. Brał się on do rzeczy w bardzo prosty sposób: udając że jej przymierza rękawiczki, czekał póki się nie obłowiła, poczem prowadził ją do kasy, gdzie płaciła za jedną parę. Właśnie naówczas znajdował się tam Mouret; zazwyczaj nie lubił on wdawać się w podobne sprawy, które się często tam przytrafiały, gdyż pomimo dobrze uregulowanej maszyny, wielki bezład panował w niektórych oddziałach i nie było dnia, by którego z subiektów nie wydalono za kradzież. Dyrekcya wołała pokrywać milczeniem te wypadki, ze względu na to, że wdawanie się policyi, odkryłoby najbrzydszą ranę wielkich bazarów. Ale tego dnia Mouret czuł potrzebę gniewu, gwałtownie napadł więc na ładnego Mignota, który trząsł się ze strachu, zbladł i zmienił się okropnie.
— Powinienem zawołać policyanta; — krzyczał Mouret stojąc pomiędzy subiektami. Powiedzże co to za kobieta?... Przysięgam, że poszlę po komisarza, jeżeli nie wyznasz prawdy.
Wyprowadzono winowajczynię, rozbierały ją dwie sklepowe; Mignot wyjąkał:
— Ja jej nie znam; nigdym jej nie widział... sama przyszła.
— Nie kłam! — przerwał Mouret z większą jeszcze gwałtownością. I nie ma tu nikogo, coby nas ostrzegł! Wszyscy jesteście w zmowie, daję słowo! Jakby w lesie Bondy, tak nas okradają, rabują! Należałoby nie wypuszczać nikogo bez zrewidowania kieszeni.
Dało się słyszeć szemranie. Trzy czy cztery klientki, kupujące rękawiczki, stały pomięszane.
— Milczeć! — zawołał Mouret rozwścieczony — bo wszystkich wygnam.
Bourdoncle przybiegł, obawiając się skandalu i szepnął mu kilka słów na ucho. Sprawa przyjmowała poważny obrót; namówił go, aby zaprowadzono Mignota do biura inspektorów, mieszczące go się w pokoju na parterze, obok bramy Gaillon. Owa kobieta znajdowała się tam już i najspokojniej kładła gorset. Oskarżała ona Alberta Lhomme. Mignot nanowo badany, stracił głowę i szlochał, tłómacząc się, że niewinien, bo to Albert nasyła mu swoje kochanki. Z początku ułatwiał im tylko tańsze kupno, dawał korzystać z okazyj; potem gdy zaczęły kraść, zanadto się już czuł kompromitowanym, by mógł przestrzedz tych panów. Dowiedzieli się oni wówczas o osobliwszych kradzieżach: dziewczęta ściągając ukradkiem towary, przywiązywały je pod spódnicami w wykwintnych gabinetach, urządzonych obok bufetu, pośród zielonych krzewów; subiekci nie podawali kupna w kasie, zaprowadziwszy tam klientkę, a wartością sprawunku dzielili się z kasyerem. Bywały nawet fałszywe „zwroty” artykułów, które zamieszczali w księgach jako oddane, żeby skraść pieniądze, nibyto złożone w kasie. Prócz tego zdarzały się klasyczne kradzieże paczek zabieranych wieczór pod surdutem, które okręcano sobie w koło bioder, a czasami zwieszano wzdłuż nóg. Od czternastu miesięcy, dzięki Mignotowi, a bezwątpienia innym też subiektom, których nie chcieli wymienić, w kasie Alberta powstała giełda: znikały tam sumy, których rzeczywistej wysokości, nigdy się niedowiedziano.
Tymczasem wieść o tem rozniosła się po wszystkich oddziałach. Niespokojne sumienia truchlały; najuczciwsi i najpewniejsi siebie, obawiali się wydalenia. Widziano, jak Albert znikł w biurze inspektorskiem. Następnie udał się tam Lhomme, duszący się, z twarzą krwią zaszłą, z szyją dławioną już przez apopleksyę. Potem przywołano samą panią Aurelią; poszła z głową do góry, pomimo doznanego wstydu; ale tłusta jej twarz żółta była jak z wosku. Objaśnienia trwały długo i nikt się niedowiedział dokładnie szczegółów.
Opowiadano, że starsza tak wypoliczkowała syna, że aż mu się szyja skręciła i że stary poczciwy ojciec płakał, kiedy Mouret zazwyczaj tak łaskawy, klął jak furman, chcąc koniecznie oddać winnych pod sąd. Jednakże przytłumiono skandal, tylko Mignot w tejże chwili został wygnany. Albert znikł dopiero we dwa dni później; zapewne matka wyprosiła to, żeby honor rodziny nie ucierpiał od natychmiastowej egzekucyi. Lecz panika trwała jeszcze przez dni kilka, gdyż Mouret po tej scenie przechadzał się po wszystkich salach z groźną miną, karcąc każdego, co śmiał podnieść oczy.
— Co pan tak próżnujesz, gapiąc się na muchy?... Ruszaj do kasy.
Nakoniec burza wybuchła nad głową samego Hutina. Favier zamianowany drugim subiektem, starał się o to, żeby go wyrugować. Była to zawsze ta sama taktyka: potajemne raporty do dyrekcyi, korzystanie z lada sposobności, byleby zgubić naczelnika oddziału. Otóż pewnego poranku, kiedy Mouret przechodził przez salę jedwabi, zatrzymał się zdziwiony, że Favier zmienia etykiety całego assortymentu aksamitu czarnego.
— Dla czego pan zniżasz ceny? — spytał — kto panu to rozkazał?
Drugi subiekt, który wszelkiemi sposobami starał się zwrócić uwagę dyrektora na tę robotę, przewidując scenę, odpowiedział z miną naiwną i zdziwioną:
— Pan Hutin.
— Pan Hutin!... Gdzież on jest?
Gdy tenże powrócił z biura odbiorów, dokąd udał się po niego jeden z subiektów, nastąpiła długa eksplikacya. Jakto! teraz samowolnie zniżasz ceny? Obecnie on się znów zadziwił i odrzekł, że mówił tylko z Favierem, że wartoby zniżyć ceny, ale nie wydał mu rozkazu. Tu, Favier przybrał zasmuconą minę człowieka, zmuszonego zaprzeczyć swemu naczelnikowi, gotów był nawet wziąść winę na siebie, jeśli go tem wyratuje z kłopotu. Sprawa ta przybrała jeszcze gorszy obrót.
— Słyszysz panie Hutin! — krzyczał Mouret. Nigdy nie upoważniałem cię do podobnej samowoli. My tylko postanawiać możemy zniżkę marki.
Mówił dalej w ten sposób, ostrym głosem, z wyraźną chęcią dokuczenia, co wszystkich subiektów dziwiło, bo zazwyczaj podobne spory odbywały się na boku; wreszcie mogło to być tylko nieporozumienie. Czuć było w nim złość, której musiał rzucić coś na pastwę. Nakoniec schwytał na uczynku tego Hutina, który uchodził za kochanka Dyonizy! Mógł przeto trochę ulżyć sobie, dając mu boleśnie uczuć, że jest jego panem! Przesadzał tę rzecz i dawał dotkliwie do zrozumienia, że to zniżenie ceny kryje w sobie nieuczciwe zamiary.
— Chciałem poddać tę zniżkę pańskiej decyzyi... ona jest koniecznie potrzebna, bo jak panu wiadomo te aksamity nie mają odbytu.
Mouret na zakończenie sprawy, rzeki ostro:
— Dobrze, mój panie; zbadamy tę rzecz i niechaj się to już nie powtórzy, jeśli chcesz pozostać u nas.
Potem odwrócił się plecami, a Hutin odurzony i wściekły, mając pod ręką tylko Faviera, któremu się mógł wywnętrzyć, przysiągł, że temu grubianinowi rzuci w twarz swoją dymisyę. Później nie wspominał już o wydaleniu się, ale zbierał szkaradne oszczerstwa, obiegające pomiędzy subiektami o całej dyrekcyi. Favier zaś, któremu oczy błyszczały, bronił się z wielkiemi oznakami życzliwości. Przecież musiał coś odpowiedzieć. Nieprawda? Zresztą czy można było przewidzieć podobną historyę o głupstwo? Co się dzieje z pryncypałem od pewnego czasu, że taki nieznośny?
— O, to wiadome co się z nim dzieje; — powiedział Hutin — ta żurawica z konfekcyj przemieniła go na osła!... Widzisz, mój kochany, ztąd poszła cała bieda. On wie, żem z nią romansował i jest mu to nieprzyjemne; albo też ona mię chce ztąd wygryść, bo jej zawadzam... Przysięgam, że się jej dam we znaki, jeżeli mi kiedy wpadnie w ręce.
We dwa dni potem, gdy Hutin szedł do pracowni konfekcyj na poddasze, by zalecić tam jedną robotnicę, drgnął, spostrzegłszy w końcu korytarza Dyonizę z Delochem, opartych o parapet otwartego okna i tak pogrążonych w poufnej rozmowie, że nawet głów nie odwrócili. Błysnęła mu myśl podejścia ich, lecz ujrzawszy z zadowoleniem, że Deloche płacze, cofnął się po cichu i zaraz na wschodach opowiedział naprędce historyę Bourdoncle’owi i Jouve, że należy na górze jakąś naprawę uskutecznić, liczył bowiem na to, że pójdą tam i rzecz całą odkryją. Bourdoncle spostrzegł ich pierwszy. Stanął i kazał Jouve’owi pójść po dyrektora, a sam miał pozostać na warcie. Inspektor musiał być posłuszny jego rozkazom, lecz było mu bardzo przykro mieszać się do podobnej sprawy.
Magazyn Nowości stanowił osobny światek; do którego prowadziła plątanina wschodów i korytarzy. Pracownie mieściły się na strychu; był to szereg sal nizkich w mansardach, oświetlonych szerokiemi otworami wykrojonemi w cynku; prócz czterech ścian, były tam tylko stoły i duże piece do topienia metali. Oto gdzie szeregi bieliźniarek, koronczarek, tapicerek i szwaczek, żyły zimą i latem, w dusznej gorącej atmosferze warsztatowej. Trzeba było przejść wzdłuż całego skrzydła gmachu, zwrócić się na lewo od pracowni konfekcyj i dopiero po pięciu wschodkach dochodziło się do końca korytarza. Bardzo nieliczne klientki, które tam czasami prowadził subiekt, dla przyjęcia zamówień, musiały odpoczywać po drodze, zmęczone i odurzone. Doznawały one tego wrażenia, że od kilku godzin kręcą się w kółko i są o sto mil od ulicy.
Dyoniza już kilka razy spotykała tam Deloche’a, czekającego na nią. Jako podstarsza w oddziale, była w ciągłych stosunkach z pracownią, gdzie wykonywano tylko modele i poprawki. Co chwilę prawie udawała się tam, żeby wydać jakie zlecenie. Deloche czyhał na nią pod różnemi pozorami; ścigał ją znienacka, a potem udawał zadziwienie; spotkawszy ją u wejścia do pracowni konfekcyj. Nakoniec zaczął ją pobudzać do śmiechu; był to jakby rodzaj umówionych schadzek. Korytarz ciągnął się koło zbiornika wody, wielkiego sześcianu z tolu, zawierającego sześćdziesiąt tysięcy litrów wody; na dachu zaś był drugi zbiornik tejże wielkości, do którego dochodziło się po żelaznej drabinie. Przez chwilę Deloche rozmawiał oparty jednem ramieniem o zbiornik, z widocznem znużeniem w zgiętej choć atletycznej postaci. Woda wydawała jakieś śpiewne, tajemnicze melodye, których drgania muzyczne odbijały doskonale ściany zbiornika z tolu. Pomimo głębokiej ciszy, Dyoniza oglądała się niespokojnie, wydawało jej się bowiem, że ujrzała przesuwający się cień po gołym murze, pomalowanym na kolor jasnożółty. Lecz wkrótce stanęli przy oknie, oparli się o nie, zapominając o wszystkiem wśród wesołej gawędy i wspomnień o rodzinnych stronach. U stóp ich rozciągało się ogromne oszklenie galeryi centralnej, szklanne jezioro okolone zdaleka dachami jakby brzegiem skalistym. Ponad sobą zaś widzieli tylko przestwory niebieskie, odbijające się w stojącej wodzie szyb, zwolna poruszające się obłoki i lazury blade.
Właśnie tego dnia Deloche mówił o Valognes.
— Kiedym miał sześć lat, matka mnie zabierała z sobą i jechaliśmy wózkiem na targ miejski Jak pani wiadomo, jest do miasta dobrych trzynaście kilometrów, trzeba więc było wyjeżdżać z Briquebec o godzinie piątej. W naszej okolicy jest bardzo ładnie. Czy ją pani znasz?
— Tak, tak, — odpowiedziała zwolna Dyoniza z oczami w dal wpatrzonemi; raz tam jeździłam, ale będąc jeszcze maleńką. Po obu stronach drogi są pastwiska, prawda? i gdzie niegdzie para baranków ciągnie sznur od swoich pęt...
Umilkła na chwilę, poczem znów rozpoczęła z bladym uśmiechem:
— U nas ciągną się proste drogi przez kilka mil pomiędzy drzewami. Mamy łąki ogrodzone płotami wyższemi odemnie, na których pasą się krowy i konie... Jest też rzeczka i woda w niej bardzo zimna, pośród krzaków, w jednem miejscu, które doskonale pamiętam.
— To tak jak u nas! zupełnie jak u nas! — wołał Deloche w zachwyceniu. Wszędzie tylko trawa; każdy ogradza swój kawałek tarniną lub wiązami i jest się tam jak u siebie; a wszystko to zielone; takiej zieloności nie widać w Paryżu... Mój Boże, wieleż to razy bawiłem się przy drodze, na lewo od młyna.
Głosy ich cichły, stali z wlepionemi oczami w oświecone słońcem szklane jezioro. Wznosił się dla nich miraż z tej oślepiającej wody; widzieli nieskończone pastwiska, Cotentin przesiąkły wyziewami oceanu, okolony jasną mgłą, rozpływającą się na horyzoncie w szarawe delikatne barwy akwarelowe. Na dole, pod kolosalnem wiązaniem żelaznem, w halli jedwabi, huczała sprzedaż i maszyna w ruchu; cały dom drżał od stąpania tłumu, od krzątania się subiektów i tłoku dwudziestu tysięcy ludzi; oni zaś porwani marzeniem, słyszeli w tym głębokim i głuchym zgiełku, od którego trzęsły się dachy, wiatr szumiący w bujnej trawie i wstrząsający drzewami.
— Mój Boże! panno Dyonizo... — bełkotał Deloche — dla czego pani nie chcesz być litościwszą... ja cię tak kocham!
Łzy mu zabłysły w oczach i gdy chciała przerwać gestem, dodał żywo:
— O, pozwól pani choć raz jeszcze wypowiedzieć się... Takby nam dobrze z sobą było. Zawsze jest o czem gawędzić, gdy się pochodzi z jednych stron.
Głos uwiązł mu w gardle, odezwała się więc łagodnie:
— Jesteś pan nierozsądny, obiecałeś nie mówić już o tem... To jest niepodobieństwem. Mam dla pana dużo przyjaźni, jako dla poczciwego chłopca, ale chcę pozostać wolną.
— Tak, tak; wiem, pani mię nie kochasz, — rzekł złamanym głosem. O, możesz pani przyznać, nie dziwię się, bo nie mam w sobie nic godnego kochania. Jedyną szczęśliwą chwilą w mojem życiu był ten wieczór, kiedym panią spotkał w Joinville, przypominasz sobie? Tam pod drzewami, gdzie było tak ciemno, zdawało mi się, na mgnienie oka, że ręka pani drży i byłem tak głupi... żem sobie wyobraził...
Dyoniza znowu nie dala mu dalej mówić. Jej czujne ucho posłyszało kroki Bourdoncle’a i Jouve’a, na końcu korytarza.
— Słyszysz pan, zdaje się, że ktoś idzie?
— Ależ nie; — odpowiedział, zatrzymując ją przy oknie. To w zbiorniku szumi woda. Zawsze tam słychać osobliwszy jakiś szmer, jak gdyby się człowiek pluskał.
Deloche ciągnął dalej swe bojaźliwe i pieszczotliwe skargi. Ona go już nie słuchała; porwana znowu marzeniem o miłości, wodziła okiem po dachach magazynu. Na prawo i na lewo galeryi oszklonej, szły inne galerye, inne halle błyszczały na słońcu, pomiędzy oknami na strychu, ciągnącemi się rzędem jak w koszarach. Wznosiły się wiązania metalowe; wschody i mosty, wyrzynane jak koronki, odbijały się w błękicie powietrza; kominy kuchenne buchały dymem fabrycznym, wielki zaś kwadratowy rezerwoar wody na dachu, stojący na słupach lanych z żelaza, wyglądał jak budowla z barbarzyńskich czasów, wzniesiona w tem miejscu przez dumę jednego człowieka. W oddaleniu huczał Paryż.
Gdy się Dyoniza oderwała od tych przestrzeni obejmujących Magazyn Nowości, gdzie myśli jej bujały jakby w pustyni, spostrzegła, że Deloche trzyma ją za rękę, z twarzą tak wzburzoną, że nie śmiała jej cofnąć.
— Przebacz pani, — szeptał — już się to więcej nie powtórzy i byłbym bardzo nieszczęśliwy, gdybyś mi za karę odebrała swoją przyjaźń.... Przysięgam, żem chciał co innego powiedzieć. Postanawiałem zrozumieć należycie swoje położenie i pójść za głosem rozsądku.
Łzy potoczyły mu się znowu po twarzy i robił wysilenia, żeby mówić pewnym głosem.
— Znam swój los; wiem, jakie jest moje przeznaczenie w życiu. Szczęście nie zwróciłoby się teraz ku mnie. Gnębiony byłem i tam i w Paryżu i wszędzie. Cztery lata jak tu jestem, a pozostaję zawsze ostatnim w oddziale... Chciałem pani powiedzieć, żebyś się nie smuciła z mego powodu... nie będę cię już nudził. Staraj się być szczęśliwą i kochaj innego; tak, sprawi mi to przyjemność. Będę szczęśliwy twojem szczęściem...
Nie mógł dokończyć... Jakby dla przypieczętowania swojej obietnicy, przycisnął usta do ręki dziewczyny, którą ucałował z pokorą niewolnika. Bardzo wzruszona, rzekła z prostotą i bratniem współczuciem, które litość czyniło mniej przykrą:
— Mój biedny chłopcze!
Lecz nagle drgnęli i obrócili się: Mouret stał przed nimi.
Już od dziesięciu minut, Jouve szukał po magazynach dyrektora, który się znajdował w warsztatach nowej fasady, od ulicy Dziesiątego Grudnia. Codzień przybywał on tam długi czas, próbując obałamucić się robotami, o których tak długo marzył. Uciekał od swych udręczeń pomiędzy mularzy wznoszących narożne słupy z ciosowego kamienia i ślusarzy spajających żelazne sztaby ogromnego wiązania. Już się fasada wznosiła, zarysowywała rozległy portyk i łuki pierwszego piętra, jakby rozwijający się szkic ogromnego pałacu. Właził na drabiny, spierał się z budowniczym o ozdoby, wymagając, aby w całkiem nowym guście były; przeskakiwał przez stosy żelaza i cegieł, schodził nawet do piwnicy. Huk maszyny parowej, zgrzyt cylindrów windy, grzmot młotów, gwar całej ludności roboczej, pośród ogromnej klatki z desek, odurzały go rzeczywiście na niejaką chwilę. Wychodził ztamtąd ubielony wapnem, czarny od opiłków żelaza, w butach obryzganych wodą, ciękącą z kurków, lecz zawsze tak mało uleczony z choroby, że cierpienia wracały i wstrząsały jego sercem coraz silniej, w miarę jak się oddalał od wrzawy warsztatowej. Właśnie tego dnia rozerwawszy się trochę, odzyskał na chwilę wesołość i ożywiony przeglądał albumy z rysunkami mozaik i emaliowanych ozdób z terrakoty, mającemi zdobić fryzy, kiedy zdyszany Jouve przyszedł go szukać, bardzo niezadowolony, że musi swój surdut narażać na pył i kurz pomiędzy materyałami budowlanemi. Mouret najpierw krzyknął, że mogą nań zaczekać; lecz gdy inspektor szepnął jedno słówko, udał się za nim, drżąc cały. Nic już dlań nie istniało: fasada runęła zanim ją wybudowano; co po tym tryumfie pychy, kiedy imię jednej kobiety wymówione zcicha, sprawia mu takie męki!
Na górze Bourdoncle i Jouve uznali za stosowne zniknąć, Deloche także uciekł. Jedna tylko Dyoniza pozostała przed Mouretem, bledsza niż zwykle, lecz z okiem śmiało ku niemu wzniesionem.
— Proszę, niech pani pójdzie za mną; — powiedział ostro.
Była mu posłuszną: zeszli z dwóch piętr i przemknęli się przez oddział mebli i dywanów, nie mówiąc ani słowa. Nakoniec otworzył na oścież drzwi do swego gabinetu i rzekł:
— Proszę wejść.
Wszedłszy, zamknął drzwi za sobą i przystąpił do biurka. Nowy gabinet dyrektorski był daleko zbytkowniejszy od dawnego; obicia z zielonego aksamitu zastąpiły repsowe; szafy biblioteczne inkrustowane słoniową kością, zajmowały cały jeden bok pokoju; ale na ścianach nie wisiało nic, prócz portretu pani Hédouin, młodej kobiety z piękną, spokojną twarzą, uśmiechającą się w swej złotej ramie.
Starając się nadać głosowi zimną surowość, rzekł Mouret nakoniec:
— Są rzeczy, których nie możemy tolerować... dobre prowadzenie się, jest u nas koniecznością.
Zatrzymał się, szukając słów, by nie wybuchnąć szalonym gniewem, który mu szarpał wnętrzności. Jakto, więc ona kocha tego chłopca, tego nędznego subiekta, pośmiewisko całego oddziału. Tego najmniej znaczącego i nieprzezornego chłopaka woli niż jego, swojego pana! przecież dobrze widział, że pozwoliła mu trzymać się za rękę, którą okrywał pocałunkami.
— Byłem bardzo dobry dla pani, — ciągnął dalej, czyniąc nowe wysilenie, więc nie spodziewałem się być w ten sposób wynagrodzonym.
Od chwili wejścia, portret pani Hédouin pociągał oczy Dyonizy i pomimo silnego zmieszania; ciągle nim była zajęta. Każdy raz co wchodziła do dyrekcyi, wejrzenie jej krzyżowało się z oczami malowanej damy. Bała się jej trochę, chociaż czuła jej dobroć. Tym razem widziała w niej swą obronę.
— Rzeczywiście, zbłądziłam zatrzymując się dla gawędy i przepraszam pana za to. Ten młodzieniec jest z moich stron.
— Ja go wypędzę! — zawołał Mouret zdradzając gwałtownym wykrzykiem ogrom swego cierpienia.
Wzburzony, wychodząc z roli dyrektora upominającego sklepowę, która zawiniła przeciw regulaminowi, zaczął miotać niepohamowane słowa:
— Czy nie ma wstydu? jak może młoda dziewczyna oddawać się podobnej istocie!
Potem jej robił ostre wymówki o Hutina i innych, a to takiem potokiem słów, że się nie mogła bronić. Lecz on oczyści dom, wyrzuci ich za drzwi i kopnie nogą. Zamiast surowej przemowy, jaką obmyślił idąc za inspektorem Jouve, pozwolił sobie na brutalną scenę zazdrości.
— Tak, kochanków panny! Dawno mi o nich mówiono, a ja byłem głupi, żem nie wierzył... ja... jeden tylko!
Dyoniza dławiąc się łzami, słuchała odurzona tych okropnych wymówek. Z początku nic nie rozumiała. A więc bierze ją za jedną z tych upadłych istot... Po jednem z ostrych jego słów, skierowała się do drzwi milcząca.
Gdy gestem chciał ją zatrzymać, powiedziała:
— Przepraszam pana, ale odejdę; jeżeli pan mię bierzesz za taką jak mówisz, ani chwili niechcę już pozostać w tym domu.
Lecz on poskoczył ku drzwiom.
— Broń się pani przynajmniej... Powiedz choć słówko!
Stała wyprostowana, milcząca, lodowata. Długo zarzucał ją pytaniami z wzrastającym niepokojem; a cicha godność tej dziewicy, wydała mu się raz jeszcze zręcznem wyrachowaniem kobiety, obeznanej z taktyką namiętności. Nie mogłaby odegrać roli, któraby go rzucała do jej nóg, więcej szarpanym podejrzeniem, silniej pragnącym, aby go przekonała, że to nie jest prawdą.
— A więc mówisz panna, że on jest z jednych stron z tobą... Możeście się tam już znali... Przysięgnij mi, że nic pomiędzy wami nie zaszło.
Ponieważ wciąż jeszcze trwała w milczeniu i chciała drzwi odemknąć, żeby wyjść, stracił do reszty głowę i uległ wybuchowi najwyższej boleści:
— Ja cię kocham, kocham cię!... Dla czego ci to sprawia rozkosz, że się tak męczę? Widzisz przecie, że dla mnie nic już nie istnieje, że ci ludzie o których mówię, obchodzą mię tylko przez ciebie, że na całym świecie ty jedna masz dla mnie wartość... Zdawało mi się, żeś zazdrosna, więc ci poświęciłem wszystkie me przyjemności. Powiedziano ci że mam kochanki, ale je teraz porzuciłem; prawie nie wychodzę z domu. Czyż nie okazałem, żeś ty milsza mi od tej damy? Czy nie zerwałem z nią, aby żyć dla ciebie jednej! Oczekuję podziękowania, trochę wdzięczności. Jeżeli się obawiasz, żebym do niej powrócił, możesz być spokojną; ona się mści, pomagając jednemu z naszych dawnych subiektów, by współzawodniczył z nami własnym magazynem. Powiedz, czy mam paść na kolana?
Oto do jakiego stanu doszedł: on, który nie wybaczał najmniejszego grzeszku swoim sklepowym i wyrzucał je na ulicę dla kaprysu, błagał jedną z nich, by się nie oddalała i nie opuszczała go w nieszczęściu. Zasłaniał sobą drzwi, gotów jej był wszystko wybaczyć, nawet być ślepym, jeśliby kłamać raczyła. Prawdę mówił; ogarniał go wstręt do dziewcząt branych z za kulis teatrzyków i po restauracyach nocnych; nie widywał się z Klarą; nie zajrzał ani razu do pani Desforges, gdzie obecnie królował Bouthemont, oczekujący otwarcia nowego magazynu, pod firmą Aux Quatre Saisons, która napełniała już gazety reklamami.
— Powiedz, czy mam uklęknąć? — powtarzał dławiąc się łzami.
Zatrzymała go poruszeniem ręki, nie mogąc dłużej ukrywać swego wzruszenia, silnie wzburzona tą jego męczącą namiętnością.
— Niepotrzebnie się pan trapisz — odpowiedziała nakoniec — przysięgam, że te szkaradne historye są niecnem kłamstwem... Ten biedny chłopiec, któregoś pan widział przed chwilą, jest tak niewinny, jak ja sama.
Wymówiła te słowa ze swoją sympatyczną szczerością i jasnem okiem patrzała wprost przed siebie.
— Dobrze, wierzę ci — szepnął — nie odprawię żadnego z kolegów twoich, kiedy ich bierzesz pod opiekę. Ale dla czego mnie odpychasz, jeśli nie kochasz nikogo?
Nagle zmieszała się i zawstydziła.
— Kochasz kogoś, nieprawda? — powiedział drżącym głosem. — O! możesz śmiało powiedzieć, nie mam żadnego prawa do twoich uczuć... kochasz?
Czerwieniła się i wyznanie serca biegło na usta; czuła, że niezdolna jest skłamać; zwłaszcza, że ją wzruszenie zdradzało i że wstręt do kłamstwa wyciskał, bądź co bądź, piętno prawdy na jej twarzy.
— Tak... — rzekła nakoniec cichym głosem — bądź pan łaskaw nie zatrzymywać mię dłużej, bo mi to przykrość sprawia.
Teraz na nią przyszła kolej cierpieć. Czyż nie dość tego było, że się musiała bronić od niego? Mogłaż się jeszcze bronić przeciw samej sobie, przeciw porywom tkliwości, które ją chwilami pozbawiały całej odwagi. Gdy do niej w ten sposób przemawiał, gdy widziała go tak wzruszonym i wzburzonym, sama nie wiedziała dla czego odmawia? Potem dopiero odnajdowała w głębi natury zdrowej dziewczyny, dumę i rozsądek, które ją podtrzymywały w dziewiczym oporze. Ona przez instynkt szczęścia, przez potrzebę spokojnego życia, opierała się, a nie przez posłuszeństwo idei o cnocie. Byłaby się rzuciła w objęcia tego człowieka, oddając mu ciało i serce, gdyby nie bunt, a nawet wstręt do niepewnego jutra. Kochanek wzbudzał w niej strach, ten szalony strach od którego blednie kobieta na widok zbliżającego się mężczyzny, jako samca.
Mouret wyraził jednak gestem ponurą rozpacz, bo jej nie rozumiał. Zwrócił się do biurka, gdzie zaczął przerzucać papiery, ale natychmiast zaprzestał tego, mówiąc:
— Nie zatrzymuję pani dłużej; nie mogę cię zmuszać gwałtem do pozostania.
— Ale ja sobie nie życzę oddalić się — odpowiedziała z uśmiechem. — Jeżeli pan wierzysz w moją uczciwość, to zostaję. Trzeba zawsze wierzyć, że są kobiety uczciwe; jest ich wiele, zapewniam pana Oczy Dyonizy mimowolnie skierowały się ku portretowi pani Hédouin, tej damy tak pięknej i cnotliwej, której krew przyniosła szczęście domowi, jak mówiono. Mouret śledził wzrok dziewczyny ze drżeniem; zdawało mu się bowiem, że słyszy nieboszczkę mówiącą te słowa, które nieraz powtarzała. Było to jakby jej wskrzeszenie; odnajdywał w Dyonizie rozsądek i równowagę tej, którą utracił: nawet jej głos słodki, skąpy w czcze słowa. Uderzyło go to i stał się jeszcze smutniejszy.
— Wiesz pani, że do ciebie należę — szepnął, kończąc rozmowę. — Rób ze mną, co zechcesz.
Wówczas odezwała się wesoło:
— Bardzo dobrze! Zdania kobiety, choćby najmniej znaczącej, zawsze warto wysłuchać, jeżeli ma choć trochę inteligencyi. Zrobię z pana zacnego człowieka, bądź tego pewien, jeżeli się oddasz w moje ręce.
Żartowała z tą prostotą, która jej nadawała tyle wdzięku. On także uśmiechnął się z lekka i odprowadził ją do drzwi, jakby wielką damę.
Nazajutrz Dyoniza została zamianowaną starszą sklepową. Dyrekcya rozdzieliła oddział sukien i kostiumów, wytwarzając specyalnie dla niej oddział ubrań dla dzieci, urządzony obok kantoru konfekcyj. Od czasu wydalenia syna, pani Aurelia truchlała, widząc coraz większą oziębłość panów dyrektorów dla siebie i z dnia na dzień rosnącą potęgę Dyonizy. Czy jej nie poświęcą czasem dla tej dziewczyny pod jakimkolwiek pozorem? Imperatorska jej twarz, obrzmiała i tłusta, zdawała się teraz chudszą, skutkiem hańby, jaka spadla na dynastyę Lhomme’ów. — Co wieczór odchodziła z mężem pod rękę, jak gdyby ich zbliżyło doznane nieszczęście; czuła bowiem, że ono nastąpiło skutkiem rozprzężenia się rodzinnych ich związków. Biedny jej stary mąż, bardziej jeszcze strapiony od niej, chorobliwą trwogą zdjęty, by go także nie posądzono o kradzież, po dwakroć liczył hałaśliwie dzienny zysk, dokazując prawdziwych cudów swem jedynem ramieniem. To też pani Aurelia, ujrzawszy Dyonizę Starszą w oddziale ubrań dla dzieci, doznała tak żywej radości, że zaczęła jej publicznie okazywać najsilniejszą sympatyę. Pięknie to było, że jej nie pozbawiła miejsca. Zarzucała ją oznakami przyjaźni; traktowała ją odtąd jak równą sobie; chodziła do jej oddziału na gawędkę z taką paradą, jak królowa matka, oddająca wizytę młodej królowej.
Dyoniza obecnie była u szczytu. Tytuł Starszej obalił dokoła niej resztki oporu. Chociaż nieustały jeszcze plotki skutkiem swędzenia języka, które się teraz dotkliwie czuć daje w każdem stowarzyszeniu mężczyzn i kobiet, już się jej kłaniano bardzo nizko, aż do ziemi. Małgorzata, zostawszy drugą sklepową w konfekcyach, nie mogła się jej dosyć nachwalić; nawet Klara, nurtowana potajemną czcią dla tak wielkiego powodzenia, do którego nie poczuwała się zdolną, uchyliła głowy. Lecz zwycięztwo Dyonizy było jeszcze zupełniejsze nad panami: nad Jouvem, który teraz inaczej nie przemawiał do niej jak tylko zgięty we dwoje; nad Hutinem przestraszonym i czującym grunt chwiejący się pod sobą; nakoniec nad Bourdonclem zupełnie bezsilnym obecnie. — Gdy ją ujrzał ten ostatni, wychodzącą z gabinetu z uśmiechem i spokojem na twarzy, gdy nazajutrz dyrektor wymógł na radzie wytworzenie nowego kantoru, uchylił czoła, zwalczony świętą grozą kobiety. Zawsze ustępował przed pomysłami Moureta, uznając go za swego mistrza, pomimo pomyłek geniuszu i niedorzecznych pociągów serca. Tym razem jednak kobieta silniejszą się okazała i mógł tylko oczekiwać, że jego także nie minie klęska.
Ale Dyonizy tryumf był spokojny i piękny. Była wzruszona temi oznakami poważania: chciała w nich nawet widzieć sympatyę dla jej nieudolnego debiutu i nagrodę za wytrwałość. Z radosnym uśmiechem przyjmowała najdrobniejsze oznaki przyjaźni. W niektórych zjednało jej to rzeczywistą życzliwość, iż tak była słodką i uprzejmą, zawsze gotową oddać serce. Tylko do Klary czuła nieprzezwyciężony wstręt, dowiedziawszy się, że dla zabawki, jak to sama oświadczyła żartem, sprowadziła pewnego wieczoru do siebie Colombana; chłopiec ten porwany zadowoloną nakoniec namiętnością, nie nocował teraz w domu, a smutna Genowefa dogorywała. Mówiono o tem w Magazynie Nowości, znajdując, że to bardzo zabawna historya.
Lecz ten jedyny jej smutek po za domowy, nie zakłócał jednostajnego jej usposobienia. Trzeba ją było widzieć w jej oddziale, pośród gromady malców różnego wieku. Ubóstwiała dzieci, więc nie można było jej lepiej umieścić. Czasami zbierało się tam do pięćdziesięciu dziewczątek i tyluż chłopaków, cała pensya hałaśliwa i łechtana żądzą rodzącej się kokieteryi. Matki traciły głowy; ona zaś, jak zwykle, pojednawcza, uśmiechnięta, rozsadzała małą rzeszę szeregiem na krzesłach. — Skoro w tej gromadce znajdowała się jaka różowa dzieweczka, której ładna buzia ją pociągała sama jej posługując, przynosiła sukienkę i kładła na pulchne ramiona, z tkliwą ostrożnością starszej siostry. Rozlegały się dźwięczne śmiechy i okrzyki zachwytu pośród gderliwych napomnień. Czasami większa, lat dziewięciu lub dziesięciu dziewczynka, jako dorosła już osoba, przywdziawszy sukienny paltocik, przeglądała się w lustrze, obracając się na wszystkie strony poważnie i z oczkami błyszczącemi chęcią podobania się. — Kontuary były zarzucone ubiorkami: były tam sukienki z płótna azyatyckiego różowe lub niebieskie, dla dzieci od roku do lat dwóch, kostiumy marynarskie, fałdowane spódniczki z bluzką ubieraną perkalem, kostiumy à la Louis XV, płaszczyki, żakietki, mieszanina ubrań wązkich, przejmujących cały wdzięk dziecięcy, coś w guście garderoby wielkich lalek, wyjętych z szaf i oddanych na rabunek. Dyoniza miała zawsze jakie łakocie w kieszeni, aby koić płacz bębnów zrozpaczonych, że nie mogą zabrać czerwonych majteczek; żyła pomiędzy tą dziatwą, jakby we własnej rodzinie, sama odmłodzona niewinnością i świeżością, wśród jakich ciągle się obracała.
Zdarzało się jej teraz miewać długie i poufne rozmowy z Mouretem. Ile razy udawała się do dyrekcyi dla wysłuchania rozkazów lub dania ze swej strony jakich objaśnień, zatrzymywał ją na pogadankę i lubił jej słuchać. Ona śmiejąc się mówiła, że robi zeń zacnego człowieka. W zastanawiającej się i przezornej głowie normandki, roiły się przeróżne projekta, oraz ideje o nowym handlu, które już odważała się objawiać u Robineau, a w części i owego pięknego wieczoru, podczas przechadzki w Tuilierach. Nie mogła zajmować się czemś, patrzeć na wykonawcę jakiej roboty, żeby nie zapragnąć pewnego ładu i wydoskonalenia mechanizmu. I tak: od chwili wejścia do Magazynu Nowości, dręczył ją nadewszystko nieszczęśliwy los subiektów; nagłe wydalanie ich oburzało ją i wydawało jej się brzydkie, niesprawiedliwe i szkodliwe dla wszystkich, tak dla dyrekcyi jak i dla pracowników. Własne cierpienia przy debiucie żywo, jej tkwiły jeszcze w pamięci: litość ją przejmowała na widok każdej nowoprzybyłej, widząc jak z nogami pokaleczonemi, z oczami nabrzmiałemi od łez, chodzi nieszczęsna w swej jedwabnej sukni, pośród złośliwych naigrawań się dawniejszych dziewcząt. To psie życie, w najlepszych nawet zradzało złość i rozpoczynały się smutne ich koleje: wszystkie wyniszczone swem rzemiosłem, nie mając lat czterdziestu, znikały niewiadomo gdzie, niektóre marły wśród pracy na suchoty lub anemię, ze znużenia i złego powietrza, inne stawały się brukowemi włóczęgami; najszczęśliwsze zaś wychodziły za mąż i zagrzebywały się w lichych sklepikach na prowincyi. Jest-że to po ludzku i sprawiedliwie, żeby wielkie magazyny co rok pochłaniały tyle istot? Broniła sprawy tych kółek maszyny, nie sentymentalnie, lecz argumentami opartemi na własnym interesie pryncypałów. Kto chce mieć maszynę trwałą, używa dobrego żelaza; jeżeli się zaś to żelazo łamie, lub oni sami je kruszą, to następuje przerwa w robocie, częste koszta naprawy i cały szereg następstw zmarnowanej siły. Czasami się ożywiała marzeniem o olbrzymim i idealnym bazarze, falansterze handlu, w którym każdy miałby pewien udział w zyskach, odpowiedni do swych zasług, z jutrem zabezpieczonem, przez zawarcie umowy. Wówczas Mouret, pomimo swej gorączki, rozweselał się, oskarżał ją o socyalizm i wprowadzał w zakłopotanie wykazując trudności; mówiła bowiem w prostocie ducha, śmiało licząc na przyszłość, gdy ją uderzyła groźna przepaść na końcu tych teoryj, czerpanych z tkliwego serca. Jednakże był zachwiany i pociągnięty tym młodym głosem, drżącym jeszcze od przecierpianych nieszczęść, lecz zarazem tak głęboko przekonanym, gdy wskazywała zmiany konieczne dla utrwalenie magazynu. Słuchał, obracając w żart jej mowę i dowodził, że los subiektów poprawił się zwolna, że zamiast ryczałtowego wydalenia, udzielają się teraz urlopy na martwe pory roku, że nakoniec ma się urządzić kasa wzajemnej pomocy dla zabezpieczenia pracowników w czasie przymusowego bezrobocia i zapewnienia im emerytury, — a to wszystko jest zarodkiem rozległych stowarzyszeń robotników XX wieku.
Zresztą Dyoniza nie poprzestawała na samem gojeniu ran, które jej niegdyś krwawiły; delikatne pomysły kobiece podszepnięte Mouretowi, czarowały klientelę. Sprawiła też ogromną radość Lhomme’owi, popierając odwieczny jego projekt utworzenia orkiestry z miejscowego personelu. We trzy miesiące miał on pod swą dyrekcyą stu dwudziestu muzyków. Doczekał się więc urzeczywistnienia marzeń swoich. Mouret wydał bal i koncert, żeby się pochwalić muzyką Magazynu Nowości przed klientelą i przed całym światem.
Zaczęto o tem pisać w dziennikach; sam Bourdoncle, zżymający się na te nowości, zmuszony był uchylić czoła przed tą ogromną reklamą. Następnie urządzono salę do zabawy dla subiektów: dwa bilardy, stoły do tric-trac i szachów. Odbywały się odczyty wieczorne, wykłady języków: angielskiego i niemieckiego, gramatyki, arytmetyki i geografii, a z czasem wprowadzoną została nauka konnej jazdy i fechtunku. Bibliotekę złożoną z dziesięciu tysięcy tomów, oddano do użytku personelu. Był doktór miejscowy i leczył darmo; były łazienki, bufety i salon fryzyerski. — Wszystkie potrzeby życia można tam było zaspakajać, nie szukając ich na zewnątrz. Miano naukę, stół, nocleg, ubranie. Magazyn Nowości wystarczał sobie, tak pod względem przyjemności jakoteż i potrzeb. Pośród wielkiego Paryża zajętego swym zgiełkiem, utworzyło się to miasto pracy i rozrastało się szeroko na gnojowisku starych ulic, przystępnych nareszcie dla blasków słonecznych.
Odtąd zaczęto inaczej sądzić Dyonizę. Ponieważ zwyciężony Bourdoncle z rozpaczą ciągle powtarzał w poufnych kółkach, że dałby za to wiele, gdyby ją mógł rzucić w objęcia Moureta, uwierzono mu, że się wciąż opiera i że jej nieograniczona władza ztąd właśnie wypływa. Od tej chwili stała się popularną. Widzieli wszyscy, że wszelkie ulgi jej zawdzięczają i podziwiano jej wolę niezłomną. Ona jedna umiała trzymać ostro pryncypała, pomścić całą płeć swoją i zniewolić go do czynów, zamiast dawnych obietnic. Nakoniec zjawiła się ta, która każe szanować pracę biedaków! Skoro przechodziła przez kantory, ze swą główką mądrą i zaciętą, z miną tkliwą a niezwyciężoną, subiekci uśmiechali się do niej, byli z niej dumni, chętnieby ją pokazywali tłumom. Dyoniza szczęśliwa, chętnie dawała się porywać tej rosnącej ku sobie sympatyi. Czy to podobna, mój Boże! Widziała siebie wchodzącą tam w lichej sukience, przestraszoną, błąkającą się pośród kółek tej strasznej maszyny; tak długo żywiła uczucie, że jest niczem, zaledwie ziarnkiem prosa pod garnami, mielącemi ludność całą; a dziś stała się duszą tego świata; ona jedna coś znaczy; jednem słowem może przyspieszyć lub zwolnić ruch tego kolosu, u nóg jej spoczywającego; ale ona postępowała z prostotą i bez wyrachowania, oddziaływając tylko wdziękiem i łagodnością. Niespodzianie zdobyta władza wprawiała ją czasem w pełne trwogi zdziwienie: dla czego oni ulegają? nie jest ładną, ani też szkodliwą; ale zaraz potem uśmiechała się z uspokojonem sercem, mając w sobie tylko dobroć i rozsądek, oraz zamiłowanie prawdy i logiki, które całą jej siłę stanowiły.
Jedną z najwyższych uciech dla Dyonizy było wśród jej pomyślności to, że się mogła na co przydać Paulinie, która z powodu znajdowania się w poważnym stanie, truchlała; dwie sklepowe bowiem odprawiono przed kilkunastu dniami w siódmym miesiącu ciąży. Dyrekcya nie tolerowała tych wypadków; macierzyństwo było skasowane, jako rzecz uciążliwa i nieprzyzwoita. W ostateczności przyzwalano na małżeństwo, ale nie wolno było mieć dzieci. Chociaż mąż Pauliny należał do personelu magazynu zarówno jak ona, lękała się, że pomimo to nie pozostawią jej w kantorze. Ażeby opóźnić, o ile się da grożące jej wydalenie, ściskała się aż do mdłości, postanawiając jak najdłużej ukrywać swe nadzieje. Jedna z wydalonych sklepowych, urodziła właśnie nieżywe dziecko w skutek ściskania się i jej samej groziło niebezpieczeństwo. Tymczasem Boardoncle wpatrywał się w blednącą cerę Pauliny i dostrzegał sztywność w chodzeniu. Pewnego poranku stał przy niej w oddziale wypraw ślubnych, kiedy chłopiec sklepowy, podnosząc jakiś pakiet trącił ją tak silnie, że z krzykiem obiema rękami chwyciła się za brzuch. Natychmiast uprowadził ją, wybadał i wniósł na sesyę kwestyę wydalenia jej pod pozorem, że potrzebuje świeżego wiejskiego powietrza; gdyż historya ta rozgłosiłaby się natychmiast i wywarłaby zgubny wpływ na opinię publiczną, gdyby nastąpiło poronienie, jak to się już stało zeszłego roku w oddziale wyprawek dziecięcych. Mouret, który nie był na sesyi, mógł dopiero wieczorem odezwać się ze swem zdaniem ale Dyoniza miała czas wdać się w tę sprawę. — Zalecił więc milczeć Bourdoncle’owi dla dobra Magazynu. Czyż chciano zniechęcić matki i obrazić młode położnice z pomiędzy klientek? Następnie obwieszczono polecenie, że każda zamężna sklepowa, będąca przy nadziei, zostanie umieszczoną u specyalnej akuszerki, gdy obecność jej w kantorze, zacznie obrażać dobre obyczaje.
Skoro Dyoniza zeszła nazajutrz do infirmeryi, aby odwiedzić Paulinę, zmuszoną położyć się do łóżka w skutek owego uderzenia, ucałowała ją serdecznie w oba policzki.
— Jakaś ty dobra! Gdyby nie ty, wyrzuconoby mnie za drzwi. Bądź spokojna, doktór zapewnia, że nic złego nie nastąpi.
Baugé, wyrwawszy się z oddziału, stał po drugiej stronie łóżka i także bełkotał dziękczynne wyrazy, zmieszany obecnością Dyonizy, którą obecnie uważał za osobę znakomitą, stojącą u szczytu. Niechnoby usłyszał jaką plotkę na nią, dobrzeby zamalował usta zazdrośnikom! Ale Paulina odprawiła go, wzruszając przyjaźnie ramionami:
— Mój biedaku, pleciesz same głupstwa... zostaw nas, bo mamy z sobą o czem pomówić.
Infirmerya mieściła się w długim jasnym pokoju, gdzie stało rzędem dwanaście łóżek z białemi kotarami. Leczono tam miejscowych subiektów, gdy się nie chcieli przenieść do kogoś z rodziny. Lecz tego dnia jedna tylko Paulina leżała, nieopodal od wielkiego okna, wychodzącego na ulicę Neuve-Saint-Augustin. Rozpoczęły się czułe zwierzenia, tkliwe słowa i szepty, pośród tych biało zasłanych łóżek, w tej atmosferze cichej i napełnionej lekkim zapachem lawendy.
— Więc on robi, pomimo to wszystko, co tylko zechcesz? Jakaś ty niemiłosierna, kiedy mu sprawiasz tyle cierpień! Powiedz mi, skoro się odważyłam naruszyć ten przedmiot, czy ty go nienawidzisz?
Trzymała Dyonizę za rękę, która siedziała przy łóżku, oparta o poduszkę i opanowana nagłem wzruszeniem, zarumieniona, ulegając chwilowej słabości po tem niespodziewanem pytaniu. Tajemnica wyrwała się jej z piersi: ukrywszy głowę w poduszkę, wyszeptała:
— Ja go kocham!
Paulina osłupiała.
— Jakto! Kochasz go? a więc oddaj mu się...
Dyoniza z twarzą ciągle ukrytą w poduszkach, przecząco potrząsnęła głową:
— Mówię ciągle „nie”, właśnie dla tego, że go kocham, nie zdając sobie sprawy ze swego postępowania. Zapewne że to śmieszne, ale tak czuję; nie mogę się przerobić.
Zdziwienie przyjaciółki wzrastało, nakoniec spytała:
— A więc to wszystko do tego zmierza, żeby się z tobą ożenił?
Dyoniza zerwała się nagle, nawskróś wzburzona.
— On miałby się ze mną ożenić! O, nie! nigdy! przysięgam ci, iż nigdym tego nie zapragnęła! Nie, nigdy podobne wyrachowanie nie przeszło mi przez głowę, a wiesz dobrze, jak się brzydzę kłamstwem!
— Wiesz co, moja kochana — odpowiedziała łagodnie Paulina — gdyby ci szło o to, żeby się z tobą ożenił, nie mogłabyś się lepiej wziąść do rzeczy... To musi mieć swój koniec, a nie ma innego jak tylko małżeństwo, kiedy odrzucasz tamten drugi sposób. Muszę cię uprzedzić, że wszyscy tak myślą: tak, są przekonani, że się drożysz dla tego, aby z nim stanąć przed merem. Jaka też z ciebie osobliwa kobieta!
Musiała potem pocieszać Dyonizę, która padła znowu na poduszki, płacząc i powtarzając, że się oddali, kiedy ją ciągle prześladują historyami, które jej nawet przez myśl nie przechodzą. Wprawdzie jak mężczyzna kocha kobietę, to się powinien z nią żenić, ale ona nic nie wymaga, na nic nie rachuje, błaga tylko o to, by jej dano żyć w spokoju, pośród swych trosk i radości, jak wszyscy na świecie; ona się musi oddalić.
W tej samej chwili Mouret na dole obchodził sale. Chciał on się odurzyć, zwiedzając jeszcze raz roboty. Upłynęło kilka miesięcy; obecnie fasada wyraźnie zarysowała swe monumentalne linie po za ścianą z desek zasłaniającą ją przed publicznością. Cała armia dekoratorów pracowała nad jej wykończeniem: rzeźbiarz, emalierzy fajansowi, mozaiści, złocono centralną grupę po nad drzwiami; jednocześnie na szczycie gmachu przytwierdzano piedestale, na których miały być ustawione posągi, wyobrażające przemysłowe miasta Francyi. Od rana do wieczora, wzdłuż ulicy Dziesiątego Grudnia, od niedawna otwartej, stał tłum gapiów, z głową do góry nie widząc nic, lecz przejęty cudami, jakie opowiadano o tej fasadzie, której odkrycie miało poruszyć cały Paryż. Otóż na tym to warsztacie, wśród gorączkowej pracy, pomiędzy artystami, wykończającymi urzeczywistnienie jego marzeń, rozpoczęte przez mularzy, Mouret uczuł jeszcze większą czczość swojej fortuny. Myśl o Dyonizie ciągle ściskała mu pierś; uciekał ztamtąd, nie mógł objawić ani jednem słowem swego zadowolenia, bał się zdradzić ze łzami i pozostawił za sobą niesmak do tryumfu. Ta fasada, która stanęła nakoniec, wydawała mu się nikłą, podobną do ściany domków z piasku, budowanych przez dzieci; ale gdyby się nawet ciągnęła od jednego przedmieścia Paryża do drugiego, gdyby sięgała aż do gwiazd, nie zapełniłaby nigdy próżni jego serca, bo tylko jedno „tak”, wyrzeczone przez to dziewczę, mogło tego dokonać.
Kiedy Mouret wszedł nakoniec do swego gabinetu, uczuł że go dławią łzy powstrzymywane. Czegóż ona chce? Już nie śmiał jej ofiarować pieniędzy. Zaczynała się zradzać zamglona myśl o małżeństwie, pomimo wewnętrznego buntu młodego wdowca. Czując się już zupełnie pozbawionym sił, zalał się łzami. Bardzo był nieszczęśliwy.
Pewnego poranku, w miesiącu listopadzie, kiedy Dyoniza wydawała pierwsze rozkazy w swoim oddziale, przyszła służąca od państwa Baudu powiedzieć jej, że panna Genowefa bardzo źle spędziła noc i chce się natychmiast z nią widzieć, że od niejakiego czasu coraz bardziej słabła i nakoniec przedwczoraj musiała położyć się do łóżka.
— Powiedz, że zaraz przyjdę; — odpowiedziała Dyoniza, zdjęta niepokojem.
Nagłe zniknięcie Colombana było ciosem, który dobił Genowefę. Z początku na żart pociągnięty przez Klarę, zaczął nocować za domem; potem zaś poddając się żądzom właściwym chłopcom skrytym i nieskalanym jeszcze, stał się posłusznym psem tej dziewczyny i nakoniec pewnego poniedziałku zamiast przyjść do domu, napisał po prostu list pożegnalny do pryncypała, w tak mozolnie ułożonych słowach, jakby go kreślił na chwilę przed dokonaniem samobójstwa. Może w głębi tego postępku natchnionego przez namiętność, znalazłoby się chytre wyrachowanie chłopca, pragnącego zerwać wstrętne dla siebie małżeństwo. Ponieważ Baudu znajdował się w tak opłakanym stanie, jak narzeczona jego, była to właściwa chwila do zakończenia sprawy, choćby szalonym wybrykiem. Wszyscy uważali go jednakże za nieszczęśliwą ofiarę miłości.
Dyoniza, przyszedłszy do Vieil Elbeuf, zastała samą tylko panią Baudu siedzącą nieruchomo przy kasie, ze swą bladą i wychudłą twarzą, pożeraną przez anemię; strzegła ona pustek i ciszy w sklepie. Już nie mieli subiekta, sługa okurzała pułki, a był projekt zastąpić ją nawet przez prostą najemnicę. Ciemność i chłód spadały z sufitu, całe godziny mijały, a żadna klientka nie zjawiała się, towary nieokurzane, coraz więcej przesiąkały saletrą ścian.
— Co się stało? — zapytała żywo Dyoniza. Czy Genowefie grozi niebezpieczeństwo?
Pani Baudu nie zaraz odpowiedziała; oczy jej napełniły się łzami.. nakoniec wyjąkała:
— Nie wiem, nic mi nie mówią... Ach! już po wszystkiem... już po wszystkiem...
Z wilgotnemi oczami spozierała dokoła ciemnego sklepu, jak gdyby czuła, że córka i sklep skończą życie jednocześnie. Owe siedmdziesiąt tysięcy franków, otrzymane ze sprzedaży posiadłości w Rambouillet, w ciągu niecałych dwu lat, padły ofiarą konkurencyi. Dla podtrzymania walki z Bonheur des Dames, które zaopatrzyło się w sukno męzkie, aksamity myśliwskie i liberye, sukiennik poniósł znaczne koszta. Nakoniec zabiły go ostatecznie baje i flanele rywala, w tak wielkim doborze, jakiego niewidziano jeszcze na rynku. Powoli długi wzrastały; wreszcie chwycił się ostatecznego środka: zahypotekował dom na ulicy Michodière, gdzie stary Finet, przodek jego, założył ten handel. Obecnie dni jego były policzone, zniszczenie dochodziło do kresu, nawet sufity musiały runąć i rozsypać się w proch, jak budowla cicha i stara stoczona robactwem, obalona przez wiatr.
— Ojciec jest na górze; — rzekła pani Baudu złamanym głosem. Siedzimy przy niej naprzemiany przez dwie godziny; trzeba żeby tu ktoś pilnował; tylko przez ostrożność, bo doprawdy...
Resztę dopowiedziała gestem. Zamknęliby okienice, gdyby nie to, że przez dumę chcieli, by ich widziano jeszcze na nogach, w dzielnicy.
— A więc pójdę tam; — powiedziała Dyoniza ze ściśniętem sercem na widok tej zrezygnowanej rozpaczy, jaką zionęły nawet postawy sukna.
— Idź, idź, jaknajprędzej; moja córka... ona czeka na ciebie, całą noc prosiła, żebyś przyszła; ma coś do powiedzenia.
Lecz właśnie w tej chwili Baudu zszedł na dół. Od wzburzonej żółci, zzieleniała mu żółta twarz, oczy krwią zaszłe błyszczały. Stąpał jeszcze po cichu, jakby w pokoju chorej i szeptał, jak gdyby mógł być słyszanym na górze:
— Usnęła.
Nie czując nóg pod sobą, usiadł na krześle i bezwiednym ruchem obcierał czoło, zadyszany jak człowiek, który tylko co porzucił ciężką pracę. Zaległo milczenie... Nakoniec przemówił do Dyonizy:
— Zobaczysz ją zaraz... gdy śpi zdaje nam się, że jest uleczoną.
Znowu nastało milczenie. Ojciec i matka spoglądali na siebie. Poczem cichym głosem zaczął nanowo przeżuwać swoje zgryzoty, niewymieniając nikogo, mówiąc jakby sam do siebie.
— Z nożem na gardle, nie byłbym wierzył temu! On był ostatnim, wychowałem go jak syna. Gdyby mi kto był powiedział: „Jego ci także zabiorą, zobaczysz, że fiknie koziołka!” rzekłbym: „Bogaby chyba nie było!” Tymczasem fiknął koziołka!... Ach! niegodziwiec! tak był doskonale obeznany z prawdziwym handlem, tak rozumiał moje ideje! Dla takiej wystrojonej małpki, dla manekina wystawianego w oknach dwuznacznych zakładów! Doprawdy można oszaleć od tego!
Potrząsał głową i zamglone oczy spuścił na wilgotne płyty podłogi, zużytej nogami kilku pokoleń klientek.
— Wiecie co? — ciągnął dalej zniżonym głosem — chwilami czuję się najwinniejszym nieszczęścia, jakie nas spotyka. Tak, to moja wina, że córka nasza leży tam na górze, trawiona gorączką. Czym niepowinien był połączyć ich odrazu, zamiast się upierać przez niedorzeczną pychę, by im przekazać handel w kwitnącym stanie? Teraz miałaby swego ukochanego i może młodość ich dokazałaby cudu, na jaki ja zdobyć się nie mogłem. Ale ze mnie stary waryat, nic nie rozumiałem; niewiedziałem, że można chorować od podobnych rzeczy... Co prawda, był to nadzwyczajny chłopiec; zręczny do sprzedaży, uczciwy i prostych obyczajów, zamiłowany w porządku; słowem, był moim uczniem.
Podnosił głowę do góry, broniąc jeszcze swych idej w tym subiekcie, który go zdradził. Dyoniza nie mogąc słuchać, by oskarżał siebie, opowiedziała mu wszystko z oczami pełnemi łez, wzruszona pokorą człowieka, który niegdyś panował tam jako władca gderliwy i nieograniczony.
— Nieuniewinniaj go, stryju, proszę cię. On nigdy nie kochał Genowefy i byłby prędzej jeszcze uciekł, gdybyś chciał ślub przyśpieszyć. Mówiłam z nim sama; wiedział doskonale, że moja biedna kuzynka przez niego cierpi, a przecież, jak widzisz, bynajmniej mu to nie przeszkodziło do ucieczki. Spytaj się ciotki.
Nie otwierając ust, pani Baudu, potwierdziła zdanie Dyonizy poruszeniem głowy. Wówczas sukiennik zbladł jeszcze bardziej i łzy do reszty zamgliły mu oczy.
— To musi być we krwi; ojciec jego umarł przeszłego lata wskutek romansu z jakąś awanturnicą.
Machinalnie zaczął się rozglądać po ciemnych kątach, mierząc okiem puste kontuary i zapełnione pułki, poczem wpatrzył się w żonę, która wciąż siedziała wyprostowana przy kasie, w daremnem oczekiwaniu sprzeniewierzającej się klienteli.
— To już i koniec, — powiedział. Zabili nasz handel, a jedna z ich łotrzyc, zabija nam córkę.
Nikt się nie odważał przemówić. Turkot powozów wstrząsający chwilami podłogą, przelatywał jak odgłos chóru bębnów pogrzebowych w wspartem przez nizkie sufity powietrzu. Pośród grobowego smutku, jaki zwykł panować w starych, konających sklepach, słychać było głuche uderzenia, odzywające się gdzieś w domu. To Genowefa, obudziwszy się, biła w ścianę kijem, pozostawionym przy niej.
— Chodźmy prędzej; — powiedział Baudu, powstając szybko. Staraj się uśmiechać; trzeba przed nią wszystko zataić.
Wchodząc na wschody, mocno obcierał oczy, żeby niedostrzegła śladu łez. Jak tylko otworzył drzwi na pierwszem piętrze, posłyszeli słaby i zrozpaczony głos, wołający:
— Ja nie chcę być samą! Nie zostawiajcie mnie samej! Boję się być samą!
Ujrzawszy Dyonizę, uspokoiła się i uśmiech radośny rozjaśnił jej twarz.
— Jesteś nakoniec!... Jakżem cię wyglądała od wczoraj! Zdawało mi się już, że ty mnie także opuszczasz.
Litość ogarniała patrząc na jej pokoik, z wychodzącem na podwórko oknem, przez które wpadało bladawe światło. Z początku rodzice umieścili chorą we własnym pokoju, od ulicy; lecz widok Magazynu Nowości będącego naprzeciwko, tak ją wzburzał, że musieli ją przenieść nanowo do jej pokoju. Leżała tak nędzna, że pod kołdrą nie było widać kształtu i bytności ludzkiego ciała... Jej chude ręce, spalone suchotniczą gorączką, ciągle się poruszały, bezwiednie czegoś szukając. Ciężkie zaś od namiętności czarne włosy, zdawały się jeszcze gęstsze i jakby pochłaniające swą żywotnością biedną jej twarz, nacechowaną dogorywaniem ostatniej latorośli rodziny, która długo żyła w tej piwnicy starego handlu paryzkiego.
Dyoniza z sercem zbolałem patrzyła na nią, bojąc się przemówić; by się nie rozpłakała; — nakoniec wyrzekła:
— Żądałaś mię zobaczyć, więc przyszłam natychmiast; czy mogłabym ci w czem posłużyć?
Genowefa, krótko oddychając, z rękami ciągle szukającemi czegóś w składkach kołdry, nie spuszczała z niej oczu:
— Nie, dziękuję; nic mi nie trzeba. Chciałam cię tylko uściskać.
Oczy jej napełniły się łzami, wtedy Dyoniza pochyliła się żywo i ucałowała jej twarz, drżąc od gorączki buchającej od zapadłych jej policzków. Lecz chora porwała ją i pociągnęła ku sobie, trzymając w rozpaczliwym uścisku. Potem oczy jej skierowały się na ojcu.
— Czy chcesz, żebym została? — powtórzyła Dyoniza. — Może ci czego potrzeba?
— Nie, nie.
Wzrok Genowefy uporczywie zwracał się do ojca, który stał osłupiały i dławiący się łzami. Nakoniec zrozumiał i oddalił się, nie przemówiwszy słowa i słychać było ciężkie jego stąpanie po wschodach.
— Powiedz mi, wszak on jest z tą kobietą? — zapytała natychmiast chora, chwytając za rękę kuzynkę, której kazała usiąść na brzegu łóżka. — Tak, pragnęłam cię zobaczyć, bo ty jedna możesz mi to powiedzieć. Wszak prawda, oni razem mieszkają?
Dyoniza zdumiona tem niespodziewanem pytaniem, jąkając się, zmuszoną była wyznać prawdę, powtórzyć plotki, obiegające po magazynie. Klara znudzona tym chłopcem, który jej spadł na kark, zamknęła przed nim drzwi; on zaś zrozpaczony, chodził za nią krok w krok, starał się wyprosić widzenie od czasu do czasu, z pokorą bitego psa. Utrzymywano, że ma się umieścić w Luwrze.
— Jeżeli go tak kochasz, może powrócić jeszcze — szeptała Dyoniza, chcąc by zgasła kołysana tą ostatnią nadzieją. — Wyzdrowiej tylko prędzej; on przyzna się do winy i ożeni się z tobą.
Genowefa przerwała jej mowę. Słuchała ona całą swą istotą z niemą namiętnością, która ją podtrzymywała; lecz zaraz potem osłabła zupełnie.
— Daj pokój; wiem, że się już wszystko skończyło. Milczę dlatego, że słyszę, jak ojciec płacze i nie chcę, by mama rozchorowała się gorzej. Ale umieram, jak widzisz — i jeżelim cię przywoływała w nocy, to z obawy, że przede dniem skończę życie... O, cóż to za męczarnie myśleć, że on nawet nie jest szczęśliwy!
Dyoniza z oburzeniem, zaczęła ją przekonywać, że jej stan nie jest tak niebezpieczny, jak sobie wyobraża; lecz ona znowu nie dała jej mówić i odsłaniając nagle kołdrę, z dziewiczą skromnością, która nie ma już nic do utajenia wobec śmierci, do połowy odkryta, szepnęła:
— Spojrzyj na mnie!... nie jest że to koniec?
Drżąca, podniosła się Dyoniza z krawędzi łóżka, jak gdyby tchnieniem lękała się rozwiać jej wychudłą nagość. Było to zupełne wyniszczenie ciała narzeczonej, zużytego oczekiwaniem, powrót do pierwszych lat wątłego dzieciństwa. Powoli Genowefa okryła się, powtarzając:
— Jak widzisz, nie jestem już kobietą. Było by to źle z mej strony, gdybym go jeszcze pragnęła.
Obie umilkły i patrzyły znowu na siebie, nie mogąc się zdobyć na słowa. Genowefa pierwsza przemówiła:
— Nie siedź tu dłużej; pewno czekają cię zajęcia. Dziękuję ci; dręczyła mię chęć dowiedzenia się, a teraz jestem zadowolona. Jeżeli go zobaczysz, powiedz, że mu wybaczam. Żegnam cię, moja droga Dyonizo, uściśnij mię mocno; to już ostatni raz.
Dyoniza ściskała ją, wciąż przecząc:
— Nie, nie; nie nabijaj sobie głowy; trzeba ci tylko starannej kuracyi i nic więcej.
Ale chora uporczywie kręciła przecząco głową, uśmiechała się, była pewną swego, a gdy nakoniec kuzynka skierowała się ku drzwiom, zawołała:
— Zaczekaj, stuknij tym kijem, żeby ojciec przyszedł... Boję się być samą!
Gdy stary Baudu przyszedł do tego ponurego pokoju, w którym przesiadywał na krześle całemi godzinami, rozweseliła twarz i zawołała wślad za Dyonizą:
— Nie przychodź jutro, nie potrzeba; ale w niedzielę będę cię czekała; przepędzisz ze mną całe popołudnie.
Nazajutrz przed świtem, o godzinie szóstej, wyzionęła ducha, po okropnem czterogodzinnem rzężeniu. W sobotę odbył się pogrzeb; czas był okropny, niebo jakby z sadzy ciążyło nad drżącem z chłodu miastem. Vieil Elbeuf, obciągnięty białem suknem, świecił na ulicy jakby biała plama: a płomienie gromnic wydawały się jak gwiazdy tonące w zmierzchu. Wieńce z paciorek i ogromny bukiet z białych róż, okrywały małą trumienkę jakby dla dziewczynki, ustawioną w ciemnym korytarzu domu, na równi z chodnikiem, tak blisko rynsztoka, że koła powozów obrzucały błotem draperye. Cała dzielnica okryta była wilgocią i zionęła spleśniałemi wyziewami piwnicy, a na błotnistych chodnikach przechodnie ciągle się potrącali.
O dziewiątej godzinie udała się Dyoniza do stryjenki, żeby z nią pozostać; ale ponieważ pogrzeb miał zaraz nastąpić, pani Baudu, która przestała już płakać i oczy miała spalone od łez, poprosiła ją, aby poszła za trumną i czuwała nad stryjem, który niemem zgnębieniem i martwą boleścią niepokoił całą rodzinę. Na dole Dyoniza zastała ulicę pełną ludzi. Mniejsi kupcy z tej dzielnicy, chcieli dać biednym Baudu dowód współczucia. W gorliwości tej była i manifestacya przeciw Magazynowi Nowości, któremu przypisywano powolną śmierć Genowefy. Wszystkie ofiary tego potwora zgromadziły się tam. Bédoré i siostra, pończosznicy z ulicy Gaillon; bracia Vanpouille futrzarze; Deslignières galanternik; Piot i Rivoire składnicy mebli; nawet panna Tatin bieliźniarka i Quinette rękawiczniczka, oddawna zrujnowani, mieli sobie za obowiązek przyjść z Batignolles i z placu Bastylii, gdzie się musieli umieścić w cudzych sklepach. W oczekiwaniu karawanu, spóźniającego się przez jakieś nieporozumienie, cała ta rzesza w czerni, dreptała po błocie, spoglądając złowrogo na magazyn, którego przejrzyste szyby oraz wystawy jaskrawe i wesołe, wydawały się obelgą wobec Vieil-Elbeuf, zasmucającego swą żałobą drugą stronę ulicy. Kilku ciekawych subiektów ukazywało się po za szybami; ale kolos zachowywał się obojętnie, jak maszyna parą pędzona, nieświadoma, że może nieść śmierć po drodze.
Dyoniza szukała wzrokiem brata swego Jana. Spostrzegłszy go przed sklepem Bourrasa, przystąpiła doń, zalecając by szedł przy stryju i podtrzymywał go, gdyby mu trudno było iść samemu. Od kilku tygodni Jan był poważny i jakby opanowany jakąś myślą, owego dnia ubrany czarno, dorosły już ten młodzieniec, zarabiający dziennie dwadzieścia franków, taką miał uroczystą i smutną minę, że to aż siostrę jego uderzyło; nie przypuszczała bowiem, żeby tak dalece kochał kuzynkę. Niechcąc niepotrzebnie narażać małego Pépé na smutne wrażenia, zostawiła go u pani Gras; popołudniu zaś miała go zaprowadzić do stryjostwa, żeby ich uściskał.
Karawan wciąż nie przybywał; Dyoniza bardzo wzruszona, przyglądała się płonącym świecom woskowym; nagle drgnęła, usłyszawszy za sobą głos Bourrasa. Przywołał on znakiem sprzedającego kasztany naprzeciwko, w wązkiej budce przy sklepie winiarza i rzekł:
— Oddaj mi przysługę... gdyby tu kto przyszedł, powiedz, żeby powrócił później, bo zamykam sklep. Ale nie turbuj się... nikt nie przyjdzie.
Wyszedł potem na chodnik i stał wraz z innymi: Dyoniza rzuciła zakłopotane wejrzenie na jego sklep: zaniedbywał go teraz, na wystawie było już tylko widać zbiór lichych spłowiałych parasoli i czarnych lasek. Poczynione upiększenia, jasno zielone malowanie, zwierciadła, szyld złocony, wszystko to się rozpadało i pokrywało się brudem, jak zwykle bywa, kiedy fałszywe blaski powleką naprędce ruinę. Ale chociaż dawne szczeliny zjawiały się na nowo, wilgoć wystąpiła na złocenia,, dom stał uparcie, przyrosły do boku Magazynu Nowości, jakby szkaradna brodawka, która choć zgniła, odpaść jednak niechce.
— Ach nędznicy! — mruknął Bourras — nawet jej wywieść nie dadzą.
Nadjeżdżający nareszcie karawan, zaczepił się właśnie o ciągniony przez parę wspaniałych koni wóz Magazynu, którego lakierowane boki połyskiwały we mgle. Stary kupiec spoglądał z ukosa na Dyonizę, okiem pałającem z pod brwi krzaczastych.
Powoli orszak ruszył z miejsca, brnąc po błocie wśród ciszy, omnibusy bowiem i dorożki nagle się zatrzymywały. Gdy karawan udrapowany biało, przesuwał się przez plac Gaillon, posępne spojrzenia orszaku pogrążyły się raz jeszcze za szybami wielkiego Magazynu, skąd tylko dwie sklepowe przyglądały się, rade że mają rozrywkę. Baudu szedł za karawanem krokiem ciężkim i machinalnym; nie chciał przyjąć ręki Jana, idącego ciągle przy nim. Za orszakiem jechały trzy powozy pogrzebowe. Na ulicy Neuve des-Petits-Champs, Robineau przyłączył się także, bardzo blady i podstarzały.
U Ś-go Rocha dużo kobiet czekało; były to pomniejsze kupcowe z dzielnicy, które się lękały ciżby w domu przy zwłokach. Manifestacya ta zaczynała wyglądać na zaburzenie uliczne. Gdy po nabożeństwie, pogrzeb ruszył dalej, wszyscy mężczyźni towarzyszyli mu, chociaż daleko było iść z ulicy Saint-Honoré na cmentarz Montmartre. Trzeba było zawrócić ulicą Ś-go Rocha i drugi raz przejść koło Magazynu Nowości. Te biedne zwłoki dziewczynki obwożone były dokoła Magazynu, jak prześladująca zmora, jak pierwsza ofiara, któraby padła od kul w czasie rewolucyi. U drzwi czerwone flanele, poruszane wiatrem, fruwały jakby chorągwie; wystawa dywanów błyszczała barwami ogromnych róż i rozwiniętych piwonij.
Dyoniza wsiadła do powozu; wzburzona gwałtownym niepokojem, z sercem ściśniętem smutkiem, nie miała siły iść. Właśnie zatrzymano się na ulicy Dziesiątego Grudnia przy rusztowaniu nowej fasady, które ciągle tamowało drogę przechodniom. Dostrzegła ona starego Bourras’a, który pozostał w tyle, kulejąc prawie pod kołami powozu, w którym siedziała sama jedna. Nigdyby nie zaszedł na cmentarz: podniósł głowę, spojrzał na nią i wsiadł.
— Nieszczęsne moja kolana... — mruknął. Nie odsuwajże się! Alboż to ciebie nienawidzę!
Uczuła, że jest jej przychylny, chociaż wściekły, jak za dawnych czasów. Gderał, mówił, że Baudu jest chyba samym dyabłem, kiedy może iść taki kawał drogi po ciosach, jakie mu spadły na głowę. Orszak powoli znów ruszył; wychyliwszy się, widziała Dyoniza, że się stryj ciągle upiera iść za karawanem, ociężałym krokiem, regulując niejako głuchy i przykry pochód orszaku. Wtedy zagłębiła się w swym kąciku i słuchała parasolnika, który mówił bez końca, przy długiem a smętnem kołysaniu się powozu.
— Czy policya nie powinna oczyścić drogi otwartej dla publiczności... Już przeszło osiemnaście miesięcy, jak nam zawadzają swoją fasadą, gdzie parę dni temu znowu się zabił człowiek... Mniejsza o to! ale jeżeli teraz zechce się rozprzestrzeniać, to mu wypadnie mosty zarzucać przez ulicę. Powiadają, że was tam jest dwa tysiące siedmset osób i że w tym roku kapitał obrotowy wyniesie: sto milionów... sto milionów, Boże mój! sto milionów!
Dyoniza nie miała co odpowiedzieć. Karawan wjechał na ulicę Chaussée-d’Antin, gdzie krzyżujące się powozy, tamowały mu drogę. Bourras mówił dalej, z błędnym wzrokiem, jakby śnił głośno. — Nie rozumiał jeszcze zwycięztwa Magazynu, ale już przyznawał upadek dawnego handlu.
— Ten biedny Robineau, jest wystrychnięty na dudka; wygląda jak człowiek, co się topi. Bédoré i Vanpouille, także nie mogą się już utrzymać o swojej sile; mają nogi pogruchotane jak ja. Deslignières’a zabije apopleksya, Piot i Rivoire przeszli żółtaczkę; wszyscyśmy ładni i stanowimy piękny orszak szkieletów towarzyszący zwłokom tego drogiego dziecka. Musi to być zabawnie patrzeć na ten pochód szeregu upadłości. Zresztą, zdaje się, iż będzie nas dalej uprzątał. Ci łotrzy zamyślają urządzić oddział kwiatów, mód, perfumeryi, obówia i sam niewiem czego! Grognet, perfumiarz z ulicy Grammont, będzie się musiał pewno wynieść; za sklep z obówiem na ulicy d’Antin szewca Naud, nie dałbym dziesięciu, franków. Ta zaraza szerzy się aż do ulicy Ś-tej Anny, zkąd Lacassagne, handlujący kwiatami i piórami i pani Chadeuil, robiąca także sławne kapelusze, zostaną usunięci przed upływem dwóch lat. Po nich pójdą inni i jeszcze inni! Wszystkie sklepy w tej dzielnicy przepadną! Jeżeli bławatnik sprzedaje mydła i kalosze, to może mu przyjść ochota sprzedawać również kartofle smażone. Koniec świata, słowo daję! Karawan przechodził w tej chwili przez plac de la Trinité i z ciemnego kącika powozu, w którym Dyoniza słuchała ciągłych skarg starego kupca, kołysana powolnym pochodem orszaku pogrzebowego, mogła widzieć wyjeżdżając z ulicy Chaussée-d’Antin, karawan wstępujący już pod górę na ulicy Blanche. Po za stryjem, który szedł głuchy i ślepy, jakby wół skazany na zarżnięcie, zdawało jej się, że słyszy stąpanie trzody prowadzonej do rzeźni. Była to gromada zbankrutowanych sklepów całej dzielnicy, wlokąca swą ruinę, klapiąc mokremi pantoflami po czarnem błocie paryzkiem. Bourras mówił teraz przytłumionym głosem, jak gdyby tamowanym ciężką jazdą pod górę na ulicy Blanche.
— Mnie się dał we znaki... ale mimo to, trzymam go i nie puszczam. Znowu przegrał w apelacyi. O, nie mało mię to kosztowało: proces dwuletni blizko, a obrońcy, prawnicy! Mniejsza o to! nie przeleżeć pod moim sklepem, sędziowie zawyrokowali, że takie roboty, nie mają usprawiedliwionego celu. Pomyśleć tylko, że zamierzał urządzić tam salon oświetlony, do wybierania kolorów materyj przy gazie; miało to być podziemie łączące składy sukna z wyrobami pończoszniczemi. Wścieka się coraz bardziej, nie może tego strawić, żeby taki stary nędzarz jak ja, stawał mu na drodze, kiedy wszyscy padają na kolana przed jego pieniędzmi... Nigdy, nie chcę! nie ustąpię, chociaż może wyjdę z torbą. Odkąd muszę walczyć z sądowymi woźnymi, wiem, że ten łotr poszukuje moich kredytorów; pewno chce mi spłatać jakiego brzydkiego figla.
Nic nie szkodzi: on mówi „tak” a ja mówię „nie” i zawsze będę mówił „nie” do licha... Nawet leżąc w czterech deskach, jak ta mała, którą pochowamy.
Dostawszy się na bulwar Clichy, powóz zaczął toczyć się prędzej; słychać było zmęczony oddech ludzi i mimowolny pośpiech orszaku, któremu pilno było dotrzeć do celu. Czego Bourras nie powiedział, to że straciwszy głowę, popadł w straszną nędzę, jak to zwykle bywa, kiedy podrzędny i upadający kupiec upiera się przy swoim handlu, pomimo gradu zaprotestowanych weksli.
Dyoniza, znając jego położenie, szepnęła błagalnie:
— Panie Bourras, nie upieraj się dłużej... i pozwól, żebym się wdała w twoje interesa.
Przerwał jej gwałtownym ruchem:
— Milcz! bo to do mnie jednego należy. Dobra z ciebie dziewczynka, wiem, że ten człowiek ma ciężkie życie z twego powodu, on który myślał, że jesteś do sprzedania, jak mój dom... ale cóżbyś powiedziała, gdybym ci radził odrzec „tak” na jego żądania? Hę! co?... kazałabyś mi być cicho, prawda? A więc, kiedy ja mu odpowiadam „nie”, to nie wsuwaj nosa do nieswoich rzeczy!
W tej chwili powóz się zatrzymał u bramy cmentarnej, wysiadł więc z Dyonizą. Grób rodziny Baudu, znajdował się w pierwszej ulicy na lewo... W przeciągu kilku minut, ceremonia została ukończona. Jan odsunął na bok stryja, który osłupiały, wpatrywał się w grób. Orszak pogrzebowy rozpraszał się po sąsiednich mogiłach. Wszystkie twarze tych kupców, bezkrwiste skutkiem przesiadywania w głębi niezdrowych sklepów, przybierały pozór zbolałej brzydoty, pod niebem barwy błota. Skoro trumna spuszczała się zwolna, pobladły ceglaste lica, spuściły się anemicznie ściśnięte nosy, powieki pożółkłe od rozlanej żółci i pomarszczone od ślęczenia nad cyframi, odwróciły się od grobu.
— Wszyscy powinniśmy się zagrzebać w tym dole — rzekł Bourras do Dyonizy stojącej obok niego. — Z tą małą, całą dzielnicę grzebią... O, wiem ja co mówię; stary handel może się przyłączyć do tych róż białych, które tam wraz z nią wrzucają.
Dyoniza odwiozła stryja i brata żałobnym powozem. Cały ten dzień był dla niej strasznie przykry. Najprzód zaczynała ją niepokoić bladość Jana i miarkując, że się znów wplątał w jakąś awanturę z kobietą, chciała mu zamknąć usta, otwierając sakiewkę; ale potrząsał głową i odmawiał: tym razem nie było to na żarty; chodziło o siostrzenicę bardzo bogatego pasztetnika, która nie przyjmowała nawet bukiecika fiołków. Następnie, gdy się udała popołudniu do pani Gras po Pépé, oznajmiła ona, że to już za duży zeń chłopiec, żeby go u siebie nadal trzymała. Był to nowy kłopot, gdyż wypadało szukać szkoły i może oddalić dziecko od siebie. Nakoniec skoro zaprowadziła go do stryja, żeby go uściskał, serce jej zamarło na widok ponurej boleści, panującej w Vieil-Elbeuf. Sklep był zamknięty, stryjostwo usunęli się w głąb salki, zapominając zapalić gaz, chociaż ten zimowy dzień był zupełnie ciemny. We dwoje już tylko siedzieli naprzeciwko siebie, w tym domu opustoszonym zwolna przez ruinę i śmierć córki. Potem ostatniem nieszczęściu zwłaszcza, takie cienie tam zaległy, że zdawało się, iż muszą już rozeprzeć stare belki, zmurszałe od wilgoci. Odurzony swą niedolą, stryj chodził ciągle dokoła stołu krokiem pogrzebowym, ślepy na wszystko i niemy. Żona jego także milcząca padła na krzesło, z tak bladą twarzą, jak gdyby skutkiem odniesionej rany, kroplę po kropli, wszystką krew traciła. Nie zapłakali nawet gdy Pépé całował serdecznie ich zimne lica. Dyoniza dusiła się od płaczu.
Tego wieczora właśnie Mouret wezwał ją do siebie, aby się rozmówić o kostiumie dziecinnym, nawpół szkockim i żuawskim, który chciał w modę wprowadzić. Przeniknięta do głębi litością, odurzona tyloma nieszczęściami, nie mogła się powstrzymać, by nie przemówić najpierwej za Bourrasem, tym biedakiem powalonym już na ziemię, któremu chciano ostatni cios jeszcze zadać. Ale na wzmiankę o nim, Mouret uniósł się: stary ten maniak, jak go nazywał, sam zatruwa sobie życie i psuje mu tryumf idyotycznem upieraniem się przy swoim domu, tej lichej lepiance, której rudera brudzi Bonheur des Dames, pozostając jedyną piędzią ziemi, wymykającą się z pod jego zaborów. Sprawa ta zaczynała go dręczyć jak zmora i gdyby kto inny nie Dyoniza odezwał się za Bourrasem, byłby za drzwi wyrzucony, tak dalece opanowała Moureta chorobliwa żądza zdeptania tej rudery. Czegóż chcą właściwie od niego? Alboż może zostawiać to rumowisko obok swego magazynu? Zostanie bądź co bądź usunięte bo magazyn musi się rozszerzyć. Tem gorzej dla starego waryata. Przypominał potem swoje propozycye, dochodzące do stu tysięcy franków. Czyż to nie dostateczna suma? Przecież nie targuje się, tylko daje, ile kto żąda, ale niechaj ludzie mają choć tyle rozsądku, żeby mu dać skończyć zaczęte dzieło! Czy kto zatrzymuje lokomotywy na drogach żelaznych? Dyoniza słuchała go ze spuszczonemi oczami, zdobywając się tylko na argumenta czerpane w uczuciu. Ten biedak taki już stary, można zaczekać aż umrze, bo ostateczna ruina gotowa go zabić. Nareszcie dodał, że już nie może zmienić biegu tej sprawy, że Bourdoncle zajmuje się nią i że na radzie postanowiono położyć jej koniec. Pomimo przenikającej ją litości nie mogła już nic powiedzieć.
Po chwili przykrego milczenia, Mouret sam zawiązał rozmowę o starych Baudu. Zaczął ich żałować z powodu utraty córki. Przyznawał, iż to dobrzy i uczciwi ludzie, ale nieszczęście ich się uczepiło. Potem wrócił do swoich argumentów: co prawda, sami się uwzięli na siebie, upierając się przy takiej spróchniałej budzie starego handlu: nic dziwnego, że pokryje ich swemi gruzami. Przepowiadał to ze dwadzieścia razy; nawet ona musi przypominać sobie, że prosił, żeby uprzedziła stryja o nieuchronnej klęsce, jeżeli zechce obstawać przy śmiesznych zastarzałościach. Ponieważ nastąpiła już katastrofa, nikt na świecie nie zdoła ją powstrzymać. Przecież żaden rozsądny człowiek nie może wymagać, żeby się on zrujnował dla ocalenia pomniejszego handlu w dzielnicy. Zresztą, gdyby nawet był tak szalony i zamknął swój magazyn, inny wielki wyrósłby w pobliżu dlatego, że się w powietrzu unosi ideja wielkich roboczych i przemysłowych dzielnic, jako będąca w duchu czasu. Gmach minionych wieków, chylący się obecnie ku upadkowi, musi runąć nakoniec. Powoli Mouret ożywiał się: z wymownem wzruszeniem bronił się od nienawiści swych mimowolnych ofiar i krzyku drobnych dogorywających sklepów, który się dokoła niego rozlegał. — Zwłok umarłych nie przechowuje się, trzeba je grzebać, — i gestem rzucał je pod ziemię, zmiatał i ciskał do wspólnego grobu trupa staroświeckiego handlu, którego szczątki zzieleniałe i cuchnące, wstyd przynosiły ulicom nowego Paryża, blaskiem słońca oblanym. Nie, nie, nie czuł wyrzutów sumienia, robił tylko to, co mu duch czasu nakazywał, a ona przecież wie o tem, ona co tak kocha życie, co ma taki pociąg do interesów na szeroką skalę, dokonywanych w pełni światła dziennego. Zniewolona do milczenia, słuchała go długo, poczem odeszła z duszą wzburzoną.
Mało co spała owej nocy; z boku na bok przewracała się, dręczona bezsennością lub widziadła mi. Zdawało jej się, że jest maleńką, w Valognes — i zalewa się łzami w ogrodzie, widząc, że piegże zjadają pająków, które znowu żywią się muchami. Więc świat musi tuczyć się śmiercią i musi istnieć walka o byt, która każe wzrastać istotom na kostnicy odwiecznego zniszczenia? Potem widziała siebie przed grobem, do którego spuszczano Genowefę, oraz stryja i ciotkę samych w głębi ciemnej salki jadalnej. Wśród głębokiej ciszy, głuchy łoskot przenikał martwą atmosferę: to dom Bourrasa walił się, jak gdyby podnurtowany wielkiemi wodami. Nastawała jeszcze straszniejsza cisza, potem rozlegał się huk drugi raz, trzeci i czwarty... Robineau, Bédoré i siostra, Vanpouille, po kolei padali zmiażdżeni; drobny handel dzielnicy Ś-go Rocha znikał pod niewidzialną motyką, przy piorunowym huku, wyładowywanych wozów. Wtedy zdjęta litością, zrywała się. Boże mój! co tu udręczeń, — rodziny całe płaczą, starcy wyrzuceni na bruk, wszystkie szarpiące dramata ruiny! Nie mogła jednak ocalić nikogo i przekonaną była, że to co się dzieje, z dobrem jest ogółu i potrzebne dla zdrowia przyszłego Paryża. Gdy dzień nastał, uspokoiła się i wielki lecz zrezygnowany smutek spędzał jej sen z oczu, które zwracała ciągle do okna, przepuszczającego coraz więcej światła. Tak, to jest danina krwi, każdy przewrót wymaga ofiar; tylko po ciałach nieboszczyków, można kroczyć naprzód. Obawa, że ma złośliwą naturę, że bierze udział w mordowaniu bliźnich, rozpłynęła się teraz w rzewnej litości, wobec cierpień nieuleczalnych, które są bolesnym porodem każdego pokolenia. Nareszcie zaczęła obmyślać możliwe ulgi; idąc za popędem dobroci, długo rozważała, jakimby sposobem, przynajmniej swoich bliźnich, obronić od ostatecznej zagłady.
Stanął jej na oczach Mouret, ze swą namiętną głową i pieszczotliwem spojrzeniem. On jej z pewnością nic nie odmówi; nie wątpiła, że wynagrodzi krzywdy, o ile tylko będzie to w jego mocy. Gubiła się w myślach, usiłowała wyrobić sobie o nim sąd. Znała jego życie, wiedziała jak był dawniej wyrachowany w romansach swoich, jak wyzyskiwał ciągle kobietę — kochanki, służące mu do utorowania sobie karyery; panią Desforges, z którą zawiązał stosunek, jedynie w celu opanowania barona Hartmanna i wszystkie inne: te Klary napotykane przypadkiem, rozkosze które kupował, płacił i wyrzucał potem na bruk. Tylko że owe debiuty romansowego awanturnika, z których go magazyn wyśmiewał, nikły wobec błysków geniuszu i zwycięzkiego uroku. Był on uosobioną pokusą. Czegoby mu nigdy nie wybaczyła, to dawnej obłudy; będąc zimnym, odegrywał rolę rozmiłowanego i gotowego na usługi kochanka. Ale dziś, kiedy cierpiał przez nią, nie mogła się nań gniewać. To cierpienie go podniosło. Widząc, że jest tak udręczony, że tak ciężko pokutuje za wzgardę dla kobiety, zdawało jej się, że odkupił swe winy.
Tegoż samego ranka, otrzymała od Moureta wszelkie ulgi, jakichby zapragnęła w dniu ostatecznego upadku Bourrasa i starych Baudu. Tygodnie mijały, odwiedzała stryja prawie codzień, wymykając się doń na chwilę popołudniu i zanosząc odwagę dzielnej dziewczyny, aby rozweselić ten sklep posępny. W szczególności niepokoiła ją stryjenka — odrętwiała i posiniała od śmierci Genowefy. Zdawało się, iż potrosze uchodzi z niej życie z każdą godziną; na zapytania o stan zdrowia, odpowiadała z zadziwioną miną, że wcale nie cierpi, tylko poprostu sen ją morzy. Sąsiedzi potrząsali głowami, mówiąc, że ta kobieta nie długo będzie tęskniła za córką.
Pewnego dnia, wychodząc od stryja, usłyszała Dyoniza straszny krzyk na zakręcie placu Gaillon. Tłum biegł w tę stronę i całą ulicę opanowała nagle panika i litość. Koła jednego z omnibusów kursujących od Bastylii do Batignolles, przeszły po ciele człowieka, na rogu ulicy Neuve-Saint-Augustin przed wodotryskiem. Woźnica, stojąc na koźle, gniewnym ruchem powstrzymywał wspinające się kare konie, klął i wymyślał.
— O dla Boga, strzeżże się, nierozważny gapiu!
Nakoniec stanął omnibus. Tłum otaczał rannego; przypadkiem znalazł się też i policyant. Furman, ciągle stojący na koźle, powoływał się na świadectwo pasażerów, którzy się podnieśli i wychylali głowy, aby zobaczyć krew, tłomaczył się z rozpaczliwemi ruchami i z coraz większą złością.
— Niesłychany wypadek... co to za jeden? Stał nieruchomy jakby u siebie w pokoju. Wołałem na niego i patrzcie no wsunął się pod koła!
Naonczas, jeden z robotników, malujący wystawę w sąsiednim domu, przybiegł z pędzlem w ręku i powiedział krzykliwym głosem pośród ogólnego szmeru;
— Nie trap się, ja widziałem, że się z umysłu rzucił. Ot tak... głowę podłożył... Musiało mu się życie naprzykrzyć!
Inne głosy, podniosły się także; wszyscy utrzymywali, że to było samobójstwo. Tymczasem policyant zbierał wiadomości. Kobiety pobladłe, wysiadały czemprędzej i nieoglądając się, unosiły okropne wrażenie, jakiego doznały od wstrząśnienia, kiedy omnibus przytłoczył ciało. Dyoniza także zbliżyła się, bo ją gnała litość na miejsce wypadku: czy psa rozjechano, czy koń upadł, lub strycharz spadł z dachu. Poznała na bruku nieszczęśliwego, omdlałego, w tużurku zwalanym błotem.
— To pan Robineau! — wykrzyknęła, boleśnie zadziwiona.
Policyant zaraz zaczął ją wypytywać: podała mu nazwisko rannego, zawód i adres. Dzięki przytomności umysłu woźnicy, omnibus kręto się zawrócił i tylko nogi Robineau, znalazły się pod kołami; ale była obawa, czy nieuległy obie złamaniu. Czterech ludzi dobrej woli poniosło go do apteki na ulicy Gaillon, omnibus zaś zwolna potoczył się dalej.
— A bodajże go! — rzekł woźnica, zacinając konie biczem — przepadł mi dzisiejszy dzień.
Dyoniza udała się za Robiaeau do aptekarza; ten zaś ponieważ daremnie dotąd szukano doktora, orzekł że nie grozi natychmiastowe niebezpieczeństwo, więc najlepiej przenieść rannego do domu, zwłaszcza, że niedaleko mieszka. Jakiś człowiek poszedł do cyrkułu policyjnego po nosze. Wówczas przyszła Dyonizie dobra myśl do głowy: pójść naprzód, ażeby przygotować panią Robineau do tego strasznego nieszczęścia. Ale miała wielką trudność w wydostaniu się na ulicę i przebiciu się przez tłum, który się tłoczył przed apteką i ciągle wzrastał. Dzieci i kobiety wspinając się na palcach, wytrzymywały nacisk ciekawych. Każdy z nowo przybyłych obmyślał jakąś historyę: w tej chwili opowiadano, że to pewien zazdrosny mąż, wyrzucił kochanka swojej żony za okno.
Wszedłszy na ulicę Neuve des-Petits-Champs, Dyoniza spostrzegła zdaleka panią Robineau na progu sklepu specjalnie jedwabnych towarów. — Korzystając z tego pozoru, zatrzymała się i gawędziła chwilkę, szukając sposobu złagodzenia okropnej wieści. W sklepie panował nieporządek i zaniedbanie w skutek ostatnich walk handlu dogorywającego. Było to przewidywane rozwiązanie wielkiej batalii pomiędzy dwoma spółzawodniczącemi jedwabnikami; Bonheur dee Dames, zwyciężyło konkurencyę skutkiem nowej zniżki o pięć centymów; sprzedawano je tam obecnie tylko po cztery franki dziewięćdziesiąt pięć centymów. Było to Waterloo dla materyj Gaujeana. Od dwóch miesięcy Robineau zmuszony uciekać się do fortelów, pędził piekielne życie, ażeby zapobiedz ogłoszeniu bankructwa.
— Widziałam męża pani przechodzącego przez plac Gaillon — powiedziała z cicha Dyoniza, która weszła nareszcie do sklepu.
Pani Robineau, spoglądająca ciągle z niepokojem na ulicę, powiedziała żywo.
— Przed chwilą, nieprawdaż? Oczekuję go; powinien tu już być. Był u nas dziś rano pan Gaujean i wyszli razem.
Zawsze była ona pełną wdzięku, delikatna i wesoła; lecz poważny stan już ją męczył, była jeszcze więcej zmieszana i zbita z toru, co do tych interesów, tak obcych jej tkliwej naturze, które w dodatku szły coraz gorzej. Często powtarzała: „Po co to wszystko? czyby nie lepiej było żyć spokojnie, w małem mieszkanku, choćby tylko o kawałku chleba.
— Moje kochane dziecko — rzekła z swym uśmiechem, który bywał teraz smutny — nie mamy przed tobą tajemnic... Bardzo źle idzie; mój mąż nie sypia po nocach. Dziś znowu ten Gaujean dręczył go, z powodu spóźniających się wypłat. Umierałam z niepokoju, siedząc sama jedna.
Zmierzała znowu ku drzwiom, lecz Dyoniza powstrzymała ją, usłyszawszy zdaleka szmer tłumu. Odgadła, że się nosze zbliżają i że im towarzyszy fala ciekawych, nie chcących oddalać się od wypadku. Wówczas, z zaschniętem gardłem, nie mogąc znaleźć słów na pociechę, zmuszoną była powiedzieć:
— Nie trwóż się pani... nagłe niebezpieczeństwo nie grozi... Widziałam pana Robineau... spotkało go nieszczęście... Niosą go tu, ale nie trwóż się, pani, proszę!
Młoda kobieta słuchała, okropnie blada, nie rozumiejąc jeszcze dobrze, co zaszło. Ulica napełniła się ludźmi; dorożkarze zmuszeni zatrzymać się, klęli; tragarze postawili nosze pod sklepem, by otworzyć na oścież szklanne drzwi.
— To prosty wypadek — mówiła dalej Dyoniza, chcąc utaić zamiar samobójstwa. Stał na chodniku i poślizgnął się pod koła omnibusu... Nogi tylko ma pokaleczone... Szukają już doktora... Nie trwóż się, pani.
Okropne dreszcze wstrząsały panią Robineau. Trzy razy niezrozumiale krzyknęła, potem nic już nie mówiąc, rzuciła się na lektykę, odchyliwszy firanki drżącemi rękami. Tragarze którzy go przynieśli, czekali, by go znowu ponieść, gdy nadejdzie doktór. Nie śmiano dotknąć Robineau, który odzyskał już przytomność. Doznawał on okrutnych cierpień za najmniejszem poruszeniem. Skoro ujrzał żonę, dwie duże łzy spłynęły mu po licach. Ściskała go z płaczem, bystro wlepiając weń wzrok. Na ulicy tłum się nie zmniejszał, twarze z błyszczącemi oczami skupiały się jak na widowisku; robotnice wyrwawszy się z warsztatów, o mało co nie wysadziły szklannych drzwi, aby lepiej widzieć. Dla uniknienia tej gorączki ciekawości i uważając to zresztą za właściwsze, by sklep był zamkniętym, Dyoniza opuściła metalowe sztory. Sama obróciła korbę, kółka wydały żałośliwy zgrzyt, blacha powoli się spuszczała, jak ciężka kortyna, spadająca na zakończenie piątego aktu. Zamknąwszy małe drzwiczki za sobą, weszła napowrót do magazynu, gdzie spostrzegła panią Robineau, tulącą ciągle w ramionach męża swego, przy słabem światełku wpadającem przez dwie gwiazdy wycięte w okiennicach. Zrujnowany sklep zdawał się zapadać w nicość, tylko owe gwiazdy błyszczały nad tą katastrofą nagłą i brutalną, z bruku paryzkiego. Nakoniec pani Robineau odzyskała mowę:
— O mój drogi!... mój drogi... mój najdroższy!...
Tylko na te słowa zdobyć się mogła; on zaś łkając, wyspowiadał się, dręczony wyrzutami sumienia, na widok żony klęczącej, z odrzuconą w tył głową, z oznakami przyszłego macierzyństwa, przyciśniętej do lektyki. Gdy się nie ruszał, czuł tylko ołowiany ciężar i palenie w nogach.
— Wybacz mi, musiałem być waryatem... Kiedy adwokat powiedział mi, przy Gaujean’ie, że afisze o mojej upadłości jutro będą rozlepione, zdawało mi się, że widzę płomienie, jak gdyby się mury paliły... Potem już nic nie pamiętam, wszedłem na ulicę Michodière, zdało mi się, że ludzie z Bonheur szydzą ze mnie, że mię ohydny ten dom przytłacza; w tej chwili omnibus nadjeżdżał, przypomniawszy sobie Lhomme’a i jego ramię, rzuciłem się pod koła...
Zwolna, pani Robineau, przerażona tem okropnem zeznaniem, siadła na podłodze. Mój Boże! więc on chciał umrzeć! Chwyciła za rękę Dyonizę, która pochyliła się nad nią, cała wzburzona tą sceną. Chory wyczerpany wzruszeniem, znowu stracił przytomność.. a doktór nie zjawiał się! Dwóch ludzi przebiegło już dzielnicę, odźwierny domu, również puścił się na poszukiwanie.
— Nie trwóż się, pani; — powtarzała machinalnie Dyoniza, zanosząc się sama od płaczu.
Wtedy pani Robineau siedząc na ziemi, z głową na równi z noszami, wsparta na lektyce, ulżyła sercu.
— Ach! gdybym ci wszystko opowiedziała... on dla mnie chciał umrzeć. Powtarzał mi ciągle: okradłem cię, to twoje pieniądze. W nocy śni o tych sześćdziesięciu tysiącach franków, budził się spocony i nazywał siebie niedołęgą. Mówił, że kiedy się nie ma głowy, nie trzeba ryzykować cudzego grosza. Wiesz, że był zawsze nerwowy, pełen niepokoju. Przyszło do tego, że widział przed sobą rzeczy które mię przerażały; spostrzegł mię na ulicy w łachmanach, żebrzącą; mnie, którą tak bardzo kochał, dla której pragnął bogactw, szczęścia...
Odwróciwszy głowę, spostrzegła, że mąż otworzył już oczy i dalej mówiła, szlochając:
— O! mój drogi, czemużeś to uczynił? czym ja taka niegodziwa. Mnie ta ruina obojętna. Bylebyśmy razem byli, nie możemy być nieszczęśliwi. Niechaj wszystko zabierają. Oddalmy się tam, gdzie będziesz mógł o nich nie słyszeć. Będziesz pracował, pomimo to wszystko; zobaczysz, że będzie nam dobrze.
Zbliżyła czoło do bladej twarzy męża i oboje milczeli rozczuleni, pełni trwogi. Zapanowała cisza. Sklep zdawał się uśpiony, tak martwy był, tonąc w bladym zmierzchu. Po za cienką blachą okienic, słychać było hałas uliczny, ruchliwe życie, pełno krzyżujących się powozów i przechodni, tłoczących się na chodnikach. Nakoniec Dyoniza która co chwila biegła do drzwiczek wychodzących do sieni, wróciła z okrzykiem:
— Doktór!
Był to młodzieniec z żywem okiem, którego odszukał odźwierny domowy. Wołał on zbadać chorego, zanim go położą. Tylko lewa noga była złamana powyżej kostki. Złamanie było proste, nie można było obawiać się żadnej komplikacyi. Miano właśnie zanieść lektykę do pokoju, kiedy nadszedł Gaujean, aby zdać sprawę, że ostatni raz próbował wydźwignąć się: ale nadaremnie; ogłoszenie upadłości stało się więc nieuniknionem.
— Ale co się tu stało? — szepnął — co się dzieje?
Dyoniza jednem słowem wyjaśniła mu rzecz całą. Zmięszał się bardzo; Robineau przemówił doń słabym głosem:
— Nie mam do pana żalu, ale jest w tem trochę i pańskiej winy.
— Cóż robić, mój kochany, — odpowiedział Gaujean — trzeba było mieć pewniejsze nogi od naszych! Wiesz, że ze mną nie lepiej się dzieje.
Podniesiono nosze, a ranny znalazł jeszcze dosyć siły, żeby mu powiedzieć:
— Nie, nawet pewniejsze nogi byłyby się ugięły. Pojmuję, że tacy zawzięci starcy jak Bourras i Baudu, obstawali przy swojem, ale my młodzi, co uznawaliśmy korzyści nowego obrotu interesów!... Nie, Gaujean, to koniec świata!
Wyniesiono go. Pani Robineau uściskała Dyonizę w uniesieniu, w którem prawie przebijała radość, że uwolnioną jest nareszcie od kłopotów handlowych. Gaujean, odchodząc z Dyonizą, wyznał jej, że ten biedny Robineau miał słuszność, chcieć walczyć z Magazynem Nowości i że on sam przepadnie, jeżeli nie odzyska łask. W wigilią tego dnia poczynił kroki względem Hutina, który był na wyjezdnem do Lyonu, ale mając mało nadziei, starał się pozyskać sobie Dyonizę; zapewne był świadomy jej władzy.
— Trudno — powtarzał — tem gorzej dla fabryk. Śmiano by się ze mnie, gdybym się rujnował walcząc dalej, w interesie innych, kiedy nas prześcigają zuchy produkujący taniej; słusznie pani mówiłaś kiedyś, że fabryki powinny iść za postępem, ulepszając swą organizacyę, obmyślając nowe środki działania. Wszystko dobrze pójdzie, byleby publiczność była zadowolona.
Dyoniza odpowiedziała z uśmiechem:
— Powiedzże pan to panu Mouretowi, sprawisz mu przyjemność swem przyjściem. Nie jest to taki człowiek, żeby żywił jeszcze złość, jeżeli mu pan zaproponujesz choćby centym zysku na łokciu.
Pani Baudu umarła w styczniu, w jasne i słoneczne popołudnie Od dwóch tygodni nie mogła już schodzić do sklepu, którego pilnowała najęta na dnie kobieta. Siedziała na łóżku, obłożona poduszkami Na jej bladej twarzy, jedne tylko oczy dawały znak życia. Z głową wyprostowaną zwracała je uporczywie naprzeciwko, w stronę Magazynu Nowości, po przez firaneczki u okien. Baudu, którego męczyło to jej wpatrywanie się, chciał spuścić duże firanki; ale błagalnym gestem, powstrzymała go, chcąc to widzieć do ostatniej chwili. Ten potwór, wszystko już jej zabrał teraz: dom, córkę, i w niej samej życie zamierało zwolna razem z Vieil Elbeuf, który gasł, w miarę jak ubywała klientela. W dniu kiedy nastąpiło jego konanie, jej także brakło już tchu. Czując się blizką śmierci, znalazła jeszcze tyle siły, aby poprosić męża o otwarcie obu okien. Ciepło było i wesołe słońce, rzucało blaski na Magazyn Nowości; ale pokój starego mieszkania drżał w cieniu. Pani Baudu utkwiła oczy w pomniku tryumfu, o świecących szybach, po za któremi cwałem przebiegały miliony. Powoli oczy jej gasły: gdy skończyła życie, pozostały szeroko otwarte, jak gdyby wpatrzone jeszcze i zalane dużemi łzami.
Zrujnowany drobny handel dzielnicy, towarzyszył znowu konduktowi. Byli tam bracia Vanpouille, wycieńczeni z powodu należności wypłaconych w grudniu z takim wysiłkiem, że się już więcej nie będą mogli na to zdobyć; Bédoré i Siostra, wsparty na lasce, zmordowany troskami, które wzmogły w nim cierpienia żołądkowe; Deslignières, który niedawno przebył atak apoplektyczny; Piot i Rivoire idący w milczeniu, z głowami zwieszonemi, jak ludzie do ostatecznej zguby doprowadzeni. O nieobecnych nie śmiano pytać o Quinette’a, pannę Tatin i innych, od rana do wieczora walczących, potrącanych, nakoniec porwanych i uniesionych wirem klęsk; nie licząc Robineau, rozciągniętego na łóżku, ze złamaną nogą. Lecz z największem zajęciem pokazywano sobie kupców, świeżo dotkniętych zarazą: perfumiarza Grognet, modystkę panią Chadeuil i kwieciarza Lacassagne, jakoteż szewca Naud, trzymających się jeszcze na nogach, lecz dotkniętych już obawą grożącej im napewno klęski. Za karawanem postępował Baudu, tymże samym krokiem zmęczonego wołu, jakim szedł za trumną córki, a w głębi pierwszego powozu żałobnego, spostrzegano błyszczące oczy Bourrasa pod krzaczystemi brwiami i włosy jak śnieg białe.
Dyoniza doznała wielkiego zmartwienia. Od dwóch tygodni prześladowały ją troski i trudy. Musiała oddać Pépé do szkół, a Jan zmuszał ją do bieganiny, bo tak był zakochany w synowicy pasztetnika, że błagał siostrę, ażeby się zań oświadczyła o jej rękę. Nakoniec śmierć stryjenki i nieszczęścia, jakie nawiedzały ciągle ten dom, dobiły ją do reszty. Mouret, znów się oddał jej rozporządzeniom, z góry przystając na wszystko, coby uczyniła dla stryjostwa i innych. Pewnego ranka miała z nim znowu rozmowę, dowiedziawszy się, że Bourras został na bruk wyrzucony, a Baudu ma sklep zamknąć. Po śniadaniu wyszła, z nadzieją, że choć im przyniesie ulgę.
Na ulicy de la Michodière, Bourras stał jak wryty na chodniku, wprost swego domu, zkąd go wypędzono w wigilią tego dnia, wskutek wybiegu sprytnego adwokata: ponieważ Mouret poskupował jego długi, łatwo mu przyszło otrzymać prawo ogłoszenia jego bankructwa; potem zaś nabył za pięćset franków kontrakt na dzierżawę domu, podczas licytacyi, przez syndykat upadłości odbywanej. Tym sposobem, upadłemu starcowi odebrano za pięćset franków to, czego nie chciał oddać za sto tysięcy. Budowniczy przybywszy z całą zgrają mularzy, zmuszony był wezwać pomocy policyi; aby go wygnać z domu. Towary były sprzedane, pokoje opuszczone przez lokatorów; ale nie chciał się ruszyć z kącika; w którym sypiał i przez litość nieśmiano go ztamtąd wypędzić. Mularze zaczęli rozbierać dach nad jego głową. Zdjęli zmurszałe pokrycie szyfrowe, sufity się zapadały, ściany trzeszczały, a on wciąż tam pozostawał, pod słabemi i ogołoconemi deskami pośród gruzów. Nakoniec przynaglony przez policyę, ustąpił, lecz na drugi dzień od rana zjawił się na przeciwległym chodniku, spędziwszy noc w sąsiednim hotelu.
— Panie Bourras, — rzekła ostrożnie Dyoniza.
Nie słyszał jej pożerając rozpłomienionemi oczami robotę mularzy, których oskardy napoczęły główną fasadę lepianki. Obecnie przez otwory dawnych okien, widać było wnętrze domu: nędzne pokoje i ciemne schody, gdzie od dwóch wieków słońce nie przenikało.
— A, to pani, — powiedział nakoniec, poznawszy ją — ci złodzieje wzięli się gorąco do roboty.
Nie śmiała się już więcej odzywać, wzruszona smutnym stanem dawnego mieszkania, sama niemogąc oderwać oczu od padających kamieni spleśniałych. Na górze w jednym rogu sufitu w dawnem swem mieszkaniu, spostrzegła jeszcze wypalone czarnemi literami imię: Ernestyna; obraz nędzy, jaką wówczas cierpiała, wzbudził w niej litość dla wszystkich nieszczęśliwych. Ale robotnikom przyszło na myśl dobrać się do fundamentów, aby zwalić odrazu całą jedną ścianę. Dom się zachwiał.
— Gdybyż on mógł przywalić ich wszystkich; wyszeptał Bourras, dzikim głosem.
Dał się słyszeć okropny trzask i przestraszeni robotnicy uciekli na ulicę. Padająca ściana wstrząsła całą budową i rozsypała ją w gruzy. Lepianka nie mogła się już utrzymać z powodu obsuwania się i rozpadania ścian; dosyć było jednego pchnięcia, ażeby się rozłupała od góry do dołu. Było to zrównanie z ziemią domu z błota, rozmiękłego od deszczów. Nie pozostało ani kawałka ściany, na ziemi leżała tylko kupa gruzów.
— Mój Boże! — wykrzyknął starzec, jak gdyby ten huk odezwał mu się we wnętrznościach.
Stał w osłupieniu, bo nigdy nie przypuszczał, żeby się to tak prędko zrobiło. Patrzał na otwartą przestrzeń i bok Magazynu Nowości uwolniony od szpecącej go zgnilizny. Było to zdeptanie muszki, ostatni tryumf nad dolegliwym uporem nieskończenie małej istoty, zagarnięcie i opanowanie całej wyspy. Gromadzący się przechodnie, rozmawiali na cały głos z mularzami, zagniewanymi na stare budowle; „dobre na to tylko, aby zabijały ludzi”.
— Panie Bourras; — powtórzyła Dyoniza, starając się go odprowadzić na bok; — przecież pan wiesz, że cię nie opuszczą, wszystkie twe potrzeby będą zabezpieczone.
Wyprostował się nagle i rzekł:
— Nie mam żadnych potrzeb... Wszak to oni cię przysłali? a więc powiedz im: że ojciec Bourras umie jeszcze pracować i znajdzie robotę, gdy zechce. Doprawdy, byłoby nadto wygodnie, żeby jałmużnę dawali ludziom, których zabijają.
Zaczęła go błagać:
— Przyjmij pan, proszę, nie zasmucaj mnie.
Starzec potrząsał głową.
— Nie, nie, wszystko skończone... dobranoc. Żyj szczęśliwa, ty co jesteś młodą i nie przeszkadzaj starym umierać ze swemi ideami.
Rzucił ostatnie spojrzenie na kupę gruzów, poczem odszedł zbolały. Goniła wzrokiem jego plecy, niknące w tłoku na chodnikach; — nakoniec zawrócił za węgłem placu Gaillon i wszystko się skończyło. Przez chwilę Dyoniza stała nieruchoma z zamglonemi oczami; nareszcie weszła do stryja. Sukiennik był sam jeden w ciemnym sklepie Vieil Elbeuf. Sługa przychodziła tylko zrana i wieczorem, żeby mu co ugotować i pomódz otworzyć i zamknąć okienice. Całe godziny spędzał w samotności, której mu czasami cały dzień nikt nie naruszył. Jakiś był nieprzytomny, nie mógł trafić do właściwego towaru, skoro się odważyła jeszcze wejść klientka. I tam w tej ciszy i półświetle, bez ustanku chodził, swoim ociężałym, pogrzebowym krokiem, ulegając chorobliwej potrzebie ciągłego ruchu, dla ukojenia i uśpienia boleści.
— Czy ci lepiej, stryju? — zapytała Dyoniza.
Zatrzymał się tylko na sekundę i znowu począł chodzić od kasy do ciemnego kąta.
— Tak, tak, zdrów jestem. Dziękuję.
Szukała w głowie wesołej treści do rozmowy i pocieszających słów, ale napróżno.
— Czy stryj słyszał huk? Cały dom się zawalił.
— A! prawda, — rzekł cicho z zadziwioną miną — musiał to być dom... Czułem trzęsienie ziemi. Co do mnie, zobaczywszy ich dziś rano na dachu, zamknąłem drzwi.
Gestem dał do zrozumienia, że go to już nic nie obchodzi. Z każdym powrotem do kasy, spoglądał na pustą ławeczkę, obitą zużytym aksamitem, na której jego żona i córka wzrastały. Potem, kiedy ciągłe dreptanie prowadziło go w kąt, patrzał na półki tonące w cieniu, na których pleśniało jeszcze kilka postawów sukna. Był to przerażająco smutny dom; istoty ukochane znikły, handel popadł w sromotną ruinę, on jeden tylko dźwigał zamarłe serce i zranioną duszę pośród tych katastrof. Podniósłszy oczy do pociemniałego sufitu, przysłuchiwał się milczeniu panującemu w ciemnej salce jadalnej, w owym kącie rodzinnym, w którym wszystko było mu miłe, nawet jego stęchłe powietrze. W dawnem mieszkaniu najmniejszego oddechu nie było słychać; ciężki jego i miarowy krok, odbijał się o stare ściany, jak gdyby się przechadzał po grobie najtkliwszych swych uczuć.
Nakoniec Dyoniza przystąpiła do głównego celu swych odwiedzin:
— Mój stryju, przecież nie możesz tak pozostać; trzeba coś stanowczego przedsięwziąść.
Nie zatrzymując się, odpowiedział:
— Zapewne, ale cóż mam robić? Chciałem sprzedać, ale nie było kupujących. Zamknę sklep pewnego poranku i oddalę się.
Wiedziała, że się stryj nie może obawiać bankructwa, gdyż kredytorowie woleli porozumieć się, przez wzgląd na tak zawzięte prześladowanie losu, ale zapłaciwszy wszystkich, ujrzy się na bruku.
— A co potem będzie? — szepnęła, rozmyślając nad sposobem ofiarowania tego, z czem przyszła.
— Nie wiem; — odpowiedział. Może mnie kto weźmie z ulicy.
Zaczął chodzić teraz od sali jadalnej do okien wystawowych i spoglądał ponuro na opłakane szyby, z zaniedbaną wystawą. Nie podnosił oczu na fasadę Magazynu Nowości, której architektoniczne linie, ginęły na prawo i na lewo, w dwóch końcach ulicy. Był już zupełnie wyczerpany, nie miał już siły nawet gniewać się.
Dyoniza rzekła nakoniec z zakłopotaniem:
— Możeby się znalazło miejsce dla stryja...
Po chwili milczenia wyjąkała znowu:
— Upoważniono mię do ofiarowania stryjowi miejsca inspektora?
— Gdzie? — zapytał Baudu.
— Naprzeciwko... u nas... sześć tysięcy franków; praca nie uciążliwa...
Nagle zatrzymał się przed nią, lecz zamiast się unosić, jak się obawiała, strasznie zbladł, uginał się widocznie pod bolesnem wrażeniem i gorzką rezygnacyą.
— Naprzeciwko, naprzeciwko, wyjąkał kilka razy. Chcesz, żebym się umieścił naprzeciwko?
Dyonizie udzieliło się to wzruszenie. Widziała długą walkę dwóch sklepów, szła za trumną Genowefy i pani Baudu, miała przed oczami obalony i przytłoczony Vieil Elbeuf przez Magazyn Nowości. Na myśl, żeby się tam stryj przechadzał w białym krawacie, serce jej pękało z litości.
— Powiedz mi, Dyonizo, moje dziecię, czy to jest podobieństwem? — zapytał spokojnie, składając na krzyż drżące ręce.
— O nie, nie, mój stryju! — wykrzyknęła idąc za głosem sprawiedliwości i dobroci. To byłoby źle, wybacz mi, błagam cię.
Zaczął się znowu przechadzać; kroki jego wstrząsały na nowo grobową pustkę tego domu. Skoro Dyoniza odeszła, ciągle chodził chcąc niejako zagłuszyć tym nieustającym ruchem, ciągle wznawiającą się rozpacz.
Dyoniza znowu spędziła bezsenną noc prześladowana ciężarem swej niemocy. Nawet blizkim swoim nie mogła w niczem ulżyć. Musiała do końca pozostać świadkiem niepokonanej działalności życia, która wymaga śmierci, jako ciągłego posiewu. Nie szamotała się już, z uległością przyjmowała to prawo walki, ale jej tkliwa, kobieca dusza, rozpływała się we łzach i współczuciu, na myśl o cierpieniach całej ludzkości. Od tylu lat sama była porwaną pomiędzy koła tej maszyny. Czy nie ponosiła ran, czy nie pastwiono się nad nią, nie wypędzano jej, nie obrzucano niezasłużonemi obelgami? Dziś jeszcze obawiała się czasami, chociaż logika faktów wyniosła ją na wyżyny. Dla czego padł wybór na nią, tak wątłą? Dla czego jej mała rączka, nagle tak ciężko zaważyła nad działalnością kolosa? Ta sama siła wszystko wymiatająca, dźwigała w górę ją, której przybycie miało się stać pomstą. Mouret wynalazł ten mechanizm do miażdżenia ludzi, którego działanie oburzało ją; usłał dzielnicę gruzami, obdzierając jednych, skazując na śmierć drugich, a pomimo to kochała go, za wielkość jego dzieła; kochała go coraz więcej po każdem nadużyciu władzy, pomimo łez, jakiemi się zalewała na widok świętej niedoli zwyciężonych.
Przejrzyste słońce lutowe oświetlało nową ulicę Dziesiątego Grudnia, jej domy kredowej białości i ostatnie rusztowania niewykończonych jeszcze budowli. Liczne szeregi powozów przejeżdżały zwycięzko przez tę smugę światła, przerzynającą wilgotne cienie starej dzielnicy Ś-go Rocha. Pomiędzy ulicami la Michodière i Choiseul, cisnął się tłum rozciekawiony całomiesięcznemi reklamami. Z głową wzniesioną do góry, przyglądał się monumentalnej fasadzie Bonheur des Dames, której otwarcie nastąpiło właśnie owego poniedziałku, z okoliczności wielkiej wystawy białych towarów.
Była to architektura świeża, wesoła, szeroko traktowana, różnobarwna; ożywiona złotem, odpowiednio do wrzawy i blasku panującego wewnątrz, przyciągająca oczy, jakby olbrzymia wystawa, iskrząca się najżywszemi kolorami. Na parterze dekoracye dano skromne, żeby nie psuć efektu materyj wystawionych w oknie: było to podmurowanie z marmuru zielonego, koloru morza; narożne filary i podpierające slupy wyłożone były czarnym marmurem, którego powagę ożywiały złocone ozdoby snycerskie. Resztę stanowiły szyby zwierciadlane matowe, w oprawie żelaznej; same tafle lustrzane, wydające się jak otwory, przepuszczające światło z ulicy do głębin galeryj i hall. Ale im piętro było wyższe tem ozdoby stawały się jaskrawszemi. Fryzy parterowe zdobiła mozaika, przedstawiająca wieńce z kwiatów ponsowych i błękitnych, naprzemian z opasującemi ten kolos tablicami z marmuru, na których wyryto nazwy towarów. Podmurowanie pierwszego piętra składało się z emaliowanych cegieł; na niem wspierały się szyby szerokich okien aż do fryzów, zdobnych w złocone herby miast francuzkich i upiększenia snycerskie z terakoty; na emalii zaś powtarzały się jaskrawe kwiaty z dolnego podmurowania. Nareszcie u samej góry tabulatura przedstawiała niejako rozkwit całej fasady; mozaiki i fajanse ukazywały się znów w gorętszych barwach, cynk rynien u góry był wyrzynany i złocony. Na szczycie ciągnął się cały szereg posągów, wyobrażających wielkie miasta przemysłowe i fabryczne, które się odbijały delikatnie na tle nieba. Nadewszystko jednak zdumiewała główna brama, wysoka jak łuk tryumfalny, również ozdobiona mnóstwem mozaik, majolik i terakot. U szczytu lśniła się świeżą pozłotą grupa alegoryczna, wyobrażająca kobietę ubraną, którą całowały roje uśmiechniętych amorków.
Około drugiej godziny, oddział straży musiał ułatwiać tłumom wolne przejście i czuwać nad porządkiem między czekającemi powozami. Pałac ten, zbudowany przybytek wzniesiony na cześć mody rozrzutnej aż do szału, panował nad całą dzielnicą i okrywał ją swym cieniem. Rana, jaką stanowiły rozwaliny domu Bourrasa, tak doskonale się już zabliźniła, że napróżnoby szukano jej dawnego miejsca. Cztery fasady ciągnęły się wzdłuż czterech ulic bez żadnej przerwy, w swem dumnem odosobnieniu. Na przeciwległym chodniku, od czasu gdy Baudu schronił się w domu przytułku, Vieil Elbeuf był zamknięty, zamurowany jak grób. Okienice wcale już nie otwierane, powoli dorożki zabryzgały błotem; afisze zaś przykrywały je i zalepiały, jakby coraz większa reklama, rzucająca ostatnią garstkę ziemi na handel staroświecki. Pośrodku tej wystawy martwej, zwalanej błotem, upstrzonej szmatami wrzawy paryzkiej, rozpościerał się, jakby chorągiew zatknięta w zdobytym kraju, afisz żółty, świeżutki, oznajmujący olbrzymiemi literami, wielką wyprzedaż w Bonheur des Dames. Zdawało się, iż ten kolos doszedłszy stopniowo do swych ogromnych rozmiarów, wstydzi się i nienawidzi ciemnej dzielnicy, skromnej kolebki swojej, którą potem zgładził ze świata; odwrócił się bowiem teraz, pozostawiając w swych tyłach błotniste i posępne ulice; parweniuszowskie czoło zwracając ku zgiełkliwej i słonecznej stronie Paryża. Obecnie taki jakim go przedstawiały reklamujące ryciny, rozrósł się jak bajeczny ludożerca, którego ramiona zdają się zdolne rozeprzeć obłoki. Na pierwszym planie tej ryciny ulice: Dziesiątego Grudnia, la Michodière i Choiseul pełne maleńkich i czarnych postaci, rozszerzały się bez miary, jak gdyby miała przez nie przepływać klientela świata całego. Dalej były budowle Bonheur przesadnych rozmiarów, widziane z lotu ptaka, ich dachy, przez które widniały zarysy krytych galeryj, oszklonych podwórzy, gdzie się znajdowały halle, cały obszar tego jeziora ze szkła i cynku, połyskującego na słońcu. Po za tem rozciągał się Paryż zmniejszony, pożarty przez potwora; domy okoliczne nędzne jak lepianki, rozrzucone były, odznaczając się tylko niewyraźnym rojem kominów; pomniki zdawały się tu rozpływać: na lewo Notre-Dame oznaczono dwiema kreskami, na prawo Inwalidzi w kształcie wielkiego accent circonpfexe; w głębi Panteon zawstydzony i niknący, mniejszy od ziarnek soczewicy. Horyzont w proch rozsypujący się, służył tylko za ramę lekceważoną, aż da wzgórz Chatillon i rozległej wsi, której ginące w dali granice wskazywały obszar zależności.
Od rana tłum się zwiększał ciągle. Żaden jeszcze magazyn nie miał w mieście takiego rozgłosu. Obecnie Bonheur wydawało rocznie około sześciu kroć sto tysięcy franków na afisze, ogłoszenia i reklamy wszelkiego rodzaju. Katalogów rozsyłano za cztery kroć sto tysięcy franków, a na próbki krajano materyj za przeszło sto tysięcy franków. Było to zupełne opanowanie dzienników, murów i uszu publiczności, jakby olbrzymia miedziana trąba, która dmąc bezustanku w czterech rogach kuli ziemskiej, rozgłaszałaby wielką wyprzedaż. Odtąd ta fasada przed którą się tłoczono, była żyjącą reklamą ze swym pstrym i złoconym przepychem bazarowym, z wielkiemi szybami, w których można było umieścić cały poemat ubiorów kobiety, z mnóstwem szyldów malowanych, rytych i rzniętych — od tablic marmurowych na parterze aż do zaokrąglonych w łuki arkuszy tolu po nad dachami, rozwijających banderole złocone z nazwą magazynu przez którego wykrajane litery, przebijał błękit przestworza. — Dla uświetnienia uroczystości otwarcia, dodano trofea i chorągwie. Każde piętro ozdobiono chorągwiami z herbem głównych miast Francyi; u szczytu zaś bandery obcych narodów umocowane na masztach, powiewały wiatrem poruszane. Na parterze, nakoniec, wystawa białych towarów nabierała w głębi okien olśniewającego blasku, wszystko tam było białe aż do znużenia oka: całkowita wyprawa, góra prześcieradeł na lewo, firanki i piramidy chustek do nosa na prawo. — Pomiędzy wiszącemi u drzwi kawałkami płótna, kartonu, muślinu, podobnemi do lawiny śnieżnej, umieszczono ryciny z modami, arkusze niebieskiej bibuły, na których panna młoda i dama w stroju balowym, obie wielkości naturalnej, ubrane w prawdziwe materye, w koronki i jedwabie, uśmiechały się malowanemi twarzyczkami. Bezustanku zmieniało się tam koło ciekawych i rozbudzały się żądze zdumionego tłumu.
Bardziej jeszcze podbudzało ciekawość do Bonheur des Dames nieszczęście, o jakiem cały Paryż mówił, mianowicie: pożar w Quatre-Saisons w świetnym magazynie, który Bouthemont zaledwo przed trzema tygodniami otworzył obok Wielkiej Opery. Dzienniki obfitowały w szczegóły, jako to: że ogień wszczął się w nocy skutkiem wybuchu gazu, że przestraszone sklepowe uciekały w koszulach, że Bouthemont bohatersko wyratował ich pięć na swych barkach. Ogromne straty zostały pokryte, a publiczność zaczynała wzruszać ramionami, mówiąc, że to była przepyszna reklama. Ale w tej chwili, publika znów ciągnęła do Bonheur, zgorączkowana obiegającemi wieściami, chorobliwie przejęta ważnością bazarów, które zajmują tak dużo miejsca w jej życiu. Temu Mouretowi wszystko się wiedzie, mówiono. Paryż uchylił czoła przed jego gwiazdą i biegł, by zobaczyć stojącego na pewnych nogach, kiedy płomienie usunęły z pod nóg jego konkurencyę. Obliczano już zysk z bieżącego sezonu, oceniano o ile wzrośnie klientela po niespodziewanem zamknięciu współzawodniczącego magazynu. Przez niejaką chwilę Mouret obawiał się nieco, czując przeciw sobie kobietę i to panią Desforges, której zawdzięczał w części swą fortunę. Dyletantyzm finansowy barona Hartmanna wkładającego kapitały w oba magazyny, także go drażnił. Nadewszystko jednak korciło go to, że nie miał tak genialnego pomysłu, jak ten hulaka Bouthemont, który poprosił proboszcza od Ś-tej Magdaleny z całem duchowieństwem, dla poświęcenia swoich magazynów. Była to imponująca uroczysta i okazała ceremonia, przenosząca się od jedwabi do rękawiczek. Chociaż swoją drogą wszystko się spaliło, miała wartość ogłoszeń za milion franków, z powodu wpływu wywartego na klientkach z modnego świata. Od tego czasu Mouret marzył o sprowadzeniu do siebie arcybiskupa.
Trzecia godzina biła na zegarze umieszczonym po nad drzwiami. Nastąpił ścisk popołudniowy: blisko sto tysięcy klientek tłoczyło się w galeryach i hallach. Powozy zajmowały całą ulicę Dziesiątego Grudnia i plac w stronie opery, gdzie miała się utworzyć nowa aleja. Proste fiakry mieszały się z karetami prywatnemi; woźnice czekali pomiędzy kołami, konie stojące szeregiem rżały i potrząsały łańcuszkami od mundsztuków, sypiąc iskry przy blasku słońca. Bezustanny panował tam ruch, nawoływanie stangretów, potrącanie się koni ścieśniejących swe szeregi i napływ nowych powozów. Zdjęci strachem przechodnie chronili się do bram gromadnie; chodniki zdawały się czarne od ludzi w niknącej perspektywie szerokiej i prostej ulicy. Pośród białych domów panowała wrzawa, nad tem potokiem ludzi unosiło się potężne i słodkie tchnienie Paryża.
Przed jednem z okien pani de Boves i córka jej Bianka, przyglądały się wraz z panią Guibal wystawie kostiumów nawpół gotowych.
— Ach! spojrzyjcie panie na te płócienne kostiumy, po dziewiętnaście franków siedemdziesiąt centymów.
W kwadratowych pudłach, kostiumy leżały obwiązane kolorową wstążeczką w ten sposób, że widać było tylko garnitur sukni z haftem niebieskim i ponsowym; w rogu zaś każdego pudła rycina przedstawiała całe ubranie już gotowe, na młodej osobie, strojącej książęce miny.
— Bo też i nie warte więcej — odezwała się pani Guibal. — Jak tylko wziąść w rękę, zaraz widać, że to lichy gałganek.
Były one teraz w poufałym stosunku, odkąd podagra przykuła pana de Boves do fotelu. Żona cierpliwie znosiła kochankę i wolała żeby się to działo u niej w domu, miała bowiem za to w zysku trochę pieniędzy, — sumki, z których mąż pozwalał się okradać, potrzebując jej względności.
— Wejdźmy — rzekła pani Guibal — trzeba zobaczyć ich wystawę.Czy zięć nie umówił się z paniami, że się spotkacie w magazynie?
Pani de Boves nieodpowiedziała, gdyż wpatrzyła się z roztargnieniem w szereg powozów, które otwierając się jeden po drugim, dostarczały nowych klientek.
— Owszem, — rzekła Bianka, swym miękkim głosem; Paweł ma nas oczekiwać w czytelni, o czwartej godzinie, po wyjściu z ministeryum.
Pobrali się oni przed miesiącem i Vallagnosc, po trzytygodniowym urlopie spędzonym ż żoną na południu, objął na nowo swe obowiązki w biurze. Młoda małżonka miała już potężne kształty swej matki, a ciało nalane i jakby stężałe, skutkiem stanu małżeńskiego.
— Ależ to pani Desforges! — zawołała hrabina, wpatrując się w zajeżdżającą karetę.
— Doprawdy? — szepnęła pani Guibal — jak to, po tych wszystkich awanturach! Ona jeszcze musi opłakiwać pożar w Quatre-Saisons.
Rzeczywiście była to Henryeta. Spostrzegłszy te panie, przystąpiła wesoło, kryjąc swą porażkę pod swobodą światowego ułożenia.
— Chciałam przekonać się naocznie, co się tu dzieje. Najlepiej samej sądzić o rzeczach... nieprawda? O, my sobie zawsze sprzyjamy z panem Mouret, chociaż wścieka się, jak słyszę, odkąd wzięłam w opiekę ten współzawodniczący z nim magazyn... Co do mnie, jednej tylko rzeczy nie mogę mu darować, to jest, że nakłonił, wiecie panie, tego Józefa, żeby się ożenił z moją protegowaną, panną de Fontenailles.
— Jakto, pobrali się! — przerwała pani de Boves — ależ to okropne!
— Tak, moja droga — i zrobił to jedynie, żeby nas upokorzyć. Ja go znam. Chciał dać do zrozumienia, że panny z naszego świata na to się tylko zdadzą, żeby wychodzić za jego posługaczy.
Z coraz większem uniesieniem mówiła... Wszystkie cztery stały na chodniku, w miejscu gdzie się najwięcej tłoczono do magazynu. Powoli porywał je tłum: nie opierając mu się, weszły więc niejako bezwiednie, wśród głośniejszej rozmowy, aby się módz zrozumieć. Zapytywały jedna drugą, co się dzieje z panią Marty. Chodziła pogłoska, że mąż jej skutkiem gwałtownych scen domowych, dostał obłąkania. Zdawało mu się, że jest wielkim panem, że pełnemi garściami czerpie w skarbach ziemi, że wyzyskuje kopalnie złota, ładuje na wozy dyamenty oraz inne drogie kamienie.
— Biedny człowiek, — rzekła pani Guibal — on, co był zawsze tak licho odziany i taki pokorny? A żona?
— Zjada teraz wujaszka, który zostawszy wdowcem zamieszkał przy niej... Zresztą musi tu być, zobaczymy ją; — powiedziała Henryeta.
Te panie osłupiały z zadziwienia zaraz na pierwszym kroku, ujrzawszy przed sobą najobszerniejsze magazyny w świecie całym, jak opiewały reklamy. Wielka centralna galerya sięgała obecnie z końca w koniec, od ulicy Dziesiątego Grudnia do ulicy Neuve-Saint-Augustin; na prawo zaś i na lewo, jakby dwie boczne nawy kościoła, węższe już galerye Monsigny i Michodière, ciągnęły się także wzdłuż tych dwóch ulic, bez przerwy. Gdzie niegdzie halle tworzyły szerokie place, pośród metalicznego wiązania schodów zawieszonych w powietrzu i wiszących mostów. Urządzenie wewnętrzne zmieniono na opak; teraz towary wyszłe z mody były na ulicy Dziesiątego Grudnia, jedwabie w środku, a w głębi rękawiczki zajmowały hallę Saint-Augustin. Z nowego paradnego przedsionka, podniósłszy oczy, spostrzegano zawsze skład pościeli, przeniesiony z jednego końca galeryi na drugi. Oddziałów było aż pięćdziesiąt; niektóre zupełnie nowe, tegoż dnia poraz pierwszy otwarte; inne przepołowione dla ułatwienia sprzedaży. Ze względu na coraz szerszy zakres obrotów handlowych, personel na ten nowy sezon, wynosił: trzy tysiące czterdzieści pięć osób.
Nasze panie zaraz na wstępie zdumione zostały wspaniałym widokiem wielkiej wystawy białych towarów. Dokoła nich były najwpierw halle oszklone, z posadzką mozaikową, gdzie tanie towary zatrzymywały żarłoczny tłum. W dali ginęły galerye olśniewająco białe, przestrzenie oblane jakby zorzą północną, cała kraina pod Śniegiem, stepy bez końca, pokryte gronostajami; nagromadzenie lodowców, pałających od promieni słońca. Była to ta sama białość, co w oknach, ale żywsza, kolosalna, paląca się w całej nawie białym płomieniem rozszalałego pożaru. Wszystko tam było białe: wybrano z każdego oddziału, co tylko miał białego; wyglądało to jak wyuzdanie białości, jak słońce białe, którego nieruchomy blask tak oślepiał zrazu, że niemożna było rozeznać szczegółów, pośród tej ogólnej bieli. Po chwilce oczy się oswajały: na lewo w galeryi Monsigny, ciągnęły się wzgórza białe z płócien i perkali, skały białe z prześcieradeł, ręczników i chustek do nosa; podczas gdy w galeryi Michodière, na prawo, zajętej przez norymberszczyznę, wyroby pończosznicze i wełniane, urządzono różne białe gmachy z guzików z masy perłowej, wielkie dekoracye ze skarpetek białych, całą salę pokrytą bają białą i oświeconą zdaleka snopem światła. Lecz główne jego ognisko pałało w galeryi centralnej, w oddziałach wstążek, chusteczek, rękawiczek i jedwabnych materyj. Dokoła cienkich kolumn żelaznych, wznosiły się bufy z muślinu białego, przewiązane gdzie niegdzie fularem białym. Wschody ubrane były draperyami z białej piki i lekkiej bawełnianej materyi, które na przemiany obwijały się dokoła poręczy i otaczały halle aż do drugiego piętra. Tej piętrzącej się coraz wyżej białości, wyrastały skrzydła i unosiła się jakby stado łabędzi. Z sufitu spadała też białość, jakby rozlatujący się puch, jak duże płaty śniegu: kołdry białe, kapy białe powiewały w powietrzu niby chorągwie w kościele. Długie pasy z gipiury podobne były do rojów białych motyli nieruchomych, lecz wydających cichy szmer. Koronki drgały wszędzie, snuły się jak pajęczyna w dzień jesienny, napełniając powietrze swem tchnieniem białem. Największy cud, ołtarz, na którym składano cześć tej białości, znajdował się ponad jedwabiami w wielkiej halli: był to namiot z firanek białych, spadających z górnego oszklenia. Muśliny, gazy, wykwintne gipiury, spływały lekkiemi falami, podczas gdy tiule haftowane, bardzo kosztowne i sztuki materyi wschodniej lamowane srebrem, stanowiły tło tej dekoracyi olbrzymiej, przypominającej zarazem świątynię i alkowę. Wyglądało to jak wielkie łoże białe, dziewicze, oczekujące, jak mówi legenda, przybycia białej księżniczki, która ma kiedyś przyjść wszechwładna, w białej zasłonie oblubienicy.
— To coś nadzwyczajnego, coś niewidzianego! powtarzały damy.
Nie mogły się dosyć nasłuchać tej pieśni białości, śpiewanej przez towary całego magazynu. Mouret jeszcze nic nigdy nie stworzył na tak szeroką skalę; był to błysk geniuszu jego do urządzania wystaw. Wśród nawału tych białości i pozornego nieładu tkanin, które jakby spadały tam na chybił trafił z opróżnionych półek, była jednak fraza harmonijna, białość została przeprowadzona w różnych tonach; zradzała się, rosła, rozkwitała, ze skomplikowaną orkiestroneją mistrzowskiej fugi, której stopniowy rozwój, porywał dusze coraz szerszym lotem. Była tam tylko białość, ale coraz inna; wszystkie białości wznosiły się jedna nad drugą, kłóciły się z sobą, dopełniały się, świeciły żywym blaskiem. Zaczynało się to od matowej białości perkali i płócien, od przyćmionej białości flaneli i sukna; potem następowały aksamity, atłasy, wzrastająca, ożywiająca się zwolna gama białości, która się kończyła płomykami w zgięciach fałd. Białość wzlatując w przejrzystości firanek, stawała się wyzwolonem światłem w muślinach, gipiurach, koronkach i tiulach tak lekkich, iż stanowiły najwyższą niknącą nutę; podczas kiedy srebrny haft jedwabnych materyj wschodnich, śpiewał najgłośniej w głębi tej olbrzymiej alkowy.
Magazyny tymczasem wrzały coraz większem życiem; tłoczono się przy windach, w bufecie i w czytelni. Całe rzesze odbywały wędrówki po tych śnieżnych obszarach. Tłum wydawał się czarny; podobny był do łyżwiarzy na jeziorach, w miesiącu grudniu. Na parterze widniało ciemne falowanie podsycane przypływem, wśród którego nic się nie wyróżniało, prócz dęlikatnych i zachwyconych twarzy kobiet. Przez ażurowe wyrzynania poręczy schodów i wiszących mostów, ukazywały się maleńkie postacie, jakby zbłąkane pośród cyplów śnieżnych. Wobec tych wyżyn ściętych lodem, przejmował duszący upał cieplarniany. Szmer głosów przybierał szum potężnej rzeki, wylewającej się z brzegów. Na suficie przeciążenie złoceń, szyby w złoty deseń i złote rozety, wydawały się snopem promieni słonecznych, spadających na Alpy tej wielkiej wystawy białości.
— Trzeba jednakże iść dalej, — odezwała się pani de Boves — nie możemy przecież tu pozostać.
Od chwili kiedy weszła, inspektor Jouve stojący przy drzwiach, nie spuszczał jej z oczu. Skoro się obróciła, wejrzenia ich spotkały się. Potem kiedy się zapuściła głębiej, poczekawszy trochę, żeby się dać wyprzedzić, szedł zdaleka udając, że już nie zwraca na nią uwagi.
Pani Guibal zatrzymawszy się przy pierwszej kasie, gdzie się gwałtownie tłoczono i potrącano, zawołała:
— Jaki to ładny pomysł, te fiołki!
Mówiła ona o nowem premium Bonheur, pomyśle Moureta, o którym trąbiły wszystkie dzienniki: były to bukieciki z białych fiołków, których tysiące zakupiono w Nizzy i rozdawano klientkom za najmniejszy nawet sprawunek.
Przy każdej kasie chłopcy w liberyi rozdawali te premia, pod nadzorem jednego z inspektorów. Zwolna cala klientela rozkwitła, magazyny zapełniły się temi bukiecikami leśnemi, kobiety roznosiły przenikającą woń kwiatów.
— Prawda, to dobry pomysł; — rzekła pani Desforges, głosem, w którym zazdrość przebijała.
Lecz w chwili, kiedy te panie chciały pójść dalej, usłyszały dwóch subiektów strojących żarty z tych fiołków. Jeden wysoki, chudy, okazywał zadziwienie: więc przychodzi do skutku małżeństwo pryncypała z tą małą, Starszą w oddziale kostiumów? Drugi zaś nizki i tłusty odpowiedział, ze nikt tego nie wie, ale kwiaty są w każdym razie kupione.
— Jakto! — rzekła pani de Boves — pan Mouret żeni się?
— Pierwszy raz słyszę; — odpowiedziała Henryeta udając, że jej to obojętne; — zresztą, trzeba przecież na tem skończyć.
Hrabina żywo porozumiała się ze swą nową przyjaciółką; obie pojęły, dlaczego pani Desforges wybrała się do Bonheur, pomimo głośnego zerwania. Pewno uczuła niezwalczoną potrzebę zobaczyć i cierpieć.
— Zostanę z panią; — rzekła pani Guibal, w której rozbudziła się ciekawość. Zejdziemy się z panią de Boves w czytelni.
— Bardzo dobrze; — odezwała się ta ostatnia. Ja mam interes na pierwsze piętro. Chodź Bianko.
Gdy się wybrała na górę wraz z córką, inspektor Jouve, puścił się w ich ślady, tylko innemi schodami, żeby nie zwrócić na siebie uwagi. Tamte dwie panie zginęły w tłumie zalegającym parter.
We wszystkich kantorach, pomimo panującego tam zgiełku przy sprzedaży, jak zwykle, o niczem nie mówiono, tylko o miłostkach pryncypała. W sprawie tej, zajmującej od kilku miesięcy subiektów, zachwyconych długim oporem Dyonizy, nagle nastąpił kryzys: w wigilią tego dnia dowiedziano się, że pomimo zaklęć Moureta opuszcza ona magazyn, pod pozorem wielkiej potrzeby wypoczynku. Odkryło się pole do domysłów: pojedzie czy nie pojedzie? Zakładano się w oddziałach o sto sous, na następną niedzielę. Żartownisie proponowali zakład o śniadanie w dzień ich ślubu; jednakże i ci co wierzyli w odjazd, nie ryzykowali pieniędzy lekkomyślnie. Wprawdzie panna ma za sobą siłę uwielbianej lecz opierającej się osoby, ale pryncypał znowu ma bogactwa, swobodę wdowieństwa i dumę, która może go doprowadzić do ostateczności, w razie zbyt wielkich wymagań. Tak jedni jak i drudzy w tem się zgadzali, że ta mała poprowadziła rzecz, jakby genialna awanturnica i stawia teraz wszystko na kartę, mówiąc: żeń się, albo cię porzucę.
Jednakże Dyoniza wcale nie myślała o tych rzeczach; nie miała nigdy ani wymagań, ani wyrachowania. Właśnie z powodu sądów o jej postępowaniu, które ją ciągle dziwiły, widziała konieczność wyjechania. Alboż ona chciała tego wszystkiego? czy się okazywała przebiegłą, zalotną, lub żądną wywyższenia? Poprostu zażądała tam pracy, nic więcej; sama się dziwiła, że ją można tak kochać. Dla czegóż i dziś jeszcze upatrują w tem wybieg, że postanowiła opuścić Bonheur. Wszakże to takie naturalne. Wpadła nareszcie w rozstrój nerwowy, w silne rozdrażnienie, pośród tych coraz nowych plotek, palących nalegań Moureta i walk staczanych z sobą. Wolała oddalić się, z obawy aby nie uległa kiedy, czegoby potem całe życie żałowała. Czy to się nazywa zręczną taktyką, niewiedziała i zapytywała siebie z rozpaczą: jak ma postąpić, aby jej nie posądzano, że się ubiega o męża. Myśl wyjścia za Moureta drażniła ją obecnie; postanawiała odpowiadać mu „nie” i „nie” bez końca „nie”, gdyby do tego posunął swój szał. Ona jedna powinna cierpieć. Konieczność rozłączenia się do łez ją pobudzała; lecz ze zwykłą odwagą, powiedziała sobie: tak potrzeba, jeżeli inaczej postąpię, nie doznam nigdy spoczynku ani radości.
Gdy się odezwała do Moureta z prośbą o dymisyę, pozostał niemy i jakby zimny, skutkiem wysileń, by się nie zdradzić. Potem oznajmił sucho, że jej, pozostawia tydzień czasu do namysłu, zanim pozwoli, żeby popełniła taką niedorzeczność. Skoro po upływie tego tygodnia oznajmiła, że się chce stanowczo oddalić zaraz po wielkiej sprzedaży, nie uniósł się, tylko usiłował przemówić do jej rozsądku, dowodząc, że sobie psuje karyerę, że nigdzie nie znajdzie takiej pozycyi, jaką u niego zajmuje. Czy ma na widoku inne zajęcie? gotów w takim razie zapewnić jej korzyści, jakich się gdzieindziej spodziewa. Odpowiedziała mu na to, że innego zajęcia dotąd nie szukała i że chce w Valognes odpoczywać cały miesiąc, dzięki sumie, jaką zaoszczędziła. Pytał, coby jej przeszkadzało wrócić do Bonheur, jeżeli je tylko przez wzgląd na zdrowie porzuca; milczała, brana na męki tego badania. Przyszło mu więc na myśl, że tam jedzie do kochanka, może do męża... Alboż nie wyznała pewnego wieczoru, że kogoś kocha? Od tego czasu zeznanie wymuszone na niej w chwili gdy cała jej istota była wzburzoną, tkwiło mu jak ostry nóż w sercu. Jeżeli ten człowiek ma ją poślubić — porzuca wszystko, żeby wyjść za niego i ztąd jej opór. Czując, że wszystko pomiędzy nimi skończone, głosem lodowatym oświadczył, że już jej nie zatrzymuje, kiedy nie może wyjawić prawdziwych powodów, zmuszających ją do odjazdu. Ta rozmowa dotkliwa choć nie gniewna, wzburzyła ją więcej, niżby tego dokazała gwałtowna scena.
W ciągu tygodnia jaki Dyoniza musiała przepędzić jeszcze w magazynie, Mouret zachował swą surową bladość. Przechodząc przez oddziały udawał, że jej nie widzi; nigdy się nie okazywał tak swobodnym, tak pogrążonym w pracy. Zakłady wznowiły się; tylko odważniejsi ryzykowali śniadanie w razie wesela. Jednakże pod tą oziębłością, tak niezwyczajną u niego, Mouret krył okropne męki wahania się i cierpień; widział wszystko czerwono. Wściekłość krwią zalewała mu mózg; postanawiał porwać Dyonizę w objęcia i zatrzymać tłumiąc jej krzyki. Potem znów chciał trafić do rozsądku, wyszukiwał sposobów praktycznych, żeby jej niedozwolić wyjść za próg; ale się ciągle potykał o swą niemoc, wściekając się, że nie może zrobić użytku ani ze swej siły, ani z pieniędzy. Pośród tych szalonych pomysłów jedna ideja wzrastała i narzucała mu się, chociaż buntował się przeciw niej. Po śmierci pani Hédouin, poprzysiągł nie żenić się; zdobywszy powodzenie, dzięki jednej kobiecie, postanowił sobie robić odtąd fortunę wyzyskując wszystkie kobiety. Miał on ten przesąd, co Bourdoncle, że pryncypał wielkiego Magazynu Nowości powinien być bezżenny, jeśli chce zachować swą męzką królewskość nad różnorodnemi żądaniami całej rzeszy swych klientek. Wprowadzenie kobiety, zmienia atmosferę, wypędza ona inne wonie, wnosząc swoją własną. Opierał się niezwalczonej loice faktów; wolał umrzeć, niż ustąpić. Porwany był nagłym gniewem przeciw Dyonizie, czując, iż ona jest odwetem. Bał się paść zwyciężonym na swych milionach, złamany jak słomka przez l’éternel féminin, w dzień kiedy ją zaślubi. Powoli miękł znowu, roztrząsał swoje wstręty: czego się lękać? ona tak łagodna, rozsądna, że można jej się oddać bez obawy. Dwadzieścia razy na godzinę wznawiała się ta dręcząca walka. Pycha drażniła ranę; tracił szczątki zdrowego rozsądku, myśląc, iż nawet po tym dowodzie uległości, gotowa odpowiadać „nie” i „nie”, jeżeli kocha innego. Zrana, w dzień wielkiej wyprzedaży, nie powziął jeszcze żadnego postanowienia, a Dyoniza miała odjechać nazajutrz.
Właśnie gdy Bourdoncle tego dnia wszedł, według zwyczaju, do gabinetu Moureta, o godzinie trzeciej, siedział z opartemi łokciami na biurku i rękami zasłaniał sobie oczy; tak był zamyślony, że Bourdoncle musiał dotknąć jego ramienia. Podniósł wówczas twarz zalaną łzami; spojrzeli na siebie, ręce ich się wyciągnęły i nastąpił silny uścisk dłoni tych dwu ludzi, którzy stoczyli tyle walk na polu handlowem. Od miesiąca Bourdoncle, zmienił zresztą zupełnie swe postępowanie; uginał się przed Dyonizą, a nawet nieznacznie skłaniał pryncypała do ożenienia się. Bezwątpienia działał w ten sposób przez obawę, żeby go nie usunęła siła, którą uznawał już za wyższą; ale prócz tego, w głębi tej przemiany znaleźć by można przebudzenie się dawnej ambicyi, nadziei nieśmiałej lecz rozwijającej się zwolna, że zdławi Moureta, przed którym od tak dawna ugina karku. Panowało to w powietrzu tego domu, w tej walce o byt, której ciągłe rzezie, wzmagały dokoła niego sprzedaż. Był on porwany wirem maszyny, opanowany żądzą innych, żarłocznością, która od dołu do góry, rzucała chudych na pastwę tłustym. Jedynie tylko jakaś uroczysta trwoga, cześć dla powodzenia, powstrzymywała go od pokazania zębów. Teraz zaś pryncypał chciał popełnić dzieciństwo; blizki był niedorzecznego ożenienia się; chciał się pozbawić czaru i wyrzec się uroku wywieranego na klientki. Dlaczegóż miał go odwracać od tego, kiedy będzie mógł tak łatwo objąć spadek po nim gdy przepadnie w objęciach tej kobiety. Dla tego też ze wzruszeniem, jak gdyby go żegnał, z litością starego kolegi, ściskał rękę pryncypała, powtarzając:
— Śmiało, naprzód! Cóż u dyabła!... Ożeń się z nią i niechaj się to już skończy.
Lecz Mouret wstydził się już chwilowego zapomnienia; podniósł się więc i rzekł broniąc się:
— Nie, nie, byłoby to za głupio... Obejdźmy teraz magazyny. Jest ruch, nieprawda? Zdaje mi się, iż to będzie świetny dzień.
Wyszli i rozpoczęli przegląd popołudniowy, w oddziałach przepełnionych tłumem. Bourdoncle z ukosa spoglądał nań, przelękniony tym ostatnim wybuchem energii. Przyglądał się jego ustom, żeby pochwycić najmniejsze drgnienie boleści.
Sprzedaż rzeczywiście szła siarczyście; cały magazyn drgał i wstrząsał się, jakby wielki okręt płynący całą siłą pary. Do sali Dyonizy cisnęły się tłumnie matki z gromadkami dziewczątek i chłopaków, tonących tam pod stosami przymierzanych im ubrań. Wyładowano cały zapas białych kostiumów; tam jak wszędzie, była to orgia białości, zapas dostateczny, żeby przyodziać całe grono zziębniętych Amorków. Były paltociki z białego sukna, sukienki z piki, z nankinu, z białego kaszmiru, nawet białe kostiumy marynarskie i żuawskie. Pośrodku, dla ozdoby, chociaż było to jeszcze nie na czasie, urządzono wystawę kostiumów do pierwszej komunii: sukienki i zasłony z białego muślinu, oraz białe atłasowe trzewiczki; był to niejako ogromny bukiet niewinności i naiwnego zachwytu. Pani Bourdelais, stała przed trojgiem swoich dzieci, usadowionych według starszeństwa na krzesłach: Magdaleną, Edmundem i Lucyanem, gromiła najmłodszego, który się ciągle wyrywał, kiedy Dyoniza chciała nań włożyć żakietkę z białego mousseline de laine.
— Siedźże spokojnie!... Jak się pani zdaje, czy nie będzie trochę za ciasna?
Bystrem okiem kobiety, niedającej się oszukać, rozpatrywała ona materyał, przyglądała się fasonowi i wywracała szwy.
— Nie, dobrze leży; — mówiła dalej — to nie lada zadanie ubrać dziatwę... Potrzebowałabym jeszcze płaszczyka dla tej dużej panny.
Dyoniza musiała wziąść się do sprzedaży, skutkiem napływu klienteli; szukając więc żądanego płaszczyka, nagle wydała okrzyk zadziwienia:
— Jakto! ty! Cóż się stało?
Brat jej Jan z paczką w ręku, stał przed nią. Od tygodnia był już żonatym, a w sobotę jego żona mała śliczna brunetka, chociaż rysy miała nieregularne, spędziła długi czas w Magazynie Nowości, robiąc sprawunki. Młode małżeństwo miało towarzyszyć Dyonizie do Valognes: była to prawdziwie weselna podróż, ten miesiąc wakacyjny, spędzony wśród wspomnień przeszłości.
— Wystaw sobie — powiedział — Teresa porobiła różne pomyłki; niektóre rzeczy trzeba odmienić a inne kupić. Ponieważ są pilnie potrzebne, przysłała mnie z tą paczką... wytłomaczę ci...
Lecz Dyoniza nie dała mu dłużej mówić, ujrzawszy Pépé.
— Jakto i Pépé tu! a szkoła?
— Przyznam ci się, że wczoraj, jako przy niedzieli, nie miałem odwagi odprowadzić go po południu; ale pójdzie dziś wieczór. Biedak dosyć ma już zmartwienia, że będzie tu siedział zamknięty w Paryżu, podczas kiedy my bujać tam będziemy.
Dyoniza uśmiechała się do nich, pomimo swych trosk. Powierzywszy panią Bourdelais, jednej ze sklepowych, cofnęła się z braćmi w kącik oddziału, który na szczęście jakoś się opróżnił.
Malcy, jak ich dotąd nazywała, wyszli już na tęgich zuchów: dwunastoletni Pépé, był od niej wyższy i tęższy; zawsze jednako milczący i żądny pieszczot; miał słodką i potulną minkę w swej bluzie szkolnej: Jan, szeroki w plecach, przerósł ją o całą głowę i nie przestał się odznaczać piękną kobiecą główką z włosami blond, rozrzuconemi według mody artystów robotników. Co do niej, choć wątła jak ptaszyna, według jej własnego wyrażenia, zachowała względem nich macierzyńską troskliwość i powagę; traktowała ich jak malców, nad którymi trzeba czuwać. Zapinała surdut Janowi, żeby przyzwoitszą miał minę i patrzyła, czy Pépé ma czystą chustkę do nosa. Owego dnia, widząc, że ma zapłakane oczy, łajała go trochę:
— Bądźże rozsądny, mój chłopcze — rzekła. — Nie można przerywać nauk, zabiorę cię na wakacye. Czy miałbyś na co ochotę? Powiedz, — wolisz trochę pieniędzy?
Potem odezwała się znowu do Jana:
— Bo też zawracasz mu głowę; myśli, że się tam będziemy bawić! Powinniście obaj być rozsądniejsi.
Dała ona starszemu bratu cztery tysiące franków, połowę swych oszczędności, na zaprowadzenie gospodarstwa; młodszy zaś grubo ją kosztował w szkołach. Wszystkie pieniądze, jak dawniej, na nich wydawała. Stanowili jedyny cel jej życia i pracy, bo na nowo przysięgła sobie, że nigdy nie pójdzie za mąż.
— Patrz — rzekł Jan — jest w tym pakiecie paltot hawanna, który Teresa...
Nagle zamilkł: Dyoniza obróciwszy się, żeby zobaczyć, co go spłoszyło, spostrzegła Moureta stojącego po za nimi. Od niejakiej chwili przypatrywał się tej mateczce, która stojąc pomiędzy dwoma zuchami, to ich gromiła, to ściskała i obracała nimi, jak kiedy się dzieciom zmienia bieliznę. Bourdoncle stał na uboczu i udając, że się bacznie przygląda wirowi sprzedaży, nie tracił jednak z oczu tej sceny.
— Wszak to są bracia pani? — zapytał po krótkiem milczeniu.
Zachował on lodowaty głos i sztywność, z jaką do niej obecnie przemawiał. Dyoniza również siląc się żeby pozostać zimną, odpowiedziała bez uśmiechu.
— Tak, panie; starszego ożeniłam i żona posyła go właśnie po sprawunki.
Mouret wciąż patrzał na całą trójkę; nakoniec rzekł:
— Młodszy znacznie urósł. Poznaję go; przypominam sobie, żem go widział w Tiuleriach, jednego wieczoru razem z panią.
Głos jego stawał się zwolna mniej martwym i słychać w nim było lekkie drżenie. Ona dławiąc się łzami, pochyliła się, żeby poprawić pasek małemu Pépé. Obaj bracia z rumieńcem na twarzy, uśmiechali się do pryncypała swej siostry.
— Podobni są do pani — dodał.
— O! daleko ładniejsi odemnie! — wykrzyknęła.
Przez chwilę zdawał się porównywać ich twarze, lecz uczuł, że go całkiem siły opuszczają. Jak ona ich kocha! pomyślał i odszedł kilka kroków. Potem wrócił i szepnął jej do uchu:
— Proszę wstąpić do mego gabinetu po sprzedaży. Chciałbym z panią rozmówić się, zanim odjedziesz.
Tym razem oddalił się i rozpoczął na nowo swój przegląd. Walka znów się rozpoczęła, bo ta naznaczona schadzka drażniła go teraz. Jakiemuż popędowi uległ, ujrzawszy ją z braćmi? To było szaleństwem; kiedy stracił siłę panowania nad swą wolą. Ale może się ograniczyć na pożegnalnem słowie. Bourdoncle, który się doń zbliżył, zdawał się spokojniejszym, nie przestając go jednak badać z pod oka.
Dyoniza powróciła do pani Bourdelais:
— A cóż, płaszczyk nada się?
— Bardzo dobry... ale dosyć na dzisiaj. Ta dziatwa, to nasza ruina.
Widząc, że się może oddalić, Dyoniza wysłuchała objaśnień Jana: potem oprowadzała go po oddziałach, gdzie z pewnością straciłby głowę. Najprzód załatwiła się z paltotem hawanna, który Teresa chciała zamienić na inny, z białego sukna, tej samej miary i tymże fasonem: potem wziąwszy paczkę, poszła z braćmi do konfekcyj. Oddział wystawił ubrania w bladych kolorach, żakiety i mantyle letnie, z lekkich jedwabnych i wełnianych tkanin fantazyjnych. Lecz sprzedaż kipiała gdzieindziej, tu zaś stosunkowo było mało klientek. Prawie wszystkie sklepowe były świeżo przyjęte. Klara od miesiąca znikła — porwana, według jednych przez męża z klientek, według innych, oddana ulicznej rozpuście. Małgorzata zamierzała wrócić do Grenobli, dla objęcia małego sklepu i poślubienia kuzyna. Jedna tylko pani Aurelia pozostawała niezmiennie na miejscu, obciśnięta jak pancerzem w swoim jedwabnym staniku, z twarzą, która przybrała żółtawy kolor antycznego marmuru. Jednakże złe prowadzenie się Alberta, podkopywało jej siły i byłaby się przeniosła na wieś, gdyby nie szczerby porobione w oszczędnościach przez tego łotra, tak szalenie rozrzutnego, że łatwo było przewidzieć, iż roztrwoni po kawałku całą posiadłość des Rigolles. Było to niejako odwetem za sponiewieranie domowego ogniska; matka bowiem oddawała się na nowo wesołym wycieczkom w towarzystwie kobiet, ojciec zaś ze swej strony, zajęty był wygrywaniem na trąbce. Bourdoncle już zaczął niechętnem okiem patrzeć na panią Aurelię, znajdując ją za starą na sklepową i dziwiąc się, że nie ma dosyć taktu, żeby się podać do dymisyi. Odgłos pogrzebowego dzwonu, wkrótce miał zagrzmieć nad dynastyą Lhomine’ow.
— Ach, to pani... — powiedziała do Dyonizy z przesadną grzecznością. — Chcesz zamienić paltot. Ależ natychmiast... to bracia twoi? Prawdziwi już z nich mężczyźni.
Pomimo swej pychy, była gotową klęknąć, żeby ją sobie zjednać. W sali konfekcyj, zarówno jak w innych oddziałach, o niczem nie mówiono, tylko o odjeździe Dyonizy; „Starsza” omal nie wpadła w chorobę, liczyła bowiem na protekcyę swej dawnej sklepowej. Zniżywszy głos, zapytała:
— Powiadają, że nas opuszczasz... czy to podobna?
— Tak, tak! — odpowiedziała Dyoniza.
Małgorzata przysłuchiwała się rozmowie: odkąd dzień jej ślubu był naznaczony, z większem jeszcze obrzydzeniem obracała dokoła swą twarz koloru zsiadłego mleka. Zbliżyła się. mówiąc:
— Masz pani zupełną słuszność; przedewszystkiem poszanowanie siebie, nieprawdaż? Proszę przyjąć serdeczne życzenia szczęśliwej podróży.
Nadchodziły klientki... pani Aurelia poprosiła ją więc szorstko, żeby się zajęła sprzedażą. Potem, gdy Dyoniza brała paltot, ażeby go sama „zwrócić”, opierając się temu, zawołała pomocnicę. Był to nowy porządek, pomysłu Dyonizy, który Mouret wprowadził: dla ulżenia pracy sklepowym, dziewczęta były obowiązane nosić sprawunki.
— Proszę iść za panną — powiedziała „starsza”, oddając jej paltot.
Do Dyonizy zaś rzekła:
— Rozważ to pani... wszystkie jesteśmy zrozpaczone twoim odjazdem.
Jan i Pépé, którzy czekali uśmiechając się pośród fali kobiet, poszli w ślad za siostrą. Obecnie wypadło im pójść do oddziału wypraw ślubnych aby dokupić sześć koszul do półtuzina jaki Teresa nabyła poprzedniego dnia. Ale w kantorze bielizny, gdzie białe towary zalegały jak śnieg wszystkie półki, taki był ścisk, że było coraz trudniej przedostać się. W oddziale gorsetów panowało zamieszanie, tamujące wolne przejście.
— Pani Boutarel, która przybyła z południowej Francyi, tym razem z mężem i z córką krążyła od rana po wszystkich galeryach, robiąc wyprawę dla tej ostatniej, idącej właśnie za mąż. Radziły się ojca i naradom tym końca nie było. — Nakoniec wpadli do oddziału bielizny i podczas kiedy panna zagłębiła się w studyowaniu majtek, matka zginęła; przyszła jej bowiem chętka na gorset. Pan Boutarel, otyły sangwinik, pozostawił córkę i zaniepokojony poszedł szukać żony. Dowiedział się wprawdzie, że jest w salonie do przymierzania, ale poproszono, żeby raczył usiąść i zaczekać. Salony te, składały się z ciasnych celek, których drzwi były z szyb matowych, mężczyzn tam nie puszczano, nawet mężów, przez wygórowaną skromność dyrekcyi. Sklepowe szybko wchodziły i wychodziły budząc domysły, że po za drzwiami znajdują się kobiety w koszulach i spódnicach, z obnażoną szyją i ramionami: tłuste ze skórą białą i chude z żółtą jak stara kość słoniowa. Szereg mężczyzn oczekiwał na krzesłach z miną znudzoną. Pan Boutarel, zrozumiawszy co się dzieje, okropnie się rozgniewał i krzyczał, że chce zobaczyć swoją żonę, że chce widzieć co tam robi i niepozwoli, by ją rozbierano po za jego oczami. Napróżno usiłowano go uspokoić; zdawało się, iż przypuszcza coś nieprzyzwoitego. Pani Boutarel zmuszoną była pokazać mu się. — Cały tłum roztrząsał ze śmiechem tę sprawę.
Nakoniec Dyoniza zdołała przecisnąć się, wraz z braćmi. Cała kobieca bielizna: spody białe, które się zwykle chowają, wystawioną była w szeregu sal, podzielonych na różne oddziały. Gorsety i turniury, zajmowały jeden kantor, gorsety pancerze; a nadewszystko gorsety z białej jedwabnej materyi z haftem kolorowym, z których tego dnia urządzono specyalną wystawę. Była też cała armia manekinów bez głów i nóg, torsów samych, samych szyj jak u lalki spłaszczonych, chorobliwie pod materyą. Nieopodal na innych kijach znajdowały się turniury z włosienia i z brylantyny, których profile nienaturalnie wydęte na kijach od szczotek do zamiatania, były karykaturalnie nieprzyzwoite. Zaraz potem zaczynały się powabne negliże, zapełniając tak rozległą salę, jak gdyby cała rzesza pięknych dziewcząt we wszystkich salach rozebrała się aż do atłasowej nagości. Tu były mankietki, białe krawatki, chusteczki, kołnierzyki i nieskończona rozmaitość drobiazgów ozdobnych, biała piana, która wyrwała się z pudeł i piętrzyła jak śnieg. Dalej kaftaniki, staniczki, szlafroczki, penioary z płótna, z nansuku, z koronek; długie powłóczyste ubrania, luźne a wązkie, w których czuć było ranne leniwe przeciąganie się, po miłośnie spędzonym wieczorze. Spódnice piętrzyły się, spadając jedne na drugie: spódnice białe różnych długości, spódnice związujące kolana, spódnice z ogonami, których treny okrywały podłogę. Morze spódnic przybierające, w którem nogi tonęły. Majtki były z płótna i z piki, szerokie, białe majtki, w których tańczyłyby biodra męzkie. Nakoniec koszule mocno zapinane na guziki u szyi, dzienne odkrywające piersi i trzymające się tylko na lekkich naramiennikach: z prostego perkalu, z płótna irlandzkiego, z batystu, ostatnia obsłona biała, spływająca od szyi wzdłuż bioder. W sali wypraw ślubnych panowała niedyskrecya... przedstawiano tam kobietę, poczynając od mieszczki, ubierającej się w gładkie płótno, aż do bogatej damy, otulonej w koronki; była to alkowa otwarta, której ukryty przepych: fałdki Valenciennes i hafty, stanowiły coś w rodzaju wyuzdania zmysłowego, w miarę jak dochodziły do coraz kosztowniejszych wymysłów. Kobieta ubierała się tu na nowo... biała fala tej całej bielizny kryła się napowrót w drgającej tajemniczości spódnic. Koszula, która wychodzi sztywna z pod palcy szwaczki, majtki zimne i zachowujące składki, jakie w pudle przybrały, wszystek ten perkal i batyst martwy, rozrzucony na kontuarach, piętrzący się w stosach, miał nabrać życia od ciała ciepłego i pachnącego wonią miłości, ten biały obłok staje się nietykalnym, a najmniejsze jego poruszenie odkrywa różowe kolano, którego ukazanie się pośród białości, świat gubi. Była jeszcze jedna sala: wyprawek dla niemowląt, w której lubieżna białość kobiety łączyła się z niewinną białością dziecięcia. Tam panowała niewinność i radość, oblubienica stająca się matką; były powijaki z barchanu, kaftaniczki flanelowe, koszulki i czapeczki małe jak cacka, sukienki do chrztu, płaszczyki kaszmirowe, puszek biały, podobny do deszczyku z piór białych.
— To są koszule ściągane — odezwał się Jan, któremu te negliże, te stosy gałganków, pomiędzy jakimi się obracał, rozkosz sprawiały.
W sali wyprawek, Paulina spostrzegłszy Dyonizę, przybiegła natychmiast. Nie czekając nawet żeby jej powiedziała, czego sobie życzy, z wielkiem przejęciem zaczęła jej po cichu opowiadać wieści obiegające po magazynach. W jej oddziale doszło do kłótni pomiędzy dwiema sklepowemi, z powodu, że jedna twierdziła, że odjedzie, druga zaś temu przeczyła.
— Prawda, że zostaniesz z nami? Ja głową ręczyłam za to. Cóżby się ze mną stało?
Kiedy zaś Dyoniza odpowiedziała, że odjeżdża nazajutrz, — przeczyła, mówiąc:
— Nie, nie, tak ci się zdaje; ale ja wiem, że tego nie zrobisz. Teraz kiedy mam dzieciątko, musisz mię zamianować drugą sklepową. Baugé liczy na to, moja droga.
Paulina uśmiechała się z miną pewną swego. Potem podała owych sześć koszul, a gdy się Jan odezwał, że teraz pójdą po chustki do nosa, przywołała pomocnicę, żeby zaniosła koszule i paltot przez inną pozostawione. Służąca, która się stawiła na zawołanie, była to panna de Fontenailles, która niedawno wyszedłszy za Józefa, w drodze łaski otrzymała to miejsce. Miała na sobie obszerną czarną bluzę z cyfrą na ramieniu, wyszytą żółtą włóczką.
— Proszę iść za panną — powiedziała Paulina.
Powróciwszy, zapytała zniżonym głosem.
— I cóż? Jestem „podstarszą”, nieprawda?
Dyoniza obiecała ze śmiechem, żartując także; poczem odeszła z Janem, Pépé i z pomocnicą. Na dole wpadli do oddziału tkanin wełnianych w głębi galeryi, pokrytego całkowicie białą bają i takąż flanelą. Liénard, którego ojciec napróżno powoływał do Angers, rozmawiał z pięknym Mignotem; zostawszy bowiem handlowym stręczycielem, śmiał on się zjawić w Magazynie Nowości. Zapewne rozmawiali o Dyonizie, bo gdy się zbliżyła umilkli, żeby ją powitać z czołobitnością. Zresztą gdy przechodziła przez oddziały, subiekci skwapliwie schylali się przed nią, niepomni co się nazajutrz z nią stać może. Szeptali dokoła o niej, wydawała się wszystkim tryumfującą. Zakłady na nowo się rozpoczęły, ryzykowano znowu wino z Argenteuil i bifszteki. Weszła do oddziału białych towarów ażeby się dostać do chustek od nosa, znajdujących się na samym końcu. Tu również następowały szeregi towarów różnej białości: madapolamis, lekkie bawełniane materye: piki i perkale; niciane: nansuki, muśliny, tarlatany; potem ogromne stosy płótna ułożone w sześciany, jak kamień ciosowy: płótna grube, cienkie, wszelkiej szerokości, białe lub surowe, z czystego lnu, bielone na trawie; jeszcze dalej było to samo ale w osobnych oddziałach dla każdego rodzaju bielizny: domowej, stołowej, dla służby; ciągłe falowanie białości: prześcieradła, powłoczki, rozmaite odmiany serwet, obrusów, fartuchów i ścierek. Ukłony nie ustawały, ustępowano z drogi przed Dyonizą. Baugé przyskoczył, aby się uśmiechnąć jakby do królowej, rozciągającej łaskawą opiekę nad całym domem. Nakoniec przeszedłszy przez wystawę kołder, w sali przybranej w białe chorągwie, weszła do chustek od nosa, których dowcipnie obmyślany układ wabił gapiący się tłum, były to same kolumny białe, piramidy białe, pałace białe, skomplikowana architektura z chustek z linon, z batystu Cambrai, z płótna irlandzkiego; chustki chińskie jedwabne, znaczone, haftowane atłaskiem, obszyte koronkami, z obrąbkami ażurowemi i winietami. Całe miasto z białej cegły, nieskończenie urozmaicone, zarysowujące się jak miraż na wschodniem niebie, rozpalonem do białości.
— Chcesz jeden tuzin jeszcze? tak zwanych Cholet, nieprawda? — zapytała Dyoniza brata.
— Tak mi się zdaje; mają być takie same jak ta, co jest w paczce — odpowiedział pokazując chustkę.
Jan i Pépé nie oddalali się na chwilę, tulili się do niej, jak niegdyś, kiedy przybywszy do Paryża, wysiedli z wagonu, zmęczeni podróżą. Te rozległe magazyny, gdzie była jak u siebie, onieśmielały ich; kryli się więc w jej cieniu, oddając się opiece swej mateczki, pod wpływem budzącego się na nowo instynktu lat dziecięcych. Śledzono wzrokiem za nimi, śmiejąc się, że za tą szczupłą i poważną dziewczyną, idą krok w krok te dwa zuchy. Jan zakłopotany pomimo brody, a Pépé przestraszony, chociaż już w szkolnej bluzie; Wszyscy troje mieli jednakowe blond włosy; gdy przechodzili przez oddziały, powtarzano:
— To jej bracia.
Podczas kiedy gromadka szukała wolnego subiekta, nastąpiło spotkanie: Mouret i Bourdoncle wchodzili do galeryi i kiedy pierwszy z nich zatrzymał się naprzeciw Dyonizy, nic nie mówiąc do niej zresztą ani słowa, przesunęły się panie Desforges i Guibal. Henryeta powstrzymała dreszcze przechodzące ją po całem ciele. Spojrzała na Moureta i na Dyonizę; oni także na nią spojrzeli; było to nieme rozwiązanie, zwykły koniec dramatu sercowego: rzut oka zamieniony wśród tłumu. Mouret już się oddalił, a Dyoniza z braćmi nikła w głębi oddziału, ciągle poszukując wolnego subiekta. Wówczas Henryeta poznawszy pannę de Fontenailles, w stroju pomocnicy, z cyfrą żółtą na ramieniu, o zgrubiałej i pociemniałej cerze, właściwej służącym, — żeby sobie ulżyć, rzekła do pani Guibal, rozdrażnionym głosem:
— Patrz, co on zrobił z tej nieszczęśliwej, czy to nie obelga? Markiza! a on ją zmusza, żeby szła jak pies, za dziewczętami, które bierze z ulicy!
Starała się być spokojną i nienaturalnie obojętnym tonem, dodała:
— Chodźmy zobaczyć ich wystawę materyj jedwabnych.
Oddział jedwabi wyglądał jak ogromny pokój, poświęcony miłości, — udrapowany biało, przez fantazyę rozkochanej piękności, chcącej ze śniegiem rywalizować białością. Wszystkie blado mleczne odcienia ukochanego ciała tam się znajdowały, poczynając od aksamitu bioder aż do delikatnego jedwabiu ud i do połyskliwego atłasu szyi. Sztuki aksamitu rozwieszono pomiędzy filarami; jedwabie i atłasy na tem białem śmietankowem tle, ułożone były w draperye białości metalowej i porcelanowej. Od arkad spuszczały się poulte de soie i siciliennes gros grain, fulary i surahy lekkie, których odcienia przechodziły od matowej białości blondynki z Norwegii, do przejrzystej i rozgrzanej słońcem białości rudej Włoszki lub Hiszpanki.
Właśnie w tej chwili Favier mierzył biały fular dla tej eleganckiej blondynki, stałej klientki Bonheur, którą subiekci znali tylko pod mianem „pięknej damy”. Od lat kilku bywała tam, jednakże nic o niej nie wiedziano, ani adresu, ani nazwiska; zresztą żaden nie starał się dowiedzieć, chociaż ile razy się zjawiła, pozwalano sobie robić różne przypuszczenia, żeby mieć o czem pogawędzić. Raz im się zdawało, że schudła, drugi raz utyła; to się dobrze wyspała, to znów położyła się późno poprzedniego wieczoru. Najmniejszy fakt w jej życiu nieznanem, czy to zewnętrzne zdarzenie, czy dramat domowy, wszystko było na różne sposoby komentowane. Owego dnia, zdawała się bardzo wesołą, więc Favier, powróciwszy z kasy dokąd ją odprowadzał, rzekł do Hutina:
— Może wychodzi drugi raz za mąż.
— Alboż to wdowa? — zapytał tenże.
— Nie wiem; ale musisz sobie przypominać, że była tu kiedyś w żałobie. Chyba, że wygrała może na giełdzie.
Po krótkiem milczeniu, dodał;
— To jej rzecz zresztą i niepodobna interesować się wszystkiemi kobietami, co tu przychodzą.
Ale Hutin zamyślał się jakoś. W wigilię tego dnia, miał ostrą przeprawę z dyrekcyą i czuł się już skazanym. Nie wątpił, że go wydalą po wielkiej sprzedaży. Oddawna stanowisko jego było zachwiane; po ostatnim inwentarzu zarzucano mu, że sprzedaż w jego oddziale nie wynosiła sumy z góry zakreślonej. Była to jeszcze przedewszystkiem ta nieustanna żarłoczność, której padał ofiarą z kolei, — głucha walka oddziału, wyrzucająca go podczas zwykłego ruchu maszyny. Widać w tem było tajemne działanie Faviera, podziemny zgrzyt jego zębów. Miał on przyobiecane miejsce starszego subiekta. Hutin, który wiedział o tem, zamiast spoliczkować dawnego towarzysza, przyglądał mu się, jako zręczniejszemu. Chłopiec tak zimny, z miną potulną, którego użył, żeby wysadzić Robineau i Bouthemonta! Budziło to w nim podziw i pewne poszanowanie.
— Ale! ale! — zawołał Favier, czy wiecie, że ona pozostaje. Widziano jak pryncypał spoglądał na nią znienacka. Przypłacę to butelką szampana.
Mówił o Dyonizie. Plotki przebiegały coraz żywiej z oddziału do oddziału, pomimo wzmagającej się fali klientek. Największe wzburzenie panowało w jedwabiach; tam też szły najgrubsze zakłady.
— Niech dyabli porwą! — wyrwało się Hutinowi, jak gdyby obudził się ze snu — trzebaż było być tak głupim i nie poromansować z nią!... Dopieroż to dziś byłbym chic!
Zaczerwienił się, widząc, że się Favier śmieje z jego przyznania i niby to śmiał się z nim razem; żeby wynagrodzić swoje głupstwo, dodał, że ta dziewczyna najbardziej mu zaszkodziła wobec dyrekcyi. Jakaś gwałtowna potrzeba wybuchu, parła go tak dalece, że zaczął strofować subiektów, roztargnionych w czasie największego napływu klientek. Lecz w tejże chwili uśmiechnął się spostrzegłszy panią Desforges z panią Guibal, powoli przechodząc przez oddział.
— Pani dziś niczego nie zażąda?
— O, nie, dziękuję; — odpowiedziała Henryeta. Jak pan widzisz, przechadzam się tylko; przyszłam jedynie przez ciekawość.
Zatrzymawszy ją, zniżył głos. Nowy plan zaświtał mu w głowie. Pochlebiał jej, szkalował magazyn, mówiąc, że go ma już dosyć, że się woli oddalić, niż być świadkiem podobnego nieładu. Słuchała z zachwyceniem, chcąc go odebrać Mouretowi i obiecała postarać się, aby mu Bouthemont ofiarował miejsce starszego w oddziale jedwabi, po odrestaurowaniu magazynów Quatre-Saisons. Zawarli umowę, szepcąc bardzo cicho; Pani Guibal zaś przypatrywała się wystawom.
— Czy mogę ofiarować pani ten bukiecik fiołków? — zapytał głośno Hutin, wskazując na trzy czy cztery bukiety premiowe, w które się zaopatrzył u jednej z kas, dla robienia podarków.
— O co to, to nie! — wykrzyknęła Henryeta, cofając się żywo. Nie chcę należeć do weselnego orszaku.
Zrozumieli się i rozłączyli, śmiejąc się znowu i rzucając na siebie znaczące spojrzenia.
Pani Desforges, oglądając się za panią Guibal wykrzyknęła, ujrzawszy ją z panią Marty. Tę panią wraz z córką Walentyną, gnała od drugiej godziny przez różne oddziały gorączka wydatkowania, po której czuła się znużoną i zawstydzoną. Przebiegła przez oddział mebli, który — wystawa sprzętów biało lakierowanych, przemieniła w obszerny panieński pokój; przez oddział wstążek i chusteczek, tworzący białą kolumnadę; oddział norymberszczyzny i pasmanteryi, z których wytworzona frendzla, okalała dowcipnie ułożone trofea z papierków z guzikami i paczek z igłami; oddział pończoszniczy, gdzie się duszono tego roku; aby się przypatrzeć olbrzymiej dekoracyi, mianowicie napisowi z liter wielkości trzech metrów Bonheur des Dames, ułożonemu ze skarpetek białych na tle ze skarpetek czerwonych. Ale najbardziej rozgorączkowały panią Marty nowe oddziały; w każdym świeżo otwartym musiała coś nabyć. Wpadała i kupowała bez najmniejszej potrzeby. Całą godzinę spędziła w oddziale mód, umieszczonym w nowym salonie na pierwszem piętrze. Kazała wypróżniać szafy; zdejmując kapelusze z podstawek palisandrowych, rozstawionych na dwu stołach, przymierzała sobie i córce wszystkie białe kapelusze, białe kapotki i białe toki. Potem udała się do szewckich wyrobów, wgłębi dolnej galeryi, po za krawatkami, do kantoru tegoż dnia otwartego; poprzewracała tam witryny, opanowana chorobliwą żądzą na widok pantofelków jedwabnych białych, obszytych łabędzim puchem i bucików białych atłasowych, na wysokich obcasach à la Louis XV.
— Ach, moja droga, — bełkotała — nie możesz mieć wyobrażenia, jaki tam wielki dobór kapotek! Wybrałam po jednej dla siebie i dla córki. A jakie buciki; — nieprawadaż Walentyno?
— Niezrównane! — odezwała się panienka, ze śmiałością dojrzałej kobiety. Są tam buciki po dwadzieścia franków pięćdziesiąt centymów, zupełne buty!
Subiekt szedł za nią ciągnąc tradycyonalne krzesło, na którem zaczynał się już piętrzyć stos różnych sprawunków.
— Jak się ma pan Marty? — spytała pani Desforges.
— Zdaje mi się, że nieźle; — odpowiedziała zmieszana tem niespodziewanem pytaniem, złośliwie rzuconem wśród jej gorączki wydatkowania. Ciągle pozostaje tam; mój wuj miał go dziś odwiedzić.
Nagle przestała o tem mówić i wykrzyknęła w uniesieniu!
— Patrzcie! czy to nie zachwycające!
Panie te, postąpiwszy kilka kroków, ujrzały się przed nowym oddziałem kwiatów i piór, urządzonym w centralnej galeryi, pomiędzy jedwabiami i rękawiczkami. Pod żywem światłem oszklenia, ujrzały biały snop, wysoki i szeroki jak dąb. U stóp jego fiołki, konwalie, hyacynty i stokrotki, tworzyły kwaterę najdelikatniejszej białości. Powyżej były bukiety z róż białych i bladocielistych z ogromnych piwonij białych i lekko zabarwionych, z chryzantów białych z odcieniem żółtawym. Wyżej jeszcze wielkie mystyczne lilie z zapachem, gałązki jabłoni w wiosennym rozkwicie, bez z rozkoszną wonią, sięgały aż do pierwszego piętra, do kit z piór strusich i z piór białych, które wydawały się lekkim tchnieniem białem, unoszącem się z tego ogrodu kwiatów białych. Cały jeden kąt zajęty był garniturami i wieńcami z kwiatu pomarańczowego. Były tam również kwiaty metalowe, ciernie i kłosy srebrne. Pomiędzy liśćmi i kielichami temi z muślinu, jedwabiu i aksamitu, z błyszczącemi kroplami z gumy, naśladującemi rosę, latały ptaszki z wysp, do kapeluszy: ponsowe Tangary z czarnym ogonem i Siedmiobarwniki z brzuszkami mieniącemi się, koloru tęczy.
— Kupię gałązkę jabłoni... nieprawda, że prześliczna? — powiedziała pani Marty... A ten mały ptaszek, patrzno Walentyno. O! wezmę go!
Panią Guibal drażniło to, że stoi nieruchomo wśród potrącającego tłumu, rzekła więc:
— Zostawiamy panią przy sprawunkach; my zaś idziemy na górę.
— Ale nie, zaczekajcie na mnie! — zawołała. Ja także tam idę. Na górze jest perfumerya. Muszę iść do perfumeryi!
Oddział ten również w wigilią otwarty, znajdował się obok czytelni. Pani Desforges dla uniknięcia ścisku panującego na schodach, zaproponowała użycie windy; lecz zmuszone były wyrzec się tej wygody, bo cały szereg oczekiwał u wejścia. Nakoniec dotarłszy do celu, przeszły koło bufetu dla publiczności, gdzie się tak tłoczono, że inspektor zmuszony był powstrzymywać ten apetyt żarłocznych klientek, pozwalając wchodzić tylko małemi gromadkami. W bufecie poczuły już panie blizkość oddziału perfum: przenikający zapach saszecików, napełniał galeryę. Wydzierano sobie tam mydło Bonheur, specyalność magazynu. W witrynach, na kontuarach i na kryształowych półkach, stały szeregiem słoiki z pomadą, pudełka z pudrem i różem, flakony z ekstraktami i wodą toaletową; najrozmaitsze szczotki, grzebienie, nożyczki i flakoniki kieszonkowe, mieściły się w oddzielnej szafie. Subiekci wysilili się na pomysł udekorowania wystawy wszystkiemi słoikami z białej porcelany i flakonami z białego szkła. Co najbardziej zachwycało, to na środku sali fontanna srebrna, przedstawiająca pasterkę, stojącą na snopie kwiatów, zkąd ciągle wypływał cienki strumień wody fiołkowej, mile szemrzący w metalowej muszli. Wykwintny zapach wszędzie się rozchodził; damy przechodząc maczały swe chustki do nosa.
— Dosyć tego; — powiedziała pani Marty, obładowana wszelkiego rodzaju kosmetykami; już mam wszystko. Służę teraz paniom. Idźmy połączyć się z panią de Boves.
Lecz na przestanku wielkich centralnych schodów, zatrzymała je sala japońska: kantor ten został rozszerzony, od czasu kiedy Mouretowi przyszło na myśl postawić w tem samem miejscu stolik z propozycyą, okryty mnóstwem wypełzłych cacek, nie przewidując, iż będzie miał tak niezwykle powodzenie. Mało który oddział miał tak skromny początek; obecnie zaś przepełniony był staroświeckiemi bronzami, staremi wyrobami z kości słoniowej i z laki. Przynosił rocznie sto pięćdziesiąt tysięcy franków, poruszał krańce Wschodu, gdzie podróżnicy przetrząsali dlań pałace i świątynie. Zresztą, ciągle przybywały oddziały; spróbowano nawet otworzyć dwa nowe w grudniu, ażeby czemś zapełnić próżnię martwej pory zimowej; oddział książek i oddział zabawek dziecinnych, które również miały przed sobą przyszłość grożącą upadkiem sklepom sąsiednim. Czteroletni przeciąg czasu wystarczył, żeby japońszczyzna zagarnęła całą paryzką klientelę artystyczną.
Tu pani Desforges, pomimo swej urazy, wskutek której przysięgła sobie nic nie kupować, uległa pokusie i nabyła prześliczny wyrób z kości słoniowej.
— Proszę mi to przysłać; — powiedziała szybko w kasie sąsiedniej. Wszakże się należy dziewięćdziesiąt franków?
Ujrzawszy panią Marty z córką, zagłębione w wyborze porcelany, powiedziała uprowadzając panią Guibal:
— Znajdziecie nas panie w czytelni; chciałabym usiąść na chwilę.
W czytelni jednakże musiały te panie stać; wszystkie krzesła były zajęte, dokoła ogromnego stołu zarzuconego dziennikami. Otyli mężczyźni czytali wystawiając brzuchy i przez myśl im nawet nie przeszło ustąpić miejsca damom. Niektóre z pań pisały wsunąwszy nos w papier, jakby chowając to co piszą pod kwiatami swoich kapeluszy. Pani de Boves tam nie było, Henryeta niecierpliwiła się więc... w tem ujrzała Vallagnosc’a szukającego żony i świekry. Ukłonił się i rzekł potem:
— Muszą być w sali koronek i nie mogą się ztamtąd oderwać. Pójdę zobaczyć.
Był on tak grzecznym, że im podał krzesła przed odejściem.
Przy koronkach zwiększał się tłok z każdą chwilą. Tam również tryumfowała białość wszelkich odcieni, najdelikatniejszych i najdroższych. Zaostrzona pokusa, szał pożądliwości panowały, obezwładniając wszystkie kobiety. Oddział ten został przemieniony w białą kaplicę: tiule i gipiury, spadając z góry, tworzyły białe niebo, ową zasłonę z obłoków, od których sieci przejrzystej, blednie poranne słońce. Dokoła kolumn wiły się falbany z malines, z valenciennes jak spódniczki tańczących baletniczek, rozwijały się, drgając białością, aż do ziemi. Prócz tego wszędzie i na wszystkich kontuarach leżała śnieżna białość:, hiszpańskie blondyny, lekkie jak podmuch aplikacye brukselskie w duże kwiaty na drobnych oczkach siatki, points à l’aiguille i points de Venise w cięższe wzory; points d’Alençon i koronki z Bruges, królewsko i niejako uroczyście bogate. Zdawało się, iż tam bożek gałganków rozpiął swój namiot biały.
Pani de Boves, uczuwszy, po długiej przechadzce z córką, pomiędzy wystawami, zmysłową potrzebę utopienia rąk w tkaninach, powzięła nareszcie zamiar zażądać, by jej Deloche pokazał point d’Alençon. Najwpierw wyjął on imitacyę; lecz kazała podać prawdziwe. Nie zadawalniając się wązkiemi po trzysta franków za metr, żądała szerokich falban po tysiąc franków, chustek i wachlarzy po siedemset i osiemset franków. Wkrótce kontuar okryty został całą fortuną.
W kącie oddziału inspektor Jouve, niespuszczający z oka pani de Boves, chociaż na pozór przechadzał się tylko, stał nieruchomy wśród potrącań — i nie dając tego posnąć po sobie, ciągle miał na nią zwróconą uwagę.
— Masz pan berty z point à l’aiguille? — spytała hrabina Deloche’a —. pokaż mi je, proszę.
Subiekt, którego trzymała od dwudziestu minut, nie śmiał odmówić ze względu na pańską minę, postać jej i głos książęcy. Jednakże zawahał się na chwilę, mając przykaz nie gromadzić naraz wiele drogich koronek: w poprzednim tygodniu dał się bowiem okraść na dziesięć metrów malines. Ale mu tak imponowała, że uległ i pozostawił stos point d’Alençon, żeby zdjąć z pułki po za sobą, żądane berty.
— Patrz mamo, — powiedziała Bianka — przewracając obok niej w pudle pełnem niedrogich, wązkich valenciennes — można by to wziąść do powłoczek.
Pani de Boves nic jej nie odpowiedziała; zwracając ku niej swą nalaną twarz, spostrzegła, że matka zanurza ręce w koronkach i zgarnia do rękawa od płaszczyka falbany z point d’Alençon. Nie okazując zadziwienia, przysunęła się tylko instynktownie, żeby ją zasłonić sobą. Nagle Jouve stanął przed niemi i nachyliwszy się, szepnął hrabinie do ucha grzecznym głosem:
— Bądź pani łaskawą pójść za mną.
W pierwszej chwili gniewnie zapytała:
— Dla czegóż to, mój panie?
— Bądź pani łaskawą, pójść za mną; — powtórzył inspektor, niepodnosząc głosu.
Ze strwożoną twarzą obejrzała się dokoła... Potem zrezygnowana, przybrała swą dumną postać i szła obok niego jak królowa, przyjmująca łaskawie opiekę adjutanta. Ani jedna z tłoczących się tam klientek nie zauważyła nawet tej sceny. Deloche, wróciwszy do kontuaru z bertami, patrzał z otwartemi usty — jak ją prowadzą. Jakto? więc i ta wspaniała dama! to chyba wszystkie należy przetrząsać! Bianka na wolności pozostawiona szła zdaleka za matką, torując sobie drogę pośród potrącających łokci; — blada, wahająca się pomiędzy obowiązkiem nieopuszczenia matki i strachem, by jej nie wypadło z nią pozostać. Ujrzawszy ją wchodzącą do gabinetu Bourdoncle’a, poprzestała na przechadzaniu się podedrzwiami.
Właśnie był tam Bourdoncle, którego pozbył się przed chwilą Mouret. Zazwyczaj on to wyrokował w sprawach kradzieży, popełnianych przez dystyngowane osoby. Ponieważ Jouve oddawna udzielił mu swych podejrzeń względem hrabiny, którą wciąż śledził, nie zdziwił się wcale, gdy mu tenże opowiedział rzecz w dwu słowach. Zresztą bywał świadkiem tak niezwykłych, wypadków, że sądził iż kobieta zdolną jest do wszystkiego, gdy ją ogarnie szał do gałganków. Wiedząc, że pryncypał zna osobiście tę złodziejkę, jak najgrzeczniej do niej się zwrócił.
— Umiemy uwzględnić te chwile słabości... Ale niech pani zechce rozważyć, dokąd mogłoby ją zaprowadzić takie zapomnienie. A gdyby też kto inny spostrzegł, żeś pani wsuwała w rękaw koronki!
Ale ona zawołała z oburzeniem:
— Ja, miałabym być złodziejką! Za kogoż mię pan bierzesz? Ja jestem hrabiną de Boves, mój mąż — to główny inspektor stad, bywający u dworu!
— Wiem, wiem to wszystko; — powtarzał spokojnie Bourdoncle. Mam honor znać panią... Ale racz pani zaraz oddać koronki, które masz przy sobie...
Znowu się oburzyła, nie dała mu dojść do słowa; stała się majestatycznie piękną, pod wpływem gwałtownego uniesienia; pozwoliła sobie nawet łzami oblać tę zniewagę, uczynioną wielkiej damie. Inny na jego miejscu zachwiałby się i obawiał, że może zaszła nieszczęśliwa pomyłka, groziła bowiem, że się zwróci do sądu, dla pomszczenia podobnej obelgi:
— Strzeż się pan, mój mąż odwoła się do ministra.
— Widzę, że się pani tak nierozsądnie zachowujesz, jak inne — powiedział zniecierpliwiony Bourdoncle. Zrewidujemy panią, kiedy nas zmuszasz do tego.
Nie pomogło to jeszcze; powiedziała z dumną pewnością siebie;
— Bardzo dobrze, rewidujcie... ale uprzedzam, że ryzykujecie cały magazyn.
Jouye poszedł przywołać dwie sklepowe od gorsetów. Powróciwszy, oznajmił Bourdoncle’owi, że córka tej pani, pozostawiona na wolności, nie oddala się ode drzwi i zapytał, czyby nie należało jej także przytrzymać, chociaż nie zauważył, aby coś ściągnęła. Wspólnik zawsze taktowny, postanowił nie wpuszczać jej, ze względu na moralność, żeby matka nie potrzebowała ponosić wstydu wobec córki. Obaj panowie cofnęli się do sąsiedniego pokoju, a sklepowe rewidowały hrabinę; zdjęły nawet suknię dla obejrzenia szyi i bioder. Oprócz falban z point d’Alençon, dwanaście metrów po tysiąc franków, schowanych w rękawie, znalazły na gorsie chusteczkę do nosa, wachlarz i krawatkę, cieple i przypłaszczone. Wszystko razem wynosiło około czternastu tysięcy franków. Od roku pani de Boves kradła w ten sposób nurtowana nieprzezwyciężoną, szaloną pokusą. Choroba ta pogorszała się, wzmagała, stała się rozkoszą i potrzebą jej życia, górowała nad ostrożnością. Tem skwapliwiej ją zadawalniała, że wypadało jej ryzykować w oczach tłumu imię swe, dumę i wysokie stanowisko męża. Obecnie, kiedy mąż pozwalał jej rabować szufladki, kradła z kieszenią pełną pieniędzy; kradła żeby kraść, jak się kocha, aby kochać. Gnana pożądliwością i newrozą, wskutek niezadowolonej żądzy zbytku, jaką w niej oddawna rozwijał widok ogromnych wystaw, w wielkich magazynach.
— To jest zasadzka! — wykrzyknęła, gdy weszli Bourdoncle i Jouve. Wsunięto mi te koronki, klnę się na Boga!
Płakała, doprowadzona do wściekłości; padła na krzesło, dusiła się od łez w sukni źle zapiętej. Wspólnik odprawił sklepowe, poczem rzekł ze swą spokojną miną:
— Chętnie zagłuszymy tę nieszczęsną sprawę, przez wzgląd na pani rodzinę; ale przedewszystkiem musisz pani podpisać następujące zeznanie: „Ukradłam koronki w Magazynie Nowości”, dalej wyszczególnić te koronki i położyć datę... Zresztą, zwrócę pani ten papier, skoro mi przyniesiesz dwa tysiące franków na ubogich.
Powstała, wołając znowu z oburzeniem:
— Raczej umrę, aniżeli to podpiszę!
— Nie umrzesz pani... tylko uprzedzam, że zaraz poślę po komisarza policyi.
Nastąpiła potem okropna scena. Obrzucała go obelgami; bełkotała, że to podle ze strony mężczyzn tak dręczyć kobietę. Jej piękność Junony, jej majestatyczna postawa, nikły w miarę jak się stawała rozwścieczoną przekupką. Następnie próbowała rozczulić: błagała ich w imię matek; chciała im paść do nóg. Ale oswojeni będąc z takiemi scenami, pozostawali obojętnymi. Usiadła więc nagle i drżącą ręką pisała. Pióro pryskało, słowo: „ukradłam”, napisane z wściekłym naciskiem, omało co nie rozdarło cienkiego papieru. Powtarzała wciąż głosem przytłumionym:
— Proszę, o to jest, ulegam sile.
Bourdoncle wziął papier, starannie go złożył i wobec niej schował do szufladki, mówiąc:
— Jak pani widzi, pismo to znajduje się w licznem towarzystwie; bo chociaż te panie zazwyczaj mówią, że wołałyby umrzeć, niż to podpisać, potem wogóle nie żądają zwrotu swych słodkich bilecików. W każdym razie, będzie on u mnie do pani dyspozycyi; jest to pani rzeczą osądzić, czy wart dwóch tysięcy franków. Skończyła zapinać suknię i odzyskała całą arogancyę, teraz kiedy już zapłaciła.
— Czy mogę wyjść? — zapytała ostro.
Bourdoncle już się czem innem zajmował. Wskutek raportu Jouve’a, postanowił wydalić Deloche’a; subiekt ten był strasznie tępy, ciągle pozwalał się okradać, nigdy nie mógł pozyskać przewagi nad klientkami. Pani de Boves, powtórzyła swe pytanie i gdy ją uwolnili potwierdzającym znakiem, ogarnęła ich obu zabójczym wzrokiem. Z pomiędzy grubiańskich słów, jakie w sobie tłumiła, wyrwał jej się melodramatyczny wykrzyknik:
— Nędznicy! — zawołała, zatrzaskując drzwi.
Przez cały czas Bianka, nie oddalała się ode drzwi gabinetu. Niewiadomość co się tam dzieje, kręcenie się Jouve’a i sklepowych, wzburzały ją i budziły obawę żandarmów, sądów i więzienia. Nagle osłupiała, widząc, że stoi przed nią Vallagnosc, ten mąż dopiero od miesiąca poślubiony, którego poufałość zawstydzała ją jeszcze. Zadziwiony jej osłupieniem dopytywał się, co jej jest.
— Gdzie twoja matka?... czyś ją w tłumie zgubiła? — odpowiedzże, niepokoisz mię.
Żadne sensowne kłamstwo nie przychodziło jej do głowy. Zrozpaczona, powiedziała z cicha:
— Mama... mama ukradła...
— Jakto! ukradła? Nakoniec zrozumiał. Nalana twarz żony, okropnie blada i strwożona, przestraszyła go.
— Koronki... tu do rękawa, — bąkała.
— Więceś to widziała, patrzałaś na to? — szeptał, lodowaciejąc na myśl, że i ona może brała udział.
Lecz musieli umilknąć, bo niektóre osoby zwracały już ku nim głowy. Przez chwilę stał Vallagnosc nieruchomo, pod wpływem przykrego wahania. Co tu począć? Postanowił wejść do Bourdoncle’a, kiedy spostrzegł Moureta, przechodzącego przez galeryę. Kazał żonie zaczekać i schwycił za ramię starego kolegę, któremu urywanemi słowy, wyjaśnił rzecz całą. Mouret wprowadził go czemprędzej do swego gabinetu, uspokoił co do złych następstw, zapewnił, że nie potrzebuje wdawać się w tę sprawę i objaśnił w jaki sposób prawdopodobnie załatwioną będzie. Kradzież ta nie sprawiła na nim wrażenia, jak gdyby się jej oddawna spodziewał.
Lecz Vallagnosc, uwolniwszy się od obawy natychmiastowego aresztu, nie tak spokojnie zapatrywał się na tę przygodę. Padł na fotel i będąc już w stanie rozumować, zaczął utyskiwać nad swojem położeniem.
— Czy podobna? A więc wszedłem w rodzinę złodziejów! Przez głupotę ożeniłem się jedynie dla przypodobania się ojcu!
Zdziwiony tą gwałtownością chorowitego dziecka, Mouret patrzał na płaczącego, przypominając sobie dawne jego pozowanie na pesymistę. Alboż nie dowodził ze dwadzieścia razy, że życie jest nicością i że tylko ujemne jego strony dają mu trochę powabu. Pozwolił sobie żartować, prawiąc w przyjacielskim tonie o obojętności. Ale Vallagnosc rozgniewał się, nie mógł on odzyskać swojej filozofii zbitej z tropu. Wychowanie mieszczańskie wzbudzało w nim cnotliwe oburzenie przeciwko świekrze. Jak tylko zetknął się z rzeczywistością, z doświadczeniem, jak tylko zadrasnęło go osobiście nieszczęście, z którego wyśmiewał się na zimno, fanfaroński sceptycyzm znikał, ustępując zgnębieniu. Tak ohydnie szargano w błocie jego ród, zdawało się, że świat cały runie od tego.
— Uspokój się; — rzekł Mouret, zdjęty litością. Już ci nie będę mówił, że się wszystko przytrafia i zarazem nic się nie przytrafia, bo widzę, że to cię nie pociesza. Ale zdaje mi się, żeś powinien pójść podać ramię pani de Boves; to będzie daleko rozsądniej, aniżeli zrobić skandal... Cóż u dyabła! przecieżeś głosił, że trzeba traktować z flegmatyczną wzgardą łotrowstwa ludzkie.
— To dobre, jeżeli się tycze innych! — wykrzyknął Vallagnosc naiwnie.
Jednakże podniósł się i poszedł za radą dawnego kolegi. Obaj powracali do galeryi, kiedy pani de Boves wyszła od Bourdoncle’a. Przyjęła ona majestatycznie ramię zięcia. Mouret kłaniając jej się z galanteryą pełną uszanowania, słyszał, że powiedziała:
— Przeprosili mię. Doprawdy te pomyłki są okropne!
Bianka, przyłączywszy się do nich, szła z tyłu. Powoli zniknęli w tłumie.
Mouret pozostawszy sam, znowu się puścił zamyślony na przechadzkę po magazynach. Po scenie tej, która go oderwała na chwilę od wewnętrznej walki, gorączka znów się wzmogła, prąc do stanowczego przedsięwzięcia. W umyśle jego wiązały się z sobą w mglisty sposób; kradzież tej nieszczęsnej i wyuzdany szał klientek zwalczonych, leżących u stóp kusiciela, wywołując dumny i mszczący się obraz Dyonizy, która nad nim zapanowała. Zatrzymawszy się na szczycie centralnych wschodów, długo patrzył na rozległą nawę, gdzie się tłoczyła rzesza kobiet.
Zbliżała się szósta godzina; zapadający zmrok rozchodził się po krytych galeryach i hallach. Wśród znikającego światła dziennego, powoli jedna po drugiej, zapalały się lampy elektryczne, których globy matowej białości oświecały jakby księżyc w pełni głębie kantorów. Była to biała jasność, oślepiająco nieruchoma, rozlewająca się jak odblask bezbarwnych gwiazd, usuwający zmrok. Kiedy nakoniec wszystkie zapłonęły, powstał w tłumie szmer podziwienia; wielka wystawa białości, przybrała pozór pysznej czarodziejskiej apoteozy, przy tem nowem oświetleniu. Zdawało się, że się paliło to kolosalne wyuzdanie białości, iż się samo staje światłem. Pieśń białości wznosiła się wśród płonącej białości jutrzenki. Białe światło wytryskało z perkali i płócien galeryi Monsigny, podobne do pierwszej smugi światła, ukazującej się na niebie od strony wschodu. Wzdłuż galeryi Michodière, norymbergskie towary, pasmanterye, artykuły paryzkie i wstążki, rzucały blaski oddalonych wzgórz, świecąc perłową białością guzików, bronzów posrebrzanych i pereł. Lecz najgłośniejszy śpiew wypływał z centralnej nawy, drżącej od płomieni: bufy z białego muślinu naokoło kolumn lekkie tkaniny bawełniane i piki, drapujące schody, białe kołdry zawieszone jak chorągwie, gipiury i koronki, unosząc się w powietrzu, otwierały nieznany firmament marzeń, drogę do raju, pośród oślepiającej białości, gdzie uroczyście obchodzono gody ślubne nieznanej królowej. Namiot jedwabny rozbity w halli, stanowił alkowę olbrzymią, z białą kotarą z gazy białej i tiulu białego, których blask chronił przed oczami ciekawych białą nagość panny młodej. Wszędzie panowała tylko białość olśniewająca: białość świateł, w której zlewały się wszystkie białości, pył z gwiazd śnieżnych, unoszący się w jasności białej.
Mouret wciąż się przyglądał swej rzeszy kobiet, snującej się pośród migotania świateł. Cienie czarne mocno odbijały od płowego tła. Długie prądy bruździły tłum, gorączka tego dnia wielkiej sprzedaży sprawiała zawrót we wszystkich tych krzyżujących się z sobą głowach. Zaczęto się rozchodzić, resztki poszarpanych materyj pokrywały kontuary; złoto dźwięczało w kasach; klientela zaś zrabowana, zgwałcona, wychodziła nawpół zwalczona, ze skrytym wstydem. — W ten sposób on je posiadał, trzymał je w swej władzy, ciągiem nagromadzeniem towarów, obniżaniem cen, zaprowadzeniem „zwrotów”, galanteryą swoją i reklamą. Zawojował nawet matki; królował nad wszystkiemi, jak brutalny despota, którego kaprys podkopuje rodziny. Jego kreacya wprowadziła nową religię. Bazar jego zastąpił żądnym wrażeń duszom kościoły, zaczynające się opróżniać skutkiem chwiejącej się wiary. Kobieta spędzała u niego wszystkie wolne godziny, które niegdyś pełne wstrząśnięć i niepokojów schodziły jej w głębi kaplic: — był to nieunikniony odpływ namiętności nerkowej; ciągle wskrzeszana walka bóstwa jakiegoś z mężem, nieustająca, wznawia na cześć dla ciała i boskiej cząstki piękności. Gdyby zamknął swój magazyn, powstałoby zamieszanie uliczne, coś nakształt rozpaczliwego krzyku dewotek, którymby odebrano ołtarz i konfesyonał. Pociąg ich do zbytku tak się wzmógł w ostatnich dziesięciu latach, że pomimo spóźnionej godziny, snuły się wśród budowy metalicznej wzdłuż wschodów zawieszonych w powietrzu i wiszących mostów. Pani Marty z córką, zabłąkane aż na wyżynach, odbywały pielgrzymkę, pomiędzy meblami. Pani Bourdelais, którą zatrzymywała dziatwa, nie mogła się wyrwać z oddziału artykułów paryskich. Nadeszła też gromadka nasza: pani de Boves z Bianką, trzymając ciągle pod rękę Vallagnosca; zatrzymywała się w każdym oddziale, śmiejąc jeszcze oglądać materye ze swą imponującą miną. Ale z pomiędzy wszystkich klientek, z pomiędzy tego morza falujących życiem, pałających żądzą kibici, zdobnych w bukieciki z fiołków, jak w czasie godów popularnej królowej, on widział tylko panią Desforges przy rękawiczkach z panią Guibal. Gdy pomimo zazdrości i żalu doń, także kupowała, poczuł się raz jeszcze panem ogółu... trzymał je wszystkie pod nogami, oślepione ogniem elektrycznym jakby trzodę, z której wyssał swą fortunę. Machinalnym krokiem szedł Mouret wzdłuż galeryj tak zamyślony, że dał się unosić przez tłum. — Podniósłszy głowę, ujrzał się w nowym oddziale mód, którego okna wychodziły na ulicę Dziesiątego Grudnia. Tam z czołem oparłem o szybę, patrzał na osoby wychodzące. Słońce zbliżające się ku zachodowi, ozłacało szyby białych domów; błękitne niebo bladło, odświeżone silnym i czystym powiewem wiatru; a w zmierzchu ogarniającym ulicę lampy elektryczne Bonheur, rzucały blask nieruchomy, jakby gwiazdy świecące na horyzoncie, przy schyłku dnia. W stronie Opery i Giełdy, stał nieruchomo potrójny rząd powozów ogarnięty zmrokiem, na uprzęży tylko odbijały się żywe światła: to błysk latarni, to iskry srebrzystych wędzideł. Co sekunda słychać było wołanie chłopców w liberyi i zajeżdżała zaraz dorożka lub kareta, by zabrać klientkę i oddalić się kłusem, hucząc po bruku. Szeregi się zmniejszały, sześć powozów toczyło się w rząd, pośród trzaskania biczów, szmeru pieszych przemykających się pomiędzy kołami. Był to ciągły wylew, promieniowanie klienteli, unoszonej na cztery rogi miasta, opróżniającej magazyny z szumem otwartej tamy. Jednakże dachy Bonheur, wielkie złocone litery szyldów, chorągwie, błyszczały ciągle od promieni zachodzącego słońca i wydawały się tak kolosalne przy tem ukośnem oświetleniu, że stanowiły olbrzymią reklamę dla falansteru, którego skrzydła coraz liczniejsze, pożerały całe dzielnice, aż do oddalonych lasów na przedmieściu. Rozległa dusza Paryża z oddechem potężnym a łagodnym, usypiała w ten pogodny wieczór, przebiegała miękką i długą pieszczotą po ostatnich powozach, przemykała się po ulicach, zwolna opróżniających się i zapadających w nocnej pomroce.
Mouret, stojąc z wejrzeniem zagłębionem w ciemne ulice, uczuł, iż zaszło w nim coś wzniosłego i w tym dreszczu tryumfu, od którego drżał całem ciałem, wobec pochłoniętego przezeń Paryża i zwyciężonej kobiety, poczuł naglą słabość i upadek woli. Przyszła nań kolej paść zwalczonym przez wyższą siłę. Ogarnęła go żądza, nie dająca się wyrozumować: wśród zwycięztwa swego pragnął zostać zwyciężonym i był to bezsens wojownika, uginającego się pod kaprysem dziecka nazajutrz po wywalczonej zdobyczy. On, który od tylu miesięcy i dziś rano jeszcze przysięgał, że stłumi swą namiętność, — nagle uległ, porwany jakby na wysokościach zawrotem głowy, szczęśliwy, że gotów uskutecznić to, co dotąd za głupstwo uważał. To niespodziane postanowienie, nabrało w jednej chwili takiej energii, że obecnie ono jedno wydawało mu się pożyteczne i potrzebne na świecie całym.
Wieczorem, po wieczerzy, oczekiwał w swym gabinecie, drżąc jak młodzieniec, który szczęście swe na kartę stawia; nie był zdolny pozostawać na jednem miejscu, wracał ciągle do drzwi, żeby nadstawiać ucha na szmer w magazynach, gdzie subiekci porządkowali, brnąc w rumowiskach pozostałych po całodziennej sprzedaży. Za każdym odgłosem krosów biło mu serce. Doznał nakoniec silnego wzruszenia, usłyszawszy zdaleka głuchy szmer... poskoczył naprzód.
Było to powolne zbliżanie się Lhomme’a, obciążonego pieniędzmi. Owego dnia straszny to był ciężar, tyle zainkasowano miedzi i srebra w monecie, że wezwać musiał dwóch chłopców do pomocy. Za nim Józef wraz z kolegą, uginali się pod ciężarem worków ogromnych, które im rzucono na plecy, jakby wory z gipsem. Lhomme szedł na czele, niosąc złoto, portfel naładowany banknotami i dwie torby zawieszone na szyi, których ciężar zginał go na prawo, w stronę uciętego ramienia. Powoli, pocąc się i dysząc, dążył z głębi magazynów, pośród rosnącego zdumienia subiektów. Rękawiczki i jedwabie, żartując, ofiarowywały swą pomoc; sukna i wełna życzyły, aby się poślizgnął i rozsypał złoto na cztery rogi oddziału. Potem musiał wejść na schody, przejść przez most wiszący, iść jeszcze wyżej, kręcić się po gmachu, gdzie za nim goniły wzrokiem białe towary, wyroby pończosznicze i norymberszczyzna, w uniesieniu z otwartemi usty wobec tej fortuny unoszonej w powietrzu. Na pierwszem piętrze: konfekcye, perfumerya, koronki, szale, stały z kornem poszanowaniem w szeregu, jak kiedy przechodzi procesya. Wrzawa zbliżała się coraz bardziej; w końcu stała się krzykiem ludu, który wita złotego cielca.
Tymczasem Mouret otworzył drzwi i zjawił się Lhomme w towarzystwie dwóch chwiejących się chłopców i chociaż brakło mu tchnienia, zawołał:
— Milion dwa kroć czterdzieści siedem tysięcy franków dziewięćdziesiąt pięć centymów!
Nakoniec był to milion, milion zebrany jednego dnia; cyfra, o której dawno marzył Mouret. Ale z gniewnym gestem, z miną człowieka, który zawiedziony został w oczekiwaniu, rzekł niecierpliwie:
— Milion, połóż go tam.
Lhomme wiedział, że pryncypał lubi widzieć na swem biurku grube sumy, zanim się je złoży w cenaralnej kasie. Milion pokrył całe biurko, przygniótł papiery i tylko co nie rozlał atramentu; złoto, srebro i miedź wysypały się z worków, rozdzierając je i utworzyły wielki stos dochodu brutto, tak jak wyszły z rąk klienteli, jeszcze ciepłe i żywe.
W chwili kiedy się kasyer oddalał, wzburzony obojętnością pryncypała, przybył Bourdoncle, wesoło wykrzykując:
— A cóż, mamy go nakoniec! schwytaliśmy tym razem milionik!
Lecz zaraz zauważył gorączkowy niepokój Moureta, zrozumiał go i umilkł. Radość błysnęła mu w oku. Po krótkiem milczeniu, rzekł:
— Zdecydowałeś się, prawda? pochwalam ci to.
Nagle Mouret stanął przed nim i piorunującym głosem, jakim się odzywał w chwilach najgwałtowniejszego rozdrażnienia, zawołał:
— Zanadtoś wesół... masz mnie za przepadłego, więc zęby już pokazujesz! Nie licz na to... ja się nie dam zjeść!
Zbity z tropu niespodzianą napaścią tego szatana, który wszystko odgadywał, Bourdoncle bąkał:
— Co znowu? żartujesz chyba? podejrzewasz mnie, — co cię tak uwielbiam!
— Nie kłam! — jeszcze gwałtowniej przerwał Mouret. — Słuchaj, głupi byliśmy z tym przesądem, że małżeństwo byłoby naszą zgubą. Alboż ono nie jest potrzebnem zdrowiem, siłą i porządkiem życia! Tak, mój kochany, poślubię ją, a was wszystkich za drzwi wypędzę, jeżeli się będziecie zżymać. Tak! i ty, Bourdoncle, wraz z innymi, pójdziesz do kasy po rozrachunek!
Pożegnał go gestem, Bourdoncle uczuł, że jest skazany i wygnany, skutkiem zwycięztwa odniesionego przez kobietę. Właśnie w tej chwili wchodziła Dyoniza, oddał jej więc głęboki ukłon, tracąc głowę.
— Nakoniec przyszłaś pani — powiedział Mouret łagodnie.
Dyoniza była blada ze wzruszenia. Tylko co doznała ostatniego smutku; Deloche oznajmił jej bowiem, że go wydalono. Gdy się starała zatrzymać go, obiecując za nim przemówić, uparł się, że nie będzie walczył ze swą niedolą, że zniknie z oczu. Pocóż miałby zostawać? Na co miał zakłócać ludziom szczęście? Dyoniza pożegnała go jak brata, ze łzą w oku. Czyż ona sama nie pragnęła zapomnienia? Wszystko się miało skończyć; chciała tylko jeszcze natężyć wyczerpane siły, żeby odważną być przy rozstaniu. Za kilka minut, jeżeli znajdzie dosyć męztwa, żeby zmiażdżyć swe serce, będzie się mogła usunąć sama jedna, żeby płakać w oddaleniu.
— Pan sobie życzyłeś zobaczyć się ze mną — powiedziała ze zwykłym spokojem. — Zresztą, sama byłabym przyszła, żeby podziękować za doznane dobrodziejstwa.
Wchodząc, spostrzegła milion na biurku i ubodła ją ta wystawa pieniędzy. Po nad nią, jakby się przypatrywała tej scenie, pani Hédouin w złotej ramie, zachowywała wiekuisty uśmiech na malowanych ustach.
— Czy zawsze trwasz pani w zamiarze opuszczenia nas? — zapytał Mouret drżącym głosem.
— Tak, panie; muszę.
Wziąwszy ją za ręce, powiedział wtedy z tkliwością tem żywszą, że się tak długo przymuszał do chłodu:
— A gdybym się z tobą ożenił, Dyonizo, odjechałabyś?
Lecz ona cofnęła swe ręce i widocznie szarpana wielką boleścią.
— O! panie Mouret, proszę cię, zamilknij! Nie przyczyniaj mi więcej smutku!... Nie mogę!... nie mogę!... Bóg świadkiem, że chciałam usunąć się, dla uniknienia tego nieszczęścia.
Broniła się dalej urywanemi słowy. Małoż ucierpiała przez plotki całego magazynu? Czy chciał, żeby ją ludzie i ona sama mieli za intrygantkę? Nie, nie, znajdzie dość siły; nie pozwoli mu popełnić tego głupstwa. On, pełen udręczeń słuchał, powtarzając namiętnie:
— Ja pragnę tego... całą duszą...
— Nie, to jest niepodobieństwem. A moi bracia? przysięgłam nie pójść nigdy za mąż; przecież nie mogę panu narzucać dwojga dzieci, nieprawdaż?
— Oni będą i moimi braćmi, — przystań Dyonizo!
— Nie, nie; puść mię pan, bierzesz mnie na męki!
Powoli siły go opuszczały. Ta ostatnia przeszkoda, doprowadzała go do szału. Jakto? nawet teraz go odrzuca. Słyszał zdaleka dolatujące głosy trzech tysięcy służalców, pogrążających ręce w jego królewskiej fortunie. A ten głupi milion, który tam leży... wydawał mu się bolesnem szyderstwem... byłby go chętnie wyrzucił na ulicę!
— A więc jedź pani! — krzyknął wylewając potok łez. — Jedź do swego ukochanego. Wszak to jest przyczyną, prawda? Uprzedziłaś mię o tem, powinienem był pamiętać i nie dręczyć cię.
Przeraziła się tą gwałtowną rozpaczą: serce jej się rwało; wtedy — popędliwie jak dziecko, rzuciła mu się na szyję ze łkaniem i wyjąkała:
— O! panie Mouret, to pana... ja... kocham!
Ostatnia wrzawa doleciała z Bonheur des Dames: oddalone poklaski tłumu. Portret pani Hédouin uśmiechał się malowanemi usty. Mouret usiadł na biurku pośród miliona, którego już nie widział. Nie puszczał Dyonizy, z namiętnem uniesieniem przyciskał ją do piersi, mówiąc, że teraz może pojechać, spędzić cały miesiąc w Valognes, czem ludziom zamknie usta, a potem sam po nią przyjedzie i wróci u jego boku jak wszechwładna pani.