Na Sobór Watykański/Prawa kobiety
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na Sobór Watykański |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Zakłady Graf. Tow. Wyd. „Kompas“ w Łodzi |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
PRAWA KOBIETY.
Pośród spraw, jakie wpłyną na plenum Soboru Watykańskiego, znajduje się niewątpliwie także kwestja złączenia obu kościołów, Wschodniego z Zachodnim. Rozpatrywane będą szczegółowo wiekowe różnice, jakie wynikły pomiędzy niemi: odrębne prawa, obrządki, zwyczaje. A wśród różnic znajdzie się na stole obrad także sprawa zawsze nader gorąca: małżeństwa, czy bezżeństwa księży. Trybunał, odpowiedzialny wobec nieba i ziemi, rozsądzać będzie raz jeszcze sprawę z punktu widzenia Rzymu przesądzoną: prawa kobiety.
Dostarczmy mu nadprogramowego, „podsądnego“ materjału.
Stanowisko kobiety, jej prawa w Kościele rzymsko-katolickim, nazwałem przesądzonemi — i takiemi są one istotnie. Kościół uważa, że od czasów Chrystusowych podźwignął kobietę z najgłębszego upodlenia pogaństwa. Podniósł jej duszę idealną, zapatrzoną w piękno, na niebosiężne wyżyny dziewictwa, uwolnił ją od brutalizmu mężczyzny i uwieńczył jej skroń aureolą czcigodnego macierzyństwa. Uskuteczniwszy to wszystko, przywołuje ją do swych stóp, opiera swe dłonie na księgach swych praw i mówi do niej z akcentem proroka: „Quid ultra debui facere vineae?“ „Cóż więcej miałem uczynić dla winnicy twej duszy, a nie uczyniłem?“
Istotnie, wiele, bardzo wiele zawdzięcza kobieta Chrystusowi i chrystjanizmowi, reprezentowanemu najwydatniej w Kościele rzymsko-katolickim. Bóg ubogacił jej duszę w skarby bezcenne, z nieba i ziemi, z wyżyn, gdzie gwiazdy chodzą i z padołów kwitnących kwiatami. Wprowadził ją w świat, na jej sercu położył jego dzieje i rzekł do niej ukazując dni przyszłe:
„Idź ku nim ufna — i bądź błogosławiona!“
Aliści poziomy instynkt, brutalna przemoc fizyczna starszego towarzysza jej losów, odebrały jej z wiekami niemal wszystko. Zamilkł głos błogosławieństw, który miał przemawiać i śpiewać ludom z jej duszy. Aż zstąpił Chrystus, dotknął jej warg i serca i kazał znów być błogosławioną. Uchylił czoła przed jej majestatem i przemówił do niej imieniem Matki Boga. A w usta swych apostołów, do serca swego Kościoła kazał włożyć i wpisać na wieki słowa władcze, boże: „Niemasz u Boga mężczyzny, ani kobiety, jest tylko człowiek,“ Posłuszny Kościół, niosąc w ramionach postać Niepokalanej Dziewicy, Matki Chrystusowej, ruszył w dzieje jak burza majowa, walcząc o prawa, o godność kobiety.
Wywalczył dla niej wiele, zaiste, bardzo wiele. Ale jej nie dał wszystkiego. Owszem, nawet, uniesiony pychą własnych swych dla niej poczynań, nie spostrzegł, że ją sam sponiewierał i poniżył w tem, co się jej prawem nazywa. Kobieta nie posiada w Kościele należnych sobie praw, jako dziewica, matka i żona.
Co stoi jej czci na zawadzie?
Prawo przymusowego celibatu.
Prawo przymusowego celibatu, wprowadzone z całą energją ale i z całą jednostronnością, właściwą umysłom zakonnym, przez Grzegorza VII, ma zdawałoby się cele i zadania nader wysokie.
Dwa są światy w człowieku. Świat ducha, który go zbliża do aniołów i Boga i świat ciała, który go zbliża do zwierząt. Ciało w stosunkach życiowych człowieka zagarnia dla siebie ogromne tereny. Od świtu do nocy służą mu ludzie: jedzą, piją, śpią, chodzą... Niemal dosłownie żyją jak zwierzęta. Lecz najbardziej zstępują w dziedzinę ciała przez element płciowy. Tu dzięki olbrzymiej impulsywności popędu, dzięki tysiącznym wpływom i ponętom, najłatwiej zagubić złotą miarę. I wówczas najbardziej zwierzęcym staje się człowiek. Zamiera anioł, zmartwychwstaje bestja.
Mnich z Cluny, przyozdobiwszy kaptur tiarą, a surową, stanowczą i gwałtowną duszę przyoblókłszy we władzę: „Cokolwiek zwiążesz na ziemi...“, postanowił załatwić sprawę bestji sobie współczesnej na krótkiem toporzysku... Odciąć od sług ołtarza „ciało“... Odebrać im żony, odsunąć kobietę od wpływu na kler... Zamienić świat hierarchiczny na jeden klasztor i koniec... Rzekł i podpisał prawo przymusowego celibatu.
Jednostronność, choćby najbardziej święta i najbardziej energiczna, ma zawsze tę wadę pierworodną, że jest jednostronną. Duch Boży, owszem, podpisał na niebie, co zapędliwy Namiestnik Chrystusa podpisał na ziemi, bo Duch Boży od początku przez usta Chrystusa uwielbił dziewictwo: „Błogosławieni czystego serca,“ Ale ten sam Duch Boży, doskonale znając glinę, którą ulepił na początku i która wkrótce jęła się rozkruszać w upadku pierworodnym, nie nakazywał dziewictwa, tylko radził, nie przymuszał tylko przedkładał je ofiarnym i chętnym: „Nie wszyscy pojmują to słowo... — mówił w gronie pierwszych hierarchów Chrystus — Kto może pojąć, niechaj pojmie.“ Przedziwne stopniowanie tych słów, warte, by je zanotowano sumiennie we wszystkich nowicjatach, klasztorach, zakonach. Nie mówi Pan: „Quem iubent capere — capiat“, ani też: „Qui vult capere — capiat“, ale: „Qui potest capere — capiat“. „Kto może...“ Kto w sobie odnajdzie tyle sił duchowych i fizycznych, by podjąć ofiarę dziewictwa.
Tak wszechstronnie pojmował kwestję i wprowadzał ją w dzieje Duch Boży. Potężnie a przesłodko. Nawet duszy tak świętej, promiennej i czystej, jak Matka Chrystusa, przedłożył dziewictwo, nie zmuszał. I zatwierdzając Jej panieństwo, pamiętał o tem, co wypowiedział niegdyś o człowieku, umieszczonym w raju: „Niedobrze być człowiekowi samemu...“ Dał Pannie męża — dziewicę.
Mnich z Cluny, rozżarty na bestję, której śladów dotykał się wszędy, zapomniał o stopniowaniu praw tak doniosłych. Jednem pociągnięciem pióra rozstrzygnął: „Quem iubent capere — capiat“. „Komu rozkażę, musi być bezżennym.“
Zapewne się zdumiał nad śmiałością swego Namiestnika Chrystus, jak się po dziś dzień zdumiewają dzieje. Prawo zostało podpisane, lecz życie ludzkie nie zostało przekreślone.
Naturam expellas furca... Choćbyś widłami odpędzał naturę, ona nie zważa na widły — i wraca. Cóż dopiero odpędzać ją „piórem!“
Siedm wieków upłynęło od śmierci Hildebranda, nadszedł okres Soboru Trydenckiego — a kler, duchowieństwo nawet wyższych stopni miało żony; nałożnice — dodawało prawo. Trzy dalsze wieki minęły, nadszedł okres Soboru Watykańskiego, czasy najnowsze, duchowieństwo zatrzymało surogat żon — gospodynie nałożnice — utrzymuje głos powszechny. I „codex iuris“ ten stan rzeczy sankcjonował. Doradza tylko, żeby gospodynią była siostra lub krewna. Nie każdy ksiądz ma siostrę, a w „krewnej“ także kobieca „krew“ płynie.
I od dnia podpisania dekretu przymusowego celibatu przez mnicha Hildebranda; od dnia, w którym kobieta-matka uznana została za niegodną spocząć z dziecięciem w cieniu tych ołtarzy, na których z Dziecięciem króluje kobieta-matka Boga; od dnia, wyrocznego zaiste, w którym mnich-papież odsunął kobietę-żonę od boku kapłana — od tego dnia przez dziesięć wieków wlecze się za hierarchją kobieta-nałożnica, kobieta-nierządnica. I pisze w dziejach Kościoła tę straszną, a niekończącą się nigdy „chronique scandaleuse“ przymusowego celibatu, nad którą płacze niebo i ziemia...
Ziemia rozumna, uczciwa...
A ziemia ta, co jest porywcza, jak był sam Hildebrand, powiada, że właściwieby trzeba, aby pewnego dnia wszyscy księża na całym świecie, od papieża począwszy, złożyli sutanny i odeszli od ołtarzy. Jedni dlatego, że w bezwzględnej czystości żyć nie mogą, a drudzy dlatego, że nie mogą chodzić w oplwanej z powodu tamtych sutannie.
Ależ celibat nie jest przymusowy! Obiera go dla siebie każdy ksiądz dobrowolnie. Mówią mu o tem przed święceniami, on sam wie, że go ten stan oczekuje w kapłaństwie i wiedząc, świadomie zachowanie celibatu przyrzeka.
Tak... „Qui vult capere — capiat“. Nie: „Qui potest capere...“ Praktykę prawa Grzegorzowego Kościół wieków późniejszych oparł na tym półśrodku. „Kto chce“ przyjmuje na swe barki brzemię celibatu, nie zaś według dewizy Chrystusowej: „Kto może.“
Zobaczmy konkretnie, któż to chce?
Wstępuje do seminarjum młody, kilkunastoletni chłopiec, zazwyczaj idealnie nastrojony, pełen niekiedy zachwytu dla bezwzględnego dziewictwa. Głośno w nim woła czystość obyczajów, wdrożona przez bogobojnych rodziców, głośno w nim woła w budzącej się duszy młodej pęd ku samodzielności, ku niezależności od jakiejś tam „baby“ i niesfornej „dzieciarni“, jeszcze głośniej odzywa się w bardziej religijnie nastrojonych duszach wzór Chrystusa-Dziewicy i mowa Ducha Bożego: „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądają...“ On — piastun Boga — chce Boga oglądać, by Go łatwiej ukazywać innym. On, zastępca Chrystusa wśród ludzi, chce być jak Chrystus sam — dziewicą. Przystępuje do ołtarza, wypowiada wyraźnie swe „Introibo“ i przyrzeka żyć w celibacie, w czystości.
Ma lat dwadzieścia trzy, nie zna życia, w które wchodzi, nie zna siebie. Traktat z teologji moralnej „de sexto“ — „o szóstem przykazaniu“ — kazano mu bezpośrednio przed święceniami samemu przeczytać. Niewiele z niego zrozumiał. Napisany po łacinie, w której on nie całkiem „mocny“, ale zaciekawił go poważnie. Dano mu więc do ręki klucz, by trzymał w dobrem zamknięciu „brzydkie“ rzeczy tego świata. Uczyni to niechybnie. Przypilnuje surowości zasad ewangelji. Strzec będzie tej twardej mowy, która pogrążonych w ciele ludzi przerabia w Aniołów.
Przybył na parafję, przemawia z ambony, spowiada. Młody, czasem ładny „księżyk“, niekiedy wprost śliczny, zyskuje sympatję, zaufanie licznych i ślicznych również penitentek, tak samo jak on młodych. One zwierzają przed nim najgłębsze tajniki swych dusz dziewczęcych, kobiecych — „wszystko wyznać przecież trzeba“ — on je naucza w konfesjonale. Mają trudności — naucza poza konfesjonałem. Wdzięczne poproszą do swego domu na herbatkę, na podwieczorek. Pójdzie raz, drugi, dziesiąty. Staje się wkrótce częstym, potem stałym, zawsze mile widzianym gościem. Z pośród wielu domów upatrzył sobie jeden, najbardziej zacny, najgłębiej religijny. Tam bywa najczęściej. Przykuwa do siebie jego specjalną uwagę dusza córki państwa domu. Radby, żeby może została zakonnicą, a jeśli ma wyjść za mąż, to żeby ją przygotować jak najlepiej do przyszłej roli żony i matki — gorliwej katoliczki. Nawet nie spostrzegł, jak on, mający nauczać „wszystkie narody“, naucza „ją“ zazwyczaj, jak czar jej kobiecości, ubrany w aureolę religji i serca czystego, przykuwa go do siebie coraz potężniej. „Ona“ również może nie wiedzieć o prawie natury, na mocy którego każda kobieta lubi się przymilić, umie się podobać niewinnie — jest urodzoną kokietką. We wspólnych rozmowach odnajdują w swych duszach pokrewne tony, harmonijnie nastrojone na jedną pieśń: „Święty Boże, Święty Nieśmiertelny...“ Coraz są bliżsi sobie... Jej się przykrzy, gdy go nie może zobaczyć, choćby tylko w Kościele, gdy jej podaje Chrystusa w Komunji, jemu ciążą puste ściany wikarjatu, czy probostwa, wśród których nie dźwięczy jej melodyjny głos, nie daje się słyszeć miękki szelest jej sukni.
Załatwiając sprawy małżeńskie, wynikające w parafji, obserwując otoczenie, które się kocha, zaręcza i żeni, spostrzega sam, a może ktoś go uprzedza dyskretnie, że jest zakochany. W pierwszej chwili jest zdziwiony, nawet oszołomiony. On — zakochany? Przecież niepodobieństwo! On — apostoł, on — dziewica, on — pełen ideałów najwznioślejszej czystości — on miałby być jak każdy przeciętny płaz ziemski — jak każdy z ludzi, zakochanym? Przecież on jest nad-człowiekiem, pół-bogiem, kapłanem!
Ale serce, jak złoty, ukochany młot bije mu w piersi radośnie, ilekroć jej sylwetka przesunie się w pobliżu. Ucho chwyta chciwie każdy dźwięk jej słowa, oko najmniejszy jej giest, ruch, znak. O co ona go poprosi — nie umie odmówić.
Drażnią go i oburzają ludzkie pokątne plotki o nich dwojgu. Tak być nie powinno. Ludzie winni to zrozumieć, że może istnieć wzajemna miłość dwojga serc, które bynajmniej nie myślą schodzić na drogi ciała, drogi grzechu...
Ale nikt tego nie chce zrozumieć. Przedewszystkiem zaś nie chce tego zrozumieć prawo kościelne przymusowego celibatu. Nie chce tego pojąć, że gdyby tym dwojgu pozwolić przyjść do ołtarza i wypowiedzieć słowa: „Biorę sobię ciebie...“ wówczas przybyłaby Kościołowi najwzorowsza kapłańska rodzina, albo niekiedy Nazaret — rodzina, żyjąca dziewiczo. Znały ją pierwsze wieki.
Nie chce tego zrozumieć prawo. Łamie dwa serca, druzgoce jedno szczęście i z kapłana robi najczęściej ukrytego rozpustnika, czasem apostatę, a w najlepszym razie zgorzkniałego mizantropa o duszy rozbitej. Imię tego kapłana — legjon...
Ksiądz nie jest aniołem, pozbawionym ciała, zwłaszcza ksiądz przeciętny i zwłaszcza w pewnym okresie. I na niego przychodzi czas, który skonstantował na sobie „Stach Połaniecki“ u Sienkiewicza. Budzi się w nim człowiek, istota społeczna, tęskniąca za ogniskiem rodzinnem, za sercem przyjaciela, za ojcowstwem. W tętnie swego samotnego serca, wśród pustych ścian plebanji, zdaje mu się, że czyta słowa Arystotelesa: „Człowiek, któryby nie żył w społeczeństwie, musiałby być czemś mniej, albo czemś więcej niż człowiekiem. Musiałby być dzikiem zwierzęciem lub Bóstwem“. (Politicon.)
Ksiądz Bóstwem nie jest, a zwierzęciem stać się może.
Zakonnicy po klasztorach, nie mając życia rodzinnego, mają natomiast doskonały jego surogat, szerokie życie społeczne, „O jako miła i wdzięczna jest rzecz mieszkać braci społem“. Mężczyzna świecki, czy kobieta, pragnący pozostać w bezżeństwie, zawsze znajdują kąt oparcia przy jakiejś rodzinie, nie czują się skrępowanymi w swych towarzyskich stosunkach. Mogą rozmawiać z kim zechcą, przebywać tam tak długo, jak długo zechcą. Ksiądz na to pozwolić sobie nie może. Nie może bywać częściej ani dłużej w żadnej rodzinie, bliższych stosunków nawiązywać mu nie wolno, bo... zaraz skandal, plotki, potwarze, chociażby nic nagannego nie zaszło. Zresztą, jak tu określić, co naganne, a co nie! Dla niejednego, a zwłaszcza dla niejednej gorliwej dewotki z trzeciego i pół zakonu, wystarczy najzwyklejszy, byle nieco dłuższy uścisk dłoni... Już między nimi coś jest! Zgroza, zgorszenie, rozpusta! I rzecz idzie w kurs odrazu w takiem brzmieniu.
Biedny ksiądz, dbający o swą reputację, zamyka się w swojej samotni — na plebanji. Tu zamiast rodziny widuje może starego ojca, lub staruszkę matkę, dopóki nie umrą, potem ktoś z krewnych czasem go odwiedzi. Zresztą całe jego otoczenie, wywierające wpływ na jego naturę społeczną, wpływ codzienny, to służba i gospodyni.
Tak! Księża gosposia... Ma już ona swoją sławę i wyrobione stanowisko w społeczeństwie. Głupia, a pretensjonalna dziewka, rekordowa plotkarka, przywłaszczająca sobie prawa i honory żony proboszcza, pani domu. Ksiądz jest mężczyzną i na pewnym drobiazgowym terenie życia bez kobiecej opieki i pomocy dosłownie „wszyby go zjadły“. Wyrozumie i wyczuje ten sekret męskiej słabości i zależności od świata kobiecego nawet najgłupsza Kaśka. To też w krótkim czasie po nastaniu gospodyni cała parafja wie dobrze, kto rządzi plebanją, probostwem i samym księdzem proboszczem. Ze śmiechem i politowaniem opowiadają sobie ludzie, jak pani gospodyni splantowała „księdza kanonika czy dziekana“, jak mu nawymyślała, jak powiedziała, że mu żreć nie da, że mu łeb rozbije... Ale potem wszystko znów było dobrze. Ksiądz dziekan poszedł do Kanosy.
Pomyśleć tylko. Dwieście tysięcy conajmniej księży katolickich, wyszedłszy z seminarjum, urabia następnie na plebanjach w takiej atmosferze swą duszę, charakter kapłański. Chłopieją, przestając z chłopkami. Nic dziwnego, że nie mając przy sobie inteligentnej kobiety-żony, nie znają się na manierach, na grzeczności, nie umieją się znaleźć w lepszem towarzystwie, tracą wpływ na wyższe, wykształcone sfery. Nic dziwnego, skoro pan organista, a często pan „dziad kościelny“ ma przy swym boku uczciwą, skromniejszą i inteligentniejszą kobietę-żonę, niż ksiądz proboszcz, kanonik, czy dziekan.
I tak się obniża poziom ludzki w księdzu człowieku.
A często budzi się w nim zwierzę. Wyhodowany w cieplarnianej atmosferze seminarjum, karmiony na terenie czystości ciała pruderją, niech uczuje tęsknotę ojcowstwa w swych członkach, w swej duszy! Otoczenie kobiece, jakie jest, takie jest, ale jest zawsze dzień i noc na plebanji. I ksiądz i dziewczyna do posługi mają oboje ciało. Pruderja zaostrzyła ciekawość. Przechodzą koło siebie zdala, dyskretnie. Ale, któreś zachorować może. Okazuje się potrzeba bezpośredniejszej pomocy. Ach, jak też wygląda ciało kobiece w najciekawszym dla mężczyzny szczególe! Pierś, łono, zwłaszcza łono! I prędzej, czy później tęskniący za kobietą, a ciekawy ksiądz upadnie w jej ramiona...
„Chronique scandaleuse“ wpisuje nowy rozdział.
Błoto kobiece pada na ornat, różom kazano pójść precz!
Kościół poniżył kobietę. Ograniczył jej prawa, jako matki i żony, odpychając ją od ołtarza, a zagroził jej dziewictwu, stwarzając w szeregach przymusowych celibatarjuszy wieczne żarzewie napastniczej namiętności. Namiętności tem niebezpieczniejszej, że wiecznie ciekawej, nigdy niezaspokojonej na normalnej drodze. Kościół upadla kobietę, wysyłając dzień w dzień od sanktuarjów swych ołtarzy na całym świecie kilkaset tysięcy ludzi, którzy potrzebują kobiety, jej pomocy, jej współpracy, a są dla niej nieustannem niebezpieczeństwem, dla jej czci i dla jej ciała. Quod licet — ingratum est, quod non licet — acrius urit. (Owidjusz, Amores III, 4, 17.) Zakazuje prawo księżom zbliżenia się poufnego do kobiety. One o tem wiedzą. Szlachetniejsze szanują wolę Kościoła i nie zbliżają się. Natomiast naiwne i zepsute — wiecznie się plączą i plątać będą i gmatwać losy Kościoła i losy tysięcy i tysięcy kapłanów.
„Skutki celibatu“. Społeczeństwo polskie nie zastanawia się dostatecznie nad tem, jakie opłakane skutki sprowadza na życie gromadne przymusowy celibat. Społeczeństwo polskie nic nawet nie chce wiedzieć o sprawach związanych z celibatem. Są to bowiem zagadnienia, o których się nie mówi, o których się wiedzieć nie chce, jeśli są poruszane w sposób poważny i celowy.
Wystarczy natomiast powiedzieć coś „wesołego“ i pobłażliwie ironicznego o życiu seksualnem księży i zakonów katolickich, a wnet wszystkim katolikom przychodzi na myśl cały szereg krotochwilnych historyjek i niemoralnych anegdotek, zaczerpniętych z życia ludzi, pędzących żywot w przymusowym celibacie. Nawet sami księża jeśli rozmawiają o swej niedoli, wynikającej z przymusowego celibatu, to zwykle mówią o tej sprawie w sposób obłudny, obmawiając najczęściej swoich kolegów. Tymczasem o tem ważnem zagadnieniu należy mówić poważnie, szczerze i otwarcie. Jest to bowiem szkodliwa bolączka, którą należy jak najprędzej usunąć z organizmu społecznego.
W numerze 95 „Robotnika“ czytamy taką króciuteńką wzmiankę:
„Prefekta szkoły ludowej w Sandomierzu, ks. Tadeusza Seewalda, aresztowano i osadzono w miejscowem więzieniu, pod zarzutem dopuszczania się gwałtów na nieletnich dziewczynkach, uczęszczających do szkoły!
Ponieważ, jak dowiedzieliśmy się, ks. prefekt został tymczasem zwolniony i znajduje się we Lwowie, sprawę tę podajemy do wiadomości publicznej. Chodzi nam o to, aby nie została ona przypadkiem zatuszowana, o co starają się miejscowi endecy.“
Sprawa tragiczna, wszelkie komentarze zbyteczne! („Nowe Drogi“, 15. V. 24.)
Piszącemu te słowa mówił niedawno temu jeden z profesorów seminarjum: „Połowa księży w naszej diecezji żyje w konkubinacie, a może i więcej niż połowa“.
Ksiądz potrzebuje kobiety w życiu dla swej duszy, dla swej pracy, dla swego serca dla swych tęsknot najgłębszych ojcowstwa. Prawo przymusowego celibatu odbiera mu kobietę szlachetną, a zostawia kobietę poziomą i — nierządnicę.
Nigdy nie zapomnę rozmowy, jaką miałem z kilku księżmi w Małopolsce. Jeden, ceniony bardzo w diecezji, słynący jako asceta, mówił tak: „Małżeńskie stosunki, ciało... najmniejsza rzecz. Nie o to chodzi i tego mogłoby nawet nie być. Ale na tej pustce parafjalnej trafiają się chwile duchowo tak ciężkie, że z końca świata, za wszelką cenę chciałoby się mieć serce drugie, harmonijnie z mojem bijące, czułe i dobre, a oddane zupełnie. Serce przyjaciela na dolę i niedolę. Matka?.. Siostra? — To nie to, co żona. Jedna dusza, serce jedno. W takich chwilach dopiero się czuje, co to za straszna ofiara — celibat w kapłaństwie. I nie dziwię się, że niejeden jej nie przetrzyma, chwycony w potrzask przymusu.“
A drugi mówił: „Niech kto co chce gada, powiem mu po staropolsku, że jest durny. Do całości natury człowieczej należy ojcowstwo w mężczyźnie, macierzyństwo w kobiecie. Nie dobrze być człowiekowi samemu. Potrzebne mu życie społeczne. Nie każdego stać na to, by na parafji tworzył jakieś orfelinaty, domy dla opuszczonych dzieci, surogat rodziny na szerszą skalę. Dzieło takie zorganizować, poprowadzić i zapełnić sobie niem życie, tę piekielną pustkę parafjalną po małych, zapadłych dziurach — na to trzeba mieć talent. Ale stworzyć ognisko rodzinne, zorganizować własny dom, zapewnić kęs uczciwego chleba swej żonie, godnej swego stanowiska towarzyszce życia i dzieciom, na to każdego z nas stać. Nie bylibyśmy jak dziś potępieńcami przy ołtarzu, którzy z rozpaczy, złamawszy serce ludzkie w sobie, puszczają się potem na hazardy, pijatyki i bo ja wiem co... A serce złamać się musi, bo całość natury domaga się ojcowstwa, a nie otrzymuje go. Ofiara? Na nią stać bardzo wielkich. Tacy się na kamieniu nie rodzą. Zresztą w jakim celu ofiara? Życiu religijnemu w parafji przewodniczyć mogę, mając szlachetną i rozumną żonę. I możebym lepiej przewodniczył, wsparty jej sercem, dłonią. Jest wiele terenów życia parafjalnego, do których ja jako mężczyzna nie mam wstępu. Nawet kapłan jest tam intruzem. Potrzebna „kapłanka“ — kobieta.
Złamać się musi serce, a przynajmniej zaniemóc na długo, nie mając ojcowstwa. Drewnem jest ten, kto tego w mężczyźnie, w księdzu nie rozumie. Pierwszem szczęściem i zaszczytem i zachwytem na łonie Trójcy — Ojcowstwo. Z prawa natury i mnie ten zaszczyt i szczęście przysługują. Prawo celibatu mi je wydziera. Rabuje mi szczęście i zaszczyt — boski. Krwią i ciałem byłbym związany z Królestwem Bożem. A tak!?...“
A trzeci opowiadał: „Otrzymałem zaproszenie na wieczorek. Ślicznie, poszedłem. Gospodyni domu — nauczycielka. Młoda, ładna, niezamężna, trochę sympatyzujemy ze sobą, choćby z tego względu, że oboje „nauczamy wszystkie narody“. I proszę sobie wystawić. Usmażyła takie „pampuchy“, tak smaczne, że i ja i całe towarzystwo nie mogliśmy się ich odjeść i odchwalić. Nie wiem już jakim cudem, wyrwały mi się wśród zachwytów nad pączkami słowa: Ach, żeby mi pani takie codzień smażyła, miałbym zapewnioną robotę na cały wieczór — oblizywanie palców. — A ona, jak to czasem kobiety potrafią, wręcz odpaliła: Ja mogłabym to zrobić, ale tylko dla swego męża.
Oczywiście. Na służącą, ani gosposię do mnie się nie zgodzi. A ja, ponieważ muszę być „bezbabny“ więc muszę się zgodzić na to, że wszystko już będę miał gorsze w życiu. Nawet ten niewinny stół. Nie mogę sobie obiecywać, że porządna i mądra kobieta ugotuje mi porządny obiad. — Kaśka! Ugotuj tam ziemniaków z kapustą. A nie włóż do niej karalucha!
Niech żyje Grzegorz VII, wielka kapuściana głowa!“
Wiadomo, że po wojnie i w, czasie wojny światowej zaszedł szereg takich wypadków w kraju naszym, kiedy to księża, a nawet księża-zakonnicy pobrali sobie żony. Cała ludność katolicka i prawo kościelne patrzyło na nich, jak na zaprzańców wiary, na ich czyn, jak publiczny skandal, a na kobiety, wchodzące tu w grę, jak na istoty gorsze nawet od prostytutek. Niektórzy z owych księży, chcąc legalizować swój krok małżeński i stanowisko żony, zmieniali, jak się to mówi, wiarę, ale nie wszyscy. Inni poprostu rzucali wszystko „do djabła“ i nie dbali na opinję katolickiego społeczeństwa, które ich rosą sakramentów swoich wykarmiło. Jeszcze inni, ale to przed wojną, wydawali książki, w których plwali na wszystko, co święte w Kościele. W ostatnim czasie doniosły pisma, że księża marjawiccy, pojąwszy żony i spłodziwszy z niemi dzieci, wystąpili z tak idjotycznem umotywowaniem swego kroku, że aż — załamanie rąk!
Naszem zdaniem tak być nie powinno. Było świętym i ścisłym obowiązkiem sumienia tych księży-mężów stanąć w obronie czci swoich żon i dzieci i wywalczyć im wobec opinji katolickiej uznanie prawne ich stanowiska. Powinni byli podnieść poważny i rozumny głos w obronie ich czci niewieściej i dać im w społeczeństwie i prawie kościelnem stanowisko takie, jakie się należy wszystkim uczciwym kobietom, matkom i żonom. Wywalczyć im dostęp do ołtarzy!
Ależ to niepodobieństwo! — zakrzykną zeloci. Ksiądz nie może mieć żony!
Bardzo proszę, dlaczego? Czy on sam jest takim niezdarą, że nie potrafi utrzymać rodziny? W takim razie, jak mu można powierzać parafję? Albo czy może kobieta katoliczka tak nisko religijnie upadła, że nie potrafiłaby zbliżyć się do ołtarza, jak przysłowiowy djabeł do kociołka z wodą święconą? Chyba przeciwnie. Kobiety zawsze świeciły i świecą przykładem religijności mężczyznom. I jeśli „bezbożnego“, „zdeprawowanego“ mężczyzny nie odpędza się raz na zawsze od ołtarza, to jakiem prawem usuwa się z pod jego opiekuńczych cieni religijniejszą kobietę? Ona biedaczka nieraz we łzach i krwawym trudzie musi zagubić swe szczęście wiary, otrzymując za towarzysza człowieka-niedowiarka. W bólach duszy długotrwałych musi targać swe religijne siły. Musi rodzić dla rozumu i wiary starego chłopa, zakamieniałe w nałogach i głupie bydlę ludzkie! Czegoby nie uskuteczniła dla wiary, gdyby ją mogła rozśpiewać w sercu nadzieją, że stanie ramię obok ramienia kapłana i poniesie ją z nim razem dla ulgi, dla szczęścia dusz.
Czy może kołyska byłaby profanacją plebanji? Nie sprofanowała przecież Nazaretu! Mąż i żona prototyp rodziny kapłańskiej, strzegli tam żywego tabernakulum,
„Czem byłby katolicyzm, gdyby plebanja nie była starokawalerskiem gospodarstwem z „bratanicą księdza proboszcza“ na czele, ale rodziną wzorową, świecącą przykładem całej parafji. Dzieci księży otrzymałyby wychowanie staranniejsze od dzieci innych i oddziaływały dodatnio na inne dzieci. Podobnież małżonki księży, prowadząc życie w bezpośredniem sąsiedztwie ołtarza, mogłyby być poważniejszemi, głębszemi, myślącemi istotami, mogącemi służyć za przykład innym małżonkom. Ludność katolicka miałaby przyrost poważny nietylko w liczbie, ale i w jakości, gdyby plebanja była ogniskiem rodzinnem.“ („Nowe Drogi“, marzec 1924.)
Ani dziecko, ani rozumna, szlachetna kobieta, nie sprofanują plebanji, nie ujmą nic świętości ołtarzom, raczej przeciwnie. Będą ozdobą swych mężów i stanowiska ich wśród świata. Jakżeby inaczej, zaiste, wyglądały plebanje, Kościoły, ołtarze, parafje, gdyby je rozgrzało ciepło serca inteligentnej kobiety! I czyby stracił na powadze który z księży, owszem, który z biskupów, gdyby zamiast swarliwej Kaśki czy Maryśki, głupiej a zarozumiałej, stanęła przy jego boku żona tej miary, co np, ś. p. jenerałowa Zamoyska, albo Cecylja Zyberk-Plater? Biorę najbardziej znane nazwiska. Pierwsza z nich, osoba świecka, pisała komentarze do Pisma św. — Który z biskupów naszych to potrafi!
Jakby inny wpływ poczęła wywierać religja, gdyby żony kapłanów wniosły ją w życie towarzyskie, w to jądro społeczeństw! A życia towarzyskiego — to już trudno! — bez kobiety stworzyć niepodobna. I dlatego tę wielką placówkę kultury bezżenny przymusowo Kościół od kilku wieków programowo przegrywał i przegrywa. Rezultatem tego w wielkiej mierze — „religja wyludniona“. Natomiast wygrywał Kościół stale od kilku wieków i stale wygrywa to, że:
„Sekta, żądająca od swoich kapłanów celibatu, w biegu o nagrodę rozpusty pierwsza dotarła do mety. Powściąganie cugli prowadziło tu do dróg, na których rynkokrężna Wenera i Pederastrja walczyły o prawo posiadania grzesznego ciała świątobliwych i wielebnych.“ (Wolter).
Dla swoich sług, którzy być winni „światłem świata“, dla przedstawicieli „rządu świętych“, hierarchji, zbiera Kościół ustawiczne skandale. Niema prawie księdza, o którym by nie opowiadano sobie w zaufaniu „pikantnych“ rzeczy. Księży uważa się za zamaskowanych rozpustników, Słusznie, czy wbrew słuszności, kto o to zapyta? Kto zresztą dojdzie prawdy? Żywszy uśmiech, gorętszy uścisk dłoni, dłuższa rozmowa z kobietą, przechadzka w towarzystwie kobiet — odrazu wywołują gorszące komentarze. Na miły Bóg! Gdzież się ten ksiądz ma podziać? Ale tego już nikt nie usunie. Żadne protesty ze strony księży. Niech się jeden wypadek zdarzy, powiedzą: „ex uno disce omnes“. Dlatego, że ich wszystkich prawo związało w jedną, odpowiedzialną wspólnotę. Gdyby był celibat dowolny, zostawiony do wyboru jednostce, w razie upadku odpowiadałaby jednostka. Tak zaś odpowiada czterysta tysięcy kapłanów za jeden, może nawet niewinny uśmiech jednego. Prawo czyni wspólnotę i na jej karb zapisuje wszelkie zło lub dobro jednostkowe. Tu niema dwu zdań. Skandalów na tle prawa inaczej się nie usunie, jak usuwając, albo zmieniając prawo. Skandale na tle przymusowego celibatu w jednej chwili usunie — żona. Proszę tylko się przypatrzyć duchowieństwu wschodniego obrządku. Mają żony, nie mają skandali. A jeśli się zdarzy — odpowiada jednostka.
Słowem, i Kościół, i mieszkanie, i dusza księdza i jego dobre imię inaczejby wyglądały, niż wyglądają obecnie, gdyby mu dano żonę.
Ale nastręcza się trudność zasadnicza: materjał kobiecy mógłby przynieść hańbę Kościołowi!
Na to „zasadnicze“ zagadnienie, jaki materjał, męski czy kobiecy, przyniesie więcej chluby ołtarzowi, odpowiem, cytując fakt bynajmniej nie odosobniony z głębi Rosji:
Chłop, spity wódką, szedł obok plebanji popa. Naraz staje, nie chce dalej iść.
Pojdi! — wzywają go koledzy. Batiuszka toże pjan!
Nie pojdu! — odpowiada. Batiuszka tak batiuszka. No wot matuszka obiżajetsa. Nielzja!
I nie poszedł pod oknami popa. Bał się „matuszki“ — popadji, która i w mężu-kapłanie i w parafji musiała tępić pijaństwo.
A Kościół rzymsko-katolicki z karygodnym uporem widzi wciąż w kobiecie tylko „grzeszne ciało“, „zwodniczą syrenę“... I odsuwa ją od ołtarzy, uszczupla świętą pełność jej praw, kodeksem swym ją upadla, gdy ona chce ołtarza dla siebie i dla swej dzieciny, bo jej się to zaprawdę należy.
Wart, zaiste, żeby ręka jakiej rozumnej kobiety wymierzyła jego prawodawcom i przedstawicielom — policzek! —
Mam jeszcze żywo w pamięci historję jednej pani, wysoko wykształconej i religijnej kobiety, której syn zapragnął wstąpić do seminarjum na księdza. Namawiał go do tego jeden znajomy prałat, chłopiec też miał ochotę. Ale kochał matkę i nic nie przedsięwziął nigdy bez jej aprobaty. Zwierzył się jej zatem ze swego zamiaru.
Popatrzyła mu prosto w oczy.
Moje dziecko — mówiła — mój najdroższy synu, czy ty mnie kochasz?
Tak, mamo. Bardzo, bardzo cię kocham, jak nikogo na świecie.
Czybyś zawarł bliższe stosunki z ludźmi, którzyby znieważyli ci matkę?
Nie, mamo, nigdy.
Otóż widzisz. Ja jestem znieważona przez księży, jako kobieta. Przymusowy celibat poniża nas, odpycha od ołtarza. Ma nas za istoty, niegodne praw człowieka. Jesteśmy wypoliczkowane przez Kościół i w pokorze ducha znosimy. Ale jabym chyba umarła, gdybym pomyślała, że mój syn, moje dziecko wstąpił w te same szeregi. Ołtarz jest świętością, ale... Ja nie znam ciebie, jaki ty będziesz w trzydziestym roku życia. Gdy ci mnie zabraknie, czy nie zatęsknisz za sercem równej mi kobiety-żony? A nie wolno ci będzie podać jej ręki. Ty będziesz niewolnikiem. I może znieważyłbyś ołtarz...
Nie, moje dziecko. Chyba po moim trupie pójdziesz do swej niewoli, w kajdany celibatu, głupie i złe.
Nie można się dziwić, że po takiej rozmowie syn napisał do prałata: „Wstępuję do seminarjum. Zgoda. Ale pod warunkiem. Chcę mieć żonę.“
Tak odpisuje coraz więcej młodych i stąd seminarja świecą pustkami, pustoszeją parafje. A hierarchja się dziwi i zachodzi w głowę, jak łowić w sidła celibatu niedoświadczone dzieci?
Zatem — — znieść celibat? Z kodeksu kościelnego wykreślić zupełnie to prawo?
Nie sądzę. Ono tylko brzmieć powinno inaczej. Tak mianowicie, żeby jego brzmienie usunęło przymus celibatu.
Najpierw bowiem wielu jest pośród księży takich, którym wystarcza dla życia osobistego siła, reprezentowana wybitnie w męskim ich świecie. Na terenie serca i uczucia, gdzie króluje delikatność i doprasza się ręki swej przedstawicielki — kobiety, oni nie widzą dla siebie „interesu”. Niańczenie dzieci — bynajmniej ich nie zachwyca, ojcowstwo nie potrąca w nich o głębsze struny, poezja zaś i czar miłości, „banialuki zakochania”, jak mówią, pozostawia ich zimnymi. A ciało? Pożądliwość? Nad tem z łatwością panują, zapatrzeni w wyższe światy i w regjony boże. Zdarzają się, i to znów nie tak bardzo rzadko, umysłowości w rodzaju umysłowości Kanta, Spinozy, Kartezjusza i Lubienieckiego (Leibniz), wszystkich celibatarjuszy, jak wiadomo z historji. Prawda, wiedza — dla nich szczęściem jedynem, żoną i dzieckiem równocześnie. Lubieniecki np. mówił, gdy mu proponowano ożenek, że poprostu nie ma na to czasu. Tyle spraw, tyle zagadnień... Jedno się kończy, drugie powstaje... Inclinata resurget, jak spirala. A on przecież nie myśli krzywdzić żony i dzieci. Matematyka, filozofja, harmonja wszechświata pochłaniają jego czas, myśl i duszę. Żonie byłoby tam za ciasno. I stąd łatwo mogłoby się zdarzyć małżeństwo nieszczęśliwe, gdyby nie znalazł kobiety, któraby umiała dotrzymać mu kroku w tak wysokich sferach ducha.
Wypadek tego rodzaju zaszedł w życiu nieśmiertelnego wieszcza Italji — Dantego. Opowiada jeden z dawnych żywotopisarzów poety:
„Przywykł był Dante do czuwania po nocach nad świętemi księgami, przywykł do rozmów z książętami i królami, do dysput z filozofami, do rozkosznego z poetami obcowania; częstokroć też trosk innych ludzi wysłuchując, o swoich zapominał. Teraz zasię z godnego towarzystwa wyrwany, musiał niewieściej paplaniny wysłuchiwać, czyniąc tę postawę, że nietylko go ona nie mierzy, ale że owszem słowa one ma w wielkiej uwadze.
Przywykł był, ilekroć obrzydł mu tłum pospolity, udawać się do jakiegoś miejsca samotnego i tu w onych naukach subtylnych wielką pilność czyniąc, dociekał, jaki to duch niebiosa porusza, skąd się bierze życie stworzeń, i jakie jest żywiołów pierwotne źródło. Albo też kiedy natchnienie mu spłynęło, składał dzieła, które po śmierci glorją sławy miały otoczyć jego imię. Teraz nietylko gwoli ochocie żoninej słodkie medytacje swe porzucać musiał, ale także widział się był zmuszony przebywać w towarzystwie ludzi grubych, źle na sprawach ducha się rozumiejących.
Do tej pory mógł uczuciom swoim, czy radosnym, czy smutnym folgę dawać, śmiejąc się, płacząc, śpiewając i wzdychając dowoli. Teraz zasię już tego czynić nie miał śmiałości, a co gorsza z każdej błahostki musiał małżonce sprawę zdawać, tłumacząc, co go tak wzruszyło, skąd powraca i dokąd pójść zamierza.
Zaś ona powodów jego radości doszukiwała się w miłości do innej białogłowy, smutek zaś na karb nienawiści ku swojej osobie kładła.“
Będzie to miało raz po raz zastosowanie. Jest wiele męskich charakterów, którym cięży, a nawet ich śmieszy delikatność natury kobiecej, jej wrażliwość, nie pomijająca najmniejszego drobiazgu. Takim, istotnie, kobieta byłaby zawadą w życiu. Im wystarczy najzwyklejsza sługa do czyszczenia rewerendy i butów i cerowania bielizny. Ale tacy to są „wyjątkami“ nawet wśród ogółu mężczyzn, tem bardziej będą wyjątkami wśród duchowieństwa.
Ogół mężczyzn-księży bezwzględnie potrzebuje kobiety. I nie tyle może z fizjologicznego punktu widzenia, ile raczej ze względu na swą duchową stronę. Siła potrzebuje uzupełnienia w delikatności, pęd w dal musi być zrównoważony przez najbliższe drobiazgi. Dopiero wówczas zjawi się wykończenie życia.
Dobrze tę prawdę uwydatnił „Multatuli“ w urywku zatytułowanym: „Ewangelja św. Mateusza — oto inny tekst, który dołączyć wam radzę do starego.“ —
„10. Natenczas uczniowie jego rzekli do niego: jeśli dzieje się taka rzecz między mężczyzną a niewiastą, niedobrze jest, aby pojął mąż niewiastę.
11. I rzekł do nich: Zaprawdę powiadam wam, dobrze jest, aby mąż pojął niewiastę, iżby całą stała się jego dusza i by człowiekiem był.
12. I dobrze jest, aby niewiasta pojęła męża, iżby dopełniła się jej dusza i by człowiekiem była.
13. Albowiem Pan nie spoczął, gdy stworzył męża. I nie stworzył niewiasty jednej bez męża. Mężczyznę i niewiastę stworzył, aby całkowitym był człowiek.
14. Kto ma prawą rękę, a niedostaje mu lewej, niezupełny jest. I kto ma lewą rękę, a niedostaje mu prawej, niezupełny jest. Albowiem daną jest człowiekowi prawa ręka i lewa ręka, aby był zupełny.
15. I niechaj nie mówi prawa ręka: czego chcesz lewico, bo ja ręką jestem! I niech nie mówi lewa ręka do prawicy: czego chcesz, ja tą ręką jestem. Albowiem razem tworzą całość. Mąż i niewiasta razem.
16. Prawa ręka zapina pas, który jest potrzebny. A lewa ręka nosi dzban z wodą, której wam potrzeba. Kto zgubił pas i pieniądze w nim ukryte, nie może żyć. A kto dzbana z wodą nie poniesie, umrze z pragnienia. Więc mąż i niewiasta razem.“
Dlatego przymus celibatu wykracza przeciw zasadniczemu zrozumieniu natury społecznej człowieka-kapłana. Można od ogółu księży żądać cnoty, ale nie można żądać bohaterskiej cnoty. Jeden, drugi — może dać ze siebie heroizm ofiary, ale nie wszyscy. Nie chodzi o raj hurysek dla nich ale o prawa człowieka.
Należałoby zatem, nie usuwając celibatu, usunąć jego przymus, przywalający ogół ciężarem ponad siły ogółu. Natomiast wprowadzić w życie hierarchji współzawodnictwo celibatu.
Oto szczegółowe wyjaśnienie takiego punktu widzenia:
a) Nie robić tak, jak we wschodnim Kościele, gdzie ksiądz przed święceniami już musi być żonaty. Taka bowiem praktyka sprawia, że kandydat do stanu duchownego, zamiast się uczyć teologji i poznawać dokładnie obowiązki, jakie na siebie przyjmuje, przedwcześnie ugania się za pannami. I sprawdza się na nim często: „Senatorem perdidisti et monachum non fecisti.“
b) Nie robić też tak, jak dziś w Zachodnim Kościele się praktykuje, że przystępujący do święceń musi być bezżennym i musi nim pozostać do końca życia. Zdarzyć się bowiem może, iż mężczyzna żonaty zapragnąłby w kwiecie wieku poświęcić się służbie ołtarzy.
c) Natomiast stawić przed oczy kandydatom do kapłaństwa i uświadomić im zasadę, że wśród nich, jako wodzów chrześcijaństwa, powinny się przejawiać także ideały chrystjanizmu. Wśród tych ideałów widnieje także ideał ofiary ze szczęścia rodzinnego, jako rada ewangeliczna. Kto czuje się na siłach, niechaj ją na swe barki podejmie.
Nikt nikogo nie zmusza. Młodzi księża niech próbują swych sił, całkowicie, albo też częściowo. Mówię „częściowo“, mając na myśli małżeństwo dziewicze. Znam rodzinę niekapłańską, idealnych ludzi dwoje, którzy ze sobą żyją jak brat z siostrą. Takie rodziny na pewno się znajdą na plebanjach. A ogół pójść może drogą właściwą ogółowi: zwykłej cnoty.
Jestem najgłębiej przekonany, że wprowadzenie współzawodnictwa celibatu, zamiast przymusu, wyda o wiele obfitsze i trwalsze owoce idealizmu i ofiary wśród sfer duchowieństwa. Podniesie poziom osobistych aspiracyj każdego. Kobiety zaś nie zepchnie do roli samicy, o którą się walczy na zabój, tylko da jej piedestał czcigodnej człowieczej wzniosłości, przed której zaletami i kapłan pochyla czoło, prosząc ją o zaszczyt współpracy w swej niebiańskiej misji. A wreszcie usunie wszystkie głupstwa i skandale. Każdy z wiernych z głębszą czcią uchyli czoła przed kapłanem-człowiekiem ofiary, i nie będzie miał podstaw do pogardzania kapłanem-człowiekiem. O to zresztą, by ksiądz, mąż jej stanął w oczach wiernych jak najwyżej, postara się już najniechybniej żona z kobiecym instynktem, „nosem“ i przemyślnością.
Wszystko to być może prawda — powiedzą mi chórem prawnicy kościelni — ale to niepodobna! Ksiądz po święceniach żony mieć nie może!
Proszę bardzo, dlaczego?
Prawo kanoniczne zabrania. Istnieje wy raźny w tej mierze przepis — 132 § 1:
„Clerici in maioribus ordinibus constituti a nuptiis arcentur“ — „Duchowieństwu wyższych święceń nie wolno mieć żony.“
Zapewne, takie prawo jest, ale jak niedawno temu cały kodeks, tak ono corychlej ulec powinno gruntownej rewizji i zmianie. Zmiana niewielka. Przepis 132 § 1 brzmi napotem:
„Clerici maiorum ordinum a nuptiis non' arcentur.“
Zmiany takiej domaga się życie, natura człowieka, prawa mężczyzny i prawa kobiety, których pełnia kończy się jak wiadomo na ojcowstwie i macierzyństwie; zmianie takiej nie sprzeciwiają się zasady Kościoła.
Najpierw według zdania samych prawników „ordo“ jako „impedimentum dirimens matrimonii“ nie określa się ani wpisuje do rubryki „iuris divini“ tylko „videturesse iuris ecclesiastici“. (Noldin) A co Kościół postanowił, to może też Kościół usunąć, poprawić i zmienić.
Powtóre, biorąc rzecz rozumowo, sakrament nie może wykluczać sakramentu, łaska boża, otrzymana przez kapłaństwo, nie może się przeciwstawiać nowej łasce Bożej, podawanej w sakramencie małżeństwa. Zresztą jeden z najnowszych teologów (Billot) sądzi, że „ordo“, sakrament kapłaństwa, jest czemś jednem, rozciągającem się od tonsury do biskupstwa jako stopniowanie jednej i tej samej łaski. Otóż, jeśli po otrzymaniu tonsury, pierwszego stopnia tej łaski kapłaństwa, można pojąć żonę, to tak samo i po otrzymaniu ostatniego można pojąć żonę. Wolno się żenić akolicie, wolno księdzu i biskupowi.
Wreszcie Pismo św., na którego wyraźnych wskazówkach muszą się opierać i muszą budować na nich swe przepisy, wszystkie kodeksy prawa kościelnego, to Pismo św. pozwala najwyraźniej na małżeństwo po przyjęciu kapłaństwa.
Takiego tekstu w całem Piśmie św. niema!
Owszem jest. Pozostawił go, rzecz znamienna, najgorliwszy obrońca celibatu.
Otwieramy List pierwszy św. Pawła Apostoła do Koryntjan, rozdział 9 wiersz 1—6:
„Nie jestem ja wolny? Nie jestem Apostołem? Izali Chrystusa Jezusa, Pana naszego, nie widziałem? Obrona moja u tych, którzy mię pytają ta jest: Izali nie mamy wolności jeść i pić? Izali nie mamy wolności wodzić się z siostrą niewiastą, jako i drudzy apostołowie i bracia pańscy i Cefas (Piotr-papież)? Czyli ja sam i Barnabasz nie mamy wolności tego czynić?“
Tekst jasny, jak dzień skąpany w słońcu.
Ma więc Apostoł wolność „jeść i pić“ i ma wolność pojąć za żonę „siostrę niewiastę“ i „wodzić się“ z nią.
A któż to jest Apostoł Paweł? —
Ksiądz? — Może ksiądz po święceniach?
Tak i więcej niż ksiądz.
Zatem biskup po dopełnionej „sakrze“ biskupiej, „włożeniu rąk“?
Tak i więcej jeszcze niż zwyczajny biskup. To Apostoł narodów. Jego zadaniem i trudem „sollicitudo omnium ecclesiarum“ — „troska o wszystkie Kościoły.“
I jemu, Apostołowi, wolno brać żonę, jak wolno ją mieć Piotrowi, jak wolno innym Apostołom. On nie uważa tego za wskazane dla siebie, boryka się z namiętnością i porywami ciała jak bohater, to jego rzecz, jak i Barnaby. Wolą być celibatarjuszami. Ale do ogółu wiernych, nie wyłączając duchowieństwa — listy przecież pisują dla wszystkich — stosują zasadę: „melius est nubere, quam uri,“ Oni sami reprezentują w świecie idealizm ofiary samozaparcia, ale dobrowolnego. Żaden dekret ich nie zmusza. Pociąga tylko wzór i wezwanie Pana: „Non omnes capiunt... Qui potest capere — capiat...“
A nie można do tego tekstu wyszukiwać takich przypisków, jaki w popularnem wydaniu Pisma św. odnajduję:
„Z siostrą niewiastą — oznacza osoby pobożne, które według obyczaju żydowskiego Apostołom służyły.“ (Szlagowski. Nowy Testament.) —
Nie o takie kobiety tu chodzi, które Apostołom służyły, bo takie to i Paweł miał na swe usługi i nieraz je w listach swych pozdrawia. Powtóre, nie chodzi o „kobiety“, „siostry“, lecz o jedną „siostrę“, z którąby się mógł „wodzić“ publicznie, nie gorsząc nikogo, do którejby miał takie codzienne prawo, jak do jedzenia i picia. Bo niechby się był Paweł odważył „wodzić“ z „osobą pobożną“, nie żoną!... Publicznie, na oczach Kościoła! Zostałby świętym! W sam raz! — Takim samym, jak każdy egzegeta Pisma św., gdyby coś podobnego zrobił.
Czy egzegeci nie podpowiedzieli nigdy tego tekstu twórcom prawa kanonicznego? A czasby najwyższy to uczynić. Bo zmuszać setki tysięcy ludzi, przeciętnych ludzi, gdyż takim był, jest i do końca wieków pozostanie ogół duchowieństwa, zmuszać ich mówię do heroizmu, toż to znaczy pchać dziesiątą ich część na drogę grzechu, a połowę łamać życiowo. Kto tego nie rozumie, ten jest — — — sam nie wiem, co powiedzieć na pochwałę jego zdolności umysłowych — jest conajmniej ogromnie tępy, choćby purpurę nosił.
Weźmy wzór — pierwsze wieki Kościoła. Na piętnastu Apostołów było trzech celibatarjuszów: Jan, Paweł, Barnaba, zatem jedna piąta. Cztery piąte miało żony. Pierwsze wieki Kościoła znają także papieży, biskupów i świętych biskupów, żonatych i dzieciatych. Dlaczegożby dziś nie postawić kwestji celibatu tak, jak ją postawił pierwszy Kościół i Apostołowie i Apostoł narodów i sam Chrystus?
„W obecnym okresie historji kultura jest niemal wyłącznie męska. Jest to kultura siły, która kobietę usunęła daleko w cień.
Kobieta, widząc, że w dotychczasowym swym bycie jest przez mężczyzn pogardzoną, zaczęła węszyć za czemś niezwykłem, za jałową oryginalnością, za sensacyjną nowością, i chcąc się przypodobać zdradziła samą siebie.
Wartość kobiet poznana być musi nanowo. Pozwolić im trzeba podnieść głowę ku słońcu, aby przez miłosierną miłość kobiety świat odzyskał z wiarą miłość Boga.“ (R. Tagore.)
„U natur zdecydowanie męskich występuje prawie zawsze pewna szorstkość i dumna pogarda ludzi. Pewność ich łączy się z uporem i sztywnością, energja z bezwzględnością, stałość z usposobieniem zimnem a nawet apatją. W charakterach starożytnych właśnie przejawia się ta jednostronność z całą wyrazistością. Tak np. w duszy Sokratesa. Mimo całego podziwu dla siły jego ducha nie widzimy w niej jednak wielkiej linji miłości. Nigdyby nam na myśl o jego śmierci męczeńskiej nie spłynęły na usta słowa: „agnus Dei.“ Nigdybyśmy wyobrazić sobie nie mogli, by mógł on wyrzec te słowa; „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią...“
Owa wysławiana energja męska okazuje się również niezdolną do życia' bez poślubienia kobiecego pierwiastka duszy. Boć to właśnie jednostronne rozwinięcie męskiego pierwiastka było ostateczną przyczyną, dla której starożytność nie dorosła do wyższej kultury społecznej. Wojownicza energja i polityczne instynkty mężczyzny mogą tworzyć pewne zewnętrzne formy organizacji społecznej. Ale wszelka wyższa i wnętrzniejsza wspólnota życia i pracy zdana jest na wielką inspirację miłości. Ona jedna tylko zdolna przełamać owo sztywne wyodrębnienie jednostkowe i stopić jedną jaźń z drugą. W całym szeregu wielkich przedsiębiorstw przemysłowych w Ameryce zatrudnione są od pewnego czasu wysoce wykształcone kobiety, jako t. zw. „ajentki społeczne“. Zadanie ich na tem polega, by zapomocą wszelkich środków kobiecego taktu i współczucia zapobiegały z góry konfliktom między robotnikami a kierującemi osobistościami. Taka „ajentka społeczna“ to poprostu symbol, uzmysławiający potrzebę współdziałania kobiecego pierwiastka duchowego we wszelkiej bardziej skomplikowanej organizacji społecznej... Tam, gdzie męska siła nie kojarzy się z delikatnością i współczuciem, wywołuje mężczyzna mimo całej buńczuczności zewnętrznej wrażenie miotającej się i dziecinnej bezradności,“ (W. Foerster — Wychowanie i samowychowanie. str, 83.)
Instytucyj o jednostronnym, szorstkim charakterze „męskim“ jest pełen świat. Zamało w nim kobiety, wykształconej a głęboko „kobiecej“ kobiety. Wpośród zaś instytucyj ludzkich Kościół, o ile ludzki pierwiastek w sobie reprezentuje, stał się wybitnie „męskim“. Hierarchja zesztywniała rażąco, jak paragraf. Duch Boży zacieśnił się do ram ducha starokawalerstwa. Hasłem przyszłości i to najbliższej musi być: pełnia ducha ludzkiego na usługach Ducha Bożego. Na pełnię zaś ducha ludzkiego składają się dwa duchy: mężczyzny i kobiety.
Mężczyzna ma zdawien dawna prawa swe przy ołtarzu zapewnione. Należy je tylko przywrócić kobiecie. Przywrócić, mówię, bo je w czasach Chrystusowych miała. Jako dziewica, jako matka i jako żona kapłanów i biskupów.
Rząd zewnętrzny hierarchiczny, z woli Zbawcy i z natury rzeczy, spoczywa w ręku mężczyzn, bo rząd wymaga siły, a oni ją mają. Natomiast wszystkie wewnętrzne, najdelikatniejsze spojenia tego organizmu bosko-ludzkiego, jakim jest Kościół, czekają na dotknięcie genjuszu, ducha kobiety. W swoim dziale „boskim“, tego organizmu Bóg dał kobietę: Marję z Nazaretu obok mężczyzny Chrystusa; w dziale ludzkim winno być to samo. „Et erant perseverantes unanimiter in oratione cum mulieribus et Maria Matre Jesu“ — napisano o Kościele w Wieczerniku. Takim winien być stale Koiciół.
Na Soborze Watykańskim ma być ogłoszony dogmat, że wszystkie łaski boże spływają na ludzkość przez ręce kobiety — Marji, Niechże Kościół ujrzy także więcej łask ludzkich, spływających nań przez ręce kobiet, gdy im przywróci pełnię praw.
Dobrowolny zatem, nie przymusowy celibat — to postulat katolicyzmu, ducha Chrystusowego, Biblji. Należy go corychlej wprowadzić w życie.
Jak?
Na to są dwie drogi.
Jedna tak opiewa. Niechaj księża będą szczerzy i wypowiedzą się, co myślą na ten temat otwarcie i poważnie. Społeczeństwo ma chyba prawo domagać się od nich pełnej szczerości. A tezy w katolicyzmie stawiać wolno, prasa istnieje. Co lepiej dla nich, samotników po zapadłych kątach parafjalnych: czy być pozbawionymi życia rodzinnego, własnego ogniska, szczęścia ojcowstwa towarzyszki życia, kochającej i oddanej w doli i niedoli, czy też mieć żonę, i z nią mieć to wszystko? Będzie to swego rodzaju plebiscyt kapłański.
Mający się zebrać Sobór Watykański rzecz rozpatrzy i przymusowość celibatu prawnie zniesie. Albo jeszcze wcześniej uczyni to sam papież. Ma potemu władzę, a że nic jest ciasnym dowiódł zaraz po swoim wyborze. Kazał zawezwać telegraficznie do Watykanu służącą swej matki, „signorę Lindę“.
Jakto, Wasza świątobliwość? — zwrócono mu uwagę. — Kobieta w Watykanie?!
Robimy precedens dla następcy — odparł spokojnie Pius.
Papież więc uznał, że kobieta jednak potrzebna i na Watykanie. On wprowadził służącą, inny, jego następca, może wprowadzi żonę. Jak kilku papieży i jak pierwszy z nich Piotr.
Pius nie wahał się wprowadzić na Watykan służącej swej matki. Czyby się zawahał dać za żonę kapłanom, zbliżyć do ołtarza, kobietę taką, jaką była jego własna matka?
Nie, ani papież, ani Kościół nie potrzebuje się obawiać kobiety. Byle nie była zepsuta i byle nie była lala...
A druga droga — znacznie krótsza.
Lat temu kilkadziesiąt, objeżdżał z wizytą pasterską parafję śp. ks. kardynał Puzyna. Na jednem probostwie wychodzi na powitanie Pasterza ksiądz proboszcz, otoczony gronem miłych chłopaczków i dziewczynek w towarzystwie pięknej, tchnącej prostotą i godnością zachowania się, kobiety.
To moja żona — prezentuje ksiądz pleban — a to dzieci.
Ksiądz kardynał podobno zdębiał wobec tak jasno postawionej kwestji. Zdołał ledwo wycedzić ciche pytanie.
Jak ksiądz mógł to zrobić?
Sąsiad mój, proszę Ekscelencji, Unicki ksiądz, ma żonę i dzieci. Ja też nie gorszy w prawach od niego. Dał mi ślub i koniec. A ludzie, jak ludzie. Do wszystkiego się przyzwyczają. Jest ksiądz bez żony — dobrze, jest z żoną — jeszcze lepiej.
Nie mówiono mi, co ks, biskup zrobił z tym fantem... Ale proszę pomyśleć, coby wogóle wszyscy biskupi i legislatywny Rzym zrobił z tym fantem, gdyby księża, nie robiąc głupstw z jakiemiś tam sektami, czy Kościołami narodowemi, gremjalnie, razem w całym Kościele pobrali sobie żony i donieśli o tem do ordynarjatów biskupich. „Pojąłem żonę... Ślub dał nam sąsiad najbliższy, proboszcz w N. N, Proszę Ekscelencji przyjąć wyrazy najgłębszej czci i uszanowanie od nas dwojga. Stoimy wiernie przy wierze i świętej Stolicy Piotrowej.“
Zdębieliby prawnicy Rzymu, ale na Kościół padłoby... wesele. Przybyłoby światu blisko pół miljona rodzin katolickich. Kilkaset tysięcy dusz, elita kobiecego świata, szlachetnych i rozumnych, ujęłoby w swe ramiona pochodnię wiary, by ją nieść wspólnie z mężami swymi w życie rodzin, w życie ludów. A kobieta dzisiejsza, to nie wczorajsza, umiejąca tylko prząść, prać i gotować... Na taką widocznie inteligentną, wyrobioną czekał Duch Boży długie wieki, by ją zawołać do swych ołtarzy, postawić ramię przy ramieniu swych sług i powtórzyć do niej słowa Zbawcy: „Idź... na cały świat, nauczając wszystkie narody.“
Tak mogliby księża załatwić sprawę swych małżeństw.
Ależ prawo obecne, cenzury?
Prawo obecne kościelne kłóci się najwyraźniej z prawem bożem, któremu z natury rzeczy musi ustąpić nawet bez specjalnej deklaracji prawnej. Niech sobie zatem prawnicy ze swem prawem i cenzurami osiądą na koszu, a księża niech sobie wezmą żony.
Mają prawo z Apostołem Pawłem.
Wisła połyskiwała u stóp plebanji w brylantowej poświacie księżyca, a on mówił, zapatrzony w dal błękitną, w gwiazdy:
„Tak. Sprawa małżeństw księży a nawet biskupów po święceniach nie przedstawia się beznadziejnie, tem mniej skandalicznie, jak w paragrafach kodeksu. Kobieta, pokrzywdzona w swej godności, kapłan-mężczyzna, nieuwzględniony w swem człowieczeństwie, wołają o wyrównanie krzywd. Prawo boże nie ma nic przeciwko temu. Tylko kodeks i doktorowie wołają: „Sic volo, sic jubeo!“
Doktorowie kanonów — ojcowie herezji — wczoraj i dziś! Na poszarpanie schizmom oddadzą raczej święte ciało Kościoła, niż zmienią roztropnie bałamutną swą tezę. Nikt przecież rozumny i wierzący nie żąda jej obalenia, ale jej poprawienia! A najczęstszą bolączką biednej duszy kapłańskiej jest ta, że nie pozwala jej prawo być „ludzką” w całej pełni. Zmusza ją do ofiar, do których może duchowo, ani fizycznie nie dorosła, albo nie pojmuje, ich celu.
Doktorowie praw! Mam wrażenie, że oni ze swą tezą przymusowego celibatu podobni są do owych „doktorów“ z XVI wieku, co potępili tezy Galileusza i Kopernika. Potem w wieku XIX Rzym musiał pokornie zdjąć biret z głowy, a pychę z serca, pokłonić się nauce i uznać jej postulaty. Tak i tu. Prędzej czy później Rzym będzie musiał uznać prawa kobiety i kapłana w całej pełni. Na podstawie tekstu św. Pawła upadają wszelkie dotychczasowe skrępowania dotychczasowych kanonów, jak upada samo przez się zarządzenie biskupa wobec przeciwnego mu zarządzenia papieży. Hierarchja, która takie skrępowania pielęgnuje, wystawia sobie osobliwe zaiste świadectwo — ubóstwa umysłowego. Niechaj się z niego otrząsa coprędzej. Nie zna Pisma.
Erratis nescientes scripturam...
Ideał ofiary w kapłaństwie powinien być, ale reprezentują go kapłani-zakonnicy. Klasztory zastępują im dom rodzinny, duch nie doznaje uszczerbku, a ciało — można o niem nie mówić. Ogół duchowieństwa świeckiego, powinien mieć rodziny własne, powinien mieć żony. Bo jeśli w raju przed upadkiem „źle było człowiekowi samemu“, zdaniem Stwórcy, to sądzę, że oświecony Duchem Bożym Kościół zrozumie, iż nie mniej źle być samemu kapłanowi w stosunkach wcale nie rajskich pracy parafjalnej, duchowego samotnictwa, sercowej izolacji. Tak się tworzą najłatwiej karykatury sług bożych.
Ja mam żonę. Potrzebuję dla swej duszy harmonijnego uzupełnienia jej duszy kobiecej. Mieć muszę równoważnik delikatnego wpływu wobec mej kostropatej męskości. Ileż ja jej zawdzięczam! Wdwójnasób pokochałem Boga, bo sercem zdwojonem, jej i własnem, ukochałem Go delikatniej — tak jak ona. Nie mogę jej dać szczęścia wspólnego pożycia, pracy, domu. Nie mogę jej ofiarować szczęścia i zaszczytu macierzyństwa. Widujemy się tylko raz po raz, żyjemy jak brat z siostrą. Skarbem nieocenionym dla mnie — jej miłość, czuła troskliwość o mnie. W częstych i bliskich z nią stosunkach poznałem, że „serce kobiety jest nieoszacowane, warte miljardy miljardów“ i że wielu rzeczy mężczyzna nie pojmie inaczej, jak tylko, gdy przejdą przez filtr umysłowości kobiecej.
Jesteśmy małżeństwem utajonem, przed Utajonym zawartem. Ale modlimy się o to, byśmy mogli jawnie i publicznie stanąć przy ołtarzu, na oczach świata katolickiego i z jego błogosławieństwem. Wierzymy, że modlitwa nasza przemieni się w prawo kapłańskiego małżeństwa w całym Kościele. Dotąd miał je Kościół wschodni. Chyba i on miał odrobinę Ducha Bożego. Modlimy się i wierzymy, bo On zapewnił: „Proście, a otrzymacie! Nie dziś, to jutro.“ A ja ufam, że otrzymamy rychło.
Czasem w ciche, gwiezdne wieczory, gdy jesteśmy razem wsparci o siebie, śpiewamy pieśń wieszcza. Daleko po rosach i wodach ulatują jej tony. Ja myślę, że wkrótce obiegną one katolicki świat.
Zaiste, miłość jest świętym pożarem.
Iskrą, zatloną w ogniach nieśmiertelnych.
Aniołów dobrem. Wszechmocnego darem,
Balsamem rajskim dla serc skazitelnych.
Pobożność duszę w niebiosa porywa,
Ale z miłością niebo w duszę wpływa.
Uczucie, które Bóstwem zapalamy,
Które wytrawia wszystkie myśli plamy,
Jest to promyczek wszechtwórczego słońca,
Korona duszę dokoła wieńcząca.
I modlimy się razem do Patronki mej żony, Matki łaski Bożej;
Mamo i Pani! Która, pozostając Dziewicą, nosiłaś święte imię żony, a będąc kochaną kochałaś, wejrzyj na miłość nas dwojga i racz ją otoczyć jak najczulszą, macierzyńską opieką swoją i uwieńczyć publicznemi węzłami kapłańskiego małżeństwa dla chwały. Kościoła, szczęścia naszego, kapłanów Polski i świata.
Połącz się z nami w modlitwie — kończył.
Księżyc był coraz wyżej, noc coraz głębsza. Brylantowe smugi blasków na Wiśle nabierały coraz więcej zaprawy srebra.
Słówko jeszcze, ostatnie na ten temat — od autora.
Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że tezą przed chwilą wyłożoną; „Prawa kobiety“ — zdejmuję bielmo wiekowe z oczu Kościoła. Nie wyczerpałem tematu. Mógłbym książkę całą, większą od tej, jeszcze napisać. Proszę, by uczynili to inni. Teza zyska na wszechstronności. To, co napisałem, napisałem dla ulgi sumień ex-księży żonatych, których kilku znam i podziwiam szczęście ich rodzinnego pożycia. Wielu z nich mogłoby wrócić do ołtarza. Napisałem też to wszystko dla ulgi sumień księży, dla których prawo celibatu jest piekłem, bezdnią rozpaczy, godziną Ogrójcową, Kalwarją. Od dziś kwestję mają postawioną jasno: Mogą mieć, bo mają prawo mieć żony. Niechaj je pojmą, niech się zwiążą z niemi sakramentem małżeństwa, zostając przy wierze i Stolicy Piotra, żonatego papieża.
Ba, ale cenzury, ekskomuniki! Strach, co będzie, gdy spadnie jaka suspensa?!
Proszę o chwilę spokojnej uwagi. A co będzie, jeśli przypadkiem papieżowi przyjdzie ochota ogłosić ekskomunikę na tych, co twierdzą, że dwa a dwa jest cztery? To samo będzie w razie ekskomuniki na tych, co stwierdzą węzłem małżeńskim, że jedno a jedno tworzy dwoje. Może z czasem trochę więcej...
Nie będzie to wyrok papieski, ale ośmieszenie się papieskie. Pismo św. wyraźnie pozwala kapłanom i biskupom mieć żony. Niech tylko uczynią to tak, jak kapłanom przystoi. Jedno łóżko więcej i kołyska zmieszczą się jeszcze na plebanji.
A jeśliby się Rzym droczył w tej sprawie, to mogą mu powiedzieć krótko a węzłowato: „Niech Grzegorz nie reformuje Pawła Apostoła!“ Małżeństwo księdza to nie rzecz hierarchji — ubocznie chyba — ale sprawa osobista każdego kapłana.
A w takim stanie rzeczy nie będą stały pustką seminarja, ani — napewno — zakony!
Podniosą się plebanje, ożywią pod tchnieniem serdecznej pieczy kobiecej świątynie... W kaplicach zakonnic dopiero się widzi, jak powinny wyglądać Kościoły, gdy się niemi zaopiekuje inteligentna, religijna kobieta...
Ach prawda! Byłbym zapomniał o jednym jeszcze, zaklętym wrogu mojej tezy. Śmiertelnym jej wrogiem, wrogiem na śmierć i życie — przewiduję to — będą gospodynie. Fatalna bowiem ich rola w Kościele i na plebanjach się skończy. Ale i sprzymierzeńca mieć będę, który mię obroni. Uchylam przed nim czoła.
Cześć rozumnej, szlachetnej, czystej i świętej kobiecie katoliczce, żonie kapłana!
Imieniem Pawła Apostoła, w Imię Chrystusa, zapraszam ją bliżej do ołtarza!
Na współpracowniczkę w dziele zbawienia dusz, na współapostołkę Apostołów!
Ramiona kapłanów osłabły, trudząc się samotnie na wodach świata. Nie wiele ułowili. Ręka mężczyzny nie potrafi tak subtelnych zadzierzgać sieci, jakie dziś potrzebne na wysubtelnione ryby. Jej ręki delikatnej tu potrzeba. Niechaj ją wyszkoli, przygotuje i nie odmawia jej kapłanom. W ich imieniu, tych tak często życiowych rozbitków, proszę ją o to.
„Przyszedłszy do nas... wspomóż nas!“ (Dzieje Apost.)
Nietyle o luby splot twoich ramion i wspólne z Tobą łoże, ile o duszę i wielkie serce twoje chodzi, bez których „niedobrze jest człowiekowi samemu...“ Więc Imieniem Stwórcy Boga, który uznał za konieczną pomoc twą pierwszemu mężczyźnie w dziedzinie przyrodzonej, zapraszam Cię do współpracy w dziedzinie nadprzyrodzonych, promiennych ideałów. Ileż bardziej ona tu konieczna.
Pójdź! —
Bo jeśli Pan pozwala na początku i błogosławi cudem w Kanie Galilejskiej,[1] to któż ci może zabronić podać rękę kapłanom?
„Num quis potest prohibere?... qui acceperunt Spiritum Sanctimi, sicut et nos?“ (Dzieje Apost. 10)