Niemcy u Mickiewicza/Całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Bełza
Tytuł Niemcy u Mickiewicza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1911
Druk E. Nicz i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

STANISŁAW BEŁZA.


Niemcy u Mickiewicza
„Spólna moc tylko
zdoła nas ocalić“.
(Adam Mickiewicz).




WARSZAWA
GEBETHNER i WOLFF
KRAKÓW
G. GEBETHNER i Sp.
POZNAŃ
J. LEITGEBER i Sp.
1911.
DRUK E. NICZ I SP. WARSZAWA, NOWY-ŚWIAT 70.






W dwóch poematach, dotknął Mickiewicz tak aktualnej dziś dla nas Polaków, dla teraźniejszości i przyszłości naszego kraju, kwestji niemieckiej, w dwóch wypowiedział swoje zdanie o Niemcach i stosunku ich do najbliższego, nie niemieckiego Wschodu.
W Grażynie i Konradzie Wallenrodzie.
Pierwszy z tych utworów, pisał on w roku 1821 na Litwie, w ukochanej jego ojczyźnie, co była mu „jak zdrowie“, i którą, jak się w Panu Tadeuszu wyraził, aby dostatecznie cenić, należy jak zdrowie „stracić“, drugi w roku 1828 zdala od tej ojczyzny na wygnaniu w Odesie i w Moskwie, gdy wyrwany z niej, ruszył w daleki świat po nieśmiertelność, by zdobywszy ją, powrócić do kraju, do królewskiego na Wawelu przybytku, ale w trumnie.
Kiedy z pod jego genjalnego pióra wychodziły nieśmiertelne strofy, któremi zachwycamy się i zachwycać się będziemy, póki język nasz istnieć nie przestanie, kwestja niemiecka nie była tem czem jest obecnie.
Ani w stosunku do ziem polskich podległych na zachodnich naszych kresach ich władzy, ani w stosunku do całej wogóle polskości.
Nie była, gdyż Niemcy ówczesne nie były tem, czem się stały dziś.
Po strasznym pogromie Napoleona, z którego przy pomocy Anglji przedewszystkiem, Rosji w znacznej części, wyszły zwycięskie wprawdzie, ale osłabione, — rozbite na mnóstwo państw i państewek niezależnych, nie o zdobyczach i o zagarnianiu cudzego one przemyśliwały, a najpotężniejsze z nich Prusy, w stosunku do nas, nie objawiały tych instynktów, jakie urodziły się w nich w pół wieku później, na skutek nieoczekiwanych w marzeniu nawet: powodzenia i szczęścia, które zawracając nieraz ludziom w głowie, państwa nieraz kierują na błędne drogi szowinizmu, ścierającego z nich piętno człowieczeństwa.

Na tronie Prus siedział wtedy król Fryderyk Wilhelm III-ci.
Pokój, w którym pisał „Grażynę“.

Ten sam, który w następstwie wojny z Napoleonem I, na wschodzie i zachodzie stracił połowę swoich posiadłości, ten sam, który po bitwie pod Jeną uciekał z Berlina do Królewca, by oddawszy się pod opiekę cesarza Rosji, dzięki mu ocalić strzępy królestwa, które Fryderyk nazwany przez Prusaków wielkim, a przez Macaulaya w jego znakomitych szkicach oceniony tak, jak na to jako człowiek wyzbyty z podnioślejszych uczuć zasługiwał, z trzeciorzędnego państwa, wyniósł na wybitne stanowisko.
Otrzymawszy na skutek uchwał Kongresu wiedeńskiego, krającego ziemie jak krawiec kraje sukno, część składową byłego Księstwa Warszawskiego, Wielkopolskę i Prusy Zachodnie, polskim poddanym przyrzekł poszanowanie dla ich religji i języka, namiestnikiem swoim w Poznaniu mianował księcia Antoniego Radziwiłła, pozornie przynajmniej (bo któż głąb ludzkiej duszy przeniknie?) okazywał Polakom życzliwość.
Nie wrzała więc na zachodnich naszych kresach wtedy walka o byt, kultura nasza nie była skazana na zagładę, mogliśmy żyć i rozwijać się w narodowym duchu, nie drżąc jak dziś każdej chwili o największe nasze dobro: język, i jedno z największych: naszą ojczystą ziemię.
Choć więc pamiętną nam była przeszłość Prus, i ich jako państwa stosunek do nas w dawnych czasach, choć wiedzieliśmy o tem dobrze, w czyjej głowie urodziła się myśl rozbioru Polski i kto ją z machjawelską zręcznością urzeczywistnił, dzisiejszość nie dawała wtedy powodu do przeciwstawiania się ostro Prusom, gdyż te, w przeciwieństwie do dwóch innych państw rozbiorowych, pozornie przynajmniej, szanowały to, czem żaden naród, świadomy swego dziejowego posłannictwa, pomiatać bez jak najżywszego oburzenia nie pozwoli.
Kiedy więc Mickiewicz pisał Grażynę i Wallenroda, nie o Prusach, nie o skromnych i potulnych wtedy Niemcach myślał, nie przeciw nim chciał nas zszeregować w zwarty i spoisty legjon, nie niemiecki bowiem miecz Damoklesa wisiał wtedy nad Polską, nie niemieckie zapożyczone od Brennusa słowa „biada zwyciężonym“ (vae victis) dźwięczały podtenczas w naszych uszach.
Czy przewidywał on, że w kilkanaście już lat po jego śmierci, wszystko co o stosunku ich dawnym nie do nas w poematach tych wypowiedział, zastosowane do nas być może, że rada, którą nie nam udzielał, wcielona przez nas w życie, zabezpieczyć już nas samych może od doszczętnej przez nich zagłady.
Czy przewidywał?




I.

Mickiewicz pisał Grażynę w Szczorsach na Litwie.
W końcu 1821 roku, zaprosił go do tej miejscowości hrabia Chreptowicz, właściciel pięknej majętności i pięknej bibljoteki.
Nie zabawy były mu wtedy w głowie.
Wcale nie.
Ta, którą ponad wszystko ukochał, Maryla Wereszczakówna sprzeniewierzyła się uczuciom, które w jego sercu obudziła, poszła za innego, przepadła już dla niego na wieki.
„Zawołano na nią żono“, a więc już „ją żywcem pogrzebiono“ dla niego.
Zajaśniała jak gwiazda pierwszej mocy na jego niebie, i znikła, rozwiała mu się w mgłach, jak cień.
Więc choć nie stronił wtedy od ludzi, rad był, gdy miał jak najmniej ludzi dokoła siebie, zwłaszcza tych, którzy jak większość ludzi majętnych po wsiach, nie duchem przeważnie żyją.
Uciekał więc od nich kiedy mógł, kiedy mu to stosunki towarzyskie pozwalały, biegł ku duchom, bo mu wśród nich było słodziej i lepiej.
I między duchami, wśród książek, tym obrazie zmarłych duchów, szukał w bibljotece szczorsowskiej natchnienia i zapomnienia.
Że bibljoteka hrabiego Chreptowicza obfitowała w najpoważniejsze dzieła, o tem przekonywa mnie sam poeta.
W przypisach do swojej Grażyny.
Widzę z nich, że pisząc ten poemat, studjował on Stryjkowskiego, Gwagnina, Kromera, Jana z Wintertur, że korzystał z Łasickiego, Kotzebuego i Beckera. „To wszystko jest dowodem, — powiada profesor Wilhelm Bruchnalski, — że poeta odbywał staranne studja, i sumiennie pracował nad poznaniem epoki, by zachować jej koloryt“.
Jakżeż mu się ta epoka w tych dziełach, przeważnie nie polskich przedstawiła.
Posłuchajmy, co o niej sam, w przedmowie do Grażyny mówi:
„Nie można bez wzdrygnienia czytać okrucieństw, jakich się Krzyżacy dopuszczali nad nieszczęśliwym narodem; przytoczymy jeden tylko szczegół. Na końcu jeszcze 14 wieku, kiedy Prusy całkiem podbite i uspokojone były, mistrz krzyżacki Konrad von Wallenrod, zagniewany na biskupa kumerlandzkiego, kazał wszystkim chłopom z jego djecezji prawe ręce poucinać, o czem świadczą Leon Treter, i Łukasz Dawid. Takimi byli Krzyżacy, zakon z samych Niemców złożony, co nowy powód do zelżywego ich traktowania, Słowianom i Litwie dawało. Zdawna psami Niemców przez wzgardę nazywano, i Bandtkie mniemał, że Psie Pole Bolesława III-ego tryumfem pamiętne, dla tego tak nazwane, iż tam wiele Niemców wymarło“.
Tyle Mickiewicz, — i pragnąc ich lepiej scharakteryzować, bacząc o to, by go jako Polaka o przesadę nie posądzano, przytacza w poparciu swoich, słowa Niemca Jana z Wintertur, które niech będą odpowiedzią tym, którzy na polu wiekopomnej klęski Krzyżaków pod Grunwaldem pół tysiąca lat temu, na pomniku padłego tam wtedy wielkiego ich Mistrza, mieli zuchwałość napisać „że poległ on w walce o niemieckie prawo śmiercią bohaterską“ (im Kampf für deutsches Recht den Heldentod).
Oto słowa tego bezstronnego Niemca, naturalnie nie ze szkoły tych dzisiejszych, którzy uważają, że wszystko co polskie jest równoznaczne barbarzyństwu, a wszystko co niemieckie, najwyższej kulturze:
„Około tych czasów (1343 roku), jakem słyszał z ust godnych wiary, Krzyżacy szeroko panujący w Prusach, wypowiedziawszy wojnę królowi litewskiemu, gwałtownie wydarli mu część kraju. Ażeby swoje odzyskać, król przyrzekł im wiarę katolicką przyjąć, gdy zaś Krzyżacy obietnicy słuchać nie chcieli, rzekł król po litewsku: „widzę, iż wam nie o wiarę, ale o pieniądze idzie, i dlatego w pogaństwie trwać będę“. O tych Krzyżakach twierdzą, (rzecz bolesna i wierze katolickiej, bodaj się nie sprawdziło! — wielce szkodliwa), iż wolą, aby poganie podbici zostali w bałwochwalstwie i haracz płacili, aniżeli uwolnieni od haraczu chrzest przyjęli, o co pobożnie nalegali i nalegają. Jest także wieść, iż oni (Krzyżacy) nie tylko ziemie książąt pogańskich, ale i chrześcijańskich najeżdżają“.
Uosobieni więc w Grażynie Mickiewicza Niemcy, są historyczni w całem znaczeniu tego słowa, takimi byli rzeczywiście pod nazwą Krzyżaków, ale Grażyna, bohaterka jego poematu, historyczną nie jest.
Podobnie jak inne w nim, prócz Witolda, jak Litawor i Rymwid, jest postacią fikcyjną, ucieleśnieniem ducha i przewodniej wieszcza idei.
O cóż bo, gdy ją pisał, mu chodziło?
Pomijam cele literackie, o których wzmiankuje profesor Bruchnalski, gdy powiada, że chciał on „ówczesnych arystarchów literackich usposobić dobrze dla nowego kierunku swoich utworów i wyrobić sobie u tej starszyzny uznanie, mające mu przynieść nie tyle sławę, ile raczej to, czego wówczas tak pragnął, to jest uwolnienie czasowe od zajęć nauczycielskich, i środki do odbycia podróży za granicę“, pomijam, bo sądzę, że względami utylitarnymi nie powodują się ludzie tej miary co nasz wieszcz, i wysuwam na pierwszy plan to, co na nim zawsze u niego stało, czy kiedy się zabierał do Wallenroda, Tadeusza i trzeciej części Dziadów, czy gdy rzucając zaciszne miejsce w Lozannie, gdzie mu tak wśród poczciwych Szwajcarów było dobrze, szedł do Paryża, by na katedrze, której głosu słuchała cała Polska, rozwijać wielkie myśli, lub u schyłku życia jechał do Konstantynopola, by tam znaleźć wiele goryczy i w końcu, zdala od swoich dzieci, śmierć.
I twierdzę, że pobudką która go do napisania tego dzieła skłoniła, była chęć służenia ukochanej idei.
Idei szczytnej miłości kraju.
Idei, poświęcenia dla jego dobra życia.
Idei, której służył on od zarania niemal dni swoich, gdy jako student uniwerstytetu w Wilnie pisał swoją Żywilę, do ostatnich ich chwil.
A że do wcielenia idei takiej nadawały mu się te czasy, więc ją wcielił w stworzoną w wyobraźni swojej kobietę, dając nam tym sposobem wspaniały obraz najszczytniejszego ukochania tego co ponad wszystko kochać się powinno.
Na innem miejscu wypowiedziałem zdanie[1] kogo z żyjących miał na myśli, gdy pisał Grażynę Mickiewicz, która ze znanych mu kobiet stała przed oczyma jego duszy, gdy wyśnioną przez siebie postać stroił w szatę wielkiego poświęcenia, umotywowałem mój pogląd, że była nią, być nią musiała jedynie jego ukochana Maryla, która tak dalece wstrząsnęła jego duszą, iż w kilka lat jeszcze potem, po tylu przebytych udręczeniach i wrażeniach doznanych, nie był w stanie jej zapomnieć, słysząc echo jej głosu w szumie kaskady alpejskiej i widząc ślady jej przed sobą na górskich lodowiskach.
W tej chwili zajmę się śledzeniem w poemacie czego innego: obrazu Niemców tej odległej epoki, stosunku ich do nie niemieckiego narodu, który zgnieść i ujarzmić pragnęli, oraz uczuć, jakie w nim obudzali. A może ten obraz, łącznie z tym, jaki nam się w Wallenrodzie ukaże, powie i nam coś nie coś takiego, z czego korzyść wyciągnąć na dziś i na jutro będziemy mogli. Genjusz to ma w ogóle do siebie, że jest i prorokiem i nauczycielem, a Mickiewicz jest genjuszem. Jednym z największych jakich zna świat.
Już na samym wstępie poematu, poeta odsłania nam rąbek tego obrazu.
Odsłania w ogólnym zarysie.
Do książęcego zamku, który,

Na barkach nowogrodzkiej góry
Od miesięcznego brał pozłotę blasku”,—

dnia i roku bliżej w poemacie nie określonych, nocą, kiedy „miasto już spało, a w zamku ognie zgasły“ przyjechali jacyś pancerni ludzie. Na ich przodzie znajdował się „mąż w zupełnej zbroicy, jaką zwykł Niemiec przywdziewać na boje“, a że „krzyż miał czarny na piersiach“,:

„Trąbkę na plecach, kopią u toku,
„Różaniec w pasie i szablę u boku”, —

przeto go z tych znaków odrazu poznali strażnicy, którzy się zbiegli na tętent jego konia“.
I poznawszy, zaczynają wypowiadać uczucia swoje, jakich na widok jego doznali.
Uczucia, będące uczuciami całej ówczesnej Litwy.
Trudno zaiste o lepsze scharakteryzowanie tych uczuć, jak w tych wyszeptanych przez jednego do drugiego ze straży słowach:

„O gdyby nie był nikt tu więcej z warty,
Zarazby w bagnie skąpał się ten plucha,
Aż pod most pięścią zgiąłbym łeb zadarty”, —

trudno, bo malują one tak dosadnie, jak rzadko które, nienawiść pospólstwa litewskiego do tych, którzy, gdy się na Litwie ukazali, byli zawsze zwiastunami nieszczęścia, którzy na niej w sercach wszystkich wyryli od wieków krwawy ślad. Więc gdy poeta do tych słów wyjętych z ust, dodaje od siebie:

„Tak oni mówią; on niby nie słucha,
Lecz musiał słuchać, bo się bardzo zdumiał,
A chociaż Niemiec, głos ludzki zrozumiał“,

tymi wyrazami ostatnimi przekonywa nas, że ta nienawiść do nich była tam tak głęboką, iż graniczyła aż z pogardą.
Ale pospólstwo nigdzie, a tem mniej na Litwie ówczesnej, nie było i nie będzie nigdzie zapewne, czynnikiem decydującym w stosunku jednej narodowości do drugiej. Tym, są warstwy wyższe, przodownicze, sterujące państwową nawą. Takimi są w poemacie Litawor i Rymwid, oraz do pewnego stopnia Grażyna. Jakiemiż uczuciami ku Niemcom ożywieni są oni w poemacie Mickiewicza? Nie omylę się gdy powiem, że nie innemi, tylko takiemi, jakiemi ożywione było wtedy na Litwie to pospólstwo.
Zacznę od Rymwida, gdyż on najsilniej je tu wypowiada, gdyż jest tu najplastyczniejszem ich odbiciem.
Poeta przedstawia go nam, jako człowieka zrównoważonego i mądrego.
Starzec, zahartowany w bojach o niezależność swojego kraju, wierny sługa jeszcze Litaworowego ojca, „w polu młody”, a „na radzie stary”, jest on wcieleniem doświadczenia i patrjotyzmu litewskiego. Kiedy więc mówi, Litwa ówczesna, już nie tylko ta ludowa, ale ta przodownicza przez niego się odzywa, ukazuje to co myśli i co czuje.
Co więc ona wtedy o Niemcach myślała i czuła?
Posłowie zatem krzyżaccy do księcia przyjechali.
Straż zamkowa natrząsa się nad nimi, chce odprawić z niczem, ale ujrzawszy na palcu ich przywódcy pierścień, choć z niechęcią, melduje ich Rymwidowi, gdyż:

„On jest prawą ręką w boju;
Jego nazywa książę drugim sobą,
W obozie, w zamku, jemu każdą dobą
Wstęp do pańskiego otwarty pokoju”.

Zbyt doświadczonym był Rymwid, aby dowiedziawszy się o nagłym przyjeździe posłów niemieckich, nie domyślił się, o co tu chodzi. Idzie więc do księcia i zaczyna rozmowę o Niemcach. Ale nie może od niego wydobyć słowa. Czuje, że ma przed sobą kogoś, kto myśli zapewne tak jak i on, bo gdyby myślał inaczej, niezawodnie by mu tę rozmowę przerwał, że mu jednak nurtuje coś ukrytego w duszy, coś, co mu w danej chwili działać, nie tak jak powinien, nakazuje. Więc gdy po chwili rozmowy uważa za stosowne jemu i nam się odsłonić, staje się odbiciem uczuć już nie pospólstwa, „ślepego rąk książęcych narzędzia“, ale tych właśnie przodowniczych warstw, które, jak to się mówi, pisały dzieje swojego kraju.
Przypatrzmy się bliżej tym uczuciom, mamy je tu bowiem wymotywowane rozumnie i głęboko, nie w postaci ślepego instynktu, jak u biernego tłumu, ale życiowego programu opartego na ich świadomości.
Jakaż więc była według Mickiewicza, ta świadomość wtedy na Litwie, tych przodowniczych warstw.
Że Niemcy i Litwini, to ogień i woda.
Że są oni gorszymi od niezgody nawet.
Że gniewnych Litwinów i Lachów ugłaskać można, ułaskawić węża, by „senne piersi niemowlęce, mosiężnym wiankiem obwijał bez szkody“, ich jednak przenigdy.

„Krzyżackiego gadu nie ugłaszcze,
Nikt ni gościną, ni prośbą ni dary”, —

bo choć wepchnęli gadowi temu w paszczę pogańscy Prusacy i książęta Mazowieccy, „ziem, ludzi i złota“ co niemiara, —

„On wiecznie głodny, choć pożarł tak wiele,
Na resztę naszą rozdziera gardziele“.

Zatem skoro tak jest:

„Napróżno się trudzi,
Kto naszych szczerze chce godzić z Krzyżaki,
Bo czy to z kniaziów, czyli z prostych ludzi,
Na całej Litwie nie znajdzie się taki,
Coby ich nie znał chytrości i dumy,
Nie stronił od nich, jak od krymskiej dżumy.
Coby nie wolał stokroć od ich broni,
Raczej śmierć w polu, niźli pomoc zyskać,
Raczej żelazo rozpalone w dłoni,
Niźli krzyżacką prawicę uściskać”.

A konkluzja tego wszystkiego?
Że gdy się ma z tak niebezpiecznym, z tak strasznym wrogiem do czynienia, nie można się kłócić z sobą, namiętności osobistej poświęcać publicznych spraw, myśleć tylko o sobie, bo: „Spólna moc tylko zdoła nas ocalić“ bo na nic się nie przydadzą cząstkowe nad nim zwycięstwa, burzenie niemieckich twierdz i palenie ich mieścin, gdyż:

„Przebrzydły Zakon podobny do smoku,
Jeden łeb utniesz, drugi rośnie skoro
I ten ucięty rośnie w dziesięcioro”.

Czy Litawor, do którego posłowie krzyżaccy przyjechali, był przeciwnego co do Niemców zdania, czy uważał ich za druhów Litwy, nie wyczuwał dla swojego kraju niemieckiego niebezpieczeństwa? Mimo przeciwnie mówiące pozory, sądzę, na podstawie tego, co w poemacie znajduję, że zapatrywaniem swojem nie różnił się on w niczem od Rymwida, od tego wcielenia przodowniczej ówczesnej Litwy.
Opętany nienawiścią ku Witoldowi, zawarł on, jak sam powiada, przymierze z Niemcami.

„Ale ja z mistrzem pruskiego Zakonu
Tajemne zaraz związałem przymierze,
Aby mi swoje dał w pomoc rycerze,
Za co w nagrodę ustąpię część plonu“,

Ale zawarł je nie z pobudek sercowych, nizki interes był jego źródłem. Świadectw na to, mam aż do zbytku w poemacie.
Kiedy przychodzi do niego w nocy Rymwid, gdy się dowiedział o przyjeździe posłów i zaczyna rozmowę o Niemcach, o których niezawodnie nie jak o aniołach ziemi się wyrażał, „nic mu na to nie odpowiada“, nie obala jego twierdzeń, nie łagodzi wcale sądu, owszem doznaje nawet czegoś w rodzaju wstydu.

„To się rumieni, to wzdycha, to blednie.
Wydając twarzą troski nie powszednie“.

A gdy wreszcie dawszy mu rozkaz, by go rozbudzone wojsko czekało ledwie świt „na Lidzkiej ulicy, rzeźwo, zbrojno i zapaśnie“ uważa za stosowne otworzyć tajnię swojej duszy, to jedyne uczucie jakie ze słów jego o stosunku do Niemców odgadnąć mogę, jest uczuciem lodowatej dla nich obojętności.
Uważa ich za narzędzie w swoich rękach dla osiągnięcia poziomego celu, za coś w rodzaju płatnego najmity, wyciągającego z gorącego popiołu kasztany dla niego, ale za nic więcej. Gdyby czuł inaczej niż Rymwid, czyż nie obalał by jego twierdzeń, czyż nie usiłowałby łagodzić zapatrywań? On przecież ani jednego ani drugiego nie czyni, i jeżeli co mi ukazuje, to przy takiem samem ocenianiu przypadkowego sprzymierzeńca, krótkowzroczność swą, nie zdolną odgadnąć, czem ten sprzymierzeniec przy danej sposobności stać się Litwie może.
Krótkowzroczność zadziwiającą jak u panującego.
Bo zazdrości on Witoldowi wszystkiego, i tego, „że świętą Litwę sam jeden zalega“, i tego że ją całą „na koniu wiecznie trzyma jego buta“ i jego gmachów co są „na Wilnie i Trockiem jeziorze“ i bogactw nagromadzonych w jego pałacach.
Ale przedewszystkiem zazdrości mu jego sławy.

„Ale i sławą wszystkim ponad głowę,
Witold podleciał. Witold wszystkich gasi,
Jego jak gdyby drugiego Mindowe,
Na ustach wielbią wajdeloci nasi;
Jego na strunach i na wieszczym rymie,
Do potomnego wysyłają blasku,
Nasze śród gminu, kto wypatrzy imię,
Kto podjąć raczy z niepamięci piasku”.

Nie sympatja więc ku Niemcom kojarzy jego z nimi związek, ale zawiść ku współzawodnikowi, pożądliwość władzy, sławy, bogactw. I ta pożądliwość głuszy w nim rozum, każe mu zapomnieć o tem, że jeżeli Witold jest potężny i bogaty, to Krzyżacy, za którymi stoi cały zachodni, bałamucony przez nich świat, bogatsi są o wiele i potężniejsi nawet od Witolda, że jeżeli on „sławą innych gasi“, to ich rozboje na Polsce i Litwie, o wiele sławniejszymi ich, w owych smutnych czasach, gdy sławę warunkowano ilością krwi przelanej, uczyniły.
I jego złe instynkty, jego zaćmiony namiętnością rozum, tłumią świadomość ich grozy dla kraju, jaką ma to pospólstwo uosobione w tym strażniku przy baszcie Nowogrodzkiej, jaką ma ten jego stary doradca Rymwid, uosabiający owoczesne przodujące na Litwie sfery.
Ale tłumiąc tę świadomość, nie zabijają jej one, nienawiść ku Niemcom drzemie z niemniejszą siłą na dnie jego serca. I zdaje się, że ten młody książę, po to tylko wyciąga rękę ku Krzyżakom, aby pokonawszy przy ich pomocy Witolda, wzróść w siłę dostateczną do porachowania się w przyszłości z nimi, za te krzywdy, jakie doznał od nich jego kraj, za tę nawet konieczność zmuszającą go, iż wbrew skłonnościom całego swego narodu, łączy się z nimi wstrętnym wszystkim sojuszem.
Tak się zdaje, a zdaje się tak na widok tego, co się dalej w tym poemacie dzieje.
Bo odprawieni przez Grażynę posłowie krzyżaccy, obrażeni do żywego za obelgę, jakiej nie doznali, „ni przy cesarskiej, ni papieskiej bramie,“ sprowadzają zastępy wojsk niemieckich na jego Lidę, i niespodziewanie wywiązuje się walka krwawa pomiędzy nimi a Litwinami.
I wtedy cóż następuje?
Litawor, snem głębokim spowity, w chwili kiedy padły pierwsze strzały, na ich odgłos budzi się, dosiada konia, i nie wiedząc co się stało, że jego sprzymierzeńcy niedawni przemienili się nagle we wrogów, uderza na nich z taką wściekłością, z jaką uderzyć tylko może człowiek, dyszący ku nim nie mniejszą nienawiścią jak ta, która rozsadzała Rymwidową pierś.

„Dobiega Niemców, między tłumem tonie,
Bitwy nie ujrzysz, ale zgiełk i jęki
Mają odgadnąć w jakiej walka stronie
I jak straszliwy piorun jego ręki”.

Otóż ten czterowiersz, mówi mi wszystko.
Mówi o tem, jakie rzeczywiście uczucia nurtowały książęcą pierś.
Że były to uczucia nie inne wcale jak te, któremi dyszała reszta w jego kraju serc.
Że w gruncie rzeczy nie różnił się on od tych najniższych tam wśród pospólstwa, i tego stojącego prawie na jednej z nim linji rycerstwa.
Że nienawidził w gruncie rzeczy Niemców — tak jak wszyscy.
Gdyby nam poeta ukazał go w tej furji przeciwko nim, w chwili kiedy jego żonę dosięgnął cios przeciwnika, możnaby ją położyć na karb zemsty za śmierć ukochanej, ale ten charakterystyczny czterowiersz i dodatkowe słowa, że gdzie się Litawor pojawił, „znikał szyszak, padał sztandar, a hufiec (nieprzyjacielski) tłoczył się i mieszał bezładnie,“ poprzedzają tę śmierć, więc jest ta jego furja dla mnie dowodem czegoś innego. Wyładowania nagromadzonej w jego duszy elektryczności, będącej nie czem innem, jak przygłuszoną chwilowo, przecież dyszącą w nim z żywiołową siłą nienawiścią, ku odwiecznym wrogom jego Litwy, Niemcom.
I ta nienawiść ku nim, łączy go z ogółem silną nicią uczuć jednakowych, i łącząc, nie czyni w niej wyjątku, nie brzmi w uszach fałszywym akordem i rozdźwiękiem.
A Grażyna, ta jak wielki poeta powiada: „z cór nadniemeńskich pierwsza krasawica“, uosobienie doskonałej kobiecości litewskiej?
I ona rozdźwiękiem mi tu nie jest.
Owszem, jest wcieleniem najwyższego poświęcenia, zrodzonego nie na czem innem właśnie, jak na tle tej powszechnej nienawiści.
Litawor tedy, opętany zawiścią ku Witoldowi, nie dał się Rymwidowi skłonić, aby „bez obcych mieczy rozeprzeć się z nim w polu“, aby z nim „wznowić umowę“. Gorąca krew unosiła go i zaćmiewała mu wzrok.
Klaśnięciem więc w dłoń, sygnałem dla służących by go przyszli rozbierać, pozbywa go się z komnaty, zniewala, by „wytrąbił ukaz i rycerstwo zgromadził“. Czyni też to on „znając powinność sługi“, ale za wygranę nie daje. Idzie do księżnej i otwiera jej swoje serce.

„Mimo to Rymwid mądry odgadywał,
Gdzie mu jedyne pozostało wsparcie:
Szedł więc i księżnej wynurzył otwarcie
Wszystko co widział i co przewidywał.
Jaka stąd dawnym zwyczajom obraza,
Książęciu hańba, narodowi skaza“.

I cóż, jakżeż przyjmuje ona to jego wynurzenie, jakiem echem odbija się ono w jej sercu?

Przedewszystkiem, temu co słyszy, nie wierzy:

„Mocno Grażynę wieść nowa uderzy,
Lecz panią swojej będąca postaci,
Udaje wrzkomo, iż temu nie wierzy,
Pokoju w głosie i w twarzy nie traci“.

Dla czego nie wierzy?
Bo zna swego męża.
Bo wie o tem, że jest on Litwinem, patrjotą litewskim, że jako taki przyjacielem Niemców być nie może. Że jeżeli:

„nagła gniewu flaga,
Doczesną burzę w sercu jego wzbudzi,
Jeśli niekiedy, lotem młodych ludzi,
Chęć swą nad słuszność, lub nad możność wzmaga”,

to nadejdzie czas, myśli mu się rozjaśnią, i „niepamięć zagrzebie pierzchliwe słowa“.
Bo uważa ona, że tylko zamroczenie myśli, może być źródłem sprzymierzania się z Niemcem, bo jako „osłoda smutku i spólniczka wesela” swego męża, rozumie go ona lepiej niż inni, świadomą jest tego co w jego duszy ku nim, gra.
I dopiero, kiedy jej Rymwid powiada, że postanowienie księcia wydaje mu się niezłomnem, postanawia je sparaliżować. Idzie więc do Litawora, pada przed nim na kolana, błaga by otrząsnął się z namiętności, a gdy widzi, że nic u niego nie wskóra, że „nagła gniewu flaga“ przeciwko Witoldowi, choć opadnie z czasem, jeszcze przecież w jego sercu nie opadła, rozkazuje oddalić posłów krzyżackich, staje na czele wojska, i śmiercią bohaterską ginie. Wkrótce po niej ginie samobójczą, na stosie przy jej skazanych na zwęglenie zwłokach, i Litawor.

„Bieży na stos, upada na zwłokach,
Ginie w płomieniach i dymu obłokach”.

Ostatni ten dwuwiersz Mickiewicz opatruje takim przypiskiem:
„Litwini w ciężkiej chorobie, lub w wielkiem nieszczęściu, zwykli byli żywcem palić się w domach“.
Czy ta śmierć na stosie Litawora, była dowodem żalu jedynie po stracie ukochanej żony, czy też może i dobrowolną karą za tę namiętność, która oplątawszy jego umysł, kazała mu łączyć się przeciwko swoim w nienaturalny związek z Niemcami, stawszy się tu przyczyną tej straty?





II.

Konrad Wallenrod tem się wyróżnia od Grażyny że jest historyczny.
Jako postać, — istniał.
W rzeczywistości, nie w fantazji poety.
I gdy w Grażynie, tło jest jedynie prawdziwe, prawdziwe jest podłoże, na którem rozwijają się wypadki, w Wallenrodzie mamy do czynienia z dziejową postacią, upamiętnioną w księgach historji.
Wprawdzie postaci tej, Mickiewicz nadał charakter odmienny od tego, w jakim ukazuje się nam ona w tych księgach, wprawdzie dla swoich celów ubrał ją w szaty, jakich w rzeczywistości nie nosiła, nie wyssał jej przecież jak Litawora i Grażyny z palca, nie stworzył siłą swej wyobraźni.
Jaki miał on cel gdy nową tę postać unieśmiertelniał w swoim poemacie?
Cel ten sam, jaki mu przyświecał i w Grażynie.
Miłość kraju.
Dla tej miłości, Grażyna składa na ofiarę życie, dla tej miłości, Wallenrod staje się zdrajcą i ginie samobójczą śmiercią.
Dla tej miłości.
Którą opiewał nam we wszystkich swoich poematach, którą stwierdzał ciągle ofiarnym czynem.
Nie leży w tej chwili w mojem zadaniu, szczegółowa analiza tego utworu, jednego z najwspanialszych jakie znają literatury świata, źródła nie wysychającego nigdy jak najgłębszych naszych wzruszeń, świadomy założenia mego, ograniczę się zatem na wykazaniu, jakim głosem przemawiają do nas z jego kart Niemcy, jakiem echem odzywa się stosunek do siebie dwóch graniczących z sobą narodów, w jaki wyraz przyobleka Mickiewicz swoją myśl, gdy dla nauki naszej odzwierciadla nam ten odwieczny stosunek.
Kim był Wallenrod w rzeczywistości, wiemy.
Potomek znakomitej rodziny francuskiej, już w młodych latach dostał się do Zakonu krzyżackiego, służył mu, i dosłużył się godności komtura w Człochowie. Był z natury srogim, cechowały go rozpusta i nienawiść do duchowieństwa. Przytem był wcieleniem obłudy, i kto wie, czy nie tej właściwości zawdzięczał to, że go obłudny Zakon po śmierci Zolnera obrał w roku 1391 Wielkim Mistrzem. Jako Mistrz nie odznaczył się niczem, bo był żołnierzem lichym, gdy więc nagłą śmiercią po sromotnej klęsce na Litwie umarł, pozostawił po sobie pamięć bynajmniej w dziejach Zakonu nie zaszczytną.
Tyle o nim nam mówi historja, posłuchajmy teraz głosu poezji.
Ale przedewszystkiem wyjaśnienia poety, dla czego taką właśnie postać, nie inną, wybrał on dla wcielenia w nią swoich pomysłów.
„Nazwaliśmy, — słowa wieszcza — powieść naszą historyczną, bo charaktery działających osób, i wszystkie ważniejsze wspomniane w niej zdarzenia, skreślone są podług historji. Lubo w dziejach Wallenroda pozwoliłem sobie domysłów, mam nadzieję usprawiedliwić je podobieństwem do prawdy. O charakterze tego dziwnego człowieka, różne i sprzeczne czytamy podania. Większa część kronikarzy wyrzuca mu dumę, okrucieństwo, pijaństwo, srogość dla podwładnych, małą gorliwość o wiarę, a nawet nienawiść ku duchownym. Z drugiej strony, przyznają mu ówcześni poeci wielkość umysłu, męztwo, szlachetność i moc charakteru. Kiedy objął rządy Zakonu, sposobna zdarzała się pora wojowania z Litwą, bo Witold przyrzekał sam Niemców na Wilno prowadzić. Wallenrod jednak zwlekał wojnę, co gorsza zraził Witolda, i tak mu niebacznie zaufał, że ten książę pogodziwszy się tajemnie z Jagiełłą nie tylko z Prus uszedł, ale po drodze, wchodząc do zamków niemieckich jak przyjaciel, palił je i załogi wycinał. W tak niepomyślnej zmianie okoliczności, należało wojnę zaniechać, albo bardzo ostrożnie przedsiębrać. Wielki Mistrz ogłasza krucjatę, wysypuje skarby Zakonu na przygotowania, ciągnie do Litwy. Mógłby Wilno zdobyć, gdyby czasu na ucztach i oczekiwaniach posiłków nie zmarnował. Nadeszła jesień, Wallenrod zostawiwszy obóz bez żywności, w największym bezładzie uchodzi do Prus. Wszystkie tu wymienione sprzeczności w charakterze i postępowaniu naszego bohatera dają się pogodzić, jeśli przypuścimy, że był Litwinem i wszedł do Zakonu, aby się na nim zemścił“.
Więc Wallenrod u Mickiewicza jest Litwinem, i jako Litwin tłomaczem rzeczywistych uczuć swojego narodu ku Niemcom.
Tłomaczem pod dwoma postaciami: młodego chłopca Alfa i dojrzałego mężczyzny Wielkiego Mistrza.
Jakimż dźwiękiem odzywają się te uczucia w nich obu?
Poemat poprzedza wspaniały wstęp:

„Sto lat mijało, jak Zakon Krzyżowy,
We krwi pogaństwa północnego brodził,
Już Prusak szyję uchylił w okowy,
Lub ziemię oddał, a z duszą uchodził;
Niemiec za zbiegiem rozpuścił gonitwy,
Więził, mordował aż do granic Litwy”.

Więził, mordował... Tak samo jak w Grażynie, gdy na „resztę naszą rozdzierał gardziele“, gdy jak „gad“ nie dawał się ugłaskać, „ni gościną, ni prośbą, ni dary“. I choć zasadził krzyż nad Niemnem, nie z Chrystusowemi słowami miłości na ustach szedł ku poganom, ale z różańcem w ręku i nabitą do mordowania ich strzelbą.

„Oczy utkwiwszy w nieprzyjaciół szaniec,
Nabija strzelbę i liczy różaniec“.

W takich właśnie chwilach i okolicznościach takich, wybuchła w poemacie jedna z tych niezliczonych walk Krzyżaków z Litwinami.

Tym razem zwyciężyli Litwini.
Wiozą więc łupy bogate, prowadzą „tłumy brańców niemieckich, z powiązanemi rękami“.
Śród nich są dwaj, którzy w zgiełku bitwy „hufce niemieckie rzuciwszy, między Litwinów uciekli“.
Jeden z nich jest „młody i piękny“, drugi latami schylony, obaj są wcieleniem nienawiści ku Niemcom.
Pierwszy instynktowej, drugi wyrozumowanej.
Bo pierwszy z nich ma w pamięci takie fakta: Drewniane kędyś na Litwie wielkie miasto, śród niego dom jego rodziców z czerwonej cegły,
I takie:
Niespodziewany napad w nocy na to miasto, „wrzask który go ze snu przebudził, płomień po ulicach, iskry sypiące się gradem“ i „krzyk okropny: do broni, Niemcy są w mieście, do broni!“
I takie jeszcze:
Niemcy wpadają do jego domu, jeden z nich wypuszcza się za nim, dogania i porywa na koń.
Nie wie on, co się z nim dalej stało, ale pamięta, dobrze jedno.
Krzyk matki.

„Krzyk ten, ścigał mnie długo, krzyk ten pozostał w mem uchu
Teraz jeszcze, gdy widzę pożar i słyszę wołania,
Krzyk ten budzi się w duszy, jako echo w jaskini
Za odgłosem piorunu”...

Więcej z Litwy, więcej od rodziców on nie wywiózł. Ale wywiózł z niewoli daleko więcej. Szaloną ku Niemcom za ten ich czyn nienawiść.
To też choć odebrali mu oni jego litewskie imię Alfa, nadali niemieckie Waltera, pragnąc by stał się Niemcem, obsypali go pieszczotami, ochrzcili i kochali jak syna, nie potrafili przecież zetrzeć z jego duszy piętna litewskiego. Dostrzegłszy więc wśród nich w roli tłomacza, wajdelotę, „wziętego w niewolę przed laty“ wymyka się on do niego pokryjomu, poi dźwiękiem jego patrjotycznych słów.

„On mnie często ku brzegom Niemna sinego prowadził
Stamtąd lubiłem na miłe góry ojczyste poglądać,
Gdyśmy do zamku wracali, starzec łzy mi ocierał,
Aby nie wzbudzić podejrzeń; łzy mi ocierał,
A zemstę przeciw Niemcom podniecał“.

Więc kiedy powrócił on do zamku, z rozkoszą rznął kobierce Krzyżaków, „kaleczył“ ich zwierciadła, a na tarczę mistrza krzyżackiego Winricha „piasek miotał i plwał.“
A tymczasem wajdelota litewski, nie ustawał ani na chwilę w pracy, aby w nim wzbudzić mściciela krzywd swojego narodu.

„Widzisz, mawiał mi starzec, łąki nadbrzeźnej kobierce,
Już je piasek obleciał; widzisz te zioła pachnące,
Czołem silą się jeszcze przebić śmiertelne pokrycie,
Ach! daremnie, bo nowa żwiru nasuwa się hydra,
Białe płetwy roztacza, lądy żyjące podbija,
I rozciąga dokoła dzikiej królestwo pustyni.
Synu, plony wiosenne, żywo do grobu wtrącone,
To są ludy podbite, bracia to nasi, Litwini;
Synu, piaski z za morza burzą pędzone, to Zakon”

Jakoż nauka ta wywołuje owoce, i w pierwszej z Litwinami potyczce, młodzieniec pojony takim napojem, przedziera się przez szeregi walczących i z wajdelotą ucieka do Litwinów.
Jakże więc tłomaczy ten młodzieniec swoje uczucia do Niemców, gdy się nareszcie wśród swoich Litwinów znalazł.
Tłomaczy je nie inaczej, jak Rymwid z Grażyny.
Jak Rymwid zgłębił on Niemców na wskroś, wie czem są i czem Litwie grożą.
I wie czem on sam stać się powinien, jeśli chce Litwie służyć.
Więc choć pojął za żonę „córę Kiejstuta Aldonę, młodą i piękną jak bóstwo“, choć przy jej boku znalazł słodycz, jakiej nie zaznał w nieszczęśliwem swem życiu:
Szczęścia w domu nie znalazł, bo go nie było w ojczyźnie” —
I po niepomyślnej nowej walce z Niemcami, nie myśli już o tem szczęściu swojem, ale o szczęściu tej ojczyzny.
Jak Grażyna, postanawia się jej poświęcić.
Widzi on czem Niemcy są, ich potęga przerażeniem go przejmuje, czuje więc, że chcąc ich zwalczyć, należy nie przebierać w środkach. I przypomniawszy słowa wajdeloty gdy był w niewoli: „że piaski z za morza burzą pędzone, to Zakon“, oznajmiwszy Aldonie, „że w całej Litwie nie ma przed nimi schronienia“, że niepodobna uciec przed nimi nigdzie, — powiada, już samemu sobie, że istotnie, jak go uczono za młodu „jedyna broń niewolników jest zdrada“, i dla szczęścia swego kraju, postanawia iść do Niemców, dobić się wśród nich najwyższego stanowiska, i zdradzić Niemców.
I oto widzimy go w nowej roli.
W roli Krzyżaka i Wielkiego Mistrza.
Ta tu jego rola, jest wypełnieniem programu, jaki zakiełkował w jego duszy, gdy usłyszał słowa wajdeloty:

„Synu, plony wiosenne żywo do grobu wtrącone,
To są ludy podbite, bracia to nasi, Litwini,
Synu, piaski z za morza burzą pędzone: to Zakon“.

Aby powstrzymać te piaski, na to zwykłe środki nie pozwalają, czuje że należy chwycić się nadzwyczajnych.
I chwyta się ich i przybiera postać inną, by program w swoją osobę wcielić.
Postać nie Litwina z odkrytą walczącego przyłbicą, ale Krzyżaka oddanego służbie Zakonu.
Zamiar zuchwały i olbrzymi, nie może być dwóch zdań w tem, że niemoralny, mogący przygnieść jak skała pojedynczego człowieka. Więc też Mickiewicz Wallenrodowi dodaje podporę. Podporę w osobie Halbana, nie innej tylko tej samej, która urabiała i urobiła jego duszę. Dwaj, łacniej spełnią zadanie wielkie, gdy jeden z nich się zachwieje, drugi go podtrzyma.
I cel osiągnięty zostanie.
Na nowym więc w Zakonie gruncie, mamy złączone znowu te dwie, nierozłączne dotąd z sobą postacie.
Wallenrod został mistrzem.

„W koło okiem strzelił,
W którem się radość napół z gniewem żarzy
I niewidziany gość na jego twarzy,
Uśmiech przeleciał słaby i znikomy,
Jak blask, co chmurę poranną rozdzielił,
Zwiastując razem wschód słońca i gromy.”

Uśmiech przeleciał na jego twarzy, — bo wie dla czego mistrzem został. Wie o tem i Halban, jedyni dwaj po ziemi chodzący ludzie, bo trzecia Aldona, której to również nie jest tajnem, zamurowana w pustelniczej wieży, związek z ziemią oddawna przerwała.
Ale wiedząc to, nie wypowiadają tego, przyodziawszy się w lisią skórę, grają rolę lisów. Czyn projektowany w tajniach dusz, zastępuje u nich słowo.
Przecież i ono daje nam się tu słyszeć. I to z potęgą niemniejszą od tej, z jaką Rymwidowe z Grażyny słyszeliśmy. W głosie wajdeloty, przebranego Halbana, który jak o tem krążyły powieści:

„Litewską piosnkę Konradowi śpiewał,
I tym sposobem znowu chrześcijany
Przeciw pogaństwu do wojny zagrzewał“.

Posłuchajmyż tego głosu, bo on wyjęty jest żywcem i z Wallenrodowej duszy:

„Więcej (od zarazy) zguby wróżył Litwinom od niemieckiej strony,
Szyszak błyszczący ze strusimi czuby
I płaszcz szeroki krzyżem naczerniony”.

Dla czegóż wróżył ten szyszak Litwinom zguby więcej? Słuchajmy poety dalej. Dla tego, że:

„Gdzie przeszły stopy takiego widziadła,
Niczem jest klęska wiosek albo grodów,
Cała kraina w mogiłę zapadła”.

Bo oni wszystko niszczyli, zalewali wszystko.
Jak Hunnowie.
Jak potop.
Bo wedle ich pojęć, Bóg dla nich jednych stworzył cały świat.
Gdy zatem urągają tak zuchwale Bogu, nie zasługują na to, ażeby się z nimi liczył ten świat.
Więc się też Wallenrod z nimi nie liczy.
Zaprzysiągł im zgubę i dąży do tej zguby. Wciąga w wir wielkiej wojny i gubi w tej wojnie.

„Konrad wszystkich zgubił,
On, co z oręża takiej nabył chwały,
On, co się dawniej roztropnością chlubił,
W ostatniej wojnie, lękliwy, niedbały.
Witolda chytrych sideł nie dostrzegał,
A oszukany, chęcią zemsty ślepy,
Zagnawszy wojsko na litewskie stepy,
Wilno tak długo, tak gnuśnie oblegał”.

I dopiero gdy Niemców zgubił, zrzuca z siebie maskę, odkryty, odkrywa się przed czytelnikiem. Wypowiada to co czuje, co na urzędzie Mistrza pokrywać musiał niedomówieniami, uśmiechem.
Wypowiada i to zarazem, jak w Grażynie Rymwid, co czuła dusza litewska, co czuć musi dusza wszystkich, którym każą się przyoblec w inną, nie swoją duszę. Rozkosz zemsty.

„O, na miłość Boga,
O nic nie pytaj; słuchaj moja droga,
Słuchaj i pilnie zważaj każde słowo.
Oni zginęli, — widzisz te pożary?
Widzisz? to Litwa w kraju Niemców broi;
Przez lat sto Zakon ran swych nie wygoi.
Trafiłem w serce stugłowej poczwary;
Strawione skarby, źródła ich potęgi.
Zgorzały miasta, morze krwi wyciekło.
Jam to uczynił, dopełnił przysięgi.
Straszniejszej zemsty nie wymyśli piekło”.

A gdy Krzyżacy przychodzą, by wziąć jego głowę, uzupełnia te słowa innemi:

„Patrzcie na tyle zgubionych tysięcy,
Na miasta w gruzach, w płomieniach dzierżawy.
Słyszycie, wicher pędzi chmury śniegów,
Tam marzną waszych ostatki szeregów.
Słyszycie, wyją głodnych psów gromady,
One się gryzą o szczątki biesiady.
Ja to sprawiłem“.


∗             ∗
Zatem Niemcy u Mickiewicza, uosobieni w Krzyżakach z Witoldowych czasów, przedstawiają nam się jako coś olbrzymiego i strasznego.

Gad „wiecznie głodny, choć pożarł tak wiele”;
Smok, któremu choć „jeden łeb utniesz, drugi rośnie skoro, i ten ucięty rośnie w dziesięcioro“;
Piaski z za morza burzą pędzone“;
Coś zgubniejszego o wiele od zarazy.
Ugłaskać ich nie można, ani „ofiarą, ani prośbą, ani dary“, ich paszczy nie nasyci nic, ani ziemie, ani ludzie, ani złoto, gdzie się pokażą, „niczem jest klęska wiosek, albo grodów“, zapada się w mogiłę cała jak szeroka i długa kraina.
Takimi byli oni rzeczywiście w epoce, w której umieścił Mickiewicz osoby dwóch swoich poematów, nie takimi w chwili, w której je pisał. Zaznaczyłem to na wstępie tej mojej pracy. Zwróciłem uwagę w nim na to, że po pogromie Napoleońskim, byli oni wyczerpani i rozbici na części, że Prusy w stosunku do nas zachowywały się poprawnie. Poprawniej o wiele, niż ówczesna Austrja i Rosja, że zatem nie Niemcy stali jako tendencja przed oczami jego ducha, kiedy na Litwie i na wygnaniu w Rosji, poza granicami Litwy wcielał swe pomysły w słowo. I w Grażynie i w Wallenrodzie, nie o obudzenie też nienawiści w nas ku nim mu chodziło, nie myśl o niebezpieczeństwie Polski z ich strony, przyświecała mu, niby przewodnia gwiazda.
Od tego przecież czasu odmieniło się wiele. Zachmurzyło się niebo po nad naszemi głowami, ci którzy nosili miano narodu filozofów, przeinaczyli się w naród zdobywców. Stosunek też ich do nas się zmienił. Mimo że od wieków na naszej ziemi osiedli, pragniemy na niej żyć w spokoju, przy naszej wierze i droższym nad życie języku, mimo że nie zagrażamy nikomu, a strzeżemy tylko tego, czego Bóg strzedz nam rozkazał, doświadczamy na sobie srogich skutków systemu politycznego, co w przeciwieństwie do nakazu Boga, niesie nam, nie miłość i błogosławieństwo, lecz nienawiść i zatracenie. Rodzi się więc wśród nas konieczność taka aby się od zatracenia uchronić, jaka rodziła się w tych zagrożonych przez Niemców, pięć wieków temu Litwinach, jakiej wyrazem są bohaterowie poematów Mickiewicza: Grażyny i Wallenroda.
Ale konieczność warunkowana odmiennemi okolicznościami i etyką chrystjanizmu.
I gdy dziś broń nie zawsze doprowadza do osiągnięcia dobrych celów, gdy, dałby Bóg, aby nie rozwiązywała krwią nigdy zagadnień bytu zbiorowych jednostek, gdy narody pognębione nie w niej widzieć powinny zbawienie, a zdrada jako czynnik niemoralny i rozkładowy w rachubę braną być nie powinna, — cóż jest takiego w tych poematach nieśmiertelnego wieszcza, w czem znaleźć moglibyśmy siły do zniesienia przeciwności, w czem tkwi nauka, która wcielona w życie da nam niezawodne ocalenie.
W czem?
Otwieram Grażynę, oczy me padają na przemówienie Rymwida do Litawora, i w słowach czcigodnego tego starca znajduję ją jako spuściznę bezcenną: „Spólna moc tylko zdoła nas ocalić“.








  1. Czytaj: Stanisław Bełza. „Ojczyzna w pierwszych poezjach Mickiewicza”, str. 39 i następne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Bełza.