<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Noc majowa
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jesień się zbliżała. Karol przechadzał się powoli i czuł silniejszym... Lekarz przestał już bywać w Pustelni, Jakób i Bolek czuwali nad nim.
Stary sługa miał wiadomości o swéj pani, i znajdował środki dobadywania się o stanie jéj zdrowia, o wszystkiém co się tam działo. Przed Karolem zachowywano tajemnicę i strzeżono, aby się o chorobie coraz groźniejszéj nie mógł dowiedzieć.
Baurowski, który tam jeździł, nie zwykł był mówić wiele, a gdy przybywał zawsze się ktoś znajdował na straży, aby z czém niepotrzebném się nie wygadał.
Przestrzedz zaś doktora nie było można, aby stosunku jaki łączył Karola z panią Bogusławową nie zdradzić. Nie obawiano się go, gdyż wcale wielomównym nie był, lecz nigdy wszystkiego przewidzieć niepodobna.
Wcale niespodzianie, gdy nikogo w Pustelni nie było, oprócz Karola, bo Jakób na wieś poszedł po jakieś zapasy spiżarniane, doktor Baurowski zajechał przed dworek. Od dawna go tu już nie było.
Karol wyszedł na spotkanie ze smutnym uśmiechem na ustach.
— Jakiżeś ty dobry, że mnie odwiedzasz — zawołał rękę wyciągając ku niemu. Widzisz, żyję z twojéj łaski...
— I przybyłem się właśnie tém pocieszyć — odparł doktor — bom jak noc smutny i znękany...
Małomówny zwykle Baurowski usiadł w ganku, podparł się na ręku i zadumał.
— Człowiekowi zdaje się — rzekł po chwili — iż częstym widokiem śmierci i chorób jest zahartowany, tymczasem są widoki, które poruszają do głębi. Chciałoby się mieć siłę, ratować — a nauka i starania wszelkie rozbijają się o jakąś fatalność.
Karol słuchał go ze współczuciem.
— Zkądże wracacie tak smutnie usposobionym? — zapytał.
Doktor, pomilczawszy trochę, wyjąknął niewyraźnie nazwanie wioski, w któréj mieszkała żona Karola. Usłyszawszy je biedny człek, musiał się oprzeć na stole, pobladł, usta mu się zatrzęsły, nie śmiał pytać.
Baurowski mówił daléj, powoli, jakby sam do siebie:
— Dawno ten smutny koniec przewidywałem. Strapienie, żal jakiś, pożerały powoli tę nieszczęśliwą kobietę, trzymało ją tylko na ziemi przywiązanie do dziecka. Dusza była w niéj męzka, silna — ciało nie wytrzymało...
Nie było ratunku!
Doktor nie powiedział do kogo się to odnosiło, ale bijące serce Karola oznajmiło mu, że mówił o nieszczęśliwéj żonie jego. Stał wryty, skamieniały, a przed oczyma jego biegały światła i ciemności.
Baurowski spojrzał na niego...
— Co to? słabo panu? — zapytał.
Karol dał potakujący znak głową.
— Chodźmy do pokoju — rzekł doktor — połóż się...
Wielka boleść wlała chwilową energię w chorego.
— Pani Bogusławowa... jest źle, czy umarła? przebąknął jakby mimowoli.
Lekarz, ręką tylko w powietrzu zamachnąwszy, dodał smutnie:
— Umarła...
Weszli z Karolem do środka i Baurowski postrzegł wprowadziwszy go, że miał do czynienia z człowiekiem z bólu bezprzytomnym, a silącym się aby nie okazać cierpienia. Nie przypisywał tego jednak wcale rozmowie, ale następstwom przebytéj choroby. Kazał natychmiast położyć się Karolowi, zawołał Jakóba, dał mu stosowne rozkazy co miał czynić, zalecając spokój — odjechał.
Zaledwie bryczka, która go wiozła, potoczyła się ku wiosce, gdy leżący dotąd nieruchomie Karol zerwał się nagle. Drżał cały... Począł szukać ubrania, nie mogąc go znaleźć zawołał Jakóba z gniewem.
Sługa wbiegł przestraszony.
— Co pan robi! — krzyknął — doktor kazał w łóżku leżeć...
Z twarzą zmienioną tak, że Jakób cofnął się przerażony, Karol się obrócił ku niemu...
— Ona umarła!! — zawołał głosem bolesnym — ona umarła! Ja ją raz jeszcze widzieć muszę — ja...
I chwytał odzież gorączkowo, a co wziął z rąk mu wypadało.
Jakób z twarzą zakrytą rękami płakał. Zatętniało w ganku. Do dworku wbiegł Bolek. Przewidywał on coś, czy chciał zapobiedz, aby wiadomość nie doszła do Karola — odgadnąć było trudno. Wszedł z twarzą posępną.
— Co się tu dzieje? gdzie Karol? — zapytał.
Jakób ręką wskazał na łóżko, przy którém stał Karol. Na widok przyjaciela rzucił się płacząc ku niemu...
— Wiem o wszystkiém — wyjąknął. — Bóg sam chciał abym w porę się dowiedział, iż ją straciłem. Żadna ludzka siła mnie nie wstrzyma... muszę ją widzieć — niech mnie poznają, wezmą, niech się dzieje co chce... ja muszę uklęknąć przy jéj trumnie...
Bolek z początku nie mówił nic, rozumować z taką boleścią, chcieć odradzać — nie było sposobu... Myślał może raczéj jak zapobiedz temu, aby biedny człowiek nie został tam poznanym.
— Jadę z tobą razem — rzekł — nie będę cię odwodził od tego co chcesz uczynić... nadto pojmuję i boleść i uczucia twoje. Pozwól mi tylko uczynić sobie jednę uwagę. Nieboszczka mnie i żonę moję uczyniła opiekunami dziecka twojego. Jeżeli się zdradzisz dobrowolnie — dogodzisz sercu ale wyrzeczesz się razem tego, co ci obowiązek nakazuje: czuwania nad dzieckiem... Pamiętaj o tém.
Karol opuścił ręce...
— Zastanów się — mówił Bolek daléj — po męzku staraj się zwyciężyć cierpienie i zapanować nad sobą. Pogrzeb odbędzie się jutro wieczorem w N... Zawiozę cię tam... Nie sądzę, aby cię kto mógł poznać, jeżeli się sam nie wydasz zbyt jawną boleścią.
Usłuchaj mnie...
Karol padł na łóżko, przy którém stał.
— Dziecko nasze — wyjąknął — dziecko! Czyń ze mną co chcesz!! Tak, mam dla niego obowiązki. Będę posłusznym, ale zaklinam cię, błagam, proszę — pozwól mi widzieć ją, pożegnać... rzucić garść ziemi na jéj mogiłę... Bolku miéj litość.
— Pojedziemy jutro wieczorem — odparł po namyśle Bolek. Okryjesz się o ile możności tak, aby twarzy twojéj nie widziano. Będziesz iść przy mnie. Wmięszamy się w tłum... Spodziewam się, że dla dziecka potrafisz się poskromić...
Karol nie mówił nic.
— Czekaj na mnie — dodał Bolek — przyjadę po ciebie... uczynię co można będzie, abyś spełnił smutny obowiązek nie narażając się.
Łagodził o ile mógł rozpacz Karola, który jęczał, ręce łamał i zapominając co przyrzekł, zrywał się jakby chciał lecieć do téj trumny, w któréj ja widział zapłakanemi oczyma.
Bolek pozostał dość długo w pustelni, zmusił Karola do dania słowa, iż na niego oczekiwać będzie, i późno w nocy odjechał do domu, zalecając Jakóbowi pocichu, aby na krok pana nie odstępował.
Noc to była bezsenna, straszna, spędzona w gorączce i widzeniach, we łzach i jękach.
Jakób klęczał i modlił się. Płakał z nim razem. W końcu osłabiony Karol padł bezsilny na łoże i wśród łkania i łez usnął tym przerywanym, gorączkowym snem, który zamiast siły powracać, wyczerpuje. Przebudzenie było nowym wybuchem boleści.
Z południa nadjechał nareszcie Bolek zamkniętym powozem i zastał już Karola gotowym do téj żałobnéj podróży. Blady był jak trup, lecz siłą jakąś nadzwyczajną ożywił się i niecierpliwił.
Wszystko tak obrachowaném było, aby wprost na cmentarz i pogrzeb trafili — o mroku. W milczeniu odbyli całą drogę.
Gdy się ukazał oświetlony kościół, na cmentarzu gorejące pochodnie, stojący karawan, który miał trumnę przewieźć na miejsce ostatniego spoczynku, Karol począł się wyrywać i powstrzymać go nie było podobna. Bolek postrzegł dopiero że nie potrafi pokierować nim. Stracił przytomność i poczucie swojego położenia... Przyjaciel siłą musiał uchwycić go za rękę i trzymać przy sobie.
Była to chwila, gdy wynoszono trumnę. Tłum obywateli z sąsiedztwa ją otaczał. Tuż za nią szła Bolesławowa, wiodąc córkę zmarłéj zanoszącą się od płaczu. Przy niéj szedł z chustką na oczach łkając Bogusław, którego jeden z przyjaciół prowadził. Ścisk był wielki i Bolek z osłonionym płaszczem Karolem mógł się wmięszać w tłum nie zwracając oczów na siebie.
Zwolna cały orszak pogrzebowy począł się od kościoła ku cmentarzowi posuwać. Karol rwał się naprzód, lecz przyjaciel jeszcze go potrafił pohamować.
Jak długo trwało powolne przejście do przygotowanéj mogiły, wśród śpiewów żałobnych, Karol nie wiedział. Zdało mu się ono wiekiem... Patrzył i nie widział nic, oczyma szukał trumny...
Dokoła grobu ustawili się wszyscy, Bolek trzymając z całych sił przyjaciela, wcisnął się tam gdzie jaknajmniéj było znajomych... coby o płaczącego namiętnie zapytać mogli. Ostatni śpiew brzmiał i modlitwa. Karol upadł na kolana i twarzą na ziemię. Słychać było już sunięcie się trumny po sznurach do grobu — milczenia chwila — i grudki ziemi posypały się głucho, odbijając od wieka...
Gdy Bolek pochylił się aby dźwignąć z ziemi Karola, znalazł go omdlałym. Unikając zwrócenia uwagi na biednego przyjaciela starał się go ocucić przygotowanemi zawczasu solami. Pomimo to ciekawe oczy zwracały się ku nim — ludzie szeptali pytając, kto to mógł być taki.
Bogusław, mąż zmarłéj, płakał także głośno, lecz żal jego objawiał się inaczéj... Czuć było w nim raczéj wrażenie śmierci i ludzką słabość niż serdeczne rozbolenie.
Zwolna tłum się rozpływać począł... Pani Bolesławowa odciągnęła córkę do powozu, przyjaciele wzięli z sobą wdowca — Bolek tylko nie mógł skłonić Karola, aby się dał oderwać od tego grobu...
Szczęściem stali w miejscu, które wielki, stary świerk ocieniał spuszczonemi w dół gałęźmi, tak że cała ta scena w nocnych ginęła mrokach.
Grabarze już tylko sami zostali, rzucając ziemię łopatami w grób otwarty; gdy Karol podniósł się jak obłąkany, obejrzał wkoło i padł znowu na kolana.
Oburącz począł chwytać ziemię i przyczołgawszy się do grobu, sypać ją bezprzytomny. Składał ręce potem jak do modlitwy, padał płacząc na wilgotny piasek, a Bolek nie wiedział już sam co z nim pocznie... i oglądał się bojaźliwie dokoła.
Czas upływał, ludzie się znowu poczęli skupiać ciekawie, nie można było nikogo wezwać na pomoc, i Bolek zmuszonym był, wpół ująwszy osłabłego, skinąwszy na jednego z grabarzy, pociągnąć przemocą do powozu.
Zarazem unikać musiał, aby się nie spotkać z kim, i nie być zniewolonym tłumaczyć kogo miał z sobą. Nie był i tak pewnym, czy płacz tego nieznajomego nie zwrócił już czyjéj uwagi i przemyśliwał nad tem, jakiém kłamstwem potrafi podejrzenia usunąć.
Zdawało się Bolkowi, że bądźcobądź wszystko jeszcze stosunkowo szczęśliwie się odbyło, i że nikt Karola poznać nie mógł.
Przyjaciele owdowiałego Bogusława czuwali z równą troskliwością nad nim w czasie całego obrzędu, i zaraz potem uwieźli, nie do dworu w którym zmarła mieszkała, ale do jego własnéj wioski.
Żal biednego człowieka, który poczuwał się do winy względem żony i kochał ją — był szczery i wielki, ale sam charakter i temperament jego wcale go niebezpiecznym nie czynił. Można było przewidzieć to, co jego znajomi na cmentarzu już na ucho sobie szeptali, że Bogusław wypłakawszy się — długo wdowcem nie pozostanie. Był raczéj namiętnym niż sentymentalnym, prostodusznym i lubiącym życie szlachcicem. Z boleścią w sercu wegetować, karmić się nią i wspomnieniami nie potrafiłby nigdy. Rzeczywistość go zbyt silnie pociągała, bo więcéj krwią i ciałem żył zawsze niżeli sercem i duszą.
Wkrótce też po oddaleniu się od cmentarza z dwoma towarzyszami, pan Bogusław płakać przestał — wzdychał tylko. Przyjaciele starali się go rozerwać w sposób może nie najwłaściwszy, ale dobrze do ich i jego temperamentu zastosowany.
Przez całą drogę milczał zasępiony pan Bogusław.
W domu u niego czekano z wieczerzą, na którą zaprosiło się kilku najpoufalszych. Tu dopiero wysiadłszy pan Piotr Zbąski, najbliżéj będący z Bogusławem, dostrzegł na jego twarzy niezwykłego osłupienia jakiegoś. Przypisywał go naturalnie żalowi, i tem goręcéj starał się rozerwać.
Wtem Bogusław pochwycił go pod rękę i odprowadził na stronę.
— Słuchaj no — rzekł głosem stłumionym — mam ci coś takiego powiedzieć, że możesz posłyszawszy wziąć mnie za waryata.
Zatrzymał się chwilę i zawahał.
— Cóż to znowu takiego? — zapytał Piotr niespokojny.
— Wiesz kogo widziałem na pogrzebie? — odparł Bogusław, któremu oczy dziwnie zabłysły.
— Kogo? mówże raz? nie rozumiem.
— Myślisz, że ja sam rozumiem to... Słowo daję — szepnął cicho, oglądając się Bogusław — powiadam ci, żem widział... nieboszczyka męża pierwszego mojéj żony...
Piotr począł się śmiać, ale wejrzenie Bogusława śmiech ten w ustach mu ścięło.
— Mówiłem — dorzucił prędko — że ty mnie będziesz miał za waryata, ale jak Boga kocham, jam jego, albo widmo jego widział. Znam lepiéj niż kto tę twarz, bom się na nią dzień w dzień patrzał na portrecie, którego nieboszczka nie pozwalała wynieść z pokoju.
— Co ci się śni! — surowo odparł Piotr.
— Nie śni mi się — gniewnie zawołał Bogusław. Stał z Bolkiem, który go trzymał pod rękę, bo się zachodził z płaczu i padał na ziemię.
Twarz zakrywana odsłoniła się, padło na nią światło... powiadam ci poznałem go. To on był.
— Nieboszczyk? — podchwycił Piotr.
Bogusław ręką otarł pot z czoła i westchnął.
— Niepojęta rzecz!! widmo — ja nie wiem... Oszaleć można...
— Poprostu ci się przywidziało! — zawołał przyjaciel. Zobaczysz, spytamy z kim był Bolek, to się wyjaśni... Porzuć-że te myśli jakieś niedorzeczne, a nadewszystko nie spowiadaj się z nich nikomu, bo istotnie mogą cię wziąć za...
Bogusław ramionami ścisnął.
— Jedź jutro do Bolka i zapytaj go.
Pan Piotr Zbąski, któremu powierzone było dziwne owo, jak mu się zdawało, poselstwo do pana Bolesława, począł nazajutrz od tego, że między gośćmi pogrzebowemi pocichu zrobił śledztwo z kim widziano Bolka, kto mu towarzyszył.
Nikt nie mógł dokładnie oznaczyć zagadkowéj postaci, ale wszyscy sobie przypominali, że wistocie mężczyzna jakiś szedł razem z Bolkiem i dotrwał przy nim do końca pogrzebu.
Chcąc Bogusława uspokoić coprędzéj, bo się upierał przy tém, jak się Piotrowi zdawało dziwaczném przywidzeniu, poseł pojechał wprost do Bolka.
Nie zastał go w domu. Dokąd pojechał nie umiano mu powiedzieć. Pani domu zajęta sierotą, oddaną jéj w opiekę, nie mogła przyjąć gościa... Zbąski poczekawszy dobrą godzinę, podrażniony siadał już chcąc powracać z niczém, gdy Bolek nadjechał.
Piotr był z nim w dosyć dobrych stosunkach, nie sympatyzowali z sobą jednak zbytnio. Zbąski był poczciwym lecz dość lekkomyślnym człowiekiem, trochę zawadyaką, lubiącym żyć do zbytku i szukającym w życiu tylko przyjemności.
Bolek wziął gościa do swojego pokoju, bo żona była niewidzialną dnia tego.
Po pierwszém powitaniu Piotr począł się uśmiechać.
— Wiesz z czém ja przybywam tu do ciebie — rzekł. Słowo daję, wstyd mi powiedzieć, ale człowiekowi rozżalonemu wiele przebaczyć potrzeba.
— Cóż to takiego?
— Biednemu wdowcowi coś się takiego przywidziało, że...; tu Piotr uciął i ramionami ruszył.
— Z kim byłeś wczoraj na cmentarzu? — dodał nagle.
Niespodzianie rzucone to pytanie, tak gospodarza chwyciło nieprzygotowanym do odpowiedzi na nie, że, mimo całéj swéj przytomności umysłu, na chwilę stał rażony niém — osłupiały.
Nie uszło to oka Zbąskiego. Bolek już przyszedł był do siebie.
— Wziąłem z sobą bardzo niepotrzebnie — rzekł — dalekiego krewnego mojego, niejakiego Ciesielskiego, który tu u mnie chory przebywa. Jest to człowiek roznerwowany, drażliwy, a że nie tak dawno żonę stracił, pogrzeb mu przypomniał ją — i tak mi się rozmazał. Musiało to zwrócić uwagę?
— To, nie — rzekł Piotr, słuchając ciekawie — ale ten wizyoner Bogusław... Wystaw sobie, iż mu się przywidziało, że zobaczył nieboszczyka Karola, pierwszego męża swojéj żony...
Bolek zbladł i usta mu się zacięły.
— Cóż bo znowu! — zawołał z niechęcią. — Jeszcze tego brakło, aby biednemu Ciesielskiemu i mnie pokój zamącić! Zaczną pleść niewiedzieć co...
Wtem Bolek przerwał sobie i dodał:
— A muszę ci powiedzieć, że wistocie między nieboszczykiem Karolem a tym biedakiem jest pewien rodzaj podobieństwa. Ale Ciesielski starszy... i
Zbąski słuchał z uwagą.
— Więc jednak — dodał zadumany — Bogusławowi się to niezupełnie bez przyczyny przywidziało...
— Zmiłuj się — szybko wtrącił Bolek — proś go ode mnie, niech o tém nie mówi... Wiesz to dobrze, że choćby człowiek umarł i był zabity gdzieś na wygnaniu, podejrzenie iż mógł zmartwychwstać, ściągnie dla żywego i niewinnego najprzykrzejsze następstwa.
Ciesielski jest biedny, bardzo biedny człowiek — i on i ja spokoju potrzebujemy...
— Ale jak skoro się rzecz w ten sposób do pewnego stopnia wyjaśniła — począł Zbąski — niema już mówić o czém. Bogusław nie będzie śmiał powtarzać tego dziwacznego swojego jakiegoś marzenia na jawie...
— Powiedz mu, iżby mi tém wielką wyrządził przykrość.
Zbąski chciał się jeszcze coś dowiedzieć więcéj o Ciesielskim, ale Bolek go zbył obojętnemi kilku szczegółami, okazując, że nie rad o tém mówić więcéj.
Zdawało się więc wszystko ubite i skończone, chociaż po wyjeździe pana Piotra, Bolek pozostał smutnie zadumany i ważyć począł, czyby nie lepiéj było Karola na jakiś czas z okolicy téj usunąć. Było to nadzwyczaj trudném, jedyną bowiem pociechą jego była teraz myśl, nieopuszczająca go na chwilę, że nie dając się poznać, będzie mógł zbliżyć się do swojego dziecięcia.
Roił o tém, że jako nauczyciel wszedłszy do domu Bolesława, obejmie opiekę, pokieruje wychowaniem, i nie rozdzieli się więcéj z sierotą.
Chociaż wykonanie tego planu, z którym się zwierzył zaraz przyjacielowi, wcale łatwém nie było, Bolek przyrzekał, że będzie się starał spełnić jego życzenie. Musiał jednak przygotować do tego żonę — nie zwierzając się jéj zupełnie... Lękał się niewieściéj drażliwości, któraby tajemnicę mimowoli zdradzić mogła.
Niepewien jeszcze jak ma postąpić, Bolek wahał się, odkładając z dnia na dzień — wyznać ma żonie wszystko, czy odmalować jéj nagle tego Ciesielskiego, którego dotąd przed nią ukrywał jako nic nieznaczącego biedaka, uzdolnionym szczególnie do wychowania i nauczycielstwa.
Pani Bolesławowéj był on prawie nieznanym, mąż czynił go chorym, zdziwaczałym, kwaśnym, aby wytłumaczyć, że nie zapraszał go do siebie. Trzeba było kłam zadać samemu sobie, aby wytłumaczyć zmianę postępowania. Przytem wprowadzenie do domu Karola, gdyby gospodyni nie była świadomą jego położenia, nie dość bezpieczném się zdawało.
Nie potrzebujemy mówić, iż Bolek najzupełniejsze miał zaufanie do żony, ale chciał jéj oszczędzić obawy, troski... niepokoju.
Sierotka, którą starano się pocieszyć i rozerwać, nad wiek swój była troskliwém wychowaniem macierzyńskiém rozwiniętą i dojrzałą.
Im wyłączniéj, ściślejszym węzłem połączona z matką była, która na chwilę nie rozstając się z nią, towarzyszyła zabawom jéj, nauce, przechadzkom, dzieliła z nią wszystko i wpajała uczucia swe w tę duszę dziecięcą — tém okrutniéj czuła się Klarcia osieroconą i samotną.
Żyła, powiedzieć było można, ciągle jeszcze z duchem matki, miała ją na ustach nieustannie, śniła o niéj, zrywała się w nocy wołając — mamo, i nie znajdując płakała gorzko...
Pani Bolesławowa musiała cała się oddać sierocie, aby w jakikolwiek sposób oderwać ją od tych myśli o matce, rozerwać zajęciem jakiém, pracą, modlitwą...
Pieszczone dziecię chodziło w tém miejscu obcém, wśród ludzi kochających, serdecznych ale nowych, jak senna i nieprzytomna.
Wśród dnia niewiedzieć ile razy głosikiem nieśmiałym przymawiała się, czyby nie można powrócić tam, gdzie była z mamą i gdzie na wizerunek ojca, o którym jéj ona mówiła tyle, patrzyła.
Téj smętnéj twarzy zmarłego, za którego się modliła z nieboszczką, i smutniejszego jeszcze oblicza matki brak jéj było.
Kilka dni upłynionych od pogrzebu wcale nie uspokoiły, nie rozerwały już dorastającéj dzieweczki, którą sieroctwo starszą uczyniło niż była, bo boleść równie zabić może jak życie wzmódz nagle.
Pani Bolesławowa napróżno starała się ją zdziecinnieć, zabawić czémś właściwém wiekowi; Klarcia odpychała zabawki, modliła się, popłakiwała, lub rzucała swéj opiekunce pytania zdumiewające głębokością myśli i uczucia. Słowem, opieka nad sierotą, przyjęta ochoczo, zaczynała coraz trudniejszém stawać się zadaniem.
Bolesław przypatrywał się temu zdaleka i słuchał użaleń żony, która całém sercem przywiązawszy się do sierotki, rozpaczała niemal czy potrafi przyjętemu podołać obowiązkowi.
Po długich namysłach i rozwadze skończyło się na tém, na czém u nas zawsze się kończyć zwykło — trzeba było zwierzyć się żonie.
I ta tajemnica, która miała być nią dla wszystkich, odkryta naprzód przez Jakóba, zwolna, po naszemu, stawała się sekretem poliszynela. Człowiek, o którym nikt wiedzieć nie był powinien — zaczynał w coraz szerszém kole być znanym.
Kto zna kraj nasz i jego obyczaj, wcale się temu dziwować nie będzie: nigdy u nas tajemnicy utrzymać nie umiano, a pewne poczucie godności własnéj i wiara w ludzi, najmocniéj zasznurowane otwierała usta. Przychodziła zawsze chwila serdeczności, wywnętrzenia, w któréj serce się otwierało. Nic też łatwiejszém nie było nad podsłuchanie nas i wybadane. Wszystkośmy robili jawnie i głosili najniebaczniéj, ale rycersko.
W jednéj z takich chwil wieczornych, siedząc z żoną przy kominie, pan Bolesław pomyślał sobie, że ciężącą mu na sercu tajemnicę musi z poczciwą swą Wańdzią podzielić. Mówili właśnie o Klarci, Bolek westchnął, całując żonę w czoło, rzekł:
— Moja ty droga — koniec końcem zwierzyć ci muszę coś... tyczącego się naszéj biednéj sierotki. Daj mi tylko słowo, że święcie zachowasz to przy sobie. Zgubilibyśmy człowieka, gdyby się to wydało, no, i siebie...
Wanda, kobiecina czuła, trwożliwa, ale w potrzebie umiejąca być energiczną, jak wszystkie niewiasty nasze, spojrzała na męża wielkiemi oczyma.
— Mów-że, proszę ciebie. Możeż ty mieć tajemnice dla mnie?
Bolek zbliżył się do żony, wyjrzawszy wprzódy za jedne i drugie drzwi sypialni, czy ich kto nie podsłuchuje.
— Wiesz ty kto jest ten tajemniczy Ciesielski, który w Pustelni mieszka?
— No — twój kuzyn, biedny człowiek... i dziwak! — odparła żona trochę pytaniem zdziwiona.
— To nie jest Ciesielski — szepnął Bolesław — to pierwszy mąż téj biednéj zmarłéj Bogusławowéj, który nie został zabity i przywlókł się tu nazad.
Wanda krzyknęła i zasłoniła sobie oczy rękami.
— Tak — dodał Bolek — jest to ojciec Klarci. Miarkujesz więc, że biednemu człowiekowi chce się zbliżyć do dziecka.
— Ale, na rany Bozkie — przerwała Wanda, Klarcia, która codzień patrzyła na jego portret, i tęskni za nim równie jak za zmarłą matką — może go poznać... To dziecko.
— Niepodobieństwo żeby go poznała — rzekł Bolek. — Zestarzał, zmienił się, a gdyby nawet dostrzegła w nim coś jéj wizerunek ojca przypominającego — łatwo się jéj to z głowy wybije. Karol się naprasza nie tylko żeby mógł widzieć swe dziecko, ale chce być jego nauczycielem i dozorcą. To ci ulży wiele — a jemu! dla niego będzie szczęściem największém.
Wanda poruszona, zarumieniona, przelękła trochę, ale losem tego człowieka przejęta, — sama nie wiedziała co odpowiedzieć.
— Nie pytaj mnie — odezwała się — rób co uznasz właściwém. Ja powinnam nawet nie okazywać mu, że wiem kim jest... Probuj — ale ja, przyznam ci, trwożę się... myśli mi się tak plączą!
— A! co za los tego nieszczęśliwego! co za przeznaczenie! Powrócić po latach tylu i żonę zastać zaślubioną innemu! My wiemy jakie to było małżeństwo, ale on mógł tę biedną męczennicę posądzić, że mu wiarę złamała.
Raz jeszcze rozpłakawszy się, Wanda sobie oczy zakryła. Gdy się wreszcie uspokoiła i wysłuchała całéj powieści mężowskiéj o Karolu, który tylko zataił przed nią niebezpieczeństwo, jakie groziło od Suraża — poczęli się naradzać jak wprowadzić Karola i zbliżyć go do dziecka.
Najtrudniejszém było wymódz to na nim, aby się starał zachować obojętnie, aby tę rolę zupełnie obcego, nieznajomego człowieka odegrał tak, by dziecku nie wydał się dziwnym i niezrozumiałym.
Bolek podejmował się wpłynąć na niego i stać na straży.
Klarci nie mówiono nic, ani że kogoś nowego zobaczyć miała, ani że ten ktoś na przyszłego jéj nauczyciela był przeznaczony.
Karol tymczasem oczekiwał chwili zawsze odraczanéj, gdy mu się u Bolesławowstwa pokazać będzie wolno. Ponieważ na portrecie, który Klarcia znała tak dobrze, odmalowany był z wąsami tylko, Bolek nastał na to, aby brodę zapuścił, któraby przyczyniła się do zmiany fizyognomii.
Zgodził się na to.
Pomimo wychudzenia, zarostu, zestarzenia, został mu jednak w oczach i wyrazie wejrzenia charakter indywidualny tak dobitny, że Bolek nieco był niespokojny. On przynajmniéj myślał, patrząc na niego iż po tych oczach rozumnych a smutnych poznał by go zawsze i wszędzie.
Była znowu wiosna, rozpoczynająca się dopiero, ale już ciepła i wonna. Klarcia wróciła z ogrodu z pierwszemi rozkwitłemi pierwiosnkami, gdy wchodząc do saloniku na dole, zobaczyła siedzącego z panią domu i Bolesławem nieznajomego mężczyznę, ubranego czarno, którego twarzy o mroku nie dojrzała z początku.
Był to Karol, który na widok swojego dziecka, ślicznego, ożywionego przechadzką, z rozpuszczonemi włoskami, z twarzyczką uśmiechniętą, ledwie się mógł powstrzymać aby nie podbiedz ku niemu.
Wzrok przyjaciela trzymał go przykutym do stołka.
Pani Bolesławowa zaprezentowała mu Klarcię, która dygnęła zdala nie patrząc na gościa, i potem podniosła oczy nieśmiało, ale mrok wieczorny w saloniku dobrze mu się nie dozwalał przypatrzeć.
Właśnie w téj chwili Karol był zmuszony odpowiedzieć na pytanie Wandy — i głos mu drżał tak, że go zdradzał. Dziecię nawet uderzone było tym dźwiękiem dziwnym, w którym zdawało się stłumione brzmieć łkanie.
Chwilę jakąś mówiono o wiośnie, Klarcia pokazywała kwiatki, ale utrzymywała, że tam... w ogródku mamy były one jeszcze piękniejsze, pod staremi dębami i lipami.
Dotąd jeszcze wspomnienia opuszczonéj siedziby nieustannie na usta jéj wracały.
Wśród téj rozmowy o szaréj godzinie, służący wnieśli światło; pani domu, która obawiała się aby ono nie zdradziło Karola, pod pozorem jakimś daléj je ustawić rozkazała.
Jednakże odblask lampy padał tak na twarz Karola, że stojąca za krzesłem opiekunki Klarcia mogła mu się dobrze przypatrzeć. Młodość jest ciekawą każdéj nowości, i ten człowiek nieznajomy jakiś zwrócił naturalnie uwagę dziecka.
Wanda napróżno usiłowała oddalić je i zachęcić do zajęcia jakąś zabawą, Klarcia pozostała jak wryta wpatrując się w przybysza.
Bolek, który niespokojnie śledził każdy ruch dziecka, postrzegł ze zdumieniem i trwogą, że Klarcia zmieniona, blada jak w tęczę patrzyła — patrzyła na ojca i zdawała się doznawać wrażenia niezwyczajnego. Oczy jéj otwarte bezwiednie, rozszerzone, usta drżące, malowały podziwienie i jakieś uczucie, którego ona ukryć nie umiała.
— Moje dziecko — szepnęła instyktowo Wanda, czując ją stojącą za sobą — idź, zabaw się. Tam na stoliku leży ta książka, którą tak lubisz.
Klarcia na dany rozkaz trochę się zawahała, poruszyła, poszła wolnemi krokami do stołu, oglądając się ciągle, usiadła posłuszna do książki z obrazkami — ale oczy jéj nie schodziły z nieznajomego.
Karol także, choć wstrzymywał się, rzucał ku dziecku wejrzenia ukradkiem. Dla Bolesława i jego żony cała ta scena była czémś tak wzruszającém, tak bolesném i tragiczném, że chwilami zapominali się i głos im drżał.
Wandzie zrobiło się słabo, wstała bojąc się wydać z tym niepokojem i poszła do Klarci siedzącéj nad książką na którą się patrzyła.
Pociągnęła za suknię przybyłą swą opiekunkę i poczęła jéj szeptać na ucho:
— Wie ciocia (nazywała ją tak zwykle), ja coś powiem cioci... Jak się ten pan nazywa? On tak patrzy — zupełnie tak jak portret nieboszczyka papy, co wisiał u mamy w sypialnym pokoju...
Wanda zbladła i pochyliła się nad Klarcią.
— Co ci się przywiduje! zmiłuj się, nie mówże tego!! Cicho! cicho.
Dziewczę oczy ku niéj zwróciło.
— Dlaczego ja tego mówić nie mam? — spytało. Wszak to mu krzywdy nie czyni, że tak ma oczy do papy mojego podobne...
— Dziecko — szepnęła Wanda — to ci się tak wydaje, bo myślisz o tamtym portrecie... Zobaczysz go bliżéj i przekonasz się...
Klarcia zamilkła.
Bolek tymczasem wejrzeniem wymowném starał się przyjaciela hamować, bo widział, że ten w miejscu usiedzieć nie mógł.
Podano wieczerzę i wszyscy przeszli do niéj. Gospodyni była zakłopotaną, bo chciała tak posadzić Klarcię, aby się nie bardzo przypatrywać mogła ojcu... Wzięła ją więc z sobą na koniec stołu. Karol siedział z drugiéj strony.
Uderzyło to Bolka, który nie wiedział jeszcze o tém co Klarcia zwierzyła żonie jego, że dziecko zapominając o jedzeniu, zapatrywało się na Karola. On też oczów nie mógł odwrócić od niéj — a pod powiekami wstrzymywane łzy się zbierały.
Rozmowa była najdziwniejszą w świecie, urywaną — i najrozumniéj może ze wszystkich odzywała się Klarcia, któréj głosu słuchając Karol cały był pod jego urokiem.
Po wieczerzy natychmiast Bolesław wziął pod rękę przyjaciela i zmusił go wyjść z sobą na cygaro, dając — dobranoc.
Na pierwszy raz dość było tego co doznali wszyscy. Karol ledwie doszedłszy do pokoju gospodarza, rzucił się na kanapkę, twarz kryjąc w dłoniach i płakał. Bolek nie mówił nic. Nastąpiły podziękowania serdeczne i ojcowskiego serca wynurzenia nad ślicznością dziecięcia, nad głosem jéj, nad tém wszystkiém co go w niéj zachwycało.
— Zmiłuj się, Karolu, wszystko to dobre — ale panuj nad sobą...
Późno w noc odjechał rozmarzony do swéj Pustelni.
W chwilę potem, położywszy spać Klarcię, weszła Wanda do pokoju męża.
— Wiesz — poczęła od progu — wiesz co mi powiedziała Klarcia? Nie mogłam jéj tego wybić z główki, że ten nieznajomy tak patrzy jak ojciec jéj na portrecie.
Dowodziło to, że dziecię dobrą pamięć miało bo wistocie wejrzenie zostało Karolowi i wyraz oczu ten sam, jaki miał będąc młodszym.
Bolek radził, aby to w żart obrócić; Wanda spodziewała się, że Klarcia późniéj o tém zapomni.
Ponieważ w domu państwa Bolesławostwa bywało teraz dosyć osób, a Bogusław też czuł się w obowiązku sierotkę odwiedzać — musiano odwiedziny Karola tak jakoś uregulować, aby go od spotkania się z obcymi zabezpieczyć.
Bolek przed ludźmi i służbą tłumaczył to tém, że mieszkaniec Pustelni był dziwak i towarzystwa unikał. Parę razy ułożono się tak, aby z Klarcią pojechała Wanda do lasu na przejażdżkę i odwiedziła dworek Karola.
Skutkiem zapewnie tego uroku, jaki wejrzenie portret przypominające miało dla Klarci, dziewczę zbliżyło się samo poufaléj do nieznajomego, zowiąc go panem Maryanem...
A że tajemnicy utrzymać nie umie młodość, poznawszy się lepiéj z nim Klarcia powiedziała, że on papy oczy przypominał. Rozpłakał się Karol, i dziecię z nim. Zapowiadała mu dzieweczka, że dlatego już kochać go bardzo musi.
Nawzajem on ofiarował się jéj pomagać do nauki, rozpowiadać różne rzeczy ciekawe, pokazywać kwiatki i mówić ich nazwiska, słowem zastępować guwernantkę. Pakt ten został zawarty z wielką radością Klarci, która się czuła pociągniętą do tego dobrego człowieka.
W rozmowach z nim dziecię, żyjące jeszcze przeszłością, opowiadało mu o niéj, o matce, opisywało życie, powtarzało rozmowy, a Karol się zasłuchiwał w to szczebiotanie, które mu łzy wyciskało.
Tak w nieszczęściu największém znalazł biedny najwyższą pociechę, jaką los mu dać mógł. Pozostawało mu dziecię, nad którém czuwał, którém żył cały.
W tak urządzoném życiu nic nie zdawało się grozić przyszłości, nawet p. Bogusław dał sobie wmówić iż Ciesielskiego widział na pogrzebie. Jednakże pozostało mu żywe przypomnienie wrażenia wyniesionego z pogrzebu, i kilka razy, przybywając do Bolesławowstwa dopytywał o tego jegomości, którego tu nigdy spotkać nie mógł. Klarcia mu o nim mówiła ciągle, wychwalała go, ale ile razy przybywał ojczym zawsze się tak układało, że nauczyciel znikał.
W końcu zaczynało to draźnić jakoś p. Bogusława.
— Klara mi ciągle prawi o tym swoim nauczycielu — rzekł raz do Bolka — a ja mu nawet podziękować nie mogę i zobaczyć go.
— Bo on ludzi unika — odparł gospodarz. — Może go kiedy przypadkiem tu spotkasz chyba, ale systematycznie wynosi się nie tylko gdy ty przybywasz, ale gdy ktokolwiek nadjedzie.
— Cóż to za dziczek taki? Klarcia mi go chwali niezmiernie, mówi o nim ciągle, że ją różnych ślicznych rzeczy uczy... a mnie jednemu tego tajemniczego pedagoga widzieć nie wolno.
— Nie tobie jednemu — odparł kwaśno Bolek.
— Przyznaj, że dla mnie, ojczyma Klarci, mógłby uczynić wyjątek — rzekł p. Bogusław. — Czuję się nawet obowiązanym nie tylko mu podziękować, ale, ponieważ to jest człowiek niedostatni, czémś mu się wywdzięczyć.
— Byłby to najlepszy sposób wypędzenia go ztąd, — porywczo przerwał Bolek. Zlituj się, to harda dusza, która nic od nikogo nie przyjmuje...
— A od ciebie?
— Pokrewieństwo, choć dalekie nas łączy — rzekł Bolek — i powiem ci, że ode mnie też nie bardzo chętnie małą przysługę raczy przyjąć... Dziwak!
Bogusław nic nie odpowiedział, ale był to jeden z tych upartych ludzi, którzy gdy raz coś postanowią, przez punkt honoru nie ustępują. Szlachecka duma też oburzała się na to, że jego Klarcia przyjmowała od tego kogoś lekcye, a on nie mógł się czémś za nie wywdzięczyć.
Począł rozpytywać zdala, nieznacznie, co ten dziwak lubi i jakie ma gusta, czém się zajmuje.
Bolek malował go jako zdziczałego samotnika, który oprócz książek prawie w niczém upodobania nie miał.
Skończyło się na tém, odjechał Bogusław do domu, ale to ukrywanie się przed nim Ciesielskiego na sercu mu leżało. Postanowił w duchu, nie mówiąc nic nikomu, poprostu pojechać do Pustelni i sam mu się zaprezentować. Myśl tę wywiózł z ostatniéj bytności swéj u Bolka i nosił się z nią dosyć długo.
Jedną z rozrywek wdowieństwa, ciężącego już p. Bogusławowi, było polowanie. On, Piotr Zbąski i kilku dobrych towarzyszy wymyślali sobie łowy najrozmaitsze, nawet w porach gdy myśliwstwo jest zabronione. Polowano naówczas na zwierzęta drapieżne, a pod pozorem ich strzelano i do kozłów, gdy się nawinęły, i do biednych zająców.
Lasy wszystkich majętności w okolicy stykały się z sobą, a granic niebardzo pilnowano. Zapędzali się myśliwi i w cudze ostępy, nie mając za złe sąsiadom odwetu.
Zdarzyło się też raz w lecie panu Bogusławowi tak się obłąkać, że znalazł się niespodzianie niedaleko Pustelni. Widać ją było na kraju lasu. Myśl mu przyszła, pod pozorem szukania swych rozpierzchłych towarzyszy, zajść do dworku.
Ciekawość go tam od dawna popychała; bez namysłu, strzelbę na ramię wziąwszy, wprost podążył do Pustelni.
Nieszczęśliwym trafem Karol, który zwykle o téj porze bywał u Bolka, dnia tego musiał pozostać u siebie, bo się jakichś gości spodziewano. Siedział z książką w ręku na ganku i zatopiony był w czytaniu tak, że nie dostrzegł, ani posłyszał nadchodzącego, który się nagle zjawił i rubasznie odezwał się mu nad uchem:
— Pochwalony Jezus Chrystus!
Zerwał się przestraszony Karol, podniósł głowę, Bogusław spojrzał i — stanął osłupiały.
Pomimo lat upłynionych i zmiany, jaką one sprowadziły na twarzy zestarzałego Karola, mimo zarostu — poznał go od razu.
Karol wyczytał to w jego bladości, przerażeniu i drżących wargach.
Nie było innego sposobu jak upartém kłamstwem starać się zachwiać Bogusława.
Trochę niepewnym głosem odpowiedziawszy na pozdrowienie, Karol skłonił się zimno i zapytał z kim ma honor.
Bogusław, posłyszawszy dźwięk mowy, tém mocniéj utwierdził się w przekonaniu, że ma przed sobą tego, który uchodził za nieboszczyka, a on żonę jego poślubił.
Nie mógł przemówić, pot mu się lał z czoła.
— Kto pan jesteś? zawołał wreszcie. Oczy mnie nie mylą — poznaję — tak...
Karol spojrzał ostro na niego i odparł zimno:
— Mylisz się pan, nie mam przyjemności go znać. Być może, iż go uwodzi jakieś podobieństwo, o którém mi już tu wspominano.
— Podobieństwo! podobieństwo! — począł Bogusław cały drżący jeszcze, ale to nie żadne jakieś podobieństwo — to... coś takiego...
Spojrzeli sobie w oczy ostro, Karol się zmarszczył.
— Mogę panu czém służyć? spytał.
— Szklanką wody — odezwał się padając na ławę Bogusław i mierząc go ciągle oczyma.
Karol zawołać chciał starego Jakóba, lecz wnet mu na myśl przyszło, że przytomność jego tutaj podejrzenie uczyniłaby niemal pewnością. Ruszył się więc sam, aby zapobiedz ukazaniu się sługi, gdy ten, nie wiedząc kto przybył, a słysząc głosy jakieś, nagle się ukazał w ganku.
Chciał się już cofnąć, zobaczywszy niespodzianego gościa tego, ale było zapóźno. Bogusław widział go i poznał. Obecność starego była tak wielkiego znaczenia, że nią jak piorunem rażony Karol skamieniał.
Nastąpiło milczenie grobowe.
Słychać tylko było przyśpieszony oddech Bogusława, który czuł jak się pod nim rozstępowała ziemia i rzeczywistość zmieniała w jakiś sen okropny, w zmorę straszną.
Nie był to człowiek, któryby do tragicznych wypadków dorosł siłą ducha i męztwem; mógł tylko najtragiczniejsze położenie dla siebie sprowadzić do najpowszedniejszych rozmiarów — bo by mu nie podołał inaczéj.
W téj chwili nie mógł przemówić, czuł się jakby obłąkanym, myśl jego cofała się wstecz do pogrzebu żony, do zniknięcia Jakóba... Nie wątpił, że Bolek znał i wiedział kogo miał u siebie, a przed nim tylko ukrywał powrót Karola. Chciał coś wyjąknąć, słowa mu zamierały na ustach.
Karol zrezygnowany, zadumany stał przed nim z jakąś dumą i goryczą w twarzy. Czekał aby się odezwał. Długi jednak czas upłynął, a Bogusław, oddychający ciężko, ocierający pot z czoła — nie zebrał się na jedno słowo. Czuł się winowajcą względem tego nieszczęśliwego a razem niewinnym, litość miał nad nim i żal do niego, że mu życiem swém pokój zakłócił.
Jakób, który mimowolnie stał się zdrajcą, usunął się rozpaczający... Karolowi przeszło błyskawicą przez myśl, że stary sługa gotów był powtórzyć to, co już raz w obronie pana wykonał na Surażu. Nie mówiąc jeszcze nic, na dany znak przez niego weszli do izby. Karol przechodząc ujrzał starego sługę wyglądającego przez drzwi i dał mu znak surowy, aby się nie ukazywał.
Zamknęły się drzwi.
— Ocaliłeś się więc — ocalałeś — począł Bogusław. Urzędowa wiadomość o śmierci była...
— Fałszywą — odparł Karol zimno — jak widzisz. Nie będę się zapierał dłużéj, sądzę, że ty mnie przecież nie wydasz. Nie pokazywałem się tu, dopóki ona żyła, abym waszego życia nie zatruł. Ona nie wiedziała o mnie...
— Poznałem cię na pogrzebie — wtrącił nagle Bogusław — starano się we mnie wmówić, że mi się przywidziało... O Boże! co za historya!!
Załamał ręce i spuścił na piersi głowę.
— Dla ciebie — przerwał Karol — jest ona przykrą tylko, dla mnie była niewysłowioną męczarnią. Widzisz jednak, żem ją mężnie znieść umiał... Nie będę ci czynił żadnych wymówek, w oczach moich jesteś niewinnym, nie mścij się na mnie, że żyję i nie zmuszaj, abym się od dziecka oddalił.
Bogusław po chwili wahania wstał i podał mu dłoń drżącą.
— Bóg widzi — rzekł żałośnie — nie jestem winien. Chciałem być jéj opiekunem, byłem ojcem dla sieroty... Niestety — ani ona ze mną, ani ja z nią nie mogłem być szczęśliwy. Bóg miał litość nad nami i nad tą biedną, biorąc ją z tego świata.
Głos mu drżał — padł znowu na siedzenie. Zamilkli. Oba cierpieli zarówno, z tą tylko różnicą, że tępsza natura Bogusława nie dawała mu uczuć całéj tragiczności tego położenia i wszystkich następstw jego. Karol myślał tylko nad tém jak się oddalić z tych stron, w których życie dla niego stawało się niemożliwém, stykanie się ciągłe z Bogusławem nieznośném.
Jakby dla wyzwolenia ich obu koń Bolka ukazał się przed gankiem; Bolek wołał na Jakóba aby przyszedł konia odebrać. Przerażony starzec zbliżył się do przybyłego niemy, ukazując rękami na pokój do którego wszedł był Karol ze swym gościem. Nie mógł nic powiedzieć więcéj nad imię — pan Bogusław.
Bolek zeskoczył szybko z konia i wpadł jak burza do pokoiku, wprost na Bogusława. Chciał mu czynić wyrzuty, lecz zobaczywszy go przybitym, z oczyma załzawionemi — poruszył tylko ramionami i rzucając na stół czapkę, zawołał:
— Przeznaczenie!!
Bogusław począł się tłumaczyć, że nie ciekawość natrętna go tu sprowadziła, ale wdzięczność dla nieznajomego człowieka, o którym mu Klarcia tyle mówiła.
— Stało się — przerwał nagle Bolek — ale, mój Bogusławie, ja cię znam, jesteś wrażliwym, masz przyjaciół przed którymi, jak przed Zbąskim, nie potrafisz zachować tajemnicy. Jeśli nie wydasz się z nią dobrowolnie, wyczytają ci ją z twarzy. Pomyśl, jakie to za sobą może następstwa sprowadzić.
Bogusław, posądzony o wielomówność, żywo począł się bronić, obrażając tém, że w nim wiary nie miano. Potrzeba go było uspokoić, złagodzić rozdrażnienie, a że wieczór nadchodził i Karol okazywał jak mocno był poruszony i znękany — Bolek zabrał z sobą Bogusława, zostawując go samym.
Podali sobie ręce w milczeniu.
Zaledwie pozostał sam, Karol padł na siedzenie, twarz kryjąc w dłoniach. Żal mu okrutnie było opuścić swe dziecię, ale chciał się dla niego na przyszłość zachować i miał zamiar oddalić.
Dokąd? sam nie wiedział jeszcze. Chociaż mógł z zupełnym sumienia spokojem rozporządzać własnym majątkiem, który dla córki był przekazany, nie chciał go tknąć wcale, raz się zrzekłszy. Z owych tysiąca rubli, które mu przyniósł Jakób, mimo największéj oszczędności, pozostawało niewiele. Z tą resztką grosza myślał się udać do Warszawy, i tam, pewnym już będąc, że go nikt nie pozna, starać się bodaj o najlichszą posadę, do któréj służbowe papiery Ciesielskiego dawały mu pewne prawo.
Zatopionego w tych myślach i bolejącego nad tém, że mu przyjdzie spokojną Pustelnię opuścić, zastał przychodzący ze światłem Jakób, który wsunął się nieśmiało, jak winowajca. Spojrzał na pana, szukając wyrazu gniewnego na jego twarzy. Karol położył mu rękę na ramieniu i rzekł łagodnie:
— Napróżno, mój stary, człowiek walczy z przeznaczeniem. Sądziłem, że mi tu wolno będzie zostać i patrzeć na dziecię — niestety — trzeba się wygnać znowu i iść gdzieś bezpiecznego szukać kąta.
— Ależ ten Bogusław! on pana nie zdradzi! krzyknął Jakób obruszony.
— Dobrowolnie z pewnością — nie, odparł Karol, ale za jego nieostrożność i lekkomyślność ręczyć niepodobna. Ani Bolkowi, ani dziecku nie chcę być powodem troski i zmartwień. Precz ztąd muszę... tak! muszę.
Jakób nic nie odpowiedział, postał chwilę z załamanemi rękami i zadumany cofnął się do izby czeladniéj. Usiadł na ławie w kącie, ukrył twarz w namulonych dłoniach i płakał.
Dodnia nazajutrz Bolek już był w Pustelni i zastał Karola na nogach, niespokojnie przechadzającego się po izdebce.
— Zmiłuj się, rozpoczął od progu, żadnych tylko desperackich kroków nie przedsiębierz. Bogusław będzie milczał dla samego siebie, dla pamięci nieboszczki, którą kochał. Możesz być spokojnym — w położeniu nic się nie zmieniło.
Chociaż Karol potrząsnął na to głową, Bolek mówić mu nic nie dał, dobywał z kieszeni papier, który przywiózł z sobą.
— Nie dajemy ci spokoju — rzekł — bo ja z nowym przybywam interesem.
— Do mnie?
— Tak jest — rzekł Bolek. Wolę ci odrazu o tém powiedzieć, abym późniéj, gdy, da Bóg, przebolejesz i zapomnisz o téj przygodzie, znowu cię powtórnie nie wzruszał.
Bolek milczał chwilę.
— Petrowicz pisze do mnie, dodał list rozkładając — abyś co rychléj przybył do niego dla sprawy ważnéj.
— Ja żadnéj w świecie sprawy mieć nie mogę — zawołał Karol. Czego Petrowicz może chcieć ode mnie, chyba jeszcze jakaś pretensya z dzierżawy tego nieszczęśliwego Olsz...
— Nie — odparł Bolek — wcale o co innego idzie, a że nie tyle jest to twoim interesem jak Klarci, spodziewam się, że dla niéj uczynisz ofiarę.
Nic nie rozumiejąc, Karol stał, oczyma wyzywając, aby mu przyjaciel wytłumaczył o co iść mogło.
— Słuchaj — dodał Bolek. Tego się zapewne domyśliłeś, że Petrowicz cię poznał odrazu. Poczciwy człowiek zna interesa wasze, wie w jakim stanie objęła je nieboszczka po tobie, i że ich Bogusław wcale nie poprawił. Klarcia byłaby prawie ubogą, bo długów ciąży wiele na majątku.
— Wiem o tém — rzekł spokojnie Karol — ale ubóstwo Klarci nie wydawało mi się tak wielkiém nieszczęściem... Chciałem ją i byłbym wychował tak może, aby posagu nie potrzebowała...
— Ale Klarcia go mieć może i bardzo nawet znaczny, jak się okazuje.
— Zkądże?
— Trochę za śmiało sobie postąpił może Petrowicz — ciągnął daléj Bolek — ale znał dobrze z kim miał do czynienia. Stryj twój, któremu podobno zwierzył tajemnicę, człowiek staréj daty a gorących uczuć, tak został wzruszonym nieszczęściem twém i położeniem, że gotów jest zapominając uraz dawnych cały majątek Klarci zapisać — a ciebie jako Ciesielskiego naznaczyć opiekunem i wykonawcą testamentu. Starzec z łóżka już nie wstaje, Petrowicz czeka na ciebie i musisz z nim jechać.
Słuchając Karol stał wzruszony, trochę gniewny z początku, w końcu ułagodzony tém, że o dziecko chodziło.
— Mój Bolku drogi — rzekł — niepodobieństwem prawdziwém jest, ażeby wszystko to co mnie tu spotyka nie wystawiło na sztych — nie zdradziło. Jest to już i tak istotnym cudem, że dotąd zostałem swobodny. Nie trzeba wyzywać losu, ja muszę się ztąd oddalić. Niech stryj zapisuje co chce Klarci, pojadę mu podziękować za to, ale opieki jawnie przyjąć nie mogę... wytknęłaby mnie palcem...
— Rozmówisz się o tém z Petrowiczem i ze stryjem — odezwał się Bolek — tymczasem kazałem bryczkę i konie przygotować — jedź...
Ta myśl że o Klarcię chodziło, skłoniła Karola do posłuszeństwa. Nie opierał się. Z niepokojem w duszy jednak, nie czując się bezpiecznym, myśląc o sposobie wyrwania się ztąd, pojechał po południu do powiatowego miasteczka.
Petrowicz, który nigdy mu nie powiedział wyraźnie, że wiedział kto był, i tym razem najśmieszniéj w świecie udawać począł, iż go ma za Ciesielskiego tylko. W téj ostrożności prawnika, który około prawdy krążył, obawiając się jéj poruszyć, aby na wszelki wypadek, gdyby coś zaszło, miał jakiś środek tłumaczenia się — było coś tak dziwacznego i niezrozumiałego, że Karol starego posądził o zdziecinnienie.
Zaledwie mu począł dziękować, gdy Petrowicz syknął i przerwał:
— Ale za co tu dziękować? Ja pana znam jako Ciesielskiego i dyrygującego troskliwie wychowaniem sieroty. Z tego tytułu staruszek, wraz z państwem Bolesławowstwem, chce mu poruczyć opiekę nad wnuczką. Nie żadna to łaska, ale ciężar i obowiązek...
Jutro rano jedziemy do Przyrowa, bo staruszek bardzo źle, z testamentem spieszyć trzeba... Chory jest i niecierpliwi się.
Otwarciéj wcale z sobą nie dawał mówić Petrowicz. Dodnia już byli na bryczce, i bez popasu zrobili pięć mil po groblach i piaskach.
Karol z powodu poróżnienia ze stryjem nie znał wcale jego rezydencyi, i nigdy tu nie był. Starzec żył na tém ustroniu zapadłém, nie dopuszczając do siebie żadnych wpływów zewnętrznych, nic zmienić nie dozwalając, tak jakby dla niego od końca XVIII wieku stanął zegar czasu.
Dom w ruinie, podtrzymywany tylko, służba osiwiała i po wiejsku przybrana, gospodarstwo zadawnione, przy największém skąpstwie, otaczało dogorywającego. Wszelkie stosunki urzędowe opierały się o folwark, nie dochodząc nigdy i nie tykając dworu. Starzec opłacał się za to, mimo skąpstwa, sowicie, ale nowego porządku znać nie chciał.
We dworze żaden nowy sprzęt od czasu Rzeczypospolitéj nie przybył. Wszystko było stare, utrzymane starannie, połatane, ale jednolite i wydawało się jakby dekoracya teatralna z przeszłego wieku.
Z dawnéj zamożności pozostały tu zabytki i pamiątki cenne, do których już nic późniéj nie przybyło.
W ganku powitał siwy, w czarnéj czapeczce sługa, zgięty, drżący, zgrzybiały, bezzębny, ubrany w grubą liberyą sieraczkową, i dwóch chłopaków w sukmankach, płóciennych spodniach i podartych butach. Z nim, po oznajmieniu o przybyciu ich, przeszli cały szereg izb niskich, ciemnych, zadusznych, zastawionych staroświeckiemi szafami, biurami, zegarami, komodami, zawieszonych gdzieniegdzie wypłowiałemi gobelinami, pełnych portretów zczerniałych i powydymanych — aż do sypialni starego.
Ogromne, stare łoże z pawilonem z kitajki karmazynowéj, która miejscami w pomarańczową wypełzła, obłożone poduszkami, kołdrami i okryciem z którego wata wyglądała miejscami, przy niém para szerokich krzeseł i stoliczek pełen flaszeczek i słoików, zajmowały znaczniejszą część sypialni.
Stara, otyła kobieta, w ogromnym czepcu nakrochmalonym ze szlarkami, krzątała się około chorego, którego wyżółkła twarz, długa, rozlana, ze zgasłemi, głęboko zapadłemi oczyma — odbijała od białych poduszek, co ją podtrzymywały.
Petrowicz, nie mówiąc słowa, wprowadził Karola, wskazując na niego. Blada twarz podniosła się i oczy zgasłe zwróciły ku niemu. Dwie dłonie drżące pochwyciły schyloną głowę... Karol począł je całować wzruszony...
W téj chwili i Petrowicz zniknął i kobieta się wysunęła z pokoju — zostali sami.
— Stań tak, abym ci się przypatrzył — odezwał się głos słaby i drżący — przeciw światła... Oczy mam słabe...
Patrzył starzec i coś jak łkanie odezwało się w piersiach jego.
— A teraz siądź, tu — blizko przy mnie i mów — mów!! Chcę wiedzieć wszystko. Srodze dotknęła ręka Boża rodzinę naszę... Co za losy, co za tragedye, ile łez i nędzy — mówił stary powoli głosem przerywanym. Bogu niech będą dzięki, żem ja wczas się dowiedział...
Tu przerwał sobie narzekanie staruszek i zwolna przesuwając głowę na poduszkach, tak aby się zbliżyć do Karola, opowiadać mu kazał wszystko, od pierwszéj podróży w odległe północy kraje, aż do cudownego ocalenia i powrotu.
Pomiędzy tą katastrofą, która była powodem, że śmierć Karola rozgłoszono, a zdobyciem papierów Ciesielskiego, które dozwoliły bezpieczniéj powrót przedsięwziąć, był pewien przeciąg czasu straszną, w nędzy, o głodzie zapełniony włóczęgą, bez nadziei ocalenia, w nieustannéj obawie.
Karol z rozrzewnieniem mówił o tém, bo w tém położeniu rozpaczliwém przekonał się dowodnie, że człowiek nie jest tak zepsutym, tak złym jak go zgorzknieli malują pesymiści. Wszędzie wyciągały się dłonie litościwe, a najdziksi ludzie mieli poszanowanie dla niedoli i spełniali obowiązki miłosierdzia nie przyjmując słowa podzięki. Odwracano oczy, aby nie widzieć, gdy wzrok mógł być groźbą... Nędza dzieliła się ostatnim chleba kawałkiem...
Starzec z niedowierzaniem prawie wyznań tych słuchał; niekiedy mruczał coś niewyraźnie, czasem rękę wyciągał i zimnemi, wychudłemi palcami ściskał gorącą dłoń synowca.
Wistocie cała ta powieść wydawała się czémś jakby z tysiąca nocy wydartém, nieprawdopodobném — a grozy pełném, ale w naszych losach nauczyliśmy się wierzyć nawet w to, co gdzieindziéj bajeczném by było.
Gdy Karol skończył, stary głęboko westchnął.
— Lżéj, lżéj mi będzie umierać teraz — rzekł. Przynajmniéj to, com ja przez długie życie od rozproszenia i zmarnowania uchował, nie pójdzie w obce ręce... Zachowujcie, nie marnujcie, nogami i rękami trzymajcie się ziemi, aby nas los żydów nie spotkał — tułactwo, a z niém życie pasożytów, co się muszą mścić na krwi cudzéj za to, że ich z ojczyzny wydziedziczono.
Klarcię mi przywieść potrzeba, abym ją zobaczył i pobłogosławił...
Długo trwały pytania, odpowiedzi i cicha rozmowa. Stary powracał ciągle do upartéj myśli swéj: trzymajcie się ziemi i ciułania grosza.
— Śmieli się ze mnie i ohydzili w oczach całego świata za skąpstwo i pieniactwo... alem ja mój spokój i wszystko poświęcał, aby nie uronić com wziął a przysporzyć...
Jesteś ojcem — dodał zwracając się do Karola — nie dawaj córki takiemu, któryby nie umiał utrzymać, dorobić. Zostawuję wam procesa, trzeba je prowadzić do końca i wygrać. Zakazuję zgody pod błogosławieństwem — chodzi o ziemię... ziemia to nasza! nie puszczać jéj! nie dawać!!
Stary się rozgorączkował i zakaszlał, a że już mówił za długo, z za pawilonu ukazała się w białym kornecie kobieta i pośpieszyła z kubkiem ziółek, domagając się aby pan mówić przestał.
Dawano właśnie do stołu i stary sługa wyciągnął z sypialni Karola. W jadalnym pokoju oczekiwał na niego Petrowicz... Nakryto dla nich bieliznę zżółkłą od leżenia, ustawiono stare talerze z saskiéj porcelany, szkło z Augustowskich czasów, srebro użyciem wyślizgane i pogięte. Obiad też był zabytkiem kuchni naszéj tradycyjnéj, począwszy od krupniku do kończących go naleśników. Butelczyna wina starego, nieosobliwego stała na kredensie, a posługujący stary nalewał z niéj ostrożnie nie zapraszając do wypróżnienia kieliszków.
Po obiedzie staruszek usypiał i goście siedli przy kominku odpocząć.
Petrowicz był milczący, ale pogodnego oblicza. Chciał z czasu korzystając odczytać Karolowi testament, lecz ten oparł się i prosił aby go oszczędził. Widok tego dworu, starca, tego kończącego się życia, jakby urwanego bez dalszego ciągu, bez spadku obyczaju i zachowywanego tu przez lat tyle porządku, miał w sobie coś tak smutnego, iż Karol patrzył nań jak w grób.
Przy najgorętszéj chęci zachowania tu pozostałości po starym, zacofanym człowieku — wszystko z nim musiało iść do mogiły. Sztucznie przedłużony żywot miał się nagle i gwałtownie skończyć — powódź miała zalać ten kąt dotąd od zalewu ocalony...
Wieczorem przywołano Karola do stryja, późniéj wezwano do Petrowicza, ale starzec był zmęczony i pilnująca go jéjmość prędko się gości pozbyła.
Dzień następny był przeznaczony na spełnienie formalności i Petrowicz wszedł pierwszy z papierami; a dopiero po podpisaniu ich, stary się upomniał o Karola.
Słuchał go ciekawie przez dzień cały, a choć mu niedawano się męczyć mówieniem, niezwykłe zajęcie, natężenie uwagi, wrażenia jakich doznał, zmusiły starego wieczorem pożegnać synowca, potrzebował spoczynku...
Pobłogosławił go ze łzami — i raz jeszcze powtórzył:
— Pamiętaj, żeby się to nie zmarnowało.
Umówioném było, że Karol, gdy starzec odpocznie cokolwiek, miał tu z córką i Bolkiem przyjechać do niego. Inaczéj jednak los zrządził.
We dwa dni po powrocie do Pustelni, nadbiegł od Petrowicza posłaniec oznajmujący, że staruszek nazajutrz po wyjeździe ich z Przyrowa życie zakończył, bez boleści, bez konania, we śnie spokojnym. Zrana znaleziono go ostygłym, z rękami złożonemi na piersiach.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.