O żołnierzu tułaczu (Żeromski)/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O żołnierzu tułaczu |
Rozdział | II |
Pochodzenie | Wczoraj i dziś. Serya druga |
Wydawca | J. Mortkowicz |
Data wyd. | 1925 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całe opowiadanie Cała serya druga |
Indeks stron |
Stary pan Krzysztof Opadzki szedł zwolna drogą od Młyńskich Smugów ku Zimnej. Miał na sobie lisiurę do kolan i buty kozłowe z wysokiemi cholewami, to też ciepło mu było, a nawet odrobinę za duszno. Całą zimę spędził w doskonale ogrzanych pokojach, przesiedział w fotelu obok pieca, więc, gdy raz pierwszy z drzemania zimowego wysunął się na dwór, ogrom powietrza upoił go i rozmarzył nie gorzej od kulawki celnego tokaju. Wiosna już ogarnęła ziemię. Przed tygodniem puściło do gruntu, a w danej chwili już tu i owdzie z wierzchu podsychało. Na dróżkach uczęszczanych była jakgdyby błona z tęgiego rzemienia, uginająca się pod stopą. Po drogach stały jeszcze rozkisłe bajora, w brózdach szkliły się długie smugi wody, a w skibach noga przepadała po kolana. Poranek stał nad okolicą, jak uśmiech szczęścia na twarzy człowieka chorego. Dalekie zarysy widnokręgu powlekał niebieskawą barwą nikły i rzadki opar, bliżej na okół czerniał grunt obnażony i martwy. Jeszcze nie było ani jednego piórka trawy. Wygony i miedze leżały pośród niwek, jak sztaby bezduszne. Głęboko smutna równina szła daleko, na kraj świata, za odległe mgły powłóczyste. Na niewielkiem wzniesieniu widać było kilka suchych topól, czarny dach i długą, białawą, z czerwonymi słupami ścianę owczarni w Brodzkim folwarku. Nieco dalej wysuwały się z za piaszczystego wzgórka chałupy we wsi Budy Brodzkie. Już we mgle ciemnemi kresami znaczyły się wśród pól równych i milczących topole i budynki w Kostrzewnie. Na końcu drogi, połyskującej od wody w kolejach, grzało się na słońcu miasteczko Zimna, a obok niego dominium Zimna ze swemi licznemi zabudowaniami i wielkim starym dworem, schowanym w kępach drzew parku i owocowego sadu.
Pan Opadzki szedł sobie noga za nogą, przystawał, nakrywał oczy dłonią i patrzał na przestwór pod słońce. Znał tam każdą skibę, każde kretowisko, każdy zakręt płytkiego strumienia. Gdy przyszedł do brzozowego gaju, który z prawej strony drogi ciągnął się nad pastwiskami, stanął znowu i, kiwając głową, mruczał do siebie:
— Patrzcież się państwo, jak to bydlę wyrosło! Przecie tu było goło, jak na nosie, zupełnie goło jeszcze tak niedawno. Zaraz... Kiedyż to tutaj było goło? Jechaliśmy, pamiętam, z Sophie na wojaż poślubny... Pojazd był otwarty, dzień był ciepły, tak ciepły, tak jasny...
Zbliżył się do wysmukłych brzózek o białej, gładkiej, tu i ówdzie spękanej korze, której delikatne warstewki, porysowane czarnymi prążkami, zwijały się niby płatki welinowego papieru — i, spoglądając na cienkie, czarne gałązki tych drzew, bujnie pędzące w górę, — wzdychał za czemś dawnem i, widać niepowrotnem. W tym zagajniku grunt był twardszy, więc stary pan wszedł między zarośla i krok za krokiem postępował. Leżały tam zbitą masą czarne, zeszłoroczne liście, tak już przegniłe, że z nich pozostały ledwo kształty. Wilgoć spływała po nich, jak po tłuszczu i zsączała się w maleńkie strumyki, zdążające ku rowom. Ciepłe słońce wyprowadzało na białej korze brzóz i na czarnem, lśniącem podścielisku różne kolory, żywe światła i cienie. Zdawało się, że tam w głębi lasku pośród wielkiej ciszy coś prawie niewidzialne na oślep błądzi, wynika i przepada, czasami chyżo ucieka albo czai się, stąpa na palcach, i z za pniów wygląda. Pan Opadzki lazł między drzewkami, coś do siebie wciąż szeptał, jakby z drugą osobą prowadził ożywioną rozmowę:
— I to już wszystko minęło — patrzajcież państwo! I to już taka późna starość nadciągnęła...
Znowu stanął, zadarł głowę do góry i przypatrywał się mietlastym czubom brzózek.
— A to sobie rośnie, jakgdyby nigdy nic... Jesteś, czy cię niema, stary, wypróchniały dziadu, nam wszytko jedno... Oto jak sprawa stoi!
Piękne nawet w tak późnej starości oczy pana Opadzkiego, o dużych, wyblakłych, niegdyś błękitnych źrenicach — poczerwieniały na małą chwilę...
Strzepnął ręką, pięknym, bezwiednym ruchem musnął siwego wąsika i wyszedł z lasu na ścieżkę. Gdy tam stanął i powiódł wzrokiem po okolicy, uderzyły go dwa błyszczące punkty. Zdala, od strony Kostrzewna szły dwie osoby w mundurach wojskowych.
— Aha! — szepnął pan Opadzki — trafili przecie i do mnie! Jeszcze mi tylko tego brakowało...
Cofnął się do lasu, wynalazł duży kamień w pobliżu drogi, usiadł na nim i postanowił czekać na żołnierzy, którzy szli w stronę Zimnej. Już z odległości pan Opadzki dostrzegł kity proste, ponsowe, na pół łokcia, wysoko sterczące ponad kaszkietami w kształcie wiaderek i białe pasy, krzyżujące się na granatowych mundurach. Dwaj żołnierze posuwali się zwolna, nurzając w błocie swe wysokie, czarne kamasze. Co chwila przystawali i prowadzili głośną rozmowę. Gdy podeszli do lasku, staruszek, czekający na nich z biciem serca, zobaczył, że jeden z żołnierzy ma rękę uciętą, bo lewy rękaw jego munduru plątał się bezwładnie za każdem poruszeniem, i że twarz drugiego jest blada, jak płótno, krok chwiejny i ramiona schylone ku ziemi. Obadwaj patrzyli ciągle w stronę Bud Brodzkich, a starszy, wywijając swą jedyną ręką, wciąż wołał:
— Budy... mój Jezus kochany... Widzi Felek... Budy...
Gdy tak zapatrzeni przechodzili koło zarośli, pan Opadzki przetarł oczy i aż uniósł się nieco ze swego kamienia, szepcąc ze siebie:
— W imię ojca... Toż to Pulut!
Tymczasem dwaj grenadyerowie napoleońscy zeszli z szerszej drogi na polną ścieżkę i szybszymi kroki podążyli przez czarne role, błyszcząc na słońcu swym pięknym ubiorem i guzami.
Długo stary dziedzic Zimnej siedział nieruchomo na swym kamieniu i patrzał w ziemię. Wargi jego drgały nerwowo i wypadał z nich szept głuchy:
— Pulut... Matus Pulut...
Głęboka, nieujęta cisza zaległa znowu cały przestwór. Snuły się w niej dawne wspomnienia pana Opadzkiego, kojarzyły zapomniane wypadki, rzeczy wielkie i bardzo drobne, miłe i obmierzłe. Nagle stary pan wstał ze swego siedzenia i ostro poszedł ku domowi.
Gdy wkroczył w aleję suchych topól, gdzie w rowach bełkotały nurty wody zabłoconej iłem, a gdzie tak dobrze było mu oddychać jeszcze przed dwiema godzinami, — miał w twarzy surowość, dolną wargę wzgardliwie obwisłą i w wielkich, bladych oczach połysk lodowaty. Pod wpływem poruszenia wewnętrznego jego figura wyprostowała się, krok nabrał pewności, a ruchy — życia i siły. Dość szybko przebył całą długość alei, otworzył furtkę w tylnej części parkanu, otaczającego sad, i wkrótce znalazł się przed gankiem dworu. Był to dom stary, obszerny i bardzo cudaczny. Do głównej jego budowy, na przodzie której znajdował się ganek o sześciu murowanych słupach, dobudowano, widać różnymi czasy, szereg przybudówek, dachów, daszków, a nawet wieżyczek. Te dachy piętrzyły się jedne nad drugimi, szły w różne strony i przedstawiały w tyle dworu dziwną kupę gontów. Jedne z nich były już czarne i spleśniałe, inne niedawno, widocznie na jesieni ubiegłego roku, przybite. Na podobieństwo dachów tłoczyły się tam ściany przybudowanych pokoików. Sprawiało to wrażenie takie, jakby stary dwór pękł od tyłu i jakby przez szczelinę wybuchnęła pewna część jego wewnętrznych pokojów, izb i bokówek. Od frontu były okna spore i równe, tam na tyłach — przeróżne, poumieszczane wysoko i nisko, niektóre bardzo nisko, gdyż wraz ze ścianami do połowy w ziemię się wsunęły. Naokół stał prześliczny — nie las, nie park — dziki ogród. Wielkie drzewska: lipy, klony, wiązy, mnóstwo sosen, jodeł, świerków, brzóz — rosły tam, jak chciały. Niegdyś nakładano widocznie pęta na swobodny rozwój tego gaju, gdyż w jego głębi znać było jakby trzy szerokie półkola, czy grupy. Z czasem jednak młoda podszewka leśna rzuciła się wszędzie, wybujała i zagłuszyła dawną symetryę. W grupie starych jodeł widać było nawet szare, pozieleniałe ze starości, tu i ówdzie mchem zarośnięte ciało nagiej dryady kamiennej. Na jej ciemieniu szczodrze wynawożonem przez kawki i wróble rosły dosyć rozłożyste badyle, których słupki wyglądały na wiosnę, jak włosy, dęba z przerażenia stające. W pobliżu jakiś drugi obnażony kadłub nurzał swe greckie oblicze w mazowieckiem bagnie, zadarłszy bezwstydnie poutrącane nogi. Tu i ówdzie między drzewami stały piętrowe i parterowe białe oficynki, zbudowane na wzór domostw szwajcarskich, albo świątyń z greckimi portykami. Dalej, za parkiem stały gumna, dworki ekonomskie, mieszkania czeladzi folwarcznej, a na brzegu nudnej rzeczki spała pośród głębokich piachów mieścina rolnicza.
Gdy pan Opadzki począł stukać nogami, strząsając z butów glinę, wybiegł naprzeciw niego pokojowiec, rozwarł drzwi wchodowe i zaprowadził go do szerokiej sieni. Stamtąd pan Opadzki udał się na prawo i, minąwszy kilka dużych pokojów, znalazł się w swej ulubionej kancelaryi, izbie niewielkiej, ciepłej i zacisznej. Lokaje podsunęli mu fotel, obity skórą, szybko zdjęli z niego ciężką lisiurę, zzuli buty i przybrali go w miękkie suknie, płytkie pantofle i ciepłe pończochy.
— Gdzież to Franuś? — zapytał stary dziedzic.
— Pojechał konno.
— Dokąd pojechał konno?
— Nie wiemy... — odpowiedzieli pokojowcy.
— Jak tylko przyjedzie, żeby mi tu był zaraz, — rzekł pan Opadzki, wyciągając nogi na poduszce w stronę ognia, który płonął na kominie.
Gdy sam został, a drzwi się zamknęły i kroki ucichły, — zwiesił głowę i powtórnie upadł na duchu. Marzenie unosiło go w ów przestwór zamarły, podobny do krajobrazu, nad którego ponurem oddaleniem noc wisi, niby całun grobowy. Wszystko przeminęło, wypaliło się i zgasło, jak ogień. Ciemny mrok zadusił nawet rozżarzone węgle i połknął ich nędzną łunę. W tym starcu skąpym, nieprzystępnym, milczącym i smutnym niktby nie poznał dawnego rozrzutnika, sławnego kpiarza, który w życiu swojem zwiódł, jak mówiła pani krakowska, dwa tuziny cudzych żon i jednę. Z możnego panka, ze stronnika możnych, który zawsze i wszędzie tam był, gdzie oni hulali, stał się zwolna, w ciągu dziesięcioletniego samotnictwa w Zimnej jeszcze bardziej odpychający swą dumą, ale teraz już prawie wszystkich. Stopniowo zapomniano o nim. Dwaj synowie, między których podzielił fortunę, bawili się co zima w Warszawie — aż do skutku. Młodszy puścił przez palce cały majątek, a gdy mu urzędnik pruski, według procedury sądowej, przybił na drzwiach pozwy, ogłaszające sprzedaż przez licytacyę publiczną jego majątków, z resztą spuścizny uszedł za granicę, wstąpił do szeregów armii, walczących pod Napoleonem i zginął w bitwie pod Stradellą. Wdowa przezeń osierocona zamieszkała w Zimnej, gdyż ani z własnego, ani z mężowskiego majątku nic jej nie pozostało. Trawiła życie w smutku i nudzie, ukryta w kilku izbach na lewem skrzydle dworu. Starszy syn p. Opadzkiego żył również wesoło i hulaszczo. Posiadał jeszcze wioski, które mu ojciec przeznaczył, ale tylko nominalnie. Krwawe wojny na zachodzie Europy, a także inne okoliczności — wpłynęły były na podniesienie ceny dóbr gruntowych. Ta chwilowa i zmienna wartość roli posiadanej była przez hipoteki pruskie umyślnie notowana, jako stała, i za taką poczytywana przez ogół. Zboże, które produkowały stada zgłodniałych chłopów pańszczyźnianych, szło spławnemi rzekami na morze, znajdowało pomyślny zbyt na targach europejskich, dźwigało coraz wyżej cenę dóbr i chwilową zamożność szlachty. Agenci domów bankowych z Berlina chętnie, na niski procent udzielali pożyczek, które ziemiaństwo na swe dobra zaciągało. Hipoteki wmawiały w dziedziców, że są bogatszymi, niż sądzili, więc szlachta brała od agentów pieniądze obiema rękami. Zaciągano te długi hipoteczne, ażeby spłacić prywatne, ażeby podnieść stopę życia do tej wysokości, jakiej hipoteka poniekąd się domagała, ażeby wreszcie żyć, jak się patrzy, pohulać do upadłego, kiedy jest za co. Nominalna wartość ziemi i jej płodów, która była przedmiotem umów, niedługo prysła, jak bańka mydlana, gdy rzeczy wracać poczęły na zachodzie do miary zwykłej. Jedną z najpierwszych ofiar złudzenia był Teofil, starszy syn p. Opadzkiego. Posiadał jeszcze, co prawda, znaczne dobra, ale właścicielami ich byli de facto panowie Trudhy et C-ie z Berlina.
Stary pan Opadzki, siedząc na swym fotelu, miał w pamięci te wszystkie okoliczności i czuł je dziwnie żywo. Dawne gorycze poruszyły się w nim i wzburzyły od chwili, kiedy zobaczył Puluta. Chłop pańszczyźniany, który w ciągu dwunastu okrągłych lat gdzieś się podziewał, który oddawna uchodził za nieboszczyka, teraz, jakgdyby nigdy nic, wrócił i szedł do wsi z bezczelnym spokojem...
Po bitwie jeńskiej i wkroczeniu wojsk napoleońskich do Berlina — komisye sądowe, powiatowe, kreisgerichty, inkwizytoryaty śledcze, a, co najważniejsza, pan justicyaryusz, opłacany przez dominium — wszystko to cofnęło się z widowni. W dystrykcie, do którego należała Zimna, w kącie zapadłym i od traktu wojennego dalekim, przez całą zimę nie pokazał się ani jeden Francuz, a Niemca na lekarstwoby nie dostał.
Wszystko tedy stało na opiece boskiej i tylko siłą bezwładności trzymało się kupy. Pan Opadzki do niczego się nie wtrącał. Dochodziły go tylko echa wielkich bitew i poruszeń armii francuskich. Kiedy Francuzi nasyłali mu wykazy rekwizycyjne, wydawał, co na niego przypadło, — kiedy brano rekruta — zgadzał się również i wyprawił był już kilkunastu parobków do właściwej kamery. W ogóle jednak pragnął spokoju i końca wszelakich awantur. Jak wszyscy, — miał podziw i żywił zabobonny pietyzm dla «wielkiego» Napoleona, ale miał także dla niego głuchy i nierozważający żal ojcowski... Z imieniem Cesarza Francuzów związana była w imaginacyi starca ściśle i mocno pamięć o synu zginionym. W gorzkim smutku swoim, w żałobie, która go nieraz obejmowała nagle pośród wesołej gawędki, albo w toku myśli codziennych, — usiłował niejednokrotnie zobaczyć mogiłę drogiego dziecka i z boleścią docierał zawsze myślami do wspólnej jamy, gdzie wwalono kupę zabitych chłopów i jego, potomka odwiecznego rodu rycerzy. Wtedy po zimnem, wystygłem obliczu spadały dwie, trzy łzy, zaiste krwawe...
Gdy tak siedział przed ogniem, melancholia wiała nań z każdego końca pokoju. Czuł, że zbliża się do niego żal bezlitośny i że niedługo nóż swój zbójecki podniesie. Wstał z krzesła i, pragnąc jako rozbić gorzkie myśli, wyszedł do sąsiedniego pokoju. Za dawnych, weselszych czasów śniadano tam i obiadowano. Był to salon długi i dosyć wąski. Środek jego zajmował ogromny stół, przy którym mogło ucztować kilkadziesiąt osób. Na ścianach wisiały portrety przodków. Były tam płótna zczerniałe, na których ledwo było widać figury tak twarde i sztywne, jakby były drewnianemi kłodami, pookręcanemi w karmazynowe i żółte stroje; były jakieś monstra z twarzami niby kobiet, zaopatrzone w przedziwne fioki, były brzuchate postacie o wielkich, czerwonych gębach i obwisłych policzkach, były wreszcie wizerunki ludzi nadzwyczajnie pięknych. Na ścianie dobrze oświetlonej wisiał portret rycerza w zbroi, malowany tak wybornie, że ta wielka osoba zdawała się z ram wychodzić. Ciężki, żelazny pancerz był dla tego husarza strojem, wdzianym dla parady. Była to raczej odzież, którą wielkie ramiona i szerokie piersi do swego kształtu i na swą potrzebę urobiły. Tęga ręka, wysunięta naprzód, wspierała się na ułamanem drzewcu, surowa twarz spoglądała nie na widza, lecz dokądś nad jego głową... Na ścianie przeciwległej wisiał portret pana Opadzkiego i jego nieboszczki żony. Obadwa te płótna malował swego czasu Lampi. Stała tam piękna kobieta z łonem prawie odkrytem, zapatrzona w dal z udanem rozmarzeniem. Trzymała w ręku niezwiązany bukiet kwiatów. Obok siedział pan, wesoły i niedbały. Ciemny, jakby złotawy koloryt leżał i na jego twarzy ogolonej, na prześlicznych, miękkich, wydelikaconych policzkach i na czole alabastrowo białem. Pan Opadzki począł chodzić w zamyśleniu dokoła stołu powolnymi krokami starca. Posadzka zcicha skrzypiała pod stopami, nikły cień osoby przeciągał się po ścianach. Okna tego pokoju wychodziły na ogród. Stały w nim drzewa bezlistne, ponure w swem obnażeniu, i jakby spuchnięte od dżdżów wiosennych. Na drogach, w głębi parku, w dalekiej przestrzeni rozściełała się przed oczyma starca rozbita pustka, w którą młot śmiertelnych przeczuć uderzał i wszystkę rozkosz życia, jak próchno wysypał. Pan Opadzki odwrócił wzrok i z westchnieniem spojrzał na portret żony. Przez chwilę patrzał na ten wizerunek niezupełnie podobny, ale oddający wiernie miniony nastrój, jakby pogrzebane marzenia i tę namiętność, która już przed laty zginęła. I nagle stary pan gorzko zapłakał. Poczuł w sobie, w swych kościach i w sercu, zgrzybiałość, która już wszystko strawiła, zwiastunkę śmierci. We łzach, toczących się po jego policzkach, wypływała skarga na ten czas niemiłosierny, co zabiera młodość, zdrowie, tęgość bark i kolan, ogień ze krwi, szczęście, wesołość i dostatki. Z niezmiernego tłumu osób znajomych ta oto jedna malowana postać żony mogła z nim dzielić wspomnienie uroczych zabaw, nie skrępowanego niczem wesela, dowcipnych intryg, cudownych kobiet i mężczyzn, stojących na szczycie kultury. Już tego nikt nie mógł pojąć, nikt nawet marzeniem ogarnąć bajecznego świata, który przeszedł niby cień i zstąpił do grobu.To też we łzach pana Opadzkiego wyrażała się niezmierna jego miłość dla cienia, zaklętego w malowidle. Gdy tak zatopiony był w sobie, drzwi się uchyliły i oczekiwany Franuś wsunął głowę do pokoju. Był to faworyt dziedzica. Spełniał zarazem funkcye lokaja i przełożonego nad całą administracyą majątku. Marszałek, każdy z podstarościch i wszyscy służący musieli wykonywać najściślej wszelkie jego rozkazy, pomimo, że on właściwie był urzędnikiem do skrobania dziedzica w pięty, gdy ten nie mógł zasnąć. Franuś był to człowieczyna młody, chudy, nizki i niepozorny. Chodził zawsze w kożuszku i butach z bardzo długiemi cholewami, które nadzwyczaj dobrze uwydatniały kabłąkowatość jego nóg, chudych, jak patyki. Sypiał w maleńkiej izdebce tuż przy pokoju pana Opadzkiego i ciągle mu dotrzymywał towarzystwa. Franuś wszedł do pokoju, drzwi za sobą przymknął starannie i z uciechą, wysiłkiem powstrzymywaną, rzekł szeptem:
— Panie, powiem dużą nowinę, ale dostanę tamten pas jedwabny...
— Nic nie dostaniesz, ośle jeden, a nowinę schowaj sobie w kieszeń i idź za drzwi. Co mi ty powiesz? To, że Pulut przylazł?...
Franuś aż usta otwarł ze zdumienia.
— A jegomość skąd wie?
— Wiem i cała rzecz. Byłeś na Budach?
— Byłem — a jakże! Tam tak wre, co zachowaj Boże!
— Co wre?
— No — co wre? Chamstwo wre w karczmie.
— Czegóż oni znowu? Chrzciny?
— Nie chrzciny, tylko ratione tego Puluta. Jechałem sobie na szkapsku od Kostrzewna, aż tu, patrzę, idą jakieś dwa czupiraki. Wziąłem ich na oko i doczekałem, aż zawinęli do Berka. Skoczyłem tam, kobyłę zostawiłem u węgla i wlazłem do alkierza. Tamem se usiadł i wysłuchałem, co gadali. Jakem przyszedł, to już się ściskali cała kompania koligacyi. Panie! co on tam gadał ten obieżyświat... Pasya mię rwała, żeby złapać harap do garści, zedrzeć mu ze łba to czapczysko i zagnać draba do wyrzucania gnoju, alem się bał.
— Bałeś się? — zapytał pan Opadzki z dziwnym błyskiem w oczach.
— A bałem się. Chociaż oni są już emeryty i kaleki, idą wprost ze szpitala w Tokarach, chociaż stary nie ma łapy, a ten młodszy, obcy, przez całą zimę chorował na krwawą biegunkę, alem się bał. Jeszcze by ten Napolion wrócił tu ku nam i kazał mi łeb uciąć. Mnie licho po tem z takim zaczynać?
— Co mi tam pleciesz! — przerwał mu znagła dziedzic. — Właź oto na koń, jedź mi jeszcze raz na Budy, schowaj się w alkierzu, czy jak sobie tam chcesz, tylko mi przywoź rychło wiadomość, co i jak. Skąd i co zacz jest ten drugi — to chcę wiedzieć detalicznie. Dokładnie sobie zakonotuj dicta podłe, jeśliby się na nie ważyli, i wracaj żywo.
Franuś pociągnął na sobie pasika, uderzył się harapem po cholewach i wyszedł, a pan Opadzki kazał prosić do stołu. Obiadowano nie w wielkiej sali jadalnej, lecz na końcu dworu w wąskiej izbie, sąsiadującej z alkierzami rezydentów i pokojami wdowy. Gdy stary pan wszedł do tej jadalni, wszyscy tam już byli zgromadzeni i witali go niskimi ukłonami. Pod oknem siedziała wdowa, dumna, chora na zęby, nic nie mówiąca do nikogo i wiekuiście rozdąsana; na szarym końcu trzymało się na brzeżkach krzesełek, pooznaczanych specyalnemi insygniami, kilku starych niedołęgów, z bojaźnią śledzących z pod oka ruchy i miny dziedzica. Pan Opadzki mruknął kilka słów na powitanie, do każdej z osób zwrócił się z jakiemś uprzejmem słowem, usiadł i zaczął szybko chlipać polewkę. Dania przynoszono z kuchni, leżącej na drugim końcu wielkiego dziedzińca, to też obiad trwał zawsze niezmiernie długo. Sługusy zaczęły właśnie obnosić czwartą potrawę, kiedy za ścianami dworu dał się słyszeć głośny tętent, bryzgi rozprysłego błota padły aż na szyby okien i w tumanie pary Franuś osadził przed gankiem spienionego konia.
Pan Opadzki zaczął mrugać szybko powiekami i rzekł przez zęby do jednego z rezydentów:
— Wołaj go, waść, tutaj z łaski swojej!
Franuś zjawił się po chwili z głową obwiązaną jakiemiś szmatami, zpod których wyglądały plamy krwawe.
— A to co? — rzekł pan, wpatrując się w jego oczy.
— A cóż? — Chłopstwo mię zobaczyło... Wciągnęli mię do izby.
Franuś usiadł na stołku i zapłakał głośno.
— Ty mi tu, proszę cię, nie lamentuj, tylko rzecz opowiadaj!...
— Ładna opowieść — ani słowa! Jak jeden człowiek zaczęli wrzeszczeć, że na pańskie więcej nie pójdą... Racice mi pod nos tkali, i parli mię do ściany. Szczęście, żem się dorwał jakoś do drzwi, chlusnąłem za próg i na szkapę. Ale, gdym już miał nogę w strzemieniu, któryś mię zdzielił w łeb kamieniem. Mroczki mi stanęły w oczach... Szczęście, że kobylsko poszło w cwał, bo bym ta był całego łba nie wydostał. Jaśnie pan zawsze mnie samego... zaczął z płaczliwie górnego tonu.
— Franuś... milcz z łaski swojej — rzekł pan Opadzki spokojnie, wydymając wargi i patrząc na okno.
Po chwili wzniósł brwi, rozłożył ręce i rzekł:
— To trudno... to trudno! Kto sieje wiatr...
Wszyscy uroczyście milczeli, tylko Franuś głośno stękał.
— Żeby tak na mnie padło — nno! — zaczął mówić basowym szeptem najmłodszy z rezydentów patrząc na kolegę, jakby tylko do niego jednego kierował swe uwagi. Nie dokończył, gdyż pan Opadzki zwrócił się nagle do Franusia i rzekł:
— Idź tak, jak stoisz z gałganem na łbie i sprowadź mi tu gulonów. Idź od dymu do dymu i mów, że ja ich proszę do siebie, a żywo, żywo...
To powiedziawszy, wstał od stołu, złożył ukłon współbiesiadnikom i ruszył prędko do swej kancelaryi.
Nie upłynęło jeszcze i pół godziny, gdy już tłum drobnych mieszczan, zgromadzony w izbie kredensowej, oczekiwał na dziedzica. Byli to przeważnie ludzie starsi, niektórzy bardzo starzy. Wszyscy ubrani byli w długie błękitne kapoty, nie wyjmując tych, którym do uzupełnienia odświętnego stroju brakowało butów. Ci wszyscy «obywatele» miasta Zimnej odrabiali we dworze pańszczyznę pospołu z «chamskiemi duszami». Na twarzach ich, na twarzach czarnych, suchych, wynędzniałych, malował się niepokój, w postawach widniała służalcza cierpliwość.
Gdy pan Opadzki wszedł do izby, wszyscy, jak łan zboża na wietrze, schylili się ku ziemi.
— Widzieliście, obywatele — zaczął dziedzic odrazu, wskazując na Franusia, który wszedł za nim — widzieliście, co to chłopkowie robią, jak sobie poczynają.
— Widzieliśmy, jaśnie panie — odpowiedzieli chórem.
— Zranili człowieka i byliby go zamordowali. Za łaską Bożą tylko uszedł szczęśliwie. Mówił wam resztę, więc wiecie. Cóż ja mam począć z takimi ludźmi, pytam się was, co ja mam począć? Wczoraj było tam jeszcze cicho i pobożemu, dziś zjawia się taki Pulut...
— Cham, jaśnie panie, zawsze jest psia dusza... — rzekł Maciejowic, jeden z najstarszych mieszczan.
— Nie, ale cóż ja mam począć, pytam was się?...
— A cóż my, jaśnie panie?... My za sprawiedliwością... — rzekł ktoś z tłumu.
— I ja także. Sam wyroku dawać nie chcę, aby nie powiedziano, że w gniewie sądzę. Pan justicyarynsz uciekł... kogóż ja mam wziąć, jako arbitra. Was wzywam, obywatele, was, dawny Urząd Radziecki. Jest tu Stępień, jest Opałka, jest Szczepański, Mądrasik... Przecie oni w Urzędzie zasiadali, dekrety ferowali i na prawie się znają.
Tłum poruszył się żywo. Głęboka, wielka radość odbiła się rumieńcami na twarzach starych mieszczan.
— Sprawiedliwie jaśnie pan mówi — rzekł Opałka.... Siadałem, jako ławnik w starej Radzie. Nasze prawo mańdeburskie je świętobliwe. Jak Zimna Zimną — tu obywatele sądzili wedle Saxonu, aby się złe i niegodziwe kryminały kajały, występki surowie potępiali dla rozgromienia wszelakiego złodziejstwa.
Ręce starego mieszczanina trzęsły się gorączkowo, w oczach płonął entuzyazm, w głosie drgała nuta błagalna. Dreszcz uniesienia przejmował tłum cały.
Błysnęła im nadzieja twardego sądzenia, dzierżenia władzy i dostojeństw, które byli przed laty stracili.
— A więc wybierzcie zpomiędzy siebie Urząd Radziecki — rzekł pan na Zimnej głosem cichszym, jakby zebranym sekret powierzał. Ja każę aresztować Puluta i tego drugiego.
— To chyba «gorącem prawem» będziemy go sądzić, jako że pojmany jest na uczynku?
— Tak, tak... gorącem prawem.
— Jaśnie dziedzicu, — rzekł jeszcze Opałka — w naszem prawie dwojako się inkwizycye prowadzą: jedne są dobrowolne, a drugie są konfesaty. Tak prawa nasze świadczą i tak przed wieki nasi ojcowie sądzili. Czy niby, w razie jeśli zbrodzień trwa w umyśle swym i afekcie podłym, czy niby, jaśnie panie, godzi się myszkę puścić?
— Co za myszkę? — rzekł pan Opadzki, krzywiąc się i strzelając w palce.
— Jeśli zbrodzień nie chce wyznać na inkwizycyach dobrowolnych świętej prawdy, jako było, tedy się bierze według sprawiedliwości myszkę, jego się na ziemi rozciągnie i do słupków obnażonego przywiąże, a tę, myszkę się w szklankę wpuści i tę szklankę do pępka mu przystawi. On ta już wtedy nic nie zatai.
— Kozę, kozę lepiej — rzekł Stępień, przymykając mądrze powieki. — Złoczyńcę się do ławy przywiąże, nogi jego słoną wodą namaże, potem kozę przywiedzie, która sól je rada, aby pięty onego złoczyńcy lizała... Który ból powiadają być okrutny bez obrażenia cielesnego.
Pan Opadzki milczał przez chwilę. Na wargach jego przemykał się uśmiech zimny i straszny.
— Ja nie wiem, moi kochani, jakie są prawa mańdeburskie. Sądźcie według świętej sprawiedliwości, jak ona każe, a patrzcie na krzywdę moją — oto wszystko.
— To my, jaśnie dziedzicu, dziś zaraz tę Radę ustanowimy?
— Tak, tak, zaraz — rzekł pan Opadzki.
Mieszczanie skłonili mu się do stóp i zwolna opuścili izbę. Tegoż wieczora Franuś na czele kupy hajduków i parobków dworskich aresztował Puluta i Felka. Obadwaj wtrąceni zostali do loszku miejskiego, gdzie za dawnych czasów przestępców trzymano.