Pamiętnik złodzieja/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik złodzieja |
Wydawca | Dodatek do "Słowa" |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Drukiem Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | A Thief in the Night:
A Trap to Catch a Cracksman |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Tylko co zgasiłem świecę, gdy dzwonek telefonu brzęczeć zaczął w sąsiednim pokoju. Na pół już zaspany wyskoczyłem z łóżka, złorzecząc tegoczesnym wynalazkom. Była pierwsza po północy a obiadowałem ze Swigger’em Morrison’em w jego klubie.
— Holla!
— Czy ty jesteś, Bunny?
— Tak — mówię z Raffles’em?
— Z twoim druhem ledwo żywym! Śpiesz Bunny... potrzebuję twej pomocy!
Na drutach telefonu głos przyjaciela mego zdradzał drżenie trwogi i niepokoju.
— Co ci się przytrafiło do licha?
— Nie pytaj! Nie mógłbyś odgadnąć...
— Zaraz przyjdę. Gdzie jesteś? w Albany?
— Nie, u Maguire’a.
— A gdzie jest Maguire?
— Na ulicy Półksiężyca.
— Wiem, że tam mieszka. Czy zastanę go w domu?
— Nie wrócił jeszcze... zostałem złapany.
— Złapany!
— W pułapkę, którą zastawił. Słuszna to dla mnie kara... Trudno uwierzyć, że jestem schwytany w końcu.
— Wszak nam mówił, że tę pułapkę zastawia zawsze w nocy! Oh! Raffles’ie, jaki to rodzaj pułapki? Co wypada czynić? Czy zabrać narzędzia?
Głos mego przyjaciela był coraz słabszym stopniowo, a na ostatnie pytania, nie otrzymałem odpowiedzi. Ponawiałem te pytania ciągle, dowiadując się, czy Raffles obecny jeszcze, ale słyszałem tylko metaliczne drżenie drutów aparatu, a wreszcie, gdy trzymałem uparcie przy uchu trąbkę przyrządu, doszedł mnie bolesny jęk i przerażający odgłos padającego na podłogę ciała ludzkiego.
Przejęty trwogą pobiegłem do sypialni, wdziewając śpiesznie ubranie wieczorowe, zdjęte przed chwilą, sam jednak nie wiedziałem, co robię. Później dopiero spostrzegłem, że bezwiednie włożyłem świeży krawat i zawiązałem go zręczniej niż zwykle, nie myślałem jednak o niczem innem, jak tylko o Raffles’ie pochwyconym w djabelską pułapkę i o przeklętym potworze, mogącym zemdlonemu przyjacielowi zadać cios śmiertelny. W wyobraźni mojej widziałem groźną postać szermierza na pięści, wsławionego pod nazwą Barney’a Maguire.
Przed tygodniem ja i Raffles, byliśmy mu przedstawieni w klubie Bokserów. Głośny atleta Stanów Zjednoczonych, dumny z odnoszonych krwawych tryumfów po tamtej stronie oceanu, chciwy był zbierania nowych laurów na naszej półkuli. Reputacya jego wszelakoż wyprzedziła gbura na ląd stary, pierwszorzędne hotele zamknęły przed nim swoje podwoje; wynajął więc i wspaniale umeblował dom na ulicy Półksiężyca. Raffles rozmawiał poufale z amerykańskim siłaczem, podczas gdy ja przypatrywałem się z boku jego kosztownem guzikom przy koszuli, łańcuchowi od zegarka wysadzanemu drogimi kamieniami, ośmnasto karatowym soliterom i innym cennym drobiazgom. Drżałem z obawy, widząc Raffles'a podziwiającego z kolei te świecidełka z jemu właściwym wyrazem obojętnego znawcy, mającym dla mnie ukryte znaczenie. Doznawałem wrażenia, jakbyśmy dobrowolnie zaglądali w paszczę tygrysa i gdy następnie poszliśmy z Maguir'em do jego mieszkania oglądać inne trofea atlety, zdawało mi się, że wchodzimy do jaskini drapieżnego zwierza. Wspaniała to była wszelakoż jaskinia, umeblowana z przepychem i zbytkiem.
Trofea przyczyniły nam większej jeszcze niespodzianki, składały się z okazów sztuki w szlachetnym jej pojęciu, świadczących o wyrobieniu artystycznem po tamtej stronie Atlantyku. Między innymi darami mogliśmy ważyć w rękach pas wysadzany drogimi kamieniami, ofiarowany atlecie przez mieszkańców stanu Newada, złotą tablicę daną Barney'owi przez obywateli Sacramento i własne jego popiersie srebrne od klubu bokserów w New Yorku. Omało dech nie zamarł mi w piersiach, gdy usłyszałem Raffles'a pytającego Maguier’a, czy posiadając tyle drogocennych przedmiotów, nie obawia się najścia złodziei i odpowiedź atlety, że on ma w domu pułapkę, chwytającą żywcem najsprytniejszych złoczyńców, lubo mimo nalegań naszych nie chciał wyjawić, co to był za rodzaj pułapki. Wyobrażałem sobie, że był nią sam atleta ukryty za firanką. Przechwałki tego człowieka uważał Raffles za rzucone nam wyzwanie. Nie zapierał się tego później, gdym wyrzucał mu jego plan niedorzeczny, nie chciał tylko dopuścić mnie do udziału w wykonaniu zamierzonego przedsięwzięcia. Mimo więc niepokoju, doznawałem samolubnego zadowolenia, że Raffles zmuszony został odwołać się do mnie w końcu. Na urzeczywistnienie zamysłów swoich wybrał on niewątpliwie odpowiednią porę,
W ciągu ostatnich dwudziestu-czterech godzin Barney Maguire staczał atletyczne zapasy na arenie Wielkiej Brytanii, nie mógł więc być w tej chwili takim potężnym siłaczem, jakim był przed wyczerpującą walką; tego rodzaju atleci, nigdy nie są mniej zdolni do bronienia swej osoby i swego majątku, jak podczas godzin wypoczynku, po staczanych zapasach i następujących po nich hulankach; na tę chwilę czekał właśnie Raffles; z właściwą mu przezornością. Cóż więc znaczyło stopniowe słabnięcie głosu mego przyjaciela i upadek jego na ziemię, dosłyszany przez telefon? Czyżby rycerz pięści ugodzony został zręcznym ciosem Raffles’a? przecież słyszałam głos tego ostatniego dochodzący mnie z aparatu.
Co zajść mogło? stawiałem sobie z niepokojem w myśli pytanie, ubierając się spiesznie, a następnie jadąc dorożką na ulicę Półksiężyca. Należy znać dokładnie bieg wypadków, chcąc zaradzić ich niepożądanym następstwom; nieraz też wspominam z mimowolnym dreszczem o powziętej przezemnie decyzyi, zanim poznałem istotny stan rzeczy. Może determinacyę moją należało przypisać w części tej okoliczności, że spożywałem obiad, zakrapiany obficie winem w klubie Swiger’a Morrison.
W każdym razie wiedziałem, z czem się odezwać, gdy stanę w obec Barney’a. Tragiczne zakończenie rozmowy mojej z Raffles’em przez telefon wynikło może wskutek niespodziewanego powrotu do domu gospodarza i gwałtownego jego obejścia z nieproszonym gościem. W takim razie powiem siłaczowi, że ja założyłem się z Raffles’em, o urządzenie jego pułapki, na złodziei i przybyłem sprawdzić, który z nas wygrał zakład, nie przyznając się, że Raffles wywołał mnie z łóżka na swój ratunek. Jeśli przeciwnie nie zastanę atlety w domu, mój plan działania zależnym będzie od tego, kto na mój dzwonek drzwi mieszkania otworzy.
Miałem czas rozważyć wszystko, dzwoniąc czas długi do owych drzwi napróżno. Zaglądałem przez szkiełko w skrzynce na listy i dojrzałem, że w sieni ciemno było a dochodziło tylko słabe światełko z pokoju od tyłu. Był to właśnie pokój, w którym Maguire przechowywał swoje trofea i swoją pułapkę. W całym domu panowała głęboka cisza; czyżby w ciągu dwudziestu minut, zużytych przezemnie na ubranie i dojechanie na miejsce, zaciągnięto nieszczęśliwego intruza do jakiego lochu, lub oddano go w ręce policyi? Myśl ta była przerażającą, lecz w chwili gdy ponawiałem bezskuteczne dzwonienie, wątpliwość moja w tym względzie rozstrzygniętą została w sposób nieoczekiwany.
Powóz dwukonny jadący od strony Picadilly, zatrzymał się przed domem i z niemałem zdumieniem ujrzałem wysiadającego z niego atletę w towarzystwie dwóch innych osób. Byłem przyłapany z kolei! W świetle palącej się naprzeciwko latarni widziałem trzy pary oczu we mnie wlepione. Siłacz przed staczanemi zapasami, wyglądał na przystojnego lubo pospolitego fanfarona; teraz miał oko podbite, wargi nabrzękłe, kapelusz przerzucony w tył głowy i przekręcony krawat aż pod ucho. Towarzyszami jego byli: mały yankes służący mu za sekretarza, którego nie pamiętam nazwiska, jakkolwiek przedstawiano nam go w klubie Bokserów okazała dama, cała w złocistych cekinach.
Nie mogę ani zapomnieć, ani powtórzyć wyrażeń użytych przez Barney’a, gdy mnie pytał, kto jestem i co tu robię?
— Jeżeli mnie pan sobie nie przypominasz — odparłam — musisz w każdym razie pamiętać Raffles’a. Pokazywałeś nam onegdaj wieczorem swoje trofea i zapraszałeś, byśmy cię odwiedzili, o której zechcemy godzinie dnia i nocy po stoczonej przez ciebie walce.
Chciałem dodać, że spodziewałem się tu zastać Rafftes’a dla rozstrzygnięcia zakładu, jaki zrobiliśmy z sobą o pułapkę na złodziei, lecz przerwał mi Maguire, który potężną łapą swoją schwyciwszy moją rękę, zawołał z uniesieniem:
— Poczytywałem pana za rabusia, lecz przypominam sobie dokładnie. Gdybyś nie odezwał się grzecznie, byłbym rozbił ci głowę o bruk kamienny. Zrobiłbym to z pewnością! Teraz chodź z nami, pokrzepisz się truneczkiem, zanim zaspokoisz ciekawość twoją... Jee Jozafat!
Sekretarz nacisnął już klamkę, a gdy drzwi się otworzyły, został przez pryncypała pochwycony za kołnierz i w tył odrzucony brutalnie. Słabe światełko migotało w pokoju od tyłu.
— Światło w moim skarbcu! — krzyknął Maguire — a drzwi otwarte, lubo klucz od nich mam w kieszeni. Hej! Złapaliśmy smoka żywcem! Panowie i panie stawajcie dokoła, podczas gdy pójdę potworowi zajrzeć w oczy.
Nieokrzesany gbur szedł na palcach niby słoń w menażeryi, a przestąpiwszy próg pokoju, zaciera ręce z radości i wołał:
— Chodźcie! chodźcie, zobaczycie jednego z waszych sławnych Wielkobrytańskich rzezimieszków bezwładnym, fraszka bydle ciągnione do szlachtuza.
Można wyobrazić sobie, jakie te słowa wywarły na mnie wrażenie. Bladawej córy sekretarz wszedł pierwszy, za nim wsunęła się strojna w cekiny dama; mnie brała ochota drapnąć przez drzwi niezamknięte na ulicę; zawstydziłem się jednak sam przed sobą za taki objaw tchórzostwa i przymknąłem drzwi, nie chcąc zawieść ufności Raffles’a.
— Podłe, obrzydliwe stworzenie; — wymyślał Barney — nasi zamorusani Indyanie, wyglądaliby obok niego jak przeczyści anieli z nieba. Nie chciałbym dotykając tej zasmolonej twarzy, powalać sobie pięści, ale gdybym miał na nogach moje grube buty, stratowałbym oszusta i wycisnął duszę z jego kadłuba.
Słysząc to, oburzenie dodało mi odwagi i wszedłem do pokoju za drugimi; w pierwszej chwili nie mogłem poznać wstręt istotnie budzącego przedmiotu, nad którym Maguire i jego towarzysze stali pochyleni. Tak starej, cuchnącej odzieży nie widziałem nigdy na Rafflesie, gdy ubierał się odpowiednio do swej pracy zawodowej. Powątpiewałem, czy to mógł być mój przyjaciel, lecz słyszany, przy końcu rozmowy naszej łoskot nie dozwalał łudzić się w tym względzie; bezwładny kłąb łachmanów leżał tuż pod aparatem telefonicznym, z bujającą się nad nim trąbką.
— Poznajesz go pan? — dowiadywał się sekretarz, gdy mnie dech zamierał w piersiach z przerażenia.
— Nie — zaprzeczyłem stanowczo — Chciałem wiedzieć tylko, czy on jeszcze żyje — tłomaczyłem, przekonawszy się, że owem wstrętnem indywiduum był rzeczywiście Raffles i że mój przyjaciel leżał bez czucia — Cóż u licha, zajść tu mogło? — pytałem.
— Tego samego pragnę się dowiedzieć — mówiła dama w cekinach, która wydawszy jeszcze kilka nie zasługujących na powtórzenie wykrzykników, skryła się za olbrzymim wachlarzem.
— Sądzę — zauważył sekretarz — że żądane objaśnienie wolno panu Maguire nam dać lub nie dać, jak mu się spodoba.
Sławny Barney stojąc na perskim dywanie, spoglądał na nas z tryumfem, nie dającym się opisać, pokój był wspaniale, nawet artystycznie udekorowany, zawód cyrkowego atlety zdradzały tylko u Maguire’a jego ordynarne wysłowienie i wystająca dolna szczęka twarzy. Cały dom urządzony był ze smakiem nie mniejszem od pokoju w którym rozgrywała się nocna tragedya. Dama w cekinach połyskując jak łosoś złotawą łuską, usiadła niedbale w ogromnym, miękko wysłanym fotelu; sekretarz wsparł się o biuro zdobne w bronzy, Barney krwią nabiegłemi oczyma wodził z rozkoszą od karafki i kieliszków stojących na czterokątnym stole, do drugiej karafki na okrągłym stoliczku w kącie.
— Czyż to nie zabawne! — mówił siłacz, zwracając się do nas ze śmiechem — ledwo wymyśliłem pułapką na złodziei, zaraz wlazł w nią obmierzły złoczyńca. Pamiętasz — dodał, skłaniając w moją stronę głowę — wspominałem wam o moim wynalazku, kiedyś tu był u mnie z twoim kolegą. Szkoda, że niema go tu dzisiaj; dobry z niego towarzysz, podobał mi się, tylko za bardzo ciekawy, radby dochodzić zaraz wszystkiego. Teraz odkryję wam dobrowolnie tajemnicę. Widzicie tę karafkę na stole?
— Zwróciła ona moją uwagę oddawna; wiedząc jak bardzo jestem zmęczoną, powinienbyś mnie poczęstować — mówiła dama.
— Otrzymasz zaraz trunek przez ciebie żądany — rzekł Maguire — lecz jeżeli zechcesz pokrzepienia szukać w tej butelce, padniesz na ziemię bez czucia, jak ten oto nicpoń.
— Na litość! — zawołałem z mimowolną trwogą, domyślając się jego niecnego podejścia.
— Tak panie! — mówił Maguire, wpatrując się we mnie swemi krwią nabiegłemi oczyma — moją pułapką na złodziei jest butelka zatrutej wódki ze srebrną etykietą na wierzchu. Spojrzyjcie na tę drugą butelkę bez etykiety, obie najzupełniej podobne z pozoru jedna do drugiej. Postawię je obok siebie, iżbyście lepiej to zauważyć mogli. Nietylko karafki, lecz i płyn w nich zdaje się być jednakowy; jeżeli go pokosztujecie, nie zauważycie różnicy w smaku, póki nie odczujecie jej w skutkach. Dostałem tę truciznę od czerwonoskórego Indyanina; silnie działający środek. Na tę butelkę będącą skuteczną pułapką na nieproszonych gości naklejam etykietę i wystawiam ją tylko na noc z kredensu. To cały sekret — dodał Maguire, stawiając butelkę złowrogą — zawartość jej wystarczy na uprzątnięcie dziewięćdziesięciu dziewięciu złoczyńców a trzymam zakład, że dziewiętnastu na dwudziestu złodziei zechce zakosztować tego kordyału, nim zabierze się do roboty.
— Nie ręczyłbym za to — wtrącił bladawy sekretarz, rzucając badawcze wejrzenie należącego bez zmysłów Raffles’a — czy zaglądałeś już pan do swoich trofei i sprawdziłeś, że są nie naruszone?
— Nie przekonałem się jeszcze o tem.
— Możesz w takim razie oszczędzić sobie trudu — mówił yankes, sięgając pod stół i wyciągając stamtąd czarną, znaną mi dobrze torebkę; używał jej zwykle Raffles do kradzieży drogocennych przedmiotów. Torebka tak była wyładowaną, że sekretarz dźwigał ją dwoma rękami, zanim położył na stole. Po chwili wyjął z niej pas wysadzany kamieniami, ofiarowany Barney’owi przez mieszkańców stanu Newada, popiersie jego srebrne i złotą tablicę, dar obywateli Sacramento.
Widok skarbów omało nie straconych, czy też myśl, że dotknąć się ich ośmielił złodziej, wprawiła atletę w tak szaloną wściekłość, że zaczął kopać leżącego bez zmysłów Raffles’a, póki ja i sekretarz nie zdołaliśmy temu zapobiedz.
— Ostrożnie, panie Maguire — przestrzegał mały yankes — wypada ratować zemdlonego może tylko człowieka.
— Szczęśliwym mógłby się nazwać, gdyby ujrzał jeszcze światło dzienne.
— Sądzę, że należy wezwać telefonem policyę.
— Nie wcześniej, aż ja z nim załatwię rachunek; jeżeli nie wyzionął ducha, muszę twarz jego usiekać na salceson, a zęby krwią przepłucze, zanim policyanci przyjdą zabrać, co z niego zostanie!
— Słabo mi się robi od takich pogróżek — mówiła dama w cekinach — powinienbyś ofiarować mi co na otrzeźwienie i starać się nie być tak ordynarnym w mowie.
— Otrzeźwiaj się sama wedle woli — odparł gburowato Barney — Co tam robisz z telefonem? — pytał sekretarza.
— Zdaje się, że złodziej używał aparatu, zanim zmysły utracił — odparł zagadniony.
Odwróciłem się i podałem damie w cekinach żądany przez nią ożywczy trunek.
— Czelny hultaj! — wymyślał Maguire — z kim mógł on rozmawiać przez mój telefon?
— Możemy się tego dowiedzieć — tłomaczył sekretarz — pytając na stacyi centralnej, z kim żądał połączenia.
— Mniejsza o to — rzekł Maguire — wypijemy po kieliszku a później ocucimy skutecznie łotra.
Mnie febra trzęsła z przerażenia, wiedziałem, co z tego wyniknąć może. Gdybym nawet zdołał przyjść Raffles’owi na razie z pomocą, policya sprawdzi wprędce, że mnie złodziej wzywał do aparatu telefonicznego a fakt, że się do tego nie przyznałem, będzie dowodem obciążającym nas obu. Wpadliśmy tedy ze Scylli pod Charybdę. Osądziłem, że dłuższe milczenie narażało mnie na groźne niebezpieczeństwo i z rozpaczliwą odwagą odezwałem się, udając zdumienie.
— A może on na mnie dzwonił właśnie?
— Na pana? — dziwił się Maguire, trzymając karafkę z wódką w ręku — co do dyabła, może on mieć wspólnego z panem?
— Lub raczej co pan o nim wiedzieć możesz? — poprawił sekretarz, badając mnie przenikliwym wzrokiem.
— Nic nie wiem — zaprzeczyłem, z głębi serca, żałując śmiałego odezwania mego — Ktoś dzwonił na mnie z telefonu przed godziną i przypuszczałem, że to Raffles. Wspominałem panom, iż spodziewałem się go tu zastać.
— Nie widzę, co to wszystko może mieć wspólnego z tym oto hultajem — dowodził sekretarz, przenikając mnie na wskroś swoim świdrującym wzrokiem.
— Ja tego nie wiem również — brzmiała moja niefortunna odpowiedź. Nadzieję ratunku upatrywałem jedynie w ogromnym kielichu, wypełnionym przez Maguire’a trunkiem.
— Byłeś pan dzwonkiem telefonu zaskoczony niespodzianie? — pytał sekretarz, biorąc z kolei do ręki karafkę, gdyśmy wszyscy trzej siedli przy stole.
— Tak niespodzianie — przywtórzyłem — że dotychczas nie wiem, kto mnie wzywał. Nie nalewaj pan dla mnie... dziękuję.
— Jak to! — zawołał Maguire — nie chcesz pić z nami, w moim domu? Strzeż się młodzieńcze; to nie po koleżeńsku.
— Byłem na proszonym obiedzie — tłomaczyłem — nie przywykłem do tak obfitych libacyi.
Barney uderzył w stół pięścią.
— Słuchaj synu — zawołał — lubię cię bardzo, ale kwita z przyjaźni, jeśli nie chcesz bratać się z nami, jak przystoi.
— Dobrze, dobrze — potakiwałem — skoro tak być musi, proszę o ćwierć kieliszka.
Sekretarz nalał mi dwa razy więcej, poczem znowu dopytywał się natarczywie:
— Dlaczego pan przypuszczałeś, że cię wzywa twój przyjaciel Ralfles?
— Usypiałem już gdy zadzwoniono — odparłem — on pierwszy nasunął mi się w myśli. Oba mamy telefon zaprowadzony w mieszkaniu; przytem założyliśmy się z sobą...
Trzymałem już kieliszek przy ustach, zdołałem go jednak odstawić niepostrzeżenie. Głowa Maguier’a opadła na piersi i chrapał głośno, a dama w cekinach spała również snem głębokim w fotelu.
— O co się zakładaliście panowie? — pytał sekretarz, wypróżniając swój kieliszek małymi haustami,
— O pułapkę, której tajemnica wyjaśnioną nam została przed chwilą — mówiłem pilnie obserwując małego yankesa — Sądziłem, że to poprostu jakieś zdradzieckie podejście; Raffles inne tworzył wnioski, wskutek czego stanął między nami zakład. Pokazuje się, że czyniłem słuszne przypuszczenia.
Ostatnie słowa wypowiedziałem przyciszonym głosem, lubo ostrożność ta była zbyteczną, atleta i jego towarzysze spali już snem twardym. Sekretarz pochylony nad stołem nie obudził się, gdy mu rękę jego podkładałem pod głowę; Maguire siedział wyprostowany, z podbródkiem wspartym na gorsie koszuli, a cekiny strojące damę dzwoniły zgodnie z jej równym oddechem. Wszyscy troje byli w głębokim śnie pogrążeni; nie próbowałem dochodzić, czy wynikło to z przypadku, czy też z planu z rozmysłem ułożonego.
Uwagę moją skupiłem na Raffles’ie. Spał niemniej twardo od swoich prześladowców; potrząsałem go bezskutecznie. W rozpaczy, zacząłem mu dłoń wykręcać, a wtedy jęknął z bólu, lecz upłynęła dłuższa chwila, zanim oczy jego spojrzały na mnie przytomniej.
— Bunny! — zawołał, ziewając i przewracając się z boku na bok — przyszedłeś do mnie? — Odzywał się z serdecznością, wzruszającą mnie do głębi duszy — byłem pewny, że nie odmówisz mi pomocy! Czy nie wrócili jeszcze? Należy ich się spodziewać lada chwila; nie mamy czasu do stracenia.
— Nie będą nam przeszkadzali, stary druhu — zapewniałem.
Usiadł i zobaczył śpiącą trójkę.
Widok ten mniej zdziwił Raffles’a, niżeli mnie świadka odurzającego działania trunku na obecnych; nie widziałem nigdy jednak równie radosnego uśmiechu jak ten, który rozjaśnił poczernioną twarz mego przyjaciela.
— Czy dużo wypili Bunny? — pytał szeptem.
— Maguire trzy kieliszki, sekretarz i dama po dwa co najmniej.
— W takim razie nie potrzebujemy zniżać głosu, ani chodzić na palcach. Eh! śniło mi się, że mnie ktoś kułakami bił po plecach; musiało to być prawdą.
— Łatwo możesz zgadnąć, kto się pastwił nad bezbronnym — odparłem, wygrażając pięścią śpiącemu atlecie.
— Pozostanie w tym stanie do południa, chyba że dla otrzeźwienia go sprowadzą lekarza — zauważył Raffles. — Nie zdołalibyśmy mimo szczerej chęci rozbudzić gbura. Wiesz, ile wypiłem złowrogiego płynu? Zaledwie jedną łyżkę stołową. Przeczułem zdradziecki podstęp i chciałem rzecz zbadać; przekonawszy się, iż domysł mój trafny, etykietę z jednej butelki przeniosłem na drugą, nie przypuszczając, że będę świadkiem następstw spłatanego figla; zaraz jednak powieki straszliwie ciężyć mi zaczęły. Nie wątpiłem, że zostałem odurzony jakimś gwałtownie działającym narkotykiem. Gdybym w takim stanie wyszedł stąd, musiałbym pozostawić na miejscu łupy, lub znaleziono by mnie śpiącego w rynsztoku, z głową opartą na wyładowanej cennemi przedmiotami torbie. W każdym razie zostałbym schwytany, co pociągnęłoby za sobą najgorsze skutki.
— Wtedy zapewne wezwałeś mnie do telefonu?
— To było szczęśliwe natchnienie, jakby ostatni błysk zamierającej inteligencyi — nie wiele pamiętam, co zaszło później... na pół już spałem wówczas.
— Głos twój stawał się też z każdą chwilą słabszy.
— Nie przypominam sobie ani jednego słowa z tego, co mówiłem do ciebie, Bunny.
— W końcu naszej rozmowy usłyszałem, że padałeś na ziemię.
— Słyszałeś to przez telefon?
— Tak wyraźnie, jakbyśmy znajdowali się w jednym pokoju, przypuszczałem, że powalił cię Maguire.
Raffles słuchał z zajęciem udzielanych mu szczegółów, po ostatnich słowach moich oczy jego nabrały wyrazu słodkiego rozrzewnienia i ujął mnie z czułością za rękę.
— Przypuszczałeś to — rzekł — a jednak nie wahałeś podążyć tutaj dla stoczenia w mojej obronie walki z Barney’em! Nie każdy zrobiłby to na twojem miejscu Bunny!
— Nie przypisuj mi wielkiej z tego tytułu zasługi — wyznałem szczerze — bodźcem dodającym mi odwagi była może ta okoliczność, że obiad zakrapiany winem spożyłem w klubie ze Swigger’em Morrison.
Raffles przecząco poruszał głową, uznanie szczerej wdzięczności malujące się w jego spojrzeniu, stanowiło najmilszą dla mnie nagrodę.
— In vino veritas! Bunny! — zauważył — o przywiązaniu twojem do mnie nigdy nie wątpiłem; łącząca nas wzajemnie przyjaźń zdoła wyratować nas z biedy.
Gdy to mówił, twarz moja sposępniała; czułem — że nie zasłużone odbieram pochwały. Sądziłem zrazu, ze niebezpieczeństwo istotnie przestało nam grozić, że możemy wyjść z tego domu spokojnie, lecz naraz stanęły mi w myśli wszystkie trudności, jakie będziemy mieli do przezwyciężenia; o tych trudnościach pamiętałem zanim Raffles odzyskał przytomność, ale z chwilą gdy mój przyjaciel używał już w pełni władz umysłowych, na niego składałem obowiązek czuwania nad naszem bezpieczeństwem. Był to z mojej strony jakby instynktowny hołd, oddany rozumowi przewodnika mego.
— Gdybyśmy wymknęli się stąd cichaczem — dowodził Raffles — zostałbyś oskarżony o wspólnictwo ze mną i ułatwiłoby to policyi wyśledzenie mojej osoby. Musimy oba, Bunny, ujść ich pogoni, lub razem dostać się w ręce naszych wrogów.
Godziłem się na tę decyzyę, świadczącą o prawości uczuć mego przyjaciela.
— Ja nie trudne miałbym zadanie — mówił on w dalszym ciągu — jestem pospolitym złodziejem i ratować się mogę ucieczką. Nie wiedzą, kto jestem, ciebie jednak znają i gotowi dochodzić, dlaczego pozwoliłeś mi ujść bezkarnie?
Przez chwil kilka Raffles namyślał się, marszczył czoło na wzór nowelisty obmyślającego wątek intrygi przyszłej powieści; naraz rozpogodził oblicze i zawołał uradowany.
— Znalazłem wyjście z trudnego położenia, Bunny! Wypiłeś trochę złowrogiego płynu, lubo nie tyle co atleta i jego towarzysze?
— Doskonała myśl! — potwierdziłem — nalegali tak bardzo, że w końcu zgodziłem się wypić ćwierć kieliszka mniemanej starki.
— Popadłeś wskutek tego naturalnie w drzemkę, lubo rozbudziłeś się wcześniej od drugich. Korzystając z waszego snu, uciekłem, a wraz ze mną znikły: drogocenny pas, srebrne popiersie i tabliczka złota. Spostrzegłszy kradzież, usiłowałeś zbudzić twoich towarzyszy, co ci się nie powiodło na nieszczęście. W tem położeniu, co mogłeś zrobić?
— Wezwać policyę? — pytałem z niedowierzaniem, nie mogąc odgadnąć planów Raffles’a,
— W tym celu głównie zaprowadzono tu jak widzisz telefon — dowodził mój przyjaciel — Na twojem miejscu przywołałbym policyantów bezzwłocznie. Nie miej z tego powodu miny tak przerażonej Bunny, dobrzy to, łatwowierni ludzie, a co masz im do powiedzenia, stanowi nic nie znaczący drobiazg wobec potwornych bajek, jakie z mojej łaski przełknęli niejednokrotnie gładko. Jest tylko jeden szczegół, mogący nam przyczynić kłopotu — dodał zafrasowany.
— Sądzisz, iż zechcą dochodzić, że mnie wzywałeś do telefonu?
— Gotowi to zrobić — przytwierdził Raffles.
— Ja nie wątpię, że im myśl podobna zaraz przyjdzie do głowy, mówiłem z niepokojem. Te same wnioski tworzyli gburowaty atleta i jego sekretarz, tak że uznałem właściwem chwycić dyabła za rogi i oświadczyć, że ktoś o tej samej porze wzywał mnie dzwonkiem aparatu; wspomniałem nawet, że przypuszczałem, że to ty dzwoniłeś Raffles’ie.
— Czy podobna, Bunny!
— Cóż miałem powiedzieć? Wiedziałem przecież, ze ciebie nie poznają w tym brudnym obdartusie, mówiłem więc, iż zrobiliśmy z sobą zakład o pułapkę Maguire’a i dlatego przyszedłem, mniemając, że ciebie tu zastanę; tłomaczyłem w ten sposób moją spóźnioną wizytę.
— Trafnie postąpiłeś — szepnął Raffles, a pochwała jego mile zadźwięczała w moich uszach — nie byłbym nic lepszego sam obmyślił, sprytem przewyższyłeś, rzec można, samego siebie. Niestety, jednak mamy nie łatwe zadanie a czasu mało bardzo.
Wyjąłem z kieszeni zegarek i pokazałem go Raffles’owi. Była trzecia po północy; w końcu czerwca dzień o czwartej świtać zaczyna. Raffles namyślał się chwilę, poczem rzekł z nagłą determinacyą.
— Nic innego nam nie pozostaje; to zadanie we dwóch spełnić musimy. Zadzwoń na policyę a spuść się na mnie z resztą.
— Czy nie zbudzi to podejrzeń — pytałem — że pospolity złoczyńca, na jakiego obecnie wyglądasz, wzywał do telefonu człowieka tej sfery towarzyskiej, do której przypuszczają, że należę?
— Nie będziesz potrzebował składać tłomaczeń, Bunny; przeciwnie, mógłbyś ściągnąć na siebie podejrzenie, gdybyś to uczynił. Zechciej polegać na mnie w obmyśleniu właściwego rozwiązania zagadki. Rzecz zostanie wyjaśnioną w chwili, gdy okaże się tego potrzeba. Bądź spokojny; nie zawiedziesz się na mnie, przyjacielu!
Nie mogłem mu nie ufać; uścisnąłem serdecznie dłoń jego i pozostałem na straży przy trzech śpiochach a Raffles wyszedł zaraz. Dowiedziałem się później, że w suterenach był służący, który słyszał jego kroki, lecz przyzwyczajony do hulanek nocnych swego pana, nie ruszał się z miejsca, póki nie był wzywany. Mówił mi także Raffles, że pierwszą, osobą, jaką spotkał na ulicy, był konstabl z laseczką w ręku, godłem władzy swojej. Mój przyjaciel powitał go życzeniem dnia dobrego, gdyż na górze jeszcze w pokoju obmył twarz i ręce, a włożywszy palto atlety z futrzanym kołnierzem i ogromny jego kapelusz, mógł śmiało wejść choćby do biura komisarza policyi, nikt nie byłby go posądził, że ukrywa w kieszeni tabliczkę złotą, dar obywateli Sacramento, w drugiej srebrne popiersie Maguire’a, pod kamizelką zaś drogocenny pas, ofiarowany rycerzowi pięści przez mieszkańców stanu Newada.
Moja rola dość trudną była do odegrania po doznanem zwłaszcza gorączkowem podnieceniu. Projektowaliśmy z Raffles’em, że przez ostrożność powinienem leżeć z pół godziny nieruchomie jak kłoda, zanim wszczynać zacznę alarm i przyzywać policyę; w ciągu tej pół godziny Barney Maguire spadł z fotelu na ziemię, nie budząc mimo to ani siebie ani swoich towarzyszy, a tylko mnie napędzając ogromnego strachu.
Świtać już zaczynało, gdy dzwonkiem telefonu zaalarmowałem dom cały. W kwandrans niespełna pokój napełnił się służącymi na pół odzianymi, lekarzami w złych humorach i reprezentantami władzy policyjnej. Kilkanaście razy z rzędu powtarzałem ułożoną bajeczkę, której nikt nie mógł zaprzeczać, gdyż ofiary podejścia Raffles’a nie odzyskały wprędce przytomności. W końcu pozwolono mi odejść, z tem zastrzeżeniem, że w razie potrzeby będę wzywany na świadka.
Wróciłem do domu. Odźwierny przybiegł wysadzić mnie z dorożki z fizyognomią tak wzburzoną, iż zaraz odgadłem, że coś złego się stało.
— Złodzieje naszli pana mieszkanie — oświadczył — zabrali wszystko, co znaleźli pod ręką.
— Złodzieje byli w mojem mieszkaniu! — zawołałem strwożony, przyszły mi bowiem na myśl różne wartościowe przedmioty, z których posiadania nie umiałbym się wytłomaczyć.
— Zamek we drzwiach wyłamali — objaśniał w dalszym ciągu odźwierny — zauważył to dziś rano mleczarz. Teraz konstabl pilnuje mieszkania.
Wiadomość o obecności konstabla przeraziła mnie więcej jeszcze. Pobiegłem czemprędzej na górę. Zastałem nie proszonego opiekuna, czyniącego ołówkiem zapiski w swoim notesie; nie zważając na niego, pędziłem do miejsca, gdzie przechowywałem moje trofea; była to szuflada w biurku opatrzona sztucznym zamkiem; zamek znalazłem podważony — szufladę pustą.
— Brak jakich kosztowności? — pytał natrętny konstabl, idący w ślad za mną.
— Tak jest — odparłem — brak rodzinnych pamiątkowych sreber.
Mówiłem prawdę, tylko owe pamiątkowe srebra, nie były własnością mojej rodziny.
Zaraz jednak wpadłem na myśl trafną. Z wartościowych rzeczy nie zabrano nic więcej, lubo jakby umyślnie narobiono straszliwego nieładu w całem mieszkaniu. Zwróciłem się do odźwiernego, który szedł za mną, a którego żona miała obowiązek pilnowania moich ruchomości.
— Uwolnij mnie od tego idyoty — szepnąłem do niego — ja sam zamelduję o kradzieży w biurze policyi. Niech twoja kobieta postara się doprowadzić do porządku mieszkanie w czasie mej nieobecności i zepsuty zamek naprawić każe.
To rzekłszy, wsiadłem do pierwszej napotkanej dorożki, ale zamiast do biura policyi, podążyłem do Raffles’a.
Mój przyjaciel sam drzwi otwierał; nie widziałem go nigdy tak wyświeżonym, starannie ubranym jak owego marcowego poranku, w którym wyglądał jakby odmłodzony tchnieniem wiosny.
— Dlaczego spłatałeś mi figla do licha? — pytałem.
— Bo uznałem właściwem nadać podobny obrót sprawie — odparł, częstując mnie papierosem.
— Nie rozumiem twoich intencyi.
— W jakim celu złodziej wywoływać może przyzwoitego gentlemana z domu?
— Nie domyślam się tego.
— Rzecz prosta: aby go okraść — mówił Raffles promieniejący radością.
— Z jakiejże racyi jednak mnie zamierzałeś okradać? — dowiadywałem się.
— Musimy wolne pole zostawić wyobraźni panów policyantów, kochany Bunny, lubo dochodzenie przyczyn ułatwimy im czynionemi zeznaniami, gdy będzie na to pora. Wszak Maguire prowadząc nas w nocy raz pierwszy do swego domu, przechwalał się na ulicy trofeami swemi, a ty wspominałeś wtedy również o posiadanych kosztownościach. Rozmowa wasza podsłuchaną została przez sprytnego rzezimieszka, który okradł was obu jednej i tej samej nocy.
— Przypuszczasz, że takie zeznania utrudnią wyśledzenie prawdziwego winowajcy? — zagadnąłem.
— Jestem tego pewny.
— W takim razie poczęstuj mnie drugim papierosem i pozwól, iżbym śpieszył do biura policyi.
— Do biura policyi? — powtórzył Raffles ze zdumieniem.
— Dla złożenia fałszywego opisu skradzionych z szuflady biurka mego kosztowności.
— Fałszywego opisu, powiadasz Bunny! — zawołał mój przyjaciel — Widzę, że niczego się już odemnie uczyć nie potrzebujesz. Był czas, kiedy nie mogłem ci ufać, czy zdołasz powetować stratę choćby zaginionego parasola, przekonywam się teraz, że potrafisz korzyść ciągnąć nawet z przegranej sprawy!