Pamiętnik złodzieja/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernest William Hornung
Tytuł Pamiętnik złodzieja
Wydawca Dodatek do "Słowa"
Data wyd. 1906
Druk Drukiem Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Thief in the Night
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PAMIĘTNIK ZŁODZIEJA
PRZEZ
E. W. Hornung.
Tłóm . z angielskiego.

Dodatek do „SŁOWA”

WARSZAWA.
DRUKIEM NOSKOWSKIEGO
15. ulica Warecka 15.

1906.

SPIS ROZDZIAŁÓW


I.
Wypędzony z raju.

Chcąc mówić o Raffles’ie, muszę cofnąć się myślą do ubiegłych dni przeszłości i wypełnić luki w rocznikach egzystencyi naszej. Daleką epokę wezmę za tło, uwydatniające prawdziwe rysy charakteru mego przyjaciela; bezwzględna prawda bowiem nie może już teraz czynić mu ujmy. Opiszę wiernie wszystkie najdrobniejsze jego ułomności. Raffles był nicponiem, niema co tego obwijać w bawełnę; kłamliwemi pochlebstwami nie uczciłoby się jego pamięci; ja sam wszelakoż nie lepiej postępowałem dawniej: wolałem przemilczać o niecnych intrygach; trwałem uparcie w nieprawościach i gotów byłbym grzeszyć dziś jeszcze podobnie, zostając pod urokiem, nadającym memu nicponiowi pozór bohatera. Nie będę wszelako taił prawdziwego stanu rzeczy, a na dowód szczerości wyznam ciężkie przewinienie, jakie popełnił względem mnie ów bohater.
Dobieram słów starannie, lubo sprawia mi to przykrość; pragnę nie okazać się zdrajcą wobec przyjaciela mego, a jestem mimo to zmuszony wspomnieć o fatalnym dniu marcowym, w którym on powiódł mnie na pokuszenie i następnie do zbrodni. Złą oddał mi usługę, lecz była to drobnostka w porównaniu z podstępnym czynem, jakiego dopuścił się kilka tygodni później. Druga wyrządzona mi krzywda stanowiła przewinienie wobec społeczeństwa; powinienem był oskarżyć Raffles’a, publicznie przed laty. Względy natury osobistej nakazywały zachowanie tajemnicy. Sprawa ta obchodziła mnie zbyt blizko i zbyt srogą winowajcy groziła karą. Wmieszana do niej została przytem droższa mi od Raffles’a osoba, której nazwiska nie godzi się kalać, łącząc je z naszemi imionami.
Dość wiedzieć, że byłem zaręczony z nią przed spełnieniem złowrogiego czynu w owym fatalnym dniu marca. Jej rodzina, wprawdzie niechętna połączeniu naszemu, nazywała to „mezaliansem”; nie miała jednak nad moją lubą bezpośredniej władzy i nastąpiłoby między nami zupełne porozumienie, gdyby nie mój niecny postępek.
Takie było położenie rzeczy nieszczęsnej nocy, w której przegrawszy w baczka znaczną sumę i wystawiwszy rewers na ten dług honorowy, zwróciłem się naciśnięty potrzebą do Raffles’a.
Po tem zajściu widziałem drogą mi kobietę razy kilka jeszcze; w końcu jednak dałem jej do zrozumienia, że ciążą na mnie winy, których dzielićby ze mną nie mogła i napisałem, że zrywam z nią stosunki. Pamiętam dokładnie straszne przebyte później chwile.
Było to pod koniec maja; czułem się tak zgnębiony, iż nie mogłem zebrać myśli dla śledzenia w dziennikach biegu wypadków, Raffles umiał zawsze znaleźć wyjście z najtrudniejszego położenia, lecz dotychczas nigdy nie widziałem zblizka jego sztuczek. W tym czasie w Yorkshire wygrał kilkaset funtów sterlingów i ta okoliczność właśnie zbliżyła nas, gdy szedł do mieszkania swego w dzielnicy Albany.
— Zapraszam cię na obiad z okazyi szczęśliwej wygranej — mówił do mnie — wyglądasz, Bunny, jakbyś potrzebował szukać pociechy na dnie butelki. Możebyśmy się zeszli w Café Royal o ósmej? Będę tam czekał na ciebie; wybiorę potrawy i wina.
W Café Royal tedy zwierzyłem mu nierozważnie kłopotliwe położenie moje, zachęcony do ufności wypróżnioną po winie butelką koniaku. Opowiedziałem wszystko szczerze, a Raffles słuchał mnie z wielką uwagą. Zwięzłą treściwością w wyłuszczeniu faktów zjednałem sobie jego sympatyę. Żałował, że nie odwołałem się do niego zaraz z początku niefortunnej komplikacyi wypadków i doradzał stanowcze z moją bogdanką zerwanie. Nie posiadała ona ani grosza posagu, a ja nie mogłem jej zapewnić środków utrzymania, zdobytych uczciwą pracą. Wyjaśniłem Raffles’owi, że była sierotą, która większą część czasu spędzała na wsi w majątku ciotki arystokratki, a resztę dni roku u dumnego polityka w Palace Gardens. Stara ciotka, jak sądziłem, żywiła skrytą dla mnie w sercu słabostkę, ale szanowny jej braciszek od pierwszej chwili spoglądał na mnie z góry.
— Hektor Carruther! — powtarzał Raffles nienawistne mi nazwisko, utkwiwszy we mnie swe chłodne, badawcze wejrzenie. — Musiałeś go widywać często?
— Bynajmniej — odparłem — przeszłego roku spędziłem w jego domu dni parę, lecz od tej chwili nie zapraszał mnie, a gdym go chciał odwiedzić, kazał oznajmiać, że niema pana w domu. Oczywiście stara bestya umie poznawać się na ludziach.
To mówiąc, roześmiałem się z goryczą.
— Ma dom ładny? — pytał Raffles, zajęty oglądaniem swojej srebrnej cygarnicy.
— Szczyt komfortu — odparłem — wszak znasz domy w dzielnicy Palace Gardens?
— Nie tak dokładnie, jakbym tego pragnął.
— Jego najokazalszy w szeregu innych pałaców. Dumny lord, bogaty jak Krezus, posiada swą rezydencyę wiejską wśród murów stolicy.
— Jak urządzone są okienice? — pytał Raffles od niechcenia.
Cofnąłem rękę, nie przyjmując cygara, które mi podawał. Spotkały się nasze oczy; w jego wzroku był błysk złośliwej filuteryi, wyraz szatańskiego zuchwalstwa, czyniący ze mnie powolne jego narzędzie wtedy i zawsze do ostatniej chwili. Zrazu jednak stawiłem opór hypnotyzującemu wejrzeniu, odpłacając je zimnym jak stal rzutem oka. Raffles nie potrzebował wypowiadać planów swoich; czytałem je dokładnie na jego uśmiechniętej o wydatnych rysach twarzy. Odsunąłem krzesło ze stanowczością, świadczącą o postanowieniu mojem.
— Cóż z tego, choćbym znał ich urządzenie — rzekłem — dom, w którym podejmowano mnie gościnnie obiadem; w którym widziałem; dom gdzie ona spędza całe miesiące! Nie tłómacz wyraźniej twych myśli, Raffles, inaczej wstanę i wyjdę bezzwłocznie.
— Nie uczynisz tego przed wypiciem kawy czarnej i likierów — odparł mój towarzysz ze śmiechem. — Wypal pierwej prawdziwie królewskie cygaro, pozwalając zrobić sobie uwagę, że skrupuły twoje zaszczytby ci czyniły, gdyby stary Carruther mieszkał jeszcze w rzeczonym domu.
— Chcesz dowodzić, że on tam już nie mieszka?
Raffles potarł zapałkę i podał mi ją uprzejmie.
— Dowodzę, że niema już.lokatorów tego nazwiska w Palace-Gardens. Od roku przeszło nie odwiedzałeś Carruther’a; to tłómaczy nasze małe nieporozumienie: ja miałem na myśli dom jedynie, a ty mieszkające w nim osoby.
— Kto są te osoby obecnie? Kto wynajął ów dom, jeśli Carruther z niego się wyprowadził? Skąd wiedzieć możesz, że opłaciłyby się odwiedziny w pałacu?
— W odpowiedzi na twoje pierwsze pytanie odpowiadam: że tam mieszka teraz lord Lochmaben — odparł Raffles, puszczając z cygara kłęby dymu pod sufit. — Spoglądasz zdumiony, jakbyś nigdy o nim nie słyszał; ponieważ w gazetach raczysz tylko czytać artykuły tyczące się sportu i zapasów atletycznych po cyrkach, nie możesz wiedzieć o liście nowomianowanych parów. Na drugie pytanie twoje nie warto odpowiadać: skąd wiem, że opłaciłyby się odwiedziny w pałacu? Mój interes wymaga, bym o wszystkiem był dokładnie powiadomiony i na tem koniec. Faktem niewątpliwym jest, że lady Lochmaben posiada brylanty nie mniejszej wartości od brylantów lady Carruther, a wnosić należy, iż przechowuje te kosztowności w miejscu, gdzie chowała swoje poprzednia lokatorka; czy mógłbyś mi bliższych w tym względzie udzielić objaśnień?
Zdołałem przypadkowo to uczynić, gdyż wiedziałem od jego siostrzenicy, że lord Carruther z wyjątkową starannością badał sposoby zabezpieczania się od sztuczek złodziejskich. Pamiętałem, jak mocnymi ryglami opatrzone były okienice w oknach na dole, a we drzwiach pokojów i sieni wychodzących na ulicę znajdowały się dodatkowe sztuczne zamki, trudne do zauważenia. Obowiązkiem klucznika było wszystkie te zamki przed nocą pozamykać i klucze z sobą zabierać. Klucz od skarbca tylko pozostawał pod wyłączną strażą samego pana domu.
Ten skarbczyk tak był zręcznie ukryty, że nie potrafiłbym go nigdy odnaleźć, gdyby w niewinności serca nie pokazała mi owej kryjówki pewna osóbka, mówiąc, że nawet jej małowartościowe biżuterye były tam na noc zawsze uroczyście składane. Skarbczyk, wmurowany w róg ściany za szafami biblioteki, przechowywał drogocenne klejnoty lady Carruther: niewątpliwie Lochmaben’owie na ten sam cel używali skrytki, a wskutek zaszłej zmiany w personelu lokatorów, nie wahałem się udzielić Raffles’owi żądanych objaśnień. Odrysowałem mu nawet na karcie spisu potraw plan rozkładu mieszkania na dole.
— Przezornie zrobiłeś, zwracając uwagę na urządzenie sztucznych zamków — rzekł mój towarzysz, chowając rysunek do kieszeni. — Nie pamiętasz, czy takim zamkiem opatrzone były drzwi frontowe?
— Niema w nich podobnego zatrzasku — odparłem — mogę temu zaprzeczyć stanowczo, gdyż miałem raz powierzony klucz od wspomnianych drzwi, gdyśmy razem spędzali wieczór w teatrze.
— Dziękuję ci, stary druhu — odezwał się Raffles życzliwie. — Nie potrzebuję nic więcej od ciebie, mój chłopcze. Wiwat, niech żyje noc dzisiejsza!
Takiego używał zwykle wyrażenia, gdy w myśli układał najzdradliwszą jaką sztuczkę. Spojrzałem na niego przerażony. Cygara nasze nie były jeszcze dopalone, mimo to zadzwonił o rachunek. Nie mogłem mu czynić uwag póki nie znaleźliśmy się na ulicy.
— Pójdę z tobą — rzekłem, biorąc go pod rękę.
— To nie miałoby sensu, Bunny!
— Dlaczego nie miałoby mieć sensu? Znam dokładnie miejscowość, a skoro dom zmienił lokatorów, nie doświadczam wyrzutów sumienia. Bywałem tam w odmiennym wprawdzie charakterze, lubo nie przynoszącym mi zaszczytu. Jest się zawsze złodziejem czy kradnie się grosz, czy cały funt sterling!
Zwykłem tak dowodzić, gdy mam krew wzburzoną; mój przyjaciel jednak nie umiał się poznać na objawach rozdrażnienia mego. Przeszliśmy Regent-Street w milczeniu; musiałem trzymać się jego rękawa, nie mogąc znaleźć oparcia na niegościnnem ramieniu towarzysza.
— Sądzę, że lepiej zrobiłbyś, rozstając się ze mną — rzekł po chwili Raffles — obecność twoja dla mnie zupełnie niepożądana.
— Przypuszczałem, że przeciwnie byłem ci już bardzo przydatnym.
— Nie przeczę, Bunny; mówię jednak szczerze, że tej nocy nie radbym mieć z ciebie świadka.
— Znam miejscowość obcą dla ciebie — nalegałem — wskażę ci drogę, nie ujmując ani szeląga z worka twojej zdobyczy.
Taką metodę stosował względem mnie zawsze z powodzeniem: odmawiał i odradzał z początku, a potem ustępował dobrodusznie; lecz on czynił to śmiejąc się wesoło, gdy ja unosiłem się często i traciłem panowanie nad sobą.
— Ty mały kruku — żartował — otrzymasz swoją cząstkę zysku, czy zechcesz narzucać mi się uparcie, czy zaniechasz myśli towarzyszenia mi w tej wyprawie. Mówmy seryo; alboż dziewczyna tak głęboko utkwiła ci w pamięci?
— Cóż z tego! — odparłem z żałosnem westchnieniem. — Dowodziłeś, że wypada z nią zerwać. Szczęśliwie się stało, że nie czekając twojej rady, sam o tem pomyślałem i pisałem do niej w tym celu w niedzielę. Dziś mamy wtorek, a dotychczas nie odpowiedziała ani jednem słowem; to przyczynia mi ciężkiego niepokoju.
— Może adresowałeś list do Palace-Gardens?
— Nie; wysłałem moją odezwę na wieś; gdziekolwiek jednak przebywałaby adresatka, mogłaby mnie już dojść jej odpowiedź.
W Albany przystanęliśmy w pobliżu Picadilly.
— Nie radbyś zajść do domu i przekonać się, czy list nie czeka tam na ciebie? — pytał Raffles.
— Nie mam tego zamiaru — odparłem. — Skoro postanowiłem zerwać z nią, zapóźno już cofać powziętą decyzyę. Zaniechałem dalszej znajomości z tą kobietą i gotów jestem dotrzymać ci placu.
Ręka, rzucająca najzręczniej w Europie kulami bilardowemi, spadła na moje ramię z zadziwiającą szybkością.
— Bardzo dobrze, Bunny; zatem rzecz skończona, ale odpowiedzialność niechaj spadnie na głowę twoją, jeśli ci się przytrafi co złego. Tymczasem wstąpmy do mnie dla wypalenia cygara i wypicia filiżanki herbaty, w jakiej musisz zagustować dla nabrania animuszu w nowem twojem rzemiośle. Gdy nadejdzie pora właściwa, wyruszymy razem na zdobycie złotego runa, mój chłopcze.
Mam żywo w pamięci chwile spędzone w jego pokoju, z oczyma niespokojnie śledzącemi posuwanie się wskazówek na zegarze, podczas gdy w myśli usiłowałem daremnie rozwiązać tajemniczą zagadkę, której wyjaśnienia Raffles odmawiał mi nielitościwie. Przypuszczał, że wyczekiwałem niecierpliwie tej przewodniej niteczki Aryadny; niedoświadczenie w grze, w której on był mistrzem, stanowiło ciężką próbę, przyczyniającą mi gwałtownego wzruszenia. Odnalazłszy w myśli jednak poszukiwany punkt wyjścia, doszedłem bezzwłocznie do równowagi, co zaraz spostrzegł Raffles i co zdumiewało go niepomiernie.
Przejmowała mnie coraz większa odraza do czynu, na który zgodziłem się dobrowolnie; nietylko wstrętną mi była myśl wejścia w taki sposób do tego domu, a niechęć rosła w miarę jak ustępowało sztuczne podniecenie, rozpalające krew moją, lecz rozumiałem coraz jaśniej, że odważamy się na krok ryzykowny, mogący mieć groźne następstwa. Obawy te wyznałem Raffles’owi i serdecznie wdzięczny mu byłem, gdy oświadczył, że ta trwoga jest najnaturalniejszem w świecie uczuciem. Upewniał mnie jednocześnie, że lady Lochmaben i jej drogocenne klejnoty miał już na oku od kilku miesięcy, że obserwował je czas długi, rozważając, które wybrać a które odrzucić, że czekał jedynie na topograficzny opis miejscowości, jaki szczęśliwem zrządzeniem losu mogłem mu udzielić. Dowiedziałem się także, iż miał on na liście kilka innych domów, których urządzenie pragnął również poznać przed wykonaniem planów swoich. W jednym z jubilerów na Bond-Street znalazł wiernego sojusznika.
Żałuję, że cały świat nie mógł go widzieć, słyszeć, wąchać dymu jego woniejącego cygara, gdy mnie wtajemniczał w arkana nikczemnego swego rzemiosła. Tej nikczemności nie zdradzał ani wzrok, ani wysłowienie mego towarzysza; lepszego od Raffles’a oratora nie zdarzyło mi się spotkać w życiu, a nie pamiętam, iżby kiedykolwiek przemówienia swoje kalał klątwą, lub chociaż nieprzyzwoitem słowem. W owej chwili wyglądał jak człowiek, który dopiero-co ukończył staranną toaletę na obiad proszony, a nie jak ten, który ów obiad spożył, zakropiwszy go paru butelkami wyborowego trunku; jego kędzierzawe włosy umiarkowanej długości czarne jak heban; na gładkiej, pełnej wyrazu twarzy nie pojawiała się zmarszczka żadna; całe zaś urządzenie mieszkania z rzeźbionemi na książki szafami, z meblami dębowymi, obrazami znakomitych mistrzów pendzla na ścianie świadczyły o wykwintnym guście właściciela.
Około pierwszej po północy dojechaliśmy dorożką do kościoła w Kensington, zamiast obrać krótszą prowadzącą tam drogę. Unikając rozmyślnie tych dróg prostych, Raffles natrafił w dalszym ciągu na bal odbywający się w Pokojach Cesarskich, którego goście w przestankach między tańcami wychodzili odetchnąć chłodnem powietrzem pustej o tej godzinie ulicy. Nie chcąc zwracać ich uwagi, towarzysz mój prowadził mnie czas jakiś przez ulicę Kościelną, a następnie ciasnymi zaułkami na Palace-Gardens. Znał ów upatrzony dom niemniej dokładnie ode mnie; przypatrywaliśmy mu się z chodnika po drugiej stronie. Nie panowała w nim ciemność zupełna; widać było światło w sieni, a jaśniej jeszcze świeciło się w zabudowaniach stajennych w głębi.
— Niepożądana mitręga — rzekł Raffles — panie widocznie wyjeżdżały gdzieś na wieczór i mogą nam zepsuć projektowaną zabawę! Naturalnie, położą się one wcześniej od służby pałacowej, ale bezsenność prześladuje częstokroć płeć piękną niemniej jak ludzi trudniących się naszem rzemiosłem. Jeden z mieszkańców rodzaju męzkiego jest także prawdopodobnie nieobecny — syn właścicieli domu; on jednak, jako niepoprawny Don-Jouan, może tej nocy nie wracać do domu wcale.
— Zatem drugi egzemplarz Aleksego Carruther! — szepnąłem, przypomniawszy sobie człowieka, który wśród członków wzmiankowanej rodziny najmniej był mi sympatyczny.
— Mogą być braćmi rodzonymi z usposobienia — odparł Raffles, znający wszystkich hulaków w mieście. — Z tem wszystkiem, Bunny, sądzę, że obecność twoja jest mi niepotrzebną.
— Dlaczego?
— Jeśli drzwi frontowe przymknięte tylko, a dokładne są twoje objaśnienia tyczące się zamków sztucznych, wejdę do domu śmiało, jak gdybym był synem miejscowych gospodarzy.
To mówiąc, brzęknął pęczkiem kluczy noszonych przy łańcuszku od zegarka, jak zwykli nosić uczciwi ludzie swoje klucze od zatrzasku.
— Zapominasz o drzwiach wewnętrznych i o skarbcu.
— Prawda; mógłbyś w tem być mi pomocnym. Nie radbym jednak narażać cię bez koniecznej do tego potrzeby.
— Próżne skrupuły; wskażę ci drogę — odparłem i bezzwłocznie przeszedłem szeroką ulicę z okazałymi ogrodami dokoła domów, a szedłem tak śmiało, jak gdyby gmach, do którego dążyłem, był moją własnością. Sądziłem, że Raffles pozostał w tyle, gdyż nie słyszałem kroków jego za sobą, lecz odwróciwszy się, ujrzałem go tuż obok, gdym stanął przy bramie.
— Muszę cię nauczyć chodzić — mówił, potrząsając głową — nie powinieneś piętami dotykać ziemi. Stąpaj po darninie nad uliczką; żwir pod nogami szeleści, a ślady pozostawione na klombach kwiatowych bywają zdradne. Czekaj: tędy przeniosę cię ostrożnie.
Wypadało przejść drogę, którą zajeżdżały przed dom powozy i gdzie padało światło lampy z przedpokoju; żwir wyżłobiony kołami, groził usuwaniem się głośnem za każdym krokiem. Raffles trzymając mnie na rękach, przebył niebezpieczne miejsce, jak skradający się po zdobycz lampart.
— Zdejm obuwie i włóż je do kieszeni, to najważniejsze! — szepnął mój towarzysz. Poczem wyjął ostrożnie pęczek kluczy, probował kolejno kłaść je w zamek a za trzecim otworzył drzwi do sieni. Gdyśmy stali jeszcze na słomiance i on zwolna drzwi przymykał, zegar w przedpokoju wydzwonił półgodziny dźwiękiem tak mi dobrze znanym, że uchwyciłem Raffles’a za rękę. Moje półgodziny szczęścia ubiegały przy takich właśnie dźwiękach! Przerażonym wzrokiem rozglądałem się dokoła. Kołki na kapelusze i wieszadła dębowe przypominały mi również przeszłość. Raffles śmiał się, trzymając drzwi na oścież otwarte, jakby tem samem zachęcał mnie do cofnięcia się w porę.
— Skłamałeś przedemną! — wymawiałem szeptem.
— Nie mam tego na sumieniu — odparł. — Meble są Hektora Carruther, ale mieszkanie jest lorda Lochmaben. Patrz!
Pochylił się i podniósł z ziemi zgniecioną kopertę telegramu, na której przeczytałem skreślony ołówkiem adres: „Lord Lochmaben”. Wyjaśniło mi to zaraz położenie rzeczy: moi znajomi odnajęli mieszkanie umeblowane i każdy byłby mnie o tem uprzedził, za wyjątkiem Raffles’a.
— Dobrze; zamknij drzwi — mówiłem.
On nietylko drzwi te przymknął bez najlżejszego hałasu, ale jeszcze zasunął delikatnie ciężki rygiel.
Po chwili dobieraliśmy się już do drzwi biblioteki: ja trzymałem w jednej ręce latarkę, w drugiej buteleczkę z oliwą, on wytrychy i maleńką piłkę. Sztuczny zatrzask znajdował się wysoko nad klamką, tak, że zegar wybił drugą wśród ciszy nocnej, zanimeśmy zdołali dostać się do wnętrza pokoju.
Pierwszem staraniem Raffles’a było obwinąć serce dzwonka chustką jedwabną, zdjętą z wieszadła w przedpokoju, a następnie zabezpieczyć dla siebie i dla mnie na wszelki wypadek ucieczkę, otwierając okienicę i okno. Szczęściem noc była cicha, wiatr nie przeszkadzał wykonywaniu naszego zadania. Mój towarzysz zaczął więc operować przy skarbcu, ukrytym za szafami, podczas gdy ja trzymałem straż na progu. Stałem tak z dziesięć minut, przysłuchując się poruszaniu ciężkiego wahadła zegarowego i lekkiemu zgrzytowi przepiłowywanego przez Raffles’a zamka, gdy naraz inny jeszcze szmer ściął mi krew w żyłach: było to ostrożne drzwi otwieranie w galeryi na górze.
Chciałem przestrzedz mego przyjaciela, lecz on miał się na baczności. Przykręcił knot w swojej lampce, a po chwili czułem już oddech jego na karku. Za późno już było na porozumiewanie się szeptem, niepodobieństwem zatarcie poczynionych piłką w drzwiach skarbca uszkodzeń. Staliśmy: ja na progu, on tuż za mną, a ktoś ze świecą w ręku schodził ostrożnie ze schodów.
Osoby tej nie mogliśmy dojrzeć, lecz z szelestu sukni kobiecej należało wnosić, że to była jedna z pań miejscowych w stroju wieczorowym, nie zdjętym jeszcze po powrocie z balu, czy z teatru. Gdy padło na nas światło świecy, cofnąłem się w tył instynktownie, jednocześnie ciężka ręka przysłoniła mi usta.
Musiałem wybaczyć Raffles’owi użycie względem mnie takiej przemocy, inaczej byłbym krzyknął głośno, gdyż dziewczyną ze świecą w ręku, dziewczyną w balowym stroju i z listem wysyłanym na pocztę w dłoni, była właśnie istota, którą najmniej ze wszystkich na świecie pragnąłbym spotkać w podobnych okolicznościach — ja, złodziej nocny w domu, w którym z jej przyczyny niechętnie byłem przyjmowany!
Zapomniałem o Raffles’ie; zapomniałem o ciężkiej nie do darowania krzywdzie, jaką wyrządzał w tej chwili; zapomniałem nawet o jego dłoni zatykającej mi usta, póki nie był tyle uprzejmy i nie usunął jej dobrowolnie. Dla mnie istniała tylko ta dziewczyna, zwracająca na siebie wyłącznie oczy i uwagę moją. Ona nie widziała i nie słyszała nas; szła nie oglądając się ani na prawo, ani na lewo. W pobliżu znajdowała się skrzynka, w którą rzucano listy na pocztę; pochyliła głowę, by przy świecy odczytać, o której godzinie korespondencya bywa wyjmowaną.
Rozlegało się głuche „tik-tak” zegarowe. Postawiła świecę na stole, list ujęła oburącz, a na jej słodkiem obliczu widocznym był wyraz szczerego niepokoju, wywołujący łzy w moich oczach. Zauważyłem, że otworzyła świeżo zapieczętowaną kopertę i odczytywała ponownie odezwę swoją, jakby coś chciała zmienić w jej treści. Zapóźno już było na taką poprawkę; oderwała więc różę od boku i wsunęła ją do listu, a ja wtedy nie zdołałem powstrzymać głośnego jęku.
Czy można się tem u dziwić? List był do mnie adresowany. Byłem tego tak pewny, jakbym czytał adres przez jej ramię. Miała charakter niezłomny, niby stal hartowna; do nikogo innego nie pisałaby i nie przesyłała róży o tej nocnej porze! Wysyłała list w tajemnicy, a czyniła to, aby złagodzić wyrzuty, na jakie zasłużyłem, złagodzić je różą płomienną, jak jej gorące serce. Ja zaś kimże byłem? — niecnym złodziejem, schwytanym na gorącym uczynku kradzieży! Sam jednak nie wiedziałem o głośnym mimowolnym wykrzykniku moim, póki ona nie spojrzała przerażona, a ręce mego towarzysza w tyle nie przykuły mnie do miejsca.
Myślę, że musiała nas dojrzeć w cieniu, mimo to nie objawiała choćby głośniejszym oddechem przerażenia swego, odważnie spoglądając w naszą stronę. Staliśmy, jak skamieniali; tylko poruszenie wahadła zegarowego świadczyło, że musiała upłynąć minuta cała wśród tej ciężkiej, jakby zmory sennej. Niebawem jednak nastąpiło przebudzenie. Gwałtowne łomotanie i dobijanie się do drzwi frontowych przywróciło nam trojgu poczucie rzeczywistości.
— Syn właściciela domu! — szepnął Raffles, ciągnąc mnie do okna, które miało nam ułatwić ucieczkę. On pierwszy wyskoczył, lecz wstrzymał mnie, gdy chciałem iść jego śladem, wołając: „Cofnij się, cofnij; wpadliśmy w zasadzkę“. W ciągu krótkiej sekundy widziałem, jak jednego człowieka przewróciwszy na ziemię, uciekał, goniony przez drugiego. Trzeci biegł ku mnie do okna. Cóż mogłem innego zrobić, jak tylko szukać ukrycia wewnątrz domu? W sieni spotkałem się oko w oko z moją ukochaną a straconą dziewczyną.
Do tej chwili ona nie poznawała mnie. Spieszyłem jej z pomocą, widząc, że jest blizką zemdlenia. Dotknięcie mojej ręki przywołało ją do przytomności; odtrąciła mnie od siebie i odezwała się głosem zdławionym:
— Ty, na Boga! ty jesteś! — Nie mogłem znieść bolesnego dźwięku jej mowy; biegłem z powrotem do okna biblioteki. — „Nie tędy, nie tędy!“ — wołała z rozpaczą — „wejdź tutaj“ — szepnęła, wskazując komórkę pod schodami, gdzie wisiały kapelusze i paltoty. Potem z głośnem łkaniem zamknęła drzwi za mną.
Słychać było bieganie, hałas, alarm, wszczęty w całym domu. Lekkie kroki dochodziły uszu moich z galeryi na górze.
Nie wiem, co skłaniało mnie do włożenia na nogi zdjętych poprzednio kamaszy; była to jakby instynktowna chęć wyjścia i oddania się w ręce poszukujących złoczyńcy ludzi. Nie potrzebuję mówić, czyje wspomnienie powstrzymało mnie od tego. Słyszałem powtarzane jej imię i niesiony ratunek zemdlonej. Poznałem wstrętny dla mnie głos Aleksego Carruther ochrypły, jak bywają zwykle głosy hulaków, zwracany do drogiej mi dziewczyny i cichą jej odpowiedź na pytanie przez kogoś drugiego zadane; to mnie przekonało, że ona nie straciła przytomności.
— Powiadasz pani, że uciekł na górę? Jesteś tego pewną?
Nie dosłyszałem słów przez nią wyrzeczonych; musiała prawdopodobnie ruchem ręki tylko wskazać na wschody, gdyż zaraz rozległo się takie tupotanie nad moją głowa, że zacząłem być w trwodze o własną skórę. Głosy jednak i krzyki oddalały się stopniowo, a niebawem doszły mnie inne lekkie kroki. W rozpaczy wyszedłem z ukrycia na spotkanie mojej wybawicielki, odwracającej odemnie oczy, jakbym również uczynił od spodlonej jak ja istoty.
— Spiesz się! — mówiła surowym lubo cichym tonem, wskazując na wyjście.
Stałem przed nią, uparcie; serce moje buntowało się, dotknięte ostrem brzmieniem jej głosu; zobojętniało na wszelkie inne względy osobistego bezpieczeństwa. Spojrzałem na list, który zmięty trzymała jeszcze w ręku.
— Prędko! — wołała, tupiąc nogą — jeśli mogłeś dbać kiedykolwiek...
Ostatnie słowa wypowiedziała bez goryczy, bez pogardy, a jedynie błagalnym dźwiękiem, rozniecającym przygasającą we mnie namiętność uczuć. Rzuciłem ostatnie na nią wejrzenie i odszedłem, jak sobie tego życzyła — przez wzgląd na nią, nie na siebie. Odchodząc, słyszałem, jak darła list na drobne kawałki i rzuciła na ziemię.
Wtedy stanął mi na myśli Raffles; miałem ochotę go zabić za to, co uczynił. Niewątpliwie siedział w tej chwili spokojny, bezpieczny w mieszkaniu swojem na Albany, nie troszcząc się wcale, jaki los spotkać mnie może. W każdym razie wypadek dzisiejszy zakończy stosunki nasze wzajemne, jak smutnym końcem wszystkiego dla mnie było przedsiębrane złowrogie nocne dzieło! Chciałem iść zaraz i oświadczyć Raffles’owi, że postanowiłem z nim zerwać, pierwej jednak należało wydostać się z matni, w jaką mnie wtrącił. Zaledwie wszelako uczyniłem krok jeden, zaraz cofnąłem się w rozpaczy. Czyniono poszukiwania za złodziejami w krzakach między dziedzińcem a ulicą; latarka policyanta przeświecała przez zieleń liści, poszukiwaniami zaś kierował młody człowiek w wieczorowym stroju. Tego eleganta należało mi niepostrzeżenie wyminąć, lecz gdym tylko nogę postawił na żwirze ulicznym, on odwrócił się i poznałem w nim Raffles’a.
— Hola! — zawołał — przyszedłeś także brać udział w pościgu za złodziejami? Szukałeś ich już w pałacu? Lepiej zrobisz, pomagając nam odnaleźć ptaszków, ukrywających się pewnie gdzieś w ogrodzie. Bądź spokojny, panie stójkowy; to drugi gentleman z Pokojów Cesarskich.
Pomagaliśmy dzielnie w bezowocnych naturalnie poszukiwaniach, póki nie nadeszło więcej policyantów a szorstka odprawa drażliwego rewirowego nie posłużyła nam za pretekst do odejścia, trzymając się pod ręce. Tym razem jednak Raffles oparł dłoń na mojem ramieniu a tę dłoń jego odtrąciłem z gniewem, gdyśmy się tylko oddalili od miejsc, będących świadkiem hańby naszej.
— Wiesz, kochany Bunny, co mnie skłoniło do powrotu? — zagadnął.
Odpowiedziałem szorstko, że tego nie wiem i o to nie dbam.
— Miałem do czynienia z istnym dyabłem — ciągnął dalej mój towarzysz — przeskoczyłem przez trzy parkany ogrodowe, on równie zręcznie skakał przez nie, pędząc za mną w ten sposób, aż na High Street. Gdyby zdyszany głos dozwolił mu krzyczeć, byłbym zgubiony. Jak tylko dobiegłem do rogu ulicy, zrzuciłem z siebie paltot i oddałem go za biletem do kontramarkarni Pokojów Cesarskich.
— Musiałeś również mieć bilet i na odbywającą się w nich zabawę taneczną? — szydziłem. Przypuszczenie to było prawdopodobnem, gdyż Raffles zaopatrywał się w bilety na wszystkie zabawy sezonowe Londynu.
— Nie obchodziły mnie dziś tańce — odparł — skorzystałem tylko z tej sposobności, by poprawić nieład mojej toalety i pozbyć się zauważonego przez ścigających nas ludzi paltota, który wstąpię odebrać teraz. Podobnych zajść nie zwykłem tak bardzo brać do serca; mogłem tedy wejść na salę, gdzie spotkałbym niewątpliwie kogo ze znajomych, a byłbym nawet przetańczył walca, gdyby nie ciężki niepokój o ciebie, Bunny.
— Zaszczyt ci to robi, żeś wrócił, iżby mi przyjść z pomocą — zauważyłem — lecz skłamać przedemną i tem kłamstwem ściągnąć mnie podstępnie do tego domu było niegodziwością z twej strony, Raffles; tego nigdy ci nie przebaczę.
Mój przyjaciel ujął mnie znowu pod rękę. Dochodziliśmy do High-Street u bram Palace Gardens, a ja czułem się tak zgnębiony, że mimo czynionych postanowień nie miałem siły zwalczać uroku, jaki on na mnie wywierał.
— No, no, Bunny — mówił — nie było w tem żadnych zdradzieckich podstępów. Wszak robiłem wszystko, co mogłem, by ci odradzać towarzyszenie mi w tej nocnej wyprawie; nie chciałeś mnie słuchać.
— Gdybyś był powiedział prawdę, nie odważyłbym się na czyn podobny. Na co zdało się jednak mówić o tem teraz? Możesz przechwalać się z twojej przygody, z której wyszedłeś bez szwanku. Obojętny ci los, jaki mnie spotkał.
— Tak dalece ten los twój nie był mi obojętnym, że wróciłem, by zaradzić złemu.
— Mogłeś oszczędzić sobie tej fatygi! Wyrządzoną mi została krzywda niczem nie nagrodzona. Czyż nie poznałeś, Reffles’ie, kto ona była?
Mówiąc to, chwyciłem go za ramię.
— Odgadłem niestety! — rzekł z taką powagą, która mnie nawet zdziwiła.
— Nie ty bynajmniej, ona mnie wyratowała; przyczynia mi to najsroższych cierpień! — zawołałem.
Opowiedziałem mu, co zaszło, szczycąc się w żalu moim tą, którą z jego winy straciłam na zawsze. Gdym kończył mówić, doszliśmy do High-Street; dźwięki tanecznej muzyki dochodziły wśród ciszy nocnej z Pokojów Cesarskich; zawołałem dorożkę, a Raffles odchodząc, rzekł do mnie:
— Nie należy mówić, że smuci mnie, co zaszło. Wyznanie tego smutku w podobnych okolicznościach powiększa jeszcze wyrządzoną zniewagę. Wierz mi jednak, Bunny, przysięgam, że nie domyślałem się, iż ona jest w tym domu.
W głębi serca uwierzyłem jego słowom, lecz nie chciałem okazać tego.
— Wspominałeś sam przecież, że odezwę twoją wysłałeś do niej na wieś? — zauważył Raffles.
— List, pisany tej nocy i ukradkiem przez nią znoszony do skrzynki pocztowej był właśnie odpowiedzią, jakiej wyczekiwałem niecierpliwie — odparłem z goryczą — byłbym to pismo otrzymał jutro. Teraz nie dojdzie mnie już od niej żadne słowo ani w tem, ani w przyszłem życiu; straconą jest dla mnie na zawsze! Nie składam całej winy na ciebie. Nie wiedziałeś tak dobrze jak ja, że ona tu bawi. Skłamałeś jednak o wyprowadzeniu się z domu na Palace-Gardens jej rodziny i tego kłamstwa nie przebaczę ci nigdy!
Uniosłem się gniewem; dorożka czekała tymczasem.
— Nie dodam nic nad to, com już powiedział — rzekł Raffles, wzruszając ramionami. — Czy było to kłamstwem, czy prawdą, w każdym razie nie miało na celu skłonienie cię do brania udziału w wyprawie; pragnąłem tylko otrzymać z ust twoich potrzebne objaśnienia. Co się tyczy starego Hektora Carruther i lorda Lochmaben, każdy inny na twojem miejscu byłby zrozumiał położenie rzeczy.
— Jakie położenie?
— Powiedziałem już, o co chodzi.
— Powtórz raz jeszcze.
— Nie potrzebowałbym tego czynić, gdybyś uważniej czytywał gazety; jeśli chcesz wiedzieć, stary Carruther figurował na liścia zaszczyconych godnością parowską i obrał sobie tytuł lorda Lochmaben.
Więc to był niegodny wybieg, a nie kłamstwo. Na ustach moich osiadł pogardliwy uśmiech, odwróciłem się, nie mówiąc słowa i odjechałam do siebie na Mount Street, miotany wściekłym gniewem. Dowodził, że nie skłamał! Był to właśnie rodzaj najnikczemniejszego kłamstwa, mającego pozory prawdy, o które nie byłbym nigdy posądzał Raffles’a. Dotychczas w stosunku wzajemnym przestrzegaliśmy pewnego stopnia zasady uczciwości, o ile to możliwe między złodziejami. Teraz wszystko skończone; Raffles oszukał mnie; przyprawił o zgubę; nie chciałem słyszeć o nim więcej podobnie jak ta, której nazwiska nie godzi mi się wymieniać, nie usłyszy o mnie nigdy w życiu!
A jednak w goryczy serca mego potępiając ciężko Raffles’a, nienawidząc podstępny czyn jego, w głębi duszy uznawać musiałem, że on nie miał złych względem mnie intencyj, że daleką była od niego myśl wyrządzenia mi jakiejkolwiek krzywdy; wynikło to raczej z nieporozumienia. Rzeczywiście towarzysz mój wspominał o nowomianowanym lordzie Lochmaben i jego spadkobiercy w sposób, który powinien mi był nasunąć wniosek, że mowa o Aleksym Carruther, moją było winą, iż nie umiałem domyślić się prawdy. Raffles odradzał mi zresztą usilnie branie udziału w tej nieszczęsnej wyprawie; wprawdzie gdyby był jaśniej się tłómaczył, byłbym mu przeszkodził w wykonaniu jego zamiarów. W gruncie rzeczy przyznać jednak musiałem, że mój przyjaciel nie uchybił przyjętym wśród nas honorowym zobowiązaniem; trudno mi zawsze w sądach moich odłączyć przyczynę od skutku, czyn od intencyi. Tem więcej nie byłem zdolny w tym razie do sprawiedliwego ocenienia pobudek Raffles’a.
W ciągu kilku następnych dni skwapliwie odczytywałem dzienniki, a znajdowane w nich szczegóły o nieudanej kradzieży w Palace-Gardens uspakajały mnie w części. Donoszono, że bezskutecznemi okazały się zbrodnicze zamiary łotrów, że nic nie zostało skradzione. Przytem... jedyna osoba z pośród domowników, która przypadkowo spotkała jednego ze złoczyńców, nie była w stanie udzielić o nim dokładnych objaśnień, zeznając, że w razie aresztowania złodzieja nie mogłaby go poznać.
Nie będę rozwodził się nad sprzecznością uczuć, jakie to doniesienie budziło w sercu mojem, utrzymując w niem promyk złudnych nadziei do chwili, kiedy pewnego rana otrzymałem zwrot skromnego ofiarowanego jej podarku: były to książki — klejnoty z polecenia wyższej władzy zostały wzbronione — a te książki odesłała bez jednego w dodatku słowa, lubo adres na pakiecie jej ręką był skreślony.
Postanowiłem nie widzieć więcej Raffles’a, niebawem jednak żałowałem tego postanowienia. Utraciłem istotę gorąco miłowaną, poświęciłem mój honor, a teraz dobrowolnie wyrzekałem się stosunku z człowiekiem, którego towarzystwo mogło mi w części nagrodzić poniesione straty. Dotkliwszem czynił jeszcze położenie stan moich finansów; z każdem nadejściem poczty obawiać się mogłem groźnego ultimatum od mego bankiera. Najważniejszem wszelakoż to było, że kochałem Raffles’a. Na moje uczucie nie oddziaływał wpływ występnego, wspólnie prowadzonego życia, a tem mniej wynikająca z tych występków korzyść materyalna; kochałem nie złoczyńcę, lecz człowieka śmiałego, pełnego humoru, niezrównanej odwagi, umiejącego w każdej okoliczności radzić sobie szczęśliwie. Przełamanie uczynionego postanowienia uważałem wprawdzie za objaw słabości, lecz gniew ustąpił wprędce, a gdy Raffles spróbował zarzucić na dzielącą nas przepaść złoty most zgody i pierwszy zgłosił się do mnie, powitałem go radosnym niemal krzykiem.
On przyszedł jakby nic nie zaszło między nami — nie widzieliśmy się rzeczywiście dopiero dni kilka, lubo te dni wydawały mi się długimi miesiącami. Zauważyłem, że wzrok, który zwracał na mnie wśród obłoków tytuniowego dymu, nie był tak pogodny jak zazwyczaj. Doznałem też ulgi, gdy po krótkim wstępie dotknął najważniejszego dla mnie tematu.
— Słyszałeś co o niej, Bunny? — pytał.
— Doszła mnie stamtąd wiadomość — odparłem — lecz o tem nie będziemy z sobą mówili, Reffles’ie.
— Jaka wiadomość? — zawołał jakby przykro zdumiony,
— Wszystko między nami skończone — rzekłem — czy mogłeś spodziewać się czego innego?
— Sam nie wiem — odparł mój przyjaciel — sądziłem, że dziewczyna, która narażała się odważnie, by człowieka wybawić z niebezpieczeństwa, nie zawaha się podać mu rękę z pomocy dla ratowania go ponownie od zguby.
— Nie widzę, dlaczego miałaby się tak poświęcać? — zauważyłem z pobudek uczciwości, do których domieszało się rozdrażnienie, wypływające z samolubnych względów.
— Wspomniałeś wszelakoż, iż słyszałeś o niej? — nalegał uparcie.
— Odesłała mi nędzne podarki moje, bez jednego słowa od siebie — rzekłem.
Nie chciałem wyznać Raffles’owi, że ofiarowywałem jej książki tylko. Pytał jeszcze, czy pewny jestem, że zwrot darów nastąpił z jej własnej woli, a usłyszawszy odpowiedź, położył rękę na mojem ramieniu, mówiąc, nie wiem czy z zadowoleniem, czy z żalem:
— Jesteś więc stanowczo wypędzony z raju; gdybym to wiedział, byłbym wcześniej przyszedł do ciebie. No, Bunny, jeśli tam widzieć cię nie życzę sobie, jest małe piekiełko w Albany, gdzie będziesz witany z radością.

Gdy to mówił, z pełnym uroku filuternym uśmiechem jego łączył się odcień smutku, którego znaczenie dziś rozumiem dopiero.




II.
Skrzynka ze srebrem.

Zarówno jak większa część trudniących się tym rzemiosłem ludzi, na których czele stał w przekonaniu mojem, Raffles gardził ciężkim, choćby z czystego złota lub srebra łupem, jeśli nie mógł go ukryć przy sobie. Niepodobny wszelakoż do drugich w tem jak we wszystkiem innem, mój przyjaciel dozwalał namiętności kolekcyonisty brać górę nad obowiązującą w zawodzie naszym przezornością. Stare oszklone szafy dębowe, za które płacił niewątpliwie gotówką jak każdy uczciwy obywatel, były napełnione drogocennymi metalowymi przedmiotami, odrobionymi kunsztownie, których nie śmiał używać i nie miał odwagi przetopić lub sprzedać. Przypatrywał im się tylko z zachwytem przez szyby, na czem zeszedłem go raz przypadkiem. Było to w drugim roku po odbytym przeze mnie nowicyacie w zdradzieckim zawodzie, gdy w złodziejskich wyprawach niepoślednią już odgrywałem rolę. Przyszedłem do niego wezwany telegramem, w którym donosił, że zmuszony wydalić się z miasta, pragnie widzieć mnie przed wyjazdem. Mogłem sądzić, że chciał również żegnać się czule z bronzowymi talerzami i zaśniedziałymi srebrnymi przyborami, rozstawionymi dokoła niego, póki nie zwróciłem uwagi na dużą skrzynkę, w którą składał on te przedmioty kolejno.
— Pozwól, Bunny — rzekł — iżbym zamknął drzwi za tobą, a klucz schował do kieszeni. Nie przypuszczaj, żebym chciał cię więzić, mój chłopcze, lecz między nami są tacy, którzy potrafią klucz przekręcić w zamku od zewnętrznej strony, lubo ja nigdy nie bawiłem się w podobne sztuczki.
— Nie będziemy chyba mieli znowu do czynienia z Crawshay’em? — pytałem, nie zdejmując kapelusza z głowy.
Raffles uśmiechnął się tym swoim czarującym uśmiechem tak głębokiego nieraz znaczenia; domyśliłem się bezzwłocznie, że spotkał naszego najzaciętszego wroga i najniebezpieczniejszego współzawodnika, dziekana wydziału starej szkoły.
— Zobaczymy to dopiero — odparł mój towarzysz — nie widziałem go na oczy, odkąd ujrzawszy tego człowieka przez okno, padłem niby trupem na miejscu. Mniemałem, że on siedzi sobie spokojnie w więzieniu.
— Niepodobne to na starego Crawshay’a — dowodziłem. — Zbyt on zręczny, by się miał dać przyłapać dwa razy. Zdaniem mojem, jest on księciem zawodowych złodziei.
— Tak sądzisz? — odparł Raffles chłodno, przenikliwym wzrokiem wpatrując się we mnie — czekaj przynajmniej z mianowaniem książąt, póki nie odjadę.
— Gdzie zamierzasz odjeżdżać? — pytałem, szukając miejsca na kapelusz i paltot, a następnie nalewając sobie kieliszek orzeźwiającego trunku z okazałego kredensu, będącego jednym z najdrogocenniejszych sprzętów mego przyjaciela — gdzie jedziesz, zabierając z sobą ten zbiór białych kruków?
Raffles uśmiechnął się z zadowoleniem, słysząc określenie, jakie dałem cennej jego kolekcyi. Zapalił podobnie jak ja papierosa, lecz nie chciał krzepić się trunkiem.
— Nie należy dwóch pytań zadawać naraz — mówił. — Otóż chcę, iżby odmalowano te pokoje, zaprowadzono w nich światło elektryczne i telefon, o który napierasz się od tak dawna, Bunny.
— Ślicznie! — zawołałem. — Będziemy mogli rozmawiać z sobą w dzień i w nocy.
— A w dodatku być podsłuchanymi i biedy sobie narobić. Będę czekał, aż ty pierwszy wpadniesz w pułapkę — zauważył złośliwie. — Potrzebne jednak odnowienie mieszkania nie dlatego, iżbym lubił zapach świeżej farby, lub wzdychał za światłem elektrycznem, lecz z przyczyn, które ci zwierzę pocichu, Bunny. Nie należy ci tego brać zbyt do serca, mój drogi, faktem jest wszelakoż, że zaczynają zadużo o mnie gadać w nieszczęsnem Albany. Musiał mnie wytropić ów stary wyżeł policyant Mackenzie; dotychczas położenie rzeczy nie jest bardzo groźnem, lecz nie życzę sobie właśnie dopuścić do tego. Miałem do wyboru: albo wynieść się stąd bezzwłocznie i potwierdzić tem samem plotki krążące w powietrzu, lub wydalić się na czas pewien pod pozorem nowych urządzeń w mieszkaniu, dających władzy pretekst do zajrzenia w każdy kącik. Cobyś zrobił na mojem miejscu, Bunny?
— Wyniósłbym się, o ilebym mógł najprędzej — rzekłem.
— Pewny byłem, że tak powiesz — odparł Raffles. — Przyznaj, o ile plan mój lepszy: zostawiam wszystko otworem.
— Za wyjątkiem tej paki — mówiłem, wskazując na okutą dębową skrzynię, zawierającą poobwijane starannie wazony i kandelabry.
— Tego ani zabieram, ani tutaj nie zostawiam — zauważył Raffles.
— Co chcesz z tem robić?
— Masz kredyt w banku i twego bankiera — odparł.
Było to prawdą, lubo Raffles właśnie wyrobił mi ów kredyt w jednym, a zjednał dla mnie względy drugiego, gdym był naciśnięty potrzebą.
— Cóż dalej?
— Wnieś do kasy banku te pieniądze dziś po południu — rzekł, podając mi banknoty — i powiedz, że wygrałeś je w Liverpool’u i w Lincolnie; następnie zapytaj, czy nie chcieliby przyjąć w depozyt twoich sreber na czas kilku tygodni, które zamierzasz spędzić w Paryżu. Ja im szepnę, że to ciężka skrzynia — zbiór starych rodzinnych zabytków, które radbyś u nich złożyć, póki się nie ożenisz i nie urządzisz odpowiednio domu.
Nie przystawałem na ostatnią wersyę, lubo zgodziłem się na wszystko inne. Tłómaczenia jego było dosyć prawdopodobnem. Raffles nie miał bankiera; trudno przychodziłoby mu wyjaśnić przed nim źródło znacznych sum w gotówce, jakie dostawały się niekiedy do rąk jego; być może, iż wyrobił dla mnie ten kredyt w przewidywaniu okoliczności, która nadarzyła się właśnie. W każdym razie nie mogłem odmówić jego żądaniu i przyjemnie mi dziś pomyśleć, że uczyniłem to z dobrą wolą.
— Kiedy skrzynia będzie gotową? — pytałem, chowając podane mi przez niego banknoty. Jak zdołamy ją przewieźć w godzinach czynności bankowych, bez zwracania na to niczyjej uwagi?
Raffles skinął z uznaniem głową.
— Cieszy mnie — rzekł — iż tak prędko nabyłeś zawodowego doświadczenia. Myślałem zrazu, że będziesz mógł tę skrzynkę nocną porą sprowadzić do siebie, lecz mógłby cię kto dostrzedz i uznałem, że lepiej to uczynić za dnia dla nieściągania podejrzeń. Jazda na miejsce z ładunkiem zabierze ci kwadrans czasu, najlepiej więc, iżbyś załatwił się z tem jutro o trzy kwadranse na dziesiątą. Musisz jednak zaraz teraz podążyć do banku, jeśli chcesz należycie przygotować wszystko i wnieść do kasy pieniądze po południu.
Ta stanowczość i dowolne rozrządzanie moją osobą wiernie maluje ówczesnego Raffles’a, który wyciągnął bezzwłocznie rękę do mnie z pożegnaniem. Byłbym chętnie jeszcze wypalił papierosa, gdyż miałem dwie do rozstrzygnięcia wątpliwości. Przedewszystkiem pragnąłem dowiedzieć się, gdzie odjeżdża mój przyjaciel, a to objaśnienie wymogłem na nim w chwili, gdym już zapinał paltot i wkładał rękawiczki.
— Do Szkocyi — oświadczył krótko.
— Tam chcesz spędzić święta Wielkanocne? — pytałem zdziwiony.
— Dla wyuczenia się miejscowego narzecza — tłómaczył. — Nie władam żadnym cudzoziemskim językiem, ale ojczystą mowę pragnę uprawiać we wszystkich jej odcieniach. O pożytku takiej znajomości miałeś sposobność sam się przekonać, Bunny. Przyswoiłem sobie dyalekty używane w Irlandyi w Devonshire, w Norfolk, w Yorkshire, tylko akcent mowy szkockiej muszę mieć czystszy i nad tem popracować zamierzam.
— Nie powiedziałeś dotychczas, gdzie adresować listy?
— Pierwszy napiszę do ciebie, Bunny.
— Pozwól przynajmniej odprowadzić się na dworzec — prosiłem, odchodząc — przyrzekam nie spojrzeć na bilet kolejowy; powiedz tylko, którym jedziesz pociągiem?
— Wychodzącym o jedenastej minut dziesięć z Euston.
Odszedłem, o nic więcej nie pytając, bo czytałem zniecierpliwienie na twarzy Raffles’a. Potrafił wszystko wyłożyć dokładnie, unikając długich dyskusyj, w których ja miałem upodobanie. Rachowałem, że będziemy mogli spożyć razem obiad, a zawód przyczyniał mi niezadowolenia; siedziałem chmurny, póki nie przyszło mi na myśl przeliczyć dane przez niego banknoty, poczem nie mogłem już chować do przyjaciela urazy. Suma była znaczna, co dowodziło, iż Raffles pragnął, abym czas spędzał przyjemnie mimo jego nieobecności. Bez skrupułu tedy powtórzyłem urzędnikom w banku ułożoną przez niego bajeczkę i przygotowałem wszystko dla złożenia w depozycie skrzynki następnego rana. Załatwiwszy się z tem, pojechałem do klubu, mając nadzieję, że zjawi się tam mój przyjaciel i jak tego pragnąłem, zjemy razem obiad; zawiodłem się w tym względzie. O ileż przykrzejszy był mój zawód dnia następnego, gdy podążyłem do Albany.
— Pan Raffles wyjechał — rzekł odźwierny jakby z wymówką, gdyż cieszył się względami swego lokatora, który usługi jego wynagradzał hojnie.
— Wyjechał? — powtórzyłem zdumiony — gdzież mógł jechać tak wcześnie?
— Do Szkocyi.
— Jakto? kiedy?
— Pociągiem, wychodzącym o jedenastej minut dziesięć w nocy.
— W nocy! Sądziłem, że odjedzie o jedenastej minut dziesięć rano?
— Domyślał się on takiej pomyłki z pańskiej strony, skoro nie przyszedłeś go pożegnać. Kazał mi panu powiedzieć, że o tej godzinie rano nie odchodzi żaden pociąg.
Byłbym mógł drzeć szaty z gniewu na siebie i na Raffles’a. Nie wątpiłem, że z właściwą sobie przebiegłością chciał się mnie pozbyć.
— Czy zostawił jakie zlecenie? — pytałem zasępiony.
— Dał dyspozycye tyczące się skrzynki. Pan Raffles mówił, że pan obiecałeś czuwać nad nią w czasie jego nieobecności; mam przyjaciela, któryby mógł wynająć na przewiezienie wózek. Należność zaspokoiłby pan Raffles.
Przyznać muszę, że nietyle ciężar, ile rozmiary przeklętej skrzyni wprawiały mnie w kłopot, gdym wiózł ją obok klubu przez park o godzinie dziesiątej rano. Jakkolwiek w tył się cofałem, nie mogłem ukryć osoby mojej, a tem więcej ogromnej okutej paki: podrażniony, wyobrażałem sobie, że zrobioną była nie z drzewa, lecz ze szkła, przez które świat cały mógł widzieć podejrzaną jej zawartość. Raz spotkany konstabl za naszem zbliżeniem podniósł w górę laseczkę, a ja złowrogie znaczenie przypisywałem tej zwykłej ceremonii. Gdy ulicznicy biegli za nami — może to nawet nie za nami, tylko mnie się zdawało — w ich krzyku rozróżniałem wyraźnie słowa: „Trzymaj złodzieja!“ Była to rzeczywiście jedna z najprzykrzejszych przejażdżek moich w życiu Horresco referens.
W banku jednak, dzięki przezorności i hojności Raffles’a, wszystko poszło gładko jak po maśle. Zapłaciłem dorożkarza, dałem suty napiwek wysokiemu posługaczowi w liberyi, który pomagał zanosić skrzynkę i byłbym chętnie obsypał złotem urzędnika bankowego przyjmującego depozyt, który śmiał się z moich konceptów na temat nieprzyjemności, wynikających z posiadania rodzinnych sreber. Doznałem jednak przykrego wrażenia, gdy mi oświadczył, że bank nie wydaje kwitów na tego rodzaju depozyty. Teraz wiem, że z małym wyjątkiem postępują w ten sposób wszystkie banki londyńskie, wtedy jednak miałem zatrwożoną minę, jak gdybym narażał na niebezpieczne ryzyko wszystko, do czego największą przywiązuję cenę.
Zrzuciwszy ciężar z rąk i z myśli, resztę dnia byłbym przyjemnie dość spędził, gdyby nie zagadkowy, budzący niepokój bilecik, otrzymany wieczorem od Raffles’a.
Należał on do liczby ludzi, którzy telegrafują często, a rzadko tylko pisują listy. Czasami jednak przesyłał skreślonych słów kilka przez umyślnego posłańca. Kartkę do mnie pisał naprędce w pociągu:

„Baczność, książę profesorów! Gdy odjeżdżałem, płynął znowu z wiatrem. Jeśliby istniał najlżejszy powód niepokoju, cofnij zastaw i trzymaj go u siebie jako cenny towar,
A. J. R.
P. S. Dokładniejsze wskazówki dojdą cię później.”

Niemiła do rozwiązania zagadka! Pozbywszy się kłopotu i otrzymawszy od przyjaciela niespodziewany zasiłek pieniężny, obiecywałem sobie wesoło wieczór spędzić, lecz tajemniczy bilecik wbił mi ćwieczka w głowę; doszedł mnie późno w nocy; żałowałem, że go nie zostawiłem zapieczętowanym do rana.
Nie dziwiła mnie wzmianka, tycząca się Crawshay’a; byłem pewny, że Raffles miał słuszne powody zwracania na niego uwagę przed podróżą, jeśli nawet z gburem nie spotkali się oko w oko. Ów nicpoń i ta niespodziewana podróż Raffles’a musiały być niewątpliwie w blizkim z sobą związku; wprawdzie mój przyjaciel nic mi o tem nie wspominał, w każdym razie jednak zdobycz jego umieściłem bezpiecznie w banku, gdzie Crawshay nie mógłby do niej się dobrać. Byłem zupełnie pewny, że nie śledził za dorożką, gdym skrzynię przewoził zrana; przeczułbym obecność łotra przez skórę. Stanął mi w pamięci przyjaciel odźwiernego pomagający w odwożeniu kosztowności; zauważyłem jednak dokładnie rysy jego i pamiętałem oblicza Crawshay’a; stanowili dwa odrębne typy.
Trudno było myśleć o podnoszeniu bezzwłocznem depozytu z banku i przewożeniu powtórnem skrzyni, nie mając do tego usprawiedliwionych powodów. Rozważałem długie godziny, jak wypada postąpić. Pragnąłem służyć gorliwie Raffles’owi, mając na pamięci, co on dla mnie uczynił, jak od pierwszej chwili gotów był zawsze dążyć mi z pomocą. Nie potrzebuję taić, iż strachem przejmowała mnie myśl dostania się do więzienia za przeklętą skrzynię. On jednak na większe niejednokrotnie narażał się ryzyko; rad więc byłem przekonać go, że może również polegać na mojem dla niego poświęceniu.
Dręczony w głębi duszy rozterką sprzecznych uczuć, zrobiłem to, co zwykłem czynić w niepewności i braku stanowczej decyzyi — udałem się na ulicę Northumberland do zakładu kąpielowego. Nic zdaniem mojem, czyszcząc ciało, nie rozjaśnia skuteczniej myśli, nie podnieca zdrowego sądu, o ile go człowiek posiada, nad kąpiel. Nawet Raffles przy właściwem mu zahartowaniu nerwów, oceniał dobroczynny wpływ, wywierany tuszami. Na mnie działa uspakajająco zanim zdążę nawet ściągnąć z nóg buty, samo urządzenie kąpielowego zakładu: miękkie kobierce, cichy szmer wodotrysku, bezwładnie spowinięte postacie leżące na sofach, wilgocią przejęta ciepła atmosfera, wszystko to sprawia, zdaniem mojem, rozkosz. Półgodziny spędzone w łaźni przywraca mi elastyczność w członkach, dodaje bodźca inteligencyi. A jednak... w tym gorącym pokoju właśnie, przy temperaturze 270° Fahrenheit’a spadł na mnie grom z Pall Mall Gazette, kupionej po drodze.
Nabierając nowych sił w owej tropikalnej atmosferze, przewracałem wilgotne karty dziennika, gdy naraz niby w świetle błyskawicy oczy moje padły na artykuł:

Okradzenie Banku w West End.
Śmiała tajemnicza zbrodnia.

„Zuchwała kradzież dokonaną została w banku miejskim na ulicy Sloane W. Wnosząc z pierwszych zebranych wiadomości, rabunek uplanowany był z góry i zręcznie dokonany dzisiaj o wczesnej porze rannej.
„Stróż banku nazwiskiem Fawcett, zeznaje, że między pierwszą a drugą w nocy słyszał szmer jakiś w pobliżu skarbca na dole, gdzie przechowywane bywają drogocenne depozyta klientów bankowych. Chcąc się przekonać, co przyczyną tego szmeru, Fawcett poszedł w tamtą stronę, lecz bezzwłocznie rzucił się na niego jakiś łotr olbrzymi, który powalił stróża na ziemię zanim ten ostatni zdołał wszcząć alarm.
„Fawcett nie może dostarczyć dokładnego rysopisu swego napastnika, czyli napastników, gdyż zdaniem jego więcej niżeli jeden człowiek brał udział w kradzieży. Gdy biedny człowiek odzyskał przytomność, nie było już śladu złodziei, za wyjątkiem palącej się świecy, zostawionej przez nich w korytarzu.
„Skarbiec stał otworem; jest obawa, że został opróżniony ze wszystkich skrzyń ze srebrem i innemi kosztownościami, składanemi o tej porze roku w depozycie z okazyi licznych wyjazdów z miasta na święta Wielkiejnocy, co złodzieje brali widocznie w rachubę. Inne sale banku nie były przez nich nawiedzane, a dostali się prawdopodobnie do skarbca przez piwnicę, służącą na skład węgli. Do chwili obecnej policya nie wpadła na ślad złoczyńców i nie aresztowała nikogo.”

∗                ∗

Byłem jakby tknięty paraliżem straszną wiadomością i mógłbym przysiądz, że mimo podzwrotnikowej temperatury, zimny pot oblewał mnie od stóp do głowy. Crawshay naturalnie! Crawshay wytropił znowu Raffles’a i jego łupy! Winę tego poczęści przypisywałem memu przyjacielowi: ostrzeżenie swoje przesłał zbyt późno, powinien był odrazu skrzynię u mnie złożyć, nie odstawiając jej do banku. Postąpił jak szaleniec, składając kosztowności swoje w miejscu tak dostępnem dla wszelkiego rodzaju indywiduów. Zasłużoną będzie karą dla Raflles’a, jeśli wyłącznie tylko jego skrzynka uległa grabieży.
Dreszcz jednak wstrząsnął mnie mimowoli na myśl o stracie, poniesionej przez towarzysza: był to zbiór występnie nabytych drogocennych przedmiotów. Jeśli rozbito skrzynię i zabrano z niej wszystko, zostawiając choćby jeden tylko drobiazg, ten drobiazg właśnie mógł wtrącić mego przyjaciela w ciemną otchłań więzienną. Crawshay zdolny był uczynić to rozmyślnie, mszcząc się na Raffles’ie bez skrupułów i wyrzutów sumienia.
Wiedziałem, co czynić obowiązkiem moim. Powinienem spełnić dosłownie otrzymane zlecenie: odebrać skrzynkę choćby z narażeniem własnego bezpieczeństwa. Gdyby Raffles zostawił mi chociaż swój adres, dokąd mógłbym telegramem przesłać mu ostrzeżenie! Trudno było o tem myśleć; na wykonanie planów moich miałem czas do czwartej, a dochodziła dopiero trzecia. Postanowiłem tedy wykąpać się, zważywszy, że na powtórną kąpiel taką mogłem czekać długie lata.
Nie byłem wszelakoż w stanie korzystać jak należy z tej przyjemności; czyniłem wszystko machinalnie wobec ciężkiej troski, przygniatającej mi serce; zapomniałem nawet dać sześć pensów posługaczowi, póki żałosną na pożegnanie intonacyą głosu nie przypomniał mimowolnego uchybienia mego przyjętym zwyczajom. Sofa w galeryi wypoczynkowej — ulubiona moja sofa w zacisznym kąciku, którą przychodząc, zamówiłem sobie — przemieniła się dla mnie w madejowe łoże ze wstrętnemi widziadłami tapczanów więziennych!
Nadmienić jeszcze muszę, iż dochodziły mnie komentarze o spełnionej kradzieży, czynione przez gości kąpielowych na sąsiednich kanapach. Nadstawiałem uszy, lecz nie słyszałem pożądanego objaśnienia wypadku; jadąc zaś na ulicę Slaone, widziałem doniesienie o zaszłem wydarzeniu na wszystkich słupach ulicznych, a na jednym z nich wyczytałem wskazówkę, z której korzystać nie miałem ochoty.
W pobliżu banku panował ruch niezwykły. Minęła mnie dorożka ze skrzynią znacznych rozmiarów, w kantorze zastałem jakąś damę wyprawiającą gwałtowną scenę. Co do grzecznego urzędnika, który śmiał się z moich konceptów dnia poprzedniego, nie był tym razem życzliwie usposobionym; ujrzawszy mnie rzekł szorstko: — Czekałem na pana całe rano.
— Czy ocalała?
— Pańska Arka Noego? Tak, o ile słyszałem; zabierali się właśnie do niej, gdy ich spłoszono; nie wrócili, rozumie się, więcej.
— Nie otwierali paki?
— Zaczęli ją odbijać dopiero.
— Bogu dzięki!
— Pan możesz być z tego zadowolonym; my niekoniecznie — odparł urzędnik — zdaniem dyrektora nieszczęsna skrzynia pańska narobiła nam tej biedy.
— Z jakiego powodu? — pytałem zaniepokojony.
— Z tej przyczyny, że widzianą być mogła o milę drogi, gdyś ją przewoził i że wskutek tego śledzili za nią złodzieje.
— Czy dyrektor banku życzy sobie — widzieć się ze mną? — zagadnąłem.
— W takim razie tylko, jeśli pan zobaczyć go pragniesz — odciął szorstko zagadniony — całe popołudnie nachodzili go klienci, którzy nie wyszli z tej przygody równie jak pan szczęśliwie,
— Nie myślę narzucać dłużej panom sreber moich — odezwałem się niby z urazą — byłbym je w depozycie pozostawił, lecz nie chcę tego uczynić po tem, coś pan powiedział. Każ, proszę, skrzynię przynieść posługaczom miejscowym; oni byli może zajęci także całe popołudnie obsługą klientów, lecz potrafię wynagrodzić ich fatygę.
Nie obawiałem się tym razem jechać z moim pakunkiem przez więcej zaludnione ulice. Przebyte wrażenia zagłuszały słuszne o bliską przyszłość obawy. Wiosenne słońce nigdy nie świeciło jaśniej jak w tym dniu ciepłym miesiąca kwietnia. Drzewa w parku pokrywały się złotawo-zielonymi pączkami przyszłych liści, w sercu mojem budziły się jakieś radosne uczucia. Obok przejeżdżały dorożki z uśmiechniętymi wesoło studentami, dążącymi na wakacye Wielkanocne, za nimi ciągnęły wózki naładowane rowerami, różnego rodzaju sportowymi przyrządami; żaden jednak z tych chłopców nie był szczęśliwszym odemnie jadącym z ogromną skrzynią, lecz z większym jeszcze spadłym z serca ciężarem.
Na Mount Street oba z odźwiernym zanieśliśmy pakę do windy; wydała mi się teraz lekką fraszka, piórko; podniecony nerwowo, czułem się silny jak Samson. Będąc już w moim pokoju z drogocenną skrzynią pośrodku, chciałem ugasić pragnienie i naciskałem syfon z wodą sodową, gdy naraz ze zdumienia wypuściłem z rąk butelkę.
— Bunny!
Był to głos Raffles’a. Rozglądałem się dokoła; nie widziałem go ani w oknie, ani we drzwiach otwartych a jednak słyszałem niechybnie głos jego brzmiący radośnem zadowoleniem. Wreszcie spojrzałem na skrzynię i dostrzegłem oblicze mego przyjaciela z pod uchylonego wieka paki niby portret ujęty w ramy.
Raffles śmiał się szczerze, nie tworząc ani tragicznego ani ułudnego zjawiska; wysuwał głowę otworem misternie wyciętym pod obręczami żelaznemi i tę sztuczkę musiał właśnie przygotowywać wówczas, kiedy go zastałem pozornie zajętym pakowaniem skrzyni. Gdym patrzał niezdolny ze zdziwienia wyrzec słowa, on przez otwór wysunął rękę z kluczem, otworzył nim dużą kłódkę zamykającą skrzynię, uniósł wieko i wyszedł niby cudowny sztukmistrz z kryjówki.
— Zatem ty spełniłeś kradzież! — odezwałem się w końcu — rad jestem, że tego niewiedziałem pierwej.
Ściskał już przyjaźnie dłoń moją, po tem odezwaniu omało mi jej nie zmiażdżył.
— Dudku mały — żartował — wyznanie takie chciałem usłyszeć od ciebie! Czy mógłbyś postąpić jak to uczyniłeś, gdybyś był znał prawdę? Alboż potrafiłbyś odegrać komedyę lepiej od najznakomitszej gwiazdy scenicznej? Wszak byłem niewidzialnym świadkiem wszystkiego. Nie wiem istotnie Bunny, gdzie sprawowaniem swojem na większą zasłużyłeś pochwałę u mnie w Albany, czy w banku?
— Nie wiem raczej, gdzie okazałem się większym nędznikiem — odparłem, zaczynając odczuwać nikczemność roli podjętej przeze mnie w tej nieszczęsnej sprawie, — nie dowierzasz mi widocznie; wolałbym jednak być przypuszczony do tajemnicy, choćby ze względu na mój spokój, którego nie bierzesz w rachubę.
Raffles rozbroił mnie jak zawsze swoim czarującym uśmiechem. Miał na sobie stare, podarte ubranie, ręce i twarz zbrudzone, lecz mimo to zachował właściwy mu powab, a jak wspomniałem, jego uśmiech czarował mnie poprostu.
— Byłbyś wtedy nietrafnie postąpił Bunny! Twoja bohaterska odwaga nie ma granic, ale zapominasz o słabości natury ludzkiej. Musiałem to mieć na względzie, gdyż nie wolno mi nic pomijać i lekceważyć. Nie przypuszczaj, iżbym ci nie ufał, wszak powierzałem ci życie moje nie wątpiąc, że dotrzymasz słowa! Cóżby się ze mną stało, gdybyś pozostawił mnie na łasce losu w tym sklepionym skarbcu? Sądzisz, że byłbym wyszedł z ukrycia i oddał się dobrowolnie w ręce policyi? Nie przełamałbym dla własnego ratunku praw obowiązującego nas kodeksu.
Miałem dla niego dobre cygaro; po chwili leżał już na sofie, wyciągając z rozkoszą trzymane czas długi w skurczonej pozycyi członki; twarz moja jednak zdradzała przykre zakłopotanie.
— Nie frasuj się Bunny — mówił — plan cały przyszedł mi do głowy, gdym istotnie zamyślał o wspomnianej ci podróży. Potrzebuję rzeczywiście zaprowadzić u siebie w mieszkaniu telefon i światło elektryczne.
— Gdzieżeś schował srebro przed wyjazdem? — pytałem.
— Nigdzie; zabrałem je z sobą jako pakunek podróżny, który zostawiłem w Euston; jeden z nas jechać po niego musi dziś wieczorem.
— Mogę to zrobić — rzekłem. — Czy naprawdę dojechałeś aż do Crewe?
— Odebrałeś mój bilecik? Byłem w Crewe, aby rzucić tam na pocztę kilka słów do ciebie, Bunny. Nie należy żałować fatygi, gdy się chcę osiągnąć pożądany rezultat: Pragnąłem, abyś miał w ręku taki dowód dla okazania go w banku lub gdzieindziej. Pociągi krzyżują się w Crewe; rzuciwszy do skrzynki mój bilecik, przesiadłem się znowu na kuryer, idący do Londynu.
— O drugiej z rana?
— Dochodziła trzecia; o siódmej byłem już z powrotem i miałem całe dwie godziny czasu do twego przyjścia.
— Pomyśleć tylko, jak mnie zręcznie wywiodłeś w pole!
— Z pomocą twoją — odparł Raffles śmiejąc się. — Gdybyś był zajrzał do rozkładu jazdy kolejowej, byłbyś wiedział, że żaden pociąg nie odchodzi o taj porze z rana; przez wzgląd jednak na powodzenie przedsięwzięcia nie chciałem cię wyprowadzać z błędu. Przyznaję, że gdyś mnie odstawiał do banku z tak godnym uznania pośpiechem, przebyłem nie bardzo miłe pół godziny, lecz wtedy tylko doświadczyłem niewygody. Później miałem świecę, zapałki, gazety do czytania i czas upływał mi w skarbcu przyjemnie, póki nie zaszło przykre wydarzenie.
— Mów, co takiego?
— Pierwej daj drugie cygaro i zapałki — dziękuję, — Nieprzyjemnem zajściem były posłyszane zbliżające się kroki, oraz klucz wsuwany do zamku. Miałem zaledwie czas zdmuchnąć świecę i schować się pod wieko skrzyni. Szczęściem był to tylko nowy depozyt wnoszony do skarbca; szkatułka z klejnotami, które będziesz mógł oglądać; zabrane łupy z okazyi składanych do banku kosztowności wskutek licznych wyjazdów na święta Wielkanocne, okazały się obfitsze niżeli się spodziewałem.
Te słowa przypomniały mi czytaną w łaźni Pall Mall Gazette; wyjąłem ją z kieszeni i podałem Raffles’owi, wskazując palcem odnośny artykuł.
— Wybornie! — zawołał, odczytawszy doniesienie — złoczyńców było kilku i mieli dostać się do skarbca przez skład węgli! Naturalnie, starałem się taki pozór nadać rzeczom, nakapałem umyślnie stearyny ze świecy obok wejścia do piwnicy, lecz wązkim od tej strony otworem sześcioletni chłopak nie zdołałby się przecisnąć. Oby jaknajdłużej kochana nasza policya bawiła się w podobne przypuszczenia!
— Dlaczego jednak nielitośnie obszedłeś się z biednym stróżem, którego powaliłeś na ziemię? — pytałem — tego rodzaju brutalne zachowanie niepodobne do ciebie Raffles’u.
Spochmurniała twarz mego przyjaciela, leżącego na sofie z czarnemi pierścieniami włosów spadających bezładnie i profilem jakby wyrzeźbionym dłutem snycerza.
— Rzeczywiście, drogi Bunny — przyznał z żalem — taka smutna konieczność nieodłączną bywa od zbieranych trofei złodziejskich. Parę godzin czasu zabrało mi wydostanie się ze skarbca, następnie zajęty byłem naprawą uszkodzeń poczynionych w zamku, gdy usłyszałem kroki skradającego się ku tej stronie stróża. Inny na mojem miejscu byłby nieproszonego świadka zabił bez skrupułu, lub zapakował go i zamknął w niedostępnej jakiej dziurze. Ja świecę zostawiłam, gdzie stała, przycisnąwszy się do muru, pozwoliłem intruzowi przejść obok mnie i z tyłu wymierzyłem mu cios, który lubo silny, nie był tak bardzo szkodliwy, skoro ten człowiek mógł odzyskać wprędce przytomność i składać sprawozdanie o zaszłem wydarzeniu.
Raffles następnie pokazał mi flaszkę zabraną przezornie do kieszeni; była prawie pełną; miał przy sobie również nieco zapasów żywności. Zabezpieczył się w ten sposób na przypadek, gdyby niedopisała mu pomoc moja i musiał czekać dni świątecznych, zwalniających z zajęć personel bankowy, dla opuszczenia kryjówki. Narażał się tym sposobem jednak na wielkie niebezpieczeństwo i dumny byłem, że niezawiodłem pokładanej we mnie ufności kolegi.
Co do łupów zabranych ze skarbca, nie rozwodząc się nad tem zbyt szeroko, wspomnę tylko, że zrealizowana ich wartość dozwoliła mi towarzyszyć memu przyjacielowi w jego zamierzonej podróży do Szkocyi, on zaś następnego lata mógł akuratnie opłacać wydatki pobytu naszego w Midlessex. Mimo więc odczuwanych w głębi duszy wyrzutów sumienia, usprawiedliwiony był w mniemaniu mojem fakt kradzieży, a tylko wymawiałem Raffles’owi straszenie mnie widmem Crawshay’a.
— Nasuwałeś wniosek, że on gdzieś znajduje się w pobliżu — dowodziłem — jestem pewny, że go nie widziałeś od chwili, gdy uciekał przez okno twoje.
— Nie myślałem o nim wcale Bunny, póki sam go nie przypomniałeś w rozmowie. Chodziło głównie, by zbudzić twój niepokój o depozyt sreber i to dokazałem, jak sądzę.
— W każdym razie nie należało ci pisać kłamliwych doniesień, tyczących się tam tego nicponia.
— Nie poczuwam się do winy wcale, Bunny.
— Alboż nie donosiłeś o „księciu profesorów” że „płynie znowu z wiatrem?”

— Bo też tak było, mój drogi. Niegdyś mogłem być uważany tylko za zwykłego amatora w rzemiośle; odkąd jednak nabyłem biegłości w mej sztuce, mam prawo przysądzać sobie tytuł „profesora profesorów” i radbym wiedzieć, kto zręczniej odemnie łodzią swoją kieruje?




III.
Spoczynek kuracyą.

Nie widziałem Raffles’a miesiąc prawie, a potrzebowałem jego rady koniecznie. Zatruwał mi życie pewien niegodziwiec, który uzyskał w sądzie na mnie wyrok, dający mu prawo zajęcia ruchomości moich na Mount Street; broniłem się tedy od najścia komornika, nie sypiając w domu i przebywając coraz gdzieindziej. Narażało mnie to jednak na znaczne koszta, a bilans mój w banku wymagał gwałtownie — ponownego od Raffles’a zasiłku. Zniknął on wszelakoż bez śladu zarówno z miasta, jak i z przed oczu wszystkich znajomych.
Było już pod koniec sierpnia; przyjaciel mój nie brał nigdy udziału w pierwszorzędnych rozgrywkach krokieta dłużej jak do lipca; napróżno tedy szukałem go na liście występujących w różnego rodzaju sportach; te sporty odbywały się, lecz wśród sportmenów nie mogłem odnaleźć nazwiska A. J. Raffles’a. Nic o nim również nie wiedziano w Albany; ani tam ani w klubie nie zostawił wskazówki, gdzie należało przesyłać mu listy. Ogarniała mnie już trwoga, czy nie przytrafiło mu się co złego. Przeglądałem starannie wizerunki pochwyconych świeżo przestępców, odbijane w ilustrowanych gazetach niedzielnych, za każdym razem oddychałem swobodniej, nie znajdując w nich podobizny mego kolegi. Wyznaję, że w niepokoju moim samolubne względy większą odgrywały rolę aniżeli troska o Raffles’a; w każdym razie spadł mi ciężar z serca, gdy on dał nakoniec znak życia.
Zachodziłem do Albany po raz piętnasty i wracałem zrozpaczony jak zawsze, kiedy naraz podszedł do mnie znienacka jakiś włóczęga uliczny i zapytał, czy nazywam się Bunny, poczem wsunął mi w rękę zwitek papieru, mówiąc:
— Kazano mi to oddać panu.
Bilecik, skreślony ołówkiem, był od Raffles’a.
„Z nadejściem nocy czekaj na mnie w alei Holland; przechadzaj się tam i napowrót, póki nie nadejdę. A. J. R.“
Nic więcej nad kilka słów po tylu tygodniach nieobecności; pismo było niekształtne jakby początkującego ucznia! Nie dziwiły mnie tego rodzaju sztuczki mego przyjaciela, lubo nie przypadały mi one do gustu, na domiar niezadowolenia, gdy podniosłem oczy od tajemniczej kartki, niemniej tajemniczy posłaniec już zniknął; wieczorem dopiero spotkałem włóczęgę pod drzewami alei Holland.
— Pan go już widziałeś? — zagadnął poufale, puszczając z fajki kłęby gryzącego oczy dymu.
— Nie, ale chcę wiedzieć, gdzieś ty się z nim spotkał — pytałem szorstkim tonem. — Czemu uciekłeś zaraz, oddawszy bilecik?
— Taki miałem rozkaz — odparł — umiem trzymać język za zębami, gdy tego potrzeba.
— Któż jesteś? — dowiadywałem się, z uczuciem zazdrości — jaki stosunek łączyć cię może z panem Raffles’em?
— Niedomyślny Bunny, nie trąb przypadkiem po całem Kensington, że jestem w Londynie — zawołał mniemany żebrak, przeistaczając się nagle w nędznie przyodzianego Raffles’a. — Zechciej się wesprzeć na mojem ramieniu; nie jestem tak podłem bydlęciem, jakiem się wydaję. Pamiętaj tylko, że mnie niema ani w Londynie, ani w Anglii, ani na powierzchni kuli ziemskiej, że za wyjątkiem ciebie, nikt o istnieniu mojem wiedzieć nie powinien.
— Powiedz jednak szczerze, gdzież przebywasz? — pytałem.
— Nająłem dom w pobliżu; tam prowadzę własnego przepisu kuracyę spoczynku. Chcesz wiedzieć w jakim celu? Z wielu przyczyn, kochany Bunny; między innemi pragnąłem oddawna mieć własną nie przyprawną brodę; przy świetle pierwszej latarni ulicznej będziesz mógł się przekonać, że zarost mój krzewi się pomyślnie. Powtóre, w Scotland-Yard przebywa policyant, który śledzi mnie wzrokiem pilniej, niżeli sobie tego życzę. Postanowiłem więc i ja z mej strony baczne na niego zwrócić oko i zajrzałem mu w twarz dziś rano w pobliżu Albany. Było to w chwili właśnie, kiedy wchodziłeś do mego mieszkania; uznałem bezpieczniej napisać do ciebie słów parę, bo gdyby tamten człowiek widział nas rozmawiających, byłby gotów iść trop w trop za mną.
— Więc ukrywasz się gdzieś w sąsiedztwie.
— Wolę nazywać to nie ukrywaniem, lecz kuracyą spoczynku poprostu. Wynająłem dom umeblowany w porze, w której nikt nie myśli o przenoszeniu się do miasta, a sąsiedzi ani się domyślają mojej obecności; wprawdzie wyznać muszę, iż wszyscy bawią na letnich mieszkaniach. Nie trzymam też sługi żadnej, sam zaspakajam potrzeby moje, jakbym był osiedleńcom na bezludnej wyspie. Nie mam zresztą dużo zajęcia; używam wypoczynku i od nie wiem ilu lat nie przewertowałem tylu książek poważnej treści. Czyż to niewygląda na ironię losu, Bunny? człowiek, od którego dom wynajęłem, jest inspektorem więzień Jego Królewskiej Mości, a gabinet pana inspektora magazynem wiadomości tyczących się spraw kryminalnych. Zabawnie leżeć wygodnie na sofie i mieć przed oczyma jakby obraz siebie samego.
— Niewątpliwie jednak musisz używać dużo ruchu? — zagadnąłem, prowadził mnie bowiem przez kręte ścieżki Campden Hill a kroki jego były szybsze, elastyczniejsze niż kiedykolwiek.
— Nie miałem nigdy tyle ruchu w życiu — odparł — nie zgadłbyś nigdy jakiego rodzaju. Biegnę za dorożkami! Nie inaczej Bunny; wychodzę o zmroku i czekam na przychodzące pociągi w Euston, lub King’s Cross, poczem upatruję sobie pasażerów i pędzę za ich powozem nieraz trzy lub cztery mile angielskie, dostając niekiedy tylko w zysku za uszy; to jednak człowieka utrzymuje w sztosie. Jeśli podróżni dobrotliwego usposobienia, pozwalają wnosić za sobą pakunki na górę, tym sposobem zebrałem spostrzeżenia o urządzeniu domu w niejednej pańskiej rezydencyi, co przyda mi się w jesieni. Słowem, Bunny, biorąc w rachubę nabyte wiadomości, odrastającą brodę i inne korzyści ze spędzonych chwil wakacyjnych, mam nadzieję mieć dobry sezon jesienny, zanim włóczący się po świecie Raffles wróci oficyalnie do Londynu.
Uznałem, że pora wspomnieć o moich osobistych kłopotach, lecz nie potrzebowałem rozwodzić się długo nad tym przedmiotem. Raffles podobnie jak wielu innych, mógł siebie mieć przedewszystkiem na względzie i tej słabostki ludzkiej nie należało mu bynajmniej brać za złe, przeciwnie, stawiało go to na jednym ze mną poziomie moralnym. Samolubstwo jego wszelakoż nie było grubo-skórne, stanowiło tylko jakoby zewnętrzne okrycie, które Raffles zrzucał z siebie prędzej niż ktokolwiek inny, czego nowy miałem dowód.
— Jakto Bunny, znalazłeś się w przykrem położeniu! — zawołał — musisz więc dzielić schronienie moje. Pamiętaj tylko, że prowadzę kuracyę wypoczynkową; nie powinieneś niczem zakłócać tego spokoju. Cobyś powiedział, gdybyśmy zawiązali bractwo wyznające regułę milczenia? Godzisz się na moją propozycyę? Dobrze; pójdziemy tą ulicą do domu, który widzisz dalej.
Była to mała, cicha uliczka prowadząca na szczyt pagórka. Po jednej stronie ciągnął się mur opasujący ogród obszernej jakiejś posiadłości z domem mieszkalnym pośrodku; po drugiej stronie wznosiły się wązkie, wysokie domy, w żadnym oknie nie widać było światła i nie spotkaliśmy żywej duszy na chodniku. Raffles powiódł mnie do jednego z małych domów; paliła się w pobliżu latarnia i mogłem zauważyć że krata obrośnięta była dzikim winem a okna przysłonięte okienicami. Raffles otworzył drzwi kluczem i wszedłem za nim do sionki. Nie słyszałem, gdy drzwi przymykał, lecz nie dochodziło nas już światło latarni z ulicy; przyjaciel mój kierował mną zwolna.
— Zapalę świecę — szepnął; lecz w chwili gdym się cofał, by go przepuścić, dotknąłem sprężyn elektrycznych i bezmyślnie nacisnęłem jedną z nich. W tejże chwili sień i schody zapłonęły światłem, które zagasił bezzwłocznie Raffles, przyskoczywszy do mnie z furyą. Wprawdzie nie wyrzekł ani słowa, tylko sapał groźnie.
Nie potrzebowałem też od niego objaśnień: chwilowy blask elektrycznego światła wykazując nieład panujący w sieni, schody ogołocone z dywanu i przerażenie na twarzy Raffles’a były dostatecznemi dla mnie wskazówkami.
— Więc w taki sposób dom nająłeś? — szepnęłem głosem stłumionym.
— Sądziłeś, że do tego użyłem pośrednictwa ajenta? — przypisywałem ci, daję słowo, bystrzejszy dowcip.
— Dlaczegoż nie mogłem przypuszczać, że mieszkanie nająłeś płacąc za nie uczciwie?
— Miałem to uczynić, szukając lokalu w pobliżu Albany? — odparł. — Nie znalazłbym tam spokoju, a mówiłem szczerą prawdę o prowadzonej kuracyi spokoju.
— Przebywasz obecnie w domu, do którego zakradłeś się dla dokonania grabieży?
— Bynajmniej nie w tym celu Bunny! Nie ukradłem tu nic zgoła. Przebywam w tym domu dla korzystania z najzupełniejszego spokoju, jakiego człowiek spracowany pożądać może.
— Ja tego spokoju nie znajdę tu dla siebie.
Raffles roześmiał się i zapalił świecę. Poszedłem za nim do sali od tyłu, mogącej w zwykłem urządzeniu mieszkania służyć za jadalnię, inspektor zamienił ją w bibliotekę z szafami pełnemi książek, o których wspominał mój przyjaciel. Nie zdołałem jednak rozpatrzyć się w tytułach dzieł, gdyż towarzysz mój umieścił świecę w latarni tak urządzonej, że światło padało tylko w kręgu niewielkim, resztę pokoju zostawiając w cieniu.
— Przykro mi Bunny — rzekł Raffles, siadając na podstawce pulpitu, z którego wierzch był odjęty, i stawiając obok swą sztuczną latarkę. Przy świetle dziennem o ile ono dochodzi przez szpary okienicy, będziesz mógł ciekawość twoją zaspokoić. Jeśli sobie życzysz pisać, wierzch pulpitu stoi tam oparty o kominek. Bądź pewny, że nic ci zajęć twoich nie przerwie; zastrzega się tylko nie palenie światła olejnego czy elektrycznego w nocy. Jak można zauważyć, ostatniem staraniem właścicieli było szczelne zamknięcie okienic, co nie przeszkadza, że przez ich szpary możemy czynić obserwacye nad tylną stroną sąsiednich domów. Bądź ostrożny z telefonem! Gdybyś dotknął nieuważnie dzwonka, dowiedzianoby się tem samem, że dom nie jest pusty, a nie ręczę, czy pułkownik nie powiadomił w biurze telefonów, jak długo potrwa jego nieobecność. Musi on być niezmiernie staranny i akuratny, czego dowodem odcinki papieru zabezpieczające od kurzu grzbiety jego drogocennych książek.
— Jest pułkownikiem? — pytałem, domyślając się, że Raffles mówi o nieobecnym właścicielu domu.
— Pułkownikiem saperów a w dodatku inspektorem więzień; wiesz, co stanowi najmilszą dla niego rozrywkę? Strzelanie z rewolweru! Istny dyabeł nie człowiek; nie łatwo przyszłoby go usidlić, gdyby zjawił się tu niespodzianie.
— Gdzie on teraz bawi? — pytałem zaniepokojony — skąd wiedzieć możesz, iż nie dąży już z powrotem do Londynu.
— Przebywa w Szwajcaryi — odparł Raffles — napisał cały rozkład jazdy swojej i był łaskaw go zostawić dla naszej wiadomości. Jak wiesz, mało kto myśli o wyjeździe ze Szwajcaryi z początkiem września a nikt nie wraca do domu, nie wysławszy naprzód dla uporządkowania mieszkania swoich służących. Gdy oni tu zjadą, zastaną klamkę podpartą sztabą żelazną, tak, że nie będą mogli drzwi otworzyć, a podczas gdy pójdą sprowadzić ślusarza, my sobie wyjdziemy stąd najspokojniej jak prawdziwi gentlemeni, jeśli tego nie zrobimy pierwej.
— Wyjdziemy w ten sam sposób, jakeś ty wchodził? — zagadnąłem.
— Nie Bunny — odparł Raffles potrząsając głową — przykro mi wyznać, lecz ja dostałem się do środka przez dymnik w dachu. Nie lubię posługiwać się drabiną, ale bezpieczniej to było, niżeli szturmować do drzwi w świetle latarni ulicznej.
— Zastałeś wewnątrz klucz od zatrzasku, podobnie jak inne przedmioty?
— Musiałem go sobie sam dopasować. Odgrywam rolę Robinsona Cruzoe nie zaś Robinsona Szwajcarskiego. A teraz kochany Piętaszku jeśli raczysz zdjąć buty, możemy zwiedzić bezludną wyspę, zanim ułożymy się na spoczynek.
Schody były strome i wązkie; trzeszczały przerażająco pod nogami Raffles’a, który szedł naprzód z latarką w ręku. Zagasił świecę, gdyśmy dochodzili do okienka od strony podwórza i zapalił ją ponownie kiedyśmy stanęli przede drzwiami obszernego salonu z białem obiciem i złoconą lamperyą. Przez wygodnie urządzoną łazienkę wędrowaliśmy na drugie piętro.
— Wykąpię się dziś w nocy — zawołałem, rozradowany nadzieją używania przyjemności, niedostępnej dla ludzi, zajmujących skromne jak moje poprzednie mieszkanko.
— Musisz zaniechać tej myśli — odciął Raffles. — Zechciej pamiętać, że nasza bezludna wyspa otoczona innemi, zamieszkałemi przez wrogie nam plemiona. Wodę mógłbyś napuścić do wanny pocichu, lecz wypuszczona z łazienki, odpływa pod oknem biblioteki z piekielnym szumem. Oto twój pokój; trzymaj świecę za drzwiami, póki nie zapuszczę firanek. To ubieralnia starego eleganta; czy nie ładna garderoba? Patrz, surduty porozwieszane na drążkach; buty symetrycznie ustawione na półkach. Mówiłem ci, że jest on niezwykłe staranny. Czy radby nas widział gospodarujących tutaj?
— Niewątpliwie, gotówby dostać ataku apopleksyi — rzekłem, dreszczem wstrząsany.
— Nie ręczyłbym za to — odparł Raffles. Próżna obawa; ani ty, ani ja nie moglibyśmy przywdziać ubrania starego inspektora. Chodź teraz do sypialni Bunny. Nie weźmiesz za złe, iż ci jej nie odstąpią? Jedyny to kącik, z którego korzystam dla siebie.
Wszedłem za nim do dużego pokoju z oknami szczelnie zasłoniętemi; towarzysz mój umieścił świecę w wiszącej nad łóżkiem lampie. Światło jej padło na stojący obok stolik założony książkami. Spostrzegłem na nim kilka tomów Wojny Krymskiej.
— Tu ciało moje odpoczywa a zbogaca się umysł — rzekł Raffles. — Pragnąłem oddawna przewertować dzieło tego autora od A do Z. Przez ciąg nocy zdążę odczytać tom jeden. Styl przypadłby ci do gustu Bunny i rozumiem z jakiem zamiłowaniem oddawać się musi tej literaturze nasz pedantyczny pułkownik. Nazywa się Crutchley... pułkownik Crutchley R. E. P. C.
— Upodobanie w dziełach poważnej treści świadczy o jego wykształceniu — zauważyłem, ośmielony rozejrzeniem się w urządzeniu mieszkania.
— Nie tak głośno — szepnął Raffles — jedne drzwi dzielą nas tylko od...
Urwał nagle i nie bez powodu! Stłumione dwukrotne pukanie rozległo się w pustym domu a dla dodania jeszcze grozy położeniu, Raffles w tejże chwili zagasił świecę. Serce biło mi w piersiach jak młotem; nie śmiałem stąpnąć głośniej. Schodziliśmy na pierwsze piętro; skradając się jak myszy, gdy Raffles naraz odetchnął głęboko i usłyszałem jednocześnie zatrzaskiwaną furtkę.
— To listonosz! Odnosi ciągle korespondencyę mimo zostawionej prawdopodobnie instrukcyi na poczcie. Myślę, że pułkownik odbierze swoje listy za powrotem. Z tem wszystkiem doznałem niemiłego wrażenia.
— Ja struchlałem po prostu! dowodziłem — muszę otrzeźwić się jakim trunkiem, choćbym to miał przypłacić życiem!
— Otrzeźwiające napoje nie zgadzają się z dyetą przestrzeganą podczas kuracyi wypoczynkowej, kochany Bunny.
— W takim razie musiałbym cię pożegnać. Dotknij czoła mego zroszonego potem, przysłuchaj się gwałtownym uderzeniom serca! Robinson Kruzoe odnalazł wprawdzie ślady stóp ludzkich na piasku, ale nie słyszał dwukrotnego stukania do drzwi wychodzących na ulicę.
— Przyznać muszę — oświadczył Raffles — że prócz herbaty niema innego napoju w domu.
— A gdzież robisz tę herbatę? Nie obawiasz się dymu?
— Jest piecyk gazowy w sali jadalnej.
— Musi być do licha i piwnica na dole?
— Mówiłem ci, kochany Bunny, że nie w celu korzyści materyalnych przyszedłem do tego domu, lecz dla odbycia wyłącznie zamierzonej kuracyi. Nie ukrzywdzę na włos mieszkańców tutejszych za wyjątkiem zużywanej do mycia ich wody i światła elektrycznego, których to artykułów zostawię im poddostatkiem.
— Skoro jesteś Brutusie, tak uczciwym człowiekiem, pożyczymy jedną, butelkę z piwnicy i zwrócimy ją przed odejściem.
Raffles poklepał mnie po ramieniu, co świadczyło, że wygrałem sprawę. Zdarzało się to nieraz, gdy miałem odwagę stawić mu czoło, lubo małe odnoszone nad nim zwycięstwa nie były nigdy dla mnie tak pożądane jak w owej chwili. Piwniczka pod schodami kuchennymi wyglądała raczej na szafę w murze niezbyt obficie zaopatrzoną, znalazłem w niej jednak gąsior wódki, na jednej półce węgrzyn, na drugiej francuskie wino a w górze całą bateryę butelek z szyjkami w złoconych obsłonkach; Raffles przypatrywał się etykiecie, podczas gdy świeciłem wyjętą z latarni świecą.
— „Mumm 84” — szepnął — „G. H. Mumm i A. D. 1884!” Nie jestem wiadomo, nałogowym pijakiem, lecz umiem zarówno jak ty cenić zalety wyborowych trunków; tej butelce człowiek nie powstydzi się dać buzi; hańbę raczej przynosi skąpcowi trzymanie zamkniętych w piwnicy darów Opatrzności, przeznaczonych na pociechę rodzaju ludzkiego. Idź naprzód ze świecą Bunny. To niemowlątko warte, by je piastować troskliwie; serce pękłoby mi z żalu, gdyby mu się przytrafiło co złego!
W taki sposób obchodziliśmy moją instalacyę w domu umeblowanym; spałem też potem snem głębokim, jakiego nie miałem już nigdy zaznać w życiu. Mimo to słyszałem wczesnym rankiem przechodzącego mleczarza a w godzinę później listonosza, gdy te duchy złowrogie mijały drzwi nasze; następnie, przez szpary w okienicach salonu patrzałem na zamiatanie ulicy i progów domów za wyjątkiem naszego. Raffles jednak wstał wcześniej odemnie; powietrze w pokojach znalazłem czyściejsze niżeli dnia poprzedniego, co świadczyło, że te pokoje przewietrzać musiał kolejno; z sali jadalnej z piecykiem gazowym dochodził zapach radujący serce.
Żałuję, że nie władam dość biegle piórem, by opisać barwnym stylem tydzień spędzony w domu na Campden Hill! Szczegóły te mogłyby zabawić czytelnika, lubo rzeczywistość nie wydała mi się rozkoszną bynajmniej. Wprawdzie mogłem śmiać się tłumionym śmiechem, gdy byłem z Raffles'em, większą część dnia jednak nie widywaliśmy się wcale. Nie potrzebuję mówić, kto temu był winien. Przyjaciel mój żądał spokoju; okazywał niedorzeczną drażliwość na punkcie swojej nieznośnej kuracyi. Czytywał długie godziny przy świetle wiszącej lampy, leżąc na wygodnem łóżku. Dla mnie dość było światła w salonie na dole, gdzie zagłębiałem się bez zbytniego zainteresowania w dziełach traktujących o procesach kryminalnych, póki mnie febra nie porywała ze strachu. Często przychodziła mi z nudów ochota wyprawić jaką gwałtowną scenę, któraby przerwała sztuczny spokój Raffles'a i wzbudziła alarm na całej ulicy; raz udało mi się sprowadzić z góry mego przyjaciela uderzeniem klawisza na fortepianie, po naciśnięciu pedału przyciszającego. Jak sądziłem, uparte Raffles’a unikanie mego towarzystwa kryło jakby złośliwą intencyę. Przekonałem się potem, że słuszne miał pobudki do zachowywania milczenia, że nieuzasadnione były moje pretensye do niego. Zachowywał rozumną przezorność przy wychodzeniu i wracaniu do domu, a gdybym nawet zdołał mu dorównać sprytem i przebiegłością, podwajałbym ryzyko, towarzysząc memu przyjacielowi w wycieczkach. Przyznaję teraz, że obchodził się on ze mną ze względnością, na jaką pozwalały okoliczności, lecz wówczas tak byłem rozżalony, że mi przyszedł do głowy plan niedorzecznej zemsty.
Z odrastającą brodą i coraz więcej zniszczonym jedynym garniturem, jaki Raffles posiadał w tym domu, przyjaciel mój korzystał niezaprzeczenie z ukrywającego zręcznie jego osobistość przebrania. To była jedna z wymówek pod których pozorem zostawiał mnie samego w domu i tę przeszkodę właśnie postanowiłem usunąć. Raz tedy z rana gdy wstawszy, przekonałem się, że towarzysza mego niema w domu, przystąpiłem do wykonania zamiaru oddawna układanego w myśli. Pułkownik Crutchley był żonaty lubo widocznie bezdzietny a różne drobiazgi świadczyły, że jego żona miała upodobanie w strojach. Szafy w gotowalni pani stały pełne sukien, na półkach piętrzyły się stosy kartonowych pudeł. Musiała ona być wysoką; wzrost mój zaś ledwie do średnich należał. Podobnie jak Raffles nie goliłem się w Campden-Hill; tego rana jednak z pomocą brzytwy zostawionej przez pułkownika, zabrałem się do mojej brody; następnie zrobiłem przegląd garderoby i pudeł kartonowych pani pułkownikowej, wybierając to, co znajdywałem dla siebie odpowiedniem. Mam blond włosy i wówczas nosiłem je długie, używając do tego żelazka pani Crutchley zafryzowałem je zręcznie, poczem włożyłem na głowę duży filcowy kapelusz z piórem, tak nienadający się do pory roku, jak suknia wełniana w kraty oraz boa z piór na szyi; poczciwa lady zabrała naturalnie z sobą wszystkie ubrania letnie do Szwajcaryi. Stanowiło to dla mnie tem większą niedogodność, że dzień był gorący; rad też usłyszałem wracającego do domu Raffles'a w chwili, gdy rozrumienione policzki chłodziłem pudrem ryżowym. Zauważywszy, że on wchodzi do biblioteki, kończyłem strój starannie. Zamierzałem napędzić mu strachu, jak na to zasługiwał, a następnie przekonać go, że mogłem tak dobrze jak on wychodzić w przebraniu na ulicę. Kładąc tedy rękawiczki pana pułkownika na ręce, zeszedłem spokojnie do sali jadalnej, służącej również za bibliotekę. Paliło się w niej światło elektryczne, którem świeciliśmy w ciągu dnia zwykle, a w tem świetle ujrzałem postać tak groźną, jakiej nie spotkałem dotychczas od chwili prowadzenia występnego życia mego.
Wyobraźcie sobie muskularnego w średnim wieku mężczyznę, o ciemnym zaroście, z twarzą bladą, wyrazem chłodnej i okrutnej stanowczości, przypominającym oblicze Raffles'a w chwilach najgwałtowniejszego uniesienia. Był to, nie mogłem wątpić, pułkownik a zarazem inspektor więzień we własnej osobie! Czekał na mnie z rewolwerem w ręku, wyjętym z szuflady biurka, do którego mój przyjaciel nie chciał zaglądać; szuflada była otwartą a przy zamku wisiał cały pęk kluczy. Złowrogi uśmiech wykrzywił pergaminową twarz gospodarza tak, że jedno zmrużone oko niewidzialnem się stało, drugie zaś błyszczało przez szkiełko założonego w nie monoklu.
— Złodziejka! rodzaju żeńskiego! — zawołał mój przeciwnik — a gdzie twój towarzysz, łajdaczko!
Nie byłem w stanie przemówić słowa; w przerażeniu odegrałem niewątpliwie lepiej przybraną rolę, niżeli mógłbym to uczynić w innych okolicznościach.
— Chodź tu bliżej, moja panno — rozkazał stary wojak — nie lękaj się, nie poczęstuję cię kulką, nie strzela się do kobiet, wiesz o tem dobrze! Wyznaj szczerze prawdę, a nie zrobię ci nic złego. Czekaj, odłożę na bok straszące cię cacko i... słowo daję, czelna hultajka przywdziała strój mojej żony!
To odkrycie jednak nie zwiększyło oburzenia pana pułkownika. Przeciwnie, dostrzegłem niby odbłysk dobrego humoru za szkiełkiem monoklu, poczem, jak przystoi na prawdziwego gentlemana zaczął chować do kieszeni rewolwer.
— No, szczęście wielkie, żem tu zajrzał — mówił — wstąpiłem dla zabrania korespondencyi, gdyby nie to, jeszczebyście tydzień cały używali swobodnej gospodarki w moim domu. Na progu zaraz jednak dostrzegłem ślady pobytu waszego nikczemni łotrzy! No, bądź rozsądną kobieto, wyznaj, gdzie kryje się twój towarzysz?
— Nie mam żadnego towarzysza; zakradłam się tutaj sama jedna i żywej duszy prócz mnie obwiniać o to nie należy — wykrztusiłem głosem ochrypłym, mogącym zdradzić płeć moją.
— Pięknie bardzo, że nie chcesz wydać twego wspólnika — odparł pułkownik potrząsając głową — lecz ja nie jestem dudkiem, dającym się załapać na plewy. Skoro nie raczysz mówić, mniejsza o to; przywołamy takich, którzy skłonić cię potrafią do większej gadatliwości.
W jednej chwili przeniknąłem podstępny zamiar pana inspektora. Na stole leżał drukowany przewodnik telefonów; musiał do niego zaglądać, gdy mnie usłyszał schodzącym ze schodów; teraz zwrócił nań oczy znowu i to ułatwiło mi wykonanie powziętego w jednej sekundzie planu. Z rzadką u mnie przytomnością umysłu rzuciłem się na przyrząd telefoniczny, znajdujący się w rogu pokoju a zerwawszy go, rzuciłem z całej siły na ziemię. W tejże chwili wprawdzie uderzeniem pięści odtrącony zostałem na drugi koniec sali, lecz mogłem łudzić się nadzieją, że upłynie co najmniej dzień cały, zanim zdołają naprawić pozrywane druty.
Mój przeciwnik spoglądał na mnie dziwnym jakimś wzrokiem, sięgając ręką do kieszeni, w której schował rewolwer. Ja zaś bezwiednie chwyciłem pierwszy napotkany przedmiot ku obronie i wywijałem butelką, wypróżnioną przez nas obu z Ruffles’em na uczczenie mojej instalacyi w nieszczęsnym domu.
— Niech mnie licho porwie, jeśli nie jesteś poszukiwanym przeze mnie złodziejem! — krzyczał pułkownik wygrażając pięścią uzbrojoną w rewolwer. — Wilk w owczej skórze! Zaglądałeś naturalnie do mego wina. Postaw zaraz tę butelkę, inaczej w łeb ci wypalę bez pardonu! Łotrze, zapłacisz mi za twoją grabież! Ostatnia butelka wina z roku 84! Nikczemny hultaju!... opiłe bydlę!
Powalił mnie na fotel i stał nademną z rewolwerem w jednej ręce, z pustą butelką w drugiej a z oczami pałającemi chęcią zemsty i mordu. Nie będę powtarzał rzucanych mi w twarz obelg; śmiał się ujrzawszy mnie w sukni żony swojej, ale gotów był wytoczyć krew moją do ostatniej kropli za pozbawienie go butelki drogocennego szampana.
Nie przymykał teraz oczu wlepionych we mnie z furyą. Po za tym jego strasznym wzrokiem nic innego nie widziałem, póki nie dostrzegłem Raffles’a za plecami pułkownika.
Mój przyjaciel wszedł niepostrzeżenie podczas prowadzonej przez nas kłótni, skorzystał z dobrej chwili, przyskoczył do mego przeciwnika i rękę trzymającą rewolwer wykręcił tak silnie, że Crutchley’owi z bólu oczy mało na wierzch nie wyszły. Nie stracił on mimo to przytomności; szybkim ruchem zawrócił w tył i w uniesieniu wściekłem rzucił butelką w Raffles’a. Mogłem już jednak brać udział w walce; po chwili nasz oficer skrępowany, z ustami zakneblowanemi siedział przywiązany do własnego fotelu. Odniesione wszelako przez nas zwycięstwo nie było bezkrwawem, gdyż szkło butelki przecięło nogę Raffles’a do kości i krew płynęła obficie. Mściwy wzrok skrępowanego człowieka śledził z zadowoleniem te krwawe ślady na podłodze.
Nie widziałem nikogo tak dokładnie obezwładnionego, jak nim był pułkownik; zdawało się, że wraz z cieknącą krwią z rany opuszczało Raffles’a uczucie litości: darł serwety ze stołów, rolety z okien, znosił pokrowce z salonu, by tem silniej spętać więźnia. Nogi biednego człowieka przywiązane były do nóg fotelu, ręce do poręczy, w pasie ujęty i przytwierdzony do krzesła, knebel w ustach założony głęboko. Tworzyło to przykry widok, na który nie mogłem długo spoglądać, tem więcej, że przerażał mnie dziki wzrok wlepionych w nas a pałających wściekłością oczu Crutchley’a. Raffles jednak śmiał się z mojej kobiecej draźliwości i zarzuciwszy pokrowiec na głowę pułkownika, wyprowadził mnie z pokoju.
Był to Raffles w szale niewidzianej nigdy u niego furyi, Raffles zapamiętały z bólu i złości, Raffles w uniesieniu rozpaczy, doświadczanej nieraz przez zbrodniarzy. Mimo to nie zadał on swej ofierze brutalnego ciosu, nie wyrzekł ani jednego słowa obelgi, nie przyczynił w części tyle bólu, ile sam znosił. Przyłapany został wprawdzie na gorącym uczynku, a słuszność była po stronie jego przeciwnika. Uznając wszelako nielegalność postępowania z jednej strony, a z drugiej biorąc pod uwagę nieszczęśliwy zbieg okoliczności, nie rozumiem, jakby Raffles mógł pogodzić większą okazywaną litość ze względami na nasze osobiste bezpieczeństwo. Gdyby poprzestał na stosowaniu surowych, lecz koniecznych środków, nie miałbym prawa obwiniać go o zbytnie okrucieństwo; lecz w łazience, mającej w oknie szyby matowe, przy świetle dziennem mogłem przekonać się o ujemnym wpływie odniesionej rany na usposobienie mego przyjaciela.
— Będę kulał z jaki miesiąc — rzekł — gdyby pułkownik wyszedł stąd żywy, jego zeznania o zadanej ranie gotoweby ściągnąć na mnie poszlaki, udowodnić tożsamość mojej osoby.
— Naturalnie, że wyjdzie on żywy z tej przygody — wtrąciłem — musimy być na to przygotowani.
— Czy wspominał, że spodziewa się przybycia służących lub żony? W takim razie należałoby załatwić się z nim prędko.
— Nie oczekuje na nieszczęście nikogo. Mówił, że gdyby nie listy, które potrzebował odebrać, mogliśmy jeszcze cały tydzień gospodarować w jego domu swobodnie. W tem właśnie bieda!
— Nie godzę się w zdaniu z tobą Bunny — zaprzeczył — wypada z nim skończyć.
— Jakto, chciałbyś go pozbawić życia?
— Czemu nie?
Mówiąc to, Raffles wpatrywał się we mnie okrutnym, bezlitosnym wzrokiem, który ścinał krew w żyłach moich.
— Musimy wybierać między jego życiem a naszem bezpieczeństwem — rzekł — masz prawo mieć inne w tym względzie przekonanie, mnie jednak było wolno schować się tylko z własnymi na tę sprawę poglądami, gdy pułkownika doprowadziłem do stanu zupełnej bezwładności. Żałuję wszelakoż, iż tyle sobie w tym względzie zadawałem trudu, jeśli zamierzasz ułatwić mu pozbycie krępujących go więzów, zanim wyzionie ducha. Pójdziesz może zastanowić się nad tem głębiej, podczas gdy przepiorę skrwawione spodnie i wysuszę je nad piecykiem gazowym. Zabierze mi to co najmniej godzinę czasu i pozwoli dokończyć czytania ostatniego tomu „Wojny Krymskiej“.
Czekałem na mego towarzysza czas długi w sieni, gotowy do wyjścia, lecz w ponurym nastroju myśli, którego opisywać nie będę. Do sali jadalnej nie miałem odwagi zaglądać; poszedł tam Raffles dla włożenia do szafy wyjętych książek i doprowadzenia wszystkiego do porządku, niby człowiek obeznany dokładnie ze zwyczajami miejscowymi. Słyszałem, jak strzepywał kurz z pokrowców a po chwili wyprowadził mnie z tego przeklętego domu tak spokojnie, jakby wychodził z własnego mieszkania.
— Zobaczą, nas! — szepnąłem mu do ucha — na rogu ulicy stoi policyant.
— To mój znajomy — odparł Raffles skręcając wszelako w przeciwną stronę — zaczepił mnie w poniedziałek, wyjaśniłem wtedy, że jestem weteranem z pułku Cratchley’a, że z jego polecenia przychodzę co dni parę przewietrzać pokoje i zabierać zostawione listy. Jak widzisz, mam kilka takich korespondencyi przy sobie, przeadresowanych do Szwajcaryi. Pokazałem je stróżowi bezpieczeństwa, który uznał wszystko w porządku.
Nic mu na to nie odpowiedziałem; drażniły mnie wybiegi, o których nie wspominał poprzednio, słuchałem też obojętnie pochwał jego o zręcznem mojem przebraniu za damę.
— Niema potrzeby, byś szedł za mną — rzekł, gdyśmy dochodzili do Notting-Hill.
— Zatoniemy
lub wypłyniemy razem — odpowiedziałem szorstko.
— Mam zamiar powędrować na prowincyę, kazać się w drodze ogolić, kupić nowy przyodziewek, łącznie z torbą na krokieta, której brak odczuwam rzeczywiście, i wrócić kulejąc, do mieszkania na Albany. Zbytecznie dodawać, że cały ostatni miesiąc spędziłem na wsi zajęty grą w krokieta; jest to najlepsze tłomaczenie gdy kto nieobecność swoją tłomaczyć potrzebuje. Taki mam plan, Bunny, lecz nie widzę, po co miałbyś mi towarzyszyć?
— Możemy razem szukać drogi do portu — odciąłem.
— Jak chcesz mój chłopcze — rzekł Raffles — zaczynam się obawiać jednak, że ta podróż wspólnie odbywana nie będzie dla nas obu przyjemną.
Nie zamyślam opisy wad naszych wycieczek na prowincyi. Nie brałem wprawdzie udziału w przedsiębiorstwach Raffles’a, któremi rozrywał jednostajność podróży; ostatnie dzieło nasze w Londynie zbyt boleśnie ciężyło mi na sercu. Miałem ciągle przed oczami starego oficera skrępowanego w fotelu, spoglądającego na mnie wzrokiem dzikiej zaciętości, a potem jego niewyraźną postać za osłoną pokrowca. Te widzenia zasępiały dni moje i spędzały sen z powiek. Myślą obecny byłem strasznemu konaniu naszej ofiary a dręczony wyrzutami sumienia, w ciągu drugiej bezsennej nocy powziąłem zamiar dążyć nieszczęśliwemu na ratunek, jeżeli ten ratunek był jeszcze możliwy. Wstawszy zatem rano, udałem się do Raffles’a, by go zawiadomić o mojem postanowieniu.
W hotelu, w którym zatrzymaliśmy się, pokój mego towarzysza był zarzucony literalnie garniturami odzieży, pakunkami różnego rodzaju, niby u kończącego wyprawę oblubieńca; ująwszy worek z kulami krokietowemi, osądziłem, że jest zbyt ciężki na taki ładunek; ogolony jednak Raffles spał snem niewinnym, jak dziecko. Gdym go trącił, on zbudził się z uśmiechem na ustach.
— Chcesz czynić wyznanie przestępstw popełnionych, Bunny? Czekaj trochę; policya miejscowa nie będzie ci wdzięczną za niepokojenie jej o tak wczesnej porze. Kupiłem dziennik wieczorny, który gdzieś leży w kącie; rzuć okiem na ostatnią kolumnę z doniesieniami o zaszłych wypadkach.
Odnalazłem wskazany artykuł i oto co przeczytałem:

„Napaść w West End“.
„Pułkownik Cratchley R. E. P. C. padł ofiarą nikczemnej zbrodniczej napaści w domu własnym na Campden Hill. Wróciwszy niespodzianie do tego domu niezamieszkanego podczas pobytu właściciela za granicą, znalazł go zajętym przez dwóch łotrów, którzy przemocą obezwładnili dostojnego oficera, skrępowali mu nogi i ręce, zakneblowali usta tak, że policya odnalazła pułkownika w stanie budzącym obawy o jego życie“.
— A to dzięki opieszałości tejże policyi — zauważył Reffles, gdym z przerażeniem czytał głośno ostatnie słowa — nie raczyła pośpieszyć na miejsce po odebraniu mego listu.
— Twego listu?
— Wysłałem do biura policyi parę słów zawiadomienia o zaszłym wypadku, gdyśmy w Euston czekali na pociąg. Musiano bilecik mój otrzymać zaraz wieczorem, ale nie zwracano prawdopodobnie na niego uwagi i przeczytano odezwę dopiero nazajutrz rano, lub też niedowierzano memu doniesieniu, podobnie jak ty nie ufałeś mi, Bunny.
Spojrzałem na zwoje czarnych włosów mego przyjaciela rozrzucone po poduszce, na szlachetną pod tymi włosami twarz jego i zapytałem:
— Więc nie miałeś na myśli?...
— Nikczemnego morderstwa? Powinieneś mnie był znad lepiej. Nie chciałem Cratchley’owi wyrządzić nic gorszego, nad narzucenie mu kilku godzin przymusowego spokoju.
— Czemu nie powiedziałeś tego wcześniej Raffles’ie?

— Należało ci pokładać większą we mnie wiarę, Bunny.




IV.
Klub kryminalistów[1].

— Co to za jedni? gdzie się zbierają? Niema takiego klubu w spisie zakładów publicznych Londynu — mówiłem do Raffles’a.
— Zbyt szczupłe jest kółko kryminalistów, kochany Bunny, iżby mogli mieć klub oddzielny. Są to specyaliści studyujący prawodawstwo kryminalne, którzy zbierają się peryodycznie na wspólne obiady w swych domach prywatnych lub w restauracyach.
— Skądże, do licha, przyszła im myśl zapraszania mnie na obiad?
Mówiąc to pokazywałem piśmienne zaproszenie, którego wyjaśnienia szukałem u mego przyjaciela na Albany. Karta pochodziła od wielmożnego Earl’a Thornaby K. G. proszącego uprzejmie, bym raczył zrobić mu zaszczyt i wziął udział w obiedzie, mającym się odbyć w jego domu w Park-Lane, dla zapoznania się z członkami klubu kryminalistów. Było to pochlebne lubo kłopotliwe dla mnie wyróżnienie; można jednak wyobrazić sobie zdziwienie moje, gdy dowiedziałem się, że i Raffles został również zaproszony.
— Ułożyli sobie, że wszelkiego rodzaju szermierka tworzy podstawę współczesnych sportów; zaciekawia ich zwłaszcza włóczęgostwo zawodowe i radziby się przekonać, czy moja praktyka oparta na osobistem doświadczeniu, zgadza się z ich teoryą.
— Tego chcą się istotnie dowiedzieć?
— Zbierają statystyczne wiadomości o liczbie popełnionych samobójstw wśród członków naszego stowarzyszenia. Informacye takie objęte zakresem mego publicznego życia.
— Mogą być objęte twojem, lecz nie mojem życiem — odparłem niechętnie. Wierz mi, Raffles’ie, staliśmy się niepotrzebnie przedmiotem ich zaciekawienia; gotowi chcieć badać nas pod mikroskopem, inaczej nie wiedzieliby nawet o istnieniu mojem.
Raffles wyśmiewał tę obawę.
— Radbym, iżby sprawdziły się przypuszczenia złowrogie — mówił; ubawiłbym się w takim razie lepiej, niżeli sądziłem. Mogę cię jednak uspokoić oświadczeniem, że to ja podałem nazwisko twoje, zapewniając, że jesteś z prawem kryminalnem daleko dokładniej poznajomiony odemnie. Cieszę się, że poszli za radą moją i że spotkamy się przy ich stole.
— Jeżeli przyjmę zaproszenie — dorzuciłem tonem oschłym.
— Gdybyś odmówił, pozbawiłbyś się dobrowolnie rozrywki, mogącej być dla nas źródłem wielu korzystnych wiadomości. Rozważ dobrze Bunny. Ci ludzie urządzają zebrania w tym celu, aby zabawiać się opowiadaniem szczegółów popełnionych świeżo przestępstw; roztrząsalibyśmy wraz z nimi ciekawie te szczegóły, jak gdybyśmy z praktyką zbrodni nie byli lepiej od nich poznajomieni. Będą oni wypowiadali niepraktyczne zdania o misternej sztuce wybiegów złodziejskich i tym sposobem dowiemy się, jaką mają opinię o naszych niepospolitych osobistościach. Niby literaci, współpracownicy będziemy słuchali głosu znakomitych krytyków, rzucając niekiedy trafne w poruszonym temacie spostrzeżenia. W dodatku zjemy doskonały obiad, gdyż Thornaby używa sławy europejskiej znakomitego gastronoma.
— Czy znasz go? — pytałem.
— Znajomość nasza dorywcza tylko, zależna od fantazyi lorda — rzekł Raffles z uśmiechem — wiem jednak o nim dużo. Był przez rok cały prezesem Towarzystwa krokietowego i nie mieliśmy dotychczas lepszego pręzydującego. Zna zasady gry, lubo ani jednej w życiu nie rozegrał partyi, posiada wszechstronne wiadomości o rzeczach, których nie dotykał się nigdy. Nie ożenił się i nie przemawiał w izbie parów. Utrzymują jednak, że to tęga głowa i rzeczywiście palnął nam doskonałą mówkę z okazyi Australczyków. Wszystko czyta, a (co stanowi prawdziwą zasługę w dzisiejszych czasach) nie napisał po chwilę obecną ani jednego wiersza. Słowem, jest on wielorybem w teoryi a drobną ploteczką w praktyce!
Po tem sprawozdaniu mego przyjaciela zapragnąłem poznać znakomitego lorda w jego własnej osobie, zwłaszcza, że i w tem nie podobny do drugich, nie chciał się fotografować dla zaspokojenia ciekawości pospolitej rzeszy. Oświadczyłem tedy Raffles’owi, iż będę wraz z nim na obiedzie u lorda Thornaby, a mój towarzysz skinął obojętnie głową, jakby nie wątpił na sekundę o mojej decyzyi w tym względzie.
W owym czasie widywałem prawie codziennie Reffles’a; on częściej zachodził do mnie niżeli ja do niego. Naturalnie swoim zwyczajem obierał niewłaściwe chwile na te odwiedziny, gdy wychodziłem z domu lub podczas mojej nieobecności, dałem mu bowiem drugi klucz od zatrzasku. Ponieważ nastały zimne, słotne dni lutego, spędzaliśmy we dwóch nieraz wieczory, dyskutując nad różnemi kwestyami, nie czyniąc jedynie wzmianek o naszej złodziejskiej praktyce; wprawdzie nie było co o niej mówić w owej chwili. Raffles uczęszczał chętnie do towarzystw dystyngowanych, zasługujących na szacunek, a idąc za jego radą, bywałem niemal stałym gościem w klubie.
— Najodpowiedniejsze to na obecną porę roku zajęcie — mówił — w lecie używam gry w krokieta jako rozrywki mogącej zjednywać dobrą opinię u ludzi. Staraj się nie schodzić z oczu publiczności od rana do wieczora, nie zechcą wówczas dochodzić, co robisz w ciągu cichych godzin nocnych.
Naszemu tedy postępowaniu tak długi czas nic nie można było zarzucić, że obudziłem się bez niepokojących myśli w dzień obiadu, mającego być wydanym przez lorda Thornaby dla członków klubu Kryminalistów i innych zaproszonych osób. Pragnąłem być przedstawiony gospodarzowi przez mego przyjaciela prosiłem, by wstąpił po mnie, lecz na pięć minut przed naznaczoną godziną, nie zjawił się ani Raffles ani jego powóz. Proszeni byliśmy na ósmą; ponieważ brakowało tylko kwandrans do ósmej, musiałem sam spieszyć na miejsce.
Szczęściem dom Thornaby’ego stoi na końcu mojej ulicy, a drugą pomyślną okoliczność stanowiło, że wznosi się w głębi podwórza, gdy bowiem miałem pociągnąć za dzwonek, usłyszałem zajeżdżającą przed ganek dorożkę. Odwróciłem się w mniemaniu że to Raffles przybywa w ostatniej chwili. Spostrzegłszy pomyłkę moją w tym względzie, cofnąłem się parę kroków w tył i stanąłem w cieniu, ustępując miejsca spóźniającym się podobnie jak ja gościom. Dwóch panów wysiadło spiesznie z powozu; rozmawiali przyciszonym głosem, płacąc dorożkarzowi.
— Thornaby założył się z Fredem Vercker, który, jak słyszę, nie może się stawić. Wskutek tego zakład nie będzie rozstrzygnięty dziś wieczór. Łatwowierny człowiek przypuszcza, że został zaproszony jako dzielny partner krokieta!
— Nie sądzę, żeby tyczące się go podejrzenia były uzasadnione — odparł towarzysz nieznajomego głosem szorstkim — poczytuję to raczej, że niewczesny figiel, wolałbym jednak się mylić.
— Mniemam, iż rzeczywistość przejdzie twoje oczekiwania — dowodził pierwszy, gdy drzwi już przymykały się za nimi.
Załamałem ręce z przerażenia. Raffles zaproszony na obiad nie jako eks partner w grze krokieta, lecz podejrzewany przestępca! Raffles w błędzie, a moje obawy usprawiedliwione! W dodatku ani śladu Raffles’a, którego ostrzedz pragnąłem, a na zegarze biła ósma!
Daremnie siliłbym się na analizę psychologiczną wrażeń doświadczanych w ciągu minut kilku; uderzenie zegara pozbawiło mnie władzy czucia i myśli, lubo wskutek duchowego jakby odrętwienia mogłem trafniej odegrać nędzną rolę moją. Z drugiej strony, nigdy nie odczuwałem silniej objektywnych wpływów, dlatego owa chwila wraziła się tak żywo w pamięć moją. Zastukałem do drzwi frontowych; otworzono je na oścież i ujrzałem cały rząd wygalonowanych lokajów a starszy kamerdyner skłonił się z powagą, wprowadzając mnie na schody. Odetchnąłem swobodniej, wszedłszy do biblioteki, gdzie grupa mężczyzn zebraną była dokoła kominka. W jednym z obecnych poznałem Raffles’a, rozmawiającego z człowiekiem dobrej tuszy, o czole półbożka, a policzkach obwisłych jak u buldoga. Tak przedstawiał się szanowny nasz gospodarz.
Lord Thornaby wlepił we mnie wzrok przenikliwy, gdyśmy zamieniali uścisk dłoni, następnie przedstawił mnie wysokiemu, ciężkiemu w ruchach mężczyźnie, na którego wołał Ernest, a którego nazwiska nie dowiedziałem się nigdy. Ernest z kolei zaprezentował mnie dwom pozostałym gościom. To byli panowie, których rozmowę słyszałem, gdy wysiadali z dorożki, jednego nazwano adwokatem Kingsmill, w drugim poznałem widywanego na fotografiach nowelistę Parrington’a. Tworzyli niedobraną parę: prawnik opiekły, żywy, przybierający napoleońskie pozy; autor sztywny, zarośnięty niby pudel w wieczorowym stroju. Żaden z nich nie raczył baczniejszej zwrócić na mnie uwagi a za to nie spuszczali oczu z Raffles’a. Podano zaraz obiad i w sześciu zasiedliśmy dokoła wytwornie zastawionego stołu w dużym ciemno obitym pokoju.
Nie przypuszczałem, że będziemy obiadować w tak szczupłem gronie; to ośmieliło mnie trochę. Gdyby rzeczy krytyczny obrót wzięły, mówiłem sobie w duchu, będziemy mieli tylko dwóch na jednego. Z drugiej strony było nas zamało, by prowadzić z którym z sąsiadów poufną gawędkę a rozmowa ogólna przybrała wkrótce charakter subtelnie uplanowanego ataku, tak zręcznie prowadzonego, że jak sądziłem, Raffles nie mógł się domyślić, iż pociski do niego były zwracane, ja zaś nie wiedziałem, w jaki sposób ostrzedz go o grożącem niebezpieczeństwie. Przekonany dotychczas jestem, że nie podejrzewali mnie szanowni członkowie klubu.
Podjazdową utarczkę rozpoczął lord Thornaby. Miał po prawej ręce Raffles’a a po lewej nowelistę; przy Raffles’ie siedział adwokat, mnie zaś umieszczono między Parrington’em i Ernestem, odgrywającym rolę lennika niższego stopnia w pańskim domu. Lord zwrócił się do nas z temi słowy.
— Pan Raffles mówił mi o biednym skazańcu, straconym w marcu. Piękny miał koniec, bardzo piękny. Wprawdzie zdarzyło mu się na nieszczęście przeciąć komuś gardło, ale wykonanie na nim wyroku śmierci zaliczać się będzie do najświetniejszych epizodów w rocznikach szubienicy. Opowiedz rzecz całą, panie Raffles; szczegóły te żywo zainteresują moich przyjaciół.
— Powtarzam, co słyszałem, grając w krokieta w Trent Bridge. Wiadomości o egzekucyi nie podawano do gazet, jak sądzę — rzekł Raffles z powagą. — Pamiętacie państwo zapewne gorączkowe podniecenie, wywołane wśród publiczności ogromnemi zakładami o wynik partyi krokieta rozgrywanej w Australii, rezultatu tej gry wyczekiwał skazaniec w ciągu ostatniego dnia, jaki miał przeżyć na ziemi i nie miał chwili spokoju, póki nie dowiedział się, kto był zwycięzcą w tych zapasach. Udzielono mu żądanych wieści i oświadczył, że wiedząc już, jak wypadła rozgrywka, poda głowę pod stryczek spokojnie.
— Opowiedz pan jeszcze, co mówił więcej — nalegał Thornaby, zacierając ręce.
— Gdy kapelan więzienny napominał skazańca, iż w chwilach przedśmiertnych myśleć może o tak błahych rzeczach jak gra w krokieta, on miał odpowiedzieć:
„Ależ o to właśnie zapytają mnie przedewszystkiem po tamtej stronie grobu“.
Szczegóły te słyszałem raz pierwszy, nie miałem jednak czasu zastanawiać się nad niemi, gdyż śledzić musiałem wrażenie, jakie wywarły na obecnych: Ernest z lewej strony aż trząsł się ze śmiechu; mój sąsiad z prawej wrażliwszej natury wpadł w entuzjazm, objawiający się dziwacznemi ruchami. Prawnik Kingsmill chłodniejszego temperamentu, wpatrywał się dłuższą chwilę w Raffles’a i rzekł w końcu:
— Rad jestem, że na tem poprzestał; sądziłem iż ten człowiek zażąda udziału w grze przed śmiercią.
— Czy wiesz co o nim także? — pytał lord Thornaby.
— Stawałem w jego sprawie z ramienia rządu — odparł adwokat ze znaczącem mruganiem powiek — wolno wam nawet przypuszczać, że brałem miarę objętości jego szyi.
Wzmianka ta uczyniona jakby nawiasem, tem silniejsze sprawiła wrażenie. Lord Thornaby rzucał z ukosa spojrzenia; Ernest namyślał się chwilę, zanim trząść się zaczął ze śmiechu; Parrington szukał ołówka po kieszeniach, ja jednym haustem wychyliłem cały kieliszek reńskiego wina, a Raffles tak znakomicie udawał przerażenie, iż zrozumiałem, że się ma na baczności.
— Czy istotnie człowiek ten nie zasługiwał na współczucie? — pytał mój przyjaciel.
— Ani trochę.
— To przekonanie musiało być dla pana źródłem słodkiego zadowolenia — zauważył Raffles chłodno.
— Jabym w niem szukał argumentów, usuwających skrupuły, wynikające z uczucia litości — odezwał się nowelista — wyznaję, iż rad jestem, że nie przykładałem ręki do powieszenia Peckham’a i Solomons’a przed kilku dniami.
— Dlaczego zwłaszcza Peckhama i Solomonsa? — pytał lord.
— Bo nie mieli zamiaru pozbawiać życia starej lady.
— Jakto? Wszakże zadusili ją w łóżku jej własnemi poduszkami!
— To nic nie znaczy — dowodził uparty literat — zbrodnia była mimowolną z ich strony, nie myśleli wyrządzać jej krzywdy. Stara, głupia kobieta narobiła hałasu i jeden z nich nacisnął tylko zbyt silnie poduszkę; moim zdaniem śmierć nastąpiła wskutek wypadku poprostu.
— Nie poszczęściło się, spokojnym, dobrze wychowanym złodziejom w spełnieniu ich niewinnego rzemiosła — dodał lord Thornaby z ironią.
Gdy zwrócił się do Raffles’a z wybuchem śmiechu, zrozumiałem, żeśmy doszli do części programu, przygotowanego z góry, ale mój przyjaciel śmiał się tak szczerze z konceptu lorda, że nie należało wątpić, iż odegra znakomicie swoją rolę z powodu nieświadomości grożącego mu niebezpieczeństwa. Był to jak zawsze pełen wdzięku Raffles. Podniecony chwilowo niezwykłością położenia, mogłem rozkoszować się przysmakami stołu bogatego amfitryona; comber barani zajmował niepoślednie miejsce w jadłospisie, co nie przeszkadzało, że znajdowałem wybornem skrzydełko kruchego bażanta i oglądałem się łakomie za leguminą, gdy naraz wzmianka uczyniona przez literata skupiła uwagę moją na prowadzoną rozmowę.
— Przypuszczam — rzekł on do Kingsmill’a — że dużo rabusiów połączyłeś z ich przyjaciółmi i krewnymi na tam tym świecie?
— Powiedz raczej biednych ludzi, będących pod zarzutem rabunku — odparł litościwy prawnik — to rzecz zupełnie inna, przytem „dużo” jest niewłaściwem określeniem. Nigdy nie zajmuję się sprawami zbrodniarzy operujących w Londynie.
— Mnie przeciwnie, zbrodniarze londyńscy interesują wyłącznie — oświadczył nowelista, zajadając galaretę.
— Godzę się z twojem zdaniem — rzekł nasz amfitryon. Wśród wszystkich przestępców, zwracających na siebie uwagę, śmiały rabuś największą może budzić ciekawość.
— Bo też sprawy tego rodzaju stanowią najsubtelniejszy dział w artykułach kodeksu kryminalnego — zauważył Raffles, podczas gdy mnie dech zamierał w piersiach. Mówił to jednak z naturalnością, przynoszącą zaszczyt zręcznemu, niezrównanemu aktorowi. Mój przyjaciel odgadł widocznie grożące niebezpieczeństwo. Nie chciał pić szampana, ja zaś pozwalałem sobie na ten ożywczy trunek. Chwila bieżąca większego niepokoju przyczyniała mnie, niżeli jemu. Raffles nie miał powodu być zdziwionym lub przerażonym zwrotem rozmowy, tyczącej się przestępców kryminalnych; gdy dla mnie wobec zbudzonych podejrzeń i podsłuchanej rozmowy temat ten stanowił złowrogą wróżbę.
— Nie jestem wielbicielem Sikes’a — oświadczył prawnik, zadowolony, że dosiadł ulubionego konika.
— Był on jakby człowiekiem przedhistorycznej epoki — dorzucił lord — potoki krwi popłynęły od czasów słodkiego Wiliama.
— To prawda — przywtórzył Parrington i zapuścił się w szczegółową analizę władz umysłu przestępców kryminalnych; zacząłem łudzić się nadzieją, że odwróci to uwagę biesiadników od głównego przedmiotu rozmowy, ale lord wracał uparcie do swego założenia.
— Wiliam i Karol obaj są zmarłymi monarchami; panującym władcą na ich terytoryum jest obecnie hultaj, który zrabował biednego Danby z Bond-Street.
Wśród trzech spiskowców zapanowało grobowe milczenie — mówię trzech, gdyż nabrałem przekonania, że Ernest nie był wtajemniczony do spisku.
— Znam go dobrze — odezwał się najspokojniej mój przyjaciel — a słysząc to struchlałem!
Lord Thornaby patrzył na Raffles’a z przerażeniem; uśmiech adwokata raz pierwszy w ciągu wieczoru wydał się nienaturalnym; literat jedząc ser nożem, rozciął sobie usta; jeden Ernest tylko śmiał się dobrodusznie po dawnemu.
— Jakto? — zawołał lord — pan znasz złodzieja!
— Żałuję, że nie mogę odpowiedzieć twierdząco — odparł zagadniony — mówię, lordzie Thornaby, o jubilerze Danby, u którego zwykłem kupować podarki z okazyi uroczystości ślubnych wśród bliższych znajomych.
Usłyszałem trzy głębokie westchnienia, zanim sam odetchnąłem swobodniej.
— Chwilowe więc tylko nieporozumienie — zauważył nasz amfitryon oschle — sądzę, że musisz pan znad również gościa z Milchester, który przed kilku miesiącami skradł lady Melrose drogocenny naszyjnik?
— Byłem tam w chwili popełnionej kradzieży — oświadczył Raffles bez namysłu.
— Przypuszczam, że to jedna i ta sama osobistość dopuściła się tych rabunków — mówił lord Thornaby jakby tylko do członków klubu Kryminalistów.
— Chciałbym go poznać bliżej — dowodził z ożywieniem Raffles. — Jest on zbrodniarzem po myśli mojej więcej od mordercy rozprawiającego o grze w krokieta w celi więziennej przed egzekucyą.
— Może on znajduje się obecnie w tym domu? — zagadnął Thornaby patrząc memu przyjacielowi prosto w oczy; obejście lorda wszelakoż było zachowaniem niewyuczonego dokładnie roli swojej aktora; zdawał się rozgoryczonym, jak ma prawo nim być nawet bogaty człowiek w chwili przegrywania zakładu.
— Stanowiłoby ucieszną krotochwilę, żeby rabuś zakradł się tu rzeczywiście? — dowodził nowelista.
— Absit omen — szepnął Raffles.
— Byłoby zupełnie zgodne z charakterem tego śmiałka — wtrącił Kingsmill — gdyby chciał złożyć wizytę prezesowi klubu Kryminalistów i wybrał na to wieczór, w którym prezes podejmuje u siebie innych członków zgromadzenia.
Trafniej osądziłem uwagę prawnika niżeli aluzye szanownego amfitryona, co przypisywałem wyrobieniu retorycznemu adwokata. Lordowi jednak nie podobało się tłomaczenie w ten sposób jego myśli i tonem szorstkim przywołał kamerdynera, pilnującego zdejmowania zastawy ze stołu.
— Legett, idź na górę — rozkazał — przekonaj się, czy wszystkie drzwi są pootwierane i pokoje w należytym porządku. Co za dziwaczne czyniliśmy przypuszczenia ja i ty Kingsmill’u! — dodał usiłując odzyskać obowiązującą gospodarza uprzejmość — nie wiem, który z nas sprowadził rozmowę z tragicznej areny krwawych mordów na bagniste kałuże pospolitych grabieży. Czy znasz panie Raffles mistrzowski utwór De Quincey’a: „Morderstwo jako sztuka?“
— Zdaje się, że go kiedyś czytałem — odparł mój przyjaciel.
— Musisz odczytać to dzieło — nalegał lord — napisane z gruntowną znajomością rzeczy; możemy dodać doń tylko kilka smutnych ilustracyi lub krwią zbryzganych notatek, nadających się do tekstu De Quincay’a... Cóż Legett?
Kamerdyner stał za krzesłem swego pana dysząc ciężko; zauważyłem wówczas dopiero, że ten człowiek miał astmę.
— Za przeproszeniem jego lordowskiej mości, myślę, że jego lordowska mość zapomniała...
Głos był chrapliwy, ale uwaga, wypowiedziana z największą delikatnością.
— Zapomniałem Legett?... Cóżem miał zapomnieć?
— Że drzwi sama wasza lordowska mość pozamykała — wybełkotał nieszczęśliwy Legett, dysząc ciężej jeszcze. — Byłem na górze; sypialnia, gabinet zamknięte od środka!
W tej chwili szanowny amfitryon gorszej doznawał duszności od swego kamerdynera. Na czole lorda wystąpiły żyły grube jak postronki; obwisłe jego policzki nabrzmiały niby balon; zerwał się z krzesła i wybiegł z sali jadalnej a my podążyliśmy w ślad za nim.
Raffles był więcej od nas podniecony; wyprzedził też wszystkich, ja i dostojny prawnik dążyliśmy na końcu. Z radą skuteczną wystąpił pierwszy pomysłowy autor.
— Daremnie Thornaby, naciskasz klamkę — dowodził — potrzeba świderka i klina żelaznego do podważenia zamka; drzwi prędzej rozłupiesz, niżeli zdołałbyś je otworzyć. Czy nie masz w domu drabiny?
— Musi być sznurowa drabina zachowywana na przypadek ognia — rzekł lord, spoglądając na nas nieufnie — gdzie ją trzymasz Legett?
— Wiliam przyniesie żądaną drabkę bezzwłocznie — odparł kamerdyner.
— Na co zdało się ją tu przynosić? — mówił Parrington — niech tę drabinkę zawieszą zewnątrz na oknie twego gabinetu Thornaby; wejdę po niej do środka i podejmuję się w ciągu dwóch minut drzwi otworzyć.
Lord z kwaśnym uśmiechem skinął potakująco noweliście, który wybiegł spiesznie niby pies spuszczony z łańcucha.
— Mamy sposobność poznać gotowość do usług naszego przyjaciela Parringtona — rzekł lord — goręcej nawet odemnie wziął tę sprawę do serca.
— Bo też to ziarno na jego młyn — zauważył Raffles złośliwie.
— Znajdziemy opis dzisiejszego wydarzenia w przyszłem dziele naszego autora — dorzucił prawnik.
— Przyjemnie w literacie odnajdywać człowieka czynu.
Wzmiankę tą zrobił mój przyjaciel, a w jego tonie było osobliwe brzmienie, dzięki któremu zrozumiałem że gotowość usług Parrington’a nie mogąca budzić nieufności, była zręcznie obmyślaną dla odwrócenia uwagi od osoby podejrzewanej dotychczas. Błędny rycerz pióra ratował z trudnego położenia Raffles’a, a w głosie mego przyjaciela odnajdywałem dźwięk szczerej wdzięczności. Uczucie to dzieliłem również, lubo we mnie zatrute było niedowierzaniem. Parrington należał do liczby osób, które posądzały Raffles’a a w każdym razie wiedział o żywionych względem niego podejrzeniach. Czyżby on w tym razie nie występował w charakterze niecnego zdrajcy? Wytworzyłem sobie niepochlebną, o tym człowieku opinię, gdyśmy usłyszeli głos jego w gabinecie gospodarza.
Powitał nas głośnym krzykiem i w kilka chwil później stał już w otwartych drzwiach ze świderkiem w jednej, żelaznym klinem w drugiej ręce.
Wewnątrz pokoju panował straszliwy nieład: szuflady pootwierane, rzeczy z nich wyrzucone na podłogę, szafa wypróżniona; zegar obwinięty w ręcznik leżał na krześle a wieko blaszanego pudła wysuwało się ze stojącego otworem zachowanka. Dość było spojrzeć na twarz lorda, by się domyśleć, że pudło również było puste.
— Co za osobliwi rabusie — mówił z ironicznym na ustach uśmiechem — skradli strój łącznie z korony parowską!
Staliśmy dokoła ograbionego gospodarza w milczeniu. Sądziłem, że przemówi nasz autor, lecz i on jakby oniemiał z przerażenia.
— Możecie dowodzić, że niewłaściwe miejsce obrałem na przechowywanie drogocennych białych kruków, ale gdzieżbyście je trzymali panowie? Będę umiał do licha więzić w klatce skarby na przyszłość! — zapewniał Thornaby.
Filozoficzniej znosił stratę swoją, niżeli mogliśmy przypuszczać; pobudek tej rezygnacyi domyśliłem się później, gdyśmy zeszli na dół, zostawiając policyę na placu spełnionej kradzieży.
Lord Thornaby schodził wsparty na ramieniu Raffles’a; gospodarz szedł krokiem lekkim, dobry humor jego nie miał już odcienia ironii, oczy nabrały pogodniejszego wyrazu. Odgadłem, jaki ciężar spadł mu z serca.
— Radbym — rzekł — iżby to zajście poznajomiło nas bliżej z osobistością gentlemana, o którym mówiliśmy przy obiedzie; naturalnie wiedzeni instynktem, gotowiśmy ręczyć, że to jego dzieło.
— Nie przypuszczam — zaprzeczył Raffles, rzucając z boku na mnie wejrzenie.
— A ja jestem tego pewny, kochany panie — dowodził lord — nikt inny nie odważyłby się na krok tak zuchwały. Należy wziąć pod uwagę fakt, iż zaszczycił mnie swoją bytnością w moim domu w ciągu wieczoru, podczas którego podejmowałem obiadem moich kolegów z klubu Kryminalistów. To nie przypadkowy zbieg okoliczności łaskawy panie, lecz rozmyślne szyderstwo jakie nie przyszłoby na myśl żadnemu innemu przestępcy w Anglii.
— Pan zapewne ma słuszność — przyznał tym razem Raffles a pochlebiam sobie, że go do tego skłonił wyraz mojej fizyognomii.
— Co więcej jeszcze przekonywające — dorzucił nasz amfitryon — żaden inny przestępca nie byłby tak zręcznie wykonał zamysłu swego. Pewny jestem, że pan inspektor będzie mego zdania.
Słowa te zwrócone były do urzędnika policyi wprowadzonego do biblioteki, gdy kończył swoje uwagi Thornaby.
— Nie słyszałem, co pan mówił, mój lordzie.
— To poprostu, że organizator zabawnej dzisiejszej sztuczki nie może być nikt inny, jak tylko zuchwały hultaj, który pozbawił lady Melrose jej naszyjnika a biednego Danby połowy jego biżuteryi przed rokiem.
— Sądzę, że wasza lordowska mość odgaduje trafnie.
— Ten sam człowiek, który zabrał brylanty rodzinie Thimble’ów i następnie, jak pan wiesz, zwrócił je lordowi Thimble.
— Może w ten sam sposób postąpi z jego lordowską mością.
— Nie myśli on o tem pewnie. Nie będę też łez ronił nad poniesioną stratą. Życzę nicponiowi, żeby się cieszył tem, co zdążył pochwycić. Dowiedzieliście się czego nowego na górze.
— Doszliśmy, że kradzież popełnioną została między godziną kwadrans na ósmą a wpół do ósmej.
— Z czego wnosicie to, do licha?
— Zegar związany w ręcznik stanął na siódmej minut dwadzieścia.
— Pytałeś już pan mego lokaja?
— Badałem go właśnie. Zeznał, że był w sypialni i w gabinecie waszej lordowskiej mości o godzinie kwadrans na ósmą i że do owej chwili wszystko było tam w porządku.
— Przypuszczasz pan zatem, iż rabuś ukrywał się gdzieś w domu?
— Trudno za to ręczyć. Rzecz pewna tylko, że niema go obecnie w mieszkaniu; musiałby w takim razie kryć się w gabinecie lub w sypialni waszej lordowskiej mości, a te pokoje przeszukaliśmy skrupulatnie.
Thornaby zwrócił się do nas po odejściu inspektora.
— Chciałem wyświecić tę wątpliwość — rzekł — przypuszczając, że mój służący niesumiennie spełnił ciążący na nim obowiązek. Rad jestem, że myliłem się w przypuszczeniach moich.
Powinienem był czuć się również zadowolonym, iż nieuzasadnione okazały się podejrzenia moje odnośnie do uprzejmego nowelisty, a jednak w głębi serca doświadczałem uczucia przykrego zawodu.
Jeśli wszelakoż Parrington usprawiedliwiony został w mojem mniemaniu, Raffles uniewinniony również był w opinii tych, którzy żywili względem niego groźniejsze daleko podejrzenia. Cud jakby tylko i zbieg szczęśliwych okoliczności usunęły od mego przyjaciela wszelkie posądzenia w chwili, gdy obecni zdawali się blizcy bardzo wykrycia prawdy; ten cud jednak spełnił się stanowczo i skutki jego widoczne były na twarzach i w brzmieniu głosu członków klubu Kryminalistów, za wyjątkiem nie przypuszczonego do tajemnicy Ernesta. Słyszałem, jak Kingsmill zapraszał Rafiles’a na posiedzenia sądowe i obiecywał wyrobić dla niego bilet wejścia na wszystkie procesy, przy których chciałby być obecny. Parrington mówił o dedykowaniu książki swojej mojemu przyjacielowi a lord Thornaby wspomniał o wprowadzeniu Raffles’a do klubu Ateneum.
Policya była ciągle jeszcze czynną w domu, gdyśmy się rozchodzili; namówiłem więc mego przyjaciela by wstąpił do mnie, jak wspomniałem bowiem, mieszkanie moje znajdowało się w niewielkiej od rezydencyi lorda Thornaby odległości. Raffles zgodził się na tę propozycyę, nie chcąc o kradzieży rozmawiać na ulicy. Znalazłszy się w moim pokoju, opowiedziałem przyjacielowi bezzwłocznie, jakie groziło mu niebezpieczeństwo, w jak trudnem znalazłem się położeniu, podsłuchawszy rozmowę dwóch przybywających na zebranie gości. Raffles nie wiedział o zdradzieckim spisku, lecz rozumiał co się ze mną działo, gdy czyniono do zbudzonych podejrzeń aluzye, a ja nie mogłem dać memu towarzyszowi żadnego znaku, ostrzedz go choćby jednem słowem!
Raffles pozwolił mi skończyć, następnie puścił ostatni kłąb dymu z cygara, odetchnął głęboko i rzekł:
— Czy sądzisz, że nie przeniknąłem od pierwszej chwili zamiarów tych głupców?
— Nie sądziłem, iżbyś domyślał się tego wcześniej, czemu w takim razie nie mówiłeś o czynionych przypuszczeniach? — protestowałem z oburzeniem. — Alboż należysz do liczby ludzi, którzy dla zabawki kładą głowę w paszczę lwa? W jakimże celu sprowadzałbyś mnie na świadka niedorzecznej igraszki?
— Mogłem potrzebować cię Bunny?
— Czy widok mego oblicza miał ci dodawać otuchy?
— To oblicze twoje przynosiło mi dotychczas szczęście. Niebezpieczeństwo groziło mi nie żartem, lada chwila okoliczności gotowe były wziąć taki obrót, że musiałbym przywołać cię na pomoc, a niemałą pociechę stanowiło przeświadczenie, że ta pomoc nie zawiodłaby mnie w danym razie.
— Cóż wypadało nam czynić Raffles’ie?
— Utorować sobie drogę i zemknąć szczęśliwie — odparł z figlarnym błyskiem w oczach.
— Nie chcesz przez to powiedzieć, że przyłożyłeś rękę do tej kradzieży? — zawołałem, zrywając się z krzesła.
— Mojej ręki dziełem jest ona wyłącznie, kochany Bunny.
— Niepodobna! Wszak siedziałeś cały czas z nami przy stole? Do spłatania figla użyłeś niewątpliwie innych zręcznych ajentów?
— Jeden wystarcza najzupełniej w tych okolicznościach, mój kochany — rzekł Raffles chłodno, poczem rozparł się wygodnie w krześle i zapalił papierosa.
Sięgnąłem także do ofiarowanej mi cygarniczki, bo daremnie było sprzeczać się z Rafftles’m; nieprawdopodobne fakta przez niego dokonane, zasługiwały na wiarę.
— Nie mam zamiaru krytykować środków, które ułatwiły ci spełnienie śmiałego przedsięwzięcia — mówiłem — Nietylko pobiłeś nieprzyjaciół, występujących przeciwko tobie z tak przeważającemu siłami, ale jeszcze zdołałeś ich omamić najzupełniej i będą jedli potulnie z ręki twojej do końca dni swoich. Nie wmawiaj we mnie wszelako, że sam jeden bez niczyjej pomocy zdołałeś urządzić tę sztuczkę — zawołałem z uniesieniem — Nie dbam do licha, i nie pytam, kto ci skutecznej użyczył pomocy; jest to najzręczniejszy figiel, jaki wypłatałeś w życiu swojem!
Nie widziałem rzeczywiście Rafflesa nigdy tak promieniejącym radością, więcej zadowolonym ze świata i z siebie, dumniejszym z dokonanego dzieła.
— Opowiem ci wszystko, jak się to stało, Bunny, jeśli zrobisz, o co poproszę.
— Mów, stary druhu, zadość uczynię życzeniom twoim.
— Zagaś światło elektryczne.
— We wszystkich lampach?
— Co do jednej.
— Rzecz załatwiona; cóż dalej?
— Idź do okna w pokoju od tyłu i otwórz okienicę.
— A teraz?
— Stanę zaraz przy tobie. Śliczny widok. Nie miałem dotychczas sposobności rozglądać się po ulicy o tak spóźnionej porze. W domu, jaki widzisz tam w głębi, w jednem oknie tylko pali się światło.
Z twarzą opartą na szybie wskazywał w pewnej odległości małą uliczkę. Otworzyłem okno i wychyliłem się, by lepiej widzieć.
— Nie może to być dom lorda Thornaby? — pytałem.
Nie byłem poznajomiony z dzielnicą miasta, ciągnącą się od strony okien moich w tyle.
— Właśnie jest to rezydencya naszego dzisiejszego amfitryona — odparł mój przyjaciel — przypatrz jej się przez twoją lornetę teatralną. Oddała mi ona wielkie przysługi.
Zanim szkła przyłożyłem do oczu, łuski z tych oczu spadły w jednej chwili; zrozumiałem, dlaczego Raffles w ciągu ostatnich tygodni bywał tak częstym u mnie gościem, przychodził między siódmą a ósmą wieczorem i przy tem oknie wystawał długie chwile, patrząc przez lornetkę. Szkła ułatwiły mi również dokładne rozejrzenie się w miejscowości. W jedynem oświeconem oknie przesuwały się cienie ludzkie; domyśliłem się, że było to okno, przez które Parrington wszedł do ubieralni lorda.
— Odgadłeś trafnie — rzekł Raffles w odpowiedzi na moje pytanie — nad tem oknem właśnie czyniłem obserwacye w ciągu kilku ostatnich tygodni. Wychodzi ono z pokoju, w którym jego lordowska mość przywdziewa swe nocne szaty i stroi z rana dostojną swą osobę. Widziałem, jak go raz golono, zanim wstał z łóżka. Wieczorem po odejściu pana swego, lokaj zostaje trochę dłużej w ubieralni dla uporządkowania rzeczy i to ułatwiło wykonanie mego planu. Musiałem zebrać trochę szczegółów tyczących się owego człowieka, poczem zatelegrafowałem do niego w imieniu narzeczonej, naznaczając mu spotkanie z nią o ósmej wieczorem. Naturalnie przeszkodą w spełnieniu obowiązków służby, była potrzeba stawienia się na rendez-vous. Przewidziałem to i pierwej niżeli własne sprawy, załatwiłem czynności lokaja. Poskładałem rzeczy lorda a później dopiero wziąłem się do gospodarowania w pokoju.
— Dziwi mnie, że miałeś czas na wszystko.
— Te zajęcia zabrały mi nie więcej jak kilka minut, posunąłem odpowiednio wskazówki zegara na przypadek, gdyby chciano czas na nim sprawdzać. Stary to figiel zatrzymanie zegara, ale przyznasz, że należało upozorować jakby sam stanął w chwili, gdy go obwiązywałem dla zabrania z innemi łupami. W ten sposób przygotowałem prima facie dowody, że spełniono kradzież, gdy siedzieliśmy przy stole. W rzeczywistości zaś lord Thornaby wyszedł z ubieralni o siódmej, służący wybiegł z niej w pięć minut później, a ja tam wchodziłem w kilkanaście sekund po nim.
— Przez okno?
— Nie inaczej; czekałem na dole w ogrodzie; za używalność ogrodów w mieście lokatorowie płacą nieraz drożej, aniżeli przypuszczają.
— Jakże dostałeś się do tego okna na pierwszem piętrze?
Raffles wziął laskę leżącą na krześle obok paltota. Był to kij bambusowy gruby z gałką metalową polerowaną. Przyjaciel mój odśrubował gałkę i zaczął wyjmować ze środka laski pręciki grubości wędki na ryby. Te pręciki łączył z sobą za pomocą haczyków stalowych; następnie odpiął trzy dolne guziki u kamizelki i ujrzałem okręconą dokoła jego pasa delikatną linkę z misternie w równych odstępach zawiązanemi pętlicami.
— Czyż potrzebuje ci udzielać dokładniejszych objaśnień? — pytał Raffles sznur odpasując — z pomocą tych pętlic, i pokazywanych poprzednio pręcików urządzić można wygodną drabinkę, której jeden koniec opatrzony stalowym hakiem zaczepia się o twardy jaki przedmiot. Baczyć na to głównie trzeba, iżby znalezione oparcie było silne, lecz rury wychodzące zewnątrz muru od porcelanowej wanny znajdującej się w ubieralni lorda, przedstawiały dostateczne bezpieczeństwo w tym względzie. Dla przekonania się o tem obserwowałem miejscowość w ciągu dnia, po za czynionemi spostrzeżeniami nocą.
— Obrachowałeś wszystko z góry?
— Mówiłem ci, kochany Bunny, że nie jestem zwolennikiem sztuk gimnastycznych, dokonywanych na drabinie, wspomniałem jednak, że jeśli kiedykolwiek takiej drabiny używać zechcę, musi ona być najlepszej konstrukcyi i najświeższego wynalazku, zakończył Raffles obwijając się na nowo linką, która, mówił przydać się jeszcze może.
— Jak długo te urządzenia zabrały ci czasu? — pytałem.
— Dziś wieczór nie dłużej nad pięć minut a jedna z nich poświęcona była zajęciom spełnianym w zastępstwie służącego.
— Jakto — dziwiłem się — zdążyłeś przez te kilka minut wejść i zejść po drabinie, dostać się do pokoju, rozbić metalowe pudło, zabrać z niego strój parowski, podeprzeć drzwi od środka i t. d.
— Naturalnie, że nie byłbym zdołał załatwić się w tak krótkim przeciągu czasu.
— Więc kiedyś to zrobił?
— Próbę, poprzedzającą wystawienie sztuki, odbyłem zeszłej nocy i wtedy zabrałem tłomoczek. Dostojny lord chrapał przez cały czas w sąsiednim pokoju; tak cicho się sprawiłem, że nie tylko mogłem wybrać potrzebne przedmioty, ale wszystko następnie doprowadziłem do należytego stanu, zamykając szafy i komody, jak przystoi na grzecznego chłopca. Zabrało mi ta trochę dłużej czasu; dziś wypadło tylko rozrzucić bezładnie trochę gałganów po pokoju i narobić nieporządku, świadczącego, że zbutwiały strój parowski został skradziony tej nocy. Jak domyślasz się, było to kwintesencyą sprytnego wybiegu, dla przekonania kochanych naszych kryminalistów, że nie ja mogłem spłatać figla, lecz że urządził go inny nicpoń, którego za mnie brali w głupocie swojej.
Spoglądałem na Raffles’a w niemym zachwycie; nic mnie już nie mogło dziwić z jego strony. Gdyby mi powiedział, że zrabował bank państwa w Anglii lub opactwo Westminsterskie, nie wątpiłbym ani na chwilę o prawdzie słów jego. Chciałem mu towarzyszyć do Albany dla oglądania insygnii godności parowskiej schowanych pod łóżkiem, ale Raffles sprzeciwił się temu. — Nie kochany Bunny — mówił — jestem znużony i zdenerwowany. Nie dasz może temu wiary, poczytując mnie za wcielonego djabła, lecz te wrażliwe pięć minut wyczerpały mnie z sił stanowczo. Czas mi się okrutnie dłużył, a jak na złość spóźniali się goście i nadeszli dopiero po trzech kwadransach na ósmą. Nie chciałem być ostatnim; na pięć minut przed oznaczoną godziną byłem już w salonie, no i koniec ciekawej epopei.

Wypowiedziawszy ostatnie słowo, skłonił mi się i odszedł. Ja również mógłbym nie dotykać więcej tej historyi, gdyby nie przypuszczenie, że nie tylko członków kółka kryminalistów zaciekawiać może, co Raffles zrobił z mundurem i koroną wysoko urodzonego Earl’a Thornaby? Postąpił z niemi, jak przepowiadali goście lorda i uczynił to w sposób usuwający na zawsze od jego osoby podejrzenia panów klubistów; przyjaciel mój złożył drogocenne przedmioty w poczekalni dworca Charing Cross — a kwit na nie przesłał lordowi Thornaby.




V.
Na polu bitwy pod Filipami.

Nipper[2] Nasmyth był prymusem naszej szkoły, gdy Raffles spełniał w niej urząd dowodzącego grą krokieta. Sądzę, że złośliwy przydomek dawany Nasmyth’owi pochodził z niesłusznie żywionego do ówczesnego chłopca uprzedzenia; ojciec jego był jednym z opiekunów szkoły, wspólnikiem cenionej firmy bankierskiej, co dowodzi, że niesprawiedliwie przysądzono synowi krzywdzące miano. Wówczas jednak mieliśmy inne przekonanie, gdyż starsi i młodzi nie lubili Nasmyth’a, on zaś zdawał się szczycić tą niepopularnością swoją. Podejrzliwe usposobienie czyniło, że widział i słyszał więcej, niżeli upoważniały go do tego obowiązki prymusa, a popędliwa natura sprawiała, że występował zaczepnie nie sprawdziwszy pierwej faktów. Surowy przestrzegacz kodeksu obwarującego moralność, pałał w dodatku entuzjazmem do spraw przegranych, popierał zawsze stronnictwo mniejszości i głosił w jego obronie dziwaczne zdania. Takie czynił na mnie wrażenie Nipper Nasmyth; nie rozmawiałem z nim nigdy, ale słyszałem go przemawiającym z niezrównaną siłą przekonania w prowadzonych dyskusjach szkolnych. Wraziły mi się w pamięć jego rozczochrane włosy, zabrukany mundur, wydatne szczęki; mimo też wielu lat niewidzenia poznałem go znowu, gdy Raffles‘owi przyszła nieszczęsna myśl do głowy brania udziału w uroczystości, obchodzonej na cześć fundatora szkoły i pociągnął mnie tam za sobą.
Uroczystość rzeczywiście zapowiadała się świetnie; projektowano upamiętnić dwuchsetną rocznicę istnienia szkoły wystawieniem posągu czcigodnemu założycielowi. Meeting miał się odbyć w gmachu szkolnym, a Raffles otrzymał na ten obchód zaproszenie od nowego rektora, który kolegował z nim w Cambridge. Mój przyjaciel nie był w Paddington długi szereg lat a noga moja nie postała w niem od czasu wyjścia ze szkoły; nie będę rozpisywał się o wrażeniach wywołanych podróżą. Paddington zastaliśmy pełne dawnych i nowych uczni różnego wieku, jakkolwiek nie tak ożywione, jakiem bywało, gdyśmy tam wracali z wakacyi. Krążyliśmy wśród tłumu obcych nam ludzi, gdy naraz ujrzałem Nippera Nasmyth.
Mężczyzna dojrzały nie wiele się różnił od zapamiętanego przez nas chłopca; dochował się tylko gęstej brody i wąsów, wiszących niedbale po dwóch stronach policzków. Wysokiego wzrostu, pochylony, wyglądał starzej nad wiek swój, ale szedł krokiem tak śmiałym i nieugiętym, żeśmy domyślili się w nim dawnego towarzysza, zanim odwrócił ku nam twarz swoją.
Nipper — zawołał Raffles — mógłbym przysiądz! Widzisz oporność charakteru w każdym jego kroku, piętą jakby chciał naciskać kark swego przeciwnika. Muszę z nim pomówić. Było dużo dobrego w tym dawnym Nipper’sie chociaż zawsze darliśmy z sobą koty.
Po tych słowach mój przyjaciel zaczepił idącego przydomkiem z lat szkolnych, lubo czynił to bez myśli ubliżenia eks koledze, a przeciwnie odzywał się z serdecznością, wyciągając ku niemu rękę.
— Nazywam się Nasmyth — odciął szorstko zaczepiony, prostując się dumnie.
— Przebacz, tłomaczył mój towarzysz — nieraz pamiętamy przydomek, zapominając jego znaczenia. Uściskajmy sobie dłonie po przyjacielsku, kochany kolego! Jestem Raffles. Nie widzieliśmy się lat piętnaście.
— Co najmniej — odparł Nasmyth chłodno, zmuszony dotknąć podaną życzliwie rękę — śpieszycie zapewne na to świetne zgromadzenie? — pytał tonem szyderczym.
Stałem w pewnej odległości milczący, onieśmielony, jakbym był jeszcze uczniem czwartej klasy szkoły średniej.
— Tak jest — przytwierdził Raffles — obawiam się, czy nie zobojętniałem na wspomnienia stąd wyniesione, lecz postanowiłem zacząć jakby nową kartę w dziejach mego żywota. Przypuszczam, że ty Nasmyth, pozostałeś wierny owym wspomnieniom młodości? Mówił to z młodzieńczym entuzjazmem, który ożywiał go w ciągu podróży koleją; ów zapał młodzieńczy zdawał się ogarniać Rafflesa z szybkością pięćdziesięciu mil angielskich na godzinę. W takim nastroju ducha zdolny był spełniać godnie najszlachetniejsze misye, najwznioślejsze, najtrudniejsze zadania. Przekonany jestem, że w owej chwili, ja tylko pamiętałem, jak występny rodzaj życia prowadziliśmy dotychczas, a lubo usiłowałem o tem zapomnieć, dręczyły mnie upokarzające wyrzuty sumienia.
— W mojem położeniu zrywać z przeszłością nie mogę — odparł Nasmyth — sztywny ciągle, niby pręt żelazny — jestem opiekunem szkoły.
— Opiekunem szkoły?
— Tak, zarówno jak nim był przedemną mój ojciec.
— Winszuje ci, kochany kolego — zawołał Raffles serdecznie.
— Nie wiem, co Was tu sprowadza? — pytał Nasmyth oschle.
— Ależ uroczystość szkolna, która zapowiada się nadzwyczaj zajmująco, czego dowodem, że idziesz na to zebranie, podobnie jak my wszyscy.
— Nie idę tam wcale. Mieszkam poprostu w sąsiedniej części miasta.
Mówiąc to, Nipper uderzał niecierpliwie nogą w płytę kamienną trotuaru, przypominając szorstkiem obejściem dany mu przydomek.
— Weźmiesz niewątpliwie udział w meetingu szkolnym.
— Nie wiem jeszcze. Gdybym tam poszedł, wywołałbym wrzaski. Nie przesądzam jakie twoje zdanie, Raffles’ie, lecz ja...
Rozczochrana broda wysunęła się naprzód, z pod sterczących wąsów błysły zaciśnięte groźnie zęby i wybuchając gwałtownie, obznajmił nas z poglądami swymi w tej sprawie.
Pojęcia jego były ciasne, krańcowe, przewrotne, nacechowane jadowitą złośliwością, jak przekonania Nasmyth’a wygłaszane w czasie naszych debątów szkolnych. Umysł dawnego kolegi nie rozwinął się z latami, ale nie stracił piętna siły, zarówno jak jego charakter nie pozbył się wrodzonego uporu. Rozprawiał tak donośnie, że wkrótce ujrzałem dokoła nas tłum liczny a wysokie kołnierze i uśmiechy ironiczne młodych studentów nie zrażały naszego zaciekłego demagoga. Po co wydawać pieniądze na uczczenie człowieka, który umarł przed dwustu laty? Co za pożytek z tego wyniknie dla zmarłego lub dla szkoły? Przytem nieboszczyk był tylko nominalnie fundatorem naszego zakładu; w rzeczywistości ufundował małą elementarną szkółkę, wegetującą nędznie przez półtora wieku. Nasza wielka szkoła publiczna powstała w ciągu ostatnich lat pięćdziesięciu, a zasługę jej nie należy przypisywać pobożnemu filantropowi. Zresztą on był pobożnym obłudnie tylko; Nasmyth stwierdził to, czyniąc poszukiwania u źródeł. Na co tedy marnować fundusze na stawianie posągów, nie zasługującemu na uznanie człowiekowi?
— Czy wiele osób wśród tutejszej publiczności dzieli przekonania twoje? — pytał Raffles, gdy oponent zamilkł na chwilę dla nabrania w piersi oddechu.
Nasmyth spojrzał na nas pałającym wzrokiem.
— Dotychczas, o ile wiem — rzekł — nie znalazł się w Paddington ani jeden rozsądny człowiek; sprawdzimy to jednak pojutrze wieczorom. Jak słyszę, zebranie tego roku ma być wyjątkowo liczne, miejmy nadzieję, że znajdzie się wśród niego kilku chociaż zdrowo myślących ludzi.
Raffles wstrzymał się od śmiechu, rzucając na mnie z boku znaczące wejrzenie.
— Rozumiem twoje poglądy — odezwał się mój przyjaciel — lubo nie mogę ich dzielić w zupełności. Uważam za obowiązek popierać w tym razie dążności ogółu, choćby one nie odpowiadały kierunkiem i formą własnym ideałom naszym. Nie wątpię, że i ty ofiarujesz coś na ten cel Nasmyth?
— Mam ofiarować? Ja? A ni szeląga! — zawołał uparty bankier. Chyba, że utraciłbym zmysły! Z głębi sumienia mego, potępiam tę propagandę i będę używał wszelkich możliwych środków dla przeszkodzenia urzeczywistnieniu się jej planów. Nie, mój panie, nietylko sam nie podpiszę się na liście ofiarodawców, ale innych potrafię odstręczyć od brania udziału w składkach.
Prawdopodobnie ja jeden tylko zauważyłem nagłą zmianę, zaszłą po tych słowach w wyrazie twarzy mego przyjaciela: — ostre zagięcie ust, i surowsze jeszcze wejrzenie Raffles’a. Spokojny głos jego wszelakoż nie zdradzał w niczem doznanych wrażeń, gdy pytał, czy Nasmyth ma zamiar przemawiać na wieczornym meetingu. Nipper oświadczył, że nie omieszka skorzystać z tej sposobności dla odwołania się do rozsądku ludzkiego i rozprawiał jeszcze z uniesieniem, gdyśmy siadali do tramwaju.
— Spotkamy się zatem na polu bitwy pod Filipami — mówił żartobliwie, żegnając się Raffles, — wystąpiłeś w obec nas otwarcie, ja również szczerym będę, oświadczając, że mam zamiar przemawiać w obronie potępianej przez ciebie sprawy.
Raffles’a zaprosił dawny jego kolega, będący teraz dyrektorem szkoły, nie u niego jednak szukaliśmy gościny, lecz w sąsiednim domu, w którym staliśmy na stancyi niegdyś jako uczniowie. Dom ten przeszedł w inne ręce, dobudowano skrzydło jedno, a podwójny rząd małych pokoików uczniowskich, oświecony był wspaniale światłem elektrycznem; dziedziniec tylko nie zmienił wyglądu; pnący się bluszcz dokoła okien tworzył jak dawniej festony, odnalazłem nawet resztki wypchanego ptaka, na którym niegdyś czyniliśmy z Raffles’em doświadczenia. Co więcej, gdyśmy szli z innymi na pacierz, we drzwiach zasłoniętych zieloną wełnianą firanką a dzielącą tę część domu od mieszkania dyrektora, ujrzałem stojącego na straży chłopca, którego obowiązkiem było dawać znaki milczenia reszcie uczniów zgromadzonych w sieni, zupełnie tak samo jak za naszych dobrych czasów; nic się w tym świecie nie zmieniło; my tylko ciałem i duszą odstaliśmy od tego świata.
Wieczorem młodzież szkolna podejmowała nas z wielką gościnnością. Wśród wesołego grona studentów musieliśmy czynić wrażenie ludzi przedhistorycznej epoki; obcy celom ich i uczuciom, nie mogliśmy się dziwić, gdyby zostawiali nas na uboczu, nie dopuszczali do zabaw i gawędek swoich. Raffles odrazu jednak, nabrawszy werwy młodzieńczej, stał się duszą zebrania, nie widziałem go nigdy tak ożywionym; nie naśladował pustoty niedowarzonego chłopca, ale przedstawiał rzadszy okaz człowieka w pełnym rozwoju, umiejącego dzielić zapał i wesołość młodego wieku.
Po obiedzie odbył się meeting, na którym mój przyjaciel i Nasmyth mieli przemawiać. Chłód i obojętność panowały w sali, póki Nipper nie zabrał głosu.
Gminnem było jego wysłowienie, ale namiętnem i szczerem, niemniej jak zarzuty stawiane przeciwnikom, co mogło zjednać mu stronników wśród łatwowiernych słuchaczy. W argumentach swoich bankier rozwijał obszerniej przytoczone nam poprzednio zasady; przedstawił je treściwie, jasno, ozdabiając zwrotami satyrycznego krasomówstwa. Słowem, używał środków odpowiednich założeniu, inaczej nie moglibyśmy przełknąć niedorzecznych dowodzeń. W ten sposób zyskał oklaski grupy mniej oświeconych. W sali jednak zaległo ogólne milczenie, gdy powstał Raffles dla udzielenia odpowiedzi.
Pochyliłem się, by nie stracić ani jednego słowa. Tak dobrze znałem mego przyjaciela, że wiedziałem z góry, co powie; tym czasem spotkał mnie nieprzewidziany zawód! Na wszystkie wygłoszone przez Nipper’a szyderstwa, na wszystkie jego przycinki Raffles odpowiadał ze słodyczą i wyrozumiałością, wprawiającą całe audytorjum w zdumienie. Zaznaczył uprzejmie, że nie wierzy stanowczo temu, co jego dawny przyjaciel Nasmyth mówił o sobie. Znał Nasmyth’a od lat dwudziestu i nie spotkał nigdy psa, któryby głośniej warczał, a gryzł mniej złośliwie. Stwierdzonym było faktem, że ten człowiek posiadał zbyt dobre serce, aby mógł najmniejszą krzywdę wyrządzić komukolwiek. Nasmyth daremnie chciałby temu zaprzeczyć, mówca zna go lepiej, niżeli on sam siebie. Nipper miał tylko wady nieodłączne od wielkich zalet duszy: zwykł bronić namiętnie słabszej strony. To właśnie skłaniało preopinanta do nadużywania zbyt dosadnych wyrażeń, jakeśmy to mieli sposobność stwierdzić dziś wieczór. Raffles też był przekonany, że cokolwiek Nasmyth mógł mówić lub myśleć o zamierzonej fundacyi, na liście składek podpisze się z hojniejszym datkiem, niżeli ktokolwiek z obecnych, będąc „dobrym, szlachetnym człowiekiem, którego wszyscy znamy” — kończył mój przyjaciel.
W ten sposób zawiedli się na Raffles’ie jego dawni koledzy. Rachowaliśmy na dowcipną, ironiczną przemowę, nacechowaną zasłużoną pogardą dla skąpca, a tymczasem mój przyjaciel uraczył nas panegirykiem niekoniecznie w najlepszym guście. To nadanie pojednawczego znaczenia nieprzyjaznemu wystąpieniu przeciwnika nie mogło jednak przedłużać zatargu; niepodobna było Nasmyth’owi odpowiadać szorstko na wyrażone pochlebne o nim zdanie. Uśmiechał się tylko złośliwie i oświadczył, że przekona niebawem wszystkich, iż Raffles jest fałszywym prorokiem; lubo jednak inni mówcy nie okazali się tak względnymi jak mój przyjaciel, Raffles przemówieniem swojem uwydatnił zgodny charakter całego zebrania i nie prowadzono na niem jadowitych sporów. Tego jadu było niemniej dużo w żyłach Nasmyth‘a, o czem miałem się przekonać wkrótce.
Należało przypuszczać, że objawiwszy swą niechęć do popierania celu zebrania, Nipper nie weźmie udziału w balu u dyrektora szkoły, mającym zakończyć całą uroczystość, to jednak nie zgadzało się z przewrotnym charakterem człowieka, jak Nasmyth. Dowodził, że niema nic obrażającego w zjadliwych na osobistość drugich napaściach, i zdanie to zastosował w praktyce odnośnie do Raffles’a, gdy przypadkiem znaleźliśmy się obok siebie w sali balowej; mógł nie pamiętać urazy zaciętym krytykom swoim, lecz nie przebaczał uprzejmemu nieprzyjacielowi, który obszedł się z nim względniej daleko, niżeli na to zasługiwał.
— Zdaje się, że pana widziałem w parze z wielkim Raffles’em — rzekł, wpatrując się we mnie przenikliwym wzrokiem — znasz go bliżej?
— Łączy nas ścisła przyjaźń.
— Pamiętam dokładnie. Byłeś w jego towarzystwie, gdy mi zaszedł wczoraj drogę. Należało powiedzieć, kto jest, on nie spełniwszy tej obowiązującej formy grzeczności, przemawiał do mnie, jakby do dawnego przyjaciela.
— Kolegowaliście panowie z sobą w szóstej klasie — odparłem nieco podrażniony.
— Cóż to znaczy? Wyznaję, że wtedy już miałem zbyt dużo szacunku dla siebie samego a zbyt mało poważania dla Raffles’a, iżbym się chciał z nim przyjaźnić. Wiem aż nadto dobrze, czem on się trudni.
Zniewaga wyrządzona memu przyjacielowi, ścięła mi krew w żyłach; bezzwłocznie odparłem szorstko:
— Dla czynienia tych obserwacyi, musiałeś pan korzystać z wyjątkowych okoliczności, nie przynoszących mu zaszczytu.
— Istotnie robi wycieczki po nocy? — pytał nasz przeciwnik. Zapewne nie towarzyszysz wtedy przyjacielowi. Czemże on teraz zajęty?
— Możesz się pan o tem przekonać naocznie — odparłem, wodząc wzrokiem za Raffles’em. Tańczył właśnie walca z żoną dyrektora i podobnie jak wszystko, cokolwiek czynił, tańczył znakomicie; inne pary ustępowały im z drogi instynktownie a kobieta wsparta na jego ramieniu, zdawała się być unoszoną w powietrze.
— Pytam, co Raffles robi w Londynie, lub tam, gdzie prowadzi swój zagadkowy proceder? — dowiadywał się Nasmyth.
— Sądziłem, że wiadomo wszystkim, w czem on głównie znajduje upodobanie; większą część czasu spędza przy krokiecie — mówiłem, usiłując zapanować nad sobą: — jeśli w głosie moim był dźwięk ostry, należało to przypisać podrażnionym nerwom.
— Czy w tem zajęciu wyłącznie szuka środków utrzymania dla siebie? — dowiadywał się mój inkwizytor badawczo.
— Możesz pan zaspokoić swą ciekawość, zwracając się w prost do Raffles’a — odparłem — Szkoda, żeś go nie zapytał publicznie na meeting’u, czem się trudni.
Rozdrażnienie moje, było coraz widoczniejszem a w miarę tego wzmagała się natarczywość Nasmyth’a.
— Z tajemniczości, jaką pan usiłujesz rzecz tę pokrywać, możnaby wnosić, że on prowadzi jakieś hańbiące rzemiosło — dowodził — Nazywam grę w krokieta szkodliwym sportem, gdy jest uprawiany przez ludzi mianujących się gentlemenami i zaświadczających o swem pochodzeniu szlacheckiem elegancją noszonej odzieży jedynie. Namiętny szał do gimnastycznych zapasów, poczytuję za klęskę współczesnej doby a ubieganie się o palmę pierwszeństwa w tym sporcie, uważam za jeden z najgorszych objawów niedorzecznej manii. Niema teraz różnicy między gentlemenami z urodzenia i graczami zawodowymi; inaczej było za moich czasów, amatorzy byli tylko amatorami, a sportowcy sportsmenami, Raffles’owie nie marnowali całego życia na grę w krokieta. Wprawdzie pański towarzysz używa sławy pierwszorzędnego zapaśnika, co go tłomaczy w części. Ja wszelakoż raczej niżeli takim graczem, wolałbym widzieć syna mego, wiesz czem?
Nie byłem ciekawy dowiedzieć się tego, wyczekiwałem jednak z niepokojem końcowego zdania starego zrzędy.
— Wolałbym go widzieć złodziejem! — zawołał Nasmyth z uniesieniem, poczem rzuciwszy na mnie piorunujące wejrzenie, odszedł, wykręciwszy się na pięcie.
Odniosłem jakby moralną porażkę, lubo niebawem większej jeszcze miałem doznać przykrości. Czy słowa Nipper’a wypowiedziane zostały przypadkowo, czy też z intencyą? Nabrałem tchórzliwego usposobienia; okoliczności wszelakoż upoważniały do tworzenia groźnych wniosków? Igraliśmy lekkomyślnie nad brzegiem przepaści; fałszywy krok wcześniej, mógłby później zgotować nam zgubę. Pragnąłem co rychlej ujrzeć się znowu w Londynie, a nie mając ochoty brać dłużej udziału w zabawie tanecznej, wróciłem do mego pokoju w starym domu. Tam idąc za radą Rafftes’a, dla rozpędzenia smutnych myśli, zapaliłem papierosa i puszczałem z niego kłęby woniejącego dymu, gdy naraz ukazała się we drzwiach postać mego przyjaciela. Te drzwi otworzył tak cicho, jak tylko Raffles dokazać to umiał i przymknął je z tą samą ostrożnością.
Tęskniłem za Achilles‘em długie godziny — rzekł — podczas gdy on siedzi zadąsany w swoim namiocie.
— Dąsy moje ustąpią zaraz — odparłem śmiejąc się, gdyż miał dar rozchmurzania mnie zawsze — zechciej wypalić ze mną papierosa. Gospodarz nie weźmie nam tego za złe, skoro na kominku, jak widzisz, stoi popielniczka. Radbym przesiedzieć z tobą do rana.
— Możemy gorzej lub lepiej czas spędzić, zależy to od okoliczności — rzekł Raffles, nie przyjmując ofiarowanego papierosa — Prawdę mówiąc bliskim jest ów ranek; za godzinę świtać zacznie; nie użyjemy nigdy przyjemniejszego wschodu słońca, jak przechadzając się po lasku Warfield, lub po wzgórzach Middle? Powinniśmy korzystać z zachwycającego widoku. Przyznaję, że mnie rozentuzjazmowała wspaniała uroczystość, której byliśmy świadkami. Skoro w stanie gorączkowego podniecenia, nie moglibyśmy snu zażyć, idźmy Bunny odetchnąć świeżem powietrzem.
— Rozeszli się już wszyscy na spoczynek? — pytałem.
— Mieszkańcy tutejsi oddawna we śnie pogrążeni. Ostatni wróciłem do domu. Czemu o to pytasz?
— Bo nasza nocna wycieczka, mogłaby wydać się im dziwną.
Raffles uśmiechał się filuternie, lubo była to najniewinniejsza, pełna komizmu filuterya.
— Nie będą nas słyszeli Bunny — zapewniał — wyjdę cicho; czyniłem to nieraz za dawnych dobrych czasów. Nie mam złych intencyi, a jeśli zechcesz iść ze mną, pokażę ci, jak niegdyś urządzałem podobne sztuczki.
— Wiem o używanych przez ciebie sposobach; miałeś przy sobie sznur, po którym się spuszczałeś.
Mój towarzysz spoglądał na mnie przymrużonemi oczami, z wyrazem zbyt żartobliwym, iżby obrażać się za to można.
— Sądzisz kochany Bunny — mówił — że jednego i tego samego środka zawsze używałem do przeprowadzania planów moich? Jestem dość sprytnym, iżby mieć zawsze w rezerwie gotowe pomysły; zobaczysz jakie figle płatałem za dni studenckich. Zdejm buty i włóż pantofle; zgaś świecę, a za dwie minuty będę czekał na ciebie przy schodach.
Spełniłem polecenie jego; dał znak milczenia i szedł na palcach, co czynił rozmyślnie jakby dla zabawki, podczas gdy ja uważałem to za konieczny warunek ostrożności, tak bałem się najlżejszym szmerem zbudzić którego z lokatorów. Zeszliśmy do sieni głównej, skąd łatwo frontowemi drzwiami można było wyjść na ulicę. To jednak nie dogadzało Rafles’owi; prowadził mnie przejściem zasłoniętym firanką zieloną na korytarz. Wypadało wskutek tego dużo z kolei drzwi otwierać i zamykać, ale mój przyjaciel znajdował przyjemności w usuwaniu napotykanych przeszkód, aż nareszcie dosięgliśmy części gmachu przeznaczonej na sypialnie uczni.
— Przez okno? — pytałem szeptem, gdy zegar wybijał drugą po północy.
— Którędyż indziej? — odparł po cichu Raffles, otwierając jedno z okien, skąd za czasów szkolnych podawano nam listy.
— A dalej przez podwórze?
— Wyjdziemy furtką w rogu. Nie mów nic Bunny; sypialnie są wprost nad nami; nasze dawniej były od frontu, pamiętasz?
Trzymał ciągle palec na ustach, wtedy, nawet kiedy nam już gwiazdy przyświecały nad głowami i nie widzieliśmy żywej duszy na ulicy.
Raffles ująwszy mnie pod rękę, zaczął przyciszonym głosem gawędkę.
— Przemówiliście się z Nipper’em? Tańcząc, nie spuszczałem was z oka, i nadstawiałem ciekawie ucho. Słyszałem wymawiane moje nazwisko. Zacięty człowiek z tego Nasmyth’a, nie wiele się zmienił od czasu, gdyśmy kolegowali z sobą w szkole. Zobaczysz jednak, że weźmie udział w składkach na pomnik i będzie mi wdzięczny, iż go do tego skłonić zdołam.
Odpowiedziałem szeptem, iż nie wierzę temu wcale. Raffles nie słyszał, co Nasmyth mówił o nim; nie chciał, bym mu to powtórzył. Obstawał przy swojem pochlebnem dla Nipper‘a zdaniu tak uparcie, że go spytałem, na czem gruntuje błędne mniemanie swoje?
— Mówiłem ci już — odparł Raffles — potrafię go do tego skłonić.
— Jak? gdzie? kiedy? — dowiadywałem się.
— Na polu bitwy pod Filipami, gdzie mu naznaczyłem spotkanie. Zapomniałeś już wyraźnie twego Shakespeare’a, Bunny, ale powinienbyś choć pamiętać ustęp, w którym wielki poeta wspomina o Cezarze i Brutusie.
Odpowiedziałem, że to sobie przypominam, lubo nie rozumiem, jaka łączność zachodzi między okolicznościami bieżącej chwili a przytoczonym z dzieł wielkiego dramaturga ustępem.
— Mowa w nim o miejscu wiekopomnej bitwy; my także stanęliśmy na polu rozgrywanej walki — oświadczył mój towarzysz, zatrzymując się nagle.
Była to ostatnia godzina letniej nocy; przy świetle sąsiedniej latarni ulicznej mogłem dojrzeć wyraz twarzy Raffles’a.
— Pytałeś się przed chwilą, kiedy plan mój urzeczywistnię? — zagadnął — oznajmiam, że nastąpi to bezzwłocznie... jeśli zechcesz dopomódz mi trochę.
W tyle za nim wznosił się dom, z dużem weneckiem oknem, przysłoniętem drucianą okienicą a nad niem złoconemi literami połyskiwało nazwisko Nasmyth’a.
— Nie zamyślasz chyba o kradzieży z włamaniem? — pytałem przerażony.
— Przeciwnie uskutecznię to natychmiast z pomocą twoją, lub za dziesięć minut, bez twojej pomocy.
— Nie zabrałeś przecież z sobą narzędzi?
Zadzwonił niemi delikatnie w kieszeni.
— Nie wziąłem całego kompletu, ale mam zawsze kilka niezbędnych drobiazgów, które niewiadomo kiedy przydać się mogą. Wdzięczny sobie jestem, że o nich nie przepomniałem tym razem.
— Sądziłem właśnie, iż tu jadąc o takich narzędziach zapomniećby należało — wymawiałem przyjacielowi z żalem.
— Powinieneś się cieszyć, że wypadło inaczej — odparł z uśmiechem mój towarzysz — Chcę zmusić starego Nasmyth‘a do wniesienia składki na rzecz zamierzonej fundacyi, a cyfra ofiarowanej sumy, przyrzekam, będzie wysoką! Szczęście tedy prawdziwe, że nie przepomniałem wziąć z sobą moich wytrychów. Raczysz mi pomódz? tak, czy nie? Jeśli się godzisz, przyłóż skutecznie rękę do dzieła, w przeciwnym razie odejdź bezzwłocznie...
— Nie bądź takim raptusem — mówiłem zasępiony — uplanowałeś to niewątpliwie z góry, inaczej nie byłbyś zabierał narzędzi.
— One są jakby częścią nieodłączną mego ubrania, kochany Bunny, kładę je do kieszeni, przywdziewając strój wieczorowy. Co do tego nędznego banku, nie myślałem o nim wcale, a tem mniej przypuszczałem, że obowiązkiem dobrego obywatela będzie zaczerpnąć z niego jakie sto funtów sterlingów, nie kwitując z odbioru pieniędzy. Nie mam intencyi zabierać więcej; nie jestem dziś w sztosie. Plan mój zresztą nie naraża cię na żadne ryzyko. O ile mnie przyłapią, wypiję trochę nawarzonego piwa, nie ponosząc wielkiego szwanku. Śliczny epilog po zajściu na meetingu. A przyłapią mnie niechybnie, jeżeli będziemy czas tracili na niepotrzebną gawędkę; ruszaj zatem do łóżka, jeśli nie masz odwagi dać szczutka „staremu Brutusowi”.
Rozmowa nasza, prowadzona szeptem, trwała już kilka minut, a na całej ulicy panowała ciągle grobowa cisza. Raffles dawszy mi zasłużoną odprawę, chwycił oburącz futrynę weneckiego okna i usiłował podnieść się w górę; nogi jego bujały w powietrzu niby wahadło zegarowe; potrzebował dla tych nóg oparcia i w tym względzie na mnie rachował. Z razu potępiając w duchu przedsięwzięcie jego, patrzyłem na czynione przez towarzysza wysiłki niechętnie, wkrótce jednak uczucie przyjaźni górę wzięło nad skrupułami sumienia; przyskoczyłem a muskularne ramię moje podsunąłem pod stopy Raffles‘a. Usłyszałem też zaraz metaliczny trzask zamku; rozwarła się cicho okienica i okno, w którem zniknął mój przyjaciel. Po chwili wyciągnął do mnie ręce.
— Chodź, Bunny, bezpieczniej dla ciebie znajdować się wewnątrz, niżeli na ulicy; chwyć się futryny; ja cię ujmę pod pachy i wciągnę do środka!
Niema potrzeby opisywać naszego chwilowego pobytu w banku. Ja drugorzędną rolę odgrywałem w komedyi, stojąc na straży przy schodach, prowadzących do prywatnego mieszkania gospodarza. Z tej strony wiedziałem, że nam nie grozi niebezpieczeństwo, gdyż wśród ciszy nocnej dochodziło mnie z pokoju na górze chrapanie donośne i groźne, jak niem była osobistość naszego antagonisty. Raffles przeciwnie, zamknąwszy drzwi, sprawował się cicho, nie słyszałem co robił. Mówił mi potem, iż z dwudziestu minut, jakie spędziliśmy w banku, dziewiętnaście użył na przypiłowanie klucza sposobem przez siebie obmyślonym, nie wywołującym najmniejszego szmeru.
Gdy otworzywszy drzwi, skinął na mnie, z wyrazu jego twarzy widziałem, że swój zamiar uskutecznił pomyślnie. Należało teraz wyjść równie szczęśliwie, gdyż niebo pokryte było chmurami i uśmiechała się słodka nadzieja rozgrzania zziębniętych członków w ciepłych łóżkach. Zrobiłem pocichu tę uwagę Raffles’owi, który wyjrzał przez otwarte okno. Spiesznie jednak cofnął głowę; mogłem z tego wywnioskować, że grozi nam coś złego.
— Odwagi Bunny. Uspokój się synu! Nie widzę żywej duszy, lubo należy mieć się na baczności i przewąchać możliwe niebezpieczeństwo. Dalej, śmiało za mną przez okno!
Zeskoczyliśmy na ulicę, biegnąc następnie przyspieszonym tempem. Skradaliśmy się jak myszy wzdłuż gmachu zamieszkanego przez profesorów.
— Widzisz światło w oknie starego Nab‘a? — pytał Raffles, idący przodem.
Gdzie? — dowiadywałem się przerażony.
— W sypialni profesora.
— Czy podobna?
— Dostrzegłem to poprzednio — objaśniał mój towarzysz — Nab zawsze źle sypiał po nocach, a słuch ma tak delikatny, że słyszy najlżejszy szmer z drugiego końca ulicy. Nie pomnę nawet, ile razy gonił za mną w czasie wzbronionych wycieczek studenckich, Sądzę, że w końcu wiedział, kto był nocnym włóczęgą, ale nie należy do liczby ludzi oskarżających drugich bez dostatecznych dowodów.
Czułem, że mi dech zamiera w piersiach ze strachu. Raffles biegł niby jacht pędzony wiatrem, ja spieszyłem za nim nakształt łodzi kołysanej falą. Naraz mój przyjaciel zatrzymał się, żądając iżbym nie dyszał tak głośno, gdyż on nasłuchiwać musi.
— Ktoś goni za nami — mówił z pałającą twarzą — trzymam zakład, że stary Nab usiłuje nas wytropić. Uciekaj, co masz sił, Bunny, zresztą możesz na mnie polegać.
Puścił się znowu pędem, próbowałem dotrzymać mu kroku. Nigdy jednak nie byłem szybkobiegaczem, pobyt zaś dłuższy w mieście, mniej sposobnym jeszcze czynił mnie do takiego wyścigu. Raffles będąc pierwszorzędnym zapaśnikiem w tego rodzaju sportach, nie miał litości tak nademną, jak nad starym Nab‘em; profesor dawny wygimnastykowany Oksfordczyk lepiej wszelakoż znosił utrudzenie odemnie; gdy nogi uginały się już pod ciężarem mego ciała, on pędził za mną wytrwale.
— Prędzej, prędzej — nalegał mój towarzysz — inaczej pochwyci nas, szczwany lis!
Dzień świtał, ale gęsta mgła zaścielała ulice i tłoczyła mi płuca. Zacząłem kasłać, a czynione wysiłki iżby kaszel ten stłumić, tak mnie zmęczyły, że w końcu padłem jak długi na ziemię.
— Nikczemne bydlę! — wymyślał Nab, stając nademną.
Raffles spostrzegłszy mój niefortunny karambol, zaprzestał ucieczki; byłem świadkiem jego spotkania ze starym Nab‘em. Mój przyjaciel trzymał się za boki od śmiechu, a profesor zasępiony spoglądał na niego groźnie.
— Przyłapałem cię wreszcie na gorącym uczynku — rzekł.
— W takim razie poszczęściło się panu lepiej, niżeli nam — odparł Raffles — przypuszczam bowiem, że nasz hultaj z rąk nam się wyślizgnął.
— Wasz hultaj? — powtórzył Nab, ściągając krzaczaste brwi gniewnie.
— Goniliśmy oba za złodziejem — tłomaczył mój towarzysz — Bunny gorliwość swoją przypłacił nabitym guzem. Być może zresztą, żeśmy niesłusznie posądzali jakiego niewinnego człowieka.
— Lub nawróconego grzesznika — wtrącił nasz prześladowca — czy nie masz na myśli jednego z dawnych wychowańców szkoły? — dodał wpatrując się w Raffles’a wzrokiem przenikliwym.
Zagadniony jednak potrafił dzielnie stawić profesorowi czoło.
— O nawróceniu nie mogę przesądzać, nie znając winnego — oświadczył. — Wspomniałem tylko, że mogłem popełnić omyłkę; zgasiłem świecę i wyglądałem przez okno, gdy spostrzegłem człowieka, budzącego podejrzenie zachowaniem swojem. Niósł buty w ręku, a szedł tylko w skarpetkach — dla tego prawdopodobnie nie słyszałeś pan kroków jego; stąpając w ten sposób, nie robi się najmniejszego hałasu. Bunny tylko co wyszedł odemnie; przywołałem go zaraz i zeszliśmy cichaczem, podejmując się dobrowolnie roli detektywów. Nie było ani śladu podejrzanego nicponia! Szukaliśmy go pod kolumnadą, obok banku Nasmyth’a, gdzie zdawało mi się słyszeć szmer jakiś, poszukiwania nasze jednak okazały się daremne. Dopiero gdyśmy stamtąd wychodzili, łotr niespodzianie przebiegł mi pod nosem jak strzała, i dlatego pędziliśmy za nim w pogoń. Gdzie się hultaj przez ten czas ukrywał, nie mam pojęcia; być może, iż nic nie wyrządził złego, wypadało jednak o tem się przekonać. Na nieszczęście filut ma zwinne nogi a Bunny zbyt krótki oddech.
— Powinieneś był biedz za nim dalej, nie troszcząc się o mnie — rzekłem powstając z ziemi.
— Skoro takie położenie rzeczy — zawołał Nab z rozjaśnioną twarzą — dajmy pokój bezowocnej gonitwie; chodźcie do mnie rozgrzać się po chłodnym poranku.
Można sobie łatwo wyobrazić, jak chętnie zgodziliśmy się na tę propozycję. Wyznać muszę, że będąc w szkole, nie lubiłem Naba; miał złośliwy język, a zawsze na podorędziu zapas nieparlamentarnych epitetów. Teraz jednak przekonałem się, że posiadał również doskonałą piołonówkę, wyborne cygara i dobór anegdot odznaczających się sarkastycznym dowcipem. Ubawionych i rozśmieszonych, zatrzymał nas w swoim gabinecie do chwili, w której dzwon w kaplicy przypomniał mu obowiązki przewodnika młodzieży.
Co do Raffles’a zdawał się większy żal w duszy odczuwać za bajeczkę skomponowaną, dla wyprowadzenia w pole jednego z dawnych profesorów szkoły, niżeli z powodu cięższej daleko zniewagi, wyrządzonej społeczeństwu i dawnemu koledze. To nie przyczyniało mu wyrzutów sumienia wcale, tem więcej, iż nazajutrz wszyscy uwierzyli historyjce o ściganym przez nas złodzieju; miała ona ten niespodziewany rezultat, że doprowadziła bezzwłocznie do przyjaznego porozumienia, entente cordiale między Raffles’em a jego przeciwnikiem.
Nasmyth dziękował nam za czynione wysiłki w celu uchronienia jego banku od napaści złodziejskich; mimo to rad byłem, gdy następnego rana znalazłem się w wagonie kolejowym a łatwowierny Nipper, żegnał nas od ręki, kiedy pociąg ruszał z miejsca.
— Szczęście, żeśmy nie stanęli gościną u Nab’a — mówił Raffles, zapalając cygaro i rozkładając dziennik Daily Mail z opisem nieudanej próby kradzieży — ślad nieomylny byłby Nab wytropił węchem, niby stary wyżeł, jakim jest i pozostanie zawsze.
— Co takiego?
— Drzwi frontowe zastali rano zamknięte, zaryglowane wbrew naszemu dowodzeniu, że przez nie wybiegliśmy w pogoń za podejrzanym nicponiem. Ta okoliczność nie uszłaby uwagi Nab’a i mogliby przyłapać nas łatwo.
Raffles wziął z kassy Nasmyt’a nie wiele więcej nad sto funtów sterlingów gotówką, unikając mogących go zdradzić banknotów. Wróciwszy do Londynu wysłał najpierw swoją składkę, dwadzieścia pięć funtów sterlingów, na zamierzoną fundacyę pomnika; resztę pieniędzy, jak zrozumiałem, chciał przesyłać częściowo. Wskutek dziwnego zbiegu okoliczności, skarbnik gromadzący rzeczone fundusze, otrzymał jednocześnie na ten cel hojny, tajemniczy dar, stu funtów sterlingów od bezimiennego ofiarodawcy, podpisującego się: „Dawny uczeń szkoły”. Skarbnik był właśnie naszym uprzejmym gospodarzem; napisał do Raffles’a dziękując mu za tak świetny rezultat jego ostatniego przemówienia. Nie widziałem listu, jaki Raffles przesłał w odpowiedzi, ale dowiedziałem się nazwiska tajemniczego ofiarodawcy; miał nim być Nipper Nasmyth. Zapytałem mego przyjaciela, czy to prawda? Odpowiedział, że spyta o to samego Nasmyth’a, jeśli jak zwykle bankier zjedzie do Londynu na wyścigi i widzieć się z nim będzie miał sposobność. Szczęśliwym trafem, byłem obecny temu ich spotkaniu.
— Słyszę kochany kolego — odezwał się Raffles — że dałeś bezimiennie sto fantów sterlingów na fundacyę tak surowo przez ciebie potępianą. Nie powinieneś przeczyć, ani wstydzić się czynu przynoszącego ci zaszczyt. Dużo było prawdy w tem, coś dowodził; są jednak ustępstwa, które należy robić bez względu, czy je słuszne, lub niesłuszne uznajemy w głębi duszy.
— Masz racyę Raffles’ie, faktem jest jednak...
— Nie kończ; wiem, co chcesz powiedzieć. Niema jednego człowieka na tysiąc, któryby tak jak ty postąpił, a jednego na miljon, któryby to uczynił bezimiennie.
— Co nasuwa ci przypuszczenie, że ja jestem ofiarodawcą?
— Wszyscy to utrzymują. Stałeś się Nasmyth’ie najpopularniejszą osobistością w rodzinnem mieście.
Nie widziałem nigdy większego zakłopotania, jak w owej chwili u tego nieużytego, gderliwego zazwyczaj człowieka. Ostre rysy fizyognomii Nipper’a złagodniały, wyraz jakby tkliwego rozrzewnienia wystąpił na zarumienioną twarz jego.
— Nie byłem nigdy popularnym — odparł — nie myślę nabywać dzisiaj tej popularności kosztem moich pieniędzy. Powiem ci szczerze Raffles‘ie...
— Daj pokój; nie mam czasu na dłuższą gawędkę. Dzwonek się odzywa. Nie należało jednak gniewać się na mnie, że cię nazwałem dobrym, szlachetnym człowiekiem, skoro jesteś nim istotnie w głębi duszy. Do widzenia kochany przyjacielu.
Nasmyth jednak zatrzymał nas chwilę dłużej. Oblicze jego rozpogodziło się słodko; można było czytać na niem stanowcze postanowienie.
— Utrzymujesz, że w głębi duszy byłem zawsze dobrym i szlachetnym człowiekiem? — mówił — W takim razie dodam jeszcze sto funtów do składek ogólnych, aby cyfra ofiar wypadła parzystą!
Gdyśmy wrócili na miejsca nasze, Raffles zadumał się głęboko. Nie oddawał ukłonów znajomym, nie odpowiadał na pytania, nie zwracał uwagi na rozgrywane zakłady; prosił mnie nawet, by się z nim przejść po placu, gdzie zdala od tłumu znaleźliśmy dwa niezajęte krzesła.
— Nie bywam często zmartwiony, jak wiesz Bunny odezwał się — przed chwilą jednak doznałem rzeczywiście przykrości. Żal mi biednego Nasmyth’a. Słyszałeś o jego chęci zostania popularnym po raz piewszy w życiu.
— Słyszałem. Ale cóż ciebie to może obchodzić?
— Obchodzi mnie to bliżej niż sądzisz — rzekł Raffles, potrząsając głową. Pragnąłem mu oszczędzić, o ile mogłem kłamstwa; a kiedy niemal już się na nie decydował, w ostatecznej chwili po ciężkiej walce zbudziło się w nim szlachetne uczucie. Drugie sto funtów sterlingów będą, faktycznie darem jego.
— Chcesz powiedzieć, że wniesione zostaną pod jego własnem nazwiskiem?
— I z wolnej nie przymuszonej woli. Czy podobna, kochany Bunny, iżbyś nie wiedział, co zrobiłem, ze stu funtami sterlingów, zabranymi w banku?
— Wiem, co zamyślasz z niemi czynić — odparłem — Cześć z nich dwadzieścia pięć funtów wysłałeś jako składkę swoją, a resztę będziesz spłacał częściowo.
Mój przyjaciel zerwał się z krzesła.
— Mogłeś przypuszczać, że składkę moją zaczerpnąłem z jego pieniędzy?
— Naturalnie.
— Że wniosłem fundusz Nasmyth’a pod moim nazwiskiem?
— Tak sądziłem.
Raffles wpatrywał się we mnie dziwnie przenikliwym wzrokiem, i rzekł tylko:

— Lepiej chodźmy przypatrywać się w dalszym ciągu wyścigom!




VI.
Noc złowroga.

Miało się odbyć wesele, które we mnie i Raffles’ie budziło żywe zainteresowanie. Oblubienica mieszkała samotnie ze świeżo owdowiałą matką i astmatycznym bratem w małej pustelni na wybrzeżach Mole. Pan młody był synem bogatego właściciela w stronie kraju, w której obiedwie rodziny żyły od kilku pokoleń. Kosztowne podarki ślubne, napełniały kilka pokojów ładnej pustelni nad Mole, a ich wartość została ubezpieczoną odpowiednią sumą w Asekuracyjnem Towarzystwie od złodziei. Nie mogę objaśnić skąd Raffles dowiedział się wszystkich tych szczegółów, o prawdzie ich wszelakoż nie należało wątpić. Osobiście nie przywiązywałem wielkiej wagi do tej sprawy, póki Raffles nie zapewnił mnie, że to „interes odpowiedni“ dla fachowego człowieka, a tym fachowcem był on naturalnie. W ostatniej dopiero godzinie położenie zmieniło się wskutek niespodziewanego wezwania Raffles’a na sędziego w próbnym wyścigu ekwipaży.
Bezzwłocznie dopatrzyłem się w tem wydarzeniu pożądanej szansy, dającej możność wykazania zalet samodzielności w występnej karjerze mojej. Minęło lat kilku odkąd społeczeństwo żądało usług Raffles’a w podobnych okolicznościach; nie przypuszczał, iżby został wzywany ponownie, a wdzięczność jego za ten dowód uznania współziomków nie przeszkadzała, że czuł się zafrasowanym. Wyścigi powozowe odbyć się miały w Trafford w czwartek, piątek i sobotę pod koniec lipca, drugi interes wypadało załatwić w noc czwartkową, również po odbytej uroczystości ślubnej w Molesey Raffles musiał się decydować na wybór jednej z dwóch rozrywek, ja zaś pragnąłem ułatwić mu powzięcie decyzyi. Dowodziłem, że w Molesey potrafiłbym go zastąpić, gdy przeciwnie uczucie patryotyzmu nakazywało nie uchylać się od obowiązku służenia sprawie publicznej. W imieniu współziomków i w swojem własnem błagałem Raffles’a, by nie pozbawiał mnie sposobności wykazania fachowego uzdolnienia i raz pierwszy pobiłem go argumentami mymi. W wilię dnia oznaczonego na wyścigi mój przyjaciel zawiadomił telegramem komitet wyścigowy o przyjęciu godności sędziowskiej a potem obznajmiał mnie szczegółowo z krętą drogą do Esher, jaką miałem przebyć następnej nocy. O szóstej wieczorem, dawał mi ostatnie wskazówki z okna hotelowego omnibusu.
— Musisz przyrzec, iż nie będziesz miał przy sobie rewolweru — mówił szeptem. — Masz tu moje klucze; w biurku znajdziesz stary pistolet, weź go jeśli chcesz, lubo obawiam się, żeś gotów użyć go niepotrzebnie.
— W takim razie tylko, jeśli będę miał stryczek założony na szyję! — odpowiedziałem pocichu — Jakkolwiek mógłbym nietrafnie postąpić, bądź pewny, że ciebie nie narażę; przekonasz się, mam nadzieję, iż zasługuję na większą ufność, że mógłbyś zlecać mi nawet trudniejsze misje. Co powodem twego niedowierzania? Zadałem mu to pytanie, gdy omnibus odjeżdżał już na stacyę Eston. — Raffles wzruszył ramionami, a ja odwróciwszy się na piętach, szedłem zasępiony. Jego obawy przyczyniały mi bolesnego upokorzenia. Mój przyjaciel w ciągu ostatnich lat kilku fałszywej o mnie nabrał opinii; rad więc byłem ze sposobności wyrobienia sobie zasłużonego uznania. Odczuwałem z przykrością, że on nie dowierza zahartowaniu moich nerwów i zimnej krwi w potrzebie, lubo nic go nie upoważniało do powątpiewania w tym względzie. W dobrych i złych okolicznościach nie zawiodłem go dotychczas nigdy, nieraz w trudnem położeniu, mogłem z nim współzawodniczyć, jeśli nie sprytem, to w każdym razie odwagą. Byłem jego prawą ręką, chociaż obchodził się ze mną, niby z małoletnim chłopcem. W tym wypadku pokażę czem jestem rzeczywiście występując samodzielnie w uplanowanem przedsięwzięciu. Raffles sam widział, jak ochotnie zabierałem się do dzieła.
Następnej nocy pierwszy siedziałem w pociągu natłoczonym publicznością a wyprawianym do Esher po skończonych widowiskach teatralnych i pierwszy wysiadłem z wagonu, dojechawszy na miejsce. Noc była cicha; niebo zasnute chmurami; droga do Hampton Court teraz nawet gdy to przedmieście więcej zaludnione, jest jedną z najmniej uczęszczanych. Początek jej tworzy wązka aleja jakby tunel, złączonych w górze konarów, a w owej chwili przez ten gąszcz krzewów nie przebłyskiwało żadne, choćby z okna lub szpary we drzwiach przedzierające się światełko. Wśród panującej ciemności sądzić było można, że ktoś idzie za mną; odgłos kroków uciszał się, gdy przystawałem i ponawiał, gdy szedłem dalej. Obcierałem czoło zwilżone potem ze strachu, nadstawiałem niespokojnie ucho, aż wreszcie przekonałem się, że słyszałem echo własnych moich kroków. Niebawem też wyszedłem z ciemnej alei na drogę, którą mogłem już widzieć dokładnie; przebyłem ją szczęśliwie, lubo nie bez małej przygody. Przeszedłszy rzekę Mole po moście, zawróciłem na lewo i wpadłem niespodzianie na policjanta, noszącego buty z gumowemi podeszwami. Przeprosiłem szanownego stróża bezpieczeństwa, zowiąc go „panem oficerem“, dopiero w odległości jakich stu yardów odważyłem się skierować w inną stronę.
Wreszcie dosięgłem furtki ogrodowej, i wszedłem na rosą obficie zwilżony trawnik. Męczącą była przechadzka; usiadłem dla wytchnienia na ławeczce pod drzewem cedrowem, którego gałęzie grubszy cień jeszcze rzucały wśród mroków nocy. Odpoczywałem chwil kilka, rozwiązując kamasze na nogach, dla zyskania czasu i gotując się do wykonania zamierzonego planu, z zimną krwią, obowiązującą zastępcę nieobecnego wodza. W duchu jednak tę odwagę moją oceniałem właściwie, wiedząc, że stanowi imitacyę nie wytrzymującą porównania z oryginałem.
Dla zaświadczenia o mojej śmiałości, potarłem zapałkę i zapaliłem papierosa; Raffles może nawet nie byłby w podobnej chwili narażał się w ten sposób, chciałem jednak przekonać go, że jestem nie ustraszony i rzeczywiście nie doznawałem uczucia trwogi. Niecierpliwie wyczekiwałem jakiego zdarzenia, mogącego zaświadczyć o męstwie mojem. Kończyłem tedy dopalać papierosa i zabierałem się zdjąć obuwie, zanim wejdę na wysypaną żwirem ścieżkę, prowadzącą do oranżeryi, gdy dziwny jakiś szmer zwrócił uwagę moją. Był to ciężki, świszczący oddech, dochodzący mnie z niewielkiej odległości. Stanąłem jak wryty; zauważono moją obecność pod cieniem drzewa, gdyż chrapliwy głos odezwał się z okna oranżeryi.
— Kto jesteś, do licha!
— Detektywem — odparłem — przysłanym przez Towarzystwo asekuracyjne od złodziei.
Nie potrzebowałem wahać się ani chwili dla skomponowania tej bajeczki, wszystko na wszelki wypadek obmyślane było przez Raffles’a. Powtarzałem wyuczoną lekcyę. W oknie oranżeryi jednak nastało dłuższe milczenie, przerywane rzęzieniem człowieka, którego widzieć nie mogłem.
— Nie rozumiem, po co przysyłali pana tutaj — rzekł wreszcie — jesteśmy dostatecznie strzeżeni przez miejscową policję; ajenci jej odwiedzają nas co godzina.
— Wiem o tem panie Medlicott — odparłem z własnego już natchnienia — spotkałem jednego z policyantów na rogu ulicy i przegawędziliśmy z sobą część nocy.
Gdym to mówił, serce gwałtownie biło mi w piersiach; był to pierwszy debiut mej samodzielności.
— Od niego dowiedziałeś się pan mego nazwiska? — pytał dychawicznik podejrzliwie.
— Powiadomiony o nim zostałem w naszem biurze przed wyjazdem. Przykro mi bardzo, że pan mnie dojrzałeś. Obowiązujące nas przepisy zalecają dyskrecyę i nie zwracanie na siebie uwagi publiczności. Zamierzałem tej nocy straż trzymać nad poleconą mej opiece miejscowością, lubo przyznaję, że nie należało wchodzić samowolnie za parkan ogrodu. Jeśli pan sobie życzysz, wyjdę stąd bezzwłocznie.
Mówiłem to z własnego natchnienia; a oświadczenie moje, wydało nadspodziewanie dobry rezultat.
— Ależ nie żądam tego wcale — odezwał się młody Medlicott uprzejmie — zbudził mnie szalony atak astmy, będę musiał niewątpliwie siedzieć w krześle do rana. Mógłbyś gawędką rozerwać mnie trochę. Czekaj chwilę, przyjdę po pana i wpuszczę cię do domu.
Był to dilemat nie przewidziany przez Raffles’a,
Na dworze, w ciemności podjęta śmiało przezemnie rola zdawała się dość łatwą do odegrania, lecz dalsza improwizacya wśród czterech ścian zamieszkanego domu podwajała ryzyko i przyczyniała trudności. Włożyłem wprawdzie z intencyą strój rzeczywistego detektywa, ale fizyognomya moja nie odpowiadała typowi tajnego ajenta. Z drugiej strony jako mniemany dozorca kosztownych darów, odmawiając propozycyj wejścia do domu, gdzie się one znajdowały, mogłem zbudzić podejrzenie; dostać się tam zresztą wcześniej czy później było zadaniem mojem, wzgląd ten rozstrzygnął wątpliwość. Postanowiłam chwycić dyabła za rogi.
Słysząc pocieranie zapałek w pokoju nad oranżerją, przypomniałem sobie, iż wypada zawiązać spiesznie sznurowadła przy kamaszach. Światło zbliżało się zwolna do szklanych drzwi w sieni, a gdy się te drzwi otworzyły, ujrzałem w nich jakby zagrobową postać trzymającą świecę w rękach.
Widywałem ludzi starych, wyglądających młodo, i ludzi młodych, którym dać można było dwa razy więcej lat, niżeli mieli rzeczywiście, nigdy jednak pierwej ani później nie widziałem chłopca mającego jeszcze mleko pod nosem, zgarbionego niby siedemdziesięcioletni starzec, dyszącego ciężko, drżącego jak w febrze, łapiącego ustami powietrze, jakby miał wyzionąć ducha za chwilę. Mimo jednak stanu wyczerpania fizycznego młody Medlicott wpatrywał się we mnie przenikliwym wzrokiem, i nie chciał zrazu oddać świecy.
— Nie powinienem był schodzić — to mi zaszkodziło — mówił przerywanym głosem — gorzej jeszcze będzie z wchodzeniem na schody. Musisz mi pan podać rękę. Wszak zechcesz wejść na górę? Nie jestem znowu tak chory, na jakiego wyglądam; pokrzepię się kieliszkiem starki. Dary ślubne są w bezpiecznem zachowaniu, gdyby jednak miało im grozić niebezpieczeństwo, prędzej dowiesz się o tem, będąc w domu, niż w ogrodzie. Już odpoczęłem. Dziękuję! Postarajmy się nie robić hałasu, iżby nie zbudzić matki mojej.
Przebycie kilkunastu schodów zabrało nam dosyć czasu. Młody chłopiec opierał się jedną ręką na mojem ramieniu, drugą chwytał poręcz; tak postępowaliśmy z jednego stopnia na drugi, zatrzymując się na każdym dla nabrania oddechu, aż wreszcie weszliśmy do małego pokoju, skąd otwarte drzwi prowadziły do sąsiedniej sypialni. Zrobiony jednak wysiłek pozbawił biednego mego towarzysza możności użycia głosu; płuca jego dyszały ciężko, niby miech kowalski; palcem wskazywał drzwi, przez któreśmy weszli i które przymknąłem, odgadując jego życzenie; następnie wzrok obrócił na karafkę stojącą na stole. Nalałem mu pół szklanki płynu i paroksyzm astmy złagodniał trochę.
— Schodząc na dół... popełniłem szaleństwo — bełkotał, czyniąc długie przestanki — leżeć jest dla mnie męczarnią... Trafiłeś pan na noc złą bardzo... Mógłbyś mi dać jeden z tych ciemnych papierosów?... leżą na stole... Dziękuję; teraz proszę o zapałkę.
Chłopiec przygryzł z dwóch stron szalejowy papieros, zapalił go i wśród gwałtownych napadów kaszlu wciągał ostry dym w płuca. Jest to radykalne lekarstwo, uważane po części za środek powolnego samobójstwa; stopniowo jednak przynosiło ulgę choremu, tak, iż dychawicznik, siedząc prosto, zdolny był wypić ożywczy napój. Odetchnąłem również swobodniej, gdyż bolesny był widok śmiertelnych zapasów, staczanych przez młodzieńca w kwiecie wieku, którego uśmiech opromieniał twarz niby promyk słońca, przedzierający się przez chmury. Pierwsze jego słowa były podziękowaniem za małą usługę, oddaną mu przezemnie z poczucia litości. To przypomniało mi, czem byłem rzeczywiście, a jednocześnie przywiodło na pamięć potrzebę pilnego czuwania nad sobą. Miałem też przygotowaną odpowiedź na uwagę, którą zrobił Medlicott, wlepiwszy we mnie przenikliwe wejrzenie.
— Wie pan — rzekł młody chłopiec — nie jesteś ani trochę podobny do detektywa, jak go sobie wyobrażałem.
— Bardzo mi to przyjemnie słyszeć, nie mógłbym wszelako nosić urzędowego munduru, gdyby on zdradzać miał mój zawód.
Towarzysz przygodny roześmiał się chrapliwym śmiechem. — Trafne bardzo zdanie — rzekł — można powinszować Towarzystwu Asekuracyjnemu z pozyskania człowieka pańskiej sfery na spełnienie wstrętnego zajęcia. I sobie też winszuję — dodał — że pan zawitałeś do mnie, w ciągu jednej z najprzykrzejszych nocy, jakiej nie zaznałem oddawna. Obecność pana ma dla mnie powab kwiatów podczas mroźnej nocy. Napijesz się wódki? Może przypadkiem zabrałeś z sobą wieczorną gazetę?
Odpowiedziałem, że na nieszczęście zostawiłem dziennik w wagonie.
— Było tam co o zakładach wyścigowych? — pytał chory, pochylając się na krześle.
— Mogę w tym względzie zaspokoić ciekawość pana — odparłem.
— Do jakiej cyfry dochodzą zakłady?
— Do dwóchset funtów.
— Kto ma największe szansę?
— Raffles notowany sześćdziesiąt dwa na sto.
Głos mój brzmiał mimowolnie dźwiękiem szczerego zachwytu, lecz entuzjazm Medlicott’a daleko był większym, jak gdyby łączyły go stosunki ścisłej zażyłości z moim przyjacielem; śmiał się tak serdecznie, wywołało to nowy napad kaszlu.
— Poczciwy stary Raffles — mówił w przerwach — wybrany sędzią; na Jowisza, musimy jeszcze wypić po kieliszku za jego zdrowie! Zabawna rzecz, ta astma: napoje wyskokowe osłabiają głowę, przynosząc ulgę płucom. Doktorzy tego nie uznają, ale oni nie umieją leczyć choroby. Znałem jednego tylko, który potrafił przynosić skuteczną ulgę w atakach. No, za zdrowie Raffles’a! Oby dożył sto lat wieku!
Lubo z wysiłkiem, stanął na nogach dla spełnienia toastu; ja wypiłem go siedzący. Nie rad byłem z obrania Raffles’a za temat rozmowy; a więcej jeszcze z tego powodu, że piłem za zdrowie przyjaciela z członkiem rodziny, którą przyszedłem ograbić. Rzeczywiście znalazłem się w trudnem położeniu: jak mogłem po tym przyjaznym akcie okradać biednego chłopca lub jego blizkich?
Było coś gorszego jeszcze. Nie ręczyłbym, czy młody Medlicott ufał mi szczerze. Przypuszczałem to od początku, a po wypiciu drugiego kieliszka chłopiec wyznał mi swoje niedowierzanie. Cierpienie fizyczne nie przeszkadzało mu podejrzewać, że przyszedłem ściągnąć podarki ślubne, zamiast czuwać nad ich bezpieczeństwem. Dałem mu do zrozumienia, że nie smakuję w tego rodzaju żartach i został też za nie ukarany gwałtowniejszym niż dotychczas paroksyzmem astmy. Zaduszenia były tak silne, że używane poprzednio środki okazały się bezskutecznemi. Przygotowałem papieros z szalejem, lecz biedak nie był w stanie robić inhalacyi. Podałem mu kieliszek wódki, który usunął niecierpliwym ruchem ręki.
— Amygdalin... daj amygdalin... tam w kapsułkach na stole... przy łóżku.
Pobiegłem do sypialni i przyniosłem żądane kapsułki; nieszczęśliwy chłopiec zawartość jednej z nich wysączył na chustkę od nosa, którą do ust sobie przyłożył. Obserwowałem go pilnie, gdy silna woń dochodzić mnie zaczęła; ustąpiło natychmiast straszne zaduszenie i oddech chorego stawał się równiejszym. Jednocześnie na twarz jego wystąpiły rumieńce.
— Środek ten odciąga krew od serca, przynosząc chwilową ulgę — mówił — gdybyż ona trwać mogła! Nie wolno mi jednak używać więcej nad jedną kapsułkę bez pozwolenia lekarza... Widzę, że pan nasłuchujesz czegoś pilnie... Prawdopodobnie to odgłos kroków nadchodzącego policyanta.... musimy pomówić z nim chwilę.
Uszu moich dochodził szmer inny, stąpanie w pokoju nad nami. Poszedłem wyjrzeć przez okno. Na dole w oranżeryi zamigotało słabe światełko świecy, zapalonej w pokoju od tyłu.
— Tam złożone podarki ślubne — szepnął mi do ucha Medlicott.
Spojrzałem na niego wzrokiem, jakiego nie widział u mnie jeszcze w ciągu tej nocy.
Patrzyłem w twarz chłopca oczami uczciwego człowieka, gdyż stałem się nim w owej chwili jakby cudem. Rozstrzygniętą była wątpliwość — powziętą nieodwołalna decyzya. Chciałem niedopuścić czynu, dla spełnienia którego przybyłem tutaj; przejmował mnie on wstrętem od początku, lecz zrazu okoliczności nie dozwalały uchylać się od podjętego dobrowolnie przedsięwzięcia; obecnie te okoliczności zmieniły się i mogłem bez skrupułu iść za głosem sumienia, nie uchybiając zobowiązaniom względem Raffles’a, jak również nie krzywdząc chorego młodzieńca. Zapragnąłem stanąć w obronie złodziejskiego honoru, okupić w części winy, ciążące na mnie jako na członku społeczeństwa!
Te myśli snuły mi się po głowie, gdyśmy z młodym Medlicott, patrzyli sobie nawzajem w oczy i nadstawiali uszy na szmer dochodzący z dołu. Chłopiec objawiał chęć brania czynnego udziału w ukaraniu napastnika, lecz opuściły go zaraz siły, twarz pokryła się bladością, a ciężki jego świszczący oddech mógł przeszkodzić wykonaniu naszego zamiaru. Dałem mu znak, by nie schodził z góry i mnie pozostawił załatwienie się z nieproszonym gościem. Rzucając w odpowiedzi zagadkowe wejrzenie, drażniące mnie w ciągu tego wieczoru niejednokrotnie, rzekł, sięgając ręką do kieszeni:
— Niesłusznie jak widzę, posądzałem pana... myślałem zrazu... no, nie wypada mówić, co myśleć mogłem.... zanim jednak spostrzegłem omyłkę moją... cały czas trzymałem to w kieszeni. — A jakby nagradzając niesłuszne podejrzenie dał mi swój rewolwer. Wziąłem broń, ale nie chciałem dotknąć jego ręki i wyszedłem z postanowieniem zasłużenia na uścisk poczciwej dłoni chłopca, lub przypłacenia życiem nieudanej próby. Na schodach wyjąłem pistolet Raffles’a, przewiesiłem go przez ramię i stąpałem na palcach, jak mnie tego nauczył mój przyjaciel. Sprawowałem się widocznie cicho bardzo, gdyż drzwi do pokoju za oranżeryą zastałem otwarte a płomień palącej się na stole świecy nie zadrżał nawet za mojem zbliżeniem. Wszedłszy do środka, zastałem tam nikczemnego obdartusa z latarką w ręku.
— Łotrze jakiś! — zawołałem i jednem uderzeniem, rękojeścią pistoletu powaliłem hultaja na ziemię.
Zadany cios nie świadczył o mojej sile fizycznej ani o mojej zręczności, los sprzyjał mi tylko, że pierwszy mogłem ugodzić złodzieja, zanim on zdążył na mnie się rzucić. Zaraz jednak poczucie solidarności zawodowej zbudziło we mnie wyrzuty sumienia, zwłaszcza, gdy stojąc nad zemdlonym z twarzą ku ziemi przeciwnikiem, spostrzegłem, że uderzyłem bezbronnego człowieka. Latarka wypadła mu z ręki i kopciła straszliwie; ciężko zaniepokojony podniosłem ją, uregulowałem wysokość knota a następnie bezwładne ciało rabusia odwróciłem ku sobie.
Czy mógłbym kiedykolwiek zapomnieć przerażenia doznanego w owej chwili? Ujrzałem przed sobą oblicze Raffles’a!
Zdawało się to niepodobnem, lecz jedyny na świecie człowiek zdolny usuwać zwycięsko przeszkody stawiane czasem i przestrzenią, leżał u moich nóg bez zmysłów — to był Raffles, fakt nie ulegał wątpliwości. Miał na sobie ubranie żebracze, które widywałem u niego. Twarz poczernioną ucharakteryzował zręcznie przyprawnym rudym zarostem, włożył strój, jakiego używał, biegnąc za dorożkami, wiozącemi podróżnych z dworców kolejowych w Londynie; na głowie krwawiła się rana, zadana mu przezemnie jego własnym pistoletem! Jęczałem głośno z żalu, klęcząc nad nim i badając przyłożoną dłonią uderzenia serca zemdlonego przyjaciela. W odpowiedzi na mój jęk, usłyszałem chrapliwy głos na progu.
— Dzielnie się pan spisałeś! — chwalił dychawicznik — byłem świadkiem tej sceny... aby tylko hałas nie zbudził mojej matki!... nie wypada snu jej przerywać.
Złorzeczyłem w głębi serca chłopcu i jego matce; trzymając jednak palec na słabo bijącym pulsie Rafflesa, mówiłem sobie w duchu, że mego przyjaciela spotkała zasłużona kara, wszak on był winien całemu zajściu, co zatruwało mi goryczą duszę; niby ufał, a niedowierzał — w dzień brał udział w wyścigach, w nocy szpiegował mnie, chcąc widzieć, jak spełniam zadanie moje i w końcu to zadanie podejmował sam, bez niczyjej pomocy!
— Czy już nie żyje? — dowiadywał się, dysząc ciężko Medlicott.
— Nie — odcięłem krótko, nie mogąc skryć rozdrażnienia mego.
— Musiałeś mu potężnego nabić guza — ale narażałeś się na takie samo niebezpieczeństwo, gdybyś nie uprzedził ciosu łotra — dowodził młody chłopiec, podnosząc z ziemi morderczą broń, w którą Raffles zaopatrzył mnie na własną zgubę.
Słuchaj, panie Medlicott — rzekłem przysiadając na piętach — on żyje i niewiadomo jak długo pozostawać będzie w stanie odurzenia. Barczysty, muskularny z niego hultaj a pan w razie ponowienia walki nie mógłbyś skutecznej udzielić mi pomocy. Stójkowy musi być gdzieś niedaleko, czy nie zdołałbyś iść go tu sprowadzić?
— Czuję się trochę silniejszym — odparł chłopiec — ożywiły mnie doznane wrażenia. Zwróć mi rewolwer; zostanę tu na straży i dołożę starań, aby łotr nie ruszył się z miejsca.
Potrząsnąłem niecierpliwie głową.
— Nigdy bym się na to nie zgodził — oświadczyłem — Skoro pan odmawiasz, nie mogę nic innego zrobić jak tylko trzymać za ręce nicponia do rana, jeśli nie zechce ich wyrwać, a byłby waryatem, gdyby tego czynić nie próbował, walka wznowiona bowiem stanowi dla niego jedyną szansę ocalenia.
Medlicott odwrócił się i wzrokiem mierzył przestrzeń dzielącą go od drzwi w sieni; wiedziałem na co zdecydował się ostatecznie.
— Pójdę, nie rachując się z siłami — rzekł — pragnę oszczędzić przestrachu matce mojej. Należy się panu zadość uczynienie nietylko za jego odważne narażanie własnego bezpieczeństwa dla naszego dobra, ale jeszcze za ubliżające podejrzenia, jakie względem niego żywiłem w pierwszej chwili. To skłania mnie głównie do spełnienia jego żądania.
Poczciwy chłopiec odszedł, a ja podążyłem za nim, by się przekonać, że istotnie dotrzymuje słowa. Gdy widziałem już Medlicotta na ulicy, wróciłem do pokoju, gdzie zastałem Raffles’a siedzącego ze skrzyżowanemi nogami na podłodze i obcierającego chustką krew sączącą się z rany.
— Jesteś Bunny, mój wierny przyjacielu! — szepnął.
— Zatem Bogu dzięki, nic nie przytrafiło ci się tak bardzo złego — zawołałem.
— Byłem, rozumie się, odurzony chwilowo — odparł — a nie twoja zasługa, że nie padłem trupem na miejscu. Jak mogłeś Bunny, nie poznać ubrania, w którem widziałeś mnie tyle razy! Nie raczyłeś jednak spojrzeć na mnie, nie zostawiłeś mi czasu odezwać się jednem słowem. Umiałeś się tylko pozbyć zręcznie młodego niedołęgi. Musimy myśleć teraz o szczęśliwem ujściu pogoni.
Mrucząc tak pod nosem, Raffles zawrócił ku drzwiom; dążyłem za nim do furtki ogrodowej, którą otworzył wytrychem. Lubo jednak szedłem za moim przyjacielem, zbyt byłem na niego rozżalony, iżbym chciał prowadzić z nim gawędkę. Doszliśmy w milczeniu do mostu nad brzegiem rzeki.
Znając Raffles’a, nie zdziwiłem się, gdy on wszedł pod jedną z arkad i wyszedł stamtąd przystrojony w eleganckie palto, kapelusz, jakby wracał prosto z teatru, a na tę metamorfozę zużył zaledwie parę minut czasu. Nie poprzestając na tem, mój towarzysz i mnie zaraz przekostiumował, zarzucając mi swój pled szkocki na plecy.
— Rad może będziesz usłyszeć — rzekł — iż o 3 m. 12 wychodzi pociąg z Surbiton, gdzie dojdziemy niebawem, przyśpieszywszy nieco kroku. Jeżeli życzysz sobie, możemy wsiąść każdy do oddzielnego wagonu, lubo nie przypuszczam, aby grozić nam mogło jakie niebezpieczeństwo; chciałbym tylko wiedzieć, czy daleko zawędrowała ta przedęta piszczałka w osobie Medlicott’a.
O przygodach biednego chłopca i naszych własnych wyczytaliśmy w dziennikach: przymusowy spacer chory przypłacił gwałtownym atakiem astmy, poczem całe dwadzieścia minut wlókł się do furtki ogrodowej, a zastawszy ją zamkniętą, dzwonił kwandrans, zanim zbudził służbę miejscową. Podał tak szczegółowy opis mojej osoby władzom policyjnym, że wzgląd ten zmniejsza mój żal za przyczynienie mu dotkliwych cierpień.
Wtedy jednak nie pamiętałem o przygodnym towarzyszu, bo i dla mnie była to chwila pełna goryczy. Nietylko nie spełniłem zadania, którego podjąłem się dobrowolnie, ale jeszcze omało nie pozbawiłem życia Raffles’a. Przejęty najlepszemi intencyami względem przyjaciela i nieprzyjaciela, zawiniłem ciężko wobec obu. Wprawdzie nie wszystkie złowrogie komplikacye pochodziły z mojej winy, słabość mego charakteru jednak dużo się do nich przyczyniła. Szedłem właśnie obok człowieka, który przestrzeń kilkudziesięciu mil angielskich na to przebył, iżby zostać świadkiem tej mojej słabości, a wskutek tego stosunek szczerej przyjaźni między nami uczynić nie możliwym. Iść z nim do Surbiton byłem zmuszony, lecz nie chciałem odzywać się do niego; nawet życzliwem ujęciem mnie pod ramię nie zdołał przełamać na ustach moich pieczęci milczenia, wyciśniętej uczuciem obrażonej dumy.
— No, Bunny — mówił z serdecznością — ja przecież najwięcej ucierpiałem na tem, co zaszło, a pierwszy wyznaję, że spotkała mnie zasłużona kara. Rozbiłeś mi głowę, zlepione mam włosy od krwi zakrzepłej, nie wiem, jak będę mógł pokazać się w tym stanie jutro na polu wyścigowym, a nie potępiam cię i obwiniam tylko siebie. Z jakiego tytułu możesz mieć do mnie pretensyę? Jeśli nierozważnie postąpiłem, uczyniłem to przez miłość dla ciebie.
— Przez miłość dla mnie? — pytałem z goryczą.
— Byłem niespokojny, bardzo niespokojny — odparł Raffles — nie mogłem pozbyć się myśli, że moim obowiązkiem czuwać nad tobą. Nie przypuszczaj, iżbym nie dowierzał szczerości postanowienia twego, kochany chłopcze, ale właśnie to postanowienie przejmowało mnie trwogą. Doznawana obawa sprawiła, że gdy w Manchester wracałem z wyścigów, zamiast do hotelu, kazałem się zawieźć na stacyę. W liczbie szaleństw, jakie popełniłem w życiu, był to nie przeczę, czyn najniedorzeczniejszy!
— Ale pochodzący z najlepszego serca — szepnąłem, rozumiejąc teraz pobudki skłaniające mego przyjaciela do tego.
— Bóg wie, co oni myślą i robią w Manchester — mówił Raffles — Cóż jednak mogą mi zarzucić? Co ich to obchodzi? Byłem dzisiaj na zakończeniu wyścigów i będę jutro przy ich zaczęciu.
— Podążę tam za tobą — oświadczyłem.
— Dążyć za tobą stanowiło także jedyne pragnienie moje, kochany Bunny. Chciałem znaleźć się obok ciebie, iżby w razie potrzeby udzielić ci pomocy. Znam dokładnie miejscowość, i gdyby wszystko załatwione zostało odpowiednio do planu przez nas ułożonego, byłbym wrócił cichaczem do miasta, nie pozwalając ci nawet domyślać się mojej obecności w pobliżu. Czekałem tedy ukazania się twego na dworcu Waterloo i starałem się nie zwracać twojej uwagi, gdym szedł za tobą ze stacyi Esher. Ty jednak podejrzewałeś kogoś, nadstawiałeś ucha, tak, że w końcu musiałem obrać krótszą drogę przez most Imber Court, gdzie pod arkadami zostawiłem mój paltot i kapelusz. W ogrodzie znalazłem się wcześniej od ciebie; widziałem jak zapalałeś papierosa i byłem dumny z dowodu nieustraszonej odwagi twojej, lubo nie radzę ci ponawiać prób takich. Słyszałem potem rozmowę waszą z biednym Medlicott’em i przyznaję, że do pewnego punktu spełniłeś doskonale zadanie twoje Bunny.
— A w czemże zbłądziłem? — pytałem.
— Przyjmując zaproszenie młodego chłopca i wchodząc do ich domu — odparł Raffles — Gdybym to zrobił postępowałbym w dalszym ciągu zupełnie tak, jak to uczyniłeś. Nie mogłeś dokonać zamierzonego przedsięwzięcia, widząc biednego niedołęgę w tak smutnym stanie zdrowia. Podziwiałem szczerze zachowanie twoje Bunny, jeśli to moje oświadczenie może ci być przyjemnem.
Przyjemnem! Ależ słowa jego były ożywczymi nektarem, krzepiącym mnie fizycznie i moralnie; wiedziałem, że Raffles mówi to tylko, co czuje a jego pochlebne o mnie zdanie, uważałem za najzaszczytniejsze dla siebie świadectwo. Przestałem rumienić się za mój brak stanowczości, skoro uwzględniał go wspaniałomyślnie Raffles. Przebaczyłem sobie wszystko za wyjątkiem jednej rzeczy, której wiedziałem, iż nie wybaczę nigdy ani sobie, ani memu przyjacielowi, mianowicie zadanej mu rany, przejmującej mnie dreszczem, gdy już siedziałem w wagonie.
— Pomyśleć; że ja własną ręką cios ci zadałem zbójecki! — ubolewałem z jękiem — Biedny Medlicott dowodził, iż to jedna z najprzykrzejszych nocy, jakie przebył kiedykolwiek, ta noc jednak dla ciebie i dla mnie, stanowić będzie najboleśniejsze wspomnienie w życiu!

— Nie powiem tego Bunny — odparł Raffles ze słodkim uśmiechem — rana z ręki przyjaciela mniej dotkliwie boli, a ta, jaką dziś otrzymałem od ciebie, ściślej jeszcze zespoliła nas we wzajemnem przywiązaniu.




VII.
Pułapka na złodzieja.

Tylko co zgasiłem świecę, gdy dzwonek telefonu brzęczeć zaczął w sąsiednim pokoju. Na pół już zaspany wyskoczyłem z łóżka, złorzecząc tegoczesnym wynalazkom. Była pierwsza po północy a obiadowałem ze Swigger’em Morrison’em w jego klubie.
— Holla!
— Czy ty jesteś, Bunny?
— Tak — mówię z Raffles’em?
— Z twoim druhem ledwo żywym! Śpiesz Bunny... potrzebuję twej pomocy!
Na drutach telefonu głos przyjaciela mego zdradzał drżenie trwogi i niepokoju.
— Co ci się przytrafiło do licha?
— Nie pytaj! Nie mógłbyś odgadnąć...
— Zaraz przyjdę. Gdzie jesteś? w Albany?
— Nie, u Maguire’a.
— A gdzie jest Maguire?
— Na ulicy Półksiężyca.
— Wiem, że tam mieszka. Czy zastanę go w domu?
— Nie wrócił jeszcze... zostałem złapany.
— Złapany!
— W pułapkę, którą zastawił. Słuszna to dla mnie kara... Trudno uwierzyć, że jestem schwytany w końcu.
— Wszak nam mówił, że tę pułapkę zastawia zawsze w nocy! Oh! Raffles’ie, jaki to rodzaj pułapki? Co wypada czynić? Czy zabrać narzędzia?
Głos mego przyjaciela był coraz słabszym stopniowo, a na ostatnie pytania, nie otrzymałem odpowiedzi. Ponawiałem te pytania ciągle, dowiadując się, czy Raffles obecny jeszcze, ale słyszałem tylko metaliczne drżenie drutów aparatu, a wreszcie, gdy trzymałem uparcie przy uchu trąbkę przyrządu, doszedł mnie bolesny jęk i przerażający odgłos padającego na podłogę ciała ludzkiego.
Przejęty trwogą pobiegłem do sypialni, wdziewając śpiesznie ubranie wieczorowe, zdjęte przed chwilą, sam jednak nie wiedziałem, co robię. Później dopiero spostrzegłem, że bezwiednie włożyłem świeży krawat i zawiązałem go zręczniej niż zwykle, nie myślałem jednak o niczem innem, jak tylko o Raffles’ie pochwyconym w djabelską pułapkę i o przeklętym potworze, mogącym zemdlonemu przyjacielowi zadać cios śmiertelny. W wyobraźni mojej widziałem groźną postać szermierza na pięści, wsławionego pod nazwą Barney’a Maguire.
Przed tygodniem ja i Raffles, byliśmy mu przedstawieni w klubie Bokserów. Głośny atleta Stanów Zjednoczonych, dumny z odnoszonych krwawych tryumfów po tamtej stronie oceanu, chciwy był zbierania nowych laurów na naszej półkuli. Reputacya jego wszelakoż wyprzedziła gbura na ląd stary, pierwszorzędne hotele zamknęły przed nim swoje podwoje; wynajął więc i wspaniale umeblował dom na ulicy Półksiężyca. Raffles rozmawiał poufale z amerykańskim siłaczem, podczas gdy ja przypatrywałem się z boku jego kosztownem guzikom przy koszuli, łańcuchowi od zegarka wysadzanemu drogimi kamieniami, ośmnasto karatowym soliterom i innym cennym drobiazgom. Drżałem z obawy, widząc Raffles'a podziwiającego z kolei te świecidełka z jemu właściwym wyrazem obojętnego znawcy, mającym dla mnie ukryte znaczenie. Doznawałem wrażenia, jakbyśmy dobrowolnie zaglądali w paszczę tygrysa i gdy następnie poszliśmy z Maguir'em do jego mieszkania oglądać inne trofea atlety, zdawało mi się, że wchodzimy do jaskini drapieżnego zwierza. Wspaniała to była wszelakoż jaskinia, umeblowana z przepychem i zbytkiem.
Trofea przyczyniły nam większej jeszcze niespodzianki, składały się z okazów sztuki w szlachetnym jej pojęciu, świadczących o wyrobieniu artystycznem po tamtej stronie Atlantyku. Między innymi darami mogliśmy ważyć w rękach pas wysadzany drogimi kamieniami, ofiarowany atlecie przez mieszkańców stanu Newada, złotą tablicę daną Barney'owi przez obywateli Sacramento i własne jego popiersie srebrne od klubu bokserów w New Yorku. Omało dech nie zamarł mi w piersiach, gdy usłyszałem Raffles'a pytającego Maguier’a, czy posiadając tyle drogocennych przedmiotów, nie obawia się najścia złodziei i odpowiedź atlety, że on ma w domu pułapkę, chwytającą żywcem najsprytniejszych złoczyńców, lubo mimo nalegań naszych nie chciał wyjawić, co to był za rodzaj pułapki. Wyobrażałem sobie, że był nią sam atleta ukryty za firanką. Przechwałki tego człowieka uważał Raffles za rzucone nam wyzwanie. Nie zapierał się tego później, gdym wyrzucał mu jego plan niedorzeczny, nie chciał tylko dopuścić mnie do udziału w wykonaniu zamierzonego przedsięwzięcia. Mimo więc niepokoju, doznawałem samolubnego zadowolenia, że Raffles zmuszony został odwołać się do mnie w końcu. Na urzeczywistnienie zamysłów swoich wybrał on niewątpliwie odpowiednią porę,
W ciągu ostatnich dwudziestu-czterech godzin Barney Maguire staczał atletyczne zapasy na arenie Wielkiej Brytanii, nie mógł więc być w tej chwili takim potężnym siłaczem, jakim był przed wyczerpującą walką; tego rodzaju atleci, nigdy nie są mniej zdolni do bronienia swej osoby i swego majątku, jak podczas godzin wypoczynku, po staczanych zapasach i następujących po nich hulankach; na tę chwilę czekał właśnie Raffles; z właściwą mu przezornością. Cóż więc znaczyło stopniowe słabnięcie głosu mego przyjaciela i upadek jego na ziemię, dosłyszany przez telefon? Czyżby rycerz pięści ugodzony został zręcznym ciosem Raffles’a? przecież słyszałam głos tego ostatniego dochodzący mnie z aparatu.
Co zajść mogło? stawiałem sobie z niepokojem w myśli pytanie, ubierając się spiesznie, a następnie jadąc dorożką na ulicę Półksiężyca. Należy znać dokładnie bieg wypadków, chcąc zaradzić ich niepożądanym następstwom; nieraz też wspominam z mimowolnym dreszczem o powziętej przezemnie decyzyi, zanim poznałem istotny stan rzeczy. Może determinacyę moją należało przypisać w części tej okoliczności, że spożywałem obiad, zakrapiany obficie winem w klubie Swiger’a Morrison.
W każdym razie wiedziałem, z czem się odezwać, gdy stanę w obec Barney’a. Tragiczne zakończenie rozmowy mojej z Raffles’em przez telefon wynikło może wskutek niespodziewanego powrotu do domu gospodarza i gwałtownego jego obejścia z nieproszonym gościem. W takim razie powiem siłaczowi, że ja założyłem się z Raffles’em, o urządzenie jego pułapki, na złodziei i przybyłem sprawdzić, który z nas wygrał zakład, nie przyznając się, że Raffles wywołał mnie z łóżka na swój ratunek. Jeśli przeciwnie nie zastanę atlety w domu, mój plan działania zależnym będzie od tego, kto na mój dzwonek drzwi mieszkania otworzy.
Miałem czas rozważyć wszystko, dzwoniąc czas długi do owych drzwi napróżno. Zaglądałem przez szkiełko w skrzynce na listy i dojrzałem, że w sieni ciemno było a dochodziło tylko słabe światełko z pokoju od tyłu. Był to właśnie pokój, w którym Maguire przechowywał swoje trofea i swoją pułapkę. W całym domu panowała głęboka cisza; czyżby w ciągu dwudziestu minut, zużytych przezemnie na ubranie i dojechanie na miejsce, zaciągnięto nieszczęśliwego intruza do jakiego lochu, lub oddano go w ręce policyi? Myśl ta była przerażającą, lecz w chwili gdy ponawiałem bezskuteczne dzwonienie, wątpliwość moja w tym względzie rozstrzygniętą została w sposób nieoczekiwany.
Powóz dwukonny jadący od strony Picadilly, zatrzymał się przed domem i z niemałem zdumieniem ujrzałem wysiadającego z niego atletę w towarzystwie dwóch innych osób. Byłem przyłapany z kolei! W świetle palącej się naprzeciwko latarni widziałem trzy pary oczu we mnie wlepione. Siłacz przed staczanemi zapasami, wyglądał na przystojnego lubo pospolitego fanfarona; teraz miał oko podbite, wargi nabrzękłe, kapelusz przerzucony w tył głowy i przekręcony krawat aż pod ucho. Towarzyszami jego byli: mały yankes służący mu za sekretarza, którego nie pamiętam nazwiska, jakkolwiek przedstawiano nam go w klubie Bokserów okazała dama, cała w złocistych cekinach.
Nie mogę ani zapomnieć, ani powtórzyć wyrażeń użytych przez Barney’a, gdy mnie pytał, kto jestem i co tu robię?
— Jeżeli mnie pan sobie nie przypominasz — odparłam — musisz w każdym razie pamiętać Raffles’a. Pokazywałeś nam onegdaj wieczorem swoje trofea i zapraszałeś, byśmy cię odwiedzili, o której zechcemy godzinie dnia i nocy po stoczonej przez ciebie walce.
Chciałem dodać, że spodziewałem się tu zastać Rafftes’a dla rozstrzygnięcia zakładu, jaki zrobiliśmy z sobą o pułapkę na złodziei, lecz przerwał mi Maguire, który potężną łapą swoją schwyciwszy moją rękę, zawołał z uniesieniem:
— Poczytywałem pana za rabusia, lecz przypominam sobie dokładnie. Gdybyś nie odezwał się grzecznie, byłbym rozbił ci głowę o bruk kamienny. Zrobiłbym to z pewnością! Teraz chodź z nami, pokrzepisz się truneczkiem, zanim zaspokoisz ciekawość twoją... Jee Jozafat!
Sekretarz nacisnął już klamkę, a gdy drzwi się otworzyły, został przez pryncypała pochwycony za kołnierz i w tył odrzucony brutalnie. Słabe światełko migotało w pokoju od tyłu.
— Światło w moim skarbcu! — krzyknął Maguire — a drzwi otwarte, lubo klucz od nich mam w kieszeni. Hej! Złapaliśmy smoka żywcem! Panowie i panie stawajcie dokoła, podczas gdy pójdę potworowi zajrzeć w oczy.
Nieokrzesany gbur szedł na palcach niby słoń w menażeryi, a przestąpiwszy próg pokoju, zaciera ręce z radości i wołał:
— Chodźcie! chodźcie, zobaczycie jednego z waszych sławnych Wielkobrytańskich rzezimieszków bezwładnym, fraszka bydle ciągnione do szlachtuza.
Można wyobrazić sobie, jakie te słowa wywarły na mnie wrażenie. Bladawej córy sekretarz wszedł pierwszy, za nim wsunęła się strojna w cekiny dama; mnie brała ochota drapnąć przez drzwi niezamknięte na ulicę; zawstydziłem się jednak sam przed sobą za taki objaw tchórzostwa i przymknąłem drzwi, nie chcąc zawieść ufności Raffles’a.
— Podłe, obrzydliwe stworzenie; — wymyślał Barney — nasi zamorusani Indyanie, wyglądaliby obok niego jak przeczyści anieli z nieba. Nie chciałbym dotykając tej zasmolonej twarzy, powalać sobie pięści, ale gdybym miał na nogach moje grube buty, stratowałbym oszusta i wycisnął duszę z jego kadłuba.
Słysząc to, oburzenie dodało mi odwagi i wszedłem do pokoju za drugimi; w pierwszej chwili nie mogłem poznać wstręt istotnie budzącego przedmiotu, nad którym Maguire i jego towarzysze stali pochyleni. Tak starej, cuchnącej odzieży nie widziałem nigdy na Rafflesie, gdy ubierał się odpowiednio do swej pracy zawodowej. Powątpiewałem, czy to mógł być mój przyjaciel, lecz słyszany, przy końcu rozmowy naszej łoskot nie dozwalał łudzić się w tym względzie; bezwładny kłąb łachmanów leżał tuż pod aparatem telefonicznym, z bujającą się nad nim trąbką.
— Poznajesz go pan? — dowiadywał się sekretarz, gdy mnie dech zamierał w piersiach z przerażenia.
— Nie — zaprzeczyłem stanowczo — Chciałem wiedzieć tylko, czy on jeszcze żyje — tłomaczyłem, przekonawszy się, że owem wstrętnem indywiduum był rzeczywiście Raffles i że mój przyjaciel leżał bez czucia — Cóż u licha, zajść tu mogło? — pytałem.
— Tego samego pragnę się dowiedzieć — mówiła dama w cekinach, która wydawszy jeszcze kilka nie zasługujących na powtórzenie wykrzykników, skryła się za olbrzymim wachlarzem.
— Sądzę — zauważył sekretarz — że żądane objaśnienie wolno panu Maguire nam dać lub nie dać, jak mu się spodoba.
Sławny Barney stojąc na perskim dywanie, spoglądał na nas z tryumfem, nie dającym się opisać, pokój był wspaniale, nawet artystycznie udekorowany, zawód cyrkowego atlety zdradzały tylko u Maguire’a jego ordynarne wysłowienie i wystająca dolna szczęka twarzy. Cały dom urządzony był ze smakiem nie mniejszem od pokoju w którym rozgrywała się nocna tragedya. Dama w cekinach połyskując jak łosoś złotawą łuską, usiadła niedbale w ogromnym, miękko wysłanym fotelu; sekretarz wsparł się o biuro zdobne w bronzy, Barney krwią nabiegłemi oczyma wodził z rozkoszą od karafki i kieliszków stojących na czterokątnym stole, do drugiej karafki na okrągłym stoliczku w kącie.
— Czyż to nie zabawne! — mówił siłacz, zwracając się do nas ze śmiechem — ledwo wymyśliłem pułapką na złodziei, zaraz wlazł w nią obmierzły złoczyńca. Pamiętasz — dodał, skłaniając w moją stronę głowę — wspominałem wam o moim wynalazku, kiedyś tu był u mnie z twoim kolegą. Szkoda, że niema go tu dzisiaj; dobry z niego towarzysz, podobał mi się, tylko za bardzo ciekawy, radby dochodzić zaraz wszystkiego. Teraz odkryję wam dobrowolnie tajemnicę. Widzicie tę karafkę na stole?
— Zwróciła ona moją uwagę oddawna; wiedząc jak bardzo jestem zmęczoną, powinienbyś mnie poczęstować — mówiła dama.
— Otrzymasz zaraz trunek przez ciebie żądany — rzekł Maguire — lecz jeżeli zechcesz pokrzepienia szukać w tej butelce, padniesz na ziemię bez czucia, jak ten oto nicpoń.
— Na litość! — zawołałem z mimowolną trwogą, domyślając się jego niecnego podejścia.
— Tak panie! — mówił Maguire, wpatrując się we mnie swemi krwią nabiegłemi oczyma — moją pułapką na złodziei jest butelka zatrutej wódki ze srebrną etykietą na wierzchu. Spojrzyjcie na tę drugą butelkę bez etykiety, obie najzupełniej podobne z pozoru jedna do drugiej. Postawię je obok siebie, iżbyście lepiej to zauważyć mogli. Nietylko karafki, lecz i płyn w nich zdaje się być jednakowy; jeżeli go pokosztujecie, nie zauważycie różnicy w smaku, póki nie odczujecie jej w skutkach. Dostałem tę truciznę od czerwonoskórego Indyanina; silnie działający środek. Na tę butelkę będącą skuteczną pułapką na nieproszonych gości naklejam etykietę i wystawiam ją tylko na noc z kredensu. To cały sekret — dodał Maguire, stawiając butelkę złowrogą — zawartość jej wystarczy na uprzątnięcie dziewięćdziesięciu dziewięciu złoczyńców a trzymam zakład, że dziewiętnastu na dwudziestu złodziei zechce zakosztować tego kordyału, nim zabierze się do roboty.
— Nie ręczyłbym za to — wtrącił bladawy sekretarz, rzucając badawcze wejrzenie należącego bez zmysłów Raffles’a — czy zaglądałeś już pan do swoich trofei i sprawdziłeś, że są nie naruszone?
— Nie przekonałem się jeszcze o tem.
— Możesz w takim razie oszczędzić sobie trudu — mówił yankes, sięgając pod stół i wyciągając stamtąd czarną, znaną mi dobrze torebkę; używał jej zwykle Raffles do kradzieży drogocennych przedmiotów. Torebka tak była wyładowaną, że sekretarz dźwigał ją dwoma rękami, zanim położył na stole. Po chwili wyjął z niej pas wysadzany kamieniami, ofiarowany Barney’owi przez mieszkańców stanu Newada, popiersie jego srebrne i złotą tablicę, dar obywateli Sacramento.
Widok skarbów omało nie straconych, czy też myśl, że dotknąć się ich ośmielił złodziej, wprawiła atletę w tak szaloną wściekłość, że zaczął kopać leżącego bez zmysłów Raffles’a, póki ja i sekretarz nie zdołaliśmy temu zapobiedz.
— Ostrożnie, panie Maguire — przestrzegał mały yankes — wypada ratować zemdlonego może tylko człowieka.
— Szczęśliwym mógłby się nazwać, gdyby ujrzał jeszcze światło dzienne.
— Sądzę, że należy wezwać telefonem policyę.
— Nie wcześniej, aż ja z nim załatwię rachunek; jeżeli nie wyzionął ducha, muszę twarz jego usiekać na salceson, a zęby krwią przepłucze, zanim policyanci przyjdą zabrać, co z niego zostanie!
— Słabo mi się robi od takich pogróżek — mówiła dama w cekinach — powinienbyś ofiarować mi co na otrzeźwienie i starać się nie być tak ordynarnym w mowie.
— Otrzeźwiaj się sama wedle woli — odparł gburowato Barney — Co tam robisz z telefonem? — pytał sekretarza.
— Zdaje się, że złodziej używał aparatu, zanim zmysły utracił — odparł zagadniony.
Odwróciłem się i podałem damie w cekinach żądany przez nią ożywczy trunek.
— Czelny hultaj! — wymyślał Maguire — z kim mógł on rozmawiać przez mój telefon?
— Możemy się tego dowiedzieć — tłomaczył sekretarz — pytając na stacyi centralnej, z kim żądał połączenia.
— Mniejsza o to — rzekł Maguire — wypijemy po kieliszku a później ocucimy skutecznie łotra.
Mnie febra trzęsła z przerażenia, wiedziałem, co z tego wyniknąć może. Gdybym nawet zdołał przyjść Raffles’owi na razie z pomocą, policya sprawdzi wprędce, że mnie złodziej wzywał do aparatu telefonicznego a fakt, że się do tego nie przyznałem, będzie dowodem obciążającym nas obu. Wpadliśmy tedy ze Scylli pod Charybdę. Osądziłem, że dłuższe milczenie narażało mnie na groźne niebezpieczeństwo i z rozpaczliwą odwagą odezwałem się, udając zdumienie.
— A może on na mnie dzwonił właśnie?
— Na pana? — dziwił się Maguire, trzymając karafkę z wódką w ręku — co do dyabła, może on mieć wspólnego z panem?
— Lub raczej co pan o nim wiedzieć możesz? — poprawił sekretarz, badając mnie przenikliwym wzrokiem.
— Nic nie wiem — zaprzeczyłem, z głębi serca, żałując śmiałego odezwania mego — Ktoś dzwonił na mnie z telefonu przed godziną i przypuszczałem, że to Raffles. Wspominałem panom, iż spodziewałem się go tu zastać.
— Nie widzę, co to wszystko może mieć wspólnego z tym oto hultajem — dowodził sekretarz, przenikając mnie na wskroś swoim świdrującym wzrokiem.
— Ja tego nie wiem również — brzmiała moja niefortunna odpowiedź. Nadzieję ratunku upatrywałem jedynie w ogromnym kielichu, wypełnionym przez Maguire’a trunkiem.
— Byłeś pan dzwonkiem telefonu zaskoczony niespodzianie? — pytał sekretarz, biorąc z kolei do ręki karafkę, gdyśmy wszyscy trzej siedli przy stole.
— Tak niespodzianie — przywtórzyłem — że dotychczas nie wiem, kto mnie wzywał. Nie nalewaj pan dla mnie... dziękuję.
— Jak to! — zawołał Maguire — nie chcesz pić z nami, w moim domu? Strzeż się młodzieńcze; to nie po koleżeńsku.
— Byłem na proszonym obiedzie — tłomaczyłem — nie przywykłem do tak obfitych libacyi.
Barney uderzył w stół pięścią.
— Słuchaj synu — zawołał — lubię cię bardzo, ale kwita z przyjaźni, jeśli nie chcesz bratać się z nami, jak przystoi.
— Dobrze, dobrze — potakiwałem — skoro tak być musi, proszę o ćwierć kieliszka.
Sekretarz nalał mi dwa razy więcej, poczem znowu dopytywał się natarczywie:
— Dlaczego pan przypuszczałeś, że cię wzywa twój przyjaciel Ralfles?
— Usypiałem już gdy zadzwoniono — odparłem — on pierwszy nasunął mi się w myśli. Oba mamy telefon zaprowadzony w mieszkaniu; przytem założyliśmy się z sobą...
Trzymałem już kieliszek przy ustach, zdołałem go jednak odstawić niepostrzeżenie. Głowa Maguier’a opadła na piersi i chrapał głośno, a dama w cekinach spała również snem głębokim w fotelu.
— O co się zakładaliście panowie? — pytał sekretarz, wypróżniając swój kieliszek małymi haustami,
— O pułapkę, której tajemnica wyjaśnioną nam została przed chwilą — mówiłem pilnie obserwując małego yankesa — Sądziłem, że to poprostu jakieś zdradzieckie podejście; Raffles inne tworzył wnioski, wskutek czego stanął między nami zakład. Pokazuje się, że czyniłem słuszne przypuszczenia.
Ostatnie słowa wypowiedziałem przyciszonym głosem, lubo ostrożność ta była zbyteczną, atleta i jego towarzysze spali już snem twardym. Sekretarz pochylony nad stołem nie obudził się, gdy mu rękę jego podkładałem pod głowę; Maguire siedział wyprostowany, z podbródkiem wspartym na gorsie koszuli, a cekiny strojące damę dzwoniły zgodnie z jej równym oddechem. Wszyscy troje byli w głębokim śnie pogrążeni; nie próbowałem dochodzić, czy wynikło to z przypadku, czy też z planu z rozmysłem ułożonego.
Uwagę moją skupiłem na Raffles’ie. Spał niemniej twardo od swoich prześladowców; potrząsałem go bezskutecznie. W rozpaczy, zacząłem mu dłoń wykręcać, a wtedy jęknął z bólu, lecz upłynęła dłuższa chwila, zanim oczy jego spojrzały na mnie przytomniej.
— Bunny! — zawołał, ziewając i przewracając się z boku na bok — przyszedłeś do mnie? — Odzywał się z serdecznością, wzruszającą mnie do głębi duszy — byłem pewny, że nie odmówisz mi pomocy! Czy nie wrócili jeszcze? Należy ich się spodziewać lada chwila; nie mamy czasu do stracenia.
— Nie będą nam przeszkadzali, stary druhu — zapewniałem.
Usiadł i zobaczył śpiącą trójkę.
Widok ten mniej zdziwił Raffles’a, niżeli mnie świadka odurzającego działania trunku na obecnych; nie widziałem nigdy jednak równie radosnego uśmiechu jak ten, który rozjaśnił poczernioną twarz mego przyjaciela.
— Czy dużo wypili Bunny? — pytał szeptem.
— Maguire trzy kieliszki, sekretarz i dama po dwa co najmniej.
— W takim razie nie potrzebujemy zniżać głosu, ani chodzić na palcach. Eh! śniło mi się, że mnie ktoś kułakami bił po plecach; musiało to być prawdą.
— Łatwo możesz zgadnąć, kto się pastwił nad bezbronnym — odparłem, wygrażając pięścią śpiącemu atlecie.
— Pozostanie w tym stanie do południa, chyba że dla otrzeźwienia go sprowadzą lekarza — zauważył Raffles. — Nie zdołalibyśmy mimo szczerej chęci rozbudzić gbura. Wiesz, ile wypiłem złowrogiego płynu? Zaledwie jedną łyżkę stołową. Przeczułem zdradziecki podstęp i chciałem rzecz zbadać; przekonawszy się, iż domysł mój trafny, etykietę z jednej butelki przeniosłem na drugą, nie przypuszczając, że będę świadkiem następstw spłatanego figla; zaraz jednak powieki straszliwie ciężyć mi zaczęły. Nie wątpiłem, że zostałem odurzony jakimś gwałtownie działającym narkotykiem. Gdybym w takim stanie wyszedł stąd, musiałbym pozostawić na miejscu łupy, lub znaleziono by mnie śpiącego w rynsztoku, z głową opartą na wyładowanej cennemi przedmiotami torbie. W każdym razie zostałbym schwytany, co pociągnęłoby za sobą najgorsze skutki.
— Wtedy zapewne wezwałeś mnie do telefonu?
— To było szczęśliwe natchnienie, jakby ostatni błysk zamierającej inteligencyi — nie wiele pamiętam, co zaszło później... na pół już spałem wówczas.
— Głos twój stawał się też z każdą chwilą słabszy.
— Nie przypominam sobie ani jednego słowa z tego, co mówiłem do ciebie, Bunny.
— W końcu naszej rozmowy usłyszałem, że padałeś na ziemię.
— Słyszałeś to przez telefon?
— Tak wyraźnie, jakbyśmy znajdowali się w jednym pokoju, przypuszczałem, że powalił cię Maguire.
Raffles słuchał z zajęciem udzielanych mu szczegółów, po ostatnich słowach moich oczy jego nabrały wyrazu słodkiego rozrzewnienia i ujął mnie z czułością za rękę.
— Przypuszczałeś to — rzekł — a jednak nie wahałeś podążyć tutaj dla stoczenia w mojej obronie walki z Barney’em! Nie każdy zrobiłby to na twojem miejscu Bunny!
— Nie przypisuj mi wielkiej z tego tytułu zasługi — wyznałem szczerze — bodźcem dodającym mi odwagi była może ta okoliczność, że obiad zakrapiany winem spożyłem w klubie ze Swigger’em Morrison.
Raffles przecząco poruszał głową, uznanie szczerej wdzięczności malujące się w jego spojrzeniu, stanowiło najmilszą dla mnie nagrodę.
In vino veritas! Bunny! — zauważył — o przywiązaniu twojem do mnie nigdy nie wątpiłem; łącząca nas wzajemnie przyjaźń zdoła wyratować nas z biedy.
Gdy to mówił, twarz moja sposępniała; czułem — że nie zasłużone odbieram pochwały. Sądziłem zrazu, ze niebezpieczeństwo istotnie przestało nam grozić, że możemy wyjść z tego domu spokojnie, lecz naraz stanęły mi w myśli wszystkie trudności, jakie będziemy mieli do przezwyciężenia; o tych trudnościach pamiętałem zanim Raffles odzyskał przytomność, ale z chwilą gdy mój przyjaciel używał już w pełni władz umysłowych, na niego składałem obowiązek czuwania nad naszem bezpieczeństwem. Był to z mojej strony jakby instynktowny hołd, oddany rozumowi przewodnika mego.
— Gdybyśmy wymknęli się stąd cichaczem — dowodził Raffles — zostałbyś oskarżony o wspólnictwo ze mną i ułatwiłoby to policyi wyśledzenie mojej osoby. Musimy oba, Bunny, ujść ich pogoni, lub razem dostać się w ręce naszych wrogów.
Godziłem się na tę decyzyę, świadczącą o prawości uczuć mego przyjaciela.
— Ja nie trudne miałbym zadanie — mówił on w dalszym ciągu — jestem pospolitym złodziejem i ratować się mogę ucieczką. Nie wiedzą, kto jestem, ciebie jednak znają i gotowi dochodzić, dlaczego pozwoliłeś mi ujść bezkarnie?
Przez chwil kilka Raffles namyślał się, marszczył czoło na wzór nowelisty obmyślającego wątek intrygi przyszłej powieści; naraz rozpogodził oblicze i zawołał uradowany.
— Znalazłem wyjście z trudnego położenia, Bunny! Wypiłeś trochę złowrogiego płynu, lubo nie tyle co atleta i jego towarzysze?
— Doskonała myśl! — potwierdziłem — nalegali tak bardzo, że w końcu zgodziłem się wypić ćwierć kieliszka mniemanej starki.
— Popadłeś wskutek tego naturalnie w drzemkę, lubo rozbudziłeś się wcześniej od drugich. Korzystając z waszego snu, uciekłem, a wraz ze mną znikły: drogocenny pas, srebrne popiersie i tabliczka złota. Spostrzegłszy kradzież, usiłowałeś zbudzić twoich towarzyszy, co ci się nie powiodło na nieszczęście. W tem położeniu, co mogłeś zrobić?
— Wezwać policyę? — pytałem z niedowierzaniem, nie mogąc odgadnąć planów Raffles’a,
— W tym celu głównie zaprowadzono tu jak widzisz telefon — dowodził mój przyjaciel — Na twojem miejscu przywołałbym policyantów bezzwłocznie. Nie miej z tego powodu miny tak przerażonej Bunny, dobrzy to, łatwowierni ludzie, a co masz im do powiedzenia, stanowi nic nie znaczący drobiazg wobec potwornych bajek, jakie z mojej łaski przełknęli niejednokrotnie gładko. Jest tylko jeden szczegół, mogący nam przyczynić kłopotu — dodał zafrasowany.
— Sądzisz, iż zechcą dochodzić, że mnie wzywałeś do telefonu?
— Gotowi to zrobić — przytwierdził Raffles.
— Ja nie wątpię, że im myśl podobna zaraz przyjdzie do głowy, mówiłem z niepokojem. Te same wnioski tworzyli gburowaty atleta i jego sekretarz, tak że uznałem właściwem chwycić dyabła za rogi i oświadczyć, że ktoś o tej samej porze wzywał mnie dzwonkiem aparatu; wspomniałem nawet, że przypuszczałem, że to ty dzwoniłeś Raffles’ie.
— Czy podobna, Bunny!
— Cóż miałem powiedzieć? Wiedziałem przecież, ze ciebie nie poznają w tym brudnym obdartusie, mówiłem więc, iż zrobiliśmy z sobą zakład o pułapkę Maguire’a i dlatego przyszedłem, mniemając, że ciebie tu zastanę; tłomaczyłem w ten sposób moją spóźnioną wizytę.
— Trafnie postąpiłeś — szepnął Raffles, a pochwała jego mile zadźwięczała w moich uszach — nie byłbym nic lepszego sam obmyślił, sprytem przewyższyłeś, rzec można, samego siebie. Niestety, jednak mamy nie łatwe zadanie a czasu mało bardzo.
Wyjąłem z kieszeni zegarek i pokazałem go Raffles’owi. Była trzecia po północy; w końcu czerwca dzień o czwartej świtać zaczyna. Raffles namyślał się chwilę, poczem rzekł z nagłą determinacyą.
— Nic innego nam nie pozostaje; to zadanie we dwóch spełnić musimy. Zadzwoń na policyę a spuść się na mnie z resztą.
— Czy nie zbudzi to podejrzeń — pytałem — że pospolity złoczyńca, na jakiego obecnie wyglądasz, wzywał do telefonu człowieka tej sfery towarzyskiej, do której przypuszczają, że należę?
— Nie będziesz potrzebował składać tłomaczeń, Bunny; przeciwnie, mógłbyś ściągnąć na siebie podejrzenie, gdybyś to uczynił. Zechciej polegać na mnie w obmyśleniu właściwego rozwiązania zagadki. Rzecz zostanie wyjaśnioną w chwili, gdy okaże się tego potrzeba. Bądź spokojny; nie zawiedziesz się na mnie, przyjacielu!
Nie mogłem mu nie ufać; uścisnąłem serdecznie dłoń jego i pozostałem na straży przy trzech śpiochach a Raffles wyszedł zaraz. Dowiedziałem się później, że w suterenach był służący, który słyszał jego kroki, lecz przyzwyczajony do hulanek nocnych swego pana, nie ruszał się z miejsca, póki nie był wzywany. Mówił mi także Raffles, że pierwszą, osobą, jaką spotkał na ulicy, był konstabl z laseczką w ręku, godłem władzy swojej. Mój przyjaciel powitał go życzeniem dnia dobrego, gdyż na górze jeszcze w pokoju obmył twarz i ręce, a włożywszy palto atlety z futrzanym kołnierzem i ogromny jego kapelusz, mógł śmiało wejść choćby do biura komisarza policyi, nikt nie byłby go posądził, że ukrywa w kieszeni tabliczkę złotą, dar obywateli Sacramento, w drugiej srebrne popiersie Maguire’a, pod kamizelką zaś drogocenny pas, ofiarowany rycerzowi pięści przez mieszkańców stanu Newada.
Moja rola dość trudną była do odegrania po doznanem zwłaszcza gorączkowem podnieceniu. Projektowaliśmy z Raffles’em, że przez ostrożność powinienem leżeć z pół godziny nieruchomie jak kłoda, zanim wszczynać zacznę alarm i przyzywać policyę; w ciągu tej pół godziny Barney Maguire spadł z fotelu na ziemię, nie budząc mimo to ani siebie ani swoich towarzyszy, a tylko mnie napędzając ogromnego strachu.
Świtać już zaczynało, gdy dzwonkiem telefonu zaalarmowałem dom cały. W kwandrans niespełna pokój napełnił się służącymi na pół odzianymi, lekarzami w złych humorach i reprezentantami władzy policyjnej. Kilkanaście razy z rzędu powtarzałem ułożoną bajeczkę, której nikt nie mógł zaprzeczać, gdyż ofiary podejścia Raffles’a nie odzyskały wprędce przytomności. W końcu pozwolono mi odejść, z tem zastrzeżeniem, że w razie potrzeby będę wzywany na świadka.
Wróciłem do domu. Odźwierny przybiegł wysadzić mnie z dorożki z fizyognomią tak wzburzoną, iż zaraz odgadłem, że coś złego się stało.
— Złodzieje naszli pana mieszkanie — oświadczył — zabrali wszystko, co znaleźli pod ręką.
— Złodzieje byli w mojem mieszkaniu! — zawołałem strwożony, przyszły mi bowiem na myśl różne wartościowe przedmioty, z których posiadania nie umiałbym się wytłomaczyć.
— Zamek we drzwiach wyłamali — objaśniał w dalszym ciągu odźwierny — zauważył to dziś rano mleczarz. Teraz konstabl pilnuje mieszkania.
Wiadomość o obecności konstabla przeraziła mnie więcej jeszcze. Pobiegłem czemprędzej na górę. Zastałem nie proszonego opiekuna, czyniącego ołówkiem zapiski w swoim notesie; nie zważając na niego, pędziłem do miejsca, gdzie przechowywałem moje trofea; była to szuflada w biurku opatrzona sztucznym zamkiem; zamek znalazłem podważony — szufladę pustą.
— Brak jakich kosztowności? — pytał natrętny konstabl, idący w ślad za mną.
— Tak jest — odparłem — brak rodzinnych pamiątkowych sreber.
Mówiłem prawdę, tylko owe pamiątkowe srebra, nie były własnością mojej rodziny.
Zaraz jednak wpadłem na myśl trafną. Z wartościowych rzeczy nie zabrano nic więcej, lubo jakby umyślnie narobiono straszliwego nieładu w całem mieszkaniu. Zwróciłem się do odźwiernego, który szedł za mną, a którego żona miała obowiązek pilnowania moich ruchomości.
— Uwolnij mnie od tego idyoty — szepnąłem do niego — ja sam zamelduję o kradzieży w biurze policyi. Niech twoja kobieta postara się doprowadzić do porządku mieszkanie w czasie mej nieobecności i zepsuty zamek naprawić każe.
To rzekłszy, wsiadłem do pierwszej napotkanej dorożki, ale zamiast do biura policyi, podążyłem do Raffles’a.
Mój przyjaciel sam drzwi otwierał; nie widziałem go nigdy tak wyświeżonym, starannie ubranym jak owego marcowego poranku, w którym wyglądał jakby odmłodzony tchnieniem wiosny.
— Dlaczego spłatałeś mi figla do licha? — pytałem.
— Bo uznałem właściwem nadać podobny obrót sprawie — odparł, częstując mnie papierosem.
— Nie rozumiem twoich intencyi.
— W jakim celu złodziej wywoływać może przyzwoitego gentlemana z domu?
— Nie domyślam się tego.
— Rzecz prosta: aby go okraść — mówił Raffles promieniejący radością.
— Z jakiejże racyi jednak mnie zamierzałeś okradać? — dowiadywałem się.
— Musimy wolne pole zostawić wyobraźni panów policyantów, kochany Bunny, lubo dochodzenie przyczyn ułatwimy im czynionemi zeznaniami, gdy będzie na to pora. Wszak Maguire prowadząc nas w nocy raz pierwszy do swego domu, przechwalał się na ulicy trofeami swemi, a ty wspominałeś wtedy również o posiadanych kosztownościach. Rozmowa wasza podsłuchaną została przez sprytnego rzezimieszka, który okradł was obu jednej i tej samej nocy.
— Przypuszczasz, że takie zeznania utrudnią wyśledzenie prawdziwego winowajcy? — zagadnąłem.
— Jestem tego pewny.
— W takim razie poczęstuj mnie drugim papierosem i pozwól, iżbym śpieszył do biura policyi.
— Do biura policyi? — powtórzył Raffles ze zdumieniem.
— Dla złożenia fałszywego opisu skradzionych z szuflady biurka mego kosztowności.
— Fałszywego opisu, powiadasz Bunny! — zawołał mój przyjaciel — Widzę, że niczego się już odemnie uczyć nie potrzebujesz. Był czas, kiedy nie mogłem ci ufać, czy zdołasz powetować stratę choćby zaginionego parasola, przekonywam się teraz, że potrafisz korzyść ciągnąć nawet z przegranej sprawy!

I odprowadziwszy na schody, mój przyjaciel żegnał mnie wesołym uśmiechem.




VIII.
Świętokradzkie łupy.

Z owej epoki należy zapisać w naszej kronice pewien fakt, który przyczynia mi osobiście największego wstydu. Wymieniłem cały szereg zdradzieckich czynów obmyślanych i wykonanych przez Raffles’a, a nie wspominałem o zbrodni ciążącej, wyłącznie na mojem sumieniu. W pamiętniku ujawniającym przekroczenia mego przyjaciela wypada, iżbym wyznał z pokorą i własne winy. Ja to zapominając o w rodzonych każdemu człowiekowi uczuciach, o elementarnych zasadach uczciwości, powziąłem zamiar ograbienia rodzinnego mego domu.
Nie myślę usprawiedliwiać tego postępku, nadmienić jednak muszę, że od lat kilku majętność rodziców moich przeszła w ręce dalekiego krewnego, względem którego żywiłem niechęć, tłómaczącą w części moje przewinienie. Powiększył on i przebudował starą naszą posiadłość, zmieniając ją tem samem do niepoznania. Człowiek ten był zapamiętałym sportsmanem i gdzie ojciec mój hodował pod szkłem najwyborniejsze gatunki brzoskwiń, ów Wandal zbudował stajnię, utrzymując w niej konie wyścigowe, których okazy nagradzane były na wystawach inwentarza. Odkąd wyprowadziliśmy się z drogiego domu; nigdy noga moja nie postała w tej miejscowości, ale odwiedzałem niekiedy dawnych przyjaciół w sąsiedztwie i nie mogłem wówczas oprzeć się chęci zobaczenia stron rodzinnych, gdzie upłynęły najszczęśliwsze lata mego życia. O ile tedy mogłem widzieć, stojąc na gościńcu, dom mieszkalny tylko nowonabywca pozostawił w tym stanie w jakim był za naszych czasów.
Druga wymówka, którą usiłowałem tłomaczyć się przed sobą samym, nie zdoła może przekonać czytelników; pragnąłem dorównać Raffles’owi śmiałością w różnego rodzaju złodziejskich przedsięwzięciach. On obstawał przy podziale zysków; chciałem, część moją nie zawdzięczać jego wspaniałomyślności wyłącznie i to skłoniło mnie do zerwania z tradycyami przeszłości. Jeden był tylko dom w Anglii, którego rozkład lepiej znałem od Raffles’a; w tym razie tedy ja byłbym przewodnikiem a mój przyjaciel musiałby z konieczności drugorzędną tylko odgrywać rolę. Domyślał się on moich intencyi; te samolubne pobudki nie tyle go raziły, co profanacya pamiątek rodzinnych, jakiej chciałem się dopuścić; lecz serce opancerzyłem w bezwzględną obojętność; Raffles zaś przez delikatność nie śmiał czynić mi uwag w tym razie.
W mej duszy znieczulenie moralne graniczyło niemal z cynizmem. Z pamięci odrysowałem plan domu rodzinnego i pojechałem do znajomych w sąsiedztwie z niegodnym zamiarem dokładniejszego rozpatrzenia się w miejscowości. Nawet Raffles nie mógł ukryć swego zdumienia, gdy mu pokazałem moje rysunki; krytykę swoją jednak wyraził tylko odnośnie do domu.
— Zbudowany był, jak widzę, w końcu szesnastego lub na początku siedmnastego wieku — rzekł.
— Istotnie sięga tej epoki — odpowiedziałem — lecz z czego mogłeś to wnosić?
— Z wieży pokrytej łupkiem nad sienią, z okienek w dachu zakratowanych i ganeczków żelaznych w górze, co wszystko stanowi cechę ówczesnej architektury. Te ganeczki zwłaszcza tworzyły zupełnie nie przydatny do budynku dodatek.
— Nie mów tego — zaprzeczyłem żywo — one były mojem sanctum sanctorum w chwilach rekreacyi. Tam wypaliłem pierwszą fajkę, i napisałem pierwsze wiersze.
— Bunny! Bunny! — upominał Raffles, kładąc mi rękę na ramieniu — gotów jesteś ograbić twój dom rodzinny a nie pozwalasz krytykować go ani jednem słowem.
— Zupełnie rzecz inna — dowodziłem — wieżyczka na dachu istniała za moich czasów, człowieka zaś, którego zamyślam ograbić, nie był tam wówczas.
— Chcesz to uczynić rzeczywiście Bunny?
— Choćby bez niczyjej pomocy — odciąłem szorstko.
— Nie bądź takim śmiałkiem — żartował Raffles, potrząsając głową — sądzisz, że opłacić się nam może daleka wyprawa?
— Daleka wyprawa? Miejscowość położona niecałe czterdzieści mil angielskich od Londynu i Brighton.
— Na kiedy oznaczyłeś termin?
— Od piątku za tydzień.
— Nie lubię załatwiać interesów w piątki; to dni feralne.
— Ale tego piątku wieczorem obchodzą oni wspaniałą ucztą zakończenie łowów, w czem gruby Guilemard z całą falangą swoją bierze czynny udział.
— Mówisz o właścicielu waszego dawnego domu?
— O nim właśnie — potwierdziłem — sportsmeni jedzą, piją, hulają a między nimi Guilemard rej wodzi.
— Więc to bezcelowe zebranie pospolitych myśliwych i hodowców końskich? — zauważył Raffles, wpatrując się we mnie przenikliwym wzrokiem.
— Nie wypadnie ono dla nas bez pożytku, mój kochany — odparłem — nie narażałbym cię na fatygę przejścia w Albany z jednego pokoju do drugiego, gdyby chodziło tylko o zdobycz kilku nędznych sztućców srebrnych. Nie dowodzę, iżbyśmy niemi pogardzać mieli, gdyby nam przypadkiem wpadły w ręce. W każdym razie będzie to wesoła noc dla Guilemard’a i jego przyjaciół, wskutek czego do sypialni łatwy znajdziemy dostęp.
— Świetna myśl! — zawołał Raffles, uśmiechając się filuternie — Jeśli to ma być obiad proszony jednak, gospodyni nie zostawi klejnotów swoich w sypialni; będzie je miała na sobie.
— Zbyt ma ich dużo, by wszystkie włożyć na siebie mogła. Przytem nie jest to obiad proszony pro forma, pani Guilemard z kobiet jedna tylko bywa na nim obecną a ponieważ uchodzi za ładną, nie potrzebuje blaskiem brylantów podnosić urody swojej. Żadna piękna białogłowa nie będzie się stroiła w świecidła na męzkie zebranie, złożone wyłącznie z myśliwych i sportsmenów.
— To zależne od posiadanych przez nią klejnotów.
— Ona prawdopodobnie weźmie tylko na obiad, swój sznur pereł.
— Tak sądzisz?
— Naturalnie.
— Nie włoży na głowę dyademu brylantowego...
— Posiada strój taki?
— .... ani szmaragdowego z brylantami naszyjnika.
Raffles wyjął z ust papieros; oczy jego świeciły jak rozżarzone węgle.
— Czy mówisz o tem z intencyą? — pytał.
— Nieinaczej — odparłem — Bogaci to bardzo ludzie; on nie taki gbur, iżby cały dochód wydawał na stajnię zarodową. Sąsiadów zaciekawiają niemniej klejnoty pani, jak konie wyścigowe pana; o jednych i drugich opowiadali moi znajomi, gdym zjechał do nich dla dokładniejszego rozpatrzenia się w miejscowości; zdaniem ich naszyjnik szmaragdowy musi być wart kilka tysięcy funtów sterlingów.
Raffles zacierał ręce.
— Spodziewam się — mówił — że nie zadawałeś zbyt dużo pytań twoim przyjaciołom, Bunny? Jeśli ci ludzie mają istotnie dla ciebie życzliwość, nie będą cię podejrzewali, gdy usłyszą o zaszłym wypadku; chyba, że kto zauważy obecność twoją w pobliżu, owego wieczoru, co stanowiłoby fatalne zrządzenie losu. Gdybyś zechciał, mógłbym spełnić to zadanie w zastępstwie twojem. Podążymy na miejsce każdy oddzielnie i spotkamy się o naznaczonej porze, przed domem, będącym niegdyś własnością waszą rodzinną. Od tej chwili przyrzekam stad się powolnem w rękach twoich narzędziem.
Plan naszej kampanii był stopniowo rozwijany i opracowywany ze starannością właściwą Raffles’owi. Nikt nie umiał zręczniej od niego korzystać z każdej nadarzającej się sposobności, stosować się do potrzeb chwili i porażkę nawet obrócić w zwycięstwo. Każdą możliwą okoliczność przewidział, każdy szczegół rozważył, wszystko należycie przygotował. Postanowiliśmy zejść się przy furtce w murze, opasującym zabudowanie folwarczne, gdzie miałem objąć komendę; lubo Raffles bowiem podjął się roli w przedsiębiorstwie, które przeprowadzał zawsze po mistrzowsku, stanęło na tem, że ja kierować będę wyprawą.
W terminie oznaczonym wyjechałem w stroju wieczorowym i wieczorowym pociągiem; minąłem ostrożnie granicę dawnej naszej posiadłości i wysiadłem na małej stacyi, gdzie wiedziałem, że mnie pamiętać nie mogą. Wskutek tego byłem zmuszony odbyć daleką pieszą wędrówkę, ale niebo zasiane gwiazdami, noc cicha, spokojna, czyniły przechadzkę w tych warunkach pożądaną. Raffles czekał już na mnie w miejscu wskazanem, a resztę drogi przebyliśmy, trzymając się pod rękę.
— Podążyłem tu wcześniej — rzekł mój towarzysz — przypatrywałem się wyścigom, urządzonym „przez tych panów dla zabawki. Lubię wiedzieć z góry, z jakim człowiekiem będę miał do czynienia, nie potrzeba zresztą długiego czasu, iżby właściwą skalą zmierzyć osobistość Guilemard’a; dość zajrzeć do jego stajni. Nic dziwnego, że nie chce sam dosiadać swoich koni. Kolosalny z niego mężczyzna i umie znosić przykrości z tak godnym uznania spokojem, że to żalem mnie przejmuje, iż do tych doświadczonych przez niego przykrości, ja się jeszcze mam przyczynić.
— Cóż go złego spotkało — pytałem — czy padł jaki koń ulubiony?
— Nie to, Bunny, lecz Guilemard nie wygrał ani jednego wyścigu. Wierzchowce jego niezaprzeczenie dobre a dżokeje jeździli na nich zręcznie, tylko nie sprzyjało im szczęście. Słyszałem, jak to mówili, gdym stał na drodze. Wspominałeś, że ta droga znajduje się za blizko domu.
— Czy wchodziłeś do niego? — pytałem.
— Wszak postanowione było, że ty mnie tam zaprowadzisz? Wiesz przecież, że się pilnuję ściśle programu.
Powiodłem go bez chwili wahania małą furtką w aleję, prowadzącą do dworu. Wśród panującej dokoła ciemności, widać było w głębi światło w domu. Duże oświecone okna, rosnące po obu stronach drzewa laurowe, żwirem wysypana droga, po której stąpaliśmy ostrożnie, wszystko mi było dobrze znane, zarówno jak balsamiczne, ożywcze powietrze, wciągane do płuc z rozkoszą. Skradaniem się w złowrogich zamiarach uwłaczałem wspomnieniom z epoki dzieciństwa, lubo myśl ta nie budziła we mnie żalu. Gorączkowo podniecony, nie odczuwałem wyrzutów sumienia; miałem zakosztować ich gorycz przed upływem nocy, ale nie doświadczałem tego jeszcze w ogrodzie.
Okna stołowego pokoju rzucały jaskrawy odbłysk na drogę. Niebezpiecznie było zaglądać do tych okien jakeśmy to czynili lekkomyślnie z mojej winy; Raffles nie narażałby mnie bez potrzeby na takie niebezpieczeństwo, ale szedł ulegle za mną, nie oponując ani jednem słowem. Przez duże szyby okien weneckich mogliśmy widzieć dokładnie, co się dzieje w sali jadalnej. Pani Guilemard siedziała na pierwszem miejscu, jako jedyna biorąca udział w zebraniu kobieta, i tak, jak przepowiadałem, była skromnie ubraną; na szyi miała sznur pereł, ale nie połyskiwały na niej szmaragdy i brylanty, nie przyozdobiła włosów djademem. Ścisnąłem dłoń Raffles’a, wyrazem twarzy objawiając tryumf z mojej domyślności, on zaś skinął potakująco głową, wskazując na liczny szereg zebranych dokoła stołu myśliwych. Z wyjątkiem jednego niedorostka, widocznie syna gospodarzy, wszyscy byli w wieczorowych strojach i w różowych humorach. Olbrzymi mężczyzna z dużą łysą głową i sumiastymi czarnymi wąsami siedział na miejscu zajmowanem dawniej przez biednego mego ojca; ten człowiek tam, gdzie były niegdyś urodzajne nasze winnice, zbudował swoje stajnie i obory; przyznać jednak muszę, że wyglądał na dobrodusznego hreczkosieja, gdy ze zwieszonym podbródkiem przysłuchiwał się kłamliwym przechwałkom Nemrodów, wygłaszających swoje trofea, lub wykrętnym tłumaczeniem tych, którzy usprawiedliwiali chybione strzały. Słuchaliśmy niedorzecznych bajeczek krótką chwilę, póki nie przypomniałem sobie ciążącej na mnie odpowiedzialności i nie powiodłem Raffles’a na drugą stronę domu od tyłu.
Wejść do tego domu było zadaniem nie trudnem; ów łatwy dostęp, straszył mnie dawniej za czasów dzieciństwa, kiedy jakby przez dziwną ironje losu, obawa najścia złodziei prześladowała mnie nieustannie i co noc zaglądałem pod łóżko, czy który z nich nie zakradł się przypadkiem.
Okna weneckie na dole sięgały do balkonów na pierwszem piętrze, o żelazną ich balustradę łatwo można było zaczepić mniej nawet misternie obmyśloną od naszej drabinę sznurową. Raffles ten sznur miał okręcony dokoła pasa a szczeble ukryte w kiju bambusowym. Przyrządy zostały wydobyte i złożone w kąciku pod murem, gdzie niegdyś przechowywałem wydrążone na zabawki dynie.
Gdyśmy jednak weszli przez mój dawny pokój do środka domu i oświetlonym korytarzem dostali się do sypialni, poczułem, jak nikczemną odgrywam rolę. Metalowe, zdobne w bronzy łóżka, zastąpiły olbrzymie mahoniowe łoże, na którem ujrzałem światło dzienne. Drzwi zachowane były z dawnych czasów; ileż razy klamki w nich naciskałem drobnemi dziecięcemi rączętami! Owe drzwi właśnie Raffles podpierał klinem, zamknąwszy je cicho.
— Tamte prowadzą zapewne do ubieralni? — pytał mój przyjaciel — mógłbyś je podeprzeć od wewnętrznej strony.
Z owemi drzwiami załatwiłem się w jednej chwili, gdyż przy nich była zasuwka. Zbudzone wyrzuty sumienia moją ruchliwość czyniły więcej jeszcze gorączkową. Zabrałem drabinkę sznurową i spuściłem ją z okna sypialnego pokoju, aby przygotować zawczasu drogę do odwrotu; chciałem przekonać towarzysza, że dorównać mu potrafię przezornością; rachowałem na jego instynkt wszelakoż, w odnalezieniu poszukiwanych klejnotów. Zapaliłem gaz, przypuszczając, że to nie może nam grozić niebezpieczeństwem i przy tem świetle Raffles zabrał się do dzieła.
W pokoju dużo było mebli, między innymi staroświecka szyfonierka mahoniowa, z której wyrzucaliśmy zawartość każdej szuflady na łóżko. Znajdowały się w nich przedmioty mogące budzić pożądliwość ludzką, ale drobiazgi te nie przypadały nam do gustu. Z każdą ubiegającą minutą położenie stawało się grożniejszem; towarzystwo na dole zostawiliśmy przy deserze; pani domu mogła lada chwila porzucić męzkie zebranie i chcieć odpocząć w pokoju na górze. Zwróciliśmy się tedy ku ubieralni, gdzie Raffles ujrzawszy drzwi z zasuwką, odezwał się głosem stłumionym:
— Zasuwka jak w łazience, a wanny niema! Czemu nie uprzedziłeś mnie o tem wcześniej Bunny! Taka zasuwka może mieć ogromne znaczenie; przybijana bywa zwykle do drzwi pokoju, w którym przechowują kosztowności. Czyżby tu znajdował się skarbiec?
Raffles padł na kolana przed starym rzeźbionym biurkiem dębowym, z podnoszonym wiekiem w górze i zaczął podważać to wieko. Nie byłem przy nim, gdy pod naciskiem ustąpiły zawiasy, bo rozgorączkowany z niepokoju, cofnąłem się do sypialni, dla zobaczenia, czy sznurowa drabina w porządku. Po chwili...
Stanąłem jak wryty! Jeden koniec drabinki zaczepiłem starannie hakiem o ramę okienną, a drugi jej brzeg oparłem na ziemi terra ferma. Łatwo wyobrazić sobie moje przerażenie, gdy w otwartem oknie ujrzałem drabinkę odczepioną i unoszoną niewidzialną jakąś ręką w cienie nocy.
— Raffles’ie, Raffles’ie! Zadrwili sobie z nas i zabrali drabinkę!
Wołałem to przyciszonym głosem, biegnąc na palcach do ubieralni. Mego przyjaciela zastałem przy otwieraniu skórzanego pudełka, jakiego używają do przechowywania klejnotów. Sprężyna odskoczyła pod naciskiem jego muskularnej dłoni, gdy mówił:
— Czy zauważyli, że dostrzegłeś spłatanego nam figla?
— Musiało to ujść ich uwagi.
— Dobrze; zabierz prędko te pudełka; otwierać ich nie mamy czasu. Jakiemi drzwiami wyjść możemy na schody od tyłu?
— Temi na prawo.
— Chodź za mną.
— Ja raczej pójdę przodem, znam lepiej od ciebie miejscowość.
Poprowadziłem Raffles’a do drzwi sypialni, z ręką, na klamce wyobrażałem sobie straszliwą burzę, jaka spaść miała na głowy nasze. Wejść tu mogli jedynie złodzieje, obznajmieni dokładnie z rozkładem domu. Gdybyśmy dostać się zdołali do mego dawnego sanctorum, ukrywalibyśmy się w niem niepostrzeżenie całe dnie i noce.
Niestety, próżne marzenia! Raffles następował mi na pięty; otworzyłem drzwi i staliśmy krótką chwilę przy progu.
Skradając się na palcach, szedł po schodach zastęp biesiadników, uzbrojonych w kije, z twarzami czerwonemi jak burak; wiódł ich łysy olbrzym, który przystanąwszy na najwyższym stopniu, krzyczał: hola! głosem tak przeraźliwym, jaki nie odbił się nigdy o moje uszy.
Krzyk ten kosztował go więcej, niżeli mógł przypuszczać.
Dzieliła nas od wrogów niewielka przestrzeń tylko, z poręczą schodów na prawo i firanką zasłoniętemi drzwiami w głębi. Pociągnąłem Raffles’a do tych drzwi, nie zważając na wrzaski polujących na nas osłów.
— Uciekli! uciekli!
— Ho! he! hola!
— Tam! tam! pędzą!
Pędziłem rzeczywiście przez drzwi z firanką, mając za sobą Raffles’a. Słyszałem kroki czyjeś na dolnej połaci schodów; biegliśmy po stopniach w górę, z goniącą za nami czeredą w tyle. Ciemno było w korytarzu, lecz wiedziałem gdzie dążę. W kącie na prawo wypadało szukać drzwiczek prowadzących do pokoiku pod wieżą. Za moich czasów można było dostać się stamtąd po drabinie na wieżę. Trafiłem po ciemku do kąta i Bogu dzięki, znalazłem drabinę na dawnem miejscu! Szczeble uginały się pod nami, gdyśmy wdrapywali się na nie z chyżością czworonożnych zwierząt. Drzwiczki poziome w górze wypadało odryglować, odsunąłem ten rygiel jedną ręką a drugą chwyciłem i wciągnąłem do wieży Raffles‘a, gdy tylko sam znalazłem stałe dla nóg oparcie. Mój towarzysz wskakując za mną, pchnął nieuważnie drzwiczki, które wyrwane z zawias, padły na dół z łoskotem.
Sądziłem, że usłyszę śmiertelny krzyk, którego z goniących za nami myśliwych, lecz żaden jęk nie dochodził uszu naszych. Oba z Raffles’em zachowywaliśmy głębokie milczenie, tylko czereda biesiadników na dole wrzeszczała na całe gardło.
— Rozbite doszczętnie — wołał jeden.
— Ukryli się w norze? — pytał drugi.
Gospodarza jednak huk padających drzwiczek, zamiast ogłuszyć, otrzeźwił raczej. Tubalny głos jego przestał się rozlegać, lecz niebawem usłyszeliśmy trzeszczenie szczebli drabiny pod jego potężnemi stopami.
Raffles pierwej jeszcze kazał mi zapalić stoczek, w jaki zaopatrzyliśmy się przezornie i przy tem słabem świetle oglądał wązkie okienka w murze.
— Czy moglibyśmy znaleźć tędy wyjście? — szepnął z taką dobrocią, z jaką nikt na jego miejscu nie przemawiałby do człowieka, który naraził go na tak groźne niebezpieczeństwo — nie mamy, jak wiesz, drabiny sznurowej.
— A to dzięki mnie jedynie — ubolewałem — cała bieda pochodzi z mojej winy.
— Nie czyń sobie wyrzutów, Bunny; nie było innego środka. Gdzie wychodzą te okna?
Wspaniałomyślność mego przyjaciela cięższego jeszcze przyczyniała mi żalu; nic jednak nie mówiąc, poprowadziłem go do okna wychodzącego na mniej spadzisty w tem miejscu dach łupkiem kryty. Często chłopcem będąc, czyniłem stąd wycieczki dla przyjemności karkołomnych sztuk gimnastycznych, lub w chęci spojrzenia przez półokrągłe okienka w dachu na dziedziniec gospodarski. Gdyśmy przypatrywali się z Raffles’em tym małym okienkom, jedno z nich poniżej otworzyło się i wyjrzało przez nie rozczerwienione oblicze któregoś z biesiadników.
— Musimy ich nastraszyć — rzekł pocichu mój przyjaciel.
Wyjął z kieszeni rewolwer i strzelił z niego, rozbijając kulą łupek na parę cali ponad wystającą głową. Przypuszczam, że Raffles w ciągu całej swojej karyery nocnego marudera ten raz jedyny tylko użył broni palnej.
— Nie zraniłeś go przecież? — pytałem przerażony, gdy głowa zniknęła bezzwłocznie z okienka i u słyszeliśmy hałas w korytarzu.
— Nie miałem, naturalnie, takiej intencyi — odparł Raffles — wszyscy jednak mniemać będą, że chybiłem celu przypadkowo, i wskutek tego, ciężej jeszcze byłbym karany, gdyby mnie przyłapano. Nic to jednak nie znaczy, jeśli dzięki temu zyskam y kilka minut czasu, podczas których nasi pogromcy składać będą radę wojenną. Czy widzę w górze drążki od chorągwi?
— Prawdopodobnie. Wywieszano na tych drągach flagi za moich czasów.
— Muszą być już nadgniłe i nie mogłyby nam służyć za podporę. Ale słuchaj Bunny, czy niema na tym domu piorunochronów?
— Były dawniej; poczekaj!
Otworzyłem okno i wychyliłem się, o ile mogłem najdalej.
— Ostrożnie, gotowi cię zobaczyć — przestrzegał Raffles.
— Bądź spokojny; znalazłem przewodnik elektryczności.
— Jak gruby? — pytał mój towarzysz.
— Grubszy od zwykłego ołówka.
— Można się na takich piorunochronach czasami utrzymać — dowodził Raffles, wciągając na ręce białe kozłowe rękawiczki i dłoń prawej ręki obwijając w chustkę do nosa — najtrudniejszem zadaniem jest uchwycenie przewodnika, ale dokonałem tej sztuki nieraz przed dzisiejszą nocą. Jest to jedyna dla nas szansa ratunku. Spuszczę się pierwszy; ty Bunny uważaj i naśladuj ruch mój każdy, jeśli mi się powiedzie szczęśliwie.
— A jeśli nie zdołasz tego dokazać?
— Jeśli nie zdołam tego dokazać — szepnął Raffles jedną nogę przełożywszy już za okno — musisz w takim razie poddać się zawistnemu losowi, gdy ja przepływać będę spokojnie Acheron.
To rzekłszy, zniknął za oknem; drżąc z podziwu, nad jego odwagą, i ze strachu o przyjaciela, śledziłem za nim wzrokiem przy świetle migocących gwiazd na niebie, póki nie dojrzałem go nad oknem pokoju przez nas ograbionego, skąd piorunochron spuszczał się prostopadle ku ziemi, co było rękojmią, że Raffles dosięgnie celu bez wypadku. Nie miałem jednak ani jego silnych muskułów, ani zahartowanych nerwów i czułem zawrót głowy, gdy wszedłszy na okno, zamierzałem ześlizgiwać się po przewodniku elektryczności.
W ostatniej chwili objąłem wzrokiem pamiątkową z epoki dzieciństwa mego wieżyczkę; stoczek dopalał się na podłodze i w tem słabem świetle widziane przedmioty budziły żywo w mej pamięci wspomnienia przeszłości. Wązka drabinka prowadziła jak dawniej do maleńkich poziomych drzwiczek w szczycie wieży; żelazne przy oknach galeryjki zdawały się być powleczone tą samą co niegdyś zieloną farbą, zachowującą woń czasów dawno ubiegłych, chorągiewki na dachu skrzypiały w znany dobrze uszom moim sposób. Przypomniałem sobie dnie tu spędzone, książki odczytywane w ulubionej mojej kryjówce, gdy byłem młodym chłopcem. Ciasny, brudny kącik nabrał dla mnie uroku galeryi zawieszonej drogocennymi obrazami przeszłości. Wychodziłem stąd z życiem jakby na włosku, zawisłem od siły i zręczności rąk moich a z kieszeniami pełnemi skradzionych klejnotów!
Ogarnęła mnie przesądna trwoga... Jeśli piorunochron oberwie się pod moim ciężarem... jeżeli upadnę z tej wysokości... podniosą mnie martwym z dowodami nikczemnego występku, jakiego się dopuściłem pod wieżą, na której szczycie szukałem niegdyś wzniosłych poetyckich natchnień! Nie pamiętam, co wtedy robiłem i czego nie robiłem, wiem tylko, że nie oberwał się przewodnik elektryczności, że spuszczałem się po nim szczęśliwie, że w końcu druty jego paliły mi dłonie tak, iż z zakrwawionemi rękami znalazłem się obok Raffles’a na klombie w ogrodzie. Nie mieliśmy czasu do namysłu; słychać było wzmagający się hałas wewnątrz domu i przyśpieszone bieganie po schodach; pędziłem za moim przyjacielem, nie mając odwagi spojrzeć po za siebie.
Wyszliśmy furtką z przeciwnej strony od tej, którąśmy wchodzili. Raffles zawrócił na prawo a lubo nie byłbym obrał tej drogi, szedłem, nie oponując ani jednem słowem za moim towarzyszem, rad z tego, że on nareszcie objął przewodnictwo. Minęliśmy stajnię oświetloną jak na iluminacyę; słychać było rżenie koni na podwórzu i otwierano bramę, gdyśmy kryli się pod parkanem warzywnego ogrodu. Po chwili rozległ się na drodze tętent galopujących wierzchowców.
— Wysyłają po policyę — zauważył Raffles — heca w stajni zaczyna się dopiero. Widzisz tę bieganinę ze światłem? Za parę minut rozpocznie się naganka i myśliwi raz ostatni zapolują przed jesienią.
— Nie będziemy im przecież służyli za trofea, Raffles’ie?
— Nie byłoby to dla nas pożądanem; ale w takim razie musielibyśmy pozostać tu na miejscu czas dłuższy.
— Tego uczynić nie możemy.
— Gdyby mieli rozum, wysłaliby posłańców na wszystkie sąsiednie stacye kolejowe w obrębie mil dziesięciu, pilnując jednocześnie dróg do nich prowadzących. Przychodzi mi tylko na myśl jedno ukrycie, którego może nie będą się domyślali.
— Gdzie chcesz szukać tego ukrycia?
— Po tamtej stronie parkanu. Jaka jest przestrzeń ogrodu, Bunny?
— Obejmuje sześć do siedmiu akrów.
— Musisz mnie zaprowadzić do drugiej swej pustelni z lat dzieciństwa, w której moglibyśmy leżeć spokojnie do rana.
— A potem co dalej?
— Dosyć ma noc swojej biedy, mój kochany. Najważniejszem jest znalezienie pożądanej kryjówki. Ale widzę drzewa w dali?
— To las ś-go Leonarda.
— Doskonale! Przeszukają każdą stopę ziemi w tym lesie, zanim wrócą do swego własnego ogrodu. Chodź Bunny, pomóż mi wdrapać się na parkan; ja cię tam wciągnę bezzwłocznie.
Nie widziałem dla nas innego ratunku i jakkolwiek przykro mi było wracać do tego ogrodu, przypomniałem sobie drugie sanctorum z dawnych czasów, mogące nam służyć za schronienie w ciągu tej nieszczęsnej nocy. W dalekim zakątku ogrodu, z jakie sto yardów od domu wykopano sadzawkę za mojej pamięci; spadziste jej brzegi zasadzono rododendronami i urządzono tam małą łazienkę, będącą rozkoszą moich lat chłopięcych. Stanowiło to niby miniaturową przystań nadwodną; sądziłem, że nie znajdziemy bezpieczniejszego schronienia, co też potwierdził Raffles, gdy przez zarośla poprowadziłem go do owej łazienki wśród rododendronów.
Co za ciężką noc przebyliśmy jednak! W łazience było dwoje drzwi, jedne wychodzące na staw, drugie na ścieżkę wiodącą do dworu; żeby słyszeć, co się dokoła nas działo, musieliśmy te dwoje drzwi trzymać otworem, zachowując przytem najgłębsze milczenie. Wilgotne powietrze kwietniowej nocy przejmowało nas, ubranych w strój wieczorowy, chłodem do kości, powiększając udręczenia moralne, doświadczane wskutek niebezpiecznego położenia naszego; nadstawialiśmy uszy w stronę ścieżki od dworu z obawy, czy nie dojdzie nas odgłos kroków. Zrazu słyszeliśmy w stajni hałas, który przycichł wcześniej niżeliśmy się spodziewali, tak, że Raffles zaczął powątpiewać, czy wysłano rzeczywiście posłańców konnych po agentów policyi. Około północy doszedł uszu naszych turkot kół, a mój przyjaciel będący na czatach, przyszedł mi oznajmić, że to goście się rozjeżdżają, żegnani wesoło przez gospodarzy, której to wesołości nie umiał sobie Raffles wytłomaczyć. Przypisywałem ich dobry humor wpływowi trunków i zazdrościłem im szczerze sztucznego czy naturalnego ożywienia. Podparłszy brodę o kolana, siedziałem na ławce, gdzie dawniej ubierano się po kąpieli; drżąc z zimna, usiłowałem zapanować nad wewnętrznem rozdrażnieniem. Słyszałem znowu Raffles‘a wychodzącego cichaczem, lecz nie odzywałem się do niego ani słowem. Przypuszczałem, że wróci niebawem, nie widząc go czas dłuższy, wyszedłem z kolei, by odszukać przyjaciela.
Stłumionym głosem przywoływałem towarzysza razy kilka nadaremnie; niespokojny, odważyłem się wychylić z zarośli i dojść do miejsca, z którego widziałem światło we dworze, lubo panowała w nim cisza głęboka. Czyżby to był jaki podstęp z ich strony? Pochwycili może Raffles’a i czyhali na mnie teraz. W największej trwodze wróciłem do łazienki, gdzie dręczony obawą, usłyszałem wreszcie skradające się kroki na źwirem wysypanej ścieżce. Nie wyszedłem do mego przyjaciela, aż drzwi otworzyły się i stanął w nich mężczyzna w pełnym do konnej jazdy stroju. Poklepał mnie żartobliwie po ramieniu i rzekł:
— Przepraszam cię Bunny, że bawiłem tak długo, ale w ubraniu jakie mieliśmy na sobie, wyjść stąd nie moglibyśmy nigdy; ten kostyum sportsmana przeobraził mnie w innego człowieka; masz tu garnitur młodego Guilemard’a, który tobie nada postać odmienną.
— Więc chodziłeś znowu do dworu?
— Byłem do tego zmuszony; czekałem, aż się pospią wszyscy i to mi zabrało dobrą godzinę czasu. Potem dostałem się najspokojniej do ubieralni, gdzie mogłem dobrać dla siebie strój odpowiedni; trudniej było zakraść się do pokoju młodego dziedzica, ale, jak widzisz, przezwyciężyłem tę trudność; byle tylko ubranie leżało dobrze na tobie. Daj mi twój tużurek, wypełnię kieszenie kamieniami i wrzucę wraz z moim surdutem do stawu. Musimy śpieszyć się, jeśli chcemy trafić na pierwszy ranny pociąg.
Ów pociąg wychodzi ze stacyi o g. 6 m. 20, a tego wiosennego poranku był przy jego odejściu agent policyi w urzędowej czapce, który tak pilnie szukał w wagonach dwóch brudnych rzezimieszków, iż nie zwrócił uwagi na eleganckiego sportsmana w butach ze stylpami i towarzyszącego mu w kurtce żokiejskiej człowieka.
Między Battersea a Picadilly, przesiadaliśmy się razy kilka, dochodziła już więc godzina dziewiąta, gdy znaleźliśmy się nareszcie w Albany, występując we właściwem mnie i Raffles’owi charakterze.
— Teraz — rzekł mój przyjaciel — wypada nam przedewszystkiem zajrzeć do zabranych skórzanych pudełek, których na miejscu nie mieliśmy czasu otworzyć. Mówię o tych, jakie tobie, Bunny, dałem, bo moje otworzyłem w ogrodzie i przekonałem się z żalem, i i były puste.
To mówiąc Raffles sięgnął ręką po skórzane pudełka wyjęte przezemnie z kieszeni, lecz zamiast mu je oddać, spojrzałem towarzyszowi śmiało w oczy, tak, że mógł z tego jednego spojrzenia domyślić się tajemnicy mojej.
— Nie potrzebujesz do nich zaglądać — oświadczyłem — one także są puste.
— Kiedy otwierałeś do nich?
— Na wieży.
— Pozwól mi je obejrzeć.
— Proszę.
— W tem pudełku musiałbyć złożony wychwalany przez ciebie, Bunny, naszyjnik.
— Prawdopodobnie.
— A to futerał po brylantowym dyademie.
— Niewątpliwie.
— Pani Guilemard nie miała tych klejnotów na sobie, jak trafnie przepowiadałeś i o czem przekonaliśmy się naocznie.
— Wyznam ci wszystko szczerze, Raffles’ie — odparłem, wpatrując się w niego wzrokiem przenikliwym — wolałbym o fakcie zamilczeć, ale kłamać przed tobą nie mogę.
Klejnoty zostawiłem w wieży. Nie myślę się usprawiedliwiać, ani tłomaczyć; działałem zapewne pod wpływem wspomnień, jakie budził we mnie widok tej miejscowości; skrupuły owładnęły sercem mojem w ostatniej chwili, gdy ciebie już nie było, a ja zabierałem się do odejścia. Przypuszczałem, że spuszczając się po piorunochronie, mogę kark skręcić, co było mi obojętnem, lecz przerażała mnie myśl, że padnę trupem przed domem, będącym niegdyś gniazdem naszem rodzinnem, ze skradzionemi klejnotami w kieszeni! Możesz powiedzieć, Raffles’ie, iż należało mi pomyśleć o tem wcześniej; masz prawo czynić mi wymówki, bo na nie zasłużyłem.
— Nie byłeś nigdy zręcznym kłamcą, Bunny, — odparł, uśmiechając się, mój przyjaciel. — Czy uwierzysz, gdy ci powiem, że domyślałem się, co czuć musisz a nawet jak postąpisz.
— Domyślałeś się tego Raffles’ie?
— Odgadłem wszystko, kiedy byliśmy jeszcze w łazience. Wiedziałem, że coś zajść musiało, że zguba odnalezioną została, skoro hulaszcza czereda myśliwych tak się prędko rozjechała, zadowolona widocznie z siebie i z drugich. Nas nie zdołali przyłapać; musieli tedy zyskać cenniejsze rzeczy, nad nasze marne osoby; twoje apatyczne zachowanie utwierdziło mnie w tem przekonaniu. Zrządzeniem losu pudełka przezemnie zabrane okazały się puste, a tobie dostały się kosztowne łupy. Dla usunięcia podejrzeń zbudzonych we mnie, poszedłem rzucić raz jeszcze wzrokiem przez szyby w oknie weneckiem i wiesz, co zobaczyłem.
W odpowiedzi potrząsnąłem przecząco głową.
— Parę małżeńską, którą zamierzałeś ograbić Bunny, przedwcześnie rozkoszującą się widokiem tych oto świecidełek — rzekł Raffles.
Przy tych słowach, mój przyjaciel wyciągnął z kieszeni kamizelki dwa pudełka, i otworzył je ze śmiechem: w jednem był dyadem brylantowy, w drugiem naszyjnik ze szmaragdów i brylantów.

— Musisz mi przebaczyć Bunny — dodał Raffles widząc zdumienie moje — Nie potępiam ani jednem słowem słusznych niewątpliwie pobudek twoich, ale drogi chłopcze, narażaliśmy obaj życie, całość członków i wolność naszą osobistą, a ja nie odczuwałem sentymentalnych skrupułów. Dlaczegóż miałem odchodzić stamtąd z pustemi rękoma? Jeśli chcesz, bym ci opowiedział moją powtórną wizytę w domu przodków twoich, przyjdź za pół godziny do łazienki na ulicę Northumberland; zjemy śniadanie w galeryi odpoczynkowej, gdyż należy nam się posiłek po przebytych trudach nocnych.




IX.
Pamiątki, po Raffles’ie.

W dziennikach z grudnia 1899 roku ukazał się artykuł, dostarczający nam pożądanej rozrywki w chwilach gorączkowego podniecenia, jakiego przyczyniała wojna z Boerami, tocząca się w południowej Afryce. Były to dnie, w których Raffles’owi z doznawanych wzruszeń zbielały włosy i w których tak on jak ja czuliśmy, że należy kres położyć występnej karyerze zawodowych złodziei. W tym charakterze nie widywano już nas w Albany i Piccadilly, stąd przenieśliśmy się do dzielnicy Ham Common, w ciągu wieczorów zimowych szukając rozrywki w czytaniu różnego rodzaju utworów literackich. Wojna tedy budziła w nas obu nietylko godziwe zainteresowanie, ale nudnym przechadzkom w Richemond Parku, nadawała cel ważniejszy, ściągając ciekawych nowin do kiosków z gazetami. Z takiej właśnie wycieczki przyniosłem dnia jednego Raffles’owi gazetę, nie mającą nic wspólnego z wojną, w Afryce. Dziennik był jednym z tych, które się sprzedają w tysiącach egzemplarzy, artykuł zaś bogato ilustrowany, traktował o tak zwanem Czarnem Muzeum, znajdującem się w Scotland Yard. Z treści rzeczonego artykułu dowiedzieliśmy się, że w kolekcyi przedmiotów, okazywanych publiczności a mających związek z głośnymi zbrodniarzami, znajdował się zbiór pamiątek po Raffles’ie,
— Zdobyłem nareszcie sławę — mówił mój przyjaciel — z szeregu pospolitych złoczyńców wyniesiony zostałem do rzędu półbożków, których przekroczenia spisywane ręką czasu na bystrej wodzie. Cenione są pamiątki po Napoleonie, przechowywane z pietyzmem pamiątki po Nelsonie, teraz świat będzie oglądał pamiątki po Raffles’ie!
— Które pragnąłbym widzieć szczerze — oświadczyłem z uniesieniem. Zaraz jednak pożałowałem słów moich; przyjaciel mój spoglądał na mnie z za gazety, na ustach jego igrał uśmiech, dobrze mi znany, w oczach świecił blask, nie rozważnie przezemnie zapalony.
— Co za doskonała myśl! — zawołał głosem słodkim, jakby projekt ten zrodził się w jego własnej głowie.
— Nie radbym ją urzeczywistniać — odparłem — i ty chyba nie masz tego zamiaru.
— Przeciwnie — rzekł Raffles — stanowcze to postanowienie z mej strony.
— Jakto? chciałbyś wejść w biały dzień do Scotland Yard’u?
— Raczej w pół świetle dziennem — odparł mój kolega, zabierając się znowu do czytania dziennika — Ależ nie mówiłeś mi Bunny, że ten artykuł jest ilustrowany. Widzę skrzynię, wewnątrz której zawiozłeś mię do twego banku, odrysowano moją sznurową drabinkę ze szczeblami ukrytymi w kiju bambusowym. Te przedmioty tak niedokładnie odbite w dwukopiejkowym dzienniku, że nie mógłbym przysiądz za ich tożsamość. Niema innego środka, musimy przekonać się, sprawdzając fakt na miejscu.
— W takim razie pójdziesz sam jeden — odciąłem szorstko — Powierzchowność twoja uległa zmianie, mnie gotowi poznać od pierwszego rzutu oka.
— Niewątpliwie Bunny, ale gdybyś mógł wyrobić dla nas kartę wejścia...
— Kartę wejścia! — zawołałem uradowany — naturalnie zmieniłoby to położenie rzeczy. Któż jednak mógłby dać kartę wejścia na tę lub inną wystawę, wypuszczonemu z więzienia jak ja, przestępcy?
Raffles wziął znów do ręki dziennik, wzruszając ramionami ze zniecierpliwienia.
— Człowiek, który pisał ten artykuł, miał taką kartę — rzekł krótko — otrzymał ją od swego przełożonego i ty mógłbyś dostać podobną, zwróciwszy się do waszego redaktora. Nie czyń jednak tego, proszę Bunny; zbyt ciężką byłoby dla ciebie próbą narażanie się na kłopot chwilowy, dla dogodzenia mojej fantazyi. Gdybym poszedł w zastępstwie twojem i został schwytany, byłoby to zbyt wielką dla ciebie przykrością! Nie obawiaj się, nie narażę cię na tę przykrość, kochany chłopcze; pozwól mi w dalszym ciągu czytać dziennik.
Czy potrzebuję mówić, że po uczynionej mi przymówce, myślałem tylko o spełnieniu życzeń przyjaciela, nie stawiając dalszych trudności. Przywykłem do wybuchów złego humoru zestarzałego już wówczas Raffles’a i rozumiałem powód jego rozdrażnienia. On dotkliwiej odczuwał ujemne warunki naszej egzystencyi. Popełnione w społeczeństwie winy odpokutowałem więzieniem; przypuszczano zaś, iż Raffles zginął i w skutek śmierci uszedł kary. Z tego wynikało, że mogłem występować bez obawy tam, gdzie nie wolno było Raffles’owi się pokazywać; zostałem więc jego plenipotentem w stosunkach ze światem zewnętrznym. Taka zawisłość odemnie musiała rozgoryczać przyjaciela; należało mi więc unikać pozornego nawet nadużycia moich przywilejów. Z tego powodu choć niechętnie, zadosyć czyniłem żądaniu Raffles’a i udałem się na Fleet Street, gdzie mimo win moich z przeszłości, znalazłem w redakcyi zajęcie. Na zaniesioną prośbę otrzymałem przychylną odpowiedź, jak bywa zwykle, gdy człowiek pragnie, aby mu się nie powiodło i pewnego pięknego wieczoru wróciłem do Ham Common z kartą wstępu na wystawę w Scotland Yard’u, którą to kartę zachowałem do chwili obecnej. Spostrzegam, że jest bez daty że może służyć jeszcze „okazicielowi z rodziną dla zwiedzenia Muzeum“ gdyż nazwisko mego redaktora jest zatarte starannie,
— On nie ma zamiaru oglądać wystawy — tłomaczyłem Raffles’owi — pójdziemy tam we dwóch, jeśli życzysz sobie.
Mój przyjaciel uśmiechnął się słodko.
— Byłoby to niebezpiecznie, Bunny — rzekł — skoro tobie niedowierzają, gotowi domyślić się, kto ci towarzyszy.
— Wszakże zdaniem twojem, nie mogliby cię poznać teraz?
— Przypuszczam, że nie dokazaliby tego i że nie narażałbyś się towarzysząc mi do muzeum; sprawdzimy słuszność tych domysłów niezadługo. Mam nieprzepartą chęć oglądania pośmiertnych moich pamiątek, nie radbym jednak ciebie na to ryzyko narażać, Bunny.
— Pokazując kartę, tem samem już narażasz mnie na niebezpieczeństwo — zauważyłem.
— W takim razie lepiej, iżbyś brał udział w wyprawie.
— Nie zmieni to położenia, choćby rzeczy przybrały najgorszy obrót.
— Za kartą może wejść kilka osób?
— Rozumie się, skoro służy dla okaziciela z rodziną.
— Mogłoby nawet zwrócić uwagę, gdyby korzystał z niej ktoś jeden tylko.
— Niewątpliwie,
— W takim razie idziemy obaj Bunny; daję na to słowo, że cię nic złego nie spotka — zawołał mój towarzysz — Nie pytaj tylko o pamiątki po Raffles’ie, a oglądając je, nie okazuj zbytniego zainteresowania. Spuść się na mnie z zadawaniem pytań, dowiesz się tym sposobem, czy podejrzewają, że mógłbym zmartwychwstać w Scotland-Yard’zie. Zobaczysz, stary druhu, że się zabawisz doskonale w nagrodę za doświadczone niepokoje i strachy.
Powietrze było łagodne, niebo zasnute chmurami, gdy pewnego zimowego poranku ja i Raffles przystanęliśmy na moście Westminsterskim dla podziwiania wspaniałej architektury Opactwa i sąsiednich gmachów, ginących we mgle szaro-złotawej. Mój przyjaciel rzucił trzymany w ustach papieros, iżby dym nie przysłaniał pięknego widoku. Wspomnienie tej chwili najjaśniej odbiło się w mej pamięci z całego szeregu scen, zapamiętanych z epoki naszej występnej egzystencyi. Wtedy jednak dręczyły mnie złowrogie przeczucia i obawa, czy Raffles zdoła dotrzymać danej obietnicy, czy bez szkody dla mnie wypadnie wizyta nasza w Czarnem Muzeum?
Przekraczaliśmy granice Scotland-Yardu; spojrzeliśmy w twarz nieubłaganym stróżom bezpieczeństwa publicznego, którzy ziewając z utrudzenia czy nudów, wskazali nam olbrzymie drzwi i kamienne schody, jakie przebywać należało. Było coś złowrogiego w ich zachowaniu. Gdy znaleźliśmy się przypadkowo sami w korytarzu, Raffles skorzystał z tej chwili dla rozejrzenia się w miejscowości, podczas gdy ja utkwiłem wzrok w portrecie jednego ze zmarłych dygnitarzy policyi.
— Kochany stary gentleman! — zawołał Raffles obok mnie stając — jedliśmy z sobą niegdyś obiad, i czyniliśmy komentarze nad własną sprawą moją. Nie należy jednak wspominać o sobie w „Czarnem Muzeum“. Byłem raz w Whitehall, gdzie oprowadzał mię jeden z tych łapaczy, może właśnie ten, który się do nas zbliża.
Z pierwszego rzutu oka przekonałem się, że młodzieniec idący ku nam, nie był podobny do detektywa, o co posądzał go mój towarzysz. Twarz miał niemniej białą od wysokiego kołnierza koszuli; trzymanym w ręku dużym kluczem, otworzył drzwi na końcu korytarza i wprowadził nas do muzeum, którego chyba nie zwiedzał nikt z równem jak my zainteresowaniem. Sala była sklepiona, chłodna; wypadło otworzyć okiennice, odkryć szklanne gablotki, zanim mogliśmy dojrzeć rząd pośmiertnych masek, złoczyńców, wyglądających z półek na nasze powitanie.
— Ten chłopak nie jest groźny — szepnął Raffles, gdy nasz przewodnik oddalił się dla otworzenia okiennicy — niemniej należy być ostrożnym. Zbiór moich pamiątek jest tam w kącie; nie patrz w tę stronę, póki nie dojdziemy do niej właściwą koleją.
Zaczęliśmy tedy od oglądania najbliżej drzwi będącej gablotki; po chwili przekonałem się, że zawartość jej znam lepiej od oprowadzającego nas urzędnika. Nie posiadał on dokładnej znajomości przedmiotu; mieszał nazwiska przestępców i pierwszego lepszego rzezimieszka wymieniał w miejsce mistrza naszego występnego fachu.
— Ten rewolwer — mówił — należał do sławnego rabusia Chawley Peace. To są jego okulary, a tym nożem Chawley zabił policyanta.
Przestrzegam akuratności we wszystkiem i domagam się jej od drugich.
— Wiadomość niezupełnie dokładna — odezwałem się słodkim głosem. — On nigdy nie posługiwał się nożem.
Młody urzędnik potrząsnął przecząco głową.
— Chawley Peace zabił dwóch policyantów — oświadczył.
— Zaprzeczam temu; jeden tylko z nich był policyantem; przy tem Chawley nikogo nie przebił ostrzem noża.
Młodzieniec wysłuchał poprawki z powolnością jagnięcia. Nie mogłem się od niej powstrzymać, choćby dla ocalenia własnego życia; lecz Raffles nagrodził mię za moją gadatliwość tak złośliwym kułakiem, jakie potrafił udzielać niepostrzeżenie.
— Kto był Chawley Peace? — zapytał z efronteryą, godną podsądnego przed kratkami.
— Największy z rabusiów widzianych kiedykolwiek w Anglii, póki stary Raffles nie wydarł mu w tym względzie palmy pierwszeństwa — odparł zagadniony.
— Największy z pre-Rafflesistów — szepnął mój przyjaciel, gdyśmy przechodzili do zbioru pamiątek po zwykłych mordercach. Były tam spłaszczone kule, krwią splamione noże, które tyle istot ludzkich pozbawiły życia, sznury używane przez zbrodniarzy do duszenia nieszczęśliwych ofiar; zbiór różnego systemu rewolwerów zawieszony pod maskami przestępców, festony z drabinek, nie mogących z naszą wytrzymać porównania; wreszcie ujrzeliśmy przedmiot dokładniej nam znany, niżeli miejscowemu urzędnikowi, który rzekł:
— Nie odgadlibyście nigdy panowie, ciakawej historyi, przywiązanej do tej cygarnicy.
— Naturalnie, że nie będziemy się na to silili — odparł Raffles — opowiedz nam pan tę ciekawą historyę.
Przyjaciel mój otworzył po tych słowach swoją dawną, przechowywaną obecnie w muzeum papierośnicę; było w niej jeszcze kilka papierosów a między niemi kawałek lodowatego cukru obwinięty w watę. Raffles ważył go w ręku z widocznem zadowoleniem, co nasz cicerone poczytywał za objaw zdumienia.
— Wiedziałem, że to pana zaintryguje — mówił — nielada sztuczka amerykańska! Dwóch eleganckich yankesów zażądało od pewnego jubilera, by im przyniósł do oddzielnego gabinetu w restauracyi gdzie mieli spożywać obiad, kilka drogocennych klejnotów dla zrobienia wśród nich wyboru. Gdy przyszło za nie płacić, okazało się, że nabywcy nie mieli przy sobie gotówki; znaleźli jednak na to środek zaradczy, gdyż byli zbyt sprytni, iżby pozwolili właścicielowi zabrać wysokiej wartości przedmioty; żądali tylko, aby były wyłączone od sprzedaży, jako ich własność, do chwili gdy otrzymają, pieniądze na uiszczenie należności. Zrobili więc z kosztownych fraszek paczkę, opieczętowali swemi pieczęciami, następnie zwrócili ją jubilerowi z zastrzeżeniem, iżby nie naruszając pieczęci, czekał tydzień lub dwa i wydał depozyt kupującym dopiero po otrzymaniu umówionej sumy. Czyż nie dobry układ, powiedzcie sami panowie?
— Bardzo dobry przytwierdził sentencyonalnie Raffles.
— Tego samego zdania był jubiler — mówił w dalszym ciągu urzędnik — łatwo odgadnąć, co się później stało; o Amerykanach nic więcej nie słyszano a łatwowierny człowiek znalazł w paczce zamiast swoich klejnotów, tę oto cygarnicę z kawałkami lodowatego cukru.
— Zręczne łotry! — zawołałem z udanym zachwytem.
— Wszak prawda? — mówił z tryumfem młodzieniec — Podstępne hultaje z tych Amerykanów, daleko szukać podobnych im oszustów.
— Zapewne — potakiwał mój siwowłosy przyjaciel — a może, dodał jakby wpadając nagle na domysł — tę sztuczkę urządził Raffles.
— Błędne pan czynisz wnioski — zaprzeczył nasz przewodnik — tamten oddawna już pokutował za swoje grzechy w Hadesie.
— Jesteś pan tego pewny? — dowiadywał się Raffles — czy odnaleziono jego ciało?
— Odnaleziono i pogrzebano — dowodził bujną wyobraźnią obdarzony urzędnik.
— Przytem — wtrąciłem znudzony niedorzeczną gadaniną — Raffles nie paliłby nigdy tak drogich papierosów; dla niego nie mogły być dostępne wysokiego gatunku tytunie.... pozwoli pan zobaczyć markę fabryczną....
— Sullivan! — objaśnił urzędnik — To rzecz nawyknienia — dowodził, kładąc na półkę oglądaną cygarniczkę — spróbowałem jednego z tych papierosów i nie smakował mi wcale — jest to kwestya gustu, powtarzam.
— Radzibyśmy widzieć co innego jeszcze — odezwał się Raffles uprzejmie.
— Proszę tędy — odparł młodzieniec i poprowadził nas do oszklonej w kącie szafy, obejmującej zbiór tajemniczych przedmiotów, pokrytych grubą warstwą kurzu.
— To są pamiątki po Rafflesie — oświadczył nasz cicerone — zostały zabrane po jego śmierci i pogrzebie z pokoju nieboszczyka w Albany. Przypatrzcie się panowie wytrychom przez niego używanym, to butelka z olejem skalnym, którym smarował zamki dla unikania najlżejszego hałasu, Z tego rewolweru strzelał do gentlemana z dachu; broń zabraną mu została na statku, zanim rzucił się do wody.
Nie mogłem się powstrzymać, aby nie oświadczyć, że, o ile słyszałem, Raffles nie strzelał nigdy do nikogo.
— To jedno zajście doszło do naszej wiadomości — odparł urzędnik — lubo wnosić wypada, że musiało być więcej podobnych wydarzeń. Tu widzicie panowie klucz i zastawki, któremi przestępca drzwi podpierał. Obok leży jego drabinka sznurowa i kij bambusowy ze szczebelkami wewnątrz; miał je Raffles przy sobie, gdy był na obiedzie u Earl’a Thornaby, a przedtem zrabował dom lorda. Nikt jednak nie może dojść przeznaczenia małej aksamitnej torebki z dwoma dziurami i elastyką przy każdej. Może panowie zdołacie to odgadnąć?
Raffles wziął do rąk torebkę, obmyśloną przez niego dla składania w niej kluczy bez szmeru, a odwróciwszy ją zręcznie, zrobił z torby kapciuch do tytoniu.
Ja przez ten czas przypatrywałem się pistoletowi, którego rękojeścią powaliłem Raffles’a; były na nim jeszcze ślady krwi jego, urzędnik widząc moje wzruszenie, zaczął fantastyczną opowieść dobrze nam znanego faktu. Mój przyjaciel chciał przerwać nudne opowiadanie i zwrócił uwagę naszą na jednę z wcześniejszej epoki fotografię swoją. Przedstawiony był na niej w białym flanelowym stroju tennysowym, z papierosem w ustach i wyzywającym wyrazem w przymrużonych oczach. Mam kopię tej fotografii; rysy mego przyjaciela wiernie na niej oddane.
— Nie wyobrażaliście sobie zapewne, panowie, tego hultaja takim przystojnym mężczyzną? — zagadnął urzędnik wpatrując się w Raffles’a wzrokiem niepodejrzliwym, odpłacanym przez mego starego druha wejrzeniem istnego niewiniątka.
— Wspominałeś pan — odezwałem się, naciągając w górę kołnierz paltota — że Raffles miał nieodstępnego towarzysza; czy niema fotografii jego kolegi?
— Mówisz pan o Bunny’m — odparł dobroduszny urzędnik, uśmiechając się lekceważąco — nie jest tu dla niego miejsce odpowiednie; zbieramy pamiątki po rzeczywistych zbrodniarzach. Bunny, umiał tylko iść w ślad za Raffles’em, nic więcej. Nie objawiał nigdy samodzielności w obranym zawodzie; nawet wówczas, gdy chciał zrabować dom rodzinny, nie odważył się zabrać cennych przedmiotów i Raffles musiał się po nie wracać. My też nie zadajemy sobie trudu ze zbieraniem pamiątek po takim Bunny. On był poprostu nie szkodliwym rutynistą.
Słysząc to, krew burzyła się we mnie; rachowałem, że mój przyjaciel ujmie się za mną, co też uczynił.
— Przyznasz pan — rzekł — iż do czatowania przed okradanym domem potrzeba niemniej odwagi, jak do ściągania w pokoju łupów. Co macie w tej skrzyni — dodał, wskazując drewnianą pakę z metalowemi klamrami.
— Nic w niej niema.
— Przypuszczałem, że jakie jeszcze pamiątki po Raffles’ie. Wszak sprytny hultaj umiał, jak mówią, wchodzić i wychodzić ze skrzyni, nie unosząc wieka.
Uprzejmy młodzieniec zadość czyniąc żądaniu mego kolegi, z pomocą scyzoryka uchylił trochę wierzch skrzyni.
— Pusta — rzekł mój przyjaciel uradowany, zajrzawszy do środka.
— A cóż pan spodziewałeś się widzieć? — pytał urzędnik, przymykając wieko.
— Dno podwójne co najmniej — odparł Raffles, rzucając z boku na mnie tak znaczące wejrzenie, że musiałem się odwrócić dla ukrycia uśmiechu. Śmiałem się wówczas raz ostatni dnia tego.
Otworzono drzwi i wszedł prawdziwy detektywy z dwoma towarzyszami, ciekawymi podobnie jak my, kolekcyi Czarnego Muzeum. Urzędnik miał na sobie okrągły kapelusz i ciemne zwierzchnie ubranie, stanowiące umundurowanie ludzi zajmujących jego stanowisko; przez krótką chwilę zimne jak stal wejrzenie pana detektywa w nas było wlepione, poczem przeszedł ze swymi towarzyszami w drugi koniec sali.
— Inspektor Druce — objaśniał szeptem nasz cicerone. — Byłby z niego szermierz dorównywający w walce sprytem i zręcznością Raffles’owi, gdyby Raffles żył jeszcze.
— Nie wątpię o tem — brzmiała odpowiedź mego przyjaciela — nie radbym mieć takiego przeciwnika, wstępującego ze mną w szranki. Jakże licznie nawiedzane jest wasze Czarne Muzeum!
— Nie zawsze tak bywa — odparł młodzieniec. Często w ciągu długich tygodni nie zjawiają się u nas podobni panom goście. Przypuszczam, że tamci dwaj muszą być znajomi inspektora, pragnący oglądać fotografię sławnego zbrodniarza Farm’a. Mamy ciekawe fotografie przestępców, może panowie życzycie sobie je widzieć?
— Jeśli nie zabierze nam to za dużo czasu — odparł Raffles, wyciągając zegarek, a gdy urzędnik odszedł od nas na chwilę, on chwycił ramię moje i szepnął:
— Zaczyna tu być dla nas bardzo gorąco; nie możemy wszelakoż uciekać jak spłoszone króliki; pociągnęłoby to za sobą fatalne następstwa. Ukryj twarz swoją, oglądając fotografie, a spuść się na mnie z resztą.
Poszedłem za jego radą, nie oponując ani jednem słowem i nie doświadczając zbyt wielkiego niepokoju. Według mnie Raffles przesadzał doniosłość niebezpieczeństwa, na jakie narażaliśmy się, bawiąc chwil kilka w jednym pokoju z inspektorem Druce, którego tak on jak ja znaliśmy dobrze z reputacyi. Raffles zestarzał się i zmienił tak bardzo, że trudno byłoby go poznać; nie stracił jednak dzielności charakteru, czyniącej, że zdolny był stawić czoło groźniejszemu spotkaniu niżeli to, jakie nam narzucił zbieg okoliczności. Z drugiej strony nie należało przypuszczać, iżby dostojny, wyższej rangi urzędnik, mógł zapamiętać fizyognomię, pospolitego jak ja przestępcy. Zawsze jednak krok to ryzykowny i nie byłem do śmiechu usposobiony, gdym pochylił się nad albumem zbrodniarzy, pokazywanym przez naszego cicerone.
Fotografie morderców i ich ofiar pochłonęły niebawem uwagę moją tak dalece, że przejęty grozą, zawołałem na Raffles’a, chcąc mu pokazać jedną z wstrząsających scen zabójstwa. Na wezwanie moje nie otrzymałem odpowiedzi. Spojrzałem dokoła — nie było Raffles’a. Oglądaliśmy fotografie przy jednem oknie; nowoprzybyli przy drugim tem samem byli zajęci, a wobec nas wszystkich Raffles wyniósł się bez najmniejszego szmeru.
Nasz młodzieniec stał zatopiony również w widoku przerażających obrazów; zanim wzniósł głowę, zdążyłem zapanować nad doznanem zdumieniem, lecz nie próbowałem ukrywać mego oburzenia.
— Nie znam tak niecierpliwego człowieka, jak mój przyjaciel! — zawołałem rozdrażniony — mówił, że boi się spóźnić na pociąg i teraz wyszedł cichaczem, nie uprzedziwszy mnie ani jednem słowem.
— Nie słyszałem, gdy odchodził — dziwił się młody urzędnik.
— Ani ja, lubo dotknął wprawdzie mojego ramienia — mówiłem kłamiąc w ten sposób na prędce — tak byłem zaabsorbowany scenami przedstawionemi na fotografiach, iż nie zwracałem na niego uwagi. Chciał pewno ostrzedz mnie, że musi odejść. Mniejsza o to i bez niego zobaczę wszystko, co godne widzenia.
W gorącem pożądaniu uniknięcia podejrzeń, zbudzonych dziwnem postępowaniem mego towarzysza, zabawiłem w muzeum dłużej nawet od szanownego inspektora i jego przyjaciół; widziałem, jak oglądali pamiątki po Raffles’ie, słyszałem ich zdania, wygłaszane o moim przyjacielu i o mnie, aż wreszcie zostałem w sali sam jeden z anemicznym naszym cicerone. Włożyłem rękę do kieszeni i utkwiłem w niego wzrok badawczy.
Umiejętność dawania łapówek wchodziła w zakres czynionych przezemnie studyów, nie dlatego, iżbym skąpił datków, ale że tak trudno wiedzieć, kogo można, a kogo niewypada przekupić. Nabrałem więc wprawy w tym względzie i odgadłem instynktownie, że młody urzędnik przyjmie odemnie srebrną monetę, co też uczynił, nie drożąc się zbytecznie i wyrażając nadzieję, że przeczyta wkrótce w dzienniku, którego byłem współpracownikiem, artykuł opisujący zbiory Czarnego Muzeum. Czekać musiał na niego lat kilka, lecz pochlebiam sobie, że niniejsze sprawozdanie odczyta raczej z zajęciem, niżeli z urazą.
Zmrok zapadał, gdy wyszedłem na ulicę; niebo zasnute ciemnemi chmurami przypominało posępne oblicze zawiedzionego człowieka; latarnie były już zapalone a pod każdą z nich upatrywałem bezskutecznie Raffles’a. Szukałem go potem na stacyi kolejowej, aż wreszcie, mimo mgły unoszącej się nad rzeką, wróciłem piechotą do naszej siedziby w Ham Common. W mieszkaniu nie zastałem nikogo. Cztery godziny upłynęły odkąd Raffles ulotnił się niepostrzeżenie w Scotland-Yard. Gdzie on mógł być teraz? Nasza kucharka łamała ręce z rozpaczy; ugotowała obiad wyśmienity, który przestał się i ostygł nim zasiadłem do jednego z najsmutniejszych posiłków, zakosztowanych kiedykolwiek.
Do północy Raffles nie dawał znaku życia; mimo to uspakajałem naszą sługę, dowodząc, że pan Ralph, jak go nazywała, poszedł do teatru, a ponieważ przedstawienia kończą się późno, przyrzekłem w jej zastępstwie czekać na niego. Poczciwa kobieta przed odejściem, postawiła dla spóźniającego się marudera talerz z ciastkami, ja zaś przysunąwszy fotel do kominka, umyśliłem w ten sposób noc spędzić. Ciemności i odpoczynku w łóżku nie zniósłbym wobec trawiącego mnie gorączkowego niepokoju; gdzież mogłem szukać Raffles’a? Przekonany byłem, że go poznano, gdy wychodził z Scotland Yardu i albo uwięziono bezzwłocznie, lub też puszczono się za nim w pogoń, wskutek czego szukał on nowych, nieznanych mi kryjówek. Wszystko to będzie ogłoszone w dziennikach rannych; wypadek niestety, pochodził z winy mego przyjaciela. Dobrowolnie kładł głowę w paszczę lwa i rzecz wątpliwa, czy tę głowę ocalić zdołał?
Stojąca na stole butelka koniaku była dla mnie, wyznam, źródłem pociechy, rozmarzony bowiem trunkiem zasnęłem w końcu. Gdym się przebudził, lampa świeciła jeszcze i ogień nie przygasł na kominku, tylko chłód poranku przejmował mnie do kości i zesztywniały mi z zimna członki. Naraz zerwałem się jak oparzony; za mną na krześle siedział Raffles, zzuwając z nóg najspokojniej buty.
— Przykro mi, że cię obudziłem, Bunny, — rzekł — myślałem, iż sprawiam się cicho jak myszka; po trzygodzinnej pieszej włóczędze człowiek radby jak najprędzej pozbyć się obuwia.
Nie poszedłem go uściskać; siadłem w fotelu i spoglądałem na niego z żalem, oburzony nieczułością przyjaciela. Czyż nie domyślał się, co przecierpiałem z jego powodu?
— Wracasz z miasta? — pytałem tonem tak obojętnym, jakby kwestya ta mało mnie obchodziła.
— Wracam ze Scotland Yardu — odpowiedział wyciągając nogi i grzejąc je przed ogniem.
— Ze Scotland - Yardu! — powtórzyłem — słuszne więc były przypuszczenia moje, że tam się kryłeś. Zdołałeś jednak uciec szczęśliwie?
— Naturalnie, że to zrobiłem — odparł Raffles — Nie przewidywałem zbyt wielkich w tym względzie trudności, było ich mniej nawet, niżeli sądziłem. Wyszedłszy z Czarnego Muzeum, zastałem w biurze drzemiącego nad księgami policyanta. Zbudziłem go i spytałem o zapomnianą niby portmonetkę w jednej z dorożek kursujących po mieście. Sposób, w jaki mnie ten człowiek wysłał do stu diabłów, czyni zaszczyt przenikliwości policyi londyńskiej; w krajach nieucywilizowanych jedynie zadanoby sobie trud dochodzenia, skąd człowiek obcy znaleźć się mógł o tej porze w biurze policyi.
— Jakże się tam dostałeś Raffles’ie?
— Chcesz wiedzieć — odparł mój przyjaciel, spoglądając na mnie filuternie — miałem ważniejsze powody, skłaniające mnie do odwiedzenia Scotland-Yard’u, niżeli ci to wyznałem początkowo.
— Nie pytam, co skłaniało cię iść do gmachu, mieszczącego zarząd policyi — odparłem — radbym tylko usłyszeć, dlaczego tam zostałeś, czy też wróciłeś drugi? Mniemałem, że cię pochwycono i zdołałeś wymknąć się później.
— Nie Bunny, — rzekł mój przyjaciel, potrząsając głową — przeciągnęłem dobrowolnie moje odwiedziny w Czarnem Muzeum. Przyczyn do tego miałem zbyt wiele, bym ci je wyłuszczał szczegółowo, możesz się jednak o nich dowiedzieć, spojrzawszy za siebie.
Odwróciłem głowę i ujrzałem na stole obok butelki koniaku oraz talerza z ciastkami, całą kolekcyę pamiątek po Raffles’ie, wypełniającą szafę w Muzeum Scotland-Yard’u. Brakowało tylko skrzyni drewnianej. Zobaczyłem tedy rewolwer, z którego mój przyjaciel strzelał na dachu, broń krwią jego zbryzganą, butelkę z olejem skalnym, torebkę aksamitną, drabinkę sznurową, kij bambusowy, wytrychy, narzędzia, ładownicę pustą, będącą niegdyś darem cywilizowanego monarchy dla czarnoskórego potentata.
— Obciążony tem wszystkiem, wyglądałem jak gwiazdkowy Heilige Christ — rzekł Raffles — szkoda, że mnie widzieć nie mogłeś, gdym tu wchodził. Mnie nie zastałbyś nigdy śpiącym w fotelu Bunny.
Przypuszczał, iż zasnęłem wygrzewając się spokojnie przed kominkiem. Nie wiedział, że czekałem na niego noc całą; drażnił mnie ten brak domyślności u przyjaciela, lecz starałem się zapanować nad sobą.
— Gdzie się kryłeś? — pytałem oschle.
— W samym Scotland Yard’zie,
— Lecz w jakim miejscu?
— Pytasz o to Bunny?
— Rozumie się, że radbym wiedzieć.
— Tam, gdzie już poprzednio szukałem ukrycia.
— Chyba nie w skrzyni?
— Wewnątrz niej właśnie.
— Może ostatecznie schroniłeś się do drewnianej paki, ale gdzie zmierzałeś cichaczem, gdy wykradłeś się z sali za memi plecami?
— Nie wykradałem się z sali wcale; skryłem się zaraz....
— W skrzyni?
— Nieinaczej.
Parsknąłem głośnym śmiechem.
— Nie wyprowadzisz mnie tak łatwo w pole, mój kochany — dowodziłem — oglądałem wszystkie przedmioty, stojące na wieku tej skrzyni, ani jeden z nich nie był poruszony. Widziałem pana inspektora, zwracającego na to samo uwagę swoich towarzyszy.
— A ja słyszałem czynione przez niego domysły.
— Nie mogłeś tego słyszeć.
— Przeciwnie, uszu moich dochodziło wszystko dokładnie. Dlaczego spoglądasz na mnie Bunny, tak zdziwionemi oczyma; przypomnij sobie, co mówiłem do głupowatego młodzieńca z wysokim kołnierzem u koszuli? Pamiętasz, że go pytałem, czy skrzynia ma dno podwójne?
— Przypominam to sobie.
— Sądziłeś, że słowa te na wiatr były wyrzeczone? Nie przyszło ci namyśl, że chcę się dowiedzieć, czy kto w Scotland-Yard’zie poznajomiony jest z urządzeniem mojej skrzyni, opatrzonej dnem podwójnem. Za naciśnięciem sprężyny z boku ściana jedna usuwa się jak front kartonowego domku dla lalek, co prostsze daleko od podnoszenia wieka w górze.
Pytałem dlaczego nie wspominał mi o zaprowadzonem ulepszeniu, skoro nie mieliśmy dla siebie wzajemnie tajemnic.
— Widzę, że chciałeś szukać w pace ukrycia przedemną — wymawiałem przyjacielowi.
— Gdybym uciekał od ciebie — rzekł Raffles — świadczyłoby to, że mizantropia moja przybiera tak wielkie rozmiary, iż wyświadczyłbym ci usługę przyjacielską, unikając towarzystwa twego.
— W każdym razie nie mogę ci przebaczyć dzisiejszego postępku — zauważyłem z goryczą.
— Dla czego miałbyś mieć o to do mnie pretensyę? Mój postępek nie był z góry obmyślanym planem; zamiar ten nasunął mi dostojny urzędnik policyjny, znajdujący się razem z nami w sali.
— Nie słyszeliśmy cię odchodzącym stamtąd! — szepnąłem z mimowolnym podziwem — wykryje się jednak wszystko z czasem — dodałem szorstko.
— Dla czego ma się wykryć, Bunny?
— Wyśledzą nas wskutek zaprodukowanej karty wejścia.
— Czy ci ją odebrali?
— Nie, lecz słyszałeś przeciek, jak mało osób zwiedza muzeum Scotland Yard’u.
— Tak jest, niekiedy w ciągu całych tygodni nie zgłasza się nikt obcy dla oglądania zbiorów. Na zadane przezemnie pytanie, udzielił nam tego objaśnienia anemiczny młodzieniec. Czyż cię to nie przekonywa, Bunny, że przy szczęśliwym zbiegu okoliczności upłynąć może jakie trzy tygodnie, zanim spostrzegą brak zabranych z muzeum przedmiotów? Z resztą dla czego mieliby nas podejrzewać? Ja wyszedłem niepostrzeżenie, a ciebie nagłe moje odejście tak rozgniewało, że nie zdołałbym ci podszepnąć trafniejszych wyrażeń nad te, jakich użyłeś w uniesieniu. Polegałem na tobie, Bunny, i zachowaniem swojem usprawiedliwiłeś w zupełności moją ufność. Przypuszczasz, że mógłbym zostawić niezręcznie ślad naszej bytności w muzeum i pierwszy lepszy posługacz, wchodzący tam ze szczotką w ręku, gotówby zauważyć popełnioną kradzież?
Zaprzeczyłem energicznie, a Raffles mówił dalej:
— Pamiętasz grubą warstwę kurzu, pokrywającą przedmioty, leżące na skrzyni? Wybrałem ostrożnie należące do mnie rzeczy i kładłem w to miejsce pamiątki po innych przestępcach, zupełnie do moich podobne. Drabinka sznurowa położona w miejsce przyniesionej tutaj, nie różni się od niej wiele, kij bambusowy wymieniłem na inny tej samej grubości i koloru, znalazłem nawet pustą ładownicę na zastąpienie daru władcy Polinezyi.
Gdy przyznałem w końcu, że nie zagraża nam niebezpieczeństwo na ciąg kilku tygodni, Raffles dłoń do mnie wyciągnął przyjaźnie.
— W takim razie nie miej żalu Bunny, i palmy w spokoju papierosy. Dużo zmian zajść może w ciągu trzech lub czterech tygodni; cobyś powiedział, gdyby czyn dzisiejszy był ostatniem przestępstwem mojem? Nie daję lekkomyślnie przyrzeczeń; może teraz gdym odzyskał zbrodnicze narzędzia, nie będę miał siły oprzeć się pokusie. Prowadzona jednak obecnie wojna dostarcza człowiekowi szlachetniejszej natury podnieceń, a w czasie kilku tygodni zajść mogą nieprzewidziane wypadki.

Czy myślał już wtedy o zaciągnięciu się na ochotnika do wojska? Czy pożądał w sercu jedynej szansy okupienia ciężkich win swoich? czy przeczuwał zaszczytną śmierć, jaką zginął? Nie wiem tego i nie dowiem się nigdy. Słowa mego przyjaciela okazały się jednak prorocze, gdyż w ciągu owych czterech tygodni losy toczonej wojny taki obrót wzięły, iż wszystkich wiernych synów Anglii zgromadziły pod jej sztandary. Wspominane wydarzenia minęły dawno, mam żywo w pamięci wszelako słowa Raffles‘a o jego ostatniem przekroczeniu, gdy ściskał przyjaźnie dłoń moją a zmęczone oczy utkwił we mnie ze smutkiem.




X.
Ostatnie słowo.

Ostatnie słowo z dziejów Raffles‘a skreśliła młodsza powabniejsza od mojej ręka. Podaję to słowo czytelnikowi tak, jak mnie doszło, w liście mającym głębsze dla mnie znaczenie, niżeli dla kogokolwiek innego. Znajdą się może osoby, które z zajęciem czytać będą mój pamiętnik; pragnąc więc, by zachowały lepsze wspomnienie o moim przyjacielu, (nie mówiąc o sobie) dołączam rzeczony list, który był dla mnie balsamem gojącym po przypadkowem spotkaniu i bezsennej nocy; powtarzam go dosłownie, za wyjątkiem ostatniego podpisu:

39, Campden Grove Court, W.,

28 czerwca, 1900 r.

„Kochany Harry!

Zdziwiło cię może, iż zdołałam przemówić zaledwie kilka wyrazów, gdyśmy się tak niespodzianie spotkali wczoraj. Nie poczytuj tego za objaw złej woli z mojej strony; byłam zmartwioną, ujrzawszy cię kulawym, pokrytym bliznami inwalidą, lecz bolesne wrażenie ustąpiło wprędce, gdyś mi powiedział, gdzie odniosłeś rany. Szanuję każdego i zazdroszczę wszystkim, których nazwiska znajduję na strasznej liście, wypełniającej codziennie nasze gazety. Dowiedziawszy się w ten sposób o zaszczytnej śmierci pana Raffles’a, nie wiedziałam nic o smutnych losach twoich. Pragnęłam nadto pomówić z tobą o zmarłym przyjacielu, a to co miałam ci o nim powiedzieć, nie mogło być wyrażone w kilku słowach na ulicy. Dla tego żądałam twego adresu.
„Zauważyłeś, że wspominałam o panu Raffles’ie jakby o dobrym znajomym. Widziałam go z daleka razy kilka grającego w krokieta, ty dużo mi o nim mówiłeś; spotkałam go jednak raz jeden w życiu po owej nocy, która miała nas rozłączyć oboje. Sądziłam, że wiesz o tem naszem spotkaniu z twoim przyjacielem, wczoraj jednak przekonałam się, że fakt ów jest ci nieznany, postanowiłam zatem opisać wszystko szczegółowo.
„Tej nocy — to jest następnego wieczoru po wiadomem ci zajściu — wszyscy wyszli z domu i zostałam sama jedna w Palace Gardens. Po obiedzie w salonie zapaliłam światło, gdy naraz przez balkon wszedł pan Raffles. Znałam go, jak już wspomniałam, z widzenia; zdawał się, zdziwiony, że nie uprzedzono mnie o jego przyjściu, lecz ta wizyta stanowiła dla mnie tak przykrą niespodziankę, iż nie zwracałam na nic innego uwagi. Czułam instynktownie, że on przychodzi w poselstwie od ciebie i to właśnie rozgoryczało mnie srodze, Jakby odgadując myśli moje, pan Raffles zapewniał uroczyście, że nic nie wiesz o jego do mnie przyjściu, że nie byłbyś chciał dopuścić do tego, lecz on odważył się na krok śmiały, jako prawdziwy twój przyjaciel, pragnący gorąco zostać moim również.
„Patrzyliśmy sobie dłuższą chwilę w oczy i uwierzyłam w szczerość jego wynurzeń; jakimkolwiek mógł być pierwej i był później, tego wieczoru okazał się sumiennym w obec mnie a wiernym w przyjaźni dla ciebie. Zapytałam tedy, co zaszło i w jakim przyszedł celu? Odpowiedział, że skłaniało go do tego nie to, co zaszło, lecz co zajśćby mogło w przyszłości. Dowiadywałam się, czy ciebie ma na myśli? Skinął potakująco głową, chciałam więc by mi sam wyznał winę twoją i dla tego udawałam, że nie rozumiem, do czego zmierza. Pan Raffles oświadczył szczerze, iż on równie dobrze jak ja powiadomiony, że ty byłeś jednym z dwóch złoczyńców, nachodzących nasz dom przeszłej nocy. Namyślałam się czas jakiś nad odpowiedzią, gdyż dziwiło mnie jego zachowanie, wreszcie zagadnęłam, skąd on o smutnym fakcie wiedzieć może?
„Z tego powodu, iż byłem właśnie tym drugim złoczyńcą — odparł spokojnie — ja podstępem ściągnąłem do tego domu przyjaciela mego i wolę ponosić słuszną karę za to przekroczenie, niżeli by biedny Bunny cierpiał niesłusznie z mojej winy“.
„Na poparcie słów swoich zbliżył się do dzwonka, położył na nim palec, gotów wezwać kogo zażądam na moją obronę. Naturalnie, nie chciałam pozwolić, aby przywoływał ludzi, mogących przeciwko niemu świadczyć. Wtedy poprowadził mnie na ganek i pokazał, jaką drogą wszedł pokryjomu do Pałace Gardens. Naraził się dobrowolnie na niebezpieczeństwo po raz drugi dlatego tylko, aby udzielić mi wieści, iż przeszłej nocy wprowadził cię podstępnie do naszego domu. Mówił dużo więcej jeszcze dla przekonania mnie o twojej niewinności a zanim odszedł, byłam jedyną na świecie kobietą, która znała dokładnie A. J. Raffles’a wielkiego mistrza krokietowego i tak zwanego „złodzieja dyletanta“, używających w jednej osobie równej sławy.
„Wyznał mi, kim był w istocie, zdał się na łaskę i niełaskę, składając w moje ręce swą wolność, jeśli nawet nie życie, czynił to wszystko przez miłość dla ciebie Harry, dla usprawiedliwienia cię w moich oczach kosztem własnym. Wczoraj przekonałam się, że o tym jego postępku nic nie wiedziałeś, że twój przyjaciel nie wspominał nawet o szlachetnem zadośćuczynieniu swojem! Rozumiem teraz, jak silną była wasza przyjaźń, która cię zawiodła na manowce. Któż na twojem miejscu mógłby nie uledz urokowi takiego przyjaciela? Ubolewałam nad tem więcej niżeli zdołałabym wyrazić, ale uwzględniałam pobudki twego postępowania, Harry.
„Mówił mi o swojem życiu z prostotą i szczerością; sama dziwiłam się zajęciu, z jakiem go słuchałam; dziś nie dziwi mnie to wcale.
„Pan Raffles wywierał wpływ magnetyczny, któremu ani ty, ani ja nie zdołaliśmy się oprzeć. Posiadał siłę wybitnej indywidualności, będącą zupełnie czem innem od siły charakteru, gdy wszelako te dwa czynniki złączą się w jednej osobistości, ich potęga nieprzeparta porywa, unosi z sobą zwykłych śmiertelników. Nie wyobrażaj sobie, iż ty jeden byłeś powolnem w rękach pana Raffles’a narzędziem; gdy mówił, że w występnym obranym zawodzie szukał głównie rozrywek, pociągających go powabem dramatu i niebezpieczeństwa, w sercu mojem budziła się chęć skosztowania zakazanych owoców. Nie dawałam się przekonać dowcipnemu sofizmatowi, zręcznymi paradoksami, lecz oddziaływał na mnie wrodzonym wdziękiem swoim, humorem zabarwionym melancholią, ile razy dotykało się zasad moralności. Były w nim głębie ducha, wywołujące u drugich poważniejsze uczucia i myśli. Dziwić się nie możesz, że słuchając go, odczuwałam coraz większy żal, iż taki człowiek miał się zmarnować; zaczęłam więc błagać Raffles’a ze łzami, iżby porzucił występne rzemiosło swoje. Udawał, że nie pojmuje znaczenia tych słów, a potem zmroził mnie jakimś niewczesnym żartem, który wówczas boleśnie raził uszy moje, lecz którego intencye później zrozumiałam. Na pożegnanie gdy chciałam uścisnąć go za rękę, pan Raffles cofnął dłoń swoją, i twarz jego sposępniała nagle, wyrażając głęboki smutek. Potem odszedł w ten sam sposób, jak przyszedł, a nikt w domu nie domyślił się nigdy jego odwiedzin. Ty nawet o nich nie słyszałeś.
Pragnęłam poznajomić cię z tymi szczegółami, iżbyś wiedział, w jak szlachetny sposób przyjaciel twój usiłował nagrodzić wyrządzoną ci krzywdę; teraz odgaduję, dlaczego trzymał on to w tajemnicy. Późno bardzo, więc rzecz wytłomaczę w kilku słowach:
Przyrzekłam panu Raffles’owi, że napiszę do ciebie i zobaczę się z tobą. Na odezwę moją wszelakoż nie otrzymałam odpowiedzi, nie doszła, jak się przekonałam, rąk twoich; składała się z kilku słów tylko, bo więcej pisać nie mogłam; karteczkę wsunęłam do jednej z książek, jakie mi dałeś. Po kilku latach zwrócono mi owe książki, zabrane z twego pokoju; nie musiałeś do nich zaglądać, gdyż znalazłam w nich mój bilecik. Wysyłać go ponownie było za późno; przypuszczano, że pan Raffles utonął i rozgłoszone zostały wasze przekroczenia. Ja mimo to nie zmieniłam przekonań moich; do dziś dnia nikt nie wie, że byłeś jednym z dwóch złoczyńców, nachodzących Pałace Gardens w nocy, a gorzkie czyniłam sobie wyrzuty za wszystko, co potem nastąpiło.
Utrzymywałeś wczoraj, że twój udział w wojnie i poniesione rany nie zatarły grzechów przeszłości. Sąd o tem nie do mnie należy; wiem tylko, że pan Raffles potykał się z nieprzyjacielem w Afryce z tego powodu, że miał upodobanie w niezwykłych przygodach i niebezpieczeństwie, ty zaś poszedłeś na wojnę dla tego, że kochałeś pana Raffles’a. Biorąc rzeczy jednak z najgorszej strony, on zginął, a ty za winy twoje zostałeś ukarany. Świat wybaczyć musi, choćby nawet zapomnieć nie chciał; jesteś jeszcze dość młody, byś mógł przyszłem nieskazitelnem życiem okupić winę przeszłości. Służyłeś dzielnie krajowi podczas wojny, co ułatwi ci rozpoczęcie jakiej pożytecznej karyery; skoro masz zdolności literackie; wyrobisz sobie na tem polu zaszczytne imię. Tak być musi Harry!
Wiesz zapewne, że moja ciotka lady Melrose, umarła przed kilku laty; kochała mnie szczerze i dzięki pośmiertnej jej woli mogę prowadzić niezależne, odpowiednie moim upodobaniom życie; zakres jego szczupły ale i moje wymagania niewielkie. Zganisz może, iż to, co ci powiedziałam, tak dalekie od zwykłych konwencyonalnych formułek. Życzę sobie, iżbyś zrozumiał, dla czego tak szczerze pragnęłam wypowiedzieć wszystko przed tobą: nie chcę słyszeć nigdy ani słowa o tem, co przeszło i minęło bezpowrotnie. Odpowiesz, iż nie grozi mi takie niebezpieczeństwo. Gdybyś jednak zechciał przyjść odwiedzić mnie któregokolwiek dnia, jak przystoi na starego przyjaciela, moglibyśmy znaleźć nowe punkta styczne, gdyż i ja próbować zaczynam moich zdolności literackich. List dosyć jest długi, abyś mógł z niego się dowiedzieć nie tylko co w nim napisane, ale i co zdołasz może wyczytać między linjami; przekona cię to Harry, że jedna z twoich najdawniejszych przyjaciółek rada, że cię widziała, będzie więcej jeszcze uradowaną, gdy cię ujrzy niezadługo i pomówi z tobą o wszystkiem, za wyjątkiem przeszłości.

Słowem do widzenia żegna

„. . . . . . . .“

Z powyższego listu nie powtarzam tylko nazwiska piszącej. Wszak powiedziałem na początku, że nie splamię nigdy tego nazwiska, zestawiając je z mojem. A jednak — jednak gdy słowa te kreślę, budzi się w głębi mego serca nadzieja, będąca w sprzeczności z owem postanowieniem. Słaby to zaledwie promyk nadziei lubo pióro drży w rękach z doświadczanego wzruszenia. Jeśli urzeczywistni się marzenie moje, zawdzięczać będę szczęście dalszego życia temu, który swoje winy odpokutował szlachetniej, niżbym ja to uczynić zdołał.
A pomyśleć, że do końca nie słyszałem od Raffles’a o jego poświęceniu dla przyjaciela!

KONIEC.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Chodzi tu o kryminologów, w dzisiejszym znaczeniu tego słowa.
  2. Nippers, po angielsku szczypczyki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ernest William Hornung i tłumacza: anonimowy.