Pani Bovary/Część trzecia/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani Bovary |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Ludwika Kaczyńska |
Tytuł orygin. | Madame Bovary |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Kiedy Leon przyjeżdżał do Yonville dla odwiedzenia pani Bovary, zwykle obiadował u aptekarza; uważał więc za obowiązek grzeczności zaprosić go także z kolei do siebie.
— Jak najchętniej! odpowiedział pan Homais, potrzeba mi zresztą odświeżyć się trochę, bo tu rdzewieję. Pójdziemy do teatru, do restauracyi, pohulamy sobie!
— Ach, mój drogi! poszepnęła tkliwie pani Homais, przestraszona niewyraźnemi niebezpieczeństwami na jakie mógł być narażony.
— A cóż to? czy uważasz że nie dosyć zdrowie sobie rujnuję pośród tych ciągłych aptekarskich wyziewów? Otóż to kobiety! zazdrosne są o naukę, i chciałyby nam wzbronić najprawowitszych rozrywek. Ale mniejsza o to! będę ci służył, mój młody przyjacielu! lada dzień wpadnę do Rouen i bibę sobie sprawimy.
Dawniej aptekarz nie byłby sobie pozwolił takiego wyrażenia, lecz teraz przybierał szyk swawolny i paryzki, który mu się wydawał w dobrym tonie; na wzór sąsiadki swojej, pani Bovary, wypytywał troskliwie dependenta o obyczaje stolicy, używał nawet szwargotu dla olśnienia mieszczan, mówiąc: Breda-Street, bazarwolta, szpak, i urządzam nogę, zamiast odchodzę.
Owóż, jednego czwartku Emma zadziwiła się bardzo spotkawszy w kuchni Złotego Lwa pana Homais w ubraniu podróżnem, to jest okrytego starym płaszczem, którego nikt na nim nie widział, z walizką w jednej i torbą na nogi w drugiej ręce. Nikomu się nie zwierzył ze swym zamiarem, w obawie żeby nie zaniepokoić publiczności swym odjazdem.
Myśl ujrzenia miejsc, w których młodość jego upłynęła, podniecała go zapewne, gdyż przez całą drogę nie przestał rozprawiać; zaledwie stanąwszy na miejscu wyskoczył z powozu i pobiegł szukać Leona. Dependent napróżno się wymawiał, pan Homais pociągnął go z sobą do wielkiej kawiarni Normandzkiej, dokąd wszedł nie zdejmując kapelusza, bo uważał za parafiaństwo odkrywać głowę w miejscu publicznem.
Emma przez całe trzy kwadranse czekała na Leona. Wreszcie zniecierpliwiona, pobiegła do jego kancelaryi, gubiąc się w przypuszczeniach, oskarżając go o obojętność, a sobie samej słabość wyrzucając. Przepędziła popołudnie z czołem przyciśniętem do szyby.
O drugiej godzinie dwaj towarzysze siedzieli jeszcze przy stole. Sala jadalna się opróżniała; rura od pieca, w kształcie palmy zaokrąglała na białym suficie snop swój złocony, a tuż blizko, pod kloszem, mały wodotrysk błyszczący w promieniach słońca szemrał rozkosznie w marmurowym basenie, gdzie pomiędzy szparagami i rzerzuszką, trzy odrętwiałe homary sięgały aż do stosu przepiórek bokiem leżących.
Homais się roskoszował. Chociaż upajała go bardziej jeszcze wystawność, aniżeli biesiada, wszakże wino pomardzkie ppodniecało go trochę, a gdy podano ponczową leguminę, zaczął rozwijać niemoralne teorye o kobietach. Dla niego, najwyższym powabem był szyk. Uwielbiał strój wytworny w pięknie urządzonym apartamencie, a co się tyczyło zalet fizycznych, nie gardził kąskiem.
Leon spoglądał z rozpaczą na zegar. Aptekarz pił, jadł, rozprawiał.
— Musisz bardzo być na dyecie w Rouen, rzekł wreszcie. Wprawdzie, ideał twój niedaleko mieszka.
A gdy tamten się rumienił:
— Cóż się masz zapierać! Czy nie prawda, że w Yonville?...
Młody człowiek zachłysnął się.
— U pani Bovary, nie umizgałżeś się?...
— Do kogo?
— Do Felicyi!
Aptekarz nie żartował; lecz Leon bardziej próżny niż ostrożny, mimowolnie się oburzył na takie przypuszczenie. Zresztą, on tylko w brunetkach gustował.
— Masz słuszność, rzekł aptekarz; mają więcej temperamentu.
A pochyliwszy się do ucha przyjaciela, wskazał mu oznaki po jakich można było poznać czy kobieta miała temperament. Zapuścił się nawet w rozprawę etnograficzną: Niemka była eteryczną, Francuzka swawolną, Włoszka namiętną.
— A murzynki? zapytał dependent.
— To rzecz gustu! odparł Homais. — Garson! dwie półfiliżanki!
— Idźmy! rzekł Leon niecierpliwiąc się.
— Yes.
Przed odejściem jednak zapragnął poznać właściciela zakładu i powinszować mu.
Młody człowiek, chcąc wreszcie zostać samym, powiedział że ma pilny interes.
— Ja z tobą wszędzie! rzekł Homais.
A idąc obok niego przez ulice, prawił mu o swej żonie, dzieciach, o ich przyszłości i o swej aptece, opowiadał w jakim stanie opuszczenia była dawniej, i do jakiej doskonałości ją przyprowadził.
Przybywszy przed hotel Buloński, Leon porzucił go nagle, wbiegł na schody, i zastał swoją kochankę do najwyższego stopnia rozdrażnioną.
Uniosła się gniewem gdy wymienił aptekarza. Jednakże Leon dobrze się tłómaczył: nie jego była wina, czyliż nie znała pana Homais? czyliż mogła przypuszczać aby dobrowolnie przełożył jego towarzystwo? Lecz ona się odwracała od niego; on ją przytrzymał, i osuwając się przed nią na kolana, objął jej kibić w omdlewającej pozie, pełnej namiętnych żądz i błagania.
Emma stała, wielkie jej roziskrzone oczy wpatrywały się w niego surowo i niemal strasznie. Po chwili łzy je zaćmiły, przymknęła różowe powieki, opuściła ręce, i Leon zaczął je okrywać pocałunkami, gdy się zjawił posługacz hotelowy, z uwiadomieniem, że jest do pana interes.
— Powrócisz? rzekła.
— Powrócę.
— Ale kiedy?
— Zaraz.
— To była sztuka, rzekł aptekarz spostrzegając Leona. Chciałem przerwać tę konferencyę, która ci była nie na rękę. Pójdźmy do Bridoux’a na kieliszek garusu.
Leon przysięgał że musi powracać do swej kancelaryi. Natenczas aptekarz zaczął żartować z aktów sądowych i całego prawnictwa.
— Dajże raz pokój Kujasowi i Bartholemu; cóż: u dyabła? Bądź mężczyzną! Chodźmy do Bridoux’a; zobaczysz jego psa! Warto widzieć!?
A gdy dependent się jeszcze opierał:
— To i ja pójdę z tobą, rzekł. Przeczytam dziennik czekając na ciebie, lub przejrzę Kodeks.
Leon rozdrażniony gniewem Emmy, gadulstwem pana Homais, i może trochę odurzony wyziewami śniadania, stał wahający, jakby pod wpływem uroku aptekarza, który powtarzał:
— Chodźmy najlepiej do Bridoux’a! to ztąd o dwa kroki, przy ulicy Malpalu!
Wreszcie, przez tchórzostwo, przez głupotę, przez to niewytłómaczone uczucie, które nas czasem popycha do najwstrętniejszych nam postępków, dał się zaprowadzić do Bridoux’a. Zastali go w podwórzu; pilnował trzech chłopaków, którzy z wysileniem obracali wielkie koło maszyny wyrabiającej wodę sodową. Homais udzielił im swych rad, uściskał Bridoux’a; napili się garusu. Leon ciągle się wyrywał, lecz nieubłagany towarzysz zatrzymywał go za rękę, mówiąc:
— Zaraz idę! zaczekaj chwilkę! Pójdziemy do redakcyi Fanal de Rouen, odwiedzić tych panów. Przedstawię się Thomassin’owi.
Nakoniec jednak Leon pozbył się natręta i jednym skokiem był w hotelu. Emmy już tam nie zastał.
Odjechała rozzłoszczona do najwyższego stopnia. Nienawidziła go teraz. To niestawienie się na umówioną schadzkę wydawało jej się obelgą; wyszukiwała innych jeszcze powodów do urazy: był niezdolnym do bohaterstwa, słabym, pospolitym, bardziej zniewieściałym od kobiety, nadto skąpym i lękliwym.
Uspokoiwszy się jednak, przyszła do przekonania że go zapewne spotwarzyła. Lecz nicowanie tych których kochamy, zawsze nas trochę od nich oddała. Nie trzeba dotykać pozłacanych bożyszczy, albowiem pozłota z nich na palcach zostaje.
Częściej już teraz mówili o rzeczach obcych wzajemnej ich miłości, a w listach jakie Emma do niego pisała, mowa była o kwiatach, poezyi, księżycu i gwiazdach, tych niewinnych zasobach ostygłej namiętności, która próbowała się ożywić za pomocą środków zewnętrznych. Emma obiecywała sobie zawsze doskonalszą szczęśliwość na przyszłą schadzkę; potem wyznać musiała sama przed sobą że nic nie uczuła nadzwyczajnego. Zawód ten zacierał się prędko pod wrażeniem nowej nadziei i Emma powracała do kochanka bardziej roznamiętniona, bardziej spragniona. Rozbierała się z pospiechem, rozrywając cienkie sznurowadło gorsetu, które ze świstem owijało się o jej biodra, niby ślizka żmija. Szła na palcach zobaczyć jeszcze raz czy drzwi zamknięte, poczem jednym ruchem zrzucała z siebie odzienie; — i blada, milcząca, bez uśmiechu, przytulała się do jego piersi z przeciągłym dreszczem.
Jednakże na tem czole pokrytem kroplami zimnego potu, na tych drżących ustach, w tych błędnych źrenicach, w uścisku tych ramion było coś ponurego, niepewnego i natężonego, co zdawało się Leonowi wciskać nieznacznie pomiędzy nich, jakby dla ich rozłączenia.
Nie śmiał jej badać, lecz znajdując ją tak doświadczoną, przypuszczał że musiała już przechodzić przez wszystkie próby cierpień i rozkoszy namiętności. To samo co go niegdyś zachwycało, teraz go trochę przestraszało. Zresztą, buntował się przeciwko coraz większemu pochłanianiu swej własnej osobistości. Miał Emmie za złe to jej ustawiczne zwycięstwo. Usiłował nawet przestać ją kochać; lecz na sam odgłos skrzypienia jej bucików, czuł się słabym jak pijacy na widok ulubionego napoju.
Wprawdzie nie szczędziła dla niego wszelkiego rodzaju pieszczot, od przysmaków do wykwintów stroju i lubości spojrzeń. Przywoziła z Yonville róże za gorsem, które mu do wąchania podawała, troszczyła się o jego zdrowie, dawała mu przestrogi co do jego prowadzenia, i dla tem pewniejszego utrzymania go w nadziei że się może Niebo za nią przyczyni, zawiesiła mu na szyi medalionik z Matką Boską. Dopytywała się jak cnotliwa matka, o jego towarzyszy. Mówiła mu:
— Nie zadawaj się z nimi, nie wychodź, myślij tylko o nas; kochaj mnie!
Byłaby chciała czuwać nad jego sposobem życia i przychodziło jej do myśli żeby go kazać śledzić. W pobliżu hotelu kręcił się zawsze rodzaj włóczęgi, który zaczepiał podróżnych i któryby nie odmówił... Lecz duma jej oburzyła się na to.
— Ach! tem gorzej dla niego! pomyślała; niech mnie zwodzi, mniejsza o to! czy ja dbam o to?
Jednego dnia, kiedy się wcześniej niż zwykle rozeszli, i powracała sama bulwarem, wzrok jej padł na mury klasztoru, w którym się wychowała; usiadła na ławeczce pod cieniem wiązów. Jakże spokojnemi były owe czasy! jak żałowała tych idealnych uczuć miłości, które sobie usiłowała podług książek wyobrażać!
Pierwsze miesiące po ślubie, wicehrabia tańczący walca, konne przejażdżki do lasu i Lagardy śpiewający, wszystko to przemknęło się przed jej oczyma... A Leon wydał jej się nagle w takiem samem jak inni oddaleniu.
— Jednakże ja go kocham! mówiła sama do siebie.
Jakkolwiek bądź, nie czuła się szczęśliwą, nigdy nią nie była. Jakaż była przyczyna tej niedostateczności jej życia, tego natychmiastowego rozkładu wszystkiego na czem wesprzeć się chciała?.. Gdyby jednak żyła gdziekolwiek istota piękna i silna, natura dzielna, pełna ognia i wykwintu, serce poety pod postacią anioła, lira ze śpiżowemi strunami, zasyłająca w niebo hymny elegijne, dla czegóżby ona jej przypadkiem spotkać nie mogła? O! to niepodobieństwo! Nic zresztą nie było warte poszukiwania; wszystko kłamało! Każdy uśmiech ukrywał ziewanie, każda radość przekleństwo, każda przyjemność sprowadzała niesmak, i najlepsze pocałunki zostawiały na ustach tylko nienasycone pragnienie wyższej rozkoszy.
Metaliczne warczenie ozwało się w powietrzu i zegar klasztorny wydzwonił czwartą godzinę. Czwarta godzina! a jej się zdawało, że od wieków siedzi na tej ławeczce. Bo cały świat namiętności zawrzeć się może w jednej minucie, tak jak tłum na małej przestrzeni.
Emma żyła cała zajęta swojemi uczuciami, i tak mało się troszczyła o pieniądz, jak gdyby była księżną udzielną.
Jednego dnia wszakże wszedł do jej mieszkania człowiek nędznej powierzchowności, łysy i czerwony, oświadczając że jest przysłanym przez pana Vinçart z Rouen. Powyjmował szpilki jakiemi pozapinaną była poprzeczna kieszeń jego długiego zielonego surduta, zatknął je w rękaw, i podał uprzejmie złożony papier pani Bovary.
Był to weksel na siedmset franków, przez nią samą podpisany, a który Lheureux, pomimo wszystkich swoich zapewnień, przekazał do odbioru Vinçartowi.
Posłała po niego służącą. Nie mógł przyjść.
Natenczas nieznajomy, który stał ciągle rzucając wokoło siebie ciekawe spojrzenia przysłonięte gęstemi jasnemi brwiami, zapytał z niewinną minką:
— Jakąż odpowiedź mam odnieść panu Vinçart’owi?
— A cóż! odparła Emma, powiedz mu pan... powiedz mu... że teraz nie mogę... W przyszłym tygodniu może... tak jest... niech zaczeka... w przyszłym tygodniu zapłacę.
Woźny oddalił się nic więcej nie powiedziawszy.
Lecz nazajutrz w samo południe pani Bovary otrzymała protest; a widok stemplowanego papieru, na którym kilkakrotnie stało wypisane wielkiemi literami: „Hareng, komornik w Buchy”, tak ją przeraził, że natychmiast sama pobiegła do kupca bławatnego.
Zastała go w sklepie, zajętego obwiązywaniem paczki szpagatem.
— Służę pani w tej chwili, powiedział.
Tymczasem kończył swoją czynność z pomocą dziewczyny, może trzynastoletniej, trochę ułomnej, która pełniła u niego podwójne obowiązki kupczyka i kucharki.
Potem stukając drewnianemi kaloszami po podłodze sklepowej, wprowadził panią po schodach do szczupłej izdebki, gdzie duże sosnowe bierko dźwigało kilka ksiąg rachunkowych, zabezpieczonych poprzeczną sztabą żelazną, na kłódkę zamkniętą. Przy ścianie, z pod resztek perkalików wyglądała okuta skrzynka, której rozmiary kazały przypuszczać że musiała zawierać co wiecej niż weksle i pieniądze. Pan Lheureux w istocie pożyczał na fanty, i tam złożył łańcuszek pani Bovary, razem z kolczykami biednego ojca Tellier, który zmuszony wreszcie wyprzedać się, nabył w Quincampoix mały korzenny handelek, gdzie dogorywał na suchoty płucne, pośród swoich świec mniej żółtych od jego twarzy.
Lheureux zasiadł w swoim obszernym wyplatanym fotelu, mówiąc:
— Cóż mi pani nowego powie?
— Patrz pan!
I pokazała mu otrzymany papier.
— Ha! cóż ja na to poradzę?
Natenczas Emma uniosła się gniewem, przypominając mu, że jej dał słowo nie puszczać w kurs jej weksli; nie zaprzeczał temu.
— Ale sam zostałem do tego zmuszony, dodał; miałem nóż na gardle.
— I cóż teraz będzie? pytała.
— O! rzecz bardzo prosta: wyrok trybunału, a potem zajęcie!... i basta!
Emma-miała ochotę go wytłuc. Pohamowała się jednak i zapytała, czy nie byłoby sposobu załagodzenia pana Vinçart’a.
— Właśnie też! załagodzić Vinçart’a! pani go nie znasz, to człowiek dzikszy od araba.
Jednak pan Lheureux musiał się wdać w tę sprawę.
— Posłuchaj pani! rzekł; zdaje mi się że aż dotąd zawsze byłem dobrym dla pani?...
A otwierając jeden ze swych regestrów:
— Patrz pani!
I palcem wskazując miejsca:
— Zobaczmy tylko... zobaczmy... 3-go sierpnia, dwieście franków... 17-go czerwca, sto pięćdziesiąt... 23-go marca, czterdzieści sześć... W kwietniu...
Tu pan Lheureux zatrzymał się, jak gdyby w obawie żeby jakiego głupstwa nie powiedzieć.
— A nic nie mówię o wekslach podpisanych przez męża pani... jeden na siedmset franków, drugi na trzysta. A co się tyczy drobnych pani rachunków, procentów, zaliczek... tego i spamiętać nie można. Ja już ręce umywam!
Emma się rozpłakała, zniżyła się do prośby, nazwała go nawet „swym dobrym panem Lheureux! ” Lecz on zasłaniał się ciągle tym „kundlem Vinçart’em”. Zresztą, nie miał grosza w domu, nikt teraz nie płacił, kołki mu na głowie ciosano, biedny kramarz jak on nie był w stanie kredytować.
Emma milczała; pan Lheureux gryząc chorągiewkę pióra, zaniepokoił się zapewne jej milczeniem, gdyż powiedział jeszcze:
— Gdybym przynajmniej w tych dniach otrzymał jakie zaległości, mógłbym...
— Wszakże, nadmieniła, jak tylko odbiorę resztę z Barneville...
— Jakto?
A dowiedziawszy się że Langlois jeszcze nie zapłacił, wielkie okazał zdumienie. I słodziutko dodał:
— Więc przyznajemy, mówisz pani?...
— O! wszystko co pan zechcesz!
Lheureux przymknął powieki, żeby skupić myśli, napisał kilka liczb i oświadczając, że wiele będzie miał trudu, że sprawa była drażliwa i że się ciągnie do ostatka, podyktował wreszcie cztery weksle po dwieście pięćdziesiąt franków każdy, w terminach miesięcznych.
— Byleby tylko Vinçart chciał gadać ze mną! Zresztą, rzecz już skończona, ja słowa mego nie zmieniam, jestem jedyny do interesów.
Następnie pokazał jej mimochodem niektóre nowe towary, z których żaden, zdaniem jego, nie był godnym pani.
— Kiedy pomyślę że oto suknia po siedm susów metr, z poręczeniem koloru! Oni to jednak rozchwytują! Domyślasz się pani, że im się tego nie mówi, dodał chcąc tem przyznaniem się do oszustwa względem drugich, przekonać ją najzupełniej o swojej uczciwości.
Potem przywołał ją jeszcze, żeby jej pokazać trzy łokcie gipiury, które przypadkiem kupił na licytacyi!
— Jakie to piękne! mówił z zachwytem; bardzo wiele teraz takich używają na anti-makassary, to w dobrym tonie.
I zręczniejszy od kuglarza, zawinął gipiurę w kawałek niebieskiego papieru i wetknął ją w rękę pani Bovary.
— Niechże wiem przynajmniej!...
— Ach! nic pilnego! odparł Lheureux odwracając się od niej.
Tego samego wieczoru znagliła Bovarego, żeby napisał do matki dopominając się o resztę spadku po ojcu. Starsza pani Bovary odpisała że już nic niema; realizacya była skończona i pozostawało im oprócz Barneville’u sześćset franków renty, które im regularnie wypłacać będzie.
Wtedy pani Emma posłała rachunki do kilku pacyentów, a widząc że jej się ten środek udaje, coraz częściej się do niego uciekała. Nie zaniedbywała nigdy dodawać w postscriptum: „Chciej pan lub pani niewspominać o tem memu mężowi, wiadomo wszystkim jak jest dziwnym... Przepraszam za natręctwo... Sługa uniżona...”
Żeby dostać pieniędzy, zaczęła sprzedawać co tylko mogła: stare kapelusze, stare rękawiczki, stare żelaztwo; a targowała się zawzięcie, chłopska krew popychała ją do zysku. Jeżdżąc do miasta skupowała różne drobnostki na handel, licząc że w ostatnim razie pan Lheureux je od niej weźmie. Kupowała pióra strusie, porcelanę chińską, pudełka; pożyczała pieniędzy od Felicyi, od pani Lefrançois, od oberżystki Czerwonego Krzyża, słowem od wszystkich. Za pieniądze otrzymane wreszcie z Barneville’u zapłaciła dwa weksle; pozostałe tysiąc pięćset franków rozeszły się. Znowu się zadłużyła i brnęła coraz dalej.
Czasem wprawdzie próbowała się obliczyć; lecz znajdowała rzeczy tak niesłychane, że uwierzyć im nie mogła. Wtenczas zaczynała na nowo, plątała się i rzucała wszystko.
Smutno teraz było w domu lekarza! Widziano dostawców wychodzących zeń z ponuremi twarzami. Chustki poniewierały się po kątach; mała Berta, ku wielkiemu zgorszeniu pani Homais, chodziła w dziurawych pończoszkach. Jeżeli Karol odważył się zrobić żonie nieśmiałą uwagę, odpowiadała grubiańsko, że to nie jej wina!
Zkąd taka porywczość? Bovary tłómaczył wszystko dawną jej nerwową chorobą, i wyrzucając sobie że dolegliwości jej brał za wady, oskarżał się o niewyrozumiałość, miał chęć pobiedz ją uściskać.
— Ale nie! mówił sam do siebie, naprzykrzyłbym jej się!
I milczał.
Po obiedzie przechadzał się sam po ogrodzie; brał małą Bertę na kolana, i rozkładając swoją gazetę lekarską, próbował uczyć ją czytać. Dziewczynka niezwyczajna się uczyć, otwierała szeroko oczy i zaczynała płakać. Wtenczas ojciec uspokajał ją pieszczotami; przynosił wody w konewce i robił jej rzeki na piasku, lub łamał gałęzie krzaków ligustrowych i wsadzał je na grządki kwiatowe, co mało szkodziło ogrodowi zarośniętemu wysokim chwastem; za tyle dni należało się już Lestiboudois’owi! Wreszcie dziecina narzekała że jej zimno i chciała do mamy.
— Idż do Felicyi, mówił Karol. Wiesz, moje dziecko, że mama nie lubi żeby jej przeszkadzać.
Jesień się zaczynała i liście już opadały — tak jak przed dwoma laty, kiedy chorowała! — Kiedyż się to raz skończy?... I ciągnął dalej swoją przechadzkę z rękoma w tył założonemi.
Pani tymczasem była w swoim pokoiku. Nikt tam nie wchodził. Przepędzała całe dnie sama w stanie pół sennego odrętwienia, nie ubrana, kadząc od czasu do czasu krajowemi trociczkami, które kupiła w sklepie algierczyka w Rouen. Aby nie mieć w nocy przy sobie tego człowieka śpiącego snem kamiennym, póty kaprysiła, aż go odprawiła na drugie piętro, a sama czytywała aż do rana niedorzeczne książki, w których znajdowały się obrazy szalonych orgij i opisy krwawych scen. Czasem strach ją ogarniał, wydawała krzyk przeraźliwy, Karol przybiegał.
— Ach! idźże sobie, mówiła.
Czasem znowu pożerana tym wewnętrznym ogniem, który podniecało cudzołóztwo, cała wzburzona i dysząca żądzą, otwierała okno, wciągała w siebie zimne powietrze, rozrzucała na wiatr zbyt ciężkie warkocze i wpatrując się w gwiazdy, pragnęła miłości książęcej. Myślała o nim, o Leonie. W tej chwili byłaby gotową oddać wszystko za jedną z tych schadzek, które ją upajały.
Były to jej dnie uroczyste. Chciała je obchodzić z przepychem! Kiedy Leon nie mógł sam zapłacić za wszystko, przykładała się hojnie do wydatku, co prawie każdego czwartku miało miejsce. Probował dać jej do zrozumienia, że równie dobrzeby im było gdzie indziej, w jakim skromniejszym hotelu; ale ona słuchać o tem nie chciała.
Jednego dnia dobyła z woreczka sześć pozłacanych łyżeczek (ślubny podarunek ojca Bouault’a), prosząc go aby je zaniósł zaraz do lombardu, i Leon usłuchał, chociaż mu się to niepodobało. Lękał się skompromitować.
Zastanawiając się nad tem wszystkiem, pomyślał że kochanka jego dziwnych nabierała fantazyj, i że niekoniecznie źle mu życzyli ci, którzy go od niej oderwać chcieli.
W istocie, ktoś napisał do jego matki długi list bezimienny, ostrzegając ją, że syn jej rujnuje się z mężatką; a zacna jejmość, widząc już wieczne straszydło rodzin, to jest nieokreśloną a przewrotną istotę, syrenę, potwór zamieszkujący fantastyczne głębiny miłości, napisała ze swej strony do pryncypała jego, notaryusza Dubocage’a, który bardzo taktownie postąpił. Przez całe trzy kwadranse go wytrzymał, chcąc mu otworzyć oczy, ostrzedz go o niebezpieczeństwie. Taka intryga mogła mu zaszkodzić później w jego ożenieniu. Zaklinał go aby ją zerwał, a jeżeli nie chciał dla własnego interesu zrobić tego poświęcenia, niechby je choć dla niego, Dubocage’a uczynił!
Leon wreszcie przysiągł nie widywać więcej Emmy i wyrzucał sobie teraz złamanie danego słowa, rozważając przytem ile jeszcze ta kobieta mogła mu sprowadzić kłopotów i przestróg, pomijając już żarciki kolegów, powtarzane każdego rana, przy kominku. Zresztą miał zostać starszym pisarzem: pora była się ustatkować. To też wyrzekał się fletu, wybujałych uczuć, gry wyobraźni; — każdy bowiem najpospolitszy mieszczuch, w epoce burzliwej młodości, choć przez jeden dzień, przez jedną chwilę, sądzi się być zdolnym do odczuwania wielkich namiętności, do spełniania wysokich czynów. Najnędzniejszy rozpustnik marzył o sułtankach, najzimniejszy prawnik nosi w sobie szczątki poety.
Nudził się teraz kiedy Emma płakała na piersiach jego; a serce jego, podobne do ludzi którzy pewną tylko dozę muzyki znieść mogą, stawało się obojętnem na głośne objawy miłości, której subtelność straconą już była dla niego.
Zanadto dobrze się znali żeby doznawać tych zachwytów posiadania, które stokrotnie rozkosz zwiększają. Ona równie była rozczarowana nim, jak on znudzony nią. Znajdowała w cudzołoztwie całą prozę małżeństwa.
Ale jak go się pozbyć? Zresztą, jakkolwiek mogła się czuć upokorzoną nikczemnością takiego szczęścia, trzymała się go przez przyzwyczajenie, czy też przez zepsucie i z każdym dniem bardziej się za niem ubiegała, niwecząc wszelką przyjemność przez chęć uczynienia jej większą. Oskarżała w duszy Leona za swoje zawiedzione nadzieje, jak gdyby ją był zdradził, pragnęła nawet jakiej katastrofy, któraby sprowadziła ich rozłączenie, ponieważ nie miała odwagi sama je wywołać.
Niemniej przeto pisywała do niego listy miłosne, na tej zasadzie, że kobieta zawsze powinna pisać do swego kochanka.
Jednakże pisząc do Leona, miała w myśli innego człowieka, ideał urobiony z jej najgorętszych wspomnień i żądz najsilniejszych, zapożyczony z najpiękniejszych romansów, który wreszcie nabierał takiej prawdy i rzeczywistości, że drżała zachwycona, nie mogąc go sobie wszakże uzmysłowić, tak go zasłaniało, jak bożka jakiego, wielkie mnóstwo godeł i atrybutów. Ideał ten przebywał w sferach świetlanych, gdzie jedwabne drabinki kołyszą się przy balkonach, w blasku księżyca, wśród woni kwiatów. Czuła blizkość jego: tylko co miał przybyć i w pocałunku unieść ją z sobą. Potem spadała na ziemię złamana, bo te wybryki rozbujałej wyobraźni męczyły ją więcej niżby to uczynić mogła najszaleńsza rozpusta.
Czuła teraz nieustanne i ogólne znużenie. Nadto, od czasu do czasu odbierała pozwy, stemplowane papiery, na które zaledwie spojrzała. Byłaby chciała przestać żyć, lub spać ciągle.
W dzień środopościa nie powróciła do domu: poszła z Leonem na bal maskowy w Rouen. Włożyła czarne aksamitne majtki i czerwone pończochy, perukę na głowę z lampką nad uchem. Tańczyła całą noc przy szalonej muzyce trombonów; miała wielkie powodzenie i nad ranem znalazła się pod kolumnami teatru pośród kilkunastu masek w kostiumach wiwandyerek i majtków, towarzyszy Leona, którzy proponowali kolacyjkę.
Kawiarnie okoliczne pełne były gości. Znaleźli w porcie podrzędną restauracyę, której gospodarz dał im mały pokoik na czwartem piętrze.
Mężczyźni poszeptali w kącie, naradzając się zapewne nad wydatkiem. Był pomiędzy nimi jeden dependent, dwóch studentów medycyny i jeden kupczyk: co za towarzystwo dla Emmy! Co do kobiet, pomiarkowała niebawem po dźwięku ich głosu, że musiały wszystkie prawie należeć do ostatniej klasy społeczeństwa. Przestraszyła się wtenczas, odsunęła się i spuściła oczy.
Towarzystwo zasiadło do stołu. Emma nie jadła, czoło jej ogniem pałało, powieki drgały, dreszcz przechodził po ciele. W głowie swej czuła podłogę sali balowej, wstrząsaną miarowemi uderzeniami tysiąca nóg tańczących. Dym cygar i woń ponczu odurzyły ją. Omdlała. Zaniesiono ją przed otwarte okno.
Dnieć zaczynało i wielki pas purpurowy rozszerzały się na bladem tle widnokręgu, od stron Świętej Katarzyny. Sine fale rzeki drżały pod powiewem wiatru; nie było nikogo na mostach; latarnie gasły.
Emma przyszła do siebie i pomyślała o Bercie, która tam spała, przy Felicyi. Wtem przejechał wóz naładowany żelaznemi sztabami, napełniając powietrze ogłuszającym metalicznym turkotem.
Emma wymknęła się prędko, zrzuciła swój kostium, powiedziała Leonowi że musi powracać i została sama w hotelu Bulońskim. Wszystko co ją otaczało i ona sama sobie stawała się wstrętną. Byłaby chciała ulecieć w górę jak ptak, i odrodzić się gdzieś wysoko, w niepokalanych przestrzeniach.
Wyszła nareszcie; przebiegła bulwar, plac Cauchoise i przedmieście, aż do szerokiej ulicy opasanej ogrodami. Szła prędko, świeże powietrze ją orzeźwiało i powoli nikły jej z oczu tłumy, balowe, maski, kadryle, światła, kolacya, kobiety, jak mgły wiatrem rozwiane. Przybywszy do zajazdu pod Czerwonym Krzyżem, rzuciła się na łóżku, w pokoiku na drugiem piętrze, gdzie były ryciny z Wieży Nesle. O czwartej po południu obudził ją Hivert.
Powróciwszy do siebie, znalazła pod zegarem arkusz szarego papieru. Przeczytała:
„Na mocy uzyskanego wyroku...”
Jakiego wyroku? Poprzedniego dnia w istocie przyniesiono inny papier, którego nie znała; to też wyczytawszy te słowa:
„Rozkazuje się w imieniu króla, prawa i sprawiedliwości, pani Bovary aby...”
A dalej o kilka wierszy:
„W przeciągu dwudziestu czterech godzin...“
— Co takiego? — „Zapłaci całkowitą sumę ośmiu tysięcy franków’” — Jeszcze niżej stało: „Zmuszoną do tego będzie wszelkiemi środkami prawnemi, a mianowicie zajęciem sprzętów i innych ruchomości”
Co tu począć?.. Za dwadzieścia cztery godzin... jutro! Zapewne Lheureux, pomyślała, chciał ją znowu nastraszyć; odgadła bowiem na ten raz jego intrygi, cel wszystkich jego uprzejmości. Sama przesadzona wielkość sumy ją poniekąd uspakajała.
A jednak kupując bez pieniędzy, pożyczając, podpisując i odnawiając weksle, przysposobiła nieznacznie panu Lheureux kapitalik, na który oczekiwał z niecierpliwością dla swych spekulacyj.
Udała się do niego z całą na pozór swobodą.
— Czy widzisz pan co mnie spotyka? To zapewnie żart niewczesny!
— Wcale nie.
— Jakto?
Lheureux stanął przed nią ze skrzyżowanemi ramiony i rzekł lekceważąco:
— Czy kochana pani myślałaś że ja do końca świata będę jej dostarczycielem i bankierem dla miłości Pana Boga? Muszę raz przecie swoje odebrać! Bądźmyż sprawiedliwymi!
Ona się oburzyła na wysokość sumy.
— Hm! tem gorzej dla pani! Trybunał ją przyznał! jest wyrok prawomocny! doręczono go pani! Zresztą, to nie ja, to Vinçart.
— Czy pan nie mógłbyś?...
— O nie! ja nic już nie mogę!
— Lecz... jednakże... pogadajmy.
Plątała się, utrzymywała że o niczem nie wiedziała, że to spadło na nią niespodzianie.
— A kto temu winien? rzeki Lheureux, oddając jej szyderski ukłon. Podczas gdy ja pracuję jak wół, pani sobie używasz...
— Ach! tylko bez morałów!
— To nigdy nie zawadzi, odparł.
Spokorniała; zniżyła się do prośby; położyła nawet ładną białą rączkę na kolanach kupca.
— Dajże mi pani pokój! Myślałby kto że mnie pani chcesz skusić!
— Pan jesteś nędznikiem! wykrzyknęła.
— Och! och! jaka pani prędka! odrzekł śmiejąc się.
— Zdemaskuję pana. Powiem memu mężowi...
— A ja za to pokażę jedną rzecz mężowi pani!
I Lheureux dobył ze szkatułki kwit na tysiąc ośmset franków, który mu wydała przy eskoncie Vinçart’a.
— Czy pani myślisz, dodał, że on nie zrozumie malutkiej malwersacyi żony, ten kochany mężulek pani?
Emma padła na krzesło zgnębiona. Ten cios ją dobił. On się przechadzał od okna do biurka mrucząc pod nosem:
— O! ja mu to pokażę... pokażę mu.
Wreszcie przystąpił do niej i rzekł łagodniej:
— Ja wiem że to nie zabawne; ale nakoniec nikt jeszcze z tego nie umarł, a ponieważ to jedyny sposób jaki pani zostaje żeby mi oddać moje pieniądze...
— Ale zkądżeż ja ich wezmę, tych pieniędzy? zawołała Emma załamując dłonie.
— Ba! kiedy kto ma tak jak pani przyjaciół!
I wpatrywał się w nią w sposób tak bezczelnie przenikliwy, że biedną kobietę dreszcz przejął do szpiku kości.
— Daję panu słowo... wyjąkała, podpiszę...
— Dosyć już mam pani podpisów!
— Sprzedam jeszcze...
— Co tam gadać! rzekł wzruszając ramionami, pani już nie masz nic do sprzedania!
A wyjrzawszy okienkiem wychodzącem do sklepu, zawołał:
— A nie zapomnij o czterech próbkach numeru czternastego, Anusiu.
Służąca weszła; Emma zrozumiała co to znaczyło i zapytała „ileby potrzeba pieniędzy na wstrzymanie kroków sądowych?”
— Już zapóźno!
— Ale, gdybym panu przyniosła parę tysięcy franków, czwartą część sumy, trzecią, połowę, prawie wszystko?
— Nie, nie, to się na nic nie zda!
I popychał ją nieznacznie ku schodom.
— Błagam pana choć o kilka dni zwłoki, panie Lheureux!
Łzy głos jej tłumiły.
— Masz tobie! teraz będą płacze!
— Pan mnie do rozpaczy przyprowadzasz!
— Mało mnie to obchodzi! rzekł zamykając drzwi.