<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Pani Walewska
Podtytuł Powieść historyczna z epoki napoleońskiej
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Pan Anastazy Walewski spojrzał w lustro, kłapnął niecierpliwie bezzębną szczęką i obruszył się na stojącego tuż Baptystę.
— Powiedziałem, źle! Fontaź nie wypada, jak należy! Krzywo!
— Inaczej nie będzie! — bąknął opryskliwie kamerdyner.
— Musi być, słyszysz! Ja tak chcę, ja każę! — wołał piskliwym głosem szambelan. — Zmień mi chustkę! Daj w centki! Nie tę! Frak perłowy! Uf! Wielka wstęga idzie krzywo!
— Bo się pan garbi i pochyla!
— Pochyla się?! To mnie podtrzymaj! Nic o mnie nie dbasz! Tabakierka! Gdzie moja tabakierka?
— Jest już w kieszeni fraka!
— Hę — proszę! Jak to odpowiada! Nie podoba ci się, że w szlafroku i pantoflach cały dzień nie chodzę!
— Pewnie, bo się pan tylko męczy!
— Proszę, co za troskliwość!
— Żywego ducha niema, a pan, skoro świt, stroi się jak na paradę!...
Szambelan swe szkliste, zamglone oczy groźnie na sługę swego postawił.
— Słuchaj — jeżeliś się zestarzał, a rozumu nie nabrał, to milcz!
Baptysta wzruszył lekceważąco ramionami. Pan Anastazy odsapnął, wsparł się na podanym mu kiju i, podszedłszy do wielkiego zwierciadła, zaczął przeglądać się, a badać całokształt swej postaci.
Badanie było długie, pełne niecierpliwych ruchów i głębokich westchnień.
Toć już cztery lata blisko upłynęło od czasu, gdy pan Anastazy nie widział się w tak odświętnym stroju, poprzestając w najuroczystsze dni na conajobszerniejszych, co najcieplejszych, a najwygodniejszych surdutach. Ba — i po czterech latach spostrzegł, że był już innym, nie tym wytwornym jeszcze i cale wdzięcznie się prezentującym! Już ani przybrać onej pańskiej postawy, którą przecież się szczycił, już ani ust złożyć do dworskiego uśmiechu, ani nawet poruszyć się posuwiście, a dreptania i laski uniknąć! A bodajby zapanować nad tem kłapaniem szczęki, która mu co chwila usta zaciskała ponad miarę.
Szambelan odetchnął ciężko, wsparł się na lasce i posmutniał.
Wczoraj jeszcze kołysała go do snu myśl, że dość mu będzie przed gotowalnią zasiąść, w ręce doświadczonego Baptysty się oddać, a znów odmłodnieje, niejednemu gołowąsowi pokaże, jak trzeba się prezentować, jak do ukłonu pochylać, jak wstęgi orderowe nosić, jaka to nieboszczyka króla otaczała kawalerskość, a elegancja. Dziś jednak, choć się widział i w nowej peruce starannie utrefionej, choć Baptysta nie żałował ani bielidła, ani różu, choć go zesznurował, opiął, wymuskał, nie to już było, nie toż samo co przed czterema laty, kiedy na cesarskich przyjęciach zdumiewał, a komplementy zbierał. A może to wina tylko Baptysty, może on w swej sztuce się zaniedbał.
Tą myślą wiedziony, pan Anastazy odwrócił się ku słudze swemu, aby nań ostrzej niż przedtem natrzeć, lecz naraz wzrok szambelana na głowie kamerdynera się zatrzymał.
— Patrzaj! — mruknął nagle pan Anastazy ze zdumieniem. — Toś ty już posiwiał!...
Baptysta uśmiechnął się.
— I oddawna!
— No — no! Anim spostrzegł! Ile ty masz lat?
— Pięćdziesiąt, dwa, panie szambelanie!
— Phi! Pięćdziesiąt dwa! Toś młodszy od pana Ksawerego!... Hm!... A ja mam... ja mam...
— Ośmdziesiąt i...
— Ile mam to mam! — przerwał energicznie pan Anastazy. — Postarzałeś się! Ho! — ho! Postarzałeś!
— Wszyscy się starzejemy!
Szambelan pyrchnął gniewnie.
— Wszyscy! Phy! — phy! Nie każdy jednakowo! No — cóż — pewno! Juści i mnie nie ubyło. Ale gdzie... ty, posiwiałeś! Mówię ci, posiwiałeś!
Baptysta nic nie odrzekł. Pan Anastazy zaś sięgnął po tabakierkę, otworzył ją z hałasem i pociągnął tęgi niuch, zaczem palce otrzepał, bęcnął chustką po nosie i zakonkludował z ukontentowaniem.
— Okrutnie się zestarzałeś!
— Mam zawołać na pokojowców?!
— Na co? Poco?!
— Myślałem, że pan do ogrodu!
— Właśnie, i asysta mi niepotrzebna! Daj mi kapelusz i aby ze schodów mnie sprowadź!
Kamerdyner podsunął się, aby ująć szambelana pod ramię.
Pan Anastazy po raz ostatni zerknął w zwierciadło i machnął niecierpliwie ręką.
— Czekaj! Legji nie mam? Gdzie legja?!
— Legja honorowa?!
— I cóż tak oczy wytrzeszczasz! Pytam o mój krzyż legji! Gdzie jest!?
— W sepeciku, ale pan szambelan...
— Sięgnij żywo, niema czasu!
Baptysta spełnił rozkaz.
— Wstęga zmięta, potargana, tu nawet naddarta!
— Twoja wina! Nie pilnujesz, nie dbasz, nie pamiętasz!...
— Bo pan szambelan sam...
— Nie tłumacz się! Załóż ją pod frak! Byle znać nie było! Na białym orle! Preferencja legji się należy! Idzie!?
— Nawet nie widać załamań!
— Hm — to dobrze, dobrze! Ale możeby właściwiej było dworski mundur wdziać!
Kamerdyner struchlał na samą myśl, że pan Anastazy gotów się kazać znów od stóp do głów przebierać.
— Dworski mundur! Dzisiaj! Tu, w Walewicach, na tem Pustkowiu?!
Szambelan pokiwał głową z politowaniem.
— Zestarzałeś się, nic nie pamiętasz, najprostszej etykiety!
— Przecież tutaj...
— Głupiś! — szepnął pan Anastazy z tajemniczym uśmiechem. — Pogoda jest! Rozumiesz! Hm... więc mogę w parku spotkać kogo, a wówczas przystoi gospodarzowi należny honor oddać osobie! Mam obowiązek spodziewać się, że jego cesarzowiczowska mość uzna za właściwe odetchnąć świeżem powietrzem...
— Jego cesarzewiczowska mość? — powtórzył przeciągle kamerdyner.
Pan Anastazy stuknął z gniewem laską.
— Dosyć tego! Głupi jesteś! Nie masz pojęcia! Wołaj mi hajduka! Prędzej! On mnie podprowadzi! Nie potrzebuję twojej pomocy! Posiwiał i z kretesem zgłupiał.
Kamerdyner zacisnął zęby i klasnął na pokojowca. Gdy ten wszedł, pan Anastazy skinął nań, aby się zbliżył, na ramieniu jego się wsparł i tak ruszył ku drzwiom, w głąb pałacu.
— Czy jaśnie oświecony pan każą pod lipę? — zagadnął nieśmiało sługa w chwili, gdy szambelan przystanął raptownie w przejściu, wiodącem do parku dla nabrania tchu.
— Nie — za pałac, pod nimfy!
Hajduk mocniej podparł pana Anastazego i skierował się ku bocznym drzwiom, na taras, a stąd dalej w park.
Gdy wiew świeżego powietrza musnął szambelana, a ożywcze promienie majowego słońca tu i owdzie smagać zaczęły a grzać, pan Anastazy poweselał i coraz energiczniej nogi wysuwał, a raźniej spoglądał.
— Phi! Już głogi ruszyły! Aha!
— Ruszyły, jaśnie oświecony panie!
— I bzy także!
— Latoś tęgi maj mamy, jaśnie oświecony...
— Ba — ba! Myślę! Czekaj, bo nie dowidzę! Jest tam Domagalski pod lipami!?
— Jest jaśnie...
— No, więc czego bałamucisz! Prowadź! — ofuknął niecierpliwie pan Anastazy, zdobywając się na jeszcze energiczniejszy chód, a równocześnie wisząc prawie na ramieniu sługi.
Hajduk aż spotniał, lecz zmógł się i ku nimfom szambelana podprowadził, kędy widniała w cieniu krzów zgarbiona postać starego strzelca, wspartego o poręcz ławki.
Pan Anastazy kiwnął przyjaźnie Domagalskiemu w odpowiedzi na ukłon, na ławce się rozsiadł i odsapnął.
— Tam sobie stań! — rozkazał hajdukowi, a gdy ten oddalił się o kilkanaście kroków, szambelan ku Domagalskiemu się zwrócił i zapytał. — No i co, jakże tam!?
— Wszystko dobrze, jaśnie oświecony panie. Jeno go patrzeć! Aby teraz rumianku dostanie!
— Może niedyspozyt?
— Zwyczajnie takie maleństwo! Ale nic, już go mieli odziewać, boć dziecko, jak sobie takim majem westchnie — he! — toć staremu żywość nabiega!
— Tedy, powiadasz, wyjdzie dziś?
— Tylko, że go nie widać! Andrzejowa od rana, jak na odpust zestrojona!
Pan Anastazy odchrząknął gwałtownie i stuknął palcami po tabakierce.
— A tam, za klombem wygracowane, omiecione?!
— Hej, jaśnie oświecony panie, aby kamuszczki skrzeboczą pod nogami!...
— Byle uważała, byle się nie potknęła.
Domagalski aż się rozśmiał.
— Andrzejowa? He! Jaśnie oświecony panie — gdzie stąpi, to jakby słup na dwa łokcie w ziemię wbił!
— No proszę! — zdziwił się ze szczerem zajęciem szambelan. — Andrzejowa! Nie imaginowałem sobie! Skądże taka jest?!
— Z pod Bielaw! Mnie wypada stryjeczną!
— Hm — hm! Anim się spodziewał po acanie...
— Ze szlacheckiego pochodzi!
— A to dobrze! Jakieś to wywiódł! Niby dwa łokcie w ziemię wbił! He — he! My już tak nie potrafimy! Ale powiadam ci, Baptysta się postarzał! Bardzo się postarzał!... Więc Andrzejowa! Hm! Niechże ten jej przyjdzie — Andrzej, czy jak, może parę koników?
— Jakby trafił, jaśnie oświecony panie, ludzie dobrzy, a roki mieli ciężkie.
— To tam coś jeszcze z obory! Andrzejowej trzeba! Hm — no tak! — A ten, jakże tam zresztą?!
— Reszta, jaśnie oświecony panie!? — odrzekł pytaniem stary sługa, nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Reszta właśnie! — bąknął niepewnie pan Anastazy, rozpatrując z uwagą pięknie rzezaną pokrywkę tabakierki. — Niby nic, kto był chory, ten wyzdrowiał, nikomu nic nie dolega?
— Boże uchowaj, aby tu gdzie choroba miała się przyplątać! Mało było strachu niedawno!
— I minął zupełnie!?
— Juści, Jaśnie oświecony panie, toć kiedy nam paniusieczka niby róża znów wygląda, to i po strachu!
Szambelan na to oświadczenie bliżej oczu tabakierkę przysunął i z większą jeszcze uwagą pokrywie się przyglądał.
— Żeby nie wymówić w złą godzinę, samo zdrowie aż tryska! Wczoraj z wieczora hen, za park, polem aż do zagajnika poszła, aż nastarczyć nogami nie mogłem!
— Wieczorem bywa chłód! Katar w rosie czyha!
— Et — komu zdrowie...
Pan Anastazy żachnął się.
— Czyha, powiedziałem! Katar — przeziębienie, strzykanie rwanie! W rosie!!...
Domagalski stropił się tym gwałtownym wybuchem, pan Anastazy tymczasem dalej rozprawiał o czatujących na człowieka w podmuchach zapadającego mroku dolegliwościach i wielkich skutkach, z małych rodzących się przyczyn. Wywód był długi, że aż samego szambelana zmęczył i w półsenną zadumę go wprowadził.
— Jaśnie oświecony panie, idą! — ostrzegł raptownie Domagalski.
Pan Anastazy drgnął i za laskę chwycił.
— Gdzie — kto!?
— Andrzejowa z panną służebną i...
— Cesarzewiczowska mość! — dokończył gorączkowo szambelan.
Domagalski podniósł swe krzaczaste, siwe brwi, lecz jakby odrazu orjentując się, przytwierdził z zapałem.
— Jako żywo! Nasza mość cesarzewiczowska na ręku Andrzejowej!!...
Pan Anastazy zaczął zbierać się pospiesznie.
— Domagalski! Podaj mi ramię! Albo, nie, hajduk! Sam tutaj! Podejmij mnie!... Domagalski, czekaj! Pójdziemy tędy, wokół... i spotkamy się przypadkiem niby, na zakręcie!... Idźmy! Zobacz, czy legja dobrze! Pomóż mi od lewego ramienia!
Szambelan wspierany z dwóch boków, ruszył zamaszyście w głąb alei, wyginającej się ku stronie, w którą udały się panna służebna i piastunka z dzieckiem na ręku.
Manewr ten był znakomicie wyliczonym, bo już po ujściu kilkudziesięciu kroków szambelan miał idące kobiety naprzeciw siebie. Odległość zmniejszała się szybko.
Pan Anastazy rzucił raz i drugi okiem przed się, aż nagle przystanął, otarł czoło spocone, poprawił kapelusza i szepnął do ucha Domagalskiemu.
— Melduj mnie!
— Meldować?!
— Jego cesarzewiczowskiej mości mnie melduj, trutniu, pleno titulo melduj!
Domagalski poczerwieniał, wysunął się naprzód ku piastunce, czapę z głowy zdjął i, srodze wpatrzywszy się w drobniutką twarzyczkę dziecięcia, wychylającą się z białego czepeczka, huknął uroczyście.
— Jaśnie oświecony imć pan Anastazy Kolumna-Walewski, szambelan dworu jego królewskiej mości, orła białego i legji honorowej, kawaler!...
Piastunka i służebna stropiły się.
Pan Anastazy zaś, przysunąwszy się do dziecka, kłaniał się zamaszyście, a kapeluszem wiał.
— Wielce obligowany za honor i zaszczyt! Dawno ważyłem ubiegać się o to szczęście! Splendor, spływający na niskie progi najniższego sługi... waszej...
W tem miejscu szambelan urwał nagle, przerażony energicznym piskiem niemowlęcia. Piastunka z panną służebną jęły dziecko tulić, a uspokajać.
Pan Anastazy złożył pospiesznie kilka niezgrabnych ukłonów i cofnął się.
— Źdźbło takie, jaśnie oświecony panie! — odezwał się Domagalski, spostrzegłszy wzruszenie szambelana. — Nie wie, że żyje, a gdzie mu tam zrozumieć — kruszyna!
Pan Anastazy kłapnął dolną szczęką i zmierzył surowo starego sługę.
— Acan pojęcia nie masz! Niby się napatrzyłeś rozmaitości, a nic ci nie zostało! Zrozumieć! Co ma rozumieć?! Czołobitność cesarskiej krwi! Należy się! A tobie się zdaje, że... że... tak może będziesz sobie jak z pierwszym lepszym bębnem? Hę? Może, może się wam wszystkim zdaje! Hola! Ja was rozumu nauczę!... Respekt! Na pięć kroków ukłon, tyłem się cofaj! Prostak! Andrzejowa, nie mówię... taki obyczaj, ale co zresztą, ani się waż! Ja się tu do was zabiorę! Na cztery wiatry! Pogłupieli! Baptysta zestarzał się, posiwiał i zgłupiał, tyś także zgłupiał... a tu, niech się kto dowie, horrendum! Crimen laesae majestatis!
Tu pan Anastazy otarł pot z czoła, splunął z pasją i, machnąwszy energicznie laską, ramienia hajduka się chwycił i do pałacu zawrócił.
Całe to dziwaczne zajście lękiem przejęło Domagalskiego, a przestraszyło piastunkę, a szczególniej pannę służebnę, która miała surowo nakazane jaknajodludniejsze ścieżki parkowe wybierać i wszelkich spotkań bodaj z dworskimi nawet, unikać.
Lecz zajście to najsilniejsze podobno wrażenie wywarło na świadku niepostrzeżonym, ukrytym za żaluzjami okna pałacowego na pierwszem piętrze.
Świadkiem tym była pani Walewska.
Szambelanowa, która sama wybrawszy marszrutę pierwszego spaceru dla syna w ten sposób, aby z okna swej komnaty na chwilę go nie stracić, a nadto umyślnie godzinę wczesną naznaczywszy, aby nie zakłócić mężowi popołudniowej przechadzki, doznała niespodziewanego wstrząśnienia! I to wstrząśnienia piorunującego, burzącego jej cały gmach wyobrażeń o ex-mężu, o jego zachowaniu się, położeniu obecnem, samolubstwie i zdziczeniu czy zgoła zdziecinnieniu.
Gorzkie tu od jesieni roku zeszłego przeżywała pani Walewska chwile. Tam, w Schoenbrunnie jeszcze, gdy w cichem szczęściu u boku uwielbianego cesarza, w tchnieniach łagodnego października, w swem zaciszu skromnem kryła i swe tęsknoty, i porywy szlachetne, i gorycze, i żale, i macierzyństwa nadchodzącego znamiona, spadł na nią rozkaz ministra dworu!
Oczom własnym nie chciała wierzyć! Lecz tak, był to rozkaz, i rozkaz lakoniczny, oschły, nielitościwie dokładny, nie pozwalający w żadnem słowie wątpić, iż począł się tam, gdzie mniemano posiadać prawo rozkazywania nawet jej! Z rozkazem tym dosięgnęła ją równocześnie oszczercza plotka, łącząca węzłem jadowitej intrygi imiona pani Walewskiej i Gorajskiego.
W pierwszym wybuchu poczucia krzywdy, szambelanowa rwała się do cesarskiej kwatery, do pałacu schoenbrunskiego, lecz nie pozwolono jej nawet pomyśleć o takim kroku i zaczęto domagać się spełnienia rozkazu. Rozkaz zaś ten był podwójnie okrutnym, dwakroć bolesnym, poniżającym! Nietylko odsuwał ją od osoby cesarza, nie tylko wypędzał, nie tylko godził w serce, lecz druzgotał jej godność, jej ambicje, bo żądał natychmiastowego udania się do Walewic, pod dach rozwiedzionego z nią męża!
Daremnie pani Walewska opierała się, daremnie pragnęła bodaj tego poniżenia uniknąć, współczuto jej, okazywano szczere zasmucenie, obiecywano napomknięcie o drażliwości narzucanego schroniska, ale równocześnie dowiedziono, że rozkaz nadewszystko spełnionym być musi!
I mimo cały wysiłek woli, protesty, pogróżki rozpaczliwe, pani Walewska znalazła się pod dachem męża w Walewicach!
Tu oddano jej dawne komnaty, otoczono na razie opieką nieznanych jej dozorczyń i przekonywano, że, choć cesarz mocno czuje się dotknięty, jednakże dba niezmiernie o zdrowie szambelanowej i troszczyć się o nią nie przestaje...
Pani Walewska była tak oszołomioną, tak złamaną, tak strwożoną i tak rozczarowaną, że wpadła w apatję i w odrętwienie.
Upłynęły miesiące. Pani Walewska nawet nie próbowała zastanawiać się nad swojem położeniem, nad przyszłością, nad jutrem. Myśl gnębiąca, zajadle taż sama szarpała jej mózg, darła serce, łomotała w każdym pulsie. A myślą tą była prawda, że dała się porwać szałowi, że nie posiadała mocy ostania się podszeptom, że najświętszą złamała przysięgę, że hańbą okryła męża i że pod dachem tego męża ma przytułek i ten jeden tylko w chwili, gdy tam odepchnięto ją brutalnie, spotwarzono, odrzucono.
Upłynęły miesiące, przerażająco długie, jednostajne, głuche, jak ból szambelanowej, nie umiejący znaleźć ukojenia.
Pani Walewska na krok nie ruszała się z komnat swoich, ani próbowała słuchać wywodów księżny Jabłonowskiej, która niebawem pospieszyła do Walewic, ani zważała na szepty swej francuskiej ochmistrzyni, zwiastujące, że znów sam marszałek Davoust dopytywał się przez umyślnego kurjera o zdrowie szambelanowej, a zręcznie napomykające, że wiadomość ta nietylko marszałkowi jest potrzebną. Co ją obchodziły te uprzejmości, co dowody pamięci, gdy oto, o piętro niżej, tuż w pałacu, mieszkał starzec schorowany, złamany może jej lekkomyślnością, pogardzający wiarołomną ex-żoną, szydzący, że ten jej wielki bohater, ten pan królestw, potężny, wspaniały, nawet nie dał jej kęsa chleba, dachu nad głową, pod którym mogłaby bez laski męża rozwiedzionego dolę ukryć smutną.
Tak zeszły miesiące. Aż z tego odrętwienia, z tego półzamarcia zbudził panią Walewskę, krzyk dziecięcia, głos syna, co, zeszedłszy na świat wraz z majem, nowem ciepłem, nowem życiem serce pani Walewskiej napełnił. I szambelanowa całą swą duszę stopiła w przywiązaniu do dziecka, o nie się jeno troszczyła, niem cieszyła, jemu radowała.
Prawda, że i trosk nowych przybyło szambelanowej i gorzkich westchnień i obaw, ale tę, choć dręczyły, nie łamały już, nawet dodawały sił, ochoty, tężyzny do walki, do przezwyciężenia przeszkód, zapór, zawor.
Pani Walewska szybko do zdrowia powróciła i ze wzrastającą uwagą baczyła na swoje położenie. Napozór nie uległo ono najmniejszej zmianie, bo po dawnemu żyła w zupełnem odosobnieniu, atoli otaczająca ją gromada sług wraz ochmistrzynią z dnia na dzień pokorniała.
Szambelanowa umiała użyć rosnącej swej przewagi na dowiedzenie się pewnych szczegółów ją obchodzących, lecz te były ubogie bardzo, ile że służba w czyjemś ręku była tylko biernem i ślepem narzędziem.
Francuska ochmistrzyni tyle umiała powiedzieć tylko, że marszałek teraz co dzień nasyła ordynansów, a w dniu przyjścia na świat syna pani Walewskiej pięciu kurjerów ruszyło w świat z wiadomościami, dalej, że marszałek zapowiedział jej możliwą raptowną zmianę, której ona, ochmistrzyni, nie pragnie, bo się całem sercem przywiązała do szambelanowej. Z drugiej strony, służba polska, a mianowicie Domagalski równie skąpe miał nowiny, zapewniając, że pan Anastazy ledwie raz na dzień popołudniu opuszcza swą sypialnię, że Baptysta nawet sprawami majątkowemi rządzi i że ten ostatni tylko lubi się ciekawie dopytywać, co się dzieje na górze u pani szambelanowej.
Wszystkie te wiadomości razem wzięte niewiele panią Walewskę wzruszyły, jeszcze mniej zaś dowiedzieć się mogła, gdy zaczęła rozpytywać się o to, co się w Warszawie dzieje. Gazetka do Walewic nie dochodziła od czasu powrotu szambelana do Warszawy w r. 1807, z sąsiadów nikt zgoła nie bywał, zrażony snać zawsze zapartą bramą i odpowiedzią służby, że jaśnie oświecony pan jest cierpiący i nikogo nie przyjmuje, jedynymi więc zwiastunami nowin byli żydkowie z Bielaw i Soboty, a powagą zgoła, prostującą niedokładności, szafarz, który miał syna woźnym w prefekturze łowickiej.
Wszystkie te źródła dawały się jednak unosić rozmaitym pogłoskom, a więc wchłaniały nadewszystko legendowo-fantastyczne słuchy.
Opowiadano tedy szambelanowej o uroczystościach warszawskich, o pobycie króla, o tem, że cesarz austrjacki musiał Napoleonowi rodzoną córkę za żonę dać i że ten ma teraz dwie żony, że papież siedzi w więzieniu, że Bonaparte chce sam w Rzymie osiąść i całym Kościołem rządzić, że wojska powróciły do kraju, że książę Józef żeni się z jedną szlachcianką, co służyła jako prosty żołnierz w gidach, że marszałek Małachowski umarł i umierając przeklinał tak strasznie Napoleona, że Wybicki na kolanach błagał marszałka, aby choć połowę klątw cofnął, marszałek się zaciął i tak skończył; — że starościanka Ossolińska wyszła za imć pana Józefa Krasińskiego, że imć pan Jakób Sokołowski z pod Chełma, trawiony nieszczęśliwym afektem dla imć panny Święcickiej, topił się w rzecze, ale go uratowano, że jeden chłop z pod Warszawy, Karaś, dostał krzyż od samego króla Saskiego, że nowy podatek naznaczono na szkoły parafjalne, że teraz już prawo nowe, napoleońskie jest wszędzie i takie prawo, że nawet panu mogą się dostać grzywny i więzienie, — że rekruta znów będą brali, bo choć sejm nie chciał, ale sam Davoust kazał, tedy musi być, bo z Davoustem niema żartów.
Te bezładne nowiny, upstrzone obficie rozmaitemi dodatkami, uwagami mieszkańców okolicznych, a plotkami, ogarniającemi całe sąsiedztwo, — nie mogły zadowolnić pani Walewskiej, nawykłej od lat kilku do stania przy wielkim ołtarzu i spoglądania na całą szachownicę dziejów i wypadków.
Skutek posłyszenia tych wieści, miast zaspokoić ciekawość pani Walewskiej, zaostrzał ją, podniecił. Po kilkakroć brała ją ochota napisać do Warszawy do księżnej Jabłonowskiej lub do pani de Vauban, lecz wstrzymywała się jeszcze, odwlekała.
Tak stały sprawy, w dniu, kiedy szambelanowa wyprawiła syna z piastunkami i służebną na pierwszą przechadzkę do parku. Dałaby wiele za to, żeby samej móc zapuścić się w cieniste aleje walewickiego ogrodu i znajome ścieżki przebiec a pełnią wiosny odetchnąć.
Ambicja, a wreszcie obawa spotkania kogoś z mężowskich sług, zniewoliła ją do pozostania w komnatach. Ulegając atoli temu dobrowolnemu przymusowi, pani Walewska postanowiła bodaj z poza żaluzyj spojrzeniem towarzyszyć synowi. Usadowiła się tedy przy oknie i spoglądała z miłością i ukontentowaniem, kędy na ręku piastunki bielił się czepeczek dziecięcia... Gdy naraz, wzrok jej dostrzegł wysuwającego się z pod cienia drzew pana Anastazego i zmierzającego wprost ku jej dziecku.
Szambelanowa na ten widok chciała krzyknąć, ostrzec, aby piastunka w inną zwróciła stronę, lecz było już za późno...
I oto widziała pani Walewska wychudzoną, drżącą postać swego exmęża, zawisłą na ramionach służących i widziała twarz gipsową, wykrzywioną i widziała jak szambelan podchodził do dziecka jej, jak się kłaniał uniżenie, słyszała nawet echo przytłumione jego głosu.
W pierwszej chwili pani Walewska była przekonaną, że pan Anastazy zgotował jej dziecku jakieś szyderstwo, że nie mogąc matki dosięgnąć, mścił się na niemowlęciu, obelgami je obrzucał, starczemu uniesieniu dał folgę. Ale uważniej przyjrzawszy się zgiętej pokornie postaci szambelana, uroczystym ruchom jego, odświętnej odzieży, pani Walewska uczuła bezwiedną wdzięczność dla męża. Znała go zbyt dobrze, aby nawet z takiego oddalenia nie spostrzec, że w dziwnem zachowaniu się jego nie było złości, nie było uniesienia.
Piastunka ze służebną, rozproszyły wątpliwość pani Walewskiej.
Szambelanowej łzy stanęły w oczach. Zapomniała o wszystkiem, co mniemała w swem życiu być winą pana Anastazego, darowała mu, że ją nieświadomą skuł ze swem gasnącem życiem, jeno własna jej wina zdała się pani Walewskiej większą, jeno pokora ją przeniknęła i ciągnęła a wlokła, aby do komnat męża zejść i podziękować mu, głowę schylić.
A myśląc tak, szambelanowa ani ważyła się przypuścić, aby, po za tym aktem obowiązku, życie jej pod dachem męża mogło dawnym potoczyć się torem, aby znów miał się zadzierżgnąć rozerwany węzeł.
Nigdy. Małżeństwo rozdzielone, unieważnione, mosty spalone, bodaj na największe się wystawić koleje, a odejść stąd, usunąć się, nic stąd nie wziąć.
Gdy po spotkaniu w parku, pani Walewska, cisnąc syna do piersi, znów odżyłym, poruszonym oddawała się wspomnieniom, ochmistrzyni z rozradowaną twarzą zameldowała jej nagle przyjazd pani de Vauban.
Szambelanowa z początku wierzyć nie chciała, lecz na powtórne, uroczyste zapewnienie ochmistrzyni, wybiegła do sąsiedniego buduaru i tu padła w objęcia hrabiny.
Pani de Vauban aż uniesiona była tym niekłamanym wybuchem serdeczności ze strony pani Walewskiej, nie rozumiejąc, że ta ostatnia witała w niej tylko istotę, która nareszcie może zdoła domysły jej rozproszyć, a kto wie, czy nie dopomóc do wydobycia się z nieznośnego położenia.
Po hałaśliwych powitaniach ze strony pani de Vauban, a stygnących raptownie ze strony szambelanowej i po wyrzuceniu przez hrabinę kilkudziesięciu przesadzonych komplementów o wypięknieniu „drogiej Marji“, o cudownie miłem dziecku, o roztęsknieniu do najlepszej „przyjaciółki“, rozmowa potoczyła się spokojniej, równiej. I nie była to właściwie rozmowa, ale obszerny monolog hrabiny, podniecany czasem lakonicznemi pytaniami szambelanowej.
Pani de Vauban mówiła długo i dosyć obrazowo, łagodnym uśmiechem odpowiadając na oznaki zdziwienia swej słuchaczki. I dowiedziała się pani Walewska o pokoju zawartym z Austrją, o przyłączeniu części Galicji do Księstwa Warszawskiego, o prawdopodobnem rozejściu się Anetki Tyszkiewiczówny z mężem, o ułożonym marjażu Wiktora Ossolińskiego z Zosią Chodkiewiczówną, córką kasztelana, a siostrzenicą księżnej Jabłonowskiej, o wyjeździe państwa Tomaszów Łubieńskich do Paryża, o pobycie papieża w Savonnie, o mianowaniu czterech gubernatorów wojennych w Księstwie, o Czartoryskich, które zjechały do Warszawy, o Czosnowskiej, ślącej tysiące całusów pani Walewskiej, o Davouście i jego ciągłych jeszcze zatargach z księciem Józefem i o panu Bignon, bardzo miłym dyplomacie francuskim.
Wszystkie te nowiny pani de Vauban stroiła w misterne uwagi, obficie podlane ironją, a niekiedy złośliwością.
Pani Walewska słuchała cierpliwie, czekając, rychło hrabina dotknie ciekawszego dla niej przedmiotu, gdy jednak ta rozpraszała się dalej w nic nie obchodzących szambelanową szczegółach, przerwała raptownie.
— A gdzież bawi cesarz!?
— Cesarz! W Paryżu, drogie dziecko! Od dawna! Umęczony jest podobno! Aż mi go żal serdecznie! Co on miał przejść z tym marjażem! Józefina mu sceny wyprawiała! I jej mi żal! Lecz trzeba mieć wyrozumienie, chyba ja mam prawo o tem mówić... — ale tyś pobladła, kochanie!
— Sądziłam, że to tylko pogłoski!
— Musiał! Powiadam ci, musiał! Polityczny marjaż! Idzie o dynastję, o potomstwo! Zniewolili go!
Pani Walewska oczy spuściła i zapatrzyła się w jakiś deseń kobierca.
— Powiadam ci! Sama wiesz, że moje stanowisko w świecie, tradycja świetności mego rodu skłania mnie ku Bourbonom, a mimo to, mam dla niego serdeczne współczucie, il est si brave! Austrjaczkę mu narzucili. Jest podobno nie bardzo! Józefina dostała wielkie beneficje, tytuł jej zostawili. Doprawdy nie pojmuję, bo przecież oddawna powinna była stracić iluzję... Nie każda ma moc! Lecz ty, najdroższa, nie masz powodu brać tego za złe...
Szambelanowa spojrzała na hrabinę suchemi, rozpalonemi oczyma i odrzekła głucho.
— To chyba jest dziś obojętnem!
— Mylisz się, twoje zdanie, twoje słowo, cenią zawsze jednakowo!
Pani Walewska roześmiała się gorzko.
— Chyba, hrabino, nie wiesz! Jestem przecież w niełasce! Sprzykrzyłam się, może pozwoliłam zwyciężyć innej...
Pani de Vauban zamknęła usta szambelanowej głośnym pocałunkiem.
— Dosyć — dosyć! Ani słowa więcej! Fatalność, tylko fatalność, a jeżeli chcesz, złość, zawiść, niegodziwość ludzka! Opętali go, oszukali, a przyznaj, mieli takie dowody, takie pozory winy w ręku...
— Żem konającego towarzysza z lat dziecinnych...
— Kawalera de Gorajskiego! Ze wzruszeniem przyjęłam wiadomość o jego śmierci! Lecz, cóż powiesz, ja, ja sama, twoja oddana przyjaciółka, znająca przecież twe nieskazitelne serce, mniemałam, że do Gorajskiego miałaś feblika, taki ciąg sobie!... A był czas, że zdawało mi się, że kochasz!...
— I kochałam go, jak brata.
— Tu cię poznaję w pięknym sentymencie! Lecz któryż mężczyzna mu uwierzy! Pomyśl tylko! Już od owego zajścia z Hercauem, — ma szpetną bliznę na twarzy, — miano Gorajskiego na oku... Podpatrzono was, widziano z oficerami konno, w nocy... Ach, przecież to, bądź co bądź, już jest dwór! A co on się nacierpiał, jak głęboko odczuł...
— I potępił, nie wysłuchawszy usprawiedliwienia...
— Upatruj w tem zręczność intrygi!
— Stało się! — rzekła oschle pani Walewska.
— Tak, lecz prawda dobyć się musiała! Nie sądź, drogie dziecko, że oddani tobie opuścili cię, że zapomnieli!... Trzeba było czasu na wyświetlenie... aż przyszedł!
— Nie rozumiem! — szepnęła pani Walewska, z trudnością opanowując drżenie rąk.
— Cesarz spodziewa się twego powrotu do Paryża!
Szambelanowa podniosła dumnie czoło.
— Nie wybieram się tam wcale.
Pani de Vauban zafrasowała się.
— Bo nie rozumiesz mnie, drogie dziecko, moje nagłe przybycie nie jest bez kozery! Poprostu, znając moją ku tobie przyjaźń i twoją dla mnie wzajemność, zobligowano mnie, zaklęto, zaprzysiężono... że... że wyrwę cię stąd; no... że do Paryża cię zawiozę, aby tam skruszony, tęskniący...
Szambelanowa porwała się z miejsca.
— Pani hrabino, trzeba więc, byś zgóry wyrzekła się tego zamiaru! Dałam się wywieźć z Schoenbrunnu i tu, na łaskę męża, na progi, których się wyparłam, rzucić, ale dziś niema takiej przemocy, któraby mnie tknęła wbrew mojej woli! Siłą się będę broniła!
Pani de Vauban zmieszała się i jęła ratować sytuację.
— Kochanie! Co za myśli! Czyżbym śmiała, ważyła się, podjęła!... Przyjechałam z serca, z najlepszego zamiaru, z przyjaźni!
— W takim razie, zaniechaj pani dalszych wywodów!
— Tylko jedno jeszcze słowo!
— Słucham!
— Jesteś matką jego syna! — szepnęła z naciskiem hrabina.
— Lecz mam prawo mieć i godność, i ambicję, rozporządzać sobą!
— Bezwątpienia — ale nie szczęściem dziecka, bo tu i on ma prawo głosu!... A zatem...
Pani Walewska zacisnęła kurczowo ręce.
— Kończ pani, kończ prędzej!...
— Tylko spokoju, tylko równowagi! O przyszłość idzie! Powiedzże sama, oceń! Jesteś rozwiedzioną, właściwie przestałaś nosić nazwisko męża. Daruj, że roztrząsam! Jakież nazwisko dasz synowi?! Maszże ty prawo odsunąć go od opieki ojca, masz prawo pozbawiać go uścisku ojcowskiego, pieczołowitości, maszże ty prawo nareszcie ojcu nie dozwolić dziecięcia, do którego wlecze go serce?!...
Szambelanowa ukryła twarzyczkę w dłoniach i milczała, pani de Vauban z całym zapałem broniła swego stanowiska.
— Tobie wolno mieć urazę, wolno ci stygnąć w afekcie, wolno powiedzieć, że nie kochasz, że rozczarowałaś się, żeś na ziemię spadła, wolno mu przebaczyć, czy darować winę, którą upatrujesz, ale nie wolno ci zaprzeć węzła skuwającego was. A węzłem tym jest syn, przyszłość tego syna, jego los! Nie zapieram, cesarz roi, że mu sentyment wrócisz, że mu wybaczysz wybuch zazdrości, że wnikniesz w jego własne cierpienia, które go szarpały, ale to rzecz twego pojęcia, twego przekonania, nadewszystko przecież trwoży się o syna, jemuby pragnął przyszłość stworzyć, od złych kolei go osłonić! Tak mi rzecz przedłożono! Droga moja, nie łudziłam się, abyś pierwszemu wezwaniu uległa, abyś tak łatwo przebaczyła, darowała... ale syn, syn!...
Pani Walewska odsłoniła twarz, powiodła wokół rozgorączkowanym wzrokiem i wyszła do sypialni. Tam padła na kolana u kołyski dziecka i łzami się zalała.
Pani de Vauban, podejrzawszy dyskretnie szambelanowę, uśmiechnęła się z zadowoleniem i, zamieniwszy kilka słów z ochmistrzynią, a nadewszystko zaleciwszy jej, aby panią Walewskę w zupełnym pozostawiła spokoju, kazała się zameldować do pana Anastazego.
W tydzień po wizycie hrabiny w Walewicach przed pałac zatoczył się tabor podróżny, rozpoczynający się wielką błękitną landarą, oprzężoną w szóstkę tęgich gniadoszów, a kończący na płótnem krytych brykach i wasągach.
Około taboru wszczął się niebawem ruch gorączkowy, zgiełkliwy. Służba wynosiła i ładowała kufry i skrzynie, puzderka i sepeciki, tobołki i kosze nawet przysadziste baryłki i faski.
Komnaty pałacu na pierwszem piętrze wrzały ruchem niebywałym, pogwarem pomieszanych głosów, bieganiną hajduków i służebnych, donośnem fukaniem Domagalskiego. Na dole pałacu zaś śmiertelna panowała głusza, a nawet pokojowców pana Anastazego, lubiących wylegać się na ławach w dolnej antykamerze, widać nie było.
Tymczasem i w tej milczącej części rezydencji rodowej Walewskich żywy brano udział w trosce o tabor, jeno w odmienny sposób.
Sam pan Anastazy od rana samego, wystrojony, a opięty w tabaczkową bekieszę, z gwiazdą orderową i krzyżem na piersiach siedział w oknie i z poza firanki pilnie przyglądał się temu, co się przed pałacem dzieje, a od czasu do czasu dzielił się wrażeniami z Baptystą, a nawet rozkazami go zasypywał.
— Błażej niech tylko uważa na konie!
— Stary woźnica!
— I cóż z tego — wywrócić może! Czy aby wziął od wypadku co z porządków!? Taki świat drogi to i koło gotowe zlecieć!...
— Wziął niezawodnie! — bąknął na odczepnego kamerdyner.
— To dobrze! Hę! Dwie faski bigosu! Chyba niepodobna! Baptysto, poślij hajduka, niech... niby od siebie powie, żeby wzięli trzecią!...
— Zaraz powiem!
— Z dziesięć dni będą jechali, a może całe dwa tygodnie!... A przedewszystkiem, apteczka!? Hę! — co?!
— Jest — jest, widziałem!
— Czy aby!? Zapomnieć łatwo! Zdałaby się jeszcze jedna bryczka! A Kłos jedzie!?
— Jedzie!
— Hm! Jak to ładują lada jako! Powiedz im tam, albo hajduk niech szafarzowi powie, niby od siebie!
— Szafarz tam będzie hajduka słuchał, ofuknie go i koniec!
— Co to ofuknie! Przepędzę! Obatożyć każę!
— Przecież jeżeli szafarz nie będzie wiedział, kto rozkazuje... chyba mu rzec wyraźnie!
— Nie można, nie trzeba! Ale radź, Baptysto, patrz, lada jako ładują!
Na takich żalach, skargach, wezwaniach pomocy kamerdynera, to przekomarzaniach się z nim upłynął czas szybko panu Anastazemu tak, że nawet się nie spostrzegł, jak bryki i wasągi wypełniły się po brzegi, jak już nie tylko skrzynie i tobołki się usadowiły, lecz nawet i ludzie.
Szambelan był zajęty i tak bardzo roztargniony, że nawet nie poczuł, że go ktoś w rękaw bekieszy cmoknął, a za nogi uścisnął dopiero, gdyż tuż nad uchem posłyszał głos Domagalskiego — odwrócił głowę od szyby.
— Co to?! Kto?!
— Pokłonić się przyszedłem jaśnie oświeconemu panu...
— Hę — hę!?
— Ruszamy! Jedziemy!
— Już jedziecie! Jakto?! Przecież jeszcze... nikogo nie ma! — zaoponował niepewnie szambelan.
— Schodzą właśnie!
— Schodzą! — powtórzył chropowatym głosem szambelan. — Hm! To ty także! A kurjer cesarski?!
— Pojedzie na koźle ze mną i z Błażejem!
— I z Błażejem — powtórzył znów pan Anastazy, kłapiąc bezwładnie dolną szczęką. — A ta Andrzejowa! Poczekaj!... Chodź tu! Podprowadź mnie! Masz tu tę kieskę — daj Andrzejowej, powiedz, że... że to niby od ciebie!...
— Gdzieby powierzyła, jaśnie...
— Nic! Czekaj! Tu masz skrzyneczkę! Pilnuj, jak oka w głowie... jakby w drodze wam zabrakło czego... jakich kolij, czy djademów, czy ten... Rozumiesz! To w tej skrzyneczce są!
Domagalskiemu oczy zawilgły.
Szambelan trzymał tymczasem za klapę kurtkę starego strzelca i mówił dalej.
— Teraz niema co! Dopiero gdyby trzeba było! I ty niby od siebie... Kolję. Czekaj!... Tu masz dla siebie i ten... jedź z Bogiem!
— Rodzicu jaśnie oświecony! — stęknął Domagalski, do nóg się chyląc panu Anastazemu.
— Nic... i właśnie! Z Bogiem!
Domagalski schował kieski za pazuchę, dźwignął ciężką szkatułę, pokłonił się i wyszedł.
Szambelan znów do okna podreptał lecz ledwie po taborze się rozejrzał, drgnął i zawołał z jakąś desperacką pasją na Baptystę.
— Laskę! Kapelusz! Podaj mi ramię! Żywo!!
Pani Walewska w landarze ostatnie rzucała spojrzenia na pałac walewicki. Tuż, obok, ochmistrzyni trzymała syna.
Andrzejowa ładowała się jeszcze na przednie siedzenie, a pokrzykiwała smutnie do kumy, która jej własne piastowała dziecko.
Ochmistrzyni francuska łamaną polszczyzną cieszyła rozżaloną kobietę.
— Nie plakaj — chłopak zdróf, będziesz frucić!
— O! Kiej człowiekowi ciężko!! — skarżyła się Andrzejowa.
Szambelanowa ledwie rozumiała te utyskiwania, ciężar jakiś tłoczył jej piersi. Przeżyła w tym pałacu tyle chwil ponurych, tyle dni smutnych, a tak długich! I odjeżdża może na gorsze! I odjeżdża, nie powiedziawszy słowa do człowieka, pod dachem którego znalazła schronienie, którego żoną była, a któremu ostatnie godziny życia zatruła!... Stało się; nieśmiałość, niepewność, czy jej nie zelżą, odebrała jej odwagę! Chciała, zwlekała i tak zeszło!... I odjeżdża, a wyrzut, a świadomość złego rozstania się, a raczej odjechania obojętnego, lekceważącego nawet widmo śmierci, unoszące się nad tym starcem, za każdą piędzią ziemi ujechanej będzie za nią ścigać, prześladować... Stało się!
Pani Walewska odetchnęła głęboko, zmogła się i wychyliła z landary, aby marudzącego jeszcze Domagalskiego napomnieć do odjazdu, gdy, tuż przy drzwiczkach, ukazała się jej pomarszczona twarz pana Anastazego.
Szambelanowa na widok męża pobladła i rzuciła się w tył karety.
Pan Anastazy, nie zwracając uwagi na zalęknienie pani Walewskiej, wyciągnął rękę ku twarzyczce dziecka i chwiał nią, i kłapał bezzębną szczęką, i szeptał jakieś słowa.
— W imię Ojca i Syna! — bąknął głośniej pan Anastazy i urwał.
Szambelanowej dech zamarł, oczy ku mężowi zwróciła, rękę wyciągnęła.
Pan Anastazy trząsł się, kłapał szczęką i stał skulony, zgięty, zaparty oburącz na lasce.
— Panie... panie! — wyjąkała z wysiłkiem pani Walewska.
Pan Anastazy odwrócił się ku żonie, spojrzał na nią wyblakłym, smutnym wzrokiem, ujął jej rękę i do ust przycisnął.
— Nie — jam nie warta!
— To ten! — bełkotał szambelan. — Już tak... a gdyby... to mi tego... cesarzowiczowską mość przywieź! Już mi przywieź!... W imię Ojca i Syna!...
Pani Walewska chciała odpowiedzieć, lecz zabrakło jej słów, zabrakło sił, zabrakło myśli, zabrakło krwi w mózgu. Widziała białą perukę męża, chylącą się przed nią, rozumiała co do niej mówił, słyszała chrobot, dobywający mu się z gardła, i patrzyła, jak wielka łza zerwała mu się z obrzękłej powieki i na jej rękę padała, a ledwie spazmatycznym uściskiem dłoni zdołała stwierdzić, że czuje, że w każdej sekundzie dwakroć własne życie przeżywa, że całą duszą się korzy, że w tej chwili klęczy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.