Pani Walewska/Tom II/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani Walewska |
Podtytuł | Powieść historyczna z epoki napoleońskiej |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Cichy wieczór lipcowy zapadał ponad ciemnemi alejami Schoenbrunnu, kwietne kielichy do snu tulił, łzami dnia perlił aksamity trawników, podmuchami zefirów chłodził rozpalone łono ziemi, gasił szafirem czerwień zachodu.
Schoenbrunn układał się do spoczynku, przy smętnem zawodzeniu trąbek, cichym łomocie bębnów, a milknącym powoli wojskowym chrzęście, a układał się pośpiesznie, jakby sekundy nie chcąc stracić z wytchnienia, jakby nagrodzić chcąc sobie owe noce Esslingu i Wagramu, w których wycie armat spędzało mu sen z powiek.
Sierp księżyca wysunął się z poza grabów, wysrebrzył spadzisty dach rezydencji Habsburgów i rozpoczął swą wędrówkę nocną po alejach parkowych. A wędrówkę tę odbywał pilnie, bo nie krył znudzonego oblicza za chmurskie puchy, jeno całym swym konturem trwał, świecił a poglądał.
A było w Schoenbrunnie nawet dla takiego, jak on, częstego gościa nielada osobliwości do widzenia, bo oto od sztandaru, łopoczącego na czole pałacu, aż do haseł straży nocnej wszystko uległo przeobrażeniu. Znikły białe mundury austrjackie cesarskich grenadjerów, ucichły tyrolskie piosenki strzelców, znikły peruki służby pałacowej, cały przepych ceremonjału habsburskiego dworu zczezł.
Schoenbrunn, ten zaciszny, wypieszczony Schoenbrunn napełnił się szczękiem broni, mrowiem mundurów, zgiełkiem nieznanych dotąd echom parkowym zawołań, rozmów, sygnałów, a śpiewów. Posterunki obce zajęły warty, nieznane Schoenbrunnowi wojska, pałac zaroił się od marsowych twarzy, ludzi hardych, lekceważących sobie w Schoenbrunnie wszystko, co mówiło o potędze i wielkości Habsburgów, ludzi, którzy wyłonili się z łun pożarów, zapalonych na horyzoncie, z gromu armat.
I zmieniło się w Schoenbrunnie wszystko, i mieszkańcy pawilonów służbowych i samego pałacu, i konie w stajniach, i pojazdy w wozowniach, i kucharze w kuchniach, i żołnierze w koszarach, — jeno drzewa chwiały po dawnemu wystrzelistemi konarami, jeno w gąszczu zieleni ukryty złośliwie posąg Satyra szczerzył zęby i łyskał szyderstwem zamarłem na kamiennych ustach.
I zmieniło się w Schoenbrunnie wszystko! Z Schoenbrunnu już nie Habsburgowie rozkazywali Austrji — lecz z Schoenbrunnu rozkazywano Habsburgom! W Schoenbrunnie mieszkał Napoleon.
Na skraju parku schoenbrunskiego, w miejscu oddalonem od traktu wiedeńskiego, stał mały parterowy domek, spowinięty powojem, wtulony w ścianę krzów i drzew. Przed domkiem u ganku masztalerz w bogatej zielonej barwie trzymał trzy konie osiodłane, konie rwące się niespokojnie, wsłuchujące się co chwila w ciszę wieczorną i jakby ciszą tą wystraszone. Na ganku stał niemłody jegomość w mundurze półwojskowym, a półdworskim i przyglądając się koniom, raz po raz kłapał tabakierką.
Naraz drzwi dworku otworzyły się raptownie. Na ganku zarysował się zielony mundur pułkownika strzelców konnych gwardji. Niemłody jegomość zwrócił pospiesznie głowę ku przybyłemu.
— Corvisart! — zaczął ten ostatni.
— Sire!?
— Wracamy!
— Jam gotów, sire!
Masztalerz podprowadził konie. Cesarz wspiął się ociężale na siodło. Corvisart poszedł za jego przykładem.
W tejże samej chwili z głębi domku, poprzez rozchylone okna, zerwały się dźwięki klawikordu, a w ślad za nimi popłynął śpiew dźwięczny, pełny, metaliczny.
Napoleon zdarł zbierającego się już do drogi konia i osadził na miejscu.
Śpiew tymczasem cichł, milkł, konał, w żałosnem roztęsknieniu, to znów parł naprzód zadufany, szczęsny, hardy, — drżał echami wśród parkowej ciszy, — kaskadami tonów ją zalewał, a skarżył się i radował, żegnał i już witać pragnął.
Zwrotki niewymyślnie goniły jedna drugą, a proste ich słowa w niedosięgłej głębi serca zdawały się brać początek, a końca za światami szukały, aż całą gamę uczuć ogarnąwszy, przeszły w zawołania bojowe.
„Vous me quittez pour aller á la gloire!
Mon triste coeur suivra partout vos pas,
Allez, volez au temple de mémoire,
Allez, volez, mais ne m’oubliez pas!“
Śpiew umilkł na tej zwrotce. Napoleon siedział na koniu, jakby ostatnie ścigając echo.
— Piękny ma głos pani Walewska!
— Tak, to moja ulubiona piosenka, ona jedna umie w nią wlać tyle uczucia — odrzekł cesarz na uwagę Corvisarta.
— N’oubliez pas! — rozległ się przyciszony głos od strony okna domku.
Bonaparte pochylił się na koniu, wyciągnął rękę do pozdrowienia ku oknu i zawołał z uczuciem.
— Jamais, jamais!! Już chciałbym tu wracać!
Konie załopotały kopytami i znikły wśród ocienionej ścieżyny.
Bonaparte, jechał przodem, mając o pół konia za sobą Corvisarta, masztalerz trzymał się zdaleka. Cesarz milczał, lekarz przyboczny nie śmiał zakłócać pańskiej zadumy. Dopiero kiedy konie z krętej ścieżyny wydostały się na szeroką drogę, Napoleon odwrócił się nieznacznie ku Corvisartowi. Ten zrozumiał poruszenie.
— Badałeś ją?
— Tak jest, sire! Właśnie gdyś raczył nadjechać skończyliśmy rozmowę!
— I cóż!?
— Niema wątpliwości! Pani Walewska spodziewa się potomka.
— Czy tylko jesteś pewny?
— Stanowczo — zresztą pani Walewska!...
— Tak, tak — najlepsza najzacniejsza. Nie wątpiłem sam ani na chwilę, lecz rozumiesz, mimowolna nieufność! Masz dowód, Józefina tyle razy łudziła mnie! Ach, nietylko mnie, ale i siebie.
— Tu mogę ręczyć sire!
— Więc dobrze! Trzeba mi było jeszcze twego zdania, twego słowa! Bo to ważne, bardzo ważne, mogące mieć wielkie skutki! Rozumiesz, moje dziecko, moje własne! Francja potrzebuje dziedzica prawego, Francja nie może swego tronu zdawać na losy kuli, która nareszcie może mnie odnaleźć pośród bitwy, Francja musi mieć dynastję! Cały świat powinien wiedzieć, że po Napoleonie pierwszym przyjdzie drugi, a po drugim trzeci i dalej czwarty, że śmierć pierwszego nie zachwieje potęgą francuską, że gmach przez niego zbudowany przetrwa, zostanie!
— Sire! — szepnął niepewnie Corvisart, nie mogąc odgadnąć znaczenia tych słów.
— Józefina musi ustąpić!
— Cesarzowa! — rzekł z przerażeniem lekarz przyboczny.
— Tak! Musi ustąpić miejsca takiej, która będzie mogła wydać na świat syna!
— Lecz, przywiązanie, które żywi najjaśniejsza pani!
— Gdyby mi wolno było iść za sentymentem, wówczas szukałbym go tam, skąd wracamy!
— Więc pani Walewska miała tylko szczęście wpłynąć mimowoli na postanowienie...
— Mówisz, jakbyś mi chciał wyrzut uczynić...
— Nie śmiałbym, sire!
— Ona może najbiedniejsza.
Medyk pochylił się na koniu. Cesarz po chwili ozwał się raptownie.
— Zresztą, o tem jeszcze ani słowa nikomu!
— Rozumiem, sire!
Domek na ustroniu, z którego był wyruszył cesarz, zaległa cisza. Łopot oddalających się koni już dawno był umilkł, na ganeczku ukazała się postać niewieścia, białą szatą spowinięta. Postać zapatrzyła się w ciemną głąb ścieżyny, ginącej śród drzew, zaczem z lekkiem westchnieniem osunęła się na ławeczkę, na ganku.
Gromada świerszczyków, grających zajadle w splotach powoju, osłaniającego domek, na wszczęty przez przybyłą szelest umilkła podejrzliwie. Dopiero gdy postać na ręku się wsparła, a zasłuchała się, świerszczyki krótką odprawiły naradę i snać przyjąwszy postać kobiecą do bratniego grona, zagrały z całej mocy swą niewymyślną piosenkę wieczoru. Aż zdziwiły się czarne kontury drzew i chwiały poważnie konarami. Krze cichym szelestem zdradzały jakieś tajemnicze wędrówki przyziemnych mieszkańców. Róże pod gankiem dyszały rozpłakanemi kielichami. Park wiał pełnią siły rozrośniętych konarów, pełnią mięsistych, a soczystych liści.
Lipiec był. Lipiec, więc rozrost, moc natury, tężyzna, kres jej wysiłku, dojrzałość, męstwo, poza którem niema większego. Jeżeli maj jest nadzieją, to lipiec jest jego ziszczeniem, streszczeniem, nie pozwalającem niczem się już łudzić, niczego spodziewać. Maj mówi „wierz“, lipiec zaś „nic nadto“, bo lipiec zliczył ci sam gradowe szczerby, wodne wylewy, o kwietniowych nie zapomniał przymrozkach, suchego nie darował siewu, każde ziarno źle rzucone wskazał.
Lipiec — rachmistrz. Kres nadziei. Winogradowe ziarnka masz już policzone, jarzynowe kiście powiadają ci prawdę, cepy swym tępym łomotaniem świadectwo składają plonom. Jabłoń lada wiatrowi nie da się osmyczyć.
Raduj się albo li płacz, lipiec cię już ani zasmuci, ani nie pocieszy, przyjdzie, rozsiędzie się wygodnie, a gdyś przed burzami zdołał ujść cało, to już ci lipiec sumiennie wydzieli, licho co zostawiwszy swym następcom.
Postać niewieścia nie długo pozostawała w osamotnieniu, drzwi w głębi ganku skrzypnęły ponownie, a równocześnie rozległo się ciche zapytanie.
— Chère Marie, jesteś, widzę, samą? Pojechał!?
— Przed chwilą.
— Ah, że mnie nie uprzedziłaś doprawdy! — rzekła z wyrzutem dama, która już teraz wysunęła się na środek ganku. — Chciałam mu wspomnieć właśnie o Łubieńskich! Doprawdy o taką sposobność będzie trudno!
— Nie sądzę, — odrzekła spokojnie posiać w bieli.
— Może nie był w usposobieniu! I co mówił, co mówił?!
— Wiesz dobrze, mościa księżno, że nie mówimy o polityce!
— I jak to źle! Jak to bardzo źle! Wyrzekasz się dobrowolnie wpływu, dobrowolnie! Zamiast ciebie rządzą inne!
Postać w bieli szarpnęła się lekko. Dama uprzedziła odpowiedź.
— Nie urażaj się, moja najdroższa, nie dla siebie chcę, lecz dla ciebie! Tobie nie wolno się usuwać, jesteś na stanowisku i stanowiska tego powinnaś strzec, bronić!
— I tak czynię dosyć, czynię to jednak, co mnie nie miesza do intryg. Cesarz zna aż nadto dobrze ludzi, którzy go otaczają, nie potrzebuje moich rad!
— Lecz, ma chèrie, to nie to — nie to! Wcale nie obliguję! Godzę się! Idzie mi o co innego! O sposób życia, o pewien ton! Powinnaś się pozbyć niesłusznych uprzedzeń, powinnaś zaniechać tej klasztornej klauzuli. Ludzie powinni cię widzieć, powinni czuć twoją władzę. Sama się przekonałaś! Pamiętasz, jak w Paryżu bałaś się Józefiny! Zdawało ci się, że spotka cię scena! A tymczasem ona sama trzy razy zapraszała cię do siebie! A ty i jej odmówiłaś! Co za idea! To mi robi przykrość! To nie może iść tak daleko!...
— Nieraz tłumaczyłam ci, księżno, co mi nie pozwalało stanąć oko w oko z cesarzową!
— Przesądy, dobre w naszych dworkach, ale nie na wielkim świecie! Pochlebiam sobie, że nie pierwszy dwór oglądam! Możesz nie mieszać się nawet do polityki, lecz musisz stać przy nim, powinien cię widzieć, nareszcie inni powinni cię szanować...
— Moja księżno, tak bardzo różnimy się w mniemaniach!
— Niestety! Nadto sobie ufasz! Gdybyś mnie słuchała! Enfin, jakiż był dzisiaj!?
— Sama nie wiem, inny niż zwykle! Zamyślony, roztargniony!
— Co mówisz!?
— Tak, aż mnie to zastanowiło. Dawno go takim nie widziałam!
— Może znów Eleonora!?
— Prosiłam już tyle razy...
— Ach, ma chèrie, bo tak nie znasz ludzi, tak nie znasz, a jabym przysięgła!...
— Napoleon dał mi słowo!..
— Słowo! Mój Boże, słowo, czyż je mężczyzna daje kobiecie dlatego, aby dotrzymać potem!?
— Mościa księżno, masz szczególniejszy dar drażnienia!
— Marie! Czyżbym śmiała? Czyż nie postrzegasz, że tylko najserdeczniejsza przyjaźń ku tobie kieruje każdym moim krokiem?
— Nazbyt troskliwa!
— Uważasz mnie za winną, że chcę obudzić twą czujność...
— Nie widząc niebezpieczeństwa!
— Hm — hm! Kto wie — kto wie! Tylko proszę cię, nie bierz do serca, lecz w twojem położeniu trzeba się zawsze spodziewać, trzeba przewidywać, trzeba być przygotowaną na najgorsze! A ty tak nie chcesz myśleć o niczem! Powiedz sama, gdyby, czego Boże broń, nastąpiła zmiana w usposobieniu, gdybyś musiała usunąć się do życia prywatnego, cóż poczniesz?! Na Anastazego liczyć nie możesz, ja rada będę zawsze, zdołam zapewne... ale, ale, czyż będę w możności utrzymać cię na stanowisku! Godność twoja ma już wymagania! Nie przecz, kochanko! Ma wymagania wielkie! Pani Walewska może ustąpić, lecz musi pamiętać o tem, czem jest!
Szambelanowa uśmiechnęła się gorzko.
— Aż nadto dobrze zdaję sobie z tego sprawę!
Księżna westchnęła ciężko.
— Odwracasz wywody! Dokładasz wszelkich sił, aby osłabić nawet i te wpływy, które ci się same cisną do rąk! Miast chwytać nici, rwiesz je dobrowolnie! Miałam dziś list od Małachowskiego, oni tam wiedzą więcej od nas!
— Cóż pisze?
— Oczywiście o traktacie! Do Warszawy już z Wiednia przyszły wieści, że ziemie odebrane Austrjakowi, nie będą przyłączone do Księstwa Warszawskiego.
— To fałsz!
— Nie inaczej mówiłaś przed Tylżą, zauważyła sucho Jabłonowska.
— Cesarz nie mógł wówczas.
— Przypuśćmy, lecz teraz chyba, ustępstwo na rzecz Austrji z pokrzywdzeniem nas musi się jeszcze dziwniejszem wydawać.
— Jak to mam rozumieć?
— Ach, chèrie, doprawdy sama nie wiem, bierzesz zaraz wszystko tak blisko! No, a ja przecież jaknajmniej bym chciała twoje serce deranżować. I właściwie, może to tylko plotki, jednak i z temi trzeba się liczyć. Ale, może lepiej, abyś nie wiedziała! O moja najdroższa, pozwól niech cię ucałuję! Bo, rozumiesz, że ja zawsze... tylko dla ciebie! Czujesz, wieje! Wracajmy, bo ci jeszcze wilgoć zaszkodzi, moje dziecko.
Pani Walewska wysłuchała cierpliwie tej deklamacji, urozmaiconej całym szeregiem dłuższych i krótszych cmoknięć, składanych na jej główce, aż, gdy księżna przemowę swoją zakończyła energiczniejszem przyłożeniem chusteczki do ócz, rzekła z mocą.
— Nie wątpisz chyba, mościa księżno, że teraz muszę nalegać, abyś podzieliła się ze mną swemi obawami!
— O mój Boże! Lecz czy to warto! Mówią! Ach, bo czegóż nie mówią! To takie błahe! Nie imaginujesz sobie, moje dziecko, jaka to dla mnie przykrość lada wyraz powtarzać!
Na twarzyczce pani Walewskiej błysnął lekki kurcz ironji.
— Jeżeli to istotnie takie błahe...
Małe oczka księżnej Jabłonowskiej drgnęły bezmiarem przerażenia.
— Hm! Tego nie można powiedzieć... Owszem, przeciwnie, do pewnego stopnia, liczyć się trzeba! Bo niby to błahe! Tylko, broń Boże, nie sądź, moje dziecko! Każda chmurka na twem czole, to boleść! Dla mnie chèrie, boleść! Nie słyszysz krótkiego oddechu? Jakże go sądzisz? Uczuciowość, już świętej pamięci moja babka!... W twoim wieku tego sentymentu się nie wypośrodkuje! A on tu — dławi i zatyka!
W tem miejscu Jabłonowska usunęła się bezwładnie na ławkę w pobliżu szambelanowej i w melancholijnem omdleniu jęła rozkładać zawiłe fałdy swej papuziej sukni.
Pani Walewska nie odpowiedziała zrazu, zasłuchana w przytłumiony rozhowor, którym biła ku jasnym ścianom dworku ciemń parkowa, dopiero gdy w pobliżu szambelanowej jedwabie księżnej zaczęły niecierpliwie szeleścić, ozwała się cicho.
— A zatem proszę, mów, mościa księżno.
Na to wezwanie, Jabłonowska z całym impetem na jaki ją stać było, zaczerpnęła powietrza i zaczęła z wybuchem.
— Kiedy już chcesz tak koniecznie, kapituluję! Bo czyżbym ja tobie mogła czego odmówić! A ile mnie to kosztuje! Nie uwierzysz! Oh, mon Dieu, jak ci dobrze z tym promieniem księżyca na czole! Czy on tego wart! O, moja ty droga La Vallière! Nie dąsaj się, bo cię tak nazywają! Ach, gdybyś ty miała taką rezydencję jaką miała ta La Vallière! Powiem ci, moje dziecko, powiem wszystko, choć mi to robi krótki oddech! Więc uważasz, pan de Flahaut, najnieznośniejszy plotkarz, chociaż jest bardzo dobrze u dworu! Zresztą szaleje dla Anetki!... Dla mnie nawet pojedyńczy i doprawdy nie rozumiem Potockiej, bo gdyby to przynajmniej marszałek! A Murat miał się nawet ku niej...
— I cóż pan de Flahaut?
— Spotkałam go wczoraj w Wiedniu, o czem ci nie mówiłam, zgadało się o naszych horoskopach! No i wyobraź sobie, zaręczał mi parol, że... że z tego będzie Tylża, z tą tylko różnicą, iż jeszcze nie wiadomo, komu wypadnie odegrać rolę Marji Ludwiki! Rozumiesz! Powiadają przytem niektórzy... tylko proszę cię, nie przejmuj się!... Uważasz, Eleonora! Eleonora, przekupiona przez dyplomację austrjacką, gotuje się do odegrania komedjanckiej sceny... moja droga, ty drżysz, mówiłam, że wilgoć. Zaraz skończę i przejdziemy do pokoju. Zawsze nienawidziłam tej intrygantki! No, i cóż chcesz! Padnie mu do nóg, zaklnie go na syna, a mężczyzna, jak mężczyzna, uwierzy łzom i na ich otarcie rzuci Austrjakom całe Księstwo! A potem, kto wie?...
— Czyś, mościa księżno, skończyła? — zagadnęła krótko szambelanowa jakimś dziwnie przytłumionym głosem.
Jabłonowska rzuciła badawczo spojrzenie ku twarzyczce pani Walewskiej, która uszła już była całunkom księżycowym i ledwie że rysowała się w ciemnym załamie ganku, i odparła z prostotą.
— Nie drogie dziecko, nie skończyłam, bo czyż można imaginować sobie nawet, abym ja, widząc niebezpieczeństwo, nie zapobiegła mu, nie przedsięwzięła co należy, aby cię ratować! Zdaje ci się, iżbym podobną wiadomość mogła znieść spokojnie, iż nie mam eksperjencji, że w takich razach trzeba działać, trzeba się bronić, trzeba walczyć! Słyszałaś, miałam kupić madrasu na Kolmarkcie, miałam tobie przywieźć petinetowe rękawiczki, miałam przywieźć kazimierku, miałam zamówić korzeniów, i nic nie przywiozłam, nic nie załatwiłam, nic nie kupiłam! Bo jak tylko wydobyłam z tego plotkarza nowinę o Eleonorze, bez namysłu kazałam zawracać do księcia de Ligny! Mieszka zupełnie incognito, a jak cierpi, nie uwierzysz! A jak on kocha zawsze tych Burbonów! Wzruszające, nie podzielam jego wyobrażeń, ale to wzruszające. Otóż książę cierpi, rozumiesz, nie na to uszedł do Wiednia, aby tu łuki triumfalne budował... Bonapartemu! Z jego punktu, trzeba przyznać. De Ligny jest dobrze ze Schwarcenbergiem. A już mnie oddany i życzliwy — wszystko co jest najszczerszego! Powiedziałam bez namysłu całą prawdę, no bo przecież niepodobna dopuścić Eleonory. I bądź co bądź, tobie się od nich pierwszeństwo należy, jeżeli kto ma profilować przy traktacie, to chyba ty, droga, bo panujesz, bo władasz. Książę wziął rezerwę, to jego sposób, lecz zajął się i przyrzekł solennie Schwarcenbergowi donieść. Są w ukrytej korespondencji. Wątpliwości niema, że Eleonora zostanie usuniętą. Nie będą ryzykowali walki z tobą, mając okazję znalezienia w tobie sojuszniczki. Naturalnie napomknęłam znacząco, iż szambelanowa Walewska z wymaganiami swojemi nie będzie się akkomodowała do żądań, jakiejś tam panny, czy pani Eleonory! Widzisz więc, moje dziecko, że tu niema nic straconego, że intryga została prawie że pogrzebaną, że tylko od twojej dobrej woli zależy jej zakończenie.
— Słowem, mościa księżno, doradzasz mi, abym, na krzywdę naszą, nawiązała konszachty z Austrjakami i skłoniła cesarza do wycofania wojsk Poniatowskiego z Galicji?
— Zły sprawie nadajesz pozór, tu nie idzie o to, jakie prowincje zostaną odjęte lub wrócone Austrji, ale o niezbity dowód, że albo ty tego dokonasz, albo nikt inny. Zawieszenie broni się przeciąga, cesarz, jak sama mówiłaś, z dnia na dzień radby wracać do Paryża, jest znudzony, Stadion zwleka, może knuje nowy aljans, w Hiszpanji wojna nie ustaje — tak, że kto wie, gdzie więcej pożądają traktatu. Zresztą, co najcięższe załatwiłam, de Ligny dotrzyma święcie... Być może nawet, że jutro będziesz miała wiadomość... no, co tu długo mówić kurjer od Schwarcenberga niezawodnie przyjedzie! Kurjer sekretny, w przebraniu, sama nie wiem jakiem, ani śmiem go się domyślać. Przywiezie ci pisanie, może zażąda responsu i zniknie równie niepostrzeżene, jak przybędzie. I nikt, nikt zgoła nie będzie się go domyślał. Nieprawdaż, chèrie, że to ma swój urok! Tajemniczość, nie uwierzysz jak ja przepadam za tajemniczością! Może pisanie będzie miał zaszyte, może ci je poda w gruszce albo w jabłku! Od wczoraj już się gubię w domysłach. Robi mi to nawet efekt w nerwach. Trzebaby może się przygotować. Pisanie musi mieć swój ton, swoją zawiłość, a oprócz tego będzie musiało być prawdopodobnie szybkiem, natychmiastowem...
— Jesteś więc pewną, mościa księżno, że Schwarcenberg wyprawi do mnie posłańca?
— O, najzupełniej.
— W takim razie dziś jeszcze wydam rozkazy...
— Żadnych, żadnych rozkazów, moja najdroższa! Nic się tu nie powinno zmienić, nikt bawić w domysły!
Ja też rozmówię się tylko z dowódcą straży parkowej.
— Jakto?
— No bo przecież nie mogę żądać, aby stary Domagalski ze służebnemi tarmosił się z jakimś nasłanym drabem austrjackim.
— Co mówisz. Co chcesz czynić?
— Aresztować szpiega i oddać go w ręce żandarmerji.
Księżna Jabłonowska porwała się z ławki i z załamanemi rękoma przypadła do pani Walewskiej.
— Marie! Dziecko! Zastanów się co za idea! Ależ, ja na to nie pozwolę, ja tego nie dopuszczę, ja podobnej lekkomyślności nie zniosę! W rezultacie, wolno ci do niechybnej zguby dążyć, lecz nie masz prawa płacić księciu de Ligny za dobre złem, kompromitować mnie, narażać na śmieszność...
— Bardzo żałuję.
— W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak dziś jeszcze uprzedzić księcia i utwierdzić go w zamiarach, żywionych dla Eleonory.
— Nie uczynisz tego, mościa księżno, — zakonkludowała zimno szambelanowa.
— Nic mi innego nie pozostaje! Darować bym sobie nie mogła, aby z mego powodu wynikły jakieś przykrości dla księcia. Namyśl się więc, rozważ jeszcze, idę natychmiast wygotować pisanie. Z bólem serca, z największą goryczą spełnię ten obowiązek.
— Nie masz się pani doprawdy czego śpieszyć.
— Jakto! Marie! Może jaki dobry genjusz natchnął cię zaufaniem ku tej, która cię kocha tak głęboko, tak serdecznie, a tak nieudanie.
Mały nosek księżnej fyrknął znacząco, batystowa jej chusteczka szukała ostrożnie oczodołów, zważając, by nie naruszyć warstw bielidła na twarzy.
Pani Walewska podeszła spokojnie ku Jabłonowskiej.
— Nie rozumiemy się, mościa księżno. Zapominasz, że z tego domu, ani do tego domu nie może dojść ani wyjść żaden świstek papieru, któryby nie mógł być okazanym cesarskiej kancelarji. To znaczy, że o ilebyś, mościa księżno, chciała obstawać, spotkałby cię los, który jutro nie minie twego kurjera.
Księżna na te słowa oniemiała i ledwie po dłuższej chwili zdołała dobyć głosu.
— Mnie, mnie ten sam los, co tamtego! Ha! ha! A to już wszystko ustaje... za moje dobro, za moje poświęcenie, za moje oddanie! Oh, mon Dieu, grozić! C’est trop fort! Oh, je ne supporterais pas ca! Wody! Oh, ma pauvre mère, gdyby żyła! Niech mnie rozepną! Boże! Niema mnie komu rozpiąć! Czy ja się spodziewałam takiej obligeance!
Szambelanowa zakrzyknęła na służebne. Księżna, dając folgę wzburzeniu, skarżyła się urywanym głosem, nie zważając na obecność pokojówek.
— A de Ligny mi zaufał! Ratować chciałam. Woda? Precz z tem, odejdź! Co robisz? Nie, nic nie rozpinać, jadę natychmiast! Posłać po konie! Jadę, bo nie myślę doczekać się tutaj jakiejś panny Eleonory! Rózia wachluj, z przodu! Moje sepeciki, puzderka pakować, wszystko, wszystko zapakować! Trzeba mieć doprawdy siły, żeby to znieść, za tyle, tyle serca... do aresztu! C’est brusque! Kordegardą mnie straszyć!
Mimo całego napięcia irytacji, w jakiej trwała księżna, bystre jej spojrzenie zauważyło oddalenie się pani Walewskiej.
— Poszła? — zagadnęła energicznie Jabłonowska służebną.
— Tak jest, mościa księżno. Może natrzeć solami?
— Nie trzeba, zapuść u mnie żaluzje, wykadź lawendą, światło — i... i kabałę!
— A kiedy ma zajechać?
— Rózia! Cóż to za zapytanie! Cicho, ani słowa! Podeprzej mnie! Prowadź! Druga — wolniej!
Służebne pośpieszyły spełnić rozkazy Jabłonowskiej, ujęły pod ręce i powiodły w głąb dworku.
Domek na skraju Schoenbrunskiego parku zaległa znów cisza. Światełka, migające tu i owdzie z poza okiennic i żaluzji, rzedły, nikły. Domek snać układał się do snu, już tylko w narożniku drgały przyćmione blaski lampy. Za dworkiem i park śpieszył w ślady. Umilkły wieczorne gawędy chrząszczyków, przebrzmiały hałaśliwie cirkania budzonego kołysaniem drzew ptactwa i zefiry pomknęły w dal ciemną i gąszcze parkowe stężały na czarną oprawę wysrebrzonego nieba, skrzącą się po nad polaną, okalającą domek. I gdyby nie miarowe kroki, rozlegające się w pobliżu polany, gdyby nie chrzęst towarzyszący krokom, gdyby nie stalowe błyski bagnetów unoszące się tu i owdzie po nad gęstwiną, zdawaćby się mogło, że czar cichej nocy lipcowej uśpił tu wszystko, nawet ludzkich serc bicie.
Ta cisza, ta majestatyczna martwota snać zaczęła się księżycowi nie podobać. Czy że zbrakło mu jedwabistych splotów szambelanowej, czy że odurzyły go rozpłakane westchnienia róż, czy że uraziła go domku całego nieprzejrzystość, — dość, że jął zsuwać się po niebieskim płaszczu i zapadać zwolna za wystrzeliste konary grabów.
Polana posępniała, w coraz fantastyczniejsze stroiła się cienie, księżyc już ledwie rąbkiem promieni ostatnie rzucał spojrzenie, gdy naraz, w głębi parkowej, rozległ się przyspieszony tętent galopującego konia. Tętent rósł potężniał, aż umilkł raptownie na skraju polany, osadzony na miejscu mocnem zawołaniem.
— Qui vive!
— Kleber i Marengo! — odpowiedział hardo dźwięczny głos.
— Czy mam zaprowadzić do dowódcy warty?
— Nie trzeba. Gdzie tu przejazd?
— Tu na prawo, pod ganek.
— Już śpią?
— Nie, panie oficerze, przed chwilą widziałem światło.
Oficer targnął zlekka cuglami i wolnym kłusem ruszył do podjazdu. Zanim przed gankiem konia osadził, zakrzesał srebrnemi haftami, amarantem księżycowi w twarz rzucił, zakołysał wystrzelistą kitą u czapy, blachą pozłocistą błysnął, a całą polanę orzeźwieniem przejął.
Przed gankiem, oficer zeskoczył z konia, omotał mu cugle na lęku i, nie troszcząc się oń więcej, wszedł na ganek i zakołatał energicznie.
Po dłuższej chwili i po jakimś wewnętrznym popłochu, który dawał się z łatwością rozpoznać w wytrysłych w różnostronnych oknach światełkach, — drzwi uchyliły się, ukazując schyloną postać starego sługi z latarką.
— Pani szambelanowa Walewska tutaj? — zagadnął po polsku przybyły.
Sługa wtulił głowę w ramiona i z podziwieniem poglądał na oficera.
— Cóż, nie rozumiesz? Madame de Walewska?
— Toć tutaj, proszę waszmości — tylko bo...
— Pilna sprawa! — dodał ostro przybyły.
Sługa skrzywił się, zaprosił ruchem ręki oficera do wejścia, zaczem podreptał do bocznej komnatki, zapalił w niej świecę i powróciwszy do oficera rzekł z grymasem.
— Niech wasza wielmożność pozwolą.
Oficer poszedł za wskazówką sługi, a znalazłszy się w komnatce, obciągnął z fantazją munduru, poprawił srebrne rzemienie sabertaszy, zadzwonił ostrogami, a ująwszy czapę w pół, szarpnął sumiastego wąsa i rozkazał.
— Melduj mnie acan! Paweł Jerzmanowski, kapitan szwoleżerów gwardji jego cesarskiej mości.
Sługa skłonił się uniżenie, mrugnął znacząco i podsuwając oficerowi fotel, zauważył konfidencjonalnie.
— Oj, proszę waszej wielmożności, toć mi się w oczach zamroczyło, żem munduru nie rozpoznał! I takiego munduru, toć nim choćbyś, chciał, a wiek cały patrzył, a ślepi byś nie napasł! Rzadko takie jak dziś dla mnie, starego, święto.
Jerzmanowski spojrzał przyjaźnie swemi czarnobystremi oczyma na starego sługę.
— Bóg zapłać acanu za serdeczne słowo.
Stary sługa uśmiechnął się filuternie.
— Et! tu, do nas, aby same strzelce konne. Grzeczny naród, no bo i, proszę waszej wielmożności, przed cesarzem czuj duch, ale żeby z którym po ludzku się rozmówić, ani weź. Zaharkocze niby coś językiem, nabełkota, a w uchu, ci nic nie zostanie.
— Hm, tak to tak! Melduj więc, acan, bo pilna sprawa.
— Pewnie będzie odpis?
— Idź już acan, idź, a żywo.
Stary podrapał się w głowę i z miejsca nie ustępował.
— Kiedy bo, proszę waszej wielmożności, mnie można zawierzyć. Domagalski jestem, oddam święcie, taki bo już u nas porządek. Panowie mnie pisanie oddają, ja niosę do paniusieczki i nim wielmożny ordynans zwilży sobie usta butelczyną, już respons akuratny jest.
Jerzmanowski szarpnął niecierpliwie wąsa.
— Sacrebleu! Zważaj, acan, co mówię, imć pani szambebelanowej mnie melduj, za posyłkę mnie lepiej nie bierz, bo do pioruna, sacrebleu!
— Proszę waszej wielmożności! — wyjąkał wystraszony sługa — ja tu nic! Przykazano! I, panie jenerale, choćby nie wiem kto, niema przykazu! Dwa dni temu, Berty, ten największy Berty i to z niczem odjechał. Paniusiulka nie przyjmują nikogo...
Jerzmanowski położył rękę na ramieniu Domagalskiego, żelaznym uchwytem ścisnął i zawróciwszy sługą niby wiechetkiem, mruknął swym stalowym, nie znającym oporu głosem.
— Melduj, sacrebleu! Na oczy mi się nie pokazuj, a nie, to się sam, do kroćset, zamelduję!
Domagalski na ten niespodziewany argument, zgiął się w pałąk i zniknął we drzwiach.
Jerzmanowski pozostawszy sam, jął mierzyć wielkimi krokami komnatkę, ostrogami niecierpliwie dzwonić, a szarpiąc jedwabiste swe wąsy, raz po raz ku drzwiom spoglądać. Snać nielada sprawa musiała tu przywieść imć pana kapitana, bo twarz raz po raz mieniła mu się kolorami, a jasne czoło ponad ogorzałem obliczem w kurczowe ściągało się fałdy.
Upłynęła długa chwila, zanim po jakimś wewnętrznym popłochu, wdzierającym się z głębi dworu do komnatki, Jerzmanowski ujrzał przed sobą doletnią damę w napoły rozwianym szlafroku, z rozstrzępioną peruką na głowie.
Kapitan szwoleżerów, wyprostował się, i miotąc wy strzelistą kitą czapy po ziemi, zgiął się do dworskiego ukłonu.
— Mościa pani, — zaczął Jerzmanowski.
Dama nie dała mu przyjść do słowa. Długie, kościste ręce wyciągnęła ku niemu z dramatycznym ruchem i szepnęła.
— Wiem! Wiem wszystko! Nie mów pan nic! Jej ani słowa! Badałam przed chwilą, na próżno!
Jerzmanowski, zaskoczony tem niespodziewanem przywitaniem, targnął niecierpliwie pendentem pałasza i odparł niepewnie.
— Daruje imć pani dobrodziejka, lecz, dalipan, nie rozumiem, bo ledwie przed godziną...
— Tak, tak, tylko, na miłość Boską, ani słowa. Tu nawet Waćpan, panie kawalerze, nie jesteś zgoła bezpiecznym. Wiem z pewnością, że już posłali po wartę! Musisz się ratować! O, tak! Zaufaj mi, ja ciebie ocalę...
— Niby mnie, sacrebleu? Mnie ratować? Wybacz, mościa pani, obozowe słowo, lecz do kroćset...
Dama uwiesiła się szefowi na ramieniu i tonem wzruszającego zatrwożenia mówiła.
— Słuchaj mnie pan! Jabłonowska jestem! Oui, s’est moi! Wieziesz pisanie! Nachyl się, powiem ci do ucha De Ligny — Schwarcenberg! No teraz?
Jerzmanowski spojrzał osłupiałym wzrokiem na księżnę, daremnie usiłując zrozumieć znaczenie tajemniczych słów. Jabłonowska nie ustawała w naleganiach.
— Chwili niema do stracenia! Zastanów się pan, zgubisz siebie i mnie, skompromitujesz księcia! To jest okrutna niewiasta! Dziś ją dopiero poznałam! Wyobraź sobie, że zagroziła mi aresztem, kordegardą, więzieniem. Sama dąży do swego upadku! Gdzie masz pisanie? Daj mi, niech je spalę! Słyszysz — nadchodzą!
Szef szwadronu, oszołomiony spazmatycznemi wybuchami, wijącej się tuż koło niego księżnej, stał zdumiony, coraz mniej wiedząc czego od niego chcą.
Jabłonowska zaś, bliżej zajrzawszy w ciemnopiwne głębie ócz dorodnego oficera szwoleżerów zakonkludowała z rozpaczliwą stanowczością.
— O... ja ci, panie kawalerze, nie pozwolę zginąć! Gdzie masz pisanie?! Muszę je mieć! Żywo, na Boga! Zdążę spalić, byle jej rąk nie doszło! Czekaj! waćpan, tu ci coś pod rabatą szeleści! To pewno list...
— Ależ, mościa pani! — zaprotestował Jerzmanowski, widząc, że księżna na dobre się zabiera do rewizji jego munduru.
— Nic — nic! O mnie się nie bój! Byłeś waćpan!... Tu szeleści! Jest, jest! Za nic nie oddam! Wiem, tyś dobry, tyś szlachetny! Lecz nie dopuszczę, abyś cierpiał za mnie!
Przy tych słowach Jerzmanowski ani się nie spostrzegł, jak mu księżna wyrwała z za rabaty rozpis służbowy szwadronu i z uczuciem bolesnego ukontentowania zniknęła wraz z nim z komnatki.
Szef szwadronu ledwie że ochłonąć zdołał ze zgotowanego mu tutaj powitania, a uprzytomnić sobie, że chyba z jakąś niespełna zgoła rozumu miał do czynienia, gdy we drzwiach ukazała się pani Walewska. Jerzmanowski spojrzał, a poznawszy ją, powitał zamaszystym ukłonem.
— Powinne służby moje! Ośmielam się przypomnieć względom pani szambelanowej! Jerzmanowski, szef szwoleżerów gwardji jego cesarskiej mości! Miałem honor być prezentowanym pani dobrodziejce na balu u księcia Borghese! Pilna sprawa ośmieliła mnie trudzić waszmość panią.
Przy tych słowach szef szwadronu prężył się, chrzęścił srebrnemi pasami, dzwonił pałaszem, a ostrogami brzęczał.
Szambelanowa ledwie że skinieniem głowy odpowiedziała na powitanie Jerzmanowskiego, zaczem rzekła zimno i dobitnie.
— Dziwić się muszę, że waszmość podjąłeś się takiego ordynansu!
— Jakto mam rozumieć? — odparł urażonym tonem Jerzmanowski.
— Masz waszmość list!?
— List! Biedaczysko ręki unieść nie może!
Pani Walewska skrzywiła się sarkastycznie.
— Nie sądź waszmość, abym na się chciała brać rolę audytora, bądź jednak przekonanym, że wybrałam już tę drogę, którą wskazuje mi obowiązek! Pisanie się znajdzie nawet jeżeliś zdążył doręczyć je księżnie Jabłonowskiej.
Jerzmanowski szarpnął się niecierpliwie, rozumiejąc, że wpadł tu mimowoli w odmęt jakichś mistyfikacyj, które mu do słowa dojść nie pozwalają.
— Ależ, mościa pani, nic zgoła z tego nie rozumiem, toć nareszcie do wysumitowania się chcę dojść. Tylko co, opadła mnie tu jakaś dama ze strachami, że mnie z opresji chce ratować, łamała przedemną ręce, aż mi papier z za rabatów wyrwała! A, do pioruna, ja tu nie ukradkiem, jeno z hasłem i odzewem zajechałem...
— Więc pisanie wzięła panu księżna? — przerwała gorączkowo szambelanowa, nie zwracając uwagi na dalsze słowa Jerzmanowskiego.
— Powiadam właśnie, tu, wprost z za rabatów, wyrwała mi cały rozpis!
— Tak, wyrwała!! — rozległ się tuż obok piskliwo triumfujący głos Jabłonowskiej.
Szambelanowa odwróciła się ku księżnie. Ta ostatnia z pogardliwym uśmiechem skrzyżowała ręce na piersiach i powtórzyła:
— Tak, ja wyrwałam!
— Mniemam, mościa księżno, że rozumiejąc znaczenie tego dokumentu, oddasz go dobrowolnie!
— Dokument ten już nie istnieje!
— Sacrebleu!
— Nie obawiaj się, panie kawalerze! Ślady zatarte! Nie mogłam dopuścić, aby imię szlachetnego de Ligny miało dla mojej nieostrożności być sponiewierane, a twoje, panie kawalerze, poświęcenie narażone na złośliwość osoby nie rozumiejącej własnego dobra!
— Księżno, — upomniała pani Walewska.
Jabłonowska przymrużyła melancholijnie oczy i, chwiejąc poważnie swą siwą, roztrzepaną peruką, odrzekła z mocą.
— Chcesz wiedzieć, więc tak, dokument nie istnieje! Wyrwałam go, chciałam spalić, przeszkodzili mi, więc go zjadłam!...
W tem miejscu księżna z poczuciem przebytego męczeństwa osunęła się na kanapkę. Pani Walewska na to wyznanie stropiła się, Jerzmanowski zaś jak burak pokraśniał, do Jabłonowskiej skoczył i, z trudnością hamując rwący mu się z piersi głos, wybuchnął.
— Mościa pani, nie wiem, czem sobie zasłużyłem na niewczesne żarty! Proszę o mój rozpis!
— Nie obawiaj się — niema go! Poświęciłam się! Zjedzony!
Sacrableu! toż nie żadne faramuszki, rozpis służbowy na jutro! Na wsiadaniu w Lanzensdorfie posyłka ze sztabu mi przywiózł, żem go nie zdążył ani liznąć! I na honor, na figle tu nie przyjechałem! Mościa pani szambelanowo, raczże mnie pani w tej sprawie dopomóc i swą domowniczkę do zwrócenia mi papierów nakłonić!
— Jestem księżna Jabłonowska.
— Tem mi nieprzyjemniej że mnie od niej konfuzja spotyka.
— Pozwól waćpan, — wmieszała się pani Walewska, którą szczera alternacja Jerzmanowskiego zaczęła nieco oświecać, — więc czemu mam przypisać jego niespodziewane przybycie?
Jerzmanowski głowę zwiesił, szerokie bruzdy zorały mu czoło.
— Od godziny już tu mitrężę, a do rzeczy przyjść nie mogę! Nie w swojej przybywam sprawie. Stary towarzysz broni, przyjaciel, a więcej jak brat, na śmiertelnem posłaniu zaklął mnie tu jechać, tu swe ostatnie pozdrowienie zawieźć i przedłożyć...
Jerzmanowski umilkł gwałtownie, twarz odwrócił, a wąsa targnął.
Pani Walewska pobladła zlekka, a zwiesiwszy głowę zdawała się czekać, rychło z ust Jerzmanowskiego padnie imię. Oficer szwoleżerów stał jak wryty z zaciśniętemi ustami i milczał.
Cisza zaległa komnatkę, ledwie że słychać było szelest jedwabiów księżnej Jabłonowskiej, która skwapliwie jęła się wsłuchiwać w niespodziewane zakończenie sprawy de Ligny-Schwarcenberg.
— I cóż więcej, panie kawalerze? — wyjąkała z trudem szambelanowa.
Jerzmanowski dźwignął ramionami i odparł gwałtownie.
— To i wszystko!
— Pozwól waszmość, muszę wiedzieć...
Jerzmanowski odetchnął ciężko i jął rozpowiadać, zrazu głosem cichym, przytłumionym, a potem z wyrazu na wyraz tęższym, dźwięczniejszym, mocniejszym, aż wkońcu znów zdławionym, znów chroboczącym, a rwanym.
— Nigdy on tam podobno zdrowia zadość nie miał, — mówił Jerzmanowski. — A w całej prezencji zgoła kawalerskiego impetu mu brakło, że jeszcze wyrostkiem „Płaksą“ go zwano. Toć go pomnę, chudzina rwał się nieraz w zawody iść a rówieśnikom sprostać, lecz gdzie, zadyszał się, zachłysnął i hen, w tyle, za innymi zostawał. Ale ci charakterny był, tedy rad był nietylko za innymi biec, nietylko za innymi po fuzyjkę sięgnąć, lecz bodaj na pierwszego się wysunąć. Żartowaliśmy nieraz u starosty Kozietulskiego z „Płaksy“, a sentymentalności jego rzetelnego figla ucięli, choć lgnęliśmy do poczciwego serca, lgnęliśmy do „Płaksy“, ilu nas razem takich jak on pauprów było. A potem, kiedy już puchy młodzieńcze sypać się nam jęły, a głowy palić, rozegnało nas po świecie. Minęły lata. Przeznaczenie chciało, że co los rozpędził zebrał nasz pułk szwoleżerów. Zeszła się nas cała dawna chłopięca gromadka. „Płaksa“ bodaj że był jednym z najpierwszych. Ledwie z rany uleczon, do zaciągu się podał. A nie na parady szedł, nie na musztry, nie na rewje. Pierwszy do rannego apelu, ostatni do spoczynku. Kompanji swojej nie kapitanem był, lecz ojcem, a pułkowi całemu wzorem. Chwili tchnienia sobie nie dawał. O lada sprzączkę żołnierską się troszczył, a niech gdzie jaką krzywdę szeregową postrzegł, to bodaj do samego marszałka kołatać, byle jego żołnierza w nagrodzie nie pominięto lub mu winę darowano. A jechał ci nieraz tak na skrzydle szwadronu, że zdawało się, iż stu kroków nie ujedzie, a z konia się zwali. Powiadali, pod Tudelą „Płaksa“ takiego kaszlu dostał, że Łubieńskiemu, co go do ambulansu namawiał, ledwie odpowiadać mógł, lecz kiedy zagrano na pościg, to, niewiadomo, skąd głosu dobywszy, z takim rozmachem ruszył, że szarżujących ułanów nadwiślańskich przegnał. Taki już ci był. Za pierś się trzyma, krztusi, ledwie półszeptem odpowiada, a niech mu w uchu komenda zadzwoni, to pierwszy rwie w odmęt, pierwszy pierś nadstawia, a junactwem najśmielszym urąga. Ani go wówczas mityguj, ani śmiej drogi grodzić, bo z ócz mu taka moc idzie, a w ustach taka się szczerzy cholera, że ani doń przemów, bo ryknie, a pałaszem na cztery świata strony rozniesie. Z pazurami szedł na bitwę. Szarża, to byle „Płaksa“ zdołał się bodaj sam wczepić, a już za nim kompanja się w szarpie, wgryzie, i najtęższą linję rozetnie. „Płaksą“ był, szedł na kule, a one na niego. Wziął jedną pod Rioseco, drugą w Madrycie, trzecią pod Eckmühl, ostatnia, Wagramska, dogodziła mu.
Z pola bitwy do ambulansów go wzięli. W pułku chodziły słuchy, że go zatratowano. Właśni jego żołnierze nie widzieli, jak im znikł z oczu. Dopiero będzie temu dziesięć dni, jak nam dano znać do sztabu. Dautancourt wyprawił zaraz Girardota z podwodą, aby szwoleżerskiemu oficerowi z lada piechurkami nie pozwolił leżeć. Girardot pięć dni siedział, zanim szóstego z „Płaksą“ powrócił.
Chciałem się zbierać odrazu do rannego, ale gdzie, służba, rozgony, rewje, ani weź. Tylem wiedział, co z relacji Załuskiego: ranny, cale nie najciężej, w lewą łopatkę i nieco rozgorączkowany. Załuski mówił, jako Girardot upominał „Płaksę“, aby się na urlop podał i w zaścianku jakim wypocznienia szukał, a jako „Płaksa“ z naszego chirurga drwił, a żartował.
Dziś, po południu, gdym wracał ze szwadronem ze służby, dopadł mnie Fredro. — „Płaksa“ — mówił — wzywa waszmości. — Złe przeczucie mnie obleciało, lecz nic, zdaję szwadron po starszeństwu i ruszam z kopyta za imć panem Sewerynem. W pół godziny stajemy przed domkiem, na wzgórzu, za Lanzensdorfem. Wita nas Girardot. Co? Jak? Spuszcza oczy i powiada, do rana pociągnie. Poglądam na Girardota i myślę, że oszalał. Ani mi w głowie uwierzyć medyckiemu krakaniu. Zakląłem w duchu i ruszyłem z impetem do izby. Bywaj mi, „Płakso“! — huczę od proga. W izbie półmrok, a w półmroku na posłaniu skulony cień. Podsuwam się, fantazją nadrabiam, a z „Płasy“ sobie dworuję. „Płaksa“ chwieje głową przyjaźnie, uśmiecha się i deklamuje mi, że dymisję bierze. Dziwnie mi ta zapowiedź w uszach dźwięczy, ale nic pozoru nie daję, a skwapliwie zamiar pochwalam, — chcąc go rozruszać, baję mu o ostatnich naszych sprawach, a nasz przegląd pułkowy w Schoenbrunie, co nam tyle konfuzji uczynił, opisuję. Aż „Płaksa“ za rękę mnie nagle chwyta. — Daruj, Pawle, dymisja nadchodzi, czasu nie wiele zostało, a spraw jeszcze siła. Ciebie chcę obligować, abyś odemnie moim najbliższym pożegnanie przesłał, a reszki mojej żołnierskiej chudoby wyprawił. — „Płakso“, sacrebleu, ten głupi postrzał o gorączkę cię przyprawia! — „Płaksa“ poruszył się, zdjął z ramienia lekko nałożony bandaż i na posiniałą ranę wskazał. — Pewnie że głupi, widzisz, nawet nie krwawi! Ciekła ze mnie psiawiara, aż kropli nie zostało. Dawniej przy lada okazji nawet i gardłem rwała, dziś już i z rany nie chce! Roiłem sobie, że trafię gdzie na swoją ołowiankę, co mi życie za jednym zamachem przetnie. Takiego i kule znać nie chciały. Szczerbiły jeno, co było czerwieni wytoczyły, ot i zeschnąć się trzeba. — Hazardowałeś się, poczciwych rad nie chciałeś słuchać. — Bo nie mogłem, tu, w piersiach paliło, rwało... a dymisja przyjść nie chciała! — Do czarta, pięknego dożyłeś się imienia, sławą nie tylko siebie, ale i cały pułk umiałeś okrywać. — „Płaksa“ wyciągnął ku mnie swe długie kościste a wilgotne ręce i szepnął. — Pawle! Przed tobą chcę się wyznać. Tyś mocny, tyś tęgi myślą i sercem zdrowy, a ja widzisz, chociaż na wasze hasło się pisałem, lecz szukałem jeno zdławienia jadu, który mnie ssał, zapomnienia, śmierci, Judaszem byłem w pułku. Wyście na śmierć szli, aby świadectwo imieniowi swemu złożyć, aby napoljonową wdzięczność mogiłami zdwoić, a ja między wami samolub i z bólem własnym, z własną niedolą się przyczaiłem i ginąć chciałem w szeregu, jak bohater, a byłem jeno złamanym przez los, zawiedzionym w miłości, odepchniętym przez kobietę! Moim szkaplerzem była ta oto minjatura... Wasze wojenne okrzyki na nogi mnie porywały, bo jej śpiewnym głosem odzywały się w mej piersi, dal bojowa w jej miękkie stroiła się kontury, jej oczy spozierały ku mnie z bitewnego odmętu... pozornie jedną z wami dzieliłem dolę, pozornie pod jedną stawałem komendą, pozornie taki jak i wy nosiłem mundur, a byłem wam obcym. Aż stało się. Nie danem mi było ponieść tajemnicy mego samolubstwa do grobu, nie danem mi było symulować żołnierza! — Umilkł, a mnie się zdało, że go zgoła ma jaczenie napadło i morduje. Próbowałem cieszyć, a trzeźwem słowem do równowagi zwrócić. Słuchał dość cierpliwie, aż naraz mi przerwał i zaklinać jął bym ostatnie jego spełnił polecenie, bym stojącemu nad grobem nie odmawiał pomocy. Przyrzekłem bez wahania. Kazał przynieść światło, na posłaniu przysiadł i, odpiąwszy minjaturę zapytał, ażali znam osobę, którą ona przedstawia. Zdumiałem się, twarz pięknej damy wydała mi się nie obcą. „Płaksa“ głowę ku mnie pochylił. — ona jest tutaj! Nie przecz! Wiem, niezawodnie, gdyby wiedziała, możeby nie odmówiła... gdybyś dojechał, gdybyś powiedzieć chciał! Słowa wymówki nie usłyszy, ani jednej skargi, ani cienia żalu nie dojrzy, nawet myśl moja smutkiem swoim ją nie ogarnie. Pożegnać ją nadto chce ten, który, świadom jej bólów, chciałby ostatnią jej oddać usługę! dojedź, powtórz! Niech spieszy, bo ranka już może nie doczekam! — żądanie „Płaksy“ wydało mi się szalonem, do wykonania niepodobnem. Próbowałem tłumaczyć — „Płaksa“ omdlał. Nie wiedziałem co począć, dane słowo paliło. Zasadziłem Girardota przy chorym i ruszyłem do głównej kwatery, do wielkiego marszałka dworu. Duroc wspomniał łaskawie na moje dawne adjutanckie służby, a choć przyzwolenia dać nie mógł, wskazówek nie odmówił i od hazardu nie odwiódł. Ruszyłem dalej bez namysłu i oto jestem, mościa pani!
Pani Walewska, która w ciągu długiej relacji Jerzmanowskiego zdawała się być w marmur zaklętą statuą, odetchnęła głęboko, ciężko. Z ust jej spłynął cichy, drżący szept.
— Panie kawalerze, nie wymieniasz imienia... nie wiem kto, obawiam się domysłów!...
Jerzmanowski pokraśniał, oczy rozbłyszczyły mu wilgotne blaski, oddech zdawał się w piersi zamierać. Przez chwilę, jakby z niemocą wewnętrzną się szamotał, aż wreszcie targnął pendentem i wyrzucił chropowatym głosem.
— Gorajski kona — mościa pani.
Po tem zawołaniu znów cisza zaległa komnatkę. Jerzmanowski głowę na piersi opuścił, szambelanowa stała nieporuszona, zimna, zapatrzona w amarantowe rabaty munduru szwoleżerskiego, tylko snać żywość amarantu ją raziła, bo powieki jej drżały, mrużyły się a chwiały bezładnie jedwabistemi rzęsami.
— Daleko stąd? — zagadnęła raptownie pani Walewska.
— Godzina dobrym kłusem.
— Zdążymy...
— Nie wiem!
— Jadę natychmiast!
Pani Walewska wybiegła z komnatki. Jerzmanowski spojrzał za nią i odchrząknął z impetem. Zaczem dobył chustę z zanadrza i jął spocone czoło ocierać. Lecz snać nielada gorącość ogarnęła oficera szwoleżerów, bo, odsapnąwszy raz i drugi, zawrócił nagle z komnatki ku antykamerze i wyjściu na ganek. Tu atoli zagrodziła mu drogę księżna.
— Znakomicie, przepysznie! — ozwała się z zachwytem ta ostatnia. — Co za eksperjencja, co za przytomność, jaka zręczność w fortelu!...
— Co — jakto?! — odmruknął Jerzmanowski.
— Odgadłam was, panie kawalerze, odrazu odgadłam! Z nią tylko tak można! Powiadam ci, wartę już zaalarmowała! Admiruję pomysł! Byleście ją zdołali ugłaskać... Choć o siebie się nie bój, ślady zatarte bezpowrotnie!
Jerzmanowski z całego tego przemówienia zrozumiał jedynie ostatni dramatyczny ruch księżnej, bo ten mu przypomniał rozpis służbowy.
— Racz darować, mościa księżno, lecz mogę jej życzyć tylko, abyś miała mniejszy kłopot z owego apetytu na sztabową bibułę, niż ja z jej stracenia!
— Widzę, że acan wątpisz, czy można mi zaufać!?
— Najzupełniej — bo mam jeszcze w „sabertaszy“ szwadronowy rachunek furażów, a tego już dalipan na zjedzenie dać nie mogę! Kłaniam uniżenie!
Jerzmanowski, nie czekając na odpowiedź księżnej, wybiegł na ganek.
Ta cierpka odprawa rzekomego wysłańca Schwarcenberga ostudziła księżnę i w oka mgnieniu zwróciła żywą jej imaginację. A jeżeli istotnie ten oficer przybywał tylko w imieniu Gorajskiego, jeżeli ten Gorajski naprawdę... — to w takim razie, czy nie należałoby postawić swego veto, a conajmniej zaznaczyć swoją przewagę.
Jabłonowska zdecydowała się i ogarnęła bardzo szybko zmianę położenia tak, że gdy pani Walewska wybiegła z głębi dworku napoły gotowa do drogi, księżna powitała ją sarkastyczną uwagą.
— Bardzo mnie „weksuje“, że się chcesz hazardować!
— Nie rozumiem.
— Hm, a przecież nic w tem trudnego! W nocy, z jakimś kawalerem Jerzmanowskim do cierpiącego pana de Gorajskiego!... Może to nawet być nie bez uroku...
— Zdaje mi się że rozporządzam sobą.
— Naturalnie! Tylko, o ile cesarz dowiedziałby się o tej wyprawie, wprawdzie bardzo wojskowej, lecz w twem położeniu dwakroć lekkomyślnej...
— Więc nie pani, lecz ja będę odpowiadała!
— Zapominasz, że jednakże moralny obowiązek zniewala mnie...
— Do namawiania mnie do konszachtów z księciem de Ligny!
Jabłonowska zacięła usta.
— Ale nie do takich wypraw!
Pani Walewska wzruszyła pogardliwie ramionami i wyszła na ganek, nie zważając na złośliwie wykrzywioną twarz księżnej.
Przed gankiem, obok konia Jerzmanowskiego, stały dwa inne podprowadzone przez Domagalskiego.
Szambelanowa skinęła ku oficerowi szwoleżerów i przy jego pomocy usadowiła się na siodle. Jerzmanowski, a za nim stary Domagalski pospieszyli dosiąść swoich wierzchowców.
Jerzmanowski obrócił się ku pani Walewskiej. Ta ostatnia zrozumiała ruch oficera.
— Prowadź waszmość!
Jerzmanowski szarpnął zlekka cuglami i ruszył przodem. Szambelanowa z Domagalskim podążyła tuż za Jerzmanowskim.
Polana napełniła się łomotem kopyt końskich. Okoliczna głąb parkowa odpowiedziała na ten łopot przeciągłym szelestem. Jakieś cienie wyłoniły się z poza gąszczów, jakieś monotonne głosy ozwały się tu i owdzie, kilka uczynionych odpowiedzi Jerzmanowskiego przebrzmiało i gromadka jezdnych znikła wśród grabów.
Jerzmanowski parł przodem bez wytchnienia, ledwie od czasu od czasu spozierając poza siebie, jakby jadącą poza nim szambelanowę do pośpiechu nagląc. Pani Walewska bez słowa protestu dotrzymywała placu Jerzmanowskiemu, dopiero, gdy z schoenbrunskiego traktu skręcono w bok, na krętą a falistą drogę, szambelanowa ozwała się niepewnie.
— Pozwól, waszmość! Zwolnić nieco muszę. Daleko jeszcze?!...
Jerzmanowski zdarł konia i wskazał pani Walewskiej na rysujące się w dali wzgórze.
— Tam, na górnym Lanzensdorfie! Za kwadrans możemy być na miejscu!...
— Czy istotnie już żadnej niema nadziei? — zagadnęła nagle szambelanowa.
— Girardot tak powiada! A podobno sam Gorajski lepiej wie o tem, od naszego chirurga! Wczoraj Dautancourt samego Larreya chciał z głównej kwatery sprowadzić „Płaksie“ — lecz zaniechano daremnej fatygi! Rana już nie krwawi i nie zażywa! Sacrebleu, nikczemniejszej na oczy nie widziałem! Posiniała, obrzękła, nawet nie boli. Żelazem ją piekli — a kropli krwi nie dobyli! Phi! Toć ciekła ona z „Płaksy“ — i ranami sączyła i do gardła mu się rzucała, aż zbrakło szelmy!...
Jerzmanowski zamilkł, nasunął czapę na ucho, i roześmiał się głucho.
— Phi! Na pierwszego szefa go przedstawili! Do krzyża podali. A tu go pewnie ten drewniany, ten niezawodny szybciej dojdzie. Niechby go gdzie płatnęło, czy granatem rozerwało — żołnierska dola! Wygarnęło cię z szeregu bez kunktatorstwa, bez mordęgi, bez ceregieli! A tu co, leż, jak kłoda, zęby ściskaj i czekaj, rychło cię zatchnąć raczy! Tfy! A jeszcze niech ci rozpamiętywanie przyjdzie, niech ogarnie kłopot: co, jak, a z kim co będzie... to... bodaj pioruny sacrebleu, z minuty parę lat męki ci wysmaży! Porządku na świecie niema z tem! O, właśnie, tędy! Światło widać!...
Jerzmanowski nacisnął konia ostrogami i znów wysunął się naprzód, kierując się wprost ku widniejącemu domkowi na wzgórzu.
Przed domkiem Jerzmanowski osadził konia i rzucił cugle ordynansom, którzy na widok oficera pospieszyli z przed sieni domku, sam zaś wysunął się ku nadjeżdżającej z Domagalskim pani Walewskiej.
Szambelanowa zsiadła pospiesznie z konia i zawrócić chciała wprost ku sionce. Jerzmanowski ją zatrzymał.
— Pozwól, waszmość pani, pójdę uprzedzić!
Pani Walewska zatrzymała się. Jerzmanowski wbiegł pospiesznie do sieni, zniknął na chwilę w głębi i powrócił niebawem do szambelanowej.
— Jakże?! — zapytała niespokojnie pani Walewska.
— Nic — drzemie! Girardot powiada!... Głupstwa powiada! — Wybuchnął zapalczywie Jerzmanowski. — Póty mądrala, póki, sacrebleu, śmierci nie zobaczy! Proszę za mną! Cóż, tu niema co!
Pani Walewska w milczeniu poszła za Jerzmanowskim. Ten ostatni wprowadził ją do izdebki słabo oświetlonej ubogim kagankiem i, nie pozwoliwszy jej nawet okiem rzucić na siedzącą za stołem gromadkę oficerów, roztworzył drzwi następne i ruchem ręki do wejścia ją zaprosił.
Pani Walewska postąpiła kilka kroków naprzód i znalazła się w dość obszernej, czworokątnej komnatce, której całem umeblowaniem było łóżko licho sklecone z desek, stół niewymyślnej roboty i dwie ławy. Trzy świeczki łojowe słabo rozpraszały mroki komnatki tak, że szambelanowa potrzebowała chwili czasu, aby móc całe otoczenie rozeznać. Jerzmanowski tymczasem był tu, jak u siebie, snać każdy zakamarek znając, bo bez wahania do posłania się zbliżył, obrzucił je bystrem spojrzeniem i, jakąś myślą tknięty, ku oknu zawrócił, kędy widniał wyniosły cień.
— Wasilewski, do pioruna! — warknął Jerzmanowski, hamując z wysiłkiem pasję wewnętrzną. — W wielki mundur żeście go opięli!?
— Kapitan tak kazał.
— A cóż Girardot? Lala malowana! Toć go sam kołnierz!... Tfy! Osły jeden z drugim! A... to co?!
— Kawałek gromnicy. Jeszcze po Dziewanowskim kapitanie...
— Tfy — tfy! — pluł z cicha Jerzmanowski, coraz groźniej spoglądając na wyprostowanego, jak struna wachmistrza. — Posiwiałeś bez mała, a szeremere ci chodzi po głowie! Trza było mu na ostatnią paradę jeszcze księdza sprowadzić!
— Według rozkazu... dopiero co odjechał!
— Ksiądz! ksiądz?! — powtórzył niepewnie Jerzmanowski.
— Po chrześcijańsku przecież, po naszemu...
Jerzmanowski machnął niecierpliwie ręką, i zacisnął się w ciemny róg komnatki.
Pani Walewska w tejże samej chwili, opanowawszy mrok, zbliżyła się do posłania, na którem leżał kapitan Gorajski. Zaledwie atoli wzrok szambelanowej padł na twarz umierającego, siły odmówiły jej posłuszeństwa, zachwiała się i na krawędzi łóżka się wsparła, aby nie upaść. Równocześnie oczy pani Walewskiej z bolesnem zdumieniem wpatrywały się w trupio-żółte, nieruchome oblicze kapitana, którego nawet łuny, bijące z amarantowych wyłogów munduru nie mogły ożywić.
Byłżeby to istotnie on — Gorajski!? Nieśmiały, lecz rzeźki, a rozpromieniony zawsze towarzysz jej lat dziecinnych, byłżeby to on — sentymentalny młodzieniec, ścigający ją swym afektem, już wówczas, gdy ona jeszcze poza dworkiem ojcowskim świata nie widziała, byłżeby to ten sam pełen samozaparcia się kawaler, co bodaj pierwszy smutnem spojrzeniem swem odsłonił jej przepaść, ku której zaciągnęły ją familijne rachuby, byłżeby to ten sam dobry, szlachetny pan Stanisław, daremnie upatrujący w jej siostrzanem przywiązaniu gorętszego odzewu, na wojnę iść się deklarujący, zapomnienia szukający w podniosłej służbie? Więc ta twarz bruzdami zorana, zwiędła, napiętnowana w każdym skurczu bezmiarem bólu, byłażby obliczem dwudziestopięcioletniego oficera-gwardzisty, junaka, rwącego się w co najtęższy ogień, zapaleńca, na największe rzucającego się hazardy!?
Pani Walewska ręką po oczach przesunęła, jakby widziadło chcąc z nich spędzić. Gorajski poruszył się gwałtownie, atak przeraźliwie głuchego kaszlu zatrząsł jego zapadniętym na piersiach mundurem. Z poza wezgłowia podniósł się chirurg i poniósł Gorajskiemu kubek do ust. Kapitan przypiął chciwie zeschnięte wargi do kubka i pił długo. Zaczem odetchnął krótko i wyszeptał:
— Późno już?
— Po północy.
— Nie wrócił jeszcze?... — zapytał cicho chory.
Chirurg chciał odpowiedzieć, gdy naraz przygasłe powieki Gorajskiego drgnęły, oczy rozwarły się szeroko i rozgorzały pełnią życia...
— Jesteś, pani!... Jesteś!... Byłem pewnym! Wspomniałaś! Nie odmówiłaś!...
Pani Walewska do posłania się zbliżyła.
— Właśnie uwiadomiono mnie o chorobie waćpana, pozwoliłam sobie odwiedzić go, zapytać, czybyś czego nie potrzebował...
Szambelanowa, wciąż czując na sobie palące spojrzenie Gorajskiego, oczy spuściła i poczerwieniała.
— Zawsze taka piękna!... Taka, jak dawniej, jak zawsze!... Taką cię śniłem, taką marzyłem! Taką raz jeszcze zobaczyć chciałem!
— Waćpan powinien baczyć na siebie, nie trudzić się mową, bo go to męczy, — próbowała perswadować szambelanowa.
Gorajski drgnął niecierpliwie.
— Nie — to dodaje mocy! Jerzmanowski! Gdzie Jerzmanowski?... A!... Odejdźcie stąd!... Albo czekajcie, przysuńcie mnie do okna, do samego okna! Tak! A teraz odejdźcie, zostawcie nas samych...
Jerzmanowski, a za nim chirurg z wachmistrzem wysunęli się pocichu z komnatki.
Gorajski milczał przez chwilę — wreszcie ozwał się cicho.
— Przebacz, Marjo, że śmiałem ci zburzyć ciszę tej pięknej noc... lipcowej!... Odchodzę stąd, lecz nie odejściem mojem ważyłem się ciebie niepokoić! Gdyby sama jedynie chęć ujrzenia cię mnie trawiła, dałbym się nią spalić raczej, niż słać do Schoenbrunnu! Nie o sobie pragnę mówić! Daj mi rękę — czujesz, że moja stygnie? W Schoenbrunnie mieszkasz, tak postanowił los! Choć oby tobie nie był ciężkim! Cha — może i zgoła dobrymby ci się wydał, gdyby nie Paweł. Wiem, co między wami zaszło! Nie wiń go, nie sądź, okrutną zgotowano mu niespodziankę! Widziałem go przed pierwszą hiszpańską kampanją, był u mnie w Strzegobożycach! Długie mieliśmy rozprawy, aż mi nareszcie zaprzysiągł, że jeżeli za rok przy moich racjach trwać będę, on ustąpi... Szedłem na wojnę. Na rozstaniu on mi ten sygnet pamiątkowy dał, przyjąłem go pod warunkiem, że on znakiem umówionym między nami będzie... Oto, gdybym nie miał sposobności już się z nim widzieć, lub w godzinie śmierci pragnął stwierdzić moje świadectwo, winienem tobie sygnet ten zwrócić... Sygnet ten otworzy ci wrota rodzicowego dworku, a wraz z niemi braterskie ramiona!... Weź go odemnie! Chciałem go przez towarzysza przesłać, lecz wolałem cię uchronić...
— Dziękuję waćpanu! — odrzekła głucho szambelanowa. — Cenię zacność intencji, choć nie imaginuję sobie, abym mogła uciec się do tego czarodziejskiego pierścienia! Między mną a Pawłem...
Gorajski zacisnął kurczowo swe wyschłe palce na rączce szambelanowej.
— Marjo! Na Boga, nie mów tak! Toż brat, toż rodzony, toż miłujący cię! Natura prosta, żołnierska! W legjonach rósł, nie świadom był ani intryg, ani socjety, ani „Blachy“. Grom weń uderzył, nawet honoru żołnierza nie oszczędził! Rozpacz nim szarpnęła! Myślisz, kochać cię przestał, usprawiedliwiać nie pragnął?! We mnie potwierdzenia jego własnych myśli szukał! I znaleźć je musiał. Czasu się domagał, bo sam chciał się zżyć z tem, zrosnąć z myślą! Marjo! Nie lekceważ, nie ujmuj się dumą, toż brat! Może przyjść chwila, że zabraknie ci nagle jego uścisku! Patrz na mnie, ileżbym był lepszym, silniejszym, gdybym miał siostrę, któraby ze mnie żale brać umiała i dzieliła je i tuliła...
— Masz ją! — przerwała z uczuciem pani Walewska, chyląc się do ręki kapitana.
Gorajski uśmiechnął się gorzko.
— Ciebie jednej siostrą mieć nie chciałem!
Paroksyzm kaszlu szarpnął znów piersią kapitana.
Szambelanowa podała mu kubek z napojem.
Gorajski dotknął go ledwie ustami i odsunął.
— Nie ugasi!
— Rana piecze? — zagadnęła troskliwie pani Walewska.
— Tak — szepnął z trudem kapitan, poczem nową ożywiony myślą, zapytał raptownie: — Więc będziesz u Pawła, więc powiesz mu, wyciągniesz doń rękę? Wahasz się?
— A jeżeli trwać będzie...
— Nie, nie wiesz, nie rozumiesz! Im prędzej to uczynisz, tem szybciej skrócisz jego cierpienia! Wierz mi, pani, on bardzo... bardzo cierpiał! Przyrzekasz?
— Tak!...
— To dobrze — bardzo dobrze! Uściśnij pani moją rękę! Dziękuję! To wszystko, co miałem do powiedzenia! Wszystko...
Gorajski opuścił głowę na poduszki.
Szambelanowa spoglądała w bolesnem zdumieniu na twarz kapitana, daremnie szukając w umyśle swym jakiegoś stosownego słowa pociechy lub otuchy. Po dłuższym przestanku ozwała się niepewnie.
— Czy nie mogłabym uczynić coś dla waćpana, przysługę jaką mu wyświadczyć? Sprawiłoby mi to serdeczne zadowolenie...
Gorajski potrząsnął głową.
— Nic już — nic zupełnie! Niczego mi nie trzeba! Proszę darować, żem trudził, lecz gdyby nie tamto, nie śmiałbym, nie ważyłbym się! Przebacz mi, przebacz, jeżelim kiedykolwiek słowem lub spojrzeniem... ale czasem nikczemność mimowoli człowiekiem szarpnie! Pamiętam, wówczas, na balu, — byłem niegodziwym!... Szalonym! I przedtem jeszcze... nosiłem w sobie piekło dziwacznych urojeń... wymówkami cię ścigałem, goryczą chciałem poić!... Byłem zaślepionym aż do podłości! Zapomnij! Przebacz mi!
Szambelanowa poruszyła się nerwowo. Twarzyczka jej pobladła. Osunęła się u wezgłowia Gorajskiego na ziemię i zimną jego rękę przytuliła do rozpalonego czoła.
— Nie mów tak do mnie! Nie rań! Byłeś mi zawsze druhem, bratem! Szanowałam cię, miałeś całą moją przyjaźń! Im więcej poznawałam szlachetność waćpana, tem mi ciężej było, iż stanęłam na twej drodze, że, mimo woli i wiedzy, byłam ci przekleństwem, złym duchem twego życia, twego spokoju!...
Kapitan uniósł się z wysiłkiem na posłaniu, oczy jego znów rozżarzyły się chorobliwymi płomieniami.
— Marjo! Cóż winna gwiazda, gdy blaskiem swoim pociągnie, gdy olśni, gdy duszę w zaświaty ci porwie?
— Afekt waćpanowy — mówiła drżącym głosem szambelanowa — kamieniem mi ciężył! Modliłam się, aby Stwórca albo wziął go z was, albo... we mnie odzew zbudził! Tak się modliłam! Myśl, że waćpan cierpisz przezemnie, że lata po zostawałeś przy mnie, nie będąc zrozumianym w intencji, była mi zawsze wyrzutem! Nie mogąc ci odpowiedzieć na sentyment, chciałam zdwoić siostrzane oddanie... Przekonałam się, niestety, że jeno udręczenia twoje zdwajam! Unikałam więc cię potem, — próbowałam chłodem cię zrazić, — starałam się, abyś waćpan miał jak najgorsze o mnie pojęcie, rozmyślnie odrzucałam twoje słuszne uwagi, na każdym kroku rada byłam zawieść twoje wyobrażenia, twoje mniemania, nakoniec otoczyłam się niedostępnością! Pamiętasz jak przed dwoma laty, leżałeś ranny? Sądzisz waćpan, że nie wiedziałam, jak dalece spodziewałeś się mego zakłopotania się twem zdrowiem, mego przybycia? Przypuszczasz, że mi lekko było przybrać maskę obojętności? Lecz bałam się, drżałam, abym nie obudziła w tobie nadziei, abym może gasnącego uczucia nie roznieciła? Więc przebacz, więc żalu nie żyw!... Sercu rozkazać trudno! Ogrom wyrządzonej waćpanu krzywdy łamie mnie, przeraża! A przecież nie chciałam jej dla ciebie, a przecież, od chwili, gdym cię zrozumiała, każde słowo, każde żywsze odezwanie trzymałam na wodzy! Nie przerywaj mi, waćpan! Dziś dopiero zdolną jestem pojąć, jak bardzo, jak głęboko cierpisz! I to przezemnie wszystko, przezemnie!
Kapitan szarpnął się z rozpaczliwym wysiłkiem.
— Nieprawda! Fałsz! — zaprotestował chropowatym głosem.
— Tak, tak! — powtarzała z bolesnem wzruszeniem pani Walewska. — Przekleństwo dosięgnęło nawet tych, których za najbliższych sobie mieć chciałam, których umiłowałam, którym pragnęłam samego dobra! To straszne!
— Powiadam ci, że to fałsz! Omamienie! Ja... waszmość pani nigdy nie kochałem! Słyszysz?
Pani Walewska podniosła głowę i z osłupieniem spoglądała na twarz Gorajskiego, drgającą jakimś śmiertelnym wysiłkiem życia, rozognioną, skurczami przejętą.
— Nie kochałeś mnie waćpan? — powtórzyła ze zdumieniem szambelanowa.
— Nigdy! — zawołał z zajadłym wybuchem kapitan.
Głos Gorajskiego taką zabrzmiał stanowczością, taką mocą, takiem nieubłaganiem, że dreszcz zimny przejął panią Walewskę, cały gmach jej wyobrażeń o kapitanie runął w gruzy i w smutnym uśmiechu zawisł na jej ustach. Pani Walewska spuściła oczy i w głębi duszy jęła szukać drogi, któraby jej wytłumaczyła, wyjaśniła, czemże więc był dla niej kapitan, czyżby mogła tak dalece się pomylić, tak dalece źle go dotąd zrozumieć.
Szambelanowa, nie znalazłszy odpowiedzi, w swem zastanowieniu, nie mogąc ogarnąć tej niezrozumiałej dla niej przemiany, podniosła znów oczy, jakby w twarzy Gorajskiego chcąc poszukać rozwiązania zagadki. Lecz zaledwie uchyliła jedwabistych swych rzęsów i niepewne spojrzenie rzuciła ku kapitanowi, z piersi jej dobył się okrzyk zgrozy.
Gorajski leżał z głową zwisłą, z oczyma na poły przymkniętemi, z ust spływały mu sople brunatnej krzepnącej krwi, gardło jakimś ponurym dygotało charkotem.
Na okrzyk szambelanowej, do izdebki wpadł chirurg, a za nim Jerzmanowski z wachmistrzem Wasilewskim.
Chirurg pochylił się nad Gorajskim i jął pospiesznie solami go rzeźwić, a płynem jakimś przemocą poić.
Jerzmanowski zaś pospieszył do pani Walewskiej, podniósł ją i do sąsiedniej wyprowadził izby, gdzie ją powierzył opiece innego oficera szwoleżerów, sam zaś powrócił do posłania towarzysza broni.
Chirurg w tejże samej chwili odstawili na bok sole i, rzuciwszy raz jeszcze badawczym wzrokiem na konwulsyjnie drgającą głowę Gorajskiego, zasunął rękę za guzy munduru.
Jerzmanowski brwi ściągnął.
— Co — jakże?! Krwotok?!
— Koniec!
Jerzmanowski odsapnął z impetem.
— Słuchaj, Girardot, sacrebleu, nie rób mi grabarskiej miny... toż oddycha, do miljon!
Chirurg za puls ujął konającego, badał w skupieniu, długo, wreszcie rzekł cicho.
— Umarł!
— Umarł! — powtórzył głucho Jerzmanowski i zadzwoniwszy bezwładnie ostrogami, oparł się o ścianę i spoglądał w osłupieniu ku tężejącym zwłokom towarzysza.
Girardot westchnął i napomniał półgłosem Jerzmanowskiego.
— Kapitanie, znów się forsujesz, męczysz, zważaj na ranę własną, ledwie się zasklepiła!
— To i co? — bąknął opryskliwie Jerzmanowski.
Girardot uścisnął serdecznie rękę kapitana.
— Bo wamby stąd odejść może!... Cóż, żyć już nie mógł, biedak!... Suchoty! A na domiar szarpali mu jeszcze te wątłe piersi, dziurawili.
— Myślałeś! — uciął znów Jerzmanowski i zapatrzył się znów na posłanie Gorajskiego, nie próbując nawet dokończyć zaczętej odpowiedzi.
Girardot opuścił głowę.
— Spodziewałem się tego dawno! Ta ostatnia wagramska rana to nie śmierć!... Żal! Dzielny oficer, serdeczny towarzysz! Cha! Cóż! Pójdę — raport napisać trzeba, sztab uwiadomić.
Chirurg postał przed Jerzmanowskim, a nie doczekawszy się odeń ani słowa, ruszył ociężale ku drzwiom. Tu, napotkawszy nieruchomą postać wachmistrza Wasilewskiego, szepnął mu coś do ucha i wyszedł.
Jerzmanowski ani zauważył oddalenia się Girardota cały pochłonięty obrazem, na który spoglądał, a bardziej jeszcze dziwacznemi myślami, które go opanowały niespodzianie.
— Umarł! — powtarzał sobie Jerzmanowski. — At, umarł i ten — koniec z Gorajskim! Nie on pierwszy, nie ostatni! Rozmaitych z szeregu wygarnęło! Cóż, ten się przynajmniej ran naodbierał — a taki Dembiński z konia w marszu spadł i po nim! Na wojnie zginął, a wojny nie oglądał! Cha, gdzie komu sądzono, licho wie! Jeden ani się kiwnie i już, drugiego rozniesie, że ani się po co schylić, ani co pogrześć, trzeciego na polu zatratują!... Tak, czy owak, a, sacrebleu, ostatek jeden musi być, takie prawo cholerne! A najgorzej z rozmysłem! Tężyzna jełczeje, słabość nadchodzi i dopiero!... Babstwo czyha, zmiędli cię, napleciesz banialuk, potem labuś, ceregiele — tfy — a tu ma być, to ma! W Rzymie świętych jak nabił i nic! Legja szła gdzie trzeba! Śmierci się nie odżegnasz, jak przyjdzie.
„Płaksy“ szkoda! A Tremo, a Libaradzki, a Dziewanowski, a Jabłonowski, a Godebski! The! — komu wola — ma kogo żałować! Kompanje takich zbierze — a regimentów nastawi z kamienia! Żadna osobliwość — byle od jednego razu! Zmiecie, pożałują, westchną, wspomną przy ognisku, — bekną gdzie w zaścianku i dosyć! Nadto! Zdaje ci się, kapitaństwem łyskasz, brzęczysz, huczysz po szwadronie, a myślisz, że jak ciebie zabraknie, to wielka strata! Niema cię, no to jest znów awans! Sześciu porucznikowską szlufę radziby na twoją bombiastę zamienić... Cóż — serdeczny był, szkoda, sacrebleu!
Jerzmanowski urwał nagle ten tok myśli, spostrzegłszy jakoweś gorączkowe zajęcie, któremu oddawał się wachmistrz Wasilewski.
Jerzmanowski z początku był się nachmurzył i zgromić chciał wachmistrza, że zgoła nieprzystojnie się zachowuje, lecz ogarnąwszy istotę zajęcia, zatrzymał się i jął przyglądać się mu z uwagą.
Wasilewski uwijał się szybko. Więc ściągnął ze zwłok derę, poprawił posłanie, zaczem Gorajskiemu rajtuzy paradne, amarantowe wdział i pod mundurem podpiął. Dalej, mundur pod szyją zaciągnął, żadnej haftki nie pominął, akselbanty na prawem ramieniu ułożył, srebrną ładownicę przez lewe ramię przesunął, aby, jak się należało, orzeł cesarski i ryngraf z literą na szerokość dłoni od kołnierza wypadł i nareszcie pasem skórzanym, białym opasawszy Gorajskiego, szarfą biało-amarantową ze srebrnemi, sumiastemi kutasami dwakroć przewiązał.
Tu zastanowił się Wasilewski, — obrzucił bystrym wzrokiem dokonane dzieło i do dalszej zabrał się pracy.
Jerzmanowski szarpał wąsa z zadowoleniem i aż się uśmiechał do siebie.
...Sprawna szelma, bestja — taki wilk stary, pułkowy. O niczem nie zapomniał! Brodę nieboszczykowi podwiązał, żeby mu szczęka nie zwisała, oczy przymknął i powieki dwoma pieniążkami przyłożył, — czapkę z pałaszem i parą pistoletów w głowach pięknie ustawił, a płaszcz biały, żołnierski podsunął zręcznie pod ciało tak, że pod nim znikły ślady ubogiego posiania! Ba, a każdą rzecz otrzepał, oczyścił, przetarł. Phi, butom, ani ostrogom nie darował. Grzebień nawet znalazł i czuprynę zmarłemu zaczesał i wąsy narychtował.
— Prawie że już i ma! Grande tenue, na płaszczu! Uczciwie i według przepisu! — mruczał do siebie Jerzmanowski.
Ale wachmistrz snać jeszcze nie podzielał zdania kapitana, bo świecę objaśnił, sam do kąta odszedł, poprawił munduru, czapę wdział, pałasz przypasał i miarowym, służbowym krokiem do posłania się zbliżył, wyprężył się jak struna i rękę do kaszkietu podniósł.
Siwe oczy Wasilewskiego błyszczały, ręka drżała lekko pod kaszkietem, pierś falowała.
— Pokornie melduję, że wszystko według rozkazu! — rozległ się wśród grobowej ciszy drżący głos wachmistrza.
Jerzmanowskiego coś za krtań chwyciło i dławiło pod ścianą.
Wasilewski tymczasem wykonał półobrotu i tym samym miarowym krokiem do kąta odszedł i tam jął znów zdejmować czapę, odpasywać pałasza, a między tobołkami szukać.
Jerzmanowski otrząsnął się i splunął.
— Służbowa bestja! To i „Płaksa“ ma, co trzeba!
Zaledwie atoli Jerzmanowski zdołał orzeźwić się tą definicją, a pomyśleć, że możeby pora była do szwadronu wracać, wachmistrz znów wysunął się z ciemni ku zwłokom. Tym razem szedł bez czapki, szedł pochylony ku przodowi, zgarbiony prawie. Jerzmanowskiego niecierpliwość zdjęła.
...Cóż jeszcze wymyślił?
Wasilewski nie zważał na niespokojne ruchy kapitana, ani na trzaskający jego pałasz, jakiś przedmiot wetknął w skostniałe dłonie Gorajskiego, a potem usunął się na kolana, przeżegnał się i zaczął półgłosem się modlić. Jerzmanowski zagryzł wargi.
— Fanatyk!
— Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie! — mówił wachmistrz.
— Organista! — mruczał z gniewem kapitan.
— A światłość wiekuista niechaj mu...
— Egzekwie całe będzie odprawiał! — Wasilewski!!
— Pani nasza... Orędowniczko nasza! — brzmiał z niezachwianym spokojem głos Wasilewskiego.
— Tfy! Przypomniało mu się, sacrebleu... Do kapucynów niech się zaciągnie! Mnie bo nic z takiego w szwadronie! Wasilewski!
Wachmistrz przeżegnał się bez pośpiechu, musnął nieznacznie twarz rękawem i, dopiero spostrzegłszy tuż koło siebie Jerzmanowskiego, powstał i przybrał służbową postawę.
— Cóż ty, stary? — zagadnął kapitan, siląc się na groźnego marsa.
— Wszystko według rozkazu, panie kapitanie!
— Hm! I ten... odprawiłeś mu acan, sacrebleu. A?... Cóżeś mu to do rąk wetknął?
— Ja, panie kapitanie?
— Przecież, nie ja! No, tu! O, tu?! — burczał Jerzmanowski.
Wachmistrz sięgnął do rąk Gorajskiego, wyjął zeń niewielki przedmiot i podał go kapitanowi.
— Cóż więc??
— Częstochowska, panie kapitanie! Jerzmanowskiemu rumieniec trysnął na twarz, rzucił okiem na obrazik niewielki, szarpnął wąsa.
— Pokaż go — bliżej! — Patrzcie i... sacrebleu, dalipan nie myślałem! Hm!
Kapitan odwrócił się od wachmistrza i do otwartego okna się zbliżył. Hen, po za grzebieniem falistych wzgórz, wschód płonął już, mroki ścierał i granat nieba rozniebieszczał i gwiazdy gasił.
Jerzmanowski ku wschodowi spojrzał, ku obrazikowi zerknął i ścisnęło mu się serce i łza wielka na rzęsach mu osiadła, a myśl pomknęła ku dali wschodu i jęła ścigać lata minione.
I ukazała się panu Pawłowi postać rodzica, imć pana Franciszka, posła łęczyckiego, postać o rysach na stal wykutych, zeschła w sobie, a hardo wyprostowana nawet wówczas, gdy z ławy poselskiej gromy rzucał, protesty wnosił, albo li bez mała całą magnacką potencję przeciw sobie zwalał.
Tak — ta postać nie gięła się przed nikim, nie chyliła głowy przed niczem!... Surowa twarz rodzica nigdy nie okazała słabości, ani jednym muskułem nie drgnęła w najcięższych terminach, w najgłębszych smutkach... Jeno, gdy taka dal sina na skrzydłach wiatru przyniosła do rodzicowej kancelarji echo dzwonu kościelnego, wówczas imć pan Franciszek zbierał się... przed takim oto obrazikiem Częstochowskim na kolana padał i korzył się i łamał póty, aż póki nie powstał znów mocny, nieugięty, hardy!...
Jerzmanowski westchnął, do wachmistrza się nagle odwrócił i, ciągnąc go zlekka za pas ładownicy, ozwał się niepewnie.
— Słuchajno, stary...
— Uważam, panie kapitanie...
— Gdyby na mnie ten... no gdyby...
Wachmistrz łypnął siwemi oczyma.
— Rozumiesz, przecież granat sobaczy... to ty mi także... taki do rąk!... Bo choć umarłemu kadzidło — ale Częstochowskę trzeba, sacrebleu!
Dnia tego Napoleon wstał wcześniej, niż zwykle, tak, że Constant ledwie mógł zdążyć z przygotowaniami do rannej toalety, a Corvisart miast trafić, według zwyczaju, na chwilę golenia, stanął przed cesarzem, gdy ten już ubrany od stóp do głów o pana Menevala się pytał.
Corvisart ze sprawnością starego dworaka odgadł z załamanych ust pana niehumor i cofnął się dyskretnie. Cesarz ani doń zresztą zagadał, do gabinetu swego zawrócił i zasiadł nad papierami.
Pałac schoenbrunski zadrżał w posadach. Antykamery, pokoje służbowe, nawet marszałkowskie i ministerjalne poczekalnie śmiertelna zaległa cisza, powarzyły się twarze adjutantów, sztabowców i urzędników, oczekujący na audjencje generałowie oficerowie, przybyli z raportami, spoglądali po sobie niepewnie.
Pałac schoenbrunski, jakoby w przeciwieństwie do zafrasowanych, chmurnych twarzy ludzkich, tonął w potokach słońca, oślepiającemi blaskami bił z wybielonych ścian i wraz z rozśpiewanym parkiem ochotą tryskał, a weselem przejmował. Lecz cóż dzień słoneczny znaczył, co firmament pogodą wybłękitniony, co tu stanowiła ta cała bogata, roześmiana do swej zamożności natura, — gdy oto tam, na czole władcy zabłąkała się pionowa bruzda i między dwoma łukami ściągniętych brwi osiadła.
Napoleon pracował, pracował z tą gorączką, która w pałąk wyginała plecy pana Menevala, która piorunowe umiała czynić przewroty nietylko w sztabach, zarządach rozmaitych, lecz niekiedy kraniec Europy dosięgać, a śmiałością postanowień karty dziejów zdumiewać.
Papiery drżały w ręku Bonapartego. Pióro jego od czasu do czasu rzucało na nie krótką, lakoniczną decyzję. Kurjerzy raz po raz oddawali lub odbierali zapieczętowane pisma, mięsiste koperty, niekiedy całe zwoje papierów; biuro sekretarjatu cesarskiego sprawiało się z niebywałą szybkością. Grom był w powietrzu, lada uchybienie i mógł spaść na pierwszego lepszego.
Po dwugodzinnej pracy, cesarz wstał i przeszedł się kilkakroć po komnacie.
Meneval podniósł nieznacznie głowę i spojrzał ku swemu panu.
Cesarz podchwycił wzrok swego najbliższego sekretarza.
— Jest kto?
— Pan de Bubna, adjutant cesarza Franciszka!
— I czegóż jeszcze chce, powiedziałem mu wczoraj! Mało im wojny — będą ją mieli.
— Ma znów nowe przedłożenia!
— Po południu! Nie mam czasu! Z Savonny!?
— Nic — papież trwa przy swojem! Książę Rovigo donosi...
— Że nowe zrobił głupstwo?!
— Przejął obszerną korespondencję z Rzymem!
— Powiedziałem! Ma ochotę papieżowi zabronić znoszenia się z duchowieństwem! To ostateczność, daremna teraz, niepotrzebna! Napisz mu pan natychmiast! Dalej!
Pan Meneval schwycił pospiesznie za arkusz papieru i jął słowa cesarskie w misterny wałkować referat.
Napoleon podszedł do bocznego stołu, na którym piętrzył się stos nierozpieczętowanej korespondencji i kolejno brał rozmaite pisma i pieczęcie łamał, a przeglądał.
Snać nie było w tych pismach nic ważnego ani nowego, bo wzrok Bonapartego przebiegał ich treść coraz niedbałej, coraz szybciej! Naraz, z pośród wielkich arkuszy, wypadła mała, niepozorna koperta. Cesarz machinalnie podniósł ją, rozerwał i zaczął czytać gęsto zapisany papier.
Zaledwie atoli początek pisma rozeznał, na twarzy jego mrok osiadł.
— Skąd to?
Meneval porwał się z za stołu.
— To pismo!? Nie wiem, najjaśniejszy panie! Natychmiast sprawdzę... Kancelarja odebrała...
— Nie wiesz! Nie wiesz pan! Wy nigdy o niczem nie wiecie, co się wkoło dzieje! — strofował cesarz, przebiegając gwałtownie koniec listu.
Meneval stał przed cesarzem, nie ważąc się ruszyć.
Napoleon tymczasem, dobiegłszy końca pisania, odwrócił je i znów od początku czytał. Gdy po raz wtóry skończył, a głowę podniósł miał twarz siną.
Meneval pobladł.
— Sire?! — szepnął nieśmiało.
— Duroca do mnie!
Meneval wybiegł z komnaty. Napoleon po raz trzeci odczytywał list, jakby jeszcze własnym nie wierząc oczom.
We drzwiach ukazała się kształtna postać ministra dworu.
— Wzywałeś mnie, sire?! — zagadnął spokojnie Duroc.
Napoleon ledwie że głowę odwrócił ku przybyłemu i, rzucając mu na stół trzymane pismo, rzekł z wybuchem.
— Masz, dowiedz się, czytaj! Przysiągłbym, iż w tem jest więcej prawdy, niżbyś mógł przypuszczać! No, czytaj, czytaj!
Duroc z niezachwianym wciąż spokojem wziął pismo do rąk i czytał.
Cesarz mierzył wielkimi krokami komnatę i dogadywał z pasją.
— Co? Piękny list! Naciesz się nim! Trzeba dopiero anonimu, denuncjacji, aby nić taką pochwycić! Ba, żeby nie ten tu łotr jakiś, czy intrygant, mogłaby sobie lada jaka drwić ze mnie w żywe oczy. A ty nic o tem nie wiesz! Nie spodziewałeś się! Pani Walewska! Cha! cha! Po prostu kobieta, nie lepsza od innych. Dziwisz się, co?!
Duroc wytrzymał bez wzruszenia całą kaskadę stalowoszyderczych spojrzeń cesarza.
— Bynajmniej, sire! — odrzekł ze zwykłą swą prostotą i łagodnością wielki marszałek. — Właśnie mam przy sobie raport...
— Aha! Raport, który jednakże pozwolił się uprzedzić anonimowej denuncjacji!
— Tylko dlatego, że zawiera prawdę... A prawda nie ma nic takiego, coby w czemkolwiek mogło uwłaczać honorowi pani Walewskiej! Proszę! Racz przeczytać najjaśniejszy panie.
Napoleon wyrwał ze złością papier z rąk Duroca.
— Raport! Cha! Wyjeżdżała! Tak... do Lanzensdorfu! Słowo w słowo powiada toż samo anonim!
— Lecz powiada o schadzce — wtrącił Duroc.
Cesarz nic nie odpowiedział na tę uwagę, pochłonięty zupełnie odczytywaniem raportu marszałka.
— Hm! Piękny wywód — jeżeli nie wprowadzono cię w błąd! Umierający towarzysz lat dziecinnych... ostatnie pożegnanie! Komedja! Trzeba nakazać śledztwo!
— Już dokonane! Oto raport pułkownika szwoleżerów gwardji o śmierci kapitana Gorajskiego!
— Umarł?!
— Z ran, sire! Był podanym do krzyża, do awansu...
— Gorajski! Nie pamiętam tego nazwiska! Gdzież nawet takie nazwisko zapamiętać! Hm! Ale tak musi być, skoro powiadasz!...
Cesarz przeszedł się znów po komnacie, jakby ważąc coś, wreszcie zatrzymał się przed Durociem.
— Masz słuszność! Ona nigdy! Wszystkie, ale nie ona! Co za nikczemne oszczerstwo! Tak, im bardziej się zastanawiam, tem więcej samemu sobie się dziwię, żem się dał unieść podejrzeniu! Mój Durocu! Nigdy, żadna nie była mi tak drogą! Nigdy! Ona jedna tylko...
— Tak jest istotnie, sire!
— Czekaj, muszę to jej nagrodzić, muszę koniecznie! Ona nie wie o tem, że wątpiłem, ale ja wiem, a to dostateczne! Pomyślno, mój Durocu! Pomyśl, trzeba coś!...
— Sire, zadanie nad moje siły! Wiesz, podobno najlepiej, że pani Walewska żadnego daru nie przyjmie.
Cesarz zafrasował się szczerze i przeszedł w ton serdecznego zwierzenia.
— Ach! I to mnie czasem aż o gniew przyprawia! Chciałbym bodaj czemkolwiek, a tu nic. Bezinteresowność do dziwactwa posunięta! Miałem intencje dla jej brata, wiesz, nie fortunnie się skończyły! Z drugiej strony ona mi ciągle ufa! Rozumiesz, o czem myślę! Tak mi ufa, że mnie samego czasem dreszcz przejmuje! Może za daleko posunąłem obietnicę! Cha! Kiedy ona zasługuje na to, aby cały świat jej pod stopy podesłać! A tu — trzeba się liczyć z warunkami! Sam wiesz, ile przykładam wagi do wyrzeczenia się przez Austrjaków Galicji na rzecz Księstwa! A kto wie, co wypaść może, kto wie! Słowem nic dla niej, nic zgoła!
— Według mnie, sire, jeżeli uczucie twoje nie ostygnie...
— Chyba byłbym wrogiem własnego szczęścia!
— Więc możesz być pewnym, sire, że ona dobrą wolę oceni — kobieta kochająca!...
— Masz rację — masz rację! — Czekaj, która godzina?
— Dziesiąta!
— Nie mogę teraz! Lecz po południu! Pojedziesz ze mną. Ona ma dla ciebie wiele sympatji, zawsze cię wspomina serdecznie!
— Sire!
— Ten nieznośny de Bubna na mnie czeka! Przyjdź do mnie na śniadanie — a obiad zjemy u niej! Przyślij mi tu tego nudnego de Bubnę! Ciekaw jestem, z jaką znów kombinacją polityczną przyszedł!
Duroc skłonił się i cofnął ku wyjściu. Cesarz przypomniał sobie coś nagle.
— Pozwólno!... Zaraz! Aha! Wziąłeś ten anonim!
— Chcę go spalić razem z raportem!
— Hm! odparł cesarz po chwili wahania — właśnie trzeba, żebyś jeden i drugi zachował! Mogą być potrzebne!
— Te — te... świstki?...
— Bo... tak! Nie zdajesz sobie sprawy! Nie mam tu czego przed tobą ukrywać! Gdyby odpowiedź pomyślna nadeszła z Petersburga, musiałbym odrazu przedsiębrać kroki rozwodowe no, a tem bardziej nie dawać powodu do rozszerzania nowych pogłosek o moich prywatnych stosunkach. Wielka księżniczka jest podobno nieco sentymentalną! Mogłoby się nie podobać, że nie reguluję spraw tego rodzaju, a w nowe związki wchodzę! Otóż, wypadnie oddalić stąd panią Walewskę. Wyjaśnień pragnąłbym uniknąć — trzeba będzie rzeczy nadać pozór zerwania, które naturalnie zerwaniem nie będzie... Te zaś, jak je nazywasz, świstki zawierają doskonały materjał do pewnej dywersji, a następnie do zgody!
Duroc ze zdumieniem spojrzał na cesarza. Napoleon żachnął się.
— Nie podoba ci się? Uważaj to sobie za barbarzyńskie choćby, lecz zdrowsze od scen! Nie chcę widzieć jej łez, nie mogę ich znieść!
— Ale w ten sposób będą obfitsze, sire! świadomość niesłusznego posądzenia żalem ją przejmie...
— Ale nadewszystko przekonaniem, iż niełaska jest robotą intrygi!
— Przecież o małżeństwie się dowie!
— Jako o akcie politycznym! Poniekąd jest doń przygotowaną, — gdyby jednak wypadł jej nagły stąd wyjazd! Kto wie, miałbym pełne uszy wyrzutów i płaczów! Zrób zresztą, jak mówię!
— Każesz, sire!
— No — no! Nie rób kwaśnej miny! Niema rady, czasem z najbliższymi bez takiego wybiegu nie można inaczej! Nic! Zachowaj mi i raport i anonim, a tymczasem przyślij mi tu Bubnę z Menevalem!...
Cesarz roześmiał się dobrodusznie. I milczący dotąd Schoenbrunn napełnił się weselem, i pogodą trysnęły twarze dworaków, i rozchmurzyły się marsowe oblicza generałów, i zagadali raźno roztrzepani adjutanci i sztabowcy.
A tymczasem słońce, znów naprzekór nagłemu rozweseleniu, za szary obłok się skryło i mroczno jednostajnym cieniem okryło i pałac, i park, i służbowe oficyny, i odwach, i barwne mundury gwardji, i czapy amarantowe szwoleżerów i zawoje mameluków.
Lecz Schoenbrunn nie zważał, co mu były wówczas gromy, co ołowie firmamentu, co nawałnica, kiedy oto Rustan, stojący u progu cesarskiego gabinetu, zęby białe szczerzył! Tu było słońce Schoenbrunnu.