Placówka (Prus)/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Placówka |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom X |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Strata koni niemal do obłędu doprowadziła Ślimaka. Wprawdzie zbił, skopał i wygnał z domu Owczarza, ale to jeszcze nie wyczerpało jego gniewu. Duszno mu było w izbie, więc wybiegł na dziedziniec i chodził po nim wzdłuż i wszerz blady, z zaciśniętemi pięściami, z krwią nabiegłemi oczyma, upatrując zpodełba, na czemby mógł wywrzeć zemstę.
Przypomniał sobie, że trzeba krowom rzucić paszy. Wszedł do obórki, potrącił stworzenia, a gdy jedno z nich, zatrwożone, udeptało go w nogę, schwycił widły i bez miłosierdzia pobił obydwie krowiny. Potem, jak bez pamięci, wybiegł za stodołę, a zobaczywszy zwłoki Burka, skopał psa, już twardego jak drewno, klnąc na czem świat stoi.
— Żebyś ty, psie nasienie, z cudzej garści chleba nie pożądał, nie straciłbym ja koni... Gnij tutaj i cierp do wiosny, potępiona bestjo!... — rzekł mu na zakończenie i jeszcze raz kopnął, aż pękło w zmarzniętem zwierzęciu.
Wróciwszy do izby, ciskał się tak, że pieniek obalił. Jędrek, widząc to, parsknął śmiechem, a wówczas Ślimak, zdjąwszy rzemienny pas, zaczął walić nim chłopaka, aż ten wlazł pod ławę i krwią się zalał.
Chłop mimo to jeszcze pasa nie zapiął. Chodził po izbie z rzemieniem w ręku, czekając, rychło odezwie się żona, ażeby i ją skatować. Kobieta jednak milczała, niekiedy chwytając się ręką za okap komina, jakby jej sił brakło.
— Co się taczasz?... — mruknął chłop. — Nie wywietrzała ci jeszcze wczorajsza wódka?...
— Cosik mi niedobrze — odparła cicho żona.
Ślimak zastanowił się i przepasał rzemień.
— Cóż ci? — spytał.
— Takie mi czarne kręgi stają w oczach i szumi w uszach... O!... czy może tak w izbie piszczy?... — mówiła bezładnie, ukazując rękoma.
— Nie chlaj wódki, to ci nie będzie szumieć — odburknął Ślimak i wyszedł znowu na podwórek, spluwając.
Zdziwiło go, że kobieta ani odezwała się za ciężko pobitym Jędrkiem. Ponieważ jednak gniew znowu uderzył mu do głowy, więc nie mając kogo bić, porwał siekierę i zaczął rąbać drzewo. Rąbał do wieczora, w jednej koszuli, wcale nie jedząc obiadu. Zdawało mu się, że tu, u jego nóg, leżą ci, co mu konie ukradli; więc rzucał się jak wściekły, aż mu drzazgi i polana wylatywały nad głowę, rozsypując się po dziedzińcu.
Nareszcie omdlały mu ręce, zabolał krzyż, a koszula przemokła od potu; zarazem gniew go opuścił.
Wróciwszy do chałupy, w pierwszej izbie nie zastał nikogo. Zajrzał do alkierza. Ślimakowa leżała na łóżku.
— Co ci to? — spytał.
— Trochę mnie rozebrało — odparła kobieta, jak obudzona ze snu. — Ale to nic.
— Na kominie wygasło.
— Wygasło? — powtórzyła. Ciężko podniosła się z pościeli i z niemałym trudem na nowo rozpaliła ogień do wieczerzy.
— Widzisz!... — mówił Ślimak, z uwagą przypatrując się żonie. — Zgrzałaś się wczoraj w karczmie, potem wypiłaś wody z żydowskiej kwarty i jeszcześ se w drodze rozpięła katankę. Zaziębiło cię widać.
— Nic mi nie będzie — odparła opryskliwie. Może nawet lepiej jej się zrobiło, bo odegrzała obiad i dała im na kolację.
Jędrek wyszedł z kąta i wziął do ręki łyżkę, ale zamiast jeść, tak płakał, że Ślimakowi zrobiło się przykro. Matka jednak nie zważała na jego łzy, i potoknąwszy byle jako naczynie, poszła spać.
W nocy, prawie o tej samej godzinie, kiedy nieszczęsny Owczarz dogorywał w jarach, Ślimakową porwały dreszcze. Zbudzony mąż okrył ją kożuchem, i dreszcze powoli przeszły. Na drugi dzień wstała jak zwykle do roboty, chwilami narzekając na ból głowy i krzyża. Mimo to, krzątała się, ale Ślimak po oczach jej zmiarkował, że jest niedobrze, i zesmutniał.
Ku wieczorowi zatrzeszczały na gościńcu sanie i stanęły u ich wrót. Po chwili wszedł do izby szynkarz Josel. Żyd miał tak dziwny wyraz twarzy, że Ślimaka aż kolnęło w serce, gdy go ujrzał.
— Pochwalony — rzekł Josel.
— Na wieki wieków — odparł chłop.
Nastała chwila milczenia.
— Nic się nie pytacie?... — odezwał się Żyd.
— Co ja się mam pytać?... — odparł Ślimak, patrząc mu w oczy i — pobladł, choć nie wiedział dlaczego.
— Jutro — mówił zwolna Josel — jutro Jędrka powołają do sądu za to, co pokaleczył Hermana...
— Niewiele mu zrobią — rzekł Ślimak.
— Zawdy trochę posiedzi w kozie.
— Niech posiedzi. Na drugi raz nie będzie się bił.
W izbie znowu zaległo milczenie, tym razem dłuższe. Żyd kiwał głową, a Ślimak patrzył na niego, czując, że budzi się w nim niepokój. Nareszcie, zebrawszy siły, zapytał się szorstko:
— Macie jeszcze co?
— Co tu dużo gadać? — odparł Żyd, machnąwszy zaciśniętą pięścią — Owczarz i dziecko zmarźli na śmierć...
Ślimak uniósł się na ławie, jakby chcąc rzucić się na Josela, ale opadł i oparł się o ścianę. Gorąco go oblało, potem nogi mu się zatrzęsły, a potem było mu niby dziwno, że go taki strach ogarnął.
— Gdzie... kiedy?... — spytał głucho.
— Gdzie?... — mówił Josel. — W jarach, z tamtej strony kolei i nawet niedaleko gminy. A kiedy?... kiedy?... Sami wiecie, że tej nocy, boście go wczoraj wypędzili...
Chłop podniósł się gniewny.
— Uu!... już tak szczekacie, Joselu, że się kurzy za wami... Zmarzł!... Cóż to on ode mnie w jary poszedł?... Niema chałup na świecie, czy co?...
Szynkarz wzruszył ramionami, i cofając się do drzwi, odparł:
— Wierzcie, nie wierzcie — mnie wszystko jedno. Sam widziałem, jak zmarzniętego Owczarza z dzieckiem odwozili do sądu, pewnie na egzenterunek. A wy możecie nie wierzyć!... Bądźcie zdrowi, gospodarzu...
— Wielga rzec!... A cóż mi za to będzie, że on zmarzł!... — wykrzyknął Ślimak.
— Od ludzi nic, ale... Pan Bóg... Wy już i w Boga nie wierzycie, Ślimaku?... — spytał Żyd z za progu, i od ognia na kominie błysnęły mu oczy.
Zamknął drzwi izby, potrącił się o coś w sieni i wyszedł na podwórek. Ślimak słyszał jego ciężki chód, stopniowo cichnący aż do bramy; potem usłyszał, jak siadł do sanek i krzyknął: wio! — na konia. I jeszcze słyszał, jak sanki skrzypiały, coraz dalej i dalej, aż do mostu.
Otrząsnął się, spojrzał po izbie, i z drugiego kąta zobaczył utkwione w siebie oczy Jędrka. Jakaś posępność osiadła mu na myśli.
— Cóżem winien, że on zmarzł? — mruknął do siebie. W tej chwili przypomniał sobie jedno kazanie, które wikary powtarzał w kościele co roku. I zdawało mu się, że słyszy jego zmęczony ze starości i jękliwy głos, wołający: „Byłem głodny, nie nakarmiliście mnie; byłem nagi, nie przyodzialiście mnie; nie miałem dachu nad głową, nie przygarnęliście mnie... Idźcież, przeklęci, w ogień wieczny, zgotowany djabłu i sługom jego...“
— Łże Żyd, jak Bóg na niebie... — rzekł Ślimak, czując, że go przechodzi mrowie. I powiedziawszy to, byłby przysiągł, że teraz właśnie jest w stajni Owczarz z dzieckiem, oboje żywi i zdrowi. Był tak pewny, iż powstał z ławy, aby wezwać parobka na kolację. Lecz gdy ujął ręką za klamkę drzwi, nagle — cofnął się. Bał się wyjrzeć na podwórko...
Powoli strach go ominął. Chłop wyszedł na dziedziniec, zajrzał do pustej stajni, potem krowom rzucił garść siana i, gdy zapadł mrok, spać się położył. Żonę znowu porwały dreszcze, więc okrył ją kożuchem, jak wczoraj, mrucząc:
— To ci podły Żyd ten Josel!
Żadną miarą nie mogło pomieścić mu się w głowie, żeby Owczarz z dzieckiem zmarźli. Owszem, im dłużej o nich myślał, tem większej nabierał pewności, że Josel nastraszył go, może z zamiarem jakiego oszustwa. Rano zaś ze śmiechem opowiadał o tem żonie, dziwiąc się bezczelności szynkarza i usiłując odgadnąć: poco Żyd opowiedział mu takie łgarstwo?
Ale po obiedzie zajechał do nich miejscowy sołtys z piśmiennem wezwaniem od sądu do Jędrka, w sprawie o pokaleczenie Hermana.
— Kiedy on tam ma być? — spytał Ślimak.
— Jego dzieło jutro — odparł sołtys. — Ale co ma lecić piechotą tyli szmat drogi. Niech siada ze mną, to go odwiozę.
Jędrek nieco pobladł i milcząc, zaczął odziewać się w półkożuszek i nową sukmanę.
— Dużo mu tam zrobią? — spytał markotnie ojciec.
— Iii!... posiedzi kilka dni, może z tydzień — rzekł sołtys.
Ślimak westchnął i począł wydobywać rubla z węzełka.
— Ale, ale... — odezwał się. — A słyszeliśta, sołtysie, co ten para Josel gada, że Owczarz z dzieckiem oboje zmarźli?
— Com nie miał słyszeć? — odparł niechętnie sołtys. — Przecie to prawda...
— Zmarźli?... zmarźli?... — powtórzył Ślimak.
— Jużci tak. Ale — dodał — kużden rozumie, że to nie z waszej winy. Nie dopilnował koni, wy w złości wygnaliśta go, ale przecie nikt mu nie kazał schodzić z gościńca między jary. Upił się, czy co, i nieborak zginął bez własne głupstwo.
Jędrek już był gotów i, żegnając się z rodzicami, kolejno obejmował ich za nogi. Ślimakowi łzy zakręciły się w oczach. Ścisnął syna za głowę i dał mu rubla na wszelki wypadek, polecając go opiece Boskiej. Zdziwił się jednak bez miary, widząc, że matka traktuje chłopca obojętnie.
— Jagna! przecie Jędrek jedzie do sądu i do haryśtu... — reflektował ją mąż.
— To i co — odparła, patrząc błędnemi oczyma.
— Bardzoś chora?...
— Ni. Ino mnie trochę głowa boli i we wnętrzu pali, i... sił jakoś nie mam...
To powiedziawszy, odeszła do alkierza i legła na łóżku. Jędrek z sołtysem opuścili chatę.
Ślimak został sam w izbie, a im dłużej siedział, tem niżej głowa opadała mu na piersi. Zdawało mu się, że drzemie, to znowu, że siedzi nad jakiemś szarem polem, w każdą stronę bardzo rozległem, na którem niema ani krzaków, ani badylów, ani nawet kamienia — nic. Tylko gdzieś zboku (chłop nie śmiał spojrzeć na tamtą stronę) stoi Owczarz z dzieckiem na ręku i uparcie patrzy mu w oczy.
Ślimak wstrząsnął się. Nie, na tem polu niema Owczarza, a jeżeli jest, to gdzieś tak zboku, na krawędzi, tak gdzieś daleko, że go nawet dojrzeć niepodobna, i widać tylko kraj jego sukmany, a może i tego nie...
Myśl o Owczarzu zaczęła być dokuczliwą. Chłop podniósł się z ławy, przeciągnął, aż mu w stawach zatrzeszczało, i wziął się do mycia kuchennych statków.
— Oto, na co mi zeszło! — mruknął. — Ech!... albo to raz bieda padnie na człowieka, a musi się nie dawać?
Uwaga ta orzeźwiła go, i zaczął kręcić się około domu. Świniom wyniósł kartofli i pomyj, dla krów zdjął paszę z góry, narznął sieczki, potem kilkoma nawrotami chodził po wodę do rzeki. Tak już dawno nie robił nic podobnego, że zdawało mu się, iż odmłodniał — i nabrał otuchy. I byłoby mu nawet całkiem raźno, pomimo choroby żony i wzięcia do sądu Jędrka, gdyby nie wspomnienie o Owczarzu. Przecie to Owczarz jeszcze dwa dni temu nosił wodę, Owczarz ciął sieczkę, Owczarz karmił bydło...
W miarę zapadającego mroku, Ślimak robił się posępniejszy. Najbardziej trapiło go milczenie w izbie, cisza tak głęboka, że obudzone szczury zaczęły biegać po powale i gryźć. Im robiło się ciemniej, tem chłop widział wyraźniej, że mu czegoś brakuje; wielu, bardzo wielu rzeczy brakuje. Im było ciszej, tem wyraźniej słyszał drżący i płaczliwy głos wikarego, który, bijąc pięścią w ambonę, wykrzykiwał: „Byłem głodny, nie nakarmiliście mnie; byłem nagi, nie przyodzialiście mnie; nie miałem dachu nad głową, nie przygarnęliście mnie... Idźcie, przeklęci, w ogień wieczny, zgotowany djabłu i sługom jego...“
— Hycle Szwaby! co tu przez nich narodu zmarniało... — mruknął chłop, koniecznie usiłując zapomnieć o Owczarzu. I ustawiwszy rękę naprzeciw okna, tak, aby dobrze widzieć palce, zaczął rachunek:
— Utopił mi się Stasiek, to jeden... Niemce byli przy tem... Musiałem oddać krowę na rzeź, to dwa, bo mi bez Szwabów paszy zabrakło... Konie mi ukradli, to już śtyry, za to, żem złodziejom odebrał niemieckiego wieprza... Burka struli — to pięć... Jędrka mi wzięli do sądu za Hermana — to sześć... Owczarz i sierota — to osiem... Osiem narodu zgładzili!... A jeszcze Magda przez nich odejść musiała, bom zbiedniał, i jeszcze mi żona choruje pewno ze zgryzoty, to dziesięć... Chryste Panie!... Chryste Panie!...
Nagle chwycił się oburącz za włosy i zaczął drżeć jak dziecko z trwogi. Nigdy jeszcze tak się nie bał, nigdy, choć parę razy śmierć zaglądała mu w oczy. W tej chwili dopiero, po tym rachunku osób i stworzeń, których mu zabrakło w domu, Ślimak poznał i uląkł się niemieckiej potęgi... Toż te spokojne Niemce obaliły mu jak wicher całe gospodarstwo, całe szczęście, całą pracę życia. I żeby choć sami kradli, albo rozbijali... Nie, oni mieszkają jak inni ludzie, orzą trochę szerzej, modlą się, uczą dzieci. Nawet ich bydło szkody w polu nie robi, cudzej trawki nie uszczknie!...
Nic, no nic złego zarzucić im nie można, a przecie zubożyli go, opustoszyli mu chatę samem sąsiedztwem. Tak dym wydobywa się z cegielni i suszy zioła, tak ich kolonje dymią nieszczęściem, gubiąc ludzi i stworzenia. Co wreszcie on tu znaczy? Alboż ci sami Niemcy nie wycięli starego lasu, nie porozbijali odwiecznych kamieni w polu, nie wysadzili dziedzica ze dworu?... A ilu to ludzi dworskich, straciwszy miejsce, wpadli w nędzę, albo rozpili się, albo nawet kradną?...
I dopiero dziś, pierwszy raz, wymknęło się z ust Ślimaka desperackie zdanie:
— Za blisko nich siedzę... Dalszych gospodarzy oni tak nie uszkodzili...
A po chwili dodał:
— Co z tego, że zostanie grunt, jak ludzie na nim wyginą?...
Nowa ta myśl wydała mu się tak wstrętną, że i od niej chciał się uwolnić. Zajrzał do żony — zdaje się, że śpi. Dorzucił łuczywa na komin, a potem począł przysłuchiwać się szczurom, gryzącym powałę. Wtedy znowu uderzyła go cisza w domu, i w szumie wiatru, ciągnącego ode drzwi do komina, znowu usłyszał jękliwy głos księdza: „Byłem głodny, nie nakarmiliście mnie; byłem nagi...“
Wtem na podwórku rozległy się kroki. Chłop wyprostował się i czekał. „Jędrek?...“ — przemknęło mu. — „Może Jędrek...“ Skrzypnęły drzwi w sieni, zamknęły się, i jakaś, widocznie cudza ręka zaczęła szukać wejścia do izby. „Josel?... Niemiec?...“ — myślał chłop. Nagle cofnął się przerażony; w głowie mu się zakręciło. Na progu izby stanęła — Zośka.
Zrazu oboje milczeli, wreszcie Zośka odezwała się:
— Niech będzie pochwalony...
I poczęła rozcierać zziębnięte ręce, zwróciwszy się do ognia.
Ślimakowi mieszały się wyobrażenia Owczarza, sieroty i Zośki; patrzył na nią, jak na człowieka z tamtego świata.
— Skądżeś się tu wzięła? — spytał stłumionym głosem.
— Z kryminału wysłali me do gminy, a w gminie powiedzieli, żebym poszukała roboty, bo nie mają pieniędzy na darmozjadów.
I zobaczywszy pełne garnki na kominie, zaczęła oblizywać się jak pies.
— Chcesz jeść? — spytał Ślimak.
— Jużci.
— To se nalej miskę krupniku. A o tu jest chleb.
Zośka spełniła, co kazano. Zacząwszy jeść, spytała:
— A nie potrzeba wam dziewuchy?
— Nie wiem jeszcze — odparł Ślimak. — Kobieta mi chora.
— Patrzajcie!... Tak tu u was pusto. A Magda gdzie?
— Odeszła.
— Chy!... A Jędrek?
— Wzięli go dziś do sądu.
— Widzieliście!... A Stasiek?
— Utonął noma tego lata — szepnął chłop i zmartwiał na myśl, że Zośka zapyta go o Owczarza i córkę.
Ale ona jadła ze zwierzęcym apetytem, nie wypytując się o nic więcej.
— Wie, czy nie wie?... — myślał chłop.
Zośka, skończywszy jeść, głęboko odetchnęła i uderzyła ręką w kolano tak wesoło, że i Ślimak nabrał otuchy. Nagłe spytała się:
— Przenocujeta mnie?
Chłopa targnął niepokój. W tej pustce każdy gość byłby dla niego błogosławieństwem, ale Zośka!... Jeżeli nie wie o Owczarzu, jakie nieszczęście przygnało ją dziś do chaty? jeżeli wie — poco tu przyszła?...
I gdy tak myślał, trwożąc się w sercu, izbę znowu zaległa cisza, i chłop znowu usłyszał głos wikarego: „Byłem głodny — nie nakarmiliście mnie, nie miałem dachu nad głową — nie przygarnęliście mnie... Idźcie, przeklęci, w ogień wieczny...“
— To se tu ostań — rzekł — ino śpij w izbie.
— Choćby w szopie — odparła.
— Ni, w izbie.
Niewiadomo skąd, trwoga już go opuściła, ale tem mocniej czuł ciężar niepokoju. Zdawało mu się, że niewidzialna ręka chwyta go za płuca, dotyka serca, szarpie za kiszki. Czuł dokoła siebie nieszczęście, a to go najwięcej mordowało, że nie wie, ani jakie ono jest, ani kiedy uderzy? I znowu przyszły mu do myśli słowa:
— Co z tego, że zostanie grunt, jak ludzie na nim wyginą?...
A potem dodał:
— Czyżby już śmierć szła na nas?... No, a jeżeli śmierć, to i cóż?
Ogień dogasał. Zośka umyła miskę i w łachmanach legła spać na ławie. Ślimak wszedł do alkierza, ale nie myślał rozbierać się; usiadł w nogach żony i postanowił czuwać bodaj całą noc. Dlaczego? — nie wiedział. Nie wiedział i o tem, że ten dziwny stan jego duszy nazywa się zdenerwowaniem.
A jednak, rzecz szczególna, Ślimak odgadywał, że Zośka przyniosła mu jakby część łaski do chaty; od chwili bowiem jej przybycia cień Owczarza i sieroty blednął mu w wyobraźni. Natomiast tem natrętniej przypominali mu się Niemcy i towarzysząca im siła nieszczęścia.
— Stasiek — jeden — mruczał chłop. — Krowina — to dwa... Konie — śtyry... Owczarz i dziecko — to sześć... Magda — siedem... Jędrek — osiem... Burek i kobieta — dziesięć... Tyle narodu!... choć jeszcze na mnie palca żaden nie podniósł... Już widać zmarniejemy wszyscy...
I tak rachując, czuł, że mu głowę ściska jakby żelazna obręcz. Był to sen, ciężki sen, towarzysz głuchej boleści. Marzył, że z niego robi się dwu ludzi. Jednym był on sam, Ślimak, który siedzi w alkierzu u nóg żony, a drugim był Maciek Owczarz (ale nie tamten co zmarzł, tylko jakiś nowy Owczarz), który stał za oknem alkierza, w ogródku, gdzie latem rosły słoneczniki. Ten nowy Owczarz był wcale inny od starego: posępny i mściwy. „Co ty sobie myślisz — mówił gość z za okna, marszcząc się — że ja ci daruję moją krzywdę? Nie to, żem zmarzł, bo zmarznąć może i pijak, ale żeś mnie z domu wygnał, jak psa. Ino pomiarkuj, cobyś ty sam powiedział, żeby cię tak sponiewierali za nic? Żeby cię wypędzili na mróz, chorego, bez łyżki strawy? Tożeś ty nade mną nie miał ani trochy miłosierdzia, za tyle lat roboty... A co tobie winna znajda, żeś ją zgubił?... Nie chowaj głowy, nie odwracaj się, ino sam powiedz: co ja mam z tobą zrobić za twoją niecnotę? Sam powiedz, bo przecie masz rozum, że taka sprawa nie ujdzie ci darmo, i święty Boże nie pomoże...“
„Cóż ja mu powiem, nieszczęsny? — myślał Ślimak, oblewając się potem. — Jużci gada prawdę, żem hycel. Niech se już chyba sam jaką pomstę wymyśli, to może prędzej się ulituje i nie będzie mnie trapił po śmierci.“
W tej chwili chora żona poruszyła się na łóżku, i Ślimak ocknął się. Otworzył oczy, ale wnet je przymknął. Przez okno wpadał do alkierza różowy blask; na szybach iskrzyły się kwiaty mrozu.
— Świta?... — pomyślał chłop i machinalnie powstał z łóżka. Wnet jednak poznał, że to nie świt, bo różowe światło drgało.
— Czy pali się?... — mruknął, czując swąd, który był tak silny, że odurzał.
Ślimak wyjrzał do drugiej izby, ale Zośki na ławie nie było.
— A co, nie mówiłem!... — zawołał i pędem wybiegł na podwórko. — Już otrzeźwiał.
Istotnie był to pożar jego własnej chałupy. — Paliła się część dachu od strony gościńca. Z powodu grubej warstwy śniegu, okrywającego strzechę, ogień rozszerzał się powoli. Nawet w tej chwili można go było ugasić, ale Ślimak nie myślał o gaszeniu.
Wrócił do alkierza, targnął żonę i zawołał:
— Wstawaj, Jagna!... pali się izba!...
— O, daj mi ta spokój!... — odparła nieprzytomna kobieta, okrywając głowę kożuchem.
Ślimak schwycił ją i, potknąwszy się o dwa progi, zaniósł owiniętą w kożuch, pod szopę. Potem wyniósł jej odzienie i pościel, wybił drzwi do komory i wyciągnął skrzynię, gdzie leżały pieniądze; nareszcie, wywaliwszy okno, począł wyrzucać sukmany, kożuchy, woreczki z leguminą, stołki i naczynia kuchenne. Zmęczył się, pokaleczył ręce, spotniał, ale jeszcze nie stracił odwagi, bo wiedział, z jakim walczy nieprzyjacielem.
Tymczasem cały dach stanął w płomieniu, a przez szczeliny w powale zaczął pokazywać się w izbach dym i ogień. Wtedy dopiero Ślimak cofnął się na oświetlone podwórko, ciągnąc za sobą ławę. Odniósłszy ją pod szopę, chciał jeszcze wrócić się po stół. Nagle spojrzał na stodołę i — skamieniał. Z wnętrza stodoły także poczęły wydobywać się płomienie i lizać śnieg na dachu. Obok budynku stała Zośka, wygrażając pięściami i krzycząc na całe gardło:
— Macie, Ślimaku, podziękowanie za moją dziewuchę!... Teraz wy zmarniejecie, jak ona!...
Pobiegła ku jarom i wdrapawszy się na wzgórze, poczęła przy blasku ognia tańcować i klaskać w ręce.
— Pali się!... pali się!... — wołała.
Ślimak zakręcił się na miejscu, jak postrzelone zwierzę. Potem zwolna poszedł do szopy, usiadł na kłodzie i zasłonił twarz rękoma. Nie myślał o ratunku, widząc w tem początek kary boskiej za śmierć Owczarza i znajdy.
— Wszyscy zmarniejemy! — mruknął.
Już oba budynki paliły się, jak słupy ogniste, aż mimo mrozu Ślimakowi w szopie było gorąco, i śnieg zaczął tajać na podwórku, kiedy od kolonji Hamera doleciał go krzyk i tętent. To Niemcy biegli mu z pomocą.
Wnet na podwórzu zaroili się parobcy, baby, dzieci z wiadrami i bosakami, przytoczyli nawet ręczną sikawkę i uszykowawszy się we dwie gromady, pod komendą Fryca Hamera zaczęli rozrywać ściany budynków i zalewać pożar. Szli w ogień jak na tańce, śmiejąc się i wyprzedzając; odważniejsi wdrapywali się z toporami na niezajęte części stodoły, a baby i dzieci znosiły wodę z rzeki.
Na wzgórzu ukazała się znowu Zośka.
— Zmarniejeta, Ślimaku, choć was Niemce wzięły w opiekę!... — krzyczała, wygrażając pięściami.
— Kto to?... Co to?... Łapać ją!... — zaszemrali koloniści. — Dwu bliższych pobiegło na wzgórze, ale Zośka skryła się w jarach.
Fryc Hamer zbliżył się do Ślimaka.
— Podpalili was? — spytał.
— A jużci — odparł chłop.
— Tamta? — dodał Fryc, pokazując ręką na wzgórze.
— Przecie ona.
— Nie lepiej to było nam sprzedać grunt?... — rzekł Fryc po chwili.
Chłop spuścił głowę i milczał.
Pomimo silnego ratunku, stodoła spaliła się, z chaty jednak uratowano część ścian. Jedni z kolonistów zalewali wodą zgliszcza, inni otoczyli kołem Ślimaka i jego chorą żonę.
— Gdzież się teraz podziejecie? — zaczął znowu Fryc.
— Usadowimy się w stajni — odparł chłop.
Niemki szeptały między sobą, ażeby zabrać ich na folwark, a koloniści kręcili głowami, mówiąc, że choroba Ślimakowej może jest zaraźliwa. Fryc skwapliwie przyłączył się do tej ostatniej opinji i kazał chorą przenieść w półkoszku do stajni.
— Przyszlemy wam tu — rzekł Fryc — wszystkiego, co potrzeba, a potem zobaczymy...
— Niech Bóg wynagrodzi — odparł Ślimak i schyliwszy się, objął go za nogi.
Koloniści poczęli się rozchodzić. Fryc jedną z bab zostawił przy chorej, jednemu z parobków kazał przywieźć słomy dla pogorzelców, a Hermanowi szepnął, aby natychmiast jechał do Woli, po młynarza Knapa.
— Dziś chyba skończymy z nim interes — mówił do Hermana. — Wielki czas!...
— Bez tego — odparł Herman, wskazując głową na zgliszcza — nie wytrzymalibyśmy do wiosny.
Fryc zaklął. Mimo to życzliwie pożegnał się ze Ślimakiem, radząc, aby do żony sprowadził felczera, bo jest źle. Lecz, gdy schyliwszy się nad chorą, rzekł:
— Ona jest całkiem nieprzytomna...
Ślimakowa, nie otwierając oczu, odparła dziwnie stanowczo:
— Aha... nieprzytomna, nieprzytomna!...
Fryc cofnął się zmieszany. Po chwili szepnął:
— Bredzi!... ma gorączkę...
I uścisnąwszy Ślimakowi rękę, poszedł za innymi na kolonję.
Zrobił się dzień, z kolonji przywieźli słomę, bułkę chleba i butelkę mleka, a Ślimak wciąż chodził po dziedzińcu, po którym rozścielały się cuchnące dymy pogorzeliska. Splotły mu się po desperacku zwieszone ręce, a on chodził, oglądał i nasycał się goryczą bólu. Tu pod szopą leży stołek i ława... Jakie one stare!... Siadywał na nich będąc dzieckiem i niekiedy wyrzynał cygankiem karby i krzyże... o! właśnie te same. A tu skrzynia, nawet z kluczem w zamku. Chłop otworzył ją i wydobył mniejszy woreczek ze srebrem i większy z bankocetlami, i oba ukrył w rogu stajni, pod zeschłą mierzwą. Ukończywszy tę czynność, wpadł znowu w apatję i znowu tułał się po dziedzińcu. Oto kupa popiołów, z pomiędzy których sterczą czarne, dymiące belki: to jego stodoła i całoroczne zbiory! A tam leży Burek; już go nawet zaczęły szarpać wrony, i z pod żółtych kudłów wyglądają krwawe żebra. A tu jego chata — bez okien, bez drzwi, bez dachu; tylko z pomiędzy okopconych ścian sterczy komin. „Jaka ta chałupa mała i jaki wysoki komin!...“ — pomyślał Ślimak.
Odwrócił się i wszedł na wzgórze, tknięty przeczuciem, że w tej chwili mówią o nim we wsi, a może przyjdą mu z pomocą. Ale ze wsi nikt nie nadchodził. Na bezgranicznej płachcie śniegu nie było ani jednej żywej istoty, tylko tu i owdzie z pomiędzy drzew błyskały ognie rozpalone w chałupach.
— Śniadanie gotują — mruknął do siebie.
Zmęczony umysł i podniecona fantazja sprawiały, że chwilami marzył na jawie. Oto znowu jest wiosna, i Ślimak bronuje owies. Przed nim idą machające ogonami kasztanki, nad nim świergocą wróble, tam Stasiek przegląda się w rzece, a tam pański szwagier jedzie na koniu, którego nie może utrzymać. Z pod mostu, gdzie żona pierze bieliznę, rozlega się łoskot kijanki, w ogródku wykrzykuje Jędrek, a Magda odpowiada mu z izby...
W tej chwili Ślimak poczuł swąd pogorzeliska, i nagle — wszystko mu obmierzło. I ta rzeka zamarznięta, w której już nigdy nie przejrzy się Stasiek, i te wzgórza pokryte śniegiem, i ta chałupa ciasna, pusta, bez dachu, z kominem szkaradnie sterczącym. Wszystko mu obmierzło, wszystko, i — pierwszy raz w życiu zapragnął uciec stąd, gdzieś tak daleko, w takie odmienne strony, gdzieby mu już nic nie przypominało ani Staśka, ani Owczarza, ani koni, ani tej przeklętej zagrody.
— Co mi ta!... — mruknął, uderzając pięścią w powietrze. — Co mi za niewola tu siedzieć?... Mam trochę grosza, tyle samo wezmę od Niemców i kupię inny grunt. Mam się tu budować, żeby mnie znowu spalili? tu gospodarzyć, żebym nic nie sprzedawał? tu siedzieć, żeby mnie inni pozbawiali zarobku?... Wolę nie być chłopem, a żyć jak Niemiec, co kupuje ziemię najtaniej, a sprzedaje najdrożej i ma pieniądze...
Zeszedł ze wzgórza do stajni i położył się na słomie niedaleko żony, która jęczała w malignie. Wnet zasnął.
W południe, na progu stajni ukazał się stary Hamer, a za nim Niemka z dwójniakami gorącej strawy. Widząc, że chłop śpi, Hamer szturgnął go parę razy łaską.
— Hej! hej! wstawajcie tam! — zawołał.
Ślimak ocknął się, usiadł na słomie i przetarł zdziwione oczy. Zobaczywszy zaś, że jakaś baba stoi nad nim z dwójniakami, poczuł głód, i milcząc, wziął od niej naczynie i łyżkę. Potem chciwie zaczął jeść.
Stary Hamer usiadł na progu, popatrzył na chłopa, pokiwał głową, następnie wydobył z kieszeni porcelanową fajkę na giętkim cybuchu, i zapaliwszy ją, mówił:
— Byłem teraz w waszej wsi. Byłem u Grzyba, u Orzechowskiego i jeszcze u kilku gospodarzy, ażeby dali wam jakąś pomoc. Przecie to chrześcijański obowiązek...
Puścił zwolna kłąb dymu, czekając na podziękowanie chłopa. Ale Ślimak nie spojrzał na niego, tylko jadł.
— Mówiłem im — ciągnął stary — żeby was przyjął który na stancję, albo choć wysłał konie po felczera dla żony. No, a oni — nic. Oni pokiwali głowami i powiedzieli, że was Bóg skarał za śmierć tego parobka i znajdy, więc oni w takie sprawy nie chcą się mieszać. Oni nie mają chrześcijańskiego serca.
Ślimak kończył jeść, a wciąż milczał. Hamer jeszcze kilka razy pociągnął dym z cybucha i nareszcie rzekł:
— No, co wy teraz będziecie robić w tej pustce.
Chłop otarł usta i odpowiedział:
— Sprzedom.
Hamer zaczął poprawiać tytuń w fajce.
— Macie kupca? — spytał.
— Wam sprzedom — rzekł Ślimak.
Hamer zamyślił się i znowu coś majstrował przy fajce. Wreszcie odparł:
— Phy! kupić, kupię, kiedy wpadliście w taką biedę, ale mogę dać tylko siedemdziesiąt rubli za morgę.
— Niedawno dawaliście sto...
— Pocóżeście nie brali?
— To prawda — rzekł chłop. — Każdy, jak może, korzysta.
— A wy nigdy nie korzystaliście? — spytał Hamer.
— I ja korzystałem.
— Wreszcie budynki spalone.
— Wybudujecie sobie lepsze.
Hamer znowu zamyślił się.
— Więc bierzecie? — spytał Ślimaka.
— Co nie mam brać?
— I jutro pojedziemy do rejenta?
— Pojedziemy.
— A dziś wieczorem ugodzimy się u mnie.
— Można i dziś.
— No, kiedy tak — rzekł Hamer po chwili — to ja wam coś powiem. Ja wam dam siedemdziesiąt pięć rubli za morgę i ja nie dopuszczę, ażebyście tu zginęli. Waszą żonę odwieziemy na kolonję i pomieścimy w szkole. Tam ciepło. Oboje przezimujecie u nas, a ja za robotę będę wam płacił jak naszym parobkom.
Aż podrzuciło Ślimaka słówko — parobek. Milczał jednak.
— Bo wasi gospodarze — kończył Hamer, podnosząc się z progu — oni wam nie dadzą pomocy. Oni nie mają chrześcijańskiego serca. To bydło... Bywajcie zdrowi.
— Szczęśliwa droga — odparł chłop.
Hamer odszedł. Przed zachodem słońca zajechały sanki i nieprzytomną Ślimakową odwiozły na kolonję. Ślimak jeszcze został na pogorzelisku. Przedewszystkiem wydobył z pod mierzwy woreczek ze srebrem, drugi z banknotami i ukrył je w kieszeniach sukmany. Potem zniósł do stajni resztę odzieży i sprzętów ocalonych z pożaru, a nareszcie — rzucił paszy krowom. Zdawało mu się, że nieme stworzenia patrzą na niego z wyrzutem, jakby pytając:
— Co wy najlepszego robicie, gospodarzu?...
— Cóż mam robić?... — myślał chłop. — Jużci zostało mi trochę grosza, nawet sporo, ale co z tego? Choćbym się odbudował i konie kupił, to znowu coś wypadnie, bo miejsce nieszczęśliwe. Niemiec, jak tu osiędzie, złe odczyni; ja nie potrafię.
Wieczór zapadł, ale Ślimak jeszcze kręcił się między zgliszczami, czując, że go coś tak trzyma w miejscu, jakby mu nogi przymarzły do ziemi. Więc zaczął pobudzać się do gniewu i sam przed sobą obmierzać swoją chudobę.
— Uu!... psiakość... — mruczał. — Miałbym też czego żałować! Grunt jałowy, do ludzi daleko, zarobków nijakich, a czego nie wypali słońce, zniszczy woda. Potobym chyba siedział, żeby się na mnie dorabiali złodzieje.
Gniew naprawdę w nim zakipiał; chłop plunął na ziemię, potrącił złamane wrota i tęgim krokiem poszedł w stronę mostu, nie oglądając się na zagrodę. W drodze spotkał dwu niemieckich parobków, którzy, z wesołą rozmową, szli nocować do jego sadyby. Na widok Ślimaka zamilkli, ale, minąwszy go, poczęli się cicho śmiać.
— Jabym też z wami zimował, hycle?... — mruknął Ślimak. — Niech ino mi chłopak wróci z aresztu i baba ozdrowieje, a pójdę w taki świat, że was nigdy oczy moje nie zobaczą...
Na pogodnem niebie zapalały się gwiazdy, i księżyc począł wynurzać się z poza lasu. Za mostem chłop skręcił na lewo i wkrótce stanął przy kolonji Hamera.
U wrót czernił się i pokaszliwał jakiś cień ludzki.
— To wy, panie bakałarzu? — spytał Ślimak.
— Ja. Cóż, zgodziliście się sprzedać grunt?
Chłop milczał.
— Może to i lepiej... Pewnie, że lepiej — ciągnął bakałarz. — Sami na tym kawałku niewielebyście zwojowali, bo wam się nie wiedzie, a tak — przynajmniej uratujecie innych.
Obejrzał się i prawił zniżonym głosem:
— Ale potargujcie się u rejenta z Hamerami, bo im robicie łaskę. Jak z wami skończą, Knap odda córkę Wilhelmowi, wypłaci posag i jeszcze dopożyczy pieniędzy. Bez tego Hirszgold wygnałby ich na święty Jan i sprzedałby folwark Grzybowi... Ciężki kontrakt podpisali z Żydem.
— To Grzyb kupiłby po nich kolonję? — spytał Ślimak.
— Któżby inny? — szepnął bakałarz. — Grzyb chce kupić dla syna... Już tu Josel kręci się od miesiąca, i Bóg wie, coby było, gdybyście się nie zgodzili na sprzedaż swego kawałka.
— Grzyb?... — powtórzył chłop. — A dy wolałbym djabła na sąsiada, niż tego chorobę! Stu Niemców tak nie dopiecze, jak ten stary Judasz.
— Zawsze się z nimi trochę potargujcie — dorzucił bakałarz. — Nie będą twardzi, bo już przyjechał Knap, i muszą z nim skończyć.
Na folwarku skrzypnęły drzwi. Bakałarz nagle zmienił temat rozmowy.
— Wasza kobieta — mówił głośno — leży w szkole. Chodźcie tędy...
— Czy to Ślimak? — zawołał z dziedzińca Fryc Hamer.
— Ja.
— No, to zajrzyjcie do żony, ale nocujcie w kuchni. Chorej dopilnuje Augustowa, a wy musicie wyspać się, bo jutro przed świtem jedziemy.
Cofnął się za róg domu, i drzwi znowu skrzypnęły. Widać wrócił do izby.
— A wy gdzie siedzicie, panie bakałarzu? — spytał chłop.
— Zwyczajnie siedzimy we szkole, ale dziś nocujemy z córką przy stajni.
Ślimak zadumał się i odparł:
— Pewnie, że moją kobietę tylko do jutra położyły w izbie. A jutro nas wyrzucą do stajni... Niema tu co długo wysiadywać.
Weszli do ciemnej sieni. Gdzieś z głębi domu rozlegała się huczna rozmowa, przerywana grubemi wybuchami śmiechu i brzękiem szkła. Bakałarz ujął chłopa za ramię i pociągnął do drzwi na lewo. Otworzył. W wielkiej izbie, zastawionej ławkami i oświetlonej małą lampką, leżała na tapczanie Ślimakowa; jakaś stara kobieta przykładała jej mokre chusty na głowę. Izbę napełniał ostry zapach octu.
W chłopie serce zamarło. Teraz dopiero, kiedy poczuł woń octu, zrozumiał, że żona musi być bardzo chora.
Gdy stanął nad tapczanem, Ślimakowa zaczęła mu się przypatrywać, mrużąc oczy. Nagle odezwała się schrypniętym głosem:
— To ty, Józek?...
— Jużci ja.
Chora, przymknąwszy oczy, zaczęła miętosić rękoma kożuch, którym ją przykryto. I znowu odezwała się, tym razem silniej:
— Co ty robisz, Józek?... Co ty robisz?...
— Przecie widzisz, że stoję.
— Aha! stoisz... Wiem ja, co ty robisz... Nie bój się!... Wszystko wiem...
— Idźcie stąd, gospodarzu — przerwała stara Niemka, popychając chłopa ku drzwiom. — Idźcie — bo ona niepokoi się, a to niedobrze... Idźcie...
I wypchnęła go z izby.
— Józek!... — krzyknęła Ślimakowa. — Józek! wróć się... Cosik ci powiem...
Chłop wahał się.
— Niema poco — szepnął bakałarz — ona bredzi i irytuje się. Jak jej zejdziecie z oczu, może zaśnie.
Zaprowadził go na drugą stronę sieni, do kuchni, gdzie zaraz wpadł Fryc Hamer i pociągnął Ślimaka do dalszej izby.
Przy jasnej lampie, za stołem pełnym kufli, wśród kłębów dymu z fajek, siedział stary Hamer, a obok młynarz Knap. Był to człowiek potężny jak wór mąki, z twarzą wielką, czerwoną i połyskującą. Siedział bez surduta, trzymając w jednej ręce kufel piwa i ocierając spocone czoło mankietem drugiej. Z pod rozpiętej koszuli, w której lśniły się złote spinki, widać było piersi duże jak u kobiety, zarosłe gęstym włosem.
Na prawo od stołu, leżała na krzyżulcach spora beczułka, z której Wilhelm Hamer nalewał coraz nowe kufle piwa.
— Jak się nazywasz ojciec? — wesoło krzyknął Knap grubym głosem, z silnym akcentem niemieckim.
— Ślimak.
— No, prawda, to ten sam!... — huknął Knap i roześmiał się. — A sprzedajesz nam twój grunt z górą pod wiatrak?
— Bo jo wiem?... — odparł chłop nieśmiało. — Musi, że sprzedam...
— Ha! ha!... — huczał Knap. — Wilhelm!... — ryknął, jakby Wilhelm był o wiorstę drogi — nalej mu piwa, temu chłopu... Pij za moje zdrowie, ja za twoje zdrowie... Ho! ho! ho!... Chociażeś ty do mnie nigdy zboża nie przywoził, trącam się z tobą... Ty bądź zdrów, i ja bądź zdrów... A czemu ty dawniej nie sprzedał nam twój grunt?
— Bo jo wiem? — odparł chłop, chciwie wypiwszy piwo.
— Wilhelm!... nalej mu!... — ryczał Knap. — A ja tobie powiem, czemu nie sprzedał. Temu, że ty nie umiesz być silnie postanowionym. Ho! ho!... silne postanowienie to fundament. Ja powiedziałem: będzie młyn we Wólce — i jest młyn we Wólce, choć mi go dwa razy palili Żydzi. Nie prawda, Hamer?... I jeszcze ja powiedziałem: mój Konrad będzie doktór! — i Konrad będzie doktór. I jeszcze ja powiedziałem: ty, Hamer, twój Wilhelm musi mieć wiatrak! — i Wilhelm musi mieć wiatrak. Bez silne postanowienie człowiek jak młyn bez wody jest... Wilhelm!... lej mu piwo... Prawda, jak dobre piwo!... Mój zięć Krauze robi takie piwo... Ho! ho!...
— Co to?... — zawołał, pochylając się w stronę beczułki. — Co to, niema piwa?... Basta!... idziemy spać...
Ruszyli się z za stołu. Fryc popchnął Ślimaka do kuchni i zamknął drzwi.
Chłop był odurzony, niewiadomo czem więcej: piwem, czy hałaśliwą rozmową Knapa. Przy blasku kaganka dojrzał w kuchni dwa tapczany; na jednym ktoś spał, drugi był próżny. Ślimak usiadł na próżnym; poczuł, że mu jest wesoło, i zaczął kiwać się w prawo i w lewo, w prawo i w lewo...
Nie myślał o niczem; raczej przysłuchiwał się rozmowie, którą w sąsiedniej izbie prowadzono po niemiecku. Po upływie jakiegoś czasu usłyszał głośne pocałunki, nowy szereg wykrzykników, odsuwanie stołu i krzeseł, i śmiech Knapa. Potem kuchnię zalała jasność, i przeszli przez nią Fryc z Wilhelmem.
— Spać, spać!... — zawołał do niego Fryc. — Skoro świt, jedziemy...
Młodzi Hamerowie wyszli do sieni, z sieni na dziedziniec, kroki ich ucichły gdzieś przy stodole, a Ślimak wciąż kiwał głową w prawo i w lewo. Upłynął znowu jakiś czas, w ciągu którego rozlegały się w obszernej izbie ciężkie stąpania, a potem gruby głos Knapa, mówiący:
— Vater unser, der Du bist im Himmel...
Młynarz w ciągu modlitwy zzuwał buty, rzucał je daleko od siebie i nareszcie, powtarzając: amen... amen... — układł się na łóżku, które pod nim zgrzytnęło.
Wkońcu umilkł, a w kilka minut później zaczął chrapać dziwnemi głosami, jakby go duszono i zarzynano.
W kuchni kaganek przyćmił się, zaskwierczał, parę razy błysnął i zgasł, wydając przykry swąd spalonej tłustości. Przez zamarznięte szyby zajrzał księżyc, i na glinianej podłodze rozłożyła się tafla mdłego światła, przecięta na sześć tafelek cieniem okiennej ramy.
Młynarz chrapał i jęczał straszliwie. Chłop, odurzony piwem, chwiał się na prawo i na lewo, uśmiechał się niewiadomo do kogo i medytował:
— No, sprzedam!... To i co? Albo mi to nie wolno? Przecie lepiej pójść w inne strony i kupić z piętnaście morgów rzetelnej ziemi, niż siedzieć na dziesięciu kiepskich i jeszcze sąsiadować z Jaśkiem Grzybem. A dy oniby mnie tu ze starym oba upiekli... Sprzedać, to sprzedać, byle wnet...
I powstał, jakby chcąc iść do rejenta. Ale przypomniawszy sobie, że do rejenta daleko, upadł na siennik i cicho śmiał się sam do siebie. Mocne piwo, wlane w pusty żołądek, rozmarzało go coraz bardziej.
Wtem, na jasnej tafli szyb, zarysowała się ludzka sylwetka. Ktoś ze dworu usiłował zajrzeć do kuchni.
Chłop machinalnie podsunął się do okna. Popatrzył... wytrzeźwiał... i wybiegł z kuchni... Na skrzyp drzwi, śpiący parobek przewrócił się i zaklął, ale Ślimak nie zważał na niego. Trzęsącemi rękoma odszukał klamkę w sieni, targnął ją i owiany mroźnem powietrzem znalazł się na dworze.
Przed domem stała kobieta, zaglądając w okno. Ślimak przypadł do niej, schwycił za ramiona i szepnął z trwogą:
— To ty, Jagna?... Ty?... Boga się bój, co robisz? Kto cię odział?
Istotnie była to Ślimakowa.
— Samam sie odziała, ino butów nie mogłam dozuć i krzywo mi siedzą... Chodzi do dom — rzekła, ciągnąc go za rękę.
— Gdzie do dom? — odparł Ślimak. — A dyżeś ty, Jagna, taka chora, że nie wiesz, co nam się dom spalił i stodoła?... Gdzie pójdziesz, na taki mróz?
W dziedzińcu odezwały się brytany Hamera; Ślimakowa zwiesiła się mężowi na ręku i nalegała uporczywie:
— Chodzi do dom... chodzi do dom! Nie chcę umierać w cudzej izbie, jak komornica... Ni!... Ja gospodyni... Nie chcę bratać się ze Szwabami, bo mi jegomość nawet trumny nie pokropi święconą wodą...
Ciągnęła, a on szedł. I tak szli oboje do wrót, potem za wrota, potem w stronę zamarzniętej rzeki, aby jak najrychlej dostać się do sadyby. Za nimi biegły psy i z wściekłem ujadaniem szarpały ich za odzież.
Szli w milczeniu. Dopiero nad rzeką przystanęła zmęczona kobieta i chwilę odpocząwszy, poczęła mówić:
— Myślisz, że ja nie wiem, co cię Niemcy skusiły, i chcesz im sprzedać grunt?... Może nie prawda?... — dodała, dziko patrząc mu w oczy.
Ślimak spuścił głowę.
— Ty zdrajco!... ty zaprzańcu!... — wybuchła nagle, wygrażając mu pięścią. — Ty grunt sprzedajesz?... A tobyś ty samego Pana Jezusa Żydom sprzedał!... To ci się już sprzykrzyło, żeś jest uczciwy gospodarz, jako twój ojciec, i chcesz zejść na poniewierkę między ludzi? A co zrobi Jędrek?... Będzie chodził za cudzą sochą... A mnie jak pochowasz?... Jak gospodynię, czy jak komornicę?...
Pociągnęła go i weszli na lód. Gdy znaleźli się na środku rzeki, Ślimakowa znowu wybuchła:
— Stój tu, Judaszu!... — zawołała, chwytając go za obie ręce. — Ty jeszcze myślisz sprzedać grunt? Ja ci już nic nie wierzę... Słuchaj — mówiła w gorączkowem rozdrażnieniu — ino sprzedasz, Pan Bóg przeklnie ciebie i chłopaka... Ten lód załamie się pod tobą, jak nie wyrzekniesz się djabelskich myśli... Ja po śmierci nie dam ci spokoju... Nigdy nie zaśniesz, bo choćbyś zasnął, wstanę z grobu i oczy będę ci odmykała...
— Słuchaj!... — krzyknęła w napadzie szału. — Jak sprzedasz grunt, nie przełkniesz Najświętszego Sakramentu, bo uwięźnie ci w gardle, albo rozleje ci się krwią...
— Jezu!... — szepnął chłop.
— Gdzie stąpisz, trawę spali ci pod nogami... — klęła nieprzytomna kobieta. — Na kogo spojrzysz, rzucisz urok, i spotka go nieszczęście...
— Jezu! Jezu!... — jęknął chłop. Wyrwał się jej z rąk i zatkał uszy.
— Sprzedasz? sprzedasz?... — pytała, zbliżając swoją twarz do jego twarzy.
Ślimak potrząsnął głową i rozłożył ręce.
— Niech się co chce dzieje — odparł — nie sprzedam.
— Choćbyś miał zdechnąć na barłogu?
— Choćbym zdechł.
— Tak ci Boże dopomóż?...
— Tak mi Boże dopomóż i niewinna męka Jego...
Ślimakowa zachwiała się. Mąż pochwycił ją wpół i prawie zaciągnął do stajenki, gdzie spali dwaj parobcy Hamera.
Chłop posadził żonę na progu, a sam począł bić pięściami we drzwi.
— Kto tam? — zapytano rozespanym głosem.
— Otwórzta!... Wstawajta!... — odparł Ślimak.
Jeden z parobków otworzył drzwi.
— To wy, Ślimaku? — rzekł zdziwiony, owijając się kożuchem.
— Idźta na swoją kolonję, bo muszę tu kobietę ułożyć.
Parobek zaczął drapać się po kudłatej czuprynie.
— Kpicie, czy co?... Przecie ten grunt już nie wasz...
— Ino czyj?... — wrzasnął rozgniewany chłop i ująwszy go za piersi, wyciągnął na podwórze.
— Poszły!... — dodał, usuwając się drugiemu parobkowi, który, z butami w rękach, opuszczał stajenkę.
Wygnani, mrucząc, poczęli się ubierać; Ślimak wziął żonę na ręce i ułożył ją na ciepłym jeszcze barłogu. Kobieta ciężko dyszała.
— Będzie z tego interesu proces! — odezwał się starszy parobek. — Tak nie można oszukiwać ludzi. Stary na wasze słowo sprowadził Knapa, żonę wam jak należy opatrzył, a wy po nocy od kontraktu uciekacie. Uczciwy z was kupiec!...
— Pewno Gede go podjudził — wtrącił drugi parobek.
— Gede nie jest taki podły — odparł starszy — on dotrzyma układu. To Żydem pachnie... Musieli go namówić Josel z Hirszgoldem, oba psubraty, co nas wszystkich w nieszczęście wciągnęli.
Rozdrażniony Ślimak zatrzasnął drzwi stajenki. Obaj Niemcy podnieśli głos:
— Zapłacisz ty za szachrajstwo!...
— Gruntu ci nie wystarczy...
— Zobaczysz, jak cię Żydki wykwitują.
— Z głodu zdechniesz, albo będziesz wyciągał rękę pod kościołem.
— Całujta mnie!... — odkrzyknął im Ślimak.
Odwrócili się i odeszli w stronę kolonji, grożąc pięściami i wymyślając po polsku i po niemiecku naprzemian. Gdy umilkły ich gniewne głosy, Ślimak wyszedł ze stajni i począł błąkać się po podwórku, nasłuchując, czy nie jedzie kto gościńcem.
— Nic nie pomoże — myślał — trza sprowadzić jaką babę i felczera...
Niekiedy otwierał skrzypiące drzwi stajenki i zaglądał do żony. Zdawało mu się, że śpi, nieco uspokojona, bo już nie chrapała.
Tak przewałęsał się do rana. Po wschodzie słońca rzucił paszy krowom i napoił je, a gdy się całkiem rozwidniło, wszedł do stajni, chcąc się trochę przespać.
Zastanowił go spokój żony. Więc choć mu się oczy kleiły i huczało w głowie, podszedł do niej i obejrzał, skupiając resztę uwagi. Targnął ją za rękę, dotknął ust — nie ruszyła się. Umarła i już nawet ostygła.
— Ot, masz!... — mruknął. — A... a... niech już wszystko djabli wezmą!...
Zamknął się w stajni i zgarnąwszy trochę słomy do kąta, legł na niej. Po kilku minutach twardo zasnął.
Było już po południu, kiedy zbudził go blask i krzyk. Otworzył oczy i zobaczył nad sobą starą Sobieską.
— Wstawaj Ślimaku!... A dyć wasza umarła... Na szczęt umarła...
— Cóż ja poradzę? — odparł chłop. Obrócił się brzuchem do ziemi i jeszcze lepiej naciągnął kożuch na głowę.
— Trzeba kupić trumnę... Dać znać do parafji...
— Niech se ta inni dają znać.
— Kto da?... — krzyczała baba. — We wsi gadają, że was sam Pan Bóg pokarał za Owczarza i sierotę... Niemce na was pomstują, że ha!... bo ten gruby młynarz z Wólki pokłócił się z nimi i odjechał... Nawet mnie Josel nie kazał tu iść i mówi, że wam teraz wyłażą bokiem kurczęta, coście kolejnikom tamtych lat sprzedawali. Zawzięty Żyd, maleńko, żem mu ukropem ślipiów nie zalała... No, ruszta się, Ślimaku!... — mówiła baba, szarpiąc go za kożuch.
— Ej!... niechaj mnie — odezwał się chłop stłumionym głosem — bo jak cię kopnę, to wszystka wódka z ciebie wyciecze...
— O ty bezbożniku!... psia wiaro!... odszczepieńcze od kościoła boskiego!... Adyżeś ty naprawdę sumienie stracił, iże się wylegujesz, kiedy twoja rodzona czeka chrześcijańskiego pogrzebu... Upamiętajcie się, Ślimaku...
— Całuj mnie!... — wrzasnął chłop i machnął w powietrzu nogą, aż impet wionął na Sobieską. Baba podniosła ręce dogóry i lamentując pobiegła na wieś...
Ślimak pchnął drzwi i znowu zasłonił się kożuchem. Serce jego opanowała nieugięta, chłopska zaciętość, bo już był pewny, że ginie bez ratunku. Nie skarżył się, niczego nie żałował, a myślał tylko o jednem: ażeby zasnąć i umrzeć we śnie. Wrogowie go przeklęli, znajomi opuścili, najbliżsi zstąpili do grobu. Nie miał nic i nikogo; jak świat duży, nie było ludzkiej ręki, któraby go wydźwignęła z rozpaczy, a bodaj podała mu skorupkę wody, choć palony gorączką, pragnął. Uratować mogło go tylko miłosierdzie boskie; lecz on już w miłosierdzie boskie nie ufał.
Kiedy tak leżał twarzą do ziemi, aby nie spojrzeć na trupa żony, słońce opuściło się na zachodnie pagórki; od wsi kościelnej doleciał głos wieczornego dzwonu, a w chatach pobożne kobiety zaczęły szeptać: „Anioł Pański.“ Jednocześnie w górze na gościńcu ukazał się czarny, zgarbiony cień. Szedł on wprost ku zagrodzie Ślimaka, powoli, z worem na plecach, z kijem w garści, otoczony blaskami słońca. Właśnie jak anioł Pański, którego miłosierny Ojciec zsyła ludziom w ostatniej potrzebie.
Był to Jojna Niedoperz, najstarszy i najbiedniejszy Żyd w okolicy. Wszystko robił i wszystkiem handlował, ale nigdy nic nie miał. Z liczną rodziną mieszkał w ustronnej chacie, której jeden róg zapadł w ziemię, brakło czwartej części dachu, a w oknach, zabitych deszczułkami i pozaklejanych papierem, tylko gdzieniegdzie błyszczała rozbita szybka.
Jojna szedł do wsi, gdzie miał nadzieję, że połata jaką sztukę odzienia Grzybowi albo Orzechowskiemu, a w najgorszym razie załatwi jaki interes szynkarzowi Joselowi, który często nim się posługiwał i licho płacił. Mroźny wiatr trząsł jego pejsami, targał poszarpaną brodę, szczypał krwią nabiegłe powieki i usiłował wedrzeć się pod kapotę, popstrzoną gęstemi łatami. Żyd chuchał w sine palce, przekładał swój wór z ramienia na ramię, i idąc, medytował o familijnych kłopotach. Czy też jego żona, stara Liba, doczeka się kiedy szczupaka na szabas? Co porabia jego syn Menachem, który uciekł przed wojskiem do Niemiec i już zgolił brodę, odział się w krótki surdut, ale nie miał pieniędzy? Kiedy też wróci najsprytniejszy z jego zięciów, Bencyjon Sufit, który obecnie siedzi w więzieniu za jakieś akcyzne przestępstwo? Czy drugi zięć, Wolf Krzykier, zostanie kiedy szkólnikiem, choć już od dziesięciu lat nic nie robi, tylko czyta święte księgi? Czy jego córka Ryfka, brzydka, stara panna, wyjdzie kiedy za mąż, a jego wnuki i wnuczki, Chaim, Fajwel i Mordko, Elka, Łaja i Mirla, czy będą kiedy miały po dwie całe koszule?
— Aj waj! — mruknął Żyd. — I jeszcze te gałgany zabrały mi trzy ruble...
Owe trzy ruble zrabowali Niedoperzowi złodzieje jeszcze w jesieni; ale on do tej pory nie mógł o nich zapomnieć. Była to bowiem jedna z większych sum, jaką kiedy posiadał.
W tej chwili spojrzenie Jojny padło na komin spalonej chaty Ślimaka, i nagle Żyd ciężko westchnął. Aj! coby to było, gdyby tak na jego chałupę Pan Bóg zesłał ogień, i gdzieby się podziała żona, córki, zięć, wnuki i wnuczki?...
Wzruszenie jego spotęgowało się, gdy usłyszał ryk krowy w obórce. Znaczy, że Ślimakowie są w zagrodzie. Jużci są, na wieś niktby ich nie przyjął, bo więcej niż od roku wszyscy się na nich gniewali. Zaco się gniewali?... No, a zaco wszyscy gniewają się na niego, na starego Jojnę, i jeszcze mówią, że on szachraj?... Ludzie mają swoje wstręty, taki porządek świata, i on go nie poprawi.
Krowa drugi raz ryknęła (obie naprzemian porykiwały od południa), i Jojna skręcił do siedziby, zobaczyć, co się dzieje u Ślimaka.
— Może co zarobię? — pomyślał.
Wszedł na dziedziniec, rozejrzał się i kręcąc głową, odrazu poszedł do stajenki.
— Ślimaku!... Panie gospodarzu!... Pani gospodyni, czy państwo są tutaj?... — wołał, pukając w ścianę. Bał się otworzyć drzwi, ażeby, w razie nieobecności gospodarzy, nie posądzono go o przeglądanie cudzych kątów.
— Kto tam? — odezwał się Ślimak.
— Ja, stary Jojna — odparł. Uchyliwszy zaś drzwi, spytał zdziwiony:
— Co to państwu?... Co wam, Ślimaku?... Co gospodyni?...
— Umarła.
— Jakto umarła?... — Cofnął się Żyd. — Poco gadać takie żarty! Aj waj!... może i umarła?... — dodał, przypatrzywszy się z uwagą leżącej. — Taka dobra gospodyni! — mówił dalej. — Wielkie na was nieszczęście padło, niech Pan Bóg ubroni... Tfy! — splunął. — A wy co tak leżycie, Ślimaku, przecie trzeba zrobić pogrzeb.
— Będzie dwa odrazu — mruknął chłop.
— Jak to może być dwa?... Czyście wy słabi?
— Ni.
Żyd kręcił głową, spluwał i rozmyślał.
— Tak przecie nie może być — rzekł — a jak wy się nie ruszycie, to ja dam znać. Ino powiedzcie, do kogo pójść?
Ślimak milczał, ale krowa znowu ryknęła.
— Czego ono tak ryczy te bidło? — spytał ciekawie Jojna.
— Musi tego, że niepojone.
— To pocoście ich nie napoili?
Chłop znowu nie odpowiedział. Żyd postał chwilę, wreszcie stuknąwszy się palcem w czoło, rzucił worek, laskę i spytał:
— Gdzie wy macie ceber, gospodarzu? Gdzie wiadro?...
— Dajcie mi ta spokój — mruknął chłop gniewnym głosem.
Ale Jojna nie ustąpił. Znalazł ceber i konewkę w oborze, przyniósł kilka razy wody z przerębli, napoił krowy i jeszcze pełną konew postawił obok Ślimaka. Dla krów Jojna miał osobliwe współczucie, od pół wieku bowiem nadaremnie marzył, aby kiedy posiadać własną krowę, a przynajmniej kozę.
Żyd, odpocząwszy po tej pracy, tak ciężkiej na jego siły, znowu zapytał Ślimaka:
— No, jakże będzie?
Chłopa wzruszyła jego litość, ale nie dodała mu energji. Więc tylko podniósł głowę i rzekł:
— Jak się ta kiedy spotkacie z Grochowskim, nakażcie mu ode mnie, żeby nie pozwolił sprzedać gruntu, dopóki Jędrek nie urośnie.
— A we wsi co teraz powiedzieć?... bo tam idę.
Lecz chłop już nakrył się kożuchem i zaprzestał rozmowy.
Żyd stał, oparł brodę na ręku i długo dumał. Wreszcie, zamknąwszy stajenkę, zabrał swój wór i kij i poszedł, ale nie za most, do wsi, tylko gościńcem w górę. Współczucie nędzarza dla cudzej nędzy było tak silne, że w tej chwili zapomniał o swoich kłopotach, a myślał o ratowaniu Ślimaka. Właściwie nawet nie myślał o Ślimaku, tylko wprost nie umiał go odróżnić od siebie. Zdawało mu się, że to on sam, Jojna, leży w stajni obok umarłej żony, i że za wszelką cenę musi wydobyć się z nieszczęścia.
Szedł więc, o ile mu pozwalały stare nogi, najprzód do Grochowskiego. Było już ciemno, około szóstej wieczorem, kiedy stanął przy jego zagrodzie. Uderzyło go, że w chacie niema światła. Zaczął pukać, nie odpowiedziano. Wyczekawszy z kwadrans u progu, obszedł chatę dokoła, i kiedy zdesperowany, zabierał się już do powrotu, nagle stanął przed nim, jakby z pod ziemi, Grochowski.
— Tyś tu poco, Żydu?... — gniewnie zapytał go olbrzymi chłop, starannie chowając za siebie jakiś długi przedmiot.
— Poco?... — odparł wystraszony Jojna. — Ja tu umyślnie przyleciałem do was od Ślimaka... Wy wiecie, że oni się spalili, Ślimakowa umarła, a on sam leży przy niej bez rozumu?... Gada tak, jakby mu po głowie chodziły paskudne myśli i nawet krów nie napoił. Ja się boję za to, co on zrobi dziś w nocy.
— Słuchaj, Żydu — odezwał się surowo chłop — ino mi gadaj prawdę. Kto cię tego krętactwa nauczył? Boś ty sam nie złodziej, ale widno, że cię tu złodzieje nasłali...
— Jakie złodzieje? — krzyknął Jojna. — Ja przecie wracam prosto od Ślimaka...
— Nie łgaj, nie łgaj... — odparł Grochowski. — Bo mnie stąd nie wyciągniesz, żebyś nałgał drugie tyle, a oni ci nawet twoich pieniędzy nie oddadzą...
Pogroził Jojnie i cofnął się między budynki. Teraz dopiero spostrzegł Żyd, że Grochowski ma w ręku fuzję. Widocznie spodziewał się złodziejów.
Widok broni tak przestraszył Jojnę, że w pierwszej chwili o mało nie upadł, a następnie zaczął uciekać do gościńca. Przy słabem świetle księżyca zdawało się Żydowi, że każdy krzak i każdy słup jest zbójcą, który go najprzód obedrze, a potem wystrzeli z fuzji. Jojna chyba umarłby od huku.
Ale nie zapomniał Ślimaka i dostawszy się na gościniec, poszedł do wsi kościelnej, na probostwo.
Tutejszy proboszcz dopiero od kilku lat rządził parafją. Był to człowiek średniego wieku, bardzo piękny. Posiadał wyższe ukształcenie i maniery dobrze wychowanego szlachcica. Co rok sprowadzał więcej książek, aniżeli wszyscy jego sąsiedzi, i dużo czytał; nie przeszkadzało mu to hodować pszczół, polować, bywać na sąsiedzkich zebraniach i pełnić duchownych obowiązków.
Posiadał ogólną sympatję. Szlachta kochała go za rozum i hulackie skłonności, Żydzi za to, że nie pozwalał ich krzywdzić, koloniści, że — na probostwie ugaszczał pastorów, chłopi, że odnowił kościół, obmurował cmentarz, mówił ładne kazania, urządzał świetne nabożeństwa, a ubogich nietylko darmo chrzcił i grzebał, lecz nawet wspomagał.
Ale stosunki między prostym ludem a proboszczem nie były dosyć ścisłe. Chłopi szanowali go, ale nie mieli śmiałości. Patrząc na niego, wyobrażali sobie, że Bóg jest to wielki pan i szlachcic, łaskawy i miłosierny, który jednak z byle kim nie gada. Proboszcz czuł to, i szczególnie było mu przykro, że jeszcze żaden chłop nie prosił go do siebie na wesele czy chrzciny, żaden o nic się nie radził. Chcąc przełamać ich nieśmiałość, czasami wdawał się w rozmowę; ale wnet spostrzegał bojaźń na twarzy chłopa, a w sobie zakłopotanie i — urywał.
— Nie mogę udawać demokraty!... — myślał zgryziony.
Niekiedy, w porze złych dróg, kiedy ksiądz przepędził kilka dni bez towarzystwa, budziły się w nim wyrzuty sumienia.
— Lichy jestem pasterz — mówił sobie — nędzny uczeń Chrystusa. Nie poto przecie zostałem kapłanem, ażeby dotrzymywać placu szlachcie, ale żeby służyć maluczkim... Gałgan jestem, faryzeusz.
Wówczas zamykał się na klucz, klękał na gołej podłodze i prosił Boga o apostolskiego ducha. Ślubował, że rozdaruje wyżły, wyrzuci z piwnicy butelki, odda ubogim eleganckie sutanny, i zamiast grać w karty z dziedzicami, będzie pocieszał strapionych, nauczał nieumiejętnych i radził wątpiącym. I właśnie, kiedy dzięki postowi i modlitwie, już... już budził się w nim duch pokory i zaparcia, szatan zsyłał na probostwo gości.
— Jestem potępiony... Boże, bądź miłościw!... — mruczał z rozpaczą, zrywając się z klęczków, aby wydać dyspozycje co do kuchni i piwnicy. W kwadrans później śpiewał świeckie piosenki i pił jak ułan.
Tego wieczora, kiedy Jojna zbliżał się do plebanji, proboszcz wybierał się z wizytą do sąsiednich dziedziców. Miało być kilkanaście osób, inżynier z Warszawy z najnowszemi wiadomościami, preferans, doskonała kolacja i wyjątkowe wina, bo inżynier konkurował o córkę gospodarza. Ksiądz już od kilku dni siedział sam; to też z gorączkową niecierpliwością oczekiwał chwili wyjazdu. Tak nudził się, widząc z jednego okna dziedziniec, na którym tłusty parobek rąbał drzewo, a z drugiego ogród, przywalony śniegiem, i gołe drzewa, na których wrzeszczały gawrony, — tak tęsknił za ludźmi, że prawie nie mógł doczekać się wieczoru. Rachował już nie godziny, ale kwadranse, a gdy myśląc, że upłynął kwadrans, spoglądał na zegarek, przekonywał się ze zdumieniem, że upłynęło zaledwie kilka minut.
Wikary mieszkał w innym domu i zaraz po zachodzie słońca szedł spać, ubierając się do łóżka w sukienny, watowany czepek. To jeszcze jedno pocieszało proboszcza, który nie lubił swego pomocnika. Aby zaś w jakikolwiek sposób dotrwać do wyjazdu, zażądał samowara, i paląc fajkę, marzył.
— Będą dziś państwo Teofilowie, czy nie będą?... No, on jest człowiek rzadkiej głupoty, ale ona... Boże miłosierny, co też mi się snuje po głowie!...
Lecz pomimo narzekań, ciągłe widział zielonawe oczy pani Teofilowej, utkwione niby z żalem w niego, i ten szczególny wyraz twarzy, z jakim niedawno powiedziała:
— Księże proboszczu, w życiu bywają silniejsze dramaty niż na scenie.
On wówczas nie odpowiedział jej, tylko poczuł, że coś ścisnęło go za piersi. Ale dzisiaj, siedząc tu sam i rachując powolne kołatanie zegara, przyznawał, że w życiu bywają nietylko silne, ale straszne dramaty.
Cóż to za piekło, kryć się przed samym sobą ze swojemi myślami!
Mocniej pociągnął fajkę i nagle drgnął.
Przywidziało mu się, że jego sutanna dotyka jedwabnej sukni.
— Jezu, zmiłuj się nade mną! — szepnął, odsuwając się od stołu. Ale jakkolwiek usiadł, zawsze widział zielonawe oczy i czuł palące dotknięcie jedwabnej sukni.
— Ach, żeby już prędzej wyjechać... Mróz otrzeźwi... Zresztą cały wieczór będę grał w preferansa...
Tak myślał i nie wierzył sobie. Wiedział, że kobiety zatrzymają go w salonie, i że naprzeciw siebie zobaczy jak zwykle te dziwne oczy i melancholijną twarz, na której prawie wyrzeźbiło się zdanie:
— Księże proboszczu, w życiu bywają dramaty!...
Wtem zapukano do drzwi. Wszedł Jojna i skłonił się do ziemi.
— Dobrze, żeś przyszedł — zawołał proboszcz. — Miałem właśnie posyłać do ciebie, bo zebrało się trochę garderoby do odnowienia.
— Chwała Bogu! — odparł Żyd. — Już tydzień nie miałem roboty. Ale jeszcze pani gospodyni mówiła, że w kuchni zepsuł się zegar...
— To ty umiesz i zegary naprawiać?...
— Jakże, mam nawet statki.
— Doskonały!... krawiec i zegarmistrz.
— Ja także jestem parasolnik, a także znam rymarstwo i umiem rondle pobielać.
— No, jeżeli tak, to możesz u mnie zimować. A kiedy przyjdziesz do roboty?
— Zaraz usiędę.
— Na noc? — spytał proboszcz.
— Ja robię po całych nocach. Ja już niewiele mogę sypiać.
— Jak chcesz. To idźże do oficyny i zadysponuj sobie kolację. Herbatę zaraz ci przyniosą.
— Przepraszam jegomości — ukłonił się Żyd — ale ja proszę, żeby cukier był osobno.
— Pijesz bez cukru?
— Owszem, ja nawet lubię bardzo słodko, ino ja herbatę piję tak, a cukier chowam dla wnuków.
— Pij z cukrem! dla wnuków dostaniesz oddzielnie — odparł ksiądz, śmiejąc się z przebiegłości Żyda. — Walenty, podaj mi futro — zwrócił się pośpiesznie do służącego, usłyszawszy, że już zajechały sanki.
Żyd znowu ukłonił się.
— Z przeproszeniem jegomości — rzekł — ale ja tu przychodzę od Ślimaka...
— Od Ślimaka?... — powtórzył ksiądz. — Aha! od tego, co się spalił.
— Nawet nie od niego, bo onby mnie nie śmiał tu wysyłać. Ale jemu żona dziś umarła, i on ma jakoś kiepsko w głowie, i tak oboje leżą w stajni, i nawet nie ma im kto wody podać. Nawet krów nie poili bez cały dzień.
Proboszcz cofnął się.
— Jakto, więc nikt ze wsi ich nie odwiedził?...
— Przepraszam jegomości — skłonił się Żyd — ale we wsi gadają, że na niego spadł gniew Boży. I bez ten interes to oni muszą zginąć, jeżeli ich kto nie poratuje.
Mówiąc to, patrzył w oczy księdzu, jakby chciał powiedzieć, że do niego należy ratunek Ślimaka.
Proboszcz uderzył cybuchem o podłogę, aż pękła fajka.
— To ja, proszę jegomości, już pójdę do oficyny — zakończył Żyd. Zabrał kij, worek i wyszedł.
Przed gankiem odzywały się dzwonki sanek, przypominając księdzu, że pora jechać do sąsiada. Walenty stał w pokoju z futrem w rękach.
— Tam czekają mnie — myślał proboszcz, gnąc o podłogę cybuch. — Jest przecie ten inżynier... Może będę potrzebny do zaręczyn... (Może przez tydzień nie zobaczysz pani Teofilowej?... — dodał w nim głos cichszy od myśli). No, a ten przecie wytrzyma do jutra; zresztą zmarłej kobiety nie wskrzeszę...
Ach, jak to boleśnie wahać się między świetnym rautem i nocną wizytą u pogorzelca, który pospołu z trupem leży w stajni...
— Dawaj futro! — rzekł proboszcz. — Zaraz... — dodał i wyszedł do swojej sypialni.
„Jest ósma — myślał. — Jeżeli pojadę do niego, nie mam już poco jechać do nich.“
I znowu w pustym pokoju zobaczył zielonawe oczy, smutną twarz i usłyszał wyrazy: „W życiu są dramaty...“
— Futro!... — Zaraz... Zobacz Walenty, czy konie już są?
— Stoją u ganku — odparł sługa.
— Aha... Noc widna?
— Widna, proszę jegomości.
— Aha! Pójdź jeszcze do gospodyni i każ, ażeby nakarmiła Żyda. Niech mu da jasną lampę, jeżeli zechce robić w nocy.
Walenty wyszedł.
— Nie mogę być niewolnikiem wszystkich pogorzelców i kobiet, które umarły. Jutro będzie sam czas. Nieszczególny musi to być człowiek, skoro nikt ze wsi nie pośpieszył mu z pomocą.
Machinalnie spojrzał na rozpiętą figurę Chrystusa i zadrżał. Zdawało mu się, że i Ukrzyżowany ma zielonawe oczy.
— Rany Boskie! — szepnął — co się ze mną dzieje?... I to ja, obywatel, kapłan, waham się między zabawą i pocieszeniem nędzarza... Kapłan!... Obywatel!...
Ujął się oburącz za głowę i chodził po pokoju. Walenty wrócił.
Proboszcz podniósł na niego wybladłą twarz.
— Weź koszyk — rzekł zmienionym głosem — włóż mięso z obiadu, chleb, butelkę miodu i postaw w sankach.
Sługa zdziwił się, ale spełnił rozkaz.
— Może umiera? — myślał ksiądz. — Możeby jeszcze z Sakramentami?... — Niepodobna!... — szepnął, znowu ujrzawszy owe oczy. — Jestem na wieki potępiony... Boże, bądź miłościw...
Bił się w piersi i wątpił o swojem zbawieniu, zapominając, że miłosierny Ojciec nie rachuje liczby rautów, ani wypitych butelek, lecz te ciężkie walki, jakie stacza ze sobą ludzkie serce.