<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Placówka
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom X
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Zapadła jesień. Zamiast jasnych łanów, szarzały smutne ścierniska, w jarach czerwieniły się krzaki, bociany ze stodół odeszły precz, na południe.
W lesie, jeżeli jaki las gdzie został, ledwieś dopatrzył ptaka, a w polu człowieka; chyba tu i owdzie, po niemieckiej stronie, kilka bab w granatowych spódnicach wykopywały resztę kartofli. Nawet przy kolei skończyły się wielkie roboty. Nasypy wzniesiono, grabarze i mularze rozbiegli się po świecie, a zamiast nich ukazywały się lokomotywy, zwożące szyny i podkłady. Z początku widziałeś na zachodnim krańcu nasypu tylko czarny dym jak z gorzelni; w kilka dni z pomiędzy żółtych pagórków wyjrzał komin, a nieco później — komin osadzony na ogromnem kotlisku. Kocieł sam bez koni, toczył się na wozie i jeszcze ciągnął za sobą kilkanaście innych wozów, naładowanych drzewem, żelazem i ludźmi. Gdzie zatrzymał się, tam ludzie zeskakiwali na ziemię, kładli na nasyp drewniane bale, do drzewa przybijali szyny, i kocieł znowu jechał naprzód.
Owczarz codzień przypatrywał się tym praktykom i rzekł raz do Ślimaka:
— Widzicie, jakie to śprytne!... Póki z góry, to puszczają se ładunek bez koni. Bo i poco mordować bydlęta w takim sposobie?
Ale jednego dnia kocieł z rzędem wozów stanął naprzeciw jaru. Ludzie zdejmowali szyny i podkłady, a on stał, dymił i zipał. Stał z godzinę, i Owczarz patrzył z godzinę, myśląc: jak oni go teraz ruszą z miejsca?
Nagle ku największemu zdumieniu parobka, kocieł gwizdnął przeraźliwie i ruszył się wtył razem z wozami bez niczyjej pomocy. Teraz dopiero Maciek, jak przez mgłę przypomniał sobie, że kiedyś galicyjskie bandosy opowiadały mu o maszynie, co sama chodzi. Nawet przepili jego własne pieniądze, za które miał kupić buty.
— Jużci prawda, że ono samo chodzi, ale się też i wlecze, jak stara Sobieska — pocieszał się Owczarz. W sercu jednak czuł obawę i myślał, że takie zagraniczne sztuki nie wyjdą na dobre okolicy.
I chociaż źle rozumował, trafnie wróżył, bo wraz z ukazaniem się pierwszej lokomotywy, zaczęły się w okolicy nieznane dawniej kradzieże.
Od garnków, suszących się na płocie i zapasowych kół na dziedzińcu, do drobiu w szopach i koni w stajniach, wszystko ktoś kradł. Koloniście Gedemu wydobyto ze spiżarni połeć słoniny; gospodarza Marcińczaka, kiedy wracał trochę podchmielony z odpustu, jacyś z uczernionemi twarzami wyrzucili z wozu i sami nim pojechali, chyba do piekła. Nawet biednego krawca, Jojnę Niedoperza, napadli w lesie złodzieje i wydarli mu krwawo zapracowane trzy ruble.
Ślimakowi pierwsza lokomotywa także nic dobrego nie przyniosła. Paszy dla bydła trudno się było dokupić; zato o zboże nikt się u niego nie pytał, parę fasek masła starzało się w lochu niesprzedanych, a drób sami jedli, bo i na to nie trafiał się kupiec. Cały handel wiejski z koleją i z miasteczkiem zagarnęli Niemcy; nikt już nie chciał patrzyć na chłopskie ziarno i nabiał.
Siedział tedy Ślimak w izbie bez roboty (gdzież miał robić, kiedy nie stało dworu), siedział pod piecem, palił fajkę i myślał: czy to tak zawsze będzie trudno o siano? czy już nigdy żaden handlarz nie wstąpi do niego po zboże, jaja i masło? czy nigdy nie skończą się złodziejstwa? A tymczasem, kiedy on tak rozsądnie każdą rzecz w głowie rozważał, Niemcy ze swemi produktami jeździli po kilka mil w różne strony i wszystko sprzedawali. Złodzieje też swoją drogą kradli, gdzie tylko kto się nie upilnował, albo przy budynkach nie zaprowadził mocnych zamków.
— Na złe idzie! — mówiła Ślimakowa.
— Iii... Jakosik się to wyrówna — odpowiadał chłop.
O biednym Staśku potrochu zapominano. Czasem tylko matka położyła do obiadu jedną łyżkę za wiele, i spostrzegłszy się, otarła oczy fartuchem. To znowu Magda, wołając Jędrka, przez prędkość nazwała go Staśkiem. To znowu Burek obiegał niekiedy budynki, jakby kogoś szukał, a nie znalazłszy, przypadał łbem do ziemi i szczekał. Coraz rzadziej jednak trafiały się te wypadki.
Jędrek najmocniej uczuł śmierć brata. Z tego powodu nie lubił nawet siedzieć w izbie, lecz gdy nie było roboty, wałęsał się po polach. Wałęsając się, zachodził czasem na kolonję, do starego bakałarza, a tam przez ciekawość zaglądał do książki. Znał już z połowę liter, więc bakałarz bez trudu nauczył go reszty; gdy zaś poznał cały alfabet, to znowu bakałarzówna dla rozrywki pokazywała mu czytanie. I chłopak bąkał, niekiedy myląc się naumyślnie, aby go poprawiała, albo też zapominał liter, aby ona, pochyliwszy się nad książką, dotknęła go ramieniem.
Gdy jednego razu przyniósł do chałupy elementarz i pokazał co umie, uradowana Ślimakowa posłała bakałarzównej dwie kury i pół kopy jaj, Ślimak zaś, spotkawszy bakałarza, obiecał, że da mu pięć rubli, jak Jędrek zacznie modlić się z książki, a doda dziesięć, jeżeli chłopak nauczy się pisania. Dzięki temu, gdy nadeszła jesień, Jędrek bywał codzień i parę razy na dzień w kolonji, i albo uczył się, albo choć przez okna patrzył na bakałarzównę i przysłuchiwał się jej głosowi, co trochę gniewało jednego z parobków, a zarazem kuzynów Hamera.
W spokojnych czasach taka bieganina Jędrka może zwróciłaby uwagę Ślimaków; dziś jednak byli zajęci czem innem. Oto każdy dzień przekonywał ich, że paszy mają za mało, a krów za dużo... Nie mówili do siebie, ale wszyscy w domu o tem tylko myśleli. Myślała gospodyni, widząc coraz mniej mleka w szkopku, i Magda, która tknięta niedobrem przeczuciem, codzień pieściła się z krowami, i Owczarz, bo nawet koniom ujmował po garstce siana, aby podrzucić je bydlątkom. Ale najwięcej chyba myślał sam Ślimak, bo nieraz wystawał przed oborą i wzdychał.
Tak dojrzewała bieda wśród ogólnej ciszy, którą mimowolnie przerwał sam Ślimak. Jednej nocy bez powodu zerwał się z pościeli i usiadł na tapczanie.
— Co tobie, Józek?... — zapytała żona.
— Oj!... Śniło mi się, że nam paszy całkiem zabrakło i wszystek dobytek wyzdychał...
— W imię Ojca i Syna... Żebyś nie wymówił w złą godzinę.
— Jużci na pięć ogonów paszy nam nie wystarczy, to darmo — rzekł chłop. — Kalkuluję se w głowie na wszyćkie strony, ale nanic...
— No, więc co zrobisz?
— Bo jo wiem, nieszczęśliwy?
— Możeby...
— Chybaby sprzedać z jedno?... — dokończył chłop.
Słowo padło. We dwa dni później Ślimak, zaszedłszy po okowitę do karczmy, coś napomknął Joselowi o krowie, a zaraz w poniedziałek przyszli do chałupy dwaj rzeźnicy z miasteczka.
Ślimakowa wcale z nimi nie chciała gadać, a Magda zaczęła szlochać. Wyszedł tedy na dziedziniec Ślimak.
— Ny, co to, gospodarzu — zaczął jeden z rzeźników — chcecie sprzedać krowę?
— Bo jo wiem...
— Która to, pokażcie ino.
Ślimak milczał, aż musiał odezwać się Owczarz:
— Już jak sprzedać, to chyba Łysą...
— Wyprowadźcie-no ją — nalegał rzeźnik.
Maciek poszedł do obórki i po chwili wyprowadził nieszczęsną krowę. Zdawała się być zdziwiona, że ją wyciągnęli na dziedziniec w niezwykłej porze.
Rzeźnicy obejrzeli Łysą, i poszwargotawszy między sobą, zapytali o cenę.
— Bo jo wiem? — odparł Ślimak.
— Co dużo gadać? Sami widzicie, jakie to stare bydlę. Damy piętnaście rubli.
Ślimak znowu umilkł, więc znowu Owczarz musiał go wyręczyć w targu. Żydzi krzyczeli wniebogłosy, zaklinali się, szarpali krowę na wszystkie strony, a wkońcu, pokłóciwszy się między sobą, dali osiemnaście rubli. Jeden założył stworzeniu powróz na rogi, drugi machnął je kijem po łopatce, i — w drogę...
Krowa, poczuwszy widać zapach krwi, nie chciała ruszyć z miejsca. Najprzód skręciła do obory, ale rzeźnicy odciągnęli ją ku gościńcowi; potem ryknęła tak żałośnie, że Owczarz pobladł, a wkońcu oparła się wszystkiemi nogami o ziemię, patrząc na Ślimaka wywróconemi oczyma, w których malował się żal i przestrach.
W izbie słychać było płacz Magdy; gospodyni nie śmiała wyjrzeć na dziedziniec, a Ślimakowi zdawało się, że zapienione i zadyszane bydlątko szepcze do niego:
— Gospodarzu, a dyć spojrzyjcie, co oni ze mną wyrabiają, te Żydy... Przecie oni mnie ztela chcą zabrać i zarznąć!... Sześć roków byłam u was, i coście chcieli, robiłam woma sprawiedliwie. Ujmijcież się teraz za mną w takiem nieszczęściu!... Gospodarzu... gospodarzu!...
Ślimak milczał. Wtedy krowina, widząc, że nic jej nie uratuje, obejrzała się ostatni raz po dziedzińcu i — poszła za wrota.
Gdy była na gościńcu, brnąc po błocie w stronę miasteczka, wywlókł się za nią Ślimak. Szedł zdaleka, gniótł w pięści żydowskie pieniądze i myślał:
— Gdzieżbym ja cię sprzedawał, nasza karmicielko i dobrodziejko, żebym się nie bał o nieszczęście dla wszystkich?... Nie ja przecie winienem twojej nędzy. Bóg miłosierny zagniewał się na nas i po jednemu wysyła na śmierć...
Czasem krowa, jakby nie dowierzając, oglądała się za siebie, na dom. Wtedy Ślimak znowu szedł za nią i wahał się w duszy: czyby nie oddać Żydom pieniędzy i nie odebrać stworzenia? Ocaliłby ją, nawetby dopłacił, gdyby mu w tej chwili odstąpił kto paszy na zimę.
Na moście chłop stanął i, oparty o poręcz, bezmyślnie patrzył w wodę. Ot, zepsuło się coś w zagrodzie!... Roboty niema, zboża nikt nie kupuje, w lecie zginął mu syn, w jesieni ginie bydlątko, a co zima przyniesie?
I znowu przemknęło mu przez głowę:
— Jeszcze teraz mógłbym ją niebogę wykupić!... Nad wieczorem będzie za późno.
Nagle usłyszał za sobą głos starego Hamera:
— Nie do nas idziecie, gospodarzu?
— Poszedłbym — odparł Ślimak — żebyście mi paszy sprzedali...
— I pasza nie pomoże — mówił stary z fajką w zębach — bo chłop między kolonistami rady sobie nie da. Ale sprzedajcie swoje grunta, a i wam i mnie będzie z tem lepiej.
— Ni.
— Sto rubli dam za morgę!...
Ślimak aż założył ręce ze zdziwienia i pokiwawszy głową, odparł:
— Czy was, panie Hamer, opętało, czy co?... Mnie na smutek się zbiera, że z waszej łaski musiałem sprzedać bydlę, a wy jeszcze chceta, żebym wam sprzedał wszystko, całe mienie! Dy jabym chyba trupem padł u progu, żeby mi się przyszło wyprowadzać z chałupy, a już kiedybym wyszedł za wrota, tobyście mnie musieli odwieźć prosto na cmentarz. Dla was, Niemcy, wyprowadzić się z miejsca to nic, bo wy błędny naród, dziś tu, jutro tam. Ale chłop jest przecie osiędzony, jak ten kamień przy drodze. Ja tu każdy kąt wiem napamięć, wszędy pociemkubym trafił, każdom grudę ziemi własną ręką obrócił, a wy mi gadacie: „Sprzedaj i idź w świat!“ Gdzież ja pójdę, kiedy jak mi wypadnie jechać bodaj za kościół, to ślepnę i trwożę się, bo wkoło mnie wszystko nieznajome. Poźrzę na las — inaczej wygląda, niż z domu, patrzę na krzak — takiegom kole nas nie widział; ziemia także jest odmienna, a nawet samo słońce inaczej niż u mnie wschodzi i zachodzi... A co jabym z żoną robił, co z chłopakiem, żeby mi się przyszło stąd ruszyć? A cobym powiedział, gdyby mi drogę zastąpili ojcowie, rzekąc: „Lo Boga, Józek, kaj my cię będziemy szukali, jak nam w czyścu bardzo dopiecze, i czy twój pacirz trafi do naszych grobów, kiedy się wyprowadzasz gdzieści na koniec świata?...“ Co ja im odpowiem, albo i Staśkowi, który bez was głowę tu położył?
Hamer, słuchając, drgał z gniewu; mało fajki nie rzucił na ziemię.
— Co mi ty bajdy pleciesz! — zawołał. — Mało to waszych sprzedało gospodarstwa i poszło na Wołyń, gdzie są panami? Ojciec do niego przyjdzie po śmierci!... słyszał kto?... Ty patrz, żebyś przez upór sam nie zginął i mnie nie zgubił. Przez ciebie syn mi się marnuje, pieniędzy nie mam na wypłaty, sąsiedzi mnie dręczą... Czy ty myślisz, że w twojej głupiej górze zakopano skarby? Chcę grunt kupić, bo tu najlepsze miejsce na wiatrak. Płacę sto rubli, niebywałą cenę, a on mi baje, że gdzieindziej żyć nie potrafi!.. Verfluchter!...
— Gniwajcie się, nie gniwajcie się, a ja gruntu nie sprzedam.
— Sprzedasz ty go — odparł Hamer, wygrażając pięścią — ale już ja nie kupię!... Roku między nami nie wysiedzisz...
I odwróciwszy się, szedł ku domowi.
— A chłopak twój niech mi się nie włóczy na kolonję — dodał, stając. — Nie dla was sprowadziłem tu bakałarza...
— Wielka rzecz! to i nie będzie chodził, kiedy mu zazdrościcie powietrza w izbie — mruknął Ślimak.
— Tak, zazdroszczę mu powietrza — irytował się Hamer. — Ojciec głupi, niech i syn będzie głupi.
Rozeszli się. Chłop był taki zły, że nawet nie żałował swojej krowy.
— Niech jej tam gardziel poderżną, kiedy tak — mówił sobie. Lecz zorjentowawszy się, że bydlątko nie winno jego kłótni z Hamerem, westchnął.
W domu usłyszał lament. To Magda płacze, że gospodyni wymawia jej obowiązek. Ślimak, milcząc, usiadł na ławie, a tymczasem żona prawiła do dziewuchy:
— Strawyby ci u nas nie zabrakło, to prawda, ale skąd ja ci wezmę pieniędzy na zasługi i na kolędę? Ino sama pomiarkuj. Rośniesz duża, po Nowym Roku patrzyłaby ci się większa zapłata, a u nas jej nie dostaniesz, nawet żadnej. Wreszcie już i roboty niema dla ciebie, jakeśmy krowę sprzedali... Idź se zatem, jutro albo pojutrze, do stryjka — ciągnęła gospodyni — powiedz mu, jaka u nas bieda: że nic się nie sprzedaje, że niema zarobku, żeśmy bydlę musieli rzeźnikom oddać. Powiedz mu to i padnij do nóg, żeby ci lepszy obowiązek wynalazł. Im prędzej, tem lepiej. A jak nam kiedy Bóg miłosierny dopomoże, to se wrócisz...
— Oho! — szepnął Owczarz, słuchający z rogu izby. — Nie wracać, kiedy człowiek raz odyńdzie...
A potem dodał:
— Niezadługo widać skończy się u was i moje panowanie. Po krowie Magda, po Magdzie ja.
— Iii... ty, Maćku, możesz se siedzieć — przerwała mu gospodyni. — Przy koniach zawdy musi ktoś być, a choćbyśmy ci jednego roku zasług nie dali, odbierzesz se w drugim. Z Magdą zaś co innego. Ona młoda, jej dopiero na świat, więc poco ma usychać w biedzie?
— Jużci prawda — potwierdził Owczarz po namyśle. — Nawet dobrzyśta ludzie, że w takiem zmartwieniu pomyśleliście nopirwy o tem, żeby nie psuć losu dziewusze.
Ślimak milczał, podziwiając rozum żony, która odrazu zmiarkowała, że Magda już nie ma co u nich robić. Zarazem strach go zdjął na myśl, że tak prędko rozprzęga się ich gospodarstwo. Całe lata pracowali na trzecią krowę i własną dziewuchę, a dziś jeden dzień wystarczył, ażeby obie wygnać z domu.
— Albo się wezmę do stolarki, albo jegomości zapytam się: co robić? albo już nie wiem... Ale coby ta ze mną jegomość gadał! Choćbym nawet zakupił mszę świętą na intencję dobrej rady, to jegomość mszę wyśpiwa, a rady nie da. Skądby ją wziął? Może się to nakońcu i samo odwróci. Pewnie, że się samo odwróci. Pan Bóg miłosierny, to jak ojciec: kiedy weźmie bić, bije, choćbyś prosił się, krzyczał, dopóki ręki se nie zmacha. A potem znowu na człowieka zeszle łaskę; byle ino cierpliwie swoje odcierpieć...
Tak medytował Ślimak i zapalił fajeczkę. Żal mu było Magdy, jeszcze więcej krowy, przypomniał sobie łąkę i Staśka, bał się Niemców, ale — cóż miał robić? Czekać cierpliwie, dopóki się samo nie odwróci.
Więc czekał.
W początkach listopada, Magdy już nie było u Ślimaków; poszła do stryjka, a od stryjka na nowy obowiązek. Nawet miejsce po niej w chacie zastygło, i tylko gospodyni czasem pytała samej siebie: czy to prawda, że w tej izbie był jaki Stasiek, że przy tym kominie kręciła się jakaś Magda, że w obórce stała trzecia krowa?...
Tymczasem w okolicy mnożyły się kradzieże, a Ślimak codzień myślał, żeby w miasteczku kupić skoble i kłódki do budynków, to znowu, żeby wyciosać drągi i na noc wszystkie drzwi niemi zasuwać.
— Kradną innych, to i mnie mogą okraść — myślał i niekiedy wyciągał rękę do siekiery, chcąc przynajmniej wyciosać zasuwę. Wnet jednak okazało się, że albo siekiera leży za daleko, albo on ma za krótką rękę, więc — dawał spokój.
Innym razem, nasłuchawszy się o złodziejstwach, brał sukmanę i otwierał skrzynię do pieniędzy, ażeby kupić skoble. Cóż z tego, kiedy jak pomyślał o wydaniu kilku rubli w tych ciężkich czasach, to aż go koło serca zamdliło. Prędko więc chował pieniądze na dno i zdejmował sukmanę, ażeby go nie skusiło.
— Trza czekać — mówił — do wiosny. Bez ten czas może Pan Bóg łaskaw ochroni nas od straty; a wreszcie — upilnuje Owczarz i Burek. Ho! ho! oni czujni...
Jakby na potwierdzenie tej opinji, Burek wył i szczekał po całych nocach, a Owczarz zrywał się po parę razy na noc i, zarzuciwszy sukmanę na ramiona, przechodził się po dziedzińcu.
Jednej bardzo ciemnej nocy, kiedy z nieba padał deszcz ze śniegiem, a na ziemi było błota wyżej kostek, Burek naraz popędził w stronę wąwozów i zaczął gwałtownie ujadać. Owczarz zerwał się z barłogu, i zmiarkowawszy po zajadłości psa, że ktoś jest za stodołą, zbudził Ślimaka. Uzbroili się obaj w drąg i siekierę, i potykając się w błocie, poszli za psem, który kilka razy skowyknął, jakby go potrącono.
— Są złodzieje — szepnął Maciek. Jednocześnie rozległo się stąpanie, jakby dwu ludzi niosło ciężar.
— Na tu, na!... Na tu, na!... — przemawiali oni do Burka, który, czując za sobą swoich panów, nacierał coraz gwałtowniej.
— Weźmiemy się do nich — spytał Maciek Ślimaka — czy dać spokój?
— Kiej nie wiem, ilu ich jest — odparł Ślimak.
W tej chwili od kolonji Hamera zabłyszczało światło, a na gościńcu rozległ się tętent koni i krzyki:
— Łapaj! trzymaj!...
— Bywaj!... — zawołał Owczarz, a Ślimak, wysunąwszy się za stodołę, odezwał się:
— Hej wy! coście ta za jedni?...
Teraz o kilkanaście kroków przed nim upadło na ziemię coś ciężkiego, a zpośród ciemności odpowiedziano:
— Poczekaj, szwabski stróżu!... dowiesz się, co za jedni...
— Huzia go! — krzyknął Ślimak.
— Bij go! — zawołał Owczarz.
I posunęli się naoślep ku jarom. Ale złodzieje uciekli do wąwozów, przeklinając Ślimaka.
Wnet przykłusowali konni Niemcy, a Jędrek wybiegł na dziedziniec z łuczywem. Wszyscy zeszli się za stodołą i przy czerwonym blasku łuczywa znaleźli w błocie zakłótego wieprza.
— O! nasz wieprz! — zawołał Fryc Hamer.
— Ukradli wam? — spytał Ślimak.
— Zabili i ukradli, choć w izbie paliło się światło.
— Śmiałe bestje! — mruknął Owczarz.
— My myśleli — odezwał się z konia parobek Hamerów — że to wy kradniecie. — I począł się śmiać.
— Dobrze nam dziękujeta za pomoc! Niech was... — mruknął Ślimak.
— Idźmy za nimi — mówił wzburzony Fryc — może złapiemy którego.
— To se idźta — odpowiedział gniewnie Ślimak. — Widzisz ich!... W chałupie gadają, że my kradniemy, a tu proszą, żeby za nich karku nadstawiać.
— Pójdę z nimi, tatulu — prosił Jędrek.
— Wracaj do dom i Burka ciągnij za łeb — krzyknął ojciec. — Takiegośmy wieprza im uratowali, że aż złodzieje nam za to wygrażają, a oni mówią, że my kradli!...
Fryc Hamer uspokajał ich i nawet zwymyślał niezręcznego parobka, lecz chłopi wrócili do domu. Wprawdzie na ich miejsce przybiegło kilku mężczyzn z kolonji, ale Hamer już stracił ochotę do obławy, więc zabrali Niemcy wieprza i w ciemności, po błocie, wrócili na swój folwark.
W kilka dni zjechał strażnik, wysłuchał kolonistów, wybadał Ślimaka, odwiedził Josela, przetrząsnął jary we wszystkich kierunkach, spotniał, zabłocił się, ale — nikogo nie znalazł. Z poszukiwań tych jednak wyciągnął bardzo słuszny wniosek, że złodzieje oddawna uciekli. Więc kazawszy Ślimakowej włożyć do wózka garnuszek masła i żółtą kurę w czarne centki, wrócił do domu.
Kradzieże na jakiś czas ustały; Ślimak przecie, pomny na pogróżki, wciąż rozmyślał, że — trzeba budynki zaopatrzyć w skoble, a stajnię i oborę w zasuwy z drągów. Ułożywszy zaś wszystko porządnie w swojej głowie, czekał, aż mu przyjdzie ochota wydać pieniądze na żelastwo i obciosać drągi. Obie czynności odkładał z dnia na dzień, pamiętając o przysłowiu: co nagle, to po djable, i czekając albo na lepszy pomysł co do zabezpieczenia budynków, albo na stalszą pogodę.
— Skoble kupić trzeba — mówił — ale poco buty marnować w takiem błocku?
Tymczasem zima ustaliła się. Na wzgórzach wyrósł kożuch gruby na łokieć, Białkę przykrył lód twardy jak krzemień, gościńce wygładziły się, gałęzie drzew okrył Pan Bóg w koszulki ze śniegu, a Ślimak wciąż medytował o zasuwach i skoblach. Palił fajkę, aż w izbie było dymno, przekładał nogę na nogę, albo siedząc przy stole, opierał głowę to na prawej, to na lewej ręce, a medytował, wciąż medytował. I właśnie kiedy już był w drugiej połowie swoich medytacyj, wpadł pewnego wieczora do izby Jędrek bardzo zalterowany. Matka, zajęta przy kominie, nie zwróciła uwagi na chłopca; ale ojciec, choć było skąpo światła w chałupie, spostrzegł, że Jędrek ma poszarpaną sukmanę, zwichrzony łeb i sińce pod oczyma.
Ślimak, niby niechcący, z tej i owej strony obejrzał zasapanego Jędrka, domyślił sobie to, o czem myślał, wytrząsnął fajkę, splunął i rzekł:
— Widzi mi się, chłopak, że ci ktoś w gębę dał?... I to pewnie ze trzy razy...
— Ja jemu lepiej dałem — odparł zachmurzony Jędrek.
Matka w ową chwilę była w sieni, więc narazie nie słyszała rozmowy. Ojciec zaś nie śpieszył się z badaniem, bo właśnie zapchany cybuszek przepychał drutem. Dopiero przedmuchnąwszy go, pytał dalej:
— Któryż cię tak uczcił?
— A ten hycel Herman — mruknął Jędrek, poruszywszy łopatkami, jakby go co kąsało.
— Ten od Hamera? — pytał ojciec.
— Przecie on.
— A cóżeś ty robił u Hamera, kiej zakazano ci tam chodzić?
— Takem se zaglądał do bakałarzów bez okno — odparł zaczerwieniony chłopak, i szybko dodał:
— A tenci, niemieckie nasienie, wyleciał z kuchni i dre się: „Co tu podpatrujesz dom, złodzieju?“ — „Com ci ukradł?“ — ja mówię. — „Jeszcze nic — on mówi — ale pewnie ukradniesz.“ — I zaraz woła: „Poszedł stąd, bo ci dam w zęby!“ A jo mówię: „To spróbuj!“ A on: „Jużem spróbował.“ A jo: „Może spróbujesz jeszcze raz?“ A on: „Masz jeszcze raz...“
— Pochopny Szwab! — mruknął Ślimak. — A ty jemu nic?
— Com mu miał zrobić? — obruszył się Jędrek. — Złapałem polano i śmignąłem go leciutko w łeb... Może ze dwa razy, no... niechby trzy. A ten podlec zara ci pokład się na ziemię i puścił farbę. Chciałem mu jeszcze dołożyć za chytrość, ale z chałupy wyleciały tamte. Nawet Fryc miał fuzję w garści, więcem ucik.
— I nie dognały cię?
— Oho! mieli me dognać, kiedym rwał, jak zając.
— Choroba z tym chłopakiem — odezwała się matka, wysłuchawszy historji. — Jeszcze go kiedy Szwaby utłuką.
— Co mu ta zrobią — odparł ojciec. — Chybszy on w nogach od nich i zawdy im się wymknie.
Nałożył fajkę i znowu począł rozmyślać o złodziejach, skoblach i zasuwach.
Ale na drugi dzień, w samo południe, przyszli przed zagrodę Ślimaka Fryc Hamer, jego brat Wilhelm i parobek Herman z głową tak obwiązaną szmatami, że mu ledwie jedno oko było widać. Stanęli we trzech na gościńcu, a Fryc zaczął wołać do Owczarza:
— Hej tam!... Powiedz gospodarzowi, żeby do nas wyszedł.
Ślimak usłyszał krzyk i wybiegł przed wrota, z pośpiechu zapinając przez drogę pas na koszuli.
— Czego chceta? — spytał.
— Idziemy ze skargą do sądu na tego zbója — krzyczał rozgniewany Fryc. — O! patrzaj, jak pokaleczył Hermana... A tu mam świadectwo felczerskie, że rany są niebezpieczne — mówił, pokazując chłopu arkusz papieru. — Posiedzi on w kryminale, ten wasz Jędrek...
— Do bakałarzówny zachciało mu się umizgać!... Będzie się umizgał za kratą!... — bełkotał niewyraźnie Herman, bo miał gębę aż dwa razy przewiązaną.
Ślimak trochę się zafrasował.
— Wstydzilibyśta się — rzekł — za takie głupstwo chodzić do sądu. Przecie i Herman dał chłopcu ze dwa razy w pysk, a my do sądu nie idziemy.
— Aha! dałem, akurat... — bełkotał Herman. — A gdzie on ma znaki?... gdzie krew?... gdzie świadectwo felczera?...
— Poczciwiśta — mówił Ślimak. — Jakeśmy wam wieprza uratowali, to żaden strażnikowi nie powiedział, że to my. Ale jak Hermana chłopak przez figle ciapnął patykiem, już lecita do sądu...
— To chyba u was wieprz tyle znaczy, co człowiek — odparł Fryc. — Ale u nas nie wolno człowieka kaleczyć... Jak posiedzi w kryminale, oduczy się rozboju, chamska szyja!...
I poszli we trzech do gminy.
Po tym wypadku Ślimak zapomniał o złodziejach, skoblach i zasuwach, ale począł medytować: co sąd zrobi z Jędrkiem? Często też wzywał na poradę Owczarza.
— Wiesz ty, Maciek — mówił — jo se kalkuluję, że jak w sądzie postawią takiego małego Jędrka przy takim wielgim Hermanie, to może chłopcu nic nie będzie?
— Pewno, że mu nic nie będzie — potwierdził parobek.
— Zawdy — ciągnął Ślimak — ciekawość, jaka go może spotkać kara za pobicie?
— Jużci głowy mu nie zdejmą — odparł Owczarz — i nawet nic mu wielkiego nie zrobią. Pamiętam, że jak Szymon Krawczyk pobił do krwi Wójcika, to Szymona wsadziły na dwa tygodnie do hareśtu. A jak Potocka, ta Jędrzejowa, skaleczyła garnkiem Makolągwiankę, to kazały jej zapłacić śtraf.
Ślimak zastanowił się i rzekł po chwili:
— Jużci prawda. Przecie i u nas ludzie bijali się, a żaden nie poszedł do kryminału. Ino boję się, że Niemiec może kosztowniejszy od chłopa.
— Coby ta miał być kosztowniejszy taki niedowiarek.
— Ale zawdy... Wspomnij sobie, jak to ich sam wachmistrz obchodzi. Nawet z Grzybem nie będzie ci tak gadał, jak z Hamerem.
— Prawda to. Ale i wachmistrz, obejrzawszy się, powie wam we śtyry oczy, że Niemiec — to parch.
— Niemce mają swego cysorza — rzekł Ślimak.
— Ale ich cysorz przy naszym to poślednia osoba. Wiem przecie, bo jakem siedział we śpitalu z jednym sołdatem, on zawdy gadał: „Kudy jemu!...“
Ostatnia uwaga nieco uspokoiła Ślimaka. Niemniej wciąż rozmyślał o karze, jaka może spotkać Jędrka, a w najbliższą niedzielę razem z żoną i chłopakiem poszedł do kościoła, aby u ludzi, lepiej obeznanych z sądami, zaczerpnąć opinji.
W domu został Owczarz, bawiąc się ze znajdą i doglądając garnków na kominie.
Było już po południu, kiedy na podwórzu w gwałtowny sposób zaczął ujadać Burek. Pies szczekał, jakby się kto z nim drażnił. Owczarz wyjrzał przez okno i pod chałupą zobaczył obcego człowieka, w miejskiem odzieniu. Miał on długi szaraczkowy kubrak i rudy kaptur na głowie, przez co niewiele mu było widać twarzy.
Parobek wyszedł przed sień.
— A czego to?
— Zmiłujcie się, gospodarzu — odparł obcy — poratujcie nas w nieszczęściu. Niedaleko, za waszą chałupą, sanie nam się zepsuły, i nawet nie mogę ich naprawić, bo mi dziś w nocy siekierę z półkoszka ukradli.
Owczarz przyglądał mu się z niedowierzaniem.
— Z dalekaśta? — spytał.
— Sześć mil stąd. Jedziemy z żoną do familji, jeszcze ze cztery mile. Dobrej wódki wam dam i kiełbasy, jak mnie poratujecie.
Na wzmiankę o wódce, podejrzenia Maćka osłabły. Pokręcił głową parę razy, przeciągnął się, ale wkońcu, chcąc poratować bliźniego, zostawił znajdę w izbie i z siekierą poszedł za wędrowcem.
Rzeczywiście, niedaleko zagrody stały sanie, zaprzągnięte w jednego konia przy dyszlu, a na saniach kuliła się baba, jeszcze lepiej opatulona aniżeli jej mąż. Zobaczywszy Owczarza, baba płaczliwym głosem zaczęła go błogosławić, podróżny zaś postąpił o wiele zacniej, bo odrazu wypił do Maćka z dużej flaszki.
Parobek, wymówiwszy się dla ceremonji, pociągnął z flaszki, aż mu oczy łzami zaszły, i wziął się do naprawy sanek. Niewiele było przy nich roboty, może na pół godziny; mimo to wdzięczność podróżnych dla parobka nie miała granic. Baba dała Owczarzowi kawał kiełbasy i cztery obwarzanki, a jej mąż tak się rozczulił, że zawołał:
— Zjechałem przecie szmat drogi, ale nigdziem nie spotkał tak uczciwego chłopa, jak ty, bracie. Za to — zostawię ci pamiątkę. Nie masz, bracie, butelki?
— W izbie możebym i znalazł — odparł Maciek niepewnym z radości głosem, czując, że mu wódki zostawią.
Podróżny zepchnął babę z siedzenia i wydobył czarną butelkę z grubego szkła.
— Idźmy — rzekł do parobka. — Ty mi za fatygę ofiarujesz kilka bretnali, na wypadek, gdyby się jeszcze raz sanie zepsuły, a ja za twoją pomoc, dam ci taki kordjał, że kiep wódka!... Bo to jest i wódka w nim, jest i lekarstwo.
Szli żwawo do chaty, a obcy prawił:
— Zaboli cię głowa, zaboli cię brzuch — łyknij kielich tego trunku. Nie możesz spać, czy masz zmartwienie, czy cię febra trząść zacznie, a ty — łykniesz mojego trunku, i jak para wyjdzie z ciebie choroba. Szanujże ten trunek — mówi podróżny — i nie dawaj go byle komu, bo to specjał. Jeszcze mój dziad nieboszczyk nauczył się robić go od zakonników w Radecznicy. Nawet na uroki ono bez mała takie dobre, jak woda święcona.
Dosięgli zagrody. Maciek wszedł do izby po gwoździe i butelkę, a podróżny został na dziedzińcu, niedbale rozglądając się po budynkach i oganiając się przed Burkiem, który wściekle na niego ujadał. W innym czasie ten psi gniew może zastanowiłby Owczarza; ale dziś trudno było podejrzywać gościa, który za niewielką pracę dał mu wódki, kiełbasy i jeszcze obiecał cudownego trunku. Wyniósł tedy parobek z izby pękatą butelczynę i uśmiechając się, podał ją podróżnemu; ten zaś nalał mu z półtorej kwaterki specjału, upominając, aby lada kogo nie częstował i sam używał tylko w ważnych wypadkach.
Wreszcie pożegnali się. Obcy pobiegł do sanek, a Owczarz zatkał swoją butelkę gałgankiem i ukrył w stajni pod żłobem. Brała go ochota pokosztować bodaj kropelkę cudownego trunku, ale — zapanował nad sobą, pomyślawszy:
— Czy to raz padnie na człowieka słabość? Lepiej na taki czas odłożyć.
W tej okazji Maciek okazał niepospolitą moc ducha, bo jak na nieszczęście, Ślimakowie zasiedzieli się w kościele, i biedak nie miał nawet do kogo gęby otworzyć. Zjadł obiad, bawiąc się przy nim dłużej niż zwykle, kołysał do snu znajdę, znowu budził i opowiadał jej to o szpitalu, gdzie mu wyreparowali złamaną nogę, to o podróżnych, którzy sprawili mu tak hojny poczęstunek. Lecz pomimo wszelką ostrożność, wciąż przychodził mu na myśl ukryty pod żłobem specjał zakonników z Radecznicy. Gdzie spojrzał, wszędzie go widział. Pękata butelka wyglądała z pomiędzy garnków na kominie, zieleniła się na ścianie, błyszczała pod ławą, nieledwie pukała do okna, a biedny Maciej tylko mrużył oczy i myślał:
— Dać spokój! przyda się ono na gorsze czasy.
Krótko przed zachodem słońca Owczarz usłyszał na gościńcu wesołe śpiewanie. Wybiegł przed wrota i zobaczył rodzinę Ślimaków, powracającą z kościoła. Byli na górze, i zdawało się, że ciemne ich sylwetki schodzą na śnieg z czerwonego nieba. Jędrek z zadartą głową i założonemi wtył rękoma, sunął po lewej stronie drogi, gospodyni w granatowej katance rozpiętej, że było widać koszulę i piersi, szła po prawej stronie drogi, a gospodarz w czapce na bakier, podkasawszy ręką sukmanę, jak do tańca, rwał naprzód, od prawej strony gościńca do lewej i od lewej do prawej, śpiewając:

Za stodołom, za śwagrowom,
Dej mi spokój, bo zawołom,
Jak zawołom: „Dyć się wynoś!...“
Aż usłyszy sam jegomość...
Czy zawołasz, nie zawołasz,
Jak się uprę, nie wydołasz.

Aż parobkowi zrobiło się przyjemnie od ich wesołości i śmiał się, nie z tego, że za dużo wypili, lecz — że im tak dobrze było na świecie.
— Wiesz, Maciek!... — krzyknął Ślimak zdaleka, spostrzegłszy stojącego u wrót — wiesz, Maciek, nic nam Szwaby nie zrobią!...
Dobiegł pędem i ciężko oparł się Owczarzowi na szyi.
— Wiesz, Maciek — prawił gospodarz, idąc z nim ku izbie — spotkaliśmy na nabożeństwie Jaśka Grzyba. Hycel chłop, ale dobry!... Jakeśmy mu powiedzieli, że Jędrek przetrącił Hermana, to z radości postawił aż kwartę wódki i przysięgał na szczęśliwe skonanie, że sąd chłopaka uwolni... A Jasiek zna się, bo on pisał przy kancelarji i sam nieraz za różne szprynce bywał pod sądem. Ho! ho! on się zna...
— Jakby mnie pary wsadziły do prochowni, tobym ich spalił... — dodał zaczerwieniony Jędrek.
— Nie pyskuj! — zgromiła go matka — bo jak się kiedy naprawdę spalą, na ciebie padnie posądzenie...
W takim nastroju ducha weszli wszyscy do chałupy i zasiedli do jadła. Ale im się nie wiodło. Gospodyni, podając kapuśniak, więcej wylała go na stół, aniżeli w miskę; gospodarz nie miał apetytu, a Jędrek zapomniał, w której ręce należy trzymać łyżkę. Przekładał ją z prawej do lewej, pochlapał sukmanę, oparzył ojcu nogę i wkońcu — poszedł spać. Przykładu jego nie omieszkali naśladować rodzice, i wnet cała rodzina Ślimaków spała jak zarznięta.
Owczarz znowu został samotny, nie mając do kogo przemówić, i — znowu przypomniała mu się pękata flaszka pod żłobem. Napróżno, dla rozerwania myśli, poprawiał dogasające węgle w kominie, albo wysuwał knot trzeszczącego kaganka. Chrapanie Ślimaków i jego usposobiło do snu, a unoszący się w izbie zapach wódki napełniał go tęsknotą. Daremnie opędzał się przykrym myślom, które, jak ćmy nad światłem, krążyły mu nad głową. Ledwie zapomniał o szpitalu, wnet poczynał go trapić smutek nad opuszczeniem znajdy; ledwie zapomniał o nędzy dziecka, wnet napadał go żal nad własną biedą.
— Niema co — mruknął — trza i mnie iść spać...
Owinął w kożuch znajdę i poszedł do stajni. Tu legł na swoim barłogu, ogrzewany ciepłym oddechem koni, przymykał oczy, ale — wszystko na nic. Sen nie przychodził, bo na sen było za wcześnie.
Nareszcie, przewracając się z boku na bok, mimowoli zawadził ręką o flaszkę z trunkiem zakonników. Odsunął ją, ale flaszka z pogwałceniem prawa bezwładności, coraz natarczywiej pchała mu się do ręki. Chciał mocniej wetkać w otwór gałganek, ale ten został mu w palcach, a kiedy machinalnie podniósł butelkę do oczu, aby w mroku zobaczyć, co się z nią dzieje — szyjka dziwnego naczynia skoczyła mu do ust, i Maciek, nawet nie myśląc, co robi, pociągnął spory łyk uzdrawiającego specjału.
Połknął i skrzywił się w ciemności, bo trunek był nietylko mocny, ale jeszcze mdły. Zwyczajnie lekarstwo.
— Było się też na co łakomić! — pomyślał Owczarz i, zatkawszy butelkę, wsunął ją głębiej pod żłób. Zarazem postanowił być na przyszłość wstrzemięźliwszym i bez potrzeby nie pić trunku, który nie odznaczał się dobrym smakiem.
Zmówił pacierz, i zrobiło mu się cieplej i spokojniej. Przypomniał sobie powrót Ślimaków z kościoła, i — dziwna rzecz — stanęli mu jak żywi przed oczyma. Wnet Jędrek gdzieś się podział (Owczarz nie był w tej chwili pewny, czy wogóle istniał jaki Jędrek na świecie!), Ślimak poszedł spać, ale gdzieś bardzo i bardzo daleko, a została przy nim tylko — gospodyni, w rozpiętej granatowej katance, pod którą widać było kilka sznurów korali, odchyloną koszulę i białą pierś.
Owczarz zamknął powieki i jeszcze przycisnął je palcami, aby nie patrzeć. Mimo to wciąż widział Ślimakową, która uśmiechała się do niego w dziwny sposób. Nakrył głowę kożuchem — napróżno. Kobieta wciąż stoi i patrzy na niego tak, że Maćka ognie przechodzą. Serce zaczyna mu bić gwałtownie, w żyłach czuje war gorący. Odwrócił się do ściany, wtem (o straszna godzino!) czuje, że ktoś jest przy nim i szepce: „Posuń się...“ Posunął się tak, że już niema miejsca, lecz mimo to słyszy znowu ten sam głos, który mówi: „No, posuń się...“ — „Gdzież ja się posunę, kiej tu ściana?“ — pyta Maciek... — „Posuńże się“ — szepce głos cichy, a niecierpliwy, i jednocześnie ciepła ręka obejmuje go za szyję.
Teraz Owczarzowi wydaje się, że jego barłóg poczyna się z nim zapadać. Leci... leci... leci... Boże, gdzie on spada?... Nie, on nie spada, on unosi się w powietrzu, lekki jak pióro, jak dym. Otwiera oczy i widzi, nad śnieżystem wzgórzem, niebo ciemne, roziskrzone gwiazdami. Skąd niebo, przecie on leży w zamkniętej stajni?... A jednak widać niebo. Jakim sposobem?... Nie, już nie widać, znowu otoczyła go ciemność. Chce się poruszyć, lecz nie może. Wreszcie — poco on ma się poruszać, kiedy mu i tak dobrze? Czy jest na świecie rzecz, dla której wartoby nawet zgiąć palec? Niema takiej, a raczej jest tylko jedna — sen, który go w tej chwili ogarnia; sen tak głęboki, że Owczarz nigdy nie chciałby się z niego obudzić. Ach... ach... ciężko dyszy i zasypia, zasypia, zasypia...
Ze snu bez marzeń, który musiał trwać około dziesięciu godzin, obudziło Maćka wrażenie bólu. Uczuł silne wstrząśnienie. Ktoś kopnął go w bok, potem w głowę, później zaczął szarpać za ręce i targać za włosy, wołając:
— Wstawaj, złodzieju!... wstawaj!...
Owczarz machinalnie chciał wstać, lecz tylko przewrócił się na drugi bok. Wówczas uderzenia w głowę i szarpania powtórzyły się jeszcze gwałtowniej, a jakiś głos przytłumiony (tak zdawało się parobkowi) wciąż wołał:
— Wstawaj ty!... Bodaj cię święta ziemia nie nosiła!...
Maciek podniósł się i usiadł. Ale, że raził go blask dnia, a głowa ciężyła jak kamień, więc znowu zamknął oczy i oparł brodę na rękach, siedząc. Począł zbierać myśli, i w pierwszej chwili zdawało mu się, że zagorzał.
Teraz został uderzony pięścią w twarz raz i drugi. Z trudnością odchylił powieki i przekonał się, że bije go — Ślimak. Chłop szalał z gniewu.
— Czego mnie bijecie? — zapytał zdumiony Maciek.
— Gdzie konie, ty złodzieju?... — krzyczał Ślimak.
— Konie?... — mruknął Maciek. Wypełznął na czworakach ze swego barłogu na powietrze i jeszcze raz powtórzył: — Konie... Jakie konie?...
Nagle porwały go wymioty. Nieco oprzytomniał i spojrzał w głąb stajni. Zdawało mu się, że w niej czegoś brak. Potarł czoło, jakby chcąc obudzić leniwe myśli, i znowu spojrzał. Stajnia była pusta.
— A gdzie konie? — zapytał teraz Owczarz.
— Gdzie?... — krzyknął Ślimak. — Tam, gdzie ich zaprowadzili twoi bracia, złodzieju!...
Parobek ze zdumienia rozłożył ręce.
— Ja koni nie wyprowadzałem — rzekł — przez całą noc nie ruszyłem się ztela... Chyba cosik mi się stało, bom jest chory...
I zatoczył się, aż musiał uchwycić ręką za futrynę stajni.
— Co ty gadasz?... Udajesz głupiego, czy nie widzisz, że mi konie ukradli?... — mówił kipiący gniewem Ślimak. — A przecie ten, co kradł, musiał bramę otworzyć i przez ciebie stworzenia przeprowadzać.
— Nikt bramy nie otwierał, nikt przeze mnie koni nie wyprowadzał, niech mnie Bóg skarze! — mówił Owczarz, bijąc się w piersi. I rozpłakał się.
W tej chwili z za stodół nadbiegli Jędrek i Ślimakowa.
— Tatulu! — wołał chłopiec — za płotem leży Burek zdechnięty...
— Struły go złodzieje — dodała kobieta — bo pies toczył pianę... Aż mu na pysku zamarzła.
Owczarz, nie mogąc stać, usiadł na progu stajni.
— A dyć i temu coś się stało — odparł Ślimak — bo jest jak nieprzytomny. Ledwiem go dobudził... I jeszcze dostał choroby...
— Śmierci niech doczeka! — krzyknęła Ślimakowa, wygrażając pięścią. — Spał w stajni i dał konie ukraść... Bodaj go ziemia wyrzuciła, kiedy zdechnie!
Jędrek obejrzał się za kamieniem, chcąc rzucić w Owczarza, ale — zatrzymali go rodzice. Przypatrzywszy się lepiej parobkowi, dostrzegli w nim uderzające zmiany. Miał twarz popielatą, usta blade jak nieboszczyk i zapadnięte oczy.
— Może i jego otruli? — szepnęła gospodyni.
Ślimak wzruszył ramionami, niepewny co odpowiedzieć. Wreszcie zaczął badać parobka: czy kto nie był wczoraj w zagrodzie podczas ich nieobecności i czy go nie częstował?
Powoli i z trudnością, nic jednak nie ukrywając, opowiedział im Maciek o podróżnym, któremu naprawiał sanie, tudzież o trunku księży zakonników z Radecznicy i zakończył, szlochając:
— Jużci zadali mi jakiegoś paskudnego ziela, ażeby konie wyprowadzić...
Ślimak, zamiast ulitować się, znowu wpadł w gniew:
— Aleś ty wziął od niego trunek — wołał — i piłeś go?... I nie przyszło ci do myśli rozpowiedzieć mi o tem, jakeśmy wrócili z nabożeństwa... Co?...
— Cóżem ja miał woma gadać — odparł Maciek — kiej sami byliśta odrobinę zaprószeni?...
— Tobie nic do tego! — wrzasnął Ślimak. — Twoje psie prawo nie patrzyć, czym ja pijany, ale kiedym się upił, jeszcze lepiej pilnować... Takiś sam złodziej, jak i tamci, nawet gorszy, boś mnie zdradził, choć przygarnąłem cię, kiedy zdychałeś z głodu...
— Oj! nie gadajcie tak... — jęknął Owczarz. Zsunął się z progu i upadł do nóg Ślimakowi.
— Mam u was — szlochał — kilka rubli zasług... Mam kożuszynę, sukmaninę i skrzynkę... Zabierzcie to, ale nie mówcie, żem was zdradził... Przecie pies nie był ode mnie wierniejszy, a także go otruli...
Ale zacięty Ślimak odepchnął go.
— Nie zawracaj mi głowy! — mówił gniewnie. — Skrzynkę mi daje i swoje zasługi, a konie były warte z osiemdziesiąt rubli... Bez cały rok nie zebrałem tyle, żeby sobie nowe kupić... Osiemdziesiąt rubli, o Jezu!... Osiemdziesiąt rubli muszę wydać bez tego hycla... Żebyś ty był mojem rodzonem dzieckiem, nie dopiero przybłędą, jeszczebym ci nie darował... Oba chłopy, choć moi synowie, tyle mnie nie kosztowali...
Gniew jego wzrastał. Chłop trząsł się, ściskał pięści i wołał:
— Co ja się wreszcie mam frasować! Zgubiłeś konie — odnajdź ich, a nie, to cię zaskarżę do sądu, jak złodzieja... Idź, gdzie chcesz, szukaj, jak chcesz, ale bez koni na oczy mi się nie pokazuj, bo moja śmierć, albo twoja!... Takeś mi obmierzł za tę zbrodnię, że jeszcze chwycę siekierę i łeb ci rozwalę... A i tego szczeniaka zabierz, bękarta Zośki, bo tu zdechnie — idźta se precz!... Wrócisz z końmi — wszystko ci odpuszczę. Ale jak masz wracać bez koni, to się lepiej powieś, byleś mi już nigdy nie stanął na oczach...
— Będę szukał — zawołał Maciek i drżącemi rękoma począł wciągać stary kożuch. — Może mi Pan Bóg dopomoże...
— Djabła proś, żeby ci dopomógł, kiedyś taki podlec, że mienia mnie pozbawiasz! — mruknął Ślimak i odwrócił się, idąc do chaty.
— A skrzynkę zostaw — rzekł Jędrek.
— Wypłacił się nam za nasze dobre serce! — dodała gospodyni, ocierając oczy fartuchem.
I wszyscy troje poszli do izby. Ani jedno nie rzuciło na Maćka łaskawego spojrzenia, choć opuszczał ich może na zawsze.
Maciek został sam, powoli gotując się do drogi. Ubrał znajdę w swoją kamizelkę, owinął w kawałek sukmany, a potem w płachtę. Sam przepasał się pasem i wyszukał na dziedzińcu grubego kija.
Głowa go bardzo bolała, i czuł taki brak sił, jak po najcięższej chorobie. Ale mógł myśleć i wyrozumieć położenie. Nie gniewał się na Ślimaka, że go pobił i wygnał z domu, bo jużci gospodarz miał rację; nie lękał się, że od tej chwili nie ma dachu nad sobą, bo tacy jak on nie posiadają go nigdy. Nie troszczył się o przyszłość dla siebie i sieroty, bo świat wielki, a Pan Bóg jest wszędzie. Zato męczył go inny żal: za skradzionemi końmi.
Konie dla Ślimaka były maszynami roboczemi, ale dla Owczarza — przyjaciółmi i braćmi. Kto za nim tęsknił na tym świecie, kto szczerze witał wchodzącego do stajni, albo żegnał wychodzącego, jeżeli nie Wojtek i Kasztan? Tyle lat byli razem, cierpieli biedę, pomagali sobie, rozweselali się w samotności, i oto dziś — już niema tych przyjaciół! Ktoś ukradł ich, wywiódł na nędzę, a on, Owczarz, pozwolił na to...
Maćkowi zdawało się, że słyszy ich rżenie. Zmiarkowały nieboraki, co im jest, i wzywają parobka na pomoc. „Idę! idę!“ — mruknął. Wziął zawiniętą dziewczynę na jedną rękę, kij w drugą i poszedł, kulejąc, za stodoły. Nie obejrzał się na chatę; napatrzy się, kiedy powróci z końmi.
Za stodołą zobaczył rozciągniętego Burka, ale nie miał czasu myśleć o nim, bo oto spostrzegł ślady koni, wyciśnięte w śniegu, jak w wosku. Tu znać duże kopyto Kasztana — tu zepsute kopyto Wojtka, a tam — wsiedli na nich złodzieje i pojechali stępa. Jacy pewni swego, jacy bezpieczni! Ale Owczarz znajdzie was, choć kulawy i osłabiony, bo w nim już ocknęła się chłopska zawziętość. Żebyście uciekli na kraj świata, on pójdzie na kraj świata; żebyście wkopali się w ziemię, on rękami wykopie ziemię; żebyście wylecieli do nieba, on trafi i do nieba, i póty będzie, milcząc, stał u wrót, póty swoją pokorą będzie naprzykrzać się świętym, aż rozbiegną się po niebie i konie mu wydadzą.
Ślady z pola skręciły na gościniec, wiodący do wsi kościelnej, ale bynajmniej nie znikły. Maciek widział je doskonale i czytał z nich całą historję wędrówki. Tu Kasztan potknął się, tu spłoszony Wojtek zeskoczył z drogi, a tu złodziej zsiadł z Kasztana i poprawił na nim uzdę. Panowie, ci złodzieje! chodzą kraść w nowych butach; szlachcic nie powstydziłby się jechać w takich na polowanie...
Pod wsią kościelną poznał Maciek, że złodzieje zboczyli z gościńca, a co gorsza, każdy w inną stronę: ten, co jechał na Kasztanie — w prawo, ten, co na Wojtku — w lewo. Owczarz, pomedytowawszy chwilę, skręcił na lewo; może dlatego, że ślad Wojtka był znaczniejszy, a może — więcej kochał tę szkapę.
Około południa, wciąż idąc za odciskami kopyt, znalazł się Maciek niedaleko wsi, gdzie mieszkał sołtys Grochowski, kum Ślimaka. Ponieważ nakład drogi nie był wielki, więc Maciek wstąpił do Grochowskiego, licząc, że im jeść dadzą, bo już był głodny, a i sierota popłakiwała na ręku.
Znalazł sołtysa w chacie, akurat, gdy mu wymyślała żona — tak sobie, bez powodu. Olbrzymi chłop, siedząc na ławie pod ścianą, oparł jedną rękę o stół, drugą na oknie i słuchał kobiecego ujadania z taką powagą, jakby mu w gminie raport czytano. Powaga jednak nie była szczera, bo ile razy żona schowała głowę między garnki na kominie, Grochowski przeciągał się i ziewał, albo zaciśniętą pięścią bił się w łeb, krzywiąc się tak brzydko, jakby mu owo gadanie oddawna obmierzło.
Przy obcych żona folgowała sołtysowi, aby nie wystawiać na szwank jego urzędu. To też Grochowski z ukontentowaniem przyjął Owczarza; kazał mu podać gorącej strawy, a dziecku mleka. Gdy zaś jeszcze doniósł parobek, że Ślimakowi skradziono konie, i że on, Maciek Owczarz, idąc za śladem złodziejów, wstąpił po radę do swego sołtysa, Grochowski — poczęstował go wędzonką i wódką. Gotów był nawet pisać protokół; na nieszczęście, jak mówił, zabrakło mu w izbie urzędowych statków i papieru.
Swoją drogą wziął Maćka na sekretną rozmowę do alkierza, gdzie z godzinę szeptali. Okazało się, że Grochowski oddawna tropi złodziejską bandę, a nawet zna jej dowódców; zrobić im jednak nic nie może, bo żadnego nie złapał na uczynku, a co gorsza, jakieś silne wpływy krępują mu ręce. Powiedział on Maćkowi nazwisko podróżnego, który za naprawę sani tak go wczoraj uczęstował trunkiem zakonników radecznickich, a nadto objaśniał, że jadąca z nim baba, niby żona, nie jest ani babą, ani żoną, ale bratem Joselowego szwagra, przebranym w kobiece szmaty.
Zrozumiał też Maciek, dlaczego wczoraj młody Grzyb z taką ochotą podejmował oboje Ślimaków we wsi kościelnej po nabożeństwie, że wrócili pijani, ale — przysiągł sołtysowi, że do czasu pary z ust o tem nie puści.
— Przed sądem — kończył Grochowski — nic nie zrobimy hyclom, ale sami — damy im radę, byle ino ich na ustroniu przydybać, a najpierwej wszystkich odkryć. I konie się znajdą, niech cię o to głowa nie boli.
Owczarz objął go za nogi i rzekł:
— Wszystko zrobię, co każecie, sołtysie, choćbym miał śmiercią nałożyć.
— Zrób tak — odparł sołtys. — Za śladem koło mojej chałupy niema co iść, bo ja już wiem, że on prowadzi do Joselowego szwagra. Ale ciekawi mnie tamten drugi ślad, na prawo od gościńca, bo on może zawiedzie nas do którego z kolonistów, a może do onego Żyda, co resztek lasu pilnuje. Idź-że se ty, bracie, tamtym śladem, najdalej jak będziesz mógł; a jeżeli gdzie trafisz, daj mi zara znać. Do jutra powinieneś tu być zpowrotem, bo gniazdo złodziejskie nieduże.
— I odbierzemy konie?... — spytał Maciek.
— Z bebechów im wyciągniemy! — odparł sołtys, a oczy groźnie mu błysnęły.
Było około drugiej, kiedy Maciek począł żegnać się, odchodząc. Grochowski napomknął, że dobrze byłoby sierotkę zostawić w izbie, ale żona jego tak się obruszyła, iż umilknął. Znowu więc Owczarz zawinął dziewczynę w kawał sukmany i w płachtę, posadził ją na lewej ręce, kij wziął w prawą i poszedł.
Wróciwszy do gościńca, odrazu odnalazł ślady Kasztanka i po godzinnem chodzeniu zmiarkował, że stajnia złodziejów musi być gdzieś blisko w okolicy, bo ślad biegł bałamutnie. Z początku oddalał się od gościńca, potem zbliżył się do niego, znowu oddalał, skręcał do lasu, a nareszcie wpadł między jary, z drugiej strony kolejowego nasypu. Mróz ściskał coraz tężej, ale zadyszany Maciek nie czuł zimna; po niebie od czasu do czasu przelatywały chmury, a na ziemię to sypał śnieg, to ustawał; ale Maciek szukał tem pilniej, lękając się, aby nie zatarło śladów. Szedł wciąż, patrzył pod nogi i nawet nie zważał, że robi się ciemno, a śnieg sypie coraz częściej i gęstszy.
Bardzo zmęczony, chwilami przysiadał, ale na krótko, bo zdawało mu się, że słyszy rżenie Kasztanka. Raz nawet odezwało się coś tak głośno (może w jego zbolałej głowie), że porzucił ślad i, zebrawszy resztę sił, począł iść naprzełaj za głosem. Im prędzej biegł, tem wyraźniej rżało; więc wdzierał się na wzgórza, zsuwał z drugiej strony, mocował się z zatrzymującemi go krzakami, padał, podnosił się i szedł, wciąż szedł za głosem.
Wkońcu rżenie umilkło, a wtedy Maciek spostrzegł, że jest między jarami, po kolana w śniegu, i że zapadła noc.
Z wielkim trudem wdrapał się na wzgórze, aby rozpoznać okolicę i nie zbłądzić. Ale zobaczył tylko śnieg, tu i owdzie popstrzony krzakami. Śnieg na prawo, na lewo, śnieg za nim, przed nim i pod nim — a wokoło ciemność. Z poza chmur nie wygląda ani jedna gwiazda, nawet na zachodzie zgasły wieczorne zorze. Nic, tylko ciemność i śnieg, poplamiony czarnemi krzakami.
Spróbował zejść ze wzgórza. Tu — wydało mu się zbyt spadzisto, tam było za wiele gąszczu. Wkońcu trafił na wygodniejsze zejście, macając kijem, postąpił parę kroków naprzód i — runął z wysokości kilku łokci. Prawdziwe szczęście, że śniegu w tem miejscu leżało po pas; inaczej zabiłby się razem z dzieckiem.
Przestraszona sierotka zaczęła cicho szlochać (głos miała zawsze słaby), a do Maćkowego serca zakołatał niepokój.
— Zbłądzić, nie zbłądziłem — myślał — bo to przecie znana okolica, nasze jary. Ale jak z nich wyjść?...
Znowu począł iść, ale już wąwozami, mając śniegu to po kolana, to po kostki, to wyżej kolan. Szedł z pół godziny, aż trafił na miejsce wydeptane. Przykląkł, obmacał ręką i poznał, że to jego własne ślady.
— To ci dopiruj mylna droga! — mruknął i skierował się w inny korytarz wąwozów. Znowu szedł przez kilka pacierzy i znalazł jakby wykopisko w śniegu pod górą. Obmacał ręką ścianę góry i formę jamy i pomiarkował, że jest to miejsce, gdzie niedawno upadł z urwiska.
Wytężył ucho, bo zdawało mu się, że słyszy szmer. To krzaki szeleszczą mu nad głową. Tam, wgórze, zerwał się wiatr i naganiał chmurę, sypiąc śnieg drobny, lecz ostry, który ciął go po rękach i po twarzy, jak rój komarów.
— Czyby już ostatnia godzina nadeszła?... — pomyślał. — I — ni... — szepnął — przecie muszę pierwej kunie znaleźć, żeby mnie za złodzieja nie mieli.
Otulił sierotę, która bez względu na ruch i niewygodę twardo mu na rękach zasnęła, i począł iść wąwozem bez celu, aby tylko iść.
— Nie głupim siadać — mruczał — bo niechbym ino usiadł, zmarznę, a przecież kuni u złodziejów nie zostawię...
Ostry śnieg padał coraz gęściej i ubielił Maćka od stóp do głów. Słysząc wiatr szumiący po wierzchołkach wzgórz, chłop cieszył się, że go zawiejka nie spotkała na polu, tylko w jarach, gdzie zawsze jest trochę cieplej.
— Nawet wcale jest ciepło — ale zawdy nie siądę, ino przechodzę do rana, bobym zmarzł.
Było jeszcze daleko do północka, kiedy Owczarzowi nogi odmówiły posłuszeństwa; nie mógł już niemi śniegu odgarnąć. Więc stanął i począł dreptać w miejscu. Ale, że i dreptanie zmęczyło go, więc zbliżył się do jakiegoś urwiska i oparł się plecami o glinianą ścianę.
Punkt ten zdawał mu się wybornym. Był trochę wzniesiony nad wąwóz, posiadał niewielkie wgłębienie, akurat na człowieka; ze wszystkich stron otaczały go krzaki, więc nawet śnieg niebardzo dokuczał. Na domiar zalet tego miejsca, gdy mu się raz nogi obsunęły, poczuł Maciek, że na prawo, w zagłębieniu, jest jakby szeroki kamień, tej wysokości, co stołek.
— Siąść, nie siądę — myślał — bobym zmarzł. Ale przysiąść można. Coprawda — dodał w sobie po chwili — na mrozie to ino spać się nie godzi i ligać, ale siedzieć nie jest rzecz szkodliwa.
Usiadł tedy śmiało, pociągnął czapkę na uszy, mocniej zawinął sierotę, która wciąż spała, i rozmyślał, że — jak chwilę tu odpocznie, to chwilę podrepcze, znowu odpocznie, znowu podrepcze, i tak doczeka rana.
— Byle ino nie zasnąć — mruczał.
W tem zagłębieniu śnieg już go nie dosięgał, a nawet zdawało się, że jest trochę cieplej na dworze. Maćkowi zmarznięte nogi odtajały, a zamiast zimna, czuł, że mu coś chodzi po podeszwach jakby mrówki. Mrówki owe, przelazłszy między palcami, poczęły szemrać po całej stopie: potem weszły na złamaną nogę, później na zdrową, i dosięgły kolan.
Niewiadomo skąd jedna taka mrówka poczęła mu chodzić po nosie. Chciał ją zrzucić, ale wnet cały ich rój usiadł mu na tej ręce, gdzie spała znajda, a potem na drugiej. Owczarz nie spędzał ich, raz, że chodzenie to nie pozwalało mu zasnąć, a wreszcie — że robiło mu przyjemność. Aż uśmiechał się, czując, że figlarny owad sięga mu do pasa, i bynajmniej nie pytał: skąd się mrówki wzięły? Wiedział przecie, że siedzi w jarach, między krzakami, gdzie o mrowisko nietrudno, a o zimie jakoś — zapomniał.
— Byle ino nie zasnąć... Byle nie zasnąć — powtarzał. Ale nareszcie przyszło mu na myśl: dlaczego nie zasnąć? Jest noc, jest przecie w stajni... Tak, jest w stajni, lecz zaraz mają tu przyjść złodzieje. Więc Maciek czeka na nich z okrutnym kijem w garści, i ażeby nie zaspać, nie kładzie się, lecz siedzi na pieńku.
Oho!... słychać szepty... Już idą złodzieje... Już nawet utworzyli bramę stajni, i widać śnieg na dziedzińca. Maciek tuli się do ściany i ściska swój kij... To im da!...
Ale złodzieje pomiarkowali widać, że Maciek czuwa, i odeszli. Bogać tam odeszli! naprawdę uciekli i pędzą, aż szumi... Owczarz roześmiał się i pomyślał, że już teraz może zasnąć, a przynajmniej zdrzemnąć spokojnie. Poprawił się na siedzeniu, wtulił się w kąt i obu rękoma przycisnął znajdę do piersi, aby mu nie spadła. Potrzebuje tylko chwili snu, gdyż jest bardzo znużony. Potem zaraz obudzi się, bo ma coś robić; ale co?...
— Co ja miałem robić?... — marzył. — Orać?... Ni — przecie już zorane... Kunie napoić?... Jużci, że kunie...
Po północy wiatr rozegnał chmury i na niebie ukazał się skrawek księżyca. Mdły jego blask padł prosto w oczy Maćkowi, ale chłop — nie ruszył się. Wkrótce księżyc schował się za wzgórza, nadciągnęły nowe chmury ze śniegiem, ale Maciek jeszcze się nie ruszył. Siedział we wgłębieniu góry, z głową opartą o ścianę, obejmując rękoma znajdę.
Nareszcie słońce wzeszło, ale Maciek i teraz nie ruszył się. Zdawało się, że zdziwiony patrzy na plant drogi żelaznej, która leżała o kilkadziesiąt kroków od niego.
Słońce stało wysoko, kiedy na plancie kolei ukazał się dróżnik. Spostrzegł chłopa i zawołał; ale że Maciek milczał, więc dróżnik zbiegł z nasypu i zbliżył się do siedzącego. Obszedł go zdaleka, krzyknął parę razy: „Hej! hej! ociec, czyście się upili?...“ — a nareszcie, jakby nie wierząc własnym oczom, wszedł w zagłębienie wzgórza i dotknął Maćka ręką.
Twarz chłopa była twarda jak wosk, i twarz dziecka była twarda jak wosk; szron siedział na rzęsach chłopa, a na ustach dziecka szkliła się zamarznięta ślina.
Dróżnikowi ręce opadły ze zdziwienia. Chciał krzyczeć, ale widząc, że jest sam, zwrócił się i począł pędem uciekać w stronę, skąd przyszedł. Zaraz za wzgórzem widniały wesoło ścielące się po niebie dymy tej wsi, gdzie była kancelarja gminna. Tam pobiegł dróżnik.
W parę godzin sprowadził sanie z sołtysem i strażnikiem, i zabrano zwłoki. Ale że Maciek zmarzł, jak siedział, i nie można mu było, z powodu dużego mrozu, ani rąk otworzyć, ani nóg wyprostować, więc włożono go na furę, jak był. I tak jechał, i tak zajechał do kancelarji gminnej, niby siedząc z dzieckiem na ręku, z głową opartą o tylną poręcz sanek, z twarzą zwróconą do nieba, jak gdyby, skończywszy z ludźmi rachunki, Bogu opowiadał swoje krzywdy i nędzę.
Gdy żałosny kondukt stanął na miejscu, przed kancelarją zebrała się garść bab i chłopów, paru Żydków, a oddzielnie od nich wójt, pisarz i sołtys Grochowski. Grochowski, który odrazu domyślił się, kto to zmarzł z dzieckiem, poznał Owczarza i markotny, opowiedział zebranym historję parobka.
Słuchając, ludzie żegnali się, baby jęczały, nawet Żydki pluły na ziemię, a tylko Jasiek Grzyb, syn bogacza Grzyba, palił sześciogroszowe cygaro i uśmiechał się. Trzymał ręce w kieszeniach barankowej kurtki, wystawiał naprzód to jedną, to drugą nogę, ozutą w buty wyżej kolan, dymił cygarem i uśmiechał się. Chłopi patrzyli na niego z niechęcią, mrucząc, że nawet dla śmierci nie ma uszanowania. Ale baby, choć zgorszone, nie miały do niego nienawiści, bo chłopak był jak malowanie. Wysoki, barczysty, zgrabny, na twarzy krew z mlekiem, oczy jak chaber, wąsy i bródka blond jak u szlachcica. Rządcą mógł być tak śliczny chłopak, albo choć gorzelanym, a tymczasem ludzie szeptali między sobą, że jest to hycel, który kiedykolwiek zginie przy drodze.
— Musi, że Ślimak niedobrze zrobił, co wygnał nieboraków na taki ziąb — odezwał się wójt, uważnie obejrzawszy zwłoki.
— Jużci niedobrze — zaszemrały baby.
— No, zeźlił się, bo mu konie ukradli — wtrącił jeden z chłopów.
— Konie mu się i tak nie wrócą, a co dwie dusze zgubił, to zgubił! — krzyknęła starsza z bab.
— Od Niemców tego się nauczył! — dodała druga.
— Sumienie będzie go gryzło do śmierci! — rzekła trzecia.
Grochowskiemu było coraz markotniej, więc odezwał się:
— I... nietyle go ta Ślimak wygnał, ile on sam rwał się, żeby wytropić złodziejów, co nam konie kradną...
I brzydko, choć nieznacznie spojrzał na Jaśka Grzyba, który odzerknąwszy mu, odciął:
— Tak będzie z każdym, co się nadto za koniarzami ugania. Ich nie połapie, a sam zginie.
— Przyjdzie i na nich termin — rzekł Grochowski.
— Nie przyjdzie!... Bo to jakieś pary sprytne — odparł Jasiek Grzyb.
— Da Bóg, że przyjdzie — upierał się Grochowski.
— Nie gadajcie tak głośno, bo i was kiedy okradną — zaśmiał się Jasiek.
— Może i okradną, ale niech Boga proszą, żeby na mnie twardy sen spuścił.
W czasie tej rozmowy strażnik odszedł do kancelarji, pisarz gminny z wielką uwagą oglądał nieboszczyków, a wójt krzywił się, jakby pieprz gryzł. Wreszcie odezwał się, wskazując na sanie:
— Trza tych nieszczęśników odrazu zawieźć do sądu. Tam je naczelnik, felczer i niech se robią z nimi, co wypada... Jedź, stójka — zwrócił się do właściciela sani — a ja was z pisarzem dogonię. Pierwszy raz zdarzyło mi się, żeby w gminie tak zamarzli...
Właściciel sani poskrobał się w głowę, ale musiał słuchać. Wreszcie do sądu było ledwie parę wiorst. Wziął więc lejce do ręki i zaciął konie, sam obok sanek idąc piechotą i niebardzo oglądając się na swoich pasażerów. Wraz z nim poszedł sołtys i jeszcze jeden chłop, który miał w sądzie sprawę o zepsucie wiadra u cudzej studni. Strażnik, widząc, że już ruszyli, wybiegł z kancelarji i dopędził ich konno.
W tym czasie, kiedy wójt z gminy wyprawił do sądu nieboszczyków, powiat ciupasem odsyłał gminie „głupią Zośkę.“ W parę miesięcy po zostawieniu dziecka na opiece Owczarza, Zośka dostała się do więzienia. Za co? — jej nie było wiadomo. Zarzucano zaś jej żebraninę, włóczęgostwo, nierząd, zamiar podpalenia i, po odkryciu każdego nowego występku, przeprowadzano ją z więzienia do aresztu, z aresztu do więzienia, z więzienia do szpitala, ze szpitala znowu do aresztu, i tak przez cały rok.
W wędrówkach tych Zośka zachowywała się całkiem obojętnie. Tylko, gdy ją przeprowadzono do nowego lokalu, przez kilka pierwszych dni troszczyła się: czy dostanie robotę? Następnie wpadała w apatję i większą część doby przesypiała albo na tapczanie, albo pod tapczanem, albo w korytarzu, albo na podwórku więziennem. Zresztą było jej wszystko jedno.
Niekiedy budziła się w niej tęsknota do swobody i myśl o porzuconem dziecku, a wówczas wpadała w furję. Raz w takim stanie nie jadła przez tydzień, drugi raz chciała się obwiesić na chustce, a za trzecim razem o mało nie podpaliła więzienia. Oddano ją więc do szpitala i, wyleczywszy zastarzałą ranę w nodze, po upływie kilku miesięcy (w ciągu których poznała parę nowych więzień) odesłano na miejsce urodzenia, pod dozór.
Szła tedy Zośka z powiatu do rodzinnej ziemi, pod opieką dwu chłopów, z których jeden niósł o niej pismo, a drugi mu towarzyszył. Szła gościńcem, mając na jednej nodze but, a na drugiej sandał, na grzbiecie dziurawą sukmanę, a na głowie chustkę jak rzeszoto. Ani silny mróz, ani widok znanej okolicy nie wywierały na niej wrażenia. Patrząc przed siebie, niewiadomo na co, podkasała sukmanę, wysunęła się przed swoich dozorców i szła tęgim krokiem, jakby jej do domu było śpieszno. Gdy nadto wybiegła naprzód, dozorca wołał za nią: „A co tak lecisz?“ Wówczas zatrzymywała się i stała jak słup na gościńcu, dopóki znowu iść nie kazano.
— Musi, że ona zupełnie głupia — rzekł jeden z towarzyszących jej chłopów, ten, co niósł pismo z powiatu.
— Taka zawdy była, choć do prostej roboty nienajgorsza — odparł drugi, który Zośkę znał oddawna, bo pochodził z tej samej gminy.
I znowu poczęli rozmawiać o czem innem. Do kancelarji gminnej nie było dalej jak wiorsta, i z poza śnieżystego wzgórza już przeglądały ciemne kominy chałup, kiedy naprzeciw Zośki i jej dozorców ukazał się konny strażnik, a za nim sanki ze zwłokami Owczarza i dziecka. Zośka, wciąż idąc naprzód, wyminęła korowód, ale dozorcy, spostrzegłszy niezwykłe widowisko, zatrzymali ją i poczęli rozmawiać z sołtysem.
— O la Boga! — zawołał jeden — a cóż to za nieszczęśnik?
— Owczarz, parobek Ślimaka — odparł sołtys. — Zośka! — zwrócił się do konwojowanej — a dyć to twoja dziewucha z Owczarzem!
Zośka, zbliżywszy się do sani, poczęła zrazu obojętnie przypatrywać się zwłokom. Powoli jednak spojrzenie jej nabrało ludzkiego wyrazu.
— Co to na nich padło? — rzekła.
— Zmarźli.
— Czegóż oni zmarźli?
— Bo ich Ślimak wygnał z domu.
— Ślimak?... Ślimak wygnał z domu?... — mówiła, przebierając bezmyślnie palcami. — Jużci to Owczarz, a to... musi że moja dziewucha... Moja!... ino trochę od tych czasów urosła... Słyszał kto, żeby zaś takie dziecko zamrozić?... No, prawda, że jej odrazu zły koniec był sądzony... Jak mi Bóg miły, tak to moja dziewucha!... Patrzajta się!... Moja dziewucha, no — i utrupili ją...
Chłopi, kiwając głowami, przysłuchiwali się gadaniu Zośki. Wreszcie odezwał się sołtys:
— Trza nam w drogę, bywajta zdrowi. Jedźta, kumie Marcinie.
Kum Marcin, zebrawszy lejce, podniósł w górę bat, a w tej samej chwili Zośka poczęła wsiadać na sanie, do nieboszczyków.
— Co ty robisz? — krzyknął dozorca i schwycił ją za sukmanę.
— Przecie to moja dziewucha! — zawołała Zośka, rwąc się na sanki.
— Co z tego, że twoja? — rzekł sołtys. — Tobie inna droga, a jej inna...
— Moja dziewucha!... moja dziewucha!... — poczęła krzyczeć Zośka, trzymając się oburącz sani.
Konie nagle ruszyły, i Zośka upadła na śnieg; ale schwyciła się płozów, i sanie pociągnęły ją za sobą.
— O, nie warjowałabyś! — zawołał dozorca i pobiegł za Zośką z sołtysem i swoim towarzyszem.
— Moja dziewucha!... Dajcie mi moją dziewuchę!... — krzyczała szalona, nie wypuszczając płozów.
Chłopi ledwie ją oderwali, a sanie ruszyły. Chciała podnieść się i biec za dzieckiem, ale jeden z dozorców przykląkł jej na nogach, a drugi schwycił za ramiona.
— Co ci z tego, głupia? — perswadowali. — Przecie dziecka nie ożywisz...
— Moja dziewucha!... Ślimak ją zamroził!... Bodaj go Bóg skarał!... Bodaj on tak zmarzł!... — krzyczała Zośka, wyrywając się dozorcom.
W miarę jednak oddalania się sani, głos jej cichnął, sina z gniewu twarz przybierała barwę miedzianą, a blaski oczu przygasły.
Wkońcu uspokoiła się i wpadła w zwykłą apatję. Gdy zaś i szmer odjeżdżających ucichnął, podniosła się ze śniegu, i obojętna, jak pierwej, tęgim krokiem poczęła iść ku gminnej kancelarji, niekiedy ciężko wzdychając.
— Już zapomniała — mruknął chłop, niosący za nią papiery.
— Inny raz to głupiemu najlepiej na świecie — odparł jego towarzysz.
Potem obaj umilkli, przysłuchując się skrzypiącemu pod nogami śniegowi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.