Pokój przy familii (Junosza, 1894)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pokój przy familii
Podtytuł Z Pamiętników starego kawalera
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
Tom VI
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Artystyczna S. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
POKÓJ PRZY FAMILII.
(Z Pamiętników starego kawalera).


„...Pytano mnie częstokroć, dla czego zostałem starym kawalerem, ale nie mam zwyczaju odpowiadać na takie interpelacye i rozwiązanie zagadki (o ile to może kogo obchodzić) zostawiam domyślności pytających, która, jak wiadomo, granic nie ma.
Przypuszczają, że musiałem mieć w życiu jaki dramat, mieszczański ma się rozumieć, przynajmniej w siedmiu obrazach, z dwoma inżynierami... Inna wersya twierdzi, że jestem dotknięty wadą wzroku i skutkiem tego nie znam się na piękności warszawianek, a moje ciocie są pewne, że uczyniłem ślub dozgonnego celibatu.
Nie potrzebuję dodawać, że we wszystkich tych wersyach nie ma ani cienia prawdy, a właściwy powód mego celibatu da się opowiedzieć w kilku słowach. Jestem urzędnikiem kolei — oto cały sekret. Znakomity matematyk, który układał etaty dla urzędników naszej instytucyi, nie pomylił się. Pensya wystarcza na opędzenie niezbędnych potrzeb życia jednostki — a zatem, według prostego rachunku, nie sposób z niej utrzymać dwójki, a ewentualnie trójki, czwórki i dalszych liczb owego rosnącego postępu, którego wykładnikiem jest przykładne pożycie małżeńskie, a ostatnim wyrazem licytacya ruchomości, zrobiona przez komisarza sądowego, z zachowaniem wszelkich formalności prawnych.
Nie byłem, nie jestem i nie spodziewam się, żebym kiedykolwiek mógł być obojętnym na tak zwane wdzięki piękniejszej połowy rodzaju ludzkiego — przeciwnie, powiedziałbym nawet, że idę zadaleko w tym kierunku. Zachwycała mnie zawsze i zachwyca doskonałość form, blaski źrenic, uśmiechy ust różanych. Posiadam piękne album, pełne fotografij i wpatruję się w nie w wolnych chwilach całemi godzinami. Lubię również towarzystwo damskie, a zwłaszcza kobiet inteligentnych i dowcipnych...
Ślubu dozgonnego celibatu nie miałem potrzeby czynić, gdyż faktycznie zrobił to w mojem imieniu zarząd naszej kolei, wyznaczywszy mi pensyę ściśle celibatową.
Mieszkam w hotelu, jadam w restauracyi, chorować zaś i umierać będę w szpitalu, gdyż tak sobie przed laty piętnastoma postanowiłem.
Bracia w celibacie! koledzy! starzy kawalerowie, jeżeli czytać będziecie kiedy te kartki, zastanówcie się głęboko nad kwestyą, która...
Omało nie palnąłem mówki... ale, ponieważ nie odznaczam się talentem krasomówczym, przeto daję za wygraną i powracam do mego pamiętnika, do suchego rejestrowania faktów.
Było to przed laty piętnastoma; uboższy w dochody stałe, a bogatszy w czuprynę (która nie jest stałą własnością), tęskniłem w kawalerskiej stancyjce i było mi smutno i zimno.
Szarpałem się jak ptak w klatce zamknięty; doznawałem wrażeń Robinsona, rzuconego na bezludną wyspę. A przecież mieszkałem w Warszawie!
Zdarzyło się w tym czasie, żem się przeziębił i musiałem przeleżeć trzy dni, bez żadnej pomocy i opieki, gdyż stróżka, która mi usługiwała, była akurat w tym czasie także cierpiąca, a jej małżonek, z powodu zmartwień rodzinnych, oraz licznych zajęć przy utrzymywaniu czystości w kamienicy, upijał się codziennie, aż do utraty przytomności.
Młoda moja natura oparła się chorobie i po trzech dniach chodziłem już do biura.
Po południu udałem się do ogrodu Botanicznego. Była najcudowniejsza wiosna, zapach kwiatów napełniał powietrze, mnóstwo osób używało spaceru.
Obserwowałem publiczność i czułem dziwną gorycz w sercu. Nikt nie był samotny, jak ja. To szła matka z dwiema córkami, którym asystował jakiś elegant; to ojciec otoczony dziatwą, to jakaś szczęśliwa para, gruchająca wesoło... a ja sam, sam jak kołek w płocie!
Dla czego nie mam nikogo? Dla czego nie mam rodziny? Dla czego nikt nie przemówi do mnie, nikt się nie uśmiechnie, nie odezwie!
Co to musi być za niewypowiedziane szczęście mieszkać z młodą żoneczką, blondynką (do tych miałem bo szczególną predylekcyę) jadać obiady, przyrządzone jej rączką, opowiadać jej różne kłopoty biurowe, chodzić z nią na spacery pod rękę!
Wyobraźnia uniosła mnie coraz dalej, widziałem wkoło siebie cherubinków z jasnemi włosami, skaczących, uśmiechniętych, nazywających mnie „papą.“
Zerwałem się z ławki jak szalony, i pobiegłem do miasta. Szedłem bez celu, potrącając przechodniów, narażając się na szturchańce. Jakiś tragarz uderzył mnie w bok, ale co tam bok! dusza bardziej boli, gdy samotność dokucza. Niechby mi dziesięciu tragarzy dało po dziesięć szturchańców, bylebym miał ciepło rodzinnego ogniska, sam bym im boki nadstawił!
Nie wiem kiedy znalazłem się na ulicy Wspólnej; dwie służące z wielkim koszem bielizny zagrodziły mi drogę — musiałem się zatrzymać... Machinalnie rzuciłem okiem na bramę i spostrzegłem kartkę papieru, na której skreślono następujące słowa: „Jest do wynajęcia przy zacnej familji ze wspólnem wejściem, pokój kawalerski, wiadomość u stróża Onufrego, który może być z samowarem, usługą, a na żądanie i z całodziennem życiem.
Nie zastanawiałem się nad stylem ogłoszenia, albowiem chodziło mi głównie o rzecz. Pokój ze wspólnem wejściem, przy zacnej rodzinie, z samowarem i z życiem — toż to marzenie! Nie mogąc mieć swojej własnej rodziny, przygarnę się do cudzej — a może, może znajdę — owo ciepło, którego tak gorąco pragnę.
W jednej chwili znalazłem się u stróża.
— Mój przyjacielu — rzekłem — wciskając mu w rękę, wielką miedzianą dziesiątkę, (żeby przecie poczuł, że coś dostał) — mój przyjacielu, gdzie mieszka zacna rodzina, mająca do odnajęcia pokój ze wspólnem wejściem?
— Nijakiej ja tu rodziny nie znam — odrzekł zbieracz dziesiątek z namysłem — jeno na drugiem piętrze mieszka pani Szwalbergowa i chce jeden pokój odnająć.
— Prowadźcie mnie do niej.
— Po co? dyć pan i sam dobrze trafi; prawa oficyna, osiemnasty numer, nawet widzi mi się, że tam je napisane coś na drzwiach.
Pobiegłem, o ile na to pozwalały wąskie i brudne schody. Na drugiem piętrze, na drzwiach oznaczonych n-rem 18-ym, była przybita blaszka z napisem „Ewelina v. Szwalberg.“
Zadzwoniłem nieśmiało.
— Zaraz — odezwał się jakiś opryskliwy głos — proszę poczekać!
Jednocześnie usłyszałem szurgot przesuwanych stołków, czy też innych gratów. Po kilku minutach oczekiwania, zamorusana służąca otworzyła mi drzwi. Przedpokój był ciemny; przez półotwarte drzwi na prawo widać było wnętrze kuchni, z ogromną balią na środku. Wprost wchodziło się do saloniku, a drzwi z lewej strony były zamknięte.
Na progu saloniku powitała mnie dama okazałej tuszy, w stroju, który był pół szlafrokiem, pół suknią.
— Co pan sobie życzy? — spytała.
— Pani szanowna ma do wynajęcia pokoik?
Dama zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów i rzekła:
— Proszę pana dalej, niech pan usiądzie. Zanim pomówimy o pokoiku, muszę wpierw pana o niejedno zapytać. Nie weźmie mi pan zapewne za złe tej ciekawości, bo... widzisz pan, przecież pokoju przy familii ze wspólnem wejściem, nie można pierwszemu lepszemu wynająć. Warszawa jest miasto duże, a młodzież dzisiejsza, niech to pana nie obraża, niewiele warta...
Przyznałem słuszność szanownej damie i opowiedziałem jej najdokładniej: jak się nazywam, gdzie pracuję, ile pobieram pensyi i jakie mam widoki na przyszłość. Opowiedziawszy swoje curriculum vitae, objaśniłem, jakie pobudki skłaniają mnie do starania się o pokoik przy familii...
— Boże wielki! — zawołała, załamując ręce, jakież to okropne położenie! Chorować przez trzy dni, bez rosołu z kurczęcia, bez kataplazmów, bez serdecznej opieki kobiecej... to rozpacz! A! panie, ja bo mam takie serce, że, gdyby już nie powiem człowiek, ale kot u mnie w domu zachorował, tobym mu duszę oddała... a moja Pelcia! moja Pelcia jest jeszcze tkliwsza, ale pan nie wie zapewne, kto jest Pelcia?
— Istotnie, nie miałem szczęścia...
— Prawda, co ja też mówię, przecież widzę pana pierwszy raz w życiu... Ja jestem Szwalbergowa, mój mąż nazywa się von Szwalberg, pochodzi z baronów, chociaż nie lubię o tem wspominać. Wszyscy ludzie niby to są sobie równi... ale co tam! Mam dwie córki, poznasz je pan. Olimpcia jest mężatką, ale nie żyje z mężem... proszę pana, tak pójść za mąż! a zdawało się...
— Pani Olimpia nie jest szczęśliwa?...
— Ktoby był szczęśliwy z takim, za pozwoleniem, łotrem!!! Wyobraź pan sobie skąpstwo, zazdrość i nadużycie trunków, zapakowane razem w jeden wielki tłomok — a będziesz miał obraz mego zięcia... Olimpcia nie mogła wytrzymać i uciekła do mnie z czworgiem dzieci. Są teraz na spacerze, aniołki... Złote dzieci, poznasz je pan... Olimpcia robi teraz kroki...
— Jakto?
— Kroki, wyraźnie powiadam przecie, że robi kroki rozwodowe. Jakież ma robić, biedaczka? Pomaga jej w tem jeden pan, który jest adwokatem. Poznasz go pan, bardzo przyjemny młody człowiek, nazywa się Klekotowicz... Wiem nawet zkądinąd, że ma widoki na Olimpcię, ale naturalnie przed rozwodem nic nie mówi... Boi się mnie i ma racyę. Niechby spróbował! A proszę pana, Pelcia to jest moja druga córka. Poznasz ją pan... Anioł dobroci... Chodzi na naukę muzyki... artystka skończona... Miała mnóstwo konkurentów, trudno się było opędzić... Ja sama namawiałam... Mówiłam, proszę pana, idź Pelciu, idź już raz duszko... bo byli ludzie z pozycyą, ale ona nie chciała. Czekać będę, powiada, aż moje serce uderzy... Istny anioł! i oto, wyobraź pan sobie, czeka dotąd. Poznasz ją pan... Zawsze mówi, że jak kogo pokocha, to powiadam panu strasznie i nie będzie zważała na nic! Duża pensya, mała pensya, to jej wszystko jedno. Zupełnie tak jak ja. Ja mego męża wzięłam poprostu w jednym, za pozwoleniem, tużurku, ale, ja go kochałam, Boże, jak ja go kochałam!!!
— Dawno pan von Szwalberg umarł? — zapytałem.
— Ha, ha! — roześmiała się z goryczą, alboż taki łotr kiedy umrze?! Żyje dotąd i mieszka w Odessie. Poznasz go pan... ale, co ja mówię, nie poznasz go pan... bo on tu nie przyjdzie. On wie, że mamy z sobą pewne rachuneczki. Majątek mu oddałam, młodość, niewinność — a on!... To panie taka wdzięczność! Dziś żyję z małego kapitaliku i z pracy. Dopomaga mi trochę mój kuzyn, który jest maszynistą na kolei. Mężczyzna jak lew, podkowy łamie w ręku, poznasz go pan... trochę szorstki, bo naturalnie, przy takiem zajęciu, ale jedyny chłopak... Niech pan zobaczy pokoik...
Poszliśmy do owego pokoiku. Był on trochę ciemny i okropnie brudny, ale że mi chodziło głównie o ciepło rodzinne, więc nie zważałem na ściany... Serca było mi trzeba, a nie murów.
— Tu będzie panu jak w niebie — mówiła zacna dama. — Cisza i spokój, bo proszę pana, któż tu mieszka właściwie? Ja jedna, zawsze sama. Pelci nie rachuję, takie to łagodne i cichutkie stworzenie. Grywa czasem, ale trzeba wiedzieć, że artystycznie grywa, nie jak ta z pierwszego piętra. Poznasz ją pan... Kokietka jakiej świat nie widział! Ciągle siedzi w oknie i mizdrzy się... Cisza, spokój u mnie jest zawsze. Olimpcia także u mnie mieszka, ale rozumiesz pan, przecie ciągle zajęta. Robi kroki i mało kiedy w domu jest, a tych czworga dziatek niema co rachować. To są aniołki, milutkie, cichutkie i w ogóle rzadko kiedy płaczą. Pan zapewne życzy sobie mieć samowar i usługę?
— Wprawdzie mam własny samowar, ale wolałbym...
— Domyślałam się tego, dobrze więc. Usługiwać panu będzie Katarzyna, moja służąca. Bardzo dobra kobieta. Lubi się czasem upić, ale nie codzień. Wybaczam jej to, ponieważ wybornie gotuje.
— Jabym też, proszę pani, najął chętnie pokoik z całkowitem utrzymaniem...
— Jeżeli pan sobie życzy... obawiam się tylko czy panu dogodzę...
— Nie jestem wymagający. Byle nie truć się w restauracyi, będę zadowolony ze wszystkiego.
— Bo widzisz pan, u nas po gospodarsku. Zupa jedna, sztuka mięsa jedna, pieczeń jedna! Wszystkiego po jednemu, ale zdrowo i smacznie; przekonasz się pan że zbytków nie robimy; jak jest na obiad indyk, to już nie ma zająca. Czasem mamy kuropatwy, cietrzewie. Poczciwy Jaś, przysyła je nam. Wiesz pan przecie, Jaś maszynista. Niekiedy znajomy konduktor przywozi nam drób z prowincyi. Zwyczajnie, staramy się jak możemy. Czasem sama Pelcia robi leguminkę, pysznie robi! Zobaczysz pan! Wogóle po gospodarsku, a pan może przyzwyczajony...
— Nie szanowna pani, nie jestem przyzwyczajony do zbytków... Idzie mi tylko o to, czy będę mógł wywzajemnić się za te wszystkie wygody...
— To najmniejsza rzecz. Da pan dwadzieścia pięć rubli miesięcznie, ma się rozumieć z góry, gdyż właśnie chciałam sprawić Pelci okrycie — bo to, które ma (zobaczysz je pan) jest już nie modne. Obecnie noszą zupełnie inny fason, a Pelcia, chociaż nie elegantka, ale o takie rzeczy dba. Naturalnie, taka młoda panienka nie może mieć nic wspólnego ze starym fasonem!
Zgodziłem się na wszystko, zapłaciłem z góry, w przystępie rozrzewnienia ucałowałem nawet rączki godnej damy — i wybiegłem uszczęśliwiony na ulicę...
Za dwadzieścia pięć rubli na miesiąc mieć pokój ze wspólnem wejściem, usługę, herbatę rano i wieczorem, obiad, towarzystwo i opiekę w chorobie — to szczyt marzeń i szczyt taniości zarazem! Samo ciepło rodzinne i troskliwość kobieca więcej są warte.
Nazajutrz zainstalowałem się w moim pokoiku. Poznałem Olimpcię, Pelcię, adwokata, czworo miłych dziatek i Katarzynę. W niedzielę przyszedł maszynista, i po obiedzie wszyscy poszliśmy na spacer do Łazienek.
Śliczny to był dzień, prawdziwa rozkosz dla mnie. Byłem w gronie rodzinnem, wprawdzie w cudzem, ale zawsze w gronie. Maszynista prowadził panią Szwalberg, adwokat Olimpcię, dzieci szły przodem — a ja... ja zdobyłem się na odwagę i podałem ramię Pelci. Przyjęła je z wdzięcznym uśmiechem. Byłem szczęśliwy i dumny. Pelcia rozmawiała ze mną o kwiatach. Postanowiłem w duchu, że codzień będzie miała na swoim stoliku świeży bukiet. Opierała się na mojem ramieniu lekko, ale dotknięcie jej ręki sprawiało mi nieopisaną rozkosz. Chodziliśmy w cieniu starych kasztanów, muzyka grała... Chodziliśmy tak do wieczora, wracając wstąpiliśmy do ogródka w alejach. Maszynista kupił piwa, a ja cukierków dla pań. Były to chwile pełne niewysłowionego uroku.
Nazajutrz, gdy przyszedłem na obiad, zastałem panią Szwalbergową bardzo wzburzoną, i musiałem jej przyznać słuszność.
Poczciwa Katarzyna, z powodu nieprzewidzianego spotkania się na targu z jakąś kumoszką, nie była trzeźwa, w kuchni narobiła pełno dymu, obiad się zepsuł.
Ktoby tam dbał o takie rzeczy! Pelcia przyrządziła kawę i zaspokoiliśmy głód... Wróciwszy do mego pokoiku, zastałem w nim wielki nieład. Wszystko było poprzewracane, fotografie powyciągane z albumów, walały się na podłodze, a ładny wazonik porcelanowy, który miałem ofiarować Pelci, rozbity na kawałki.
Nie wiedziałem czemu ten nieład przypisać, ale uprzejma gospodyni sama wyprowadziła mnie z błędu.
— Panie Stanisławie — rzekła wchodząc — jestem w rozpaczy!... Obiadu dziś nie było...
— To bagatelka.
— Pan jesteś bardzo wyrozumiały, zawstydzasz mnie swoją dobrocią.
— Nie ma o czem wspominać...
— Ale oprócz tego, poniosłeś pan stratę — odezwała się płaczliwie, usiłując zebrać potłuczone skorupki. — Taki wazon!
— Nie miał wielkiej wartości.
— Ale zawsze, bo widzi pan, ja muszę się wytłómaczyć... Loluś bawił się albumem, a miał paluszki powalane masłem, chciałam mu zabronić, ale rozpłakał się. Za Lolusiem przyszła Micia, Sabcia i mały Broniś — i oto zrobiło się nieszczęście. Widzi pan, Olimpcia teraz robiąc kroki, nie ma czasu zajmować się dziećmi, ja jestem rozerwana, Pelcia ma przed południem lekcye, a w sali jest lustro. Bojąc się o nie, pozwalam dzieciom bawić się w tym pokoiku, przecież to panu nic nie szkodzi...
— No, zapewne.
— A! jesteś pan nieszczery...
— Co pani mówi!...
— Ja wiem, że pan lubi dzieci, pan bardzo lubi dzieci, widać to panu z oczów. Nawet Pelcia zauważyła, że pan lubi — ale ta szkoda, niepowetowana szkoda, czem ją panu wynagrodzę?... Pelcia chce panu zrobić pantofelek do zegarka, poczciwa duszka! Powiedziała, że nie zazna spokoju, dopóki go nie skończy.
— Zbytek dobroci...
Ułagodziło się jakoś. Nazajutrz, był obiad kompletny.
Z czasem na horyzoncie mego szczęścia zaczęły się pokazywać chmurki. Biedne moje album z fotografiami, poplamione, zniszczone, nosiło coraz więcej śladów paluszków Lolusia i Mici, wszystkie figurki porcelanowe miały już poutrącane nosy i ręce, a kilka dość drogich książek, które mi jeden z kolegów dał do przeczytania, pani Olimpcia pożyczyła adwokatowi, a ten znów komuś — tak że jużem się z niemi nigdy w życiu nie zobaczył.
Usposobienie pani Szwalbergowej dla mnie ulegało także pewnej zmianie. Dość często żaliła się w mojej obecności na niewdzięczność ludzką, na brak stanowczościze strony młodzieży, jej egoizm i karygodne zamiłowanie w knajpiarskiem życiu...
Pelcia pomizerniała, unikała rozmowy ze mną... i miała ciągle na ustach jakiś kwaśny grymasik, najwyraźniej do mnie adresowany.
Nadomiar nieszczęścia, przyjechali moi krewni z prowincyi, krórym musiałem ciągle assystować i chodzić z nimi do teatru.
Naturalnie, przychodziłem do domu dość późno, starając się jednak robić jak najmniej hałasu... Przepłacałem Katarzynę, żeby mi otwierała jak najciszej, ale to niewiele pomagało; moja gospodyni miała dziwnie lekki sen... Trzeciego dnia, a raczej trzeciej nocy, Katarzyna spała bardzo twardo i z konieczności musiałem mocniej zadzwonić...
Otworzyła mi sama pani Szwalbergowa.
Nigdy w życiu nie zapomnę tej chwili...
Na twarzy zacnej damy, malowała się szczególna powaga. Było coś uroczystego w jej postaci. Ubrana w czerwoną flanelową spódnicę, w olbrzymim białym czepcu na głowie, na ramionach miała zarzuconą wielką kapę zieloną w złote palmy, w ręku trzymała ogromną lampę. W tym kostyumie wyglądała ona istotnie, jak Dalaj Lama Tybetu w stroju najbardziej uroczystym.
Bąknąłem dobry wieczór i kilka wyrazów przeproszenia, gdyż onieśmielony byłem jej wspaniałością.
Odpowiedziała mi na to, że kto trzyma w domu ludzi podejrzanej konduity, musi się narażać na najgorsze następstwa. Dodała przytem, że nie mogła dotąd zmrużyć oka, gdyż obowiązek matki nakazywał jej czuwać przy dziecku, cierpiącem wskutek rozczarowań, zawodów i zmartwień.
Dzieckiem tem nieszczęsnem była — ma się rozumieć — Pelcia.
Od tego czasu, pomimo, że wracałem bardzo wcześnie do domu, pomimo, żem się wyrzekł teatru, koncertów i wszelkich stosunków towarzyskich, żem zerwał zupełnie z kolegami — nie mogłem rozżalonej damy przejednać. Nawet Olimpcia i jej dziatki dawały mi do zrozumienia, że nie jestem „persona grata“ w tym domu.
Co prawda, to już mi owo ciepło rodzinne, z fatalnemi obiadami, z czworgiem nieznośnych dzieci i nieustannemi pretensyami pań, zaczęło się przykrzeć... Zatęskniłem do mojej samotnej stancyjki, w której nikt mi nie przeszkadzał, nie plamił albumów, nie lustrował drobiazgów, nie dziwił się i nie oburzał, jeżeli przyszedłem późno do domu.
Zacząłem przemyśliwać, jakby w przyzwoity sposób rozstać się z rodziną Szwalbergów i poszukać sobie nowego mieszkania.
Niestety, nieprzewidziana okoliczność stanęła temu na przeszkodzie... Zachorowałem.
Nieznośny ból głowy i ogólna niemoc zmusiły mnie do pozostania w łóżku. Prosiłem Katarzyny, żeby poszła po lekarza, ta jednak uznała za właściwsze zameldować pani domu, żem zasłabł, że mam dreszcze, ciągoty i głowę rozpaloną jak żelazko do prasowania. Godna dama weszła do mego pokoju z uroczystą powagą. Dotknęła ręką mego czoła i rzekła:
— Stanowczo nie pozwolę posyłać po doktora... Pokaż no pan język... Nie żenuj się pan, jestem kobietą nie pierwszej młodości i matką dzieciom... Już wiem co panu jest. Wdaj się pan tylko z doktorami, a nie obejrzysz się, kiedy pójdziesz na mary... Wprawdzie nie zasługujesz pan na naszą sympatyę, wprawdzie prowadzenie się pańskie pozostawia dużo do życzenia — ale na widok nieszczęścia, w każdej uczciwej kobiecie budzi się serce, to serce, z którem każdy z was chciałby igrać, jak kot z myszą — ale my jesteśmy o całe niebo wyższe, wobec cudzych cierpień, nasze osobiste urazy milkną...
Chciałem zapytać, czem mianowicie mogłem urazić panią Szwalbergową, ale nie pozwoliła mi przyjść do słowa.
— To później, to później — rzekła, będzie jeszcze dość czasu... przedewszystkiem trzeba się wyleczyć.
Słyszałem przez drzwi, jak moja opiekunka odbywała konsylium z Katarzyną. Niestety, konsylium było dość burzliwe, a w samej dyagnozie ujawniły się zdania sprzeczne. Pani twierdziła, że się przejadłem i że należy mi dać porządną porcyę emetyku, Katarzyna zaś była zdania, że się we mnie coś oberwało, i że należy mnie przedewszystkiem natrząsnąć. Oświadczyła zarazem gotowość wykonania tej operacyi, przy pomocy Onufrego, stróża, który się na takich rzeczach zna i nie jednego już w podobnym wypadku skutecznie poratował.
Ponieważ w sporze z Katarzyną zdanie pani było rozstrzygające, przeto o natrząsaniu nie mogło być już mowy; wszelako poczciwa kucharka postanowiła, niezależnie od środków leczniczych przedsięwziętych przez panią, wysmarować mnie okowitą z octem, co we wszelkich cierpieniach przynosi niezawodną ulgę. Ze swej strony Pelcia przysłała mi sześć kawałków cytryny, z zaleceniem, abym je przyłożył na skronie i na czoło, a Olimpcia ofiarowała mi plasterek gorczycowy Rigollot, wprawdzie już nieco używany, ale jeszcze mogący skutecznie odciągnąć humory.
Koło południa przyszedł adwokat Klekotowicz i w sposób przyjacielski doradził paniom, ażeby, jeżeli nie chcą mieć w domu tyfusu, zarazy, a ewentualnie śmierci, kazały mi przystawić przynajmniej sześć pijawek za uszami... Odciągnięcie krwi w danej chwili miało zapobiedz groźnym następstwom i ocalić życie człowiekowi, który wprawdzie nie zasługiwał na sympatyę, ale, bądź co bądź, godzien był przynajmniej litości.
Rada pana „mecenasa“ przyjętą została z uznaniem — i to tak dalece, że do pijawek dołączono jeszcze wizykatoryę na karku.
Nie potrzebuję dodawać, że po zaaplikowaniu tych wszystkich środków, zrobiło mi się o tyle lepiej, że nie wiedziałem co się ze mną dzieje.
Leżałem jak bezwładny, poddając się biernie wszystkim systemom kuracyi, na jakie zdobyć się mogła zacna rodzina, odnajmująca przyzwoitemu młodzieńcowi pokój ze wspólnem wejściem.
Przypominam sobie, że dawano mi okłady zimne i gorące, stawiano bańki, kataplazmowano, smarowano różnemi spirytusami i maściami. Grube i twarde palce Katarzyny szorowały mnie po żebrach, sprawiając ból nieznośny... Nareszcie Bóg zmiłował się nademną, i straciłem przytomność zupełnie.
Gdym po kilku dniach przyszedł do siebie, ujrzałem w pokoiku dwóch moich kolegów i lekarza kolejowego, który mi zalecił spokój i zapewnił, że jestem na drodze do wyzdrowienia. Rodzina Szwalbergów jaśniała radością, na widok, że troskliwość jej i kuracya wzięły tak doskonały obrót...
Przez następny tydzień myśl moja pracowała usilnie nad rozwiązaniem arcyciekawej zagadki: co jest znośniejsze: czy choroba, czy rekonwalescencya?
Mama Szwalbergowa postanowiła mnie odżywiać, a wszyscy w całym domu starali się o to, żeby było cicho.
Co chwila musiałem połykać jakieś rosoły, befsztyki i najrozmaitsze potrawy, które pchano we mnie na gwałt, pomimo, że opierałem się wszelkiemi siłami.
Adwokat Klekotowicz kupił, ma się rozumieć za moje pieniądze, funt kawioru, a poczciwy maszynista przydźwigał butelkę koniaku, przeszwarcowanego z Katowic... Dzielny ten człowiek, silny jak Samson i ważący około trzystu funtów, żywił pogardę dla wszelakiej wiedzy medycznej i dowodził, że jednem i jedynem lekarstwem na wszelkie słabości i cierpienia ludzkie jest koniak, zwłaszcza pruski, notabene, jeżeli się go przyjmuje w imponujących dozach.
Według twierdzenia tego mechanika, gdyby ludzie pili tylko koniak i używali dwa razy na tydzień łaźni parowej, mogliby się zupełnie a zupełnie obchodzić bez lekarzy i żyliby po sto pięćdziesiąt lat przynajmniej.
Wszyscy członkowie rodziny starali się o to, żebym miał spokój, przy rekonwalescencyi niezbędny — to też co pięć minut rozlegały się po całym mieszkaniu straszne krzyki na niesforne dziateczki.
— Cicho! bębny nieznośne! — wołała na cały głos pani Szwalbergowa, czy nie wiecie, że pan Stanisław jest chory i potrzebuje spokoju?!..
— Będziesz ty cicho! raku jeden! — wrzeszczała Katarzyna na Lolusia, który bardzo lubił przychodzić do kuchni i czynić tam różne psoty — a to pędrak utrapiony!! Tam panisko chore, ledwie że się wygrzebało z ciężkiej niemocy... a on wrzaski wyprawia!
Dzięki tej dbałości o spokojność i ciszę, nie słyszałem istotnie głosu dzieci, gdyż krzyki ich głuszył ciągle sopran Pelci, kontralt Olimpci i potężne głosy pani Szwalbergowej, oraz Katarzyny.
Głowa moja była bliska pęknięcia, pomimo, że Pelcia po kilka razy na dzień przysyłała mi świeże plasterki cytryny.
Pewnego dnia, gdy już byłem znacznie zdrowszy, pani Szwalbergowa oświadczyła mi, że Pelcia chce mnie zobaczyć.
— Biedne dziecko — mówiła zacna dama, — co ono przez ten czas wycierpiało! Nie znam dziewczyny z tak dobrem sercem... Musiałeś w czepku przyjść na świat panie Stanisławie. Pozwolisz pan, że ją tu wprowadzę.
Ubrałem się na prędce. Po chwili weszła pani Szwalbergowa z Pelcią, która wyglądała jak wcielone pocieszenie rekonwalescentów.
Włosy miała cokolwiek w nieładzie, oczy jakby dopiero z łez otarte. Podała mi białą rączkę, którą uścisnąłem lekko, dziękując za troskliwość, jaką byłem otoczony podczas choroby.
— No moje dzieci — rzekła mama, — muszę ja pójść do kuchni. Porozmawiajcie ze sobą... pan Stanisław nudzi się sam, może więc w twojem towarzystwie, droga Pelciu, odzyska humor...
Przypuszczenie to nie było zbyt trafne. Trudno było mi odzyskać humor w towarzystwie Pelci, która była milcząca i jakby zawstydzona.
Zaczynałem rozmowę to o tem, to o owem, ale jakoś nie szło. Panna Pelagia albo nie odpowiadała wcale, albo odpowiadała półsłówkami. Mówiłem o kwiatach, literaturze i teatrze. Dała mi do zrozumienia, że w obecnym nastroju jej ducha, o kwiatach nie myśli, literatury nienawidzi, a teatrowi życzy, żeby się zawalił co prędzej. Zapytana o przyczynę takich czarnych myśli, odpowiedziała, że życie jej zbrzydło i utraciło w jej oczach powaby.
— Dawniej — mówiła — byłam wesoła, ożywiona, lubiłam towarzystwo i muzykę, dziś już mnie nic nie zajmuje i nie obchodzi. Podobno słońce świeci, kwiaty pachną, słowiki śpiewają, przecież to właśnie pora... Co do mnie, nie słyszałam ich śpiewu i słyszeć go nie chcę. Smutno mi. Fortepianu nie dotknęłam już od dwóch tygodni... Dla kogo mam grać?
— Choćby dla siebie samej, dla własnej przyjemności.
— Egoistką nie jestem... Nie panie, nie... Życie moje już złamane, pragnę tylko ciszy, spokoju i zapomnienia. Gdyby mnie jaki dobry geniusz zaniósł na bezludną wyspę i porzucił samotną, w cieniu wielkich drzew, w grocie wykutej w skale... byłabym najszczęśliwszą...
Umilkła... Czułem, że wypada mi paść na kolana i przykładając rękę do serca zawołać:
— Pelciu! aniele, duszo mej duszy! gwiazdo moich gwiazd!.. pozwól, że ja będę tym dobrym geniuszem i zaniosę cię na odludną wyspę. Tam zdala od świata, daleko od ludzi, pić będziemy z czystego zdroju zachwytów i uniesień... Zgodne bicie dwojga naszych serc słyszeć będą rajskie ptaki, kołyszące się na gałęziach, świadkiem naszych rozkoszy będzie antylopa o ślicznych wilgotnych oczach...
Nie mogę powiedzieć, żebym Pelcię kochał — ale w tej sytuacyi, może byłbym się oświadczył, choćby tylko przez grzeczność... lecz z czegobym żonę utrzymał? Bądź co bądź, za najmniejsze dwie pieczary i kuchnię na odludnej wyspie, trzeba oddać blisko połowę pensyi — kilka funtów antylopy na rosół, korzonki i zioła niezbędne do pożywienia, pochłoną resztę — a w cóż odzieję moją piękną pustelnicę? czem okryję alabastrowe jej ramiona... za co umebluję wnętrze groty, w której dwoje serc naszych ma uderzać zgodnie, aż do czasu pierwszej sprzeczki.
Wobec takich poważnych zagadnień, na które nie mogłem znaleźć odpowiedzi, nie pozostawało mi nic innego, jak tylko westchnąć nad losem nieszczęśliwej Pelci, i zapewnić ją o mojej wdzięczności i niekłamanej sympatyi.
Starałem się dowieść, że obecny stan jej psychiczny jest prawdopodobnie wynikiem nadwątlonego zdrowia i chorobliwego rozstroju nerwów. Radziłem jej, żeby spróbowała hydropatyi.
Podniosła się z krzesła i spojrzała na mnie wzrokiem obrażonej królowej, poczem westchnęła cicho i wyszła.
Gdy zamknęła drzwi, do uszu moich doleciało kilka wyrazów rozmowy.
— I cóż? i cóż? — pytała z gorączkową ciekawością mama, którą poznałem po głosie.
— Nic, — była cicha odpowiedź.
— Jakto? pomimo wszystkiego, nic?
— Nic, moja mamo...
— A to osioł!! — zawołała już głośno, nie kryjąc swego oburzenia, pani Szwalbergowa. A trzeba wiedzieć z jakim akcentem wymówiła ten brzydki wyraz... słychać w nim było najmniej siedmdziesiąt cztery S, co sprawiało efekt syku wężów, świstu wiatru, szmeru wody, przedzierającej się zdradziecko przez tamę.
Domyśliłem się łatwo, że niepochlebny wyraz wysłany został pod moim adresem i że od tej chwili będę znany w rodzinie Szwalbergów pod nowym pseudonimem.
Westchnąłem. Do wygód pokoju przy zacnej rodzinie ze wspólnem wejściem, przybył mi jeszcze i tytuł.
Słyszałem, jak pani Szwalbergowa mówiła, że to się tak skończyć nie może, że trzeba aby adwokat Klekotowicz i maszynista pan Jan rozmówili się ze mną na seryo i energicznie. Klekotowicza nie bardzo się lękałem. Byłem pewny, że ten kauzyperda, nawet na prośby Olimpci, nie wyjdzie z roli pokątnego doradcy i co najwyżej wytoczy mi proces o jakie niebywałe straty i szkody — ale maszynista budził we mnie niejakie obawy.
Chłop jak lew, gburowaty i trochę awanturnik, miał pięście wielkie, żylaste, twarde, które w danym razie mogłyby wywrzeć ciśnienie co najmniej pięciu atmosfer na grzbiet bliźniego. Jeżeli takiemi argumentami zechce wzbudzać we mnie gwałtowną miłość dla Pelci, to będę pięknie wyglądał! W najlepszym razie, Pelcia mogłaby dostać mnie pod dożywotnią władzę z nadłamanemi żebrami.
Ostatecznie, gdyby mnie wyzwali na pojedynek — stanąłbym... Cóż robić, raz kozie śmierć, ale narażać się na awantury, człowiekowi spokojnemu... to nie arcy przyjemna perspektywa!!
Długo zastanawiałem się nad położeniem, które zaczynało być tragiczne i szukałem drogi wyjścia... Po dojrzałym namyśle postanowiłem zdobyć się na odwagę i odrazu przeciąć wszelkie kwestye.
Na trzeci dzień potem, ubrawszy się, jak mogłem najstaranniej, wszedłem śmiało do salonu pani Szwalbergowej.
Zacna dama zmierzyła mnie wzrokiem, który zdawał się zapowiadać, że mnie zmiażdży na proszek, Olimpcia siedziała na kozetce, obok niej Klekotowicz z zaciśniętemi ustami i bardzo złośliwym wyrazem twarzy.
Pelcia wpół leżąc, wpół siedząc na dużym fotelu trzymała w ręku robótkę.
— Szanowna pani — rzekłem kłaniając się mojej gosposi — przychodzę dopełnić obowiązku, który mi leży na sercu...
Pani Szwalbergowa spojrzała znacząco na Pelcię.
— Należało to dawno zrobić — rzekła z godnością — dziś może być już zapóźno... ale słucham pana... owszem słucham, nawet bardzo uważnie słucham... Istotnie przekonywam się sama, że wyrozumiałość moja nie ma granic... Jest bezbrzeżna jak ocean. Olimpcia mi to co dzień powtarza...
— Naprzód winienem panią dobrodziejkę przeprosić, że przez czas mego mieszkania tutaj mogłem jej mimowoli wyrządzić przykrość.
— Ach panie! któryż to z was, mężczyzn, żyje moralnie, nie włóczy się po nocach... to przecież swoja rzecz...
— Przepraszam stokrotnie... Zarazem pragnę podziękować za troskliwość i opiekę, jaką byłem otoczony podczas choroby, i uregulować zaległy rachunek.
— Takich rzeczy panie nie płaci się pieniędzmi — rzekła z godnością — a zresztą nie ma nic pilnego... przecież nie upominam się...
— Istotnie, delikatność pani zawstydza mnie, lecz ponieważ od dziś to mieszkanie opuszczam...
— Co? — zawołała pani Szwalbergowa podnosząc się z krzesła.
— Wyjeżdżam dziś, proszę pani. Lekarze zalecili mi pobyt na wsi, a że otrzymałem urlop...
Pelcia pochyliła głowę na poręcz fotela.
— Proszę pani — rzekłem — oto jest należność.
— Za pozwoleniem — wtrącił Klekotowicz — to wcale nie jest należność. Trzeba panu wiedzieć, że należnością w danym razie nie nazywa się to, co się należy, lecz to, co ewentualnie z kosztami należeć się może... Czy sądzisz pan, że wyprowadzając się nagle, bez uprzedniego wypowiedzenia, nie narażasz pani Szwalbergowej na straty? Czy wyobrażasz sobie, że istnieje na świecie sąd, który nie skaże pana na zapłacenie straconych korzyści i kosztów procesu? Czy nareszcie zdaje się panu, że wolno jest zmieniać mieszkanie, tak jak krawaty albo rękawiczki, bez uprzedniego wypowiedzenia, bez dania stronie interesowanej czasu i możności wyszukania nowego lokatora. Tak pan sądzisz? Otóż zmuszony jestem uprzedzić pana, że jesteś w błędzie. Na szczęście, prawo przewiduje podobne wypadki, a ja postaram się zatrzymać pańskie ruchomości na pewność... Nie wolno krzywdzić biednych kobiet, mój panie...
— O tak! patrz pan na Pelcię. Biedne dziecko!
— Zdaje mi się — rzekłem, — że pan adwokat myli się; ja nie krzywdzę pani Szwalbergowej, albowiem porozumiałem się już z kolegą, który weźmie ten pokoik na takich samych warunkach.
— To jeszcze kwestya, czy go pani przyjąć zechce.
— O nie! nie! — zawołała w najwyższem oburzeniu dama — dość już mam tego, dość! Niepokój po nocach, otwieranie drzwi nad ranem, grymasów co niemiara...
— Pani — rzekłem z wyrzutem — czy kiedy chociaż jednem słowem zganiłem obiady, czy dałem poznać...
— Tak, nie mówiłeś pan nic, bo jesteś skrytego charakteru i milczek — ale myślałeś... O ja wiem, że pan myślałeś... a to dość. Ja jestem nieprzyzwyczajona do znoszenia tego, co sobie tam jakiś ktoś myśli! Chciej pan o tem pamiętać, że kobieta, która czuje swoją godność, jest kobietą czującą swą godność... W takich zasadach byłam wychowana i w takich zapewne umrę. Wolę wszystko stracić, byle tylko swoją godność zachować i swego honoru nie dać na poniewierkę.
Główka Pelci opuszczała się coraz niżej.
— Morderco, tygrysie! — zawołała pani Szwalbergowa, biegnąc ku córce... Morderco coś zrobił! zabiłeś mi dziecko! Rozdarłeś niewinne serduszko. Podejściem, intrygami, zawracaniem głowy, wzbudziłeś uczucie w dziewczątku, które dotychczas kochało tylko matkę! Czy nie widzisz, że ona mdleje, że bez ciebie żyć nie może! Olimpciu! Ona zemdlała, pomóż mi ją ratować... Ach! co za niegodziwość szkaradna! Co za zbrodnia, wołająca o pomstę do nieba i do wszystkich piekieł!
Nie mogłem znieść naraz tylu wzruszeń i korzystając z zamięszania, uciekłem, pozostawiając na pastwę losu i adwokata moje biedne ruchomości.
Ciepło rodzinne, którego tak pragnąłem, oparzyło mnie fatalnie.
Opuściłem plac boju.
Z całą serdecznością, pokorą i skruchą przyznaję się do braku odwagi. Trudno, nie jestem rycerzem, lecz zwykłym pracownikiem kolejowym, w wydziale tłomoków o umiarkowanej szybkości.
Może właśnie ten rodzaj zatrudnienia rozwinął we mnie zdolność do odwrotu. Nigdy w życiu, żadnego transportu nie wyekspedyowałem tak szybko, jak siebie samego z mieszkania pani Szwalbergowej.
Nająłem sobie pokoik, aż na Elektoralnej ulicy u jakiejś emerytki, staruszki.
Ta przynajmniej, myślałem sobie, nie będzie ujawniała aspiracyj matrymonialnych — i nie ujawniała ich istotnie... ale za to znów miała tyle różnych dziwactw i grymasów, że zaledwie dwa miesiące mogłem z nią pod jednym dachem wytrzymać.
Później istotnie wyjechałem do krewnych na wieś, gdzie zabawiłem przez czas dłuższy. Urlop mój skończył się, powróciłem do Warszawy. Chciałem powrócić do pierwszej mojej stancyjki, byłem już nawet w sieni tego domu, aby rozmówić się z gospodarzem, lecz po chwili namysłu cofnąłem się.
Bądź co bądź, myślałem sobie, samemu jest źle. O własnej rodzinie marzyć mi nie wolno, ale dla czegóż nie miałbym zbliżyć się do cudzej. Lubię towarzystwo, lubię dzieci... Wprawdzie u pani Szwalbergowej towarzystwo doprowadziło mnie do smutnych rezultatów, a dzieci... dzieci stanęły mi kością w gardle. Zniszczyły moje album, poplamiły pamiątkowe fotografie, potłukły drobne graciki, do których przyzwyczaiłem się — ale przecież cały świat nie składa się z takich rodzin, jak ta przy której mieszkałem.
Postanowiłem spróbować jeszcze szczęścia. Będę ostrożniejszym, będę się trzymał zdaleka, dopóki doskonale nie poznam z kim mam do czynienia.
Próbowałem, szukałem... przez rok zmieniałem mieszkanie pięć czy sześć razy i niestety, nigdy nie mogłem dobrze trafić.
Miałem pokoje z wejściem oddzielnem, lub wspólnem, a najczęściej ze wspólnym dymem, wspólnym swędem, wspólną wilgocią i krzykiem. Miałem różne gosposie i różne opieki i przyszedłem do wniosku, że najlepiej jest żyć swoim dworem.
Przeniosłem się też ostatecznie do hotelu, jadam w restauracyi, a jeżeli zapadnę na zdrowiu, to udaję się wprost do szpitala, gdzie mam ciszę, spokój, kuracyę jak się należy i poczciwą opiekę siostry miłosierdzia... bez pretensyj do dozgonnej wdzięczności, bez wymagań, abym za poświęcenie płacił osobistą wolnością.
Kto jest tyle szczęśliwy, że ma własną rodzinę, niech się nią cieszy, my zaś samotnicy, my biedne bociany bez pary, musimy korzystać z instytucyj publicznych, gdyż w tych jesteśmy obsłużeni najlepiej i mamy wszelką swobodę.
Bracia w celibacie, zapiszcie sobie te słowa.
Co do mnie, pragnąłem szczerze mieć własną rodzinę, było to mojem marzeniem od czasu, w którym mi wąsy rosnąć zaczęły — ale jak powiedziałem na początku, etaty naszej drogi nie są obliczone na ludzi familijnych.
W początkach mojej karyery, gdym miał jeszcze młodość, siły, energię, nie mogłem się żenić dla braku odpowiedniego utrzymania; dziś, gdy dobiłem się już jakiej takiej pensyjki, gdy od biedy miałbym czem rodzinę wyżywić, młodość przeszła, siły się wyczerpały, a energia ujawnia się tylko przy szachach.
Stało się... Jest, jak jest, bo inaczej być nie może... lecz śpieszę dokończyć ten fragment starokawalerskiego pamiętnika.
W trzy lata od owej chwili, w której pani Szwalbergowa nazwała mnie tygrysem i mordercą Pelci, szedłem zamyślony przez Aleje Ujazdowskie.
Dążyłem do Ogrodu botanicznego, albowiem miłe to ustronie ma dla mnie niewypowiedziany urok i w niem najchętniej letnie wieczory przepędzam... Z rozkoszą oddycham wonią kwiatów, z rozkoszą wciągam w płuca miłe, balsamiczne powietrze.
Właśnie mijałem Dolinę Szwajcarską, gdy nagle na ramieniu uczułem ciężar, jakby kto na niem cegłę położył... Obejrzałem się.
Był to kuzyn pani Szwalbergowej, maszynista.
Utył trochę, brodę zapuścił i, przynajmniej w moich oczach, miał minę świętokrzyzkiego zbójcy.
Drgnąłem.
No, myślę sobie, będzie mi ciepło... Ciekawym co ten bandyta ze mną zamierza uczynić?
— A jest nareszcie zguba! — zawołał tryumfująco — jest zguba!
— Panie...
— Może pan nie przypominasz sobie?
— Ależ owszem, pamiętam, doskonale pamiętam. Czyż mógłbym zapomnieć?
Bandyta wyszczerzył białe zęby i śmiał się.
— Figlarz z jegomości — rzekł — figlarz, panienkom głowy zawracać, to podobno pański fach, pańska specyalność.
— Ja... to jest, właściwie...
— Nie udawaj pan niewiniątka. Jużci nie zaprzeczysz, że umizgałeś się do Pelci.
— Nawet przez myśl mi to nigdy nie przeszło.
— Ktoby panu wierzył?...
— Mogę pana zapewnić.
— Gadanie! ale nie o to idzie... Co się mamy kłócić, ja jestem kolejarz, pan kolejarz, ostatecznie łączy nas koleżeństwo... Co się stało, to stało. Oto lepiej weźmy dorożkę i pojedziemy na kolacyę...
— Ale...
— Nie ma mowy, siadać i jechać! Co kolega fanaberye stroisz i gardzisz mojem zaproszeniem.
Poczciwy Jaś był już trochę pod dobrą datą, uważałem więc, że lepiej go nie draźnić.
— Dobrze — rzekłem — pojadę, nawet z przyjemnością pojadę.
— Tak, to rozumiem. Zawsze miałem do ciebie słabość, panie Stanisławie, a chociaż nie chciałeś się ubrać w Pelcię, to dla mnie ostatecznie jest ganz pomade...
— Ubrać w Pelcię?!
— A ma się rozumieć... Możeś już zapomniał co było przed trzema laty?
— Owszem, pamiętam...
— I ja to pamiętam... Przywlekłem się towarówką i ogarnąwszy się trochę, poszedłem na Wspólną, to jest do Szwalbergowej. Niby to moja kuzynka... co prawda, dziesiąta woda po kisielu... Żeby ten gałgan Szwalberg chciał umrzeć, a ona żeby była młodsza, to mógłbym się z nią ożenić jak nic... Ale nie dokończyłem. Przychodzę tam i zastaję awanturę... Szwalbergowa aż kipi. Czerwona jak haltsygnał, rozkrzyczała się całą parą! Pelcia piszczy, jak alarmowa gwizdawka!! Olimpcia jęczy, a ten mydłek Klekotowicz ciągle dogaduje: zapozwać, zapozwać!.. Ledwie się dopytałem co się dzieje. Wykryło się, że to wszystko twoja sprawka, panie Stanisławie. Ładny z ciebie kwiatek!...
— Ależ przysięgam...
— Daj pokój, nie przysięgaj. Słuchaj dalej, Szwalbergowa płacze i zaklina mnie, żebym ci wszystkie kości połamał.
— I byłbyś pan to zrobił?...
— W pierwszej chwili może... bo jakoś kobiecie nie wypada takiej małej grzeczności odmówić, ale później myślę sobie: za co? alboż mało głupich na świecie, nie będzie ten, to będzie drugi. Zresztą miałem do pana słabość. Choćbyś nawet i zawracał Pelci głowę, to przecież nie zbrodnia. Na całym świecie młodzi chłopcy to robią, a młode dziewczyny to lubią. Taki jest rozkład pociągów życia ludzkiego. Powiedziałem sobie tedy, że ani cię szukać nie będę, ani żeber łamać nie myślę, boś jest kolega i dzielny chłop, chociaż niepokaźny... Klekotowicz dogadywał, alem mu powiedział, żeby się w nieswoje rzeczy nie wdawał, bo może wyjść na tem jak Zabłocki na mydle. Uciekł. No — wstąpmy tedy na buteleczkę. Mam czas i wypić i wyspać się. Jutro dopiero w południe jadę siedemnastym numerem, a przez ten czas można Bóg wie co zjeść i wypić.
Weszliśmy.
Kazałem dać butelkę, przy której panu Janowi język się jeszcze bardziej rozwiązał. Opowiadał o swoich kłopotach, przeklinał wydział ruchu oddzielnie, wydział mechaniczny oddzielnie, a cały zarząd kolei razem. Opowiadał jak mu milowe obcinają, jak trudno jest oszczędzić co na węglach, wynurzał się z żalami, że dziś tylko protekcya coś znaczy i że szczerą pracą nikt do niczego nie dojdzie... Zwyczajnie, jak kolejarz, mówił o tem, co mu najbardziej dolegało.
Skierowałem rozmowę na dawne czasy i zapytałem o panią Szwalbergową i jej córki.
— Ona wygląda jak ćwik — rzekł — trochę jeszcze przytyła, ale to jej nie szkodzi. Trzyma zawsze większe mieszkanie i miewa pokoje do wynajęcia. Po tobie, panie Stanisławie, było już z piętnastu lokatorów.
— Klekotowicz zawsze asystuje?
— A jakże... Ciągle nibyto robi kroki rozwodowe dla Olimpci... ale zdaje mi się, że w rezultacie rozwiedzie ją z tą resztą pieniędzy, jaka jej pozostała, a potem puści ją kantem. Nie lubię tego obłudnika i jeżeli kiedy Szwalbergowa poprosi, żebym go moresu nauczył, to zabiorę się do niego z gustem... Jak trącę w tender, to wszystkie węgle pogubi, lis jeden... Niech on mi się nie nastręcza...
— A Pelcia? — spytałem nieśmiało.
— Aha! — rozśmiał się mechanik — tegom czekał, wiedziałem, że się o nią zapytasz... Teraz się nie wyprzesz, że ci w oko wpadła...
— Ale zkąd!...
— Po co ta obłuda?... U mnie, widzisz, co w głowie to w mowie, a co w myśli to na języku... Co mam gadać to powiem i żebym nawet siedmiu żydów zabił, tobym się nie wyparł. Nie masz się czego wstydzić, Pelcia nie była brzydka dziewczyna...
— Spodziewam się, że miewa się dobrze.
— Nie bardzo. Wyszła za mąż.
— Dawno?
— Może w pół roku po awanturze z tobą, zrobiła się druga awantura.
— Jakto?
— A tak, sprowadził się młody człowiek, wziął po tobie i mieszkanie i sukcesyę. Kochliwy mazgaj, odrazu zaczął się do Pelci umizgać. Ona z początku nie chciała, udawała jak sądzę... Potem, gdy miał się wyprowadzić, znowu był ambaras. Posyłali po mnie — no i jakoś zrobiły się zaręczyny, a potem ślub... Już mają dwoje dzieci, ale że jego pensyjka nieduża, więc bieda aż piszczy. — Żyją też ze sobą, jak pies z kotem. Ona jemu wymawia, że nie ma dużej pensyi — on jej, że nie dostał żadnego posagu... Czasem się kłócą i wtenczas ona zabiera dzieci i ucieka do matki... ale to długo nie trwa. On przychodzi, przeprasza, zabiera swoje skarby i znów jest święta zgoda na tydzień... Dobrze zrobiłeś, żeś się w Pelcię nie ubrał, bo między nami mówiąc, jest to nie osobliwe stworzenie. Zła jak osa, a skąpa, głodem by cię zamorzyła... A może ciebie nie — dodał po namyśle...
— A to dla czego?
— Ona cię kochała.
— Żarty!
— Naprawdę kochała cię...
— Zkąd pan możesz to wiedzieć?
— Sama mi powiedziała. Jeszcze na trzy dni przed ślubem mówiła do mnie, że ciebie jednego kocha.
— A jednak wyszła za tamtego.
— Cóż miała robić? Przecież nie mogła dla twoich pięknych oczu zostać starą panną... Zresztą, co ja tam wiem; powtarzam, com słyszał, a czy to prawda, nie ręczę. Kto z kobietami dojdzie do ładu, u nich inaczej się mówi, inaczej pisze, a jeszcze inaczej myśli. W wilję ślubu jeszcze mówiła do mnie, że nie przeżyje swego smutku, że serce jej pęknie.
— No — ale dzięki Bogu, nie pękło.
— Cóż chcesz!... Czy serce takiej Pelci jest kocioł parowy, żeby miało pęknąć? Zawsze znajdzie się w niem jakaś zapasowa klapka, która odwróci katastrofę...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.