<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Promień
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
Wydawca J. Mortkowicza
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I

Zawadzając o każdy przystanek, choćby najmniejszy, pociąg zbliżył się wreszcie do stacyi Sapy, centralnego punktu zjednoczenia trzech gałęzi kolejowych. Raduski, zaznajomiony ze wszystkimi towarzyszami drogi w przedziale «niepalącym» klasy trzeciej, ilekroć wstrzymywano bieg pociągu, wysiadał dla zwiedzenia bufetów, często zaopatrzonych tylko w piwo i kiełbasy, do złudzenia imitujące postronki z węzłami, któreby primo tygodniami moczono w wodzie morskiej, a secundo miesiącami suszono na słońcu afrykańskiem. Kupował tam, co się dało, nie dla siebie zresztą, lecz dla dzieci w wagonie, dla damy w wyświechtanej salopce, dla starego jegomości, niewiadomej kondycyi, w baranach, dla dwu chłopów, zdążających do sądu w mieście, dla kucharki, wiozącej ryby w ogromnym koszu, a nawet dla żyda, prawdopodobnie trzy razy starszego od konstytucyi rzeszy prusko-niemieckiej, który budził się kiedyniekiedy, stękał i tarł swe pałąkowate plecy o poręcz ruchem do najwyższego stopnia prowincyonalnym. Głównym interlokutorem Raduskiego był pan w baranach. On to wymawiał każdorazowo imię stacyi, do której się zbliżano, wskazywał palcem, uzbrojonym w paznokieć od dawien dawna niepozbawiany ani bystrego wzrostu, ani srogiego zabarwienia — i mianował usty wsie i folwarki leżące w polu widzialnem, przytaczał nazwiska zawiadowców stacyjnych, pomocników, starszych i młodszych telegrafistów oraz właścicieli bufetów. Wszystko to czynił z niewątpliwą sumiennością, jak gdyby pragnął nagrodzić towarzysza podróży za przyniesione do wagonu piwo, butersznyty etc. i zwrócić mu co do grosza w formie ładunku erudycyi koszt, wyłożony na kupno innych przysmaków. Raduski z prawdziwym pietyzmem słuchał tych szczegółów, ale nadewszystko rozpytywał się o przestrzeń z Sapów do Łżawca. Przepowiadał sobie po kilka razy za panem w baranach nazwiska czterech stacyjek, a wymówiwszy każde z nich, dziwacznie odwracał głowę i patrzał na sufit wagonu. Inne osoby w przedziale starały się nie zostawać zbyt daleko za panem wiele mówiącym i każda z nich dorzucała jakiś szczegół już to o samych stacjach, już o przyległej prowincyi.
Tymczasem wagon, przebywając zwrotnice, zakołysał się raptownie i nim z twarzy podróżnych znikła stereotypowa obawa, czy to aby nie następuje wykolejenie, zwolna wsunął się przed peron. Drzwi otwarto z nieuniknionym trzaskiem. Ukazał się w nich konduktor chorowity, z rzadką, czarną brodą i szyją naprzód wyciągniętą. Idąc wzdłuż wagonów pod ciężarem swego niezmiernego szynela z taką forsą, jakby usiłował raz wreszcie wyrwać się z tej szaty i uciec na koniec świata, mizerak ten zawiadamiał pasażerów w sposób przez nos urzędowy, że kto jedzie do Łżawca, to niech wysiada.
— No, moi szanowni państwo, — zawołał Raduski głosem wesołym, — ja do Łżawca. Szczęśliwej podróży...
Ujął szybko swój mały skórzany kufereczek, skłonił się towarzyszom, wyskoczył i utonął w zbitym tłumie. Pociągi zbliżały się do tej stacyi i odchodziły, rozlegał się nieustanny prawie świst, brzęk dzwonków, łoskot kół, gwar ludzki... Na peronie snuły się osoby ze wszelkich warstw społecznych: od chłopów w żółtych kożuchach i od żydowinów w zatłuszczonych obficie chałatach i w butach najordynarniejszego kalibru, — aż do dżentelmenów, z wdziękiem noszących płaszcze, kołnierze i czapki bobrowe. Drzwi klasy drugiej i trzeciej pochłaniały i wydzielały na zewnątrz dwa nurty ludzkie. Wpoprzek peronu trudno było przecisnąć się między zwartą a ruchomą ciżbą. Raduski ze swym małym pakunkiem w ręce kręcił się to tu, to tam, dawał się pociągać, wprowadzać do wnętrza i na świat wydobywać. Serce jego przepełniała, niby spienione wino czarę kryształową, błogosławiona szczęśliwość, ubezwładniająca ręce i nogi. Wśród masy, która go brała ze sobą, głowę, miał co chwila przy czyjeś głowie i kimkolwiekby był ten drugi człowiek, dotykał go ramionami z miłością, słuchał jego mowy i przypatrywał mu się oczami, co niezbyt prawdziwie widzą, a przecie wszystkie szczegóły zgarniają i chłoną. Gdyby w owej minucie ktokolwiek z tych ludzi, bogaty czy biedny obdarty czy wystrojony, uczciwy czy nikczemny, zwrócił się do niego i rzekł: — Panie Janie Raduski, jestem w potrzebie, dajno setkę, czy tysiąc rubli... — uczyniłby to niezwłocznie. Ale nikt nań uwagi nie zwracał, chyba ci, do których twarz pochylał zbyt blizko.
— Ani jednej osoby, ani jednego znajomego spojrzenia... — szeptał do siebie.
Czasami w tłumie migał jakiś kontur, jakiś profil znajomy, doskonale znany i przejmował serce dreszczem śmiesznego bólu, trwogi, wstydu. Chwila mocnego skupienia uwagi rozpraszała ułudę: to nie jest tamten człowiek... Z tamtym obcowało się często, znało się go dobrze, albo cierpiało się z jego powodu jeszcze bardzo niedawno, ale w odległości trzystu mil od stacyi Sapy. I już tamto wszystko zostało nieskończenie daleko... W innej znowu chwili przesuwało się oblicze bez wątpienia w tych stronach widziane za czasów dzieciństwa, czy wczesnej młodości, ale tak przez długi szereg lat we wspomnieniu zatarte, tak zestarzałe i odmienione, że snuło się w oczach, niby dziwaczne jakieś złudzenie, niepokoiło pamięć, jak przykra chimera, wymykająca się z objęć myśli. Zagarnięty przez świeży przypływ osób, Raduski wszedł do poczekalni klasy drugiej i nie oparł się aż w najdalszym jej kącie. Była to hala wielka i bardzo wysoka. Szereg kolumn dzielił ją od drugiej, gdzie składano pakunki. Przy drzwiach głównych znajdował się duży szynkwas, zwany także bufetem. Ozdobne sklepienie tej sali pokryte było plamami wieloletniego kopciu naftowego, ściany jej zczerniały, jakby do ostatniego włókna przejęte dymem z cygar i papierosów, sprzęty umalowane jednostajną olejną farbą, nosiły ślady i znaki czegoś, niby pracy i zużycia. Raduski siadł na wyplatanej ławeczce, tobołek umieścił pod nią przy nogach i znowu zapadł w ów stan szczególny, który możnaby chyba nazwać gorączkowem marzeniem. Gwar publiki, płynącej niewyczerpaną falą, skupiał się w tamtem miejscu, zlewał w jednostajne brzmienie i pod zczerniałym sufitem cicho huczał, jak tony organów wiejskiego kościoła. To echo zgiełku wydało się podróżnemu jakgdyby melodyą chyżego biegu życia. Brzmiało w niej stanowczo coś, niby sama treść i istota wszystkiego, co się zamyka między pierwszem wzruszeniem miłosnem a ostatnim dreszczem śmierci. W owej chwili, jak na wyniosłem pograniczu, kończył się już kraj, utkany ze wspomnień, miała się przerwać zmyślona, niemateryalna rzeczywistość, latami w sercu stwarzana, miała zniknąć tamta ziemia, mieli odejść ludzie, jak widziadła senne, co nie zostawiają śladu stóp swoich ani na pierwszym śniegu zimowym, ani na mokrym piasku wybrzeża.
Zadumę jego przerwał donośny głos portyera, który, uderzywszy trzykroć energicznie w mały, ręczny dzwonek, wołał:
— W Morysow, Tarcice, Palenisko, Łżawiec...
— Cha-cha-cha... Łżawiec... — zaśmiał się Raduski zcicha, patrząc na twarz starego oficjalisty przez smugi sinego dymu, ciągnące się wpoprzek sali ku wyjściu. — Ten sam portyer, ten sam głos... Jedenaście lat nie słyszałem cię na jawie, kamracie, ale za to w marzeniu, w marzeniu...
Sala szybko pustoszała. Gdy krzyk odźwiernego zabrzmiał znowu, Raduski wyszedł. Po drodze przyjrzał się twarzy szwajcara i niby we śnie, nad wyraz prędkim, widział, jak coś obcego, młodość swą i samego siebie podczas oczekiwania w tej sali na schadzkę z pierwszą w życiu kochanką. Zadrżała w sercu dawna rozkosz, otwarła ramiona do uścisku próżni, jęknęła na podobieństwo tonu muzycznego i znowu stała się nicością. Z całego systematu, z całego świata i niebios tamtego życia nie zostało nic, taka nawet szczypta popiołu, żeby na niej mogła jedna łza spocząć. W głębi serca zdumiewając się nad ową surową różnicą dwu egzystencyi tego samego człowieka, stanu młodzieńca i stanu trzydziestokilkoletniego mężczyzny, tak odmiennych, jak byt gołębia chyżo lecącego pod chmurami odmienny jest od bytu jaja, z którego się wylągł, — a jednocześnie kombinując związek logiczny między bieżącemi zdarzeniami, podróżny nasz stanął przy wagonach. Konduktorowie chodzili zwolna tam i napowrót, mrucząc od niechcenia:
— W Morysów, Tarcice, Palenisko...
— A gdzie jest wagon dla niepalących? — zapytał grzecznie Raduski pierwszego z brzegu.
— Dla niepalących? Ij... Ano niech pan idzie naprzód. Pierwszy wagon...
Ów pierwszy wagon był nie tylko «palący», ale wszystkimi otworami swymi wydzielał dym z machorki i cygar, wonny, jakby ze spalenia kupy badylów kartoflanych w drugim tygodniu września. Na ławkach, półkach i pod ławkami mieścił się tam lud izraelski, zajęty konwersacyą niewymownie ożywioną. Raduski stał we drzwiach przez chwilę i upatrywał dla siebie jakiegokolwiek miejsca, ale go nie znalazł. Zeskoczył tedy znowu na peron i wgramolił się do innego wagonu klasy trzeciej, nie zasięgając już u konduktora informacyi. Był tam tłok jeszcze większy, aczkolwiek aryjski. Dym zresztą posiadał ten sam zapach kapuściano-kartoflany. Panowała tu jeszcze większa swoboda ruchów, niż w przedziale semickim, były zajęte nie tylko miejsca, ale nawet przejścia. Dopiero w trzecim wagonie wędrowiec trafił na wolny brzeżek ławki i tam z ochotą przysiadł. Słychać już było sygnały konduktorskie, gdy do tego wagonu obydwoma wejściami wpadła nowa gromada ludzi i zapchała go tak szczelnie, że szpilki jużby tam nie wepchnął. W przejściach między ławkami stało po pięć i sześć osób, dróżka wzdłuż wagonu była tak zaludniona, że drzwi wewnętrznych żadną miarą nie można było otworzyć. Pociąg ruszył. Nos i usta Raduskiego znajdowały się wobec rozpiętego surduta i rozpiętej kamizelki, obejmującej pokaźny brzuch jednostki, której korpus chroniła od upadku wysunięta półka. Obok siedziały dwie małe dziewczynki, dawniejsze towarzyszki podróży, siostry prawie tego samego wieku, przytulone do matki, ciotki, czy babki w salopie ze staromodnym kołnierzem. Na twarze ich, poobwiązywane chustkami padał z okna nikły blask i dał je poznać Raduskiemu.
Siedziały, jak dawniej, uroczyście wyprostowane, o ile na to zezwalały plecy, brzuchy, ręce, wspierające się na nich co chwila, jak o martwe zawiniątka i pakunki, — i wytrzeszczały oczy w podziwie, przechodzącym częstokroć w strach rzetelny. Starsza pani usiłowała chronić je od zgniecenia, zasłaniać od uderzeń licznych łokciów, ale sama wkrótce dostała wyraźne, a niby nieumyślne szturchnięcie i apostrofę, poczem dała pokój wszystkiemu. Za plecami dziewcząt, na ławce mającej wspólne oparcie, siedział jakiś pasażer w szopach bardzo wytartych i kapeluszu, t. zw. melonie. Żółtawa twarz, której barwa znajdowała się w zależności bezpośredniej od piwa «słomkowego» łączyła się tak samo z rudym kołnierzem futra, jak kształt czaszki z formą przypłaszczonego kapelusza. Odwracając nieco na bok głowę, Raduski widział biust tego sąsiada, którego głos słychać było w całym wagonie. Wśród mnóstwa anegdot starych, jak jego futro i nie większą mających wartość, które wygłaszał tonem donośnym, żeby go mogła słyszeć przynajmniej połowa osób w przedziale, rudy obywatel wtrącał od czasu do czasu:
— A ty, parchu, bierz chałat w troki, pókim dobry i nie czekaj na moją ostatnią pasyę!
— Co pan się wtrącisz w nie swój interes... — krzyczał w odpowiedzi kilkunastoletni żydek, skromnie siedzący na końcu ławki. — Co pan jesteś fagas od wyrzucania ludzi z tego wagonu?...
Właściciel spłowiałego futerału robił minę, że nie słyszy. Opowiedział z talentem najbliższym sąsiadom nowy «kawał», a ledwie go skończył, wnet szepnął przyduszonym głosem:
— Idź stąd, żydzie starozakonny, bo, mówię ci, z kwikiem wieprzowym wylecisz. A do żydowskiego wagonu, śmierdzielu!
— Mnie i tu wolno, ja mam bulet!
— Choćbyś i miał bulet, to ja ci perswaduję, jak tkliwa matka rodzonemu dziecięciu, nie siedź koło mnie, skoro cię stąd wypycham, bo w przeciwnym razie będę zmuszony tak ci dać w oko, że cię wprost z tej ławki w białej trumience wyniosą na kirkut...
— Co pan myśli, czy ja tosamo nie mam pięści na oko?
Ledwie izraelita słów tych domówił, rozległ się krzyk jego, cały tłum osób, stojących wokoło ławki, zakołysał się na nogach...
— Gwałt! — wrzasnął żydek... — gaspadin konduktorze, co to jest... rozbój, rozbójnik, rabuś!
— Milcz! — wrzasnął pan w szopach, który go przed chwilą zepchnął był z ławki.
— Co to milcz! Ty sam milcz, złodziej! — zaczął na całe gardło wrzeszczeć pokrzywdzony.
— Nie piszcz mi tu, żydzie! Czego na mnie włazisz? Prać go w ucho bez gadania! — wołało teraz kilkanaście głosów.
Udzielono mu nadto z tylu stron admonicyi pięściami pod boki, że się całkiem udobruchał i skromnie stanął w tłumie. W samym środku wagonu mieścił się okrągły piec żelazny i właśnie o tej porze bryły węgla, zatlone przy wyjeździe ze Sapów rozżarzyły się w nim na dobre. Pasażerowie siedzący i stojący bez ustanku ćmili tytuń. Zaduch, dym i brak powietrza były nie do zniesienia. Bardzo ucierpiały dwie małe sąsiadeczki Raduskiego. Jeden z pasażerów, usadowiony prawie na nich, wysunął się był cokolwiek dla zbadania czegoś, co się hałaśliwie działo z tamtej strony pieca — i małe panienki odetchnęły, ale wnet wejrzenia ich znowu sposępniały. Na przeciwległej ławce siedzieli, żywo rozprawiając, dwaj kawalerowie, z których młodszy kopcił papierosa za papierosem, a strugi dymu z nadzwyczajną równowagą umysłu puszczał prosto w twarz starszej, zapewne siedmioletniej dziewczynki. Wypalił w ten sposób jedną sztukę, drugą i sięgnął właśnie do pudełka, żeby poczęstować towarzysza, gdy starsza z dziewcząt otrząsnęła się szczególnym ruchem i zwiesiła bladą twarzyczkę. Za chwilę dostała mdłości. Raduski szybko rozepchnął gadających sąsiadów, spuścił okno i zwrócił się do wszystkich z grzeczną prośbą, żeby się na czas pewien wstrzymali od papierosów. Młodzi ludzie rzucili na niego wzrokiem zdumionym, jakby przemawiał w języku malajskim i podjęli dalszy ciąg rozmowy. Nim upłynęła chwila czasu, dziecko przyszło do siebie, a okno trzeba było zamknąć, gdyż pewien bladożółty jegomość z szerokim nosem, śpiczastą brodą i wyrazem kwaśno-wilgotnego pesymizmu na melancholijnem obliczu wołał z trzeciej ławy, że dostaje zapalenia w prawem płucu. Skoro tylko szyba podniesioną została, sąsiad z przeciwka wydobył swoje niewyczerpane pudełko, częstował towarzysza i wziął się do zapałek.
— Panie, — rzekł do niego Raduski — nie palże u licha choć chwilę! Widzisz przecie, że dziecko z tego dymu omdlewa...
Młodzieniec uśmiechnął się w sposób niezdecydowany, wstrzymał w ręce zapałkę, ale i cygaretki z ust nie wyjął.
Właśnie podówczas szedł wzdłuż wagonu nadkonduktor w towarzystwie swego asystenta — i obydwaj z chwalebną pieczołowitością zajęli się badaniem, czy każda z osób ma prawo korzystać z dymu i zaduchu w pozie, jaką jej wyznaczył srogi los na spółkę z oszczędnością akcyonaryuszów. Raduski zwrócił się do tych urzędników z żądaniem, ażeby mu wskazali przedział dla niepalących i ażeby go tam wraz z małemi sąsiadkami zaprowadzili. Okazało się, że takiego asilum w pociągu niema.
— Publika wszędzie kopci, proszę pana, cóż my na to poradzimy... — rzekł nadkonduktor, badając bilety.
— To mnie pan prowadź do klasy drugiej. Te dzieci są chore...
— W drugiej klasie tłok taki sam, a może i gorszy. Jedna rzecz, co jest, to zrobić z tego wagonu niepalący... Weźno pan, przekręć tabliczkę — zwrócił się starszy do konduktora. Wkrótce nade drzwiami widniała sentencya, zabraniająca palić. Obadwaj konduktorowie powtórzyli przepis ustnie, ale bez skutku. Katolik w szopach, który poróżnił się był niedawno z sąsiadem semitą, wstał ze swego miejsca i ostentacyjnie zapalił cygaro. To samo uczynili natychmiast dwaj młodzieńcy. Pan w szopach, obgryzając koniec swego kapustosa i naokół wypluwając włókna, rzekł:
— Dopiero był palący, już niekuraszczy... A mnie co obchodzi? Komu dym kręci w nosie, to niech rżnie do pierwszej klasy.
— Ależ kiedy pan nie chce zwrócić uwagi... — żołądkował się Raduski, — że to nie o starszych mowa, bo starszy wytrzyma, ale dziecko dostaje mdłości. Jakże można? Słyszał pan, że niema innego miejsca.
— Dziecko... mdłości. Mnie to te mdłości zawsze idą na zdrowie i tej hrabiance nie zaszkodzą...
— Cha-cha-cha... — zaśmiali się sąsiedzi. Pan Jan skompromitowany zamilkł. Wódz palaczów, pewny teraz sukursu, mierzył go wzrokiem tak wyzywająco-zaczepnym, jakby w górnych, miarodajnych sferach jego czaszki, skrytej w głębi «melona», rozbrykane piwo chlebotać się poczęło w sposób burzliwy i niebezpieczny. W samej rzeczy zwycięstwo tytuniu było coraz oczywistsze. Obok dwu młodych ludzi palących, a za plecami jegomości w rozpiętym surducie, dał się słyszeć trzask zapałki i nowa fontanna dymu skierowała się ku sufitowi...
Przy samych drzwiach stał krępy człowiek w granatowej czapce i paltocie z aksamitnym kołnierzem gorszego gatunku. Twarz jego, ruchy i sposób bycia zdradzały robotnika, czy rzemieślnika. Gawędząc z sąsiadami, wtrącał wiele wyrazów fachowych, jaskrawych i malował rzecz nadzwyczaj wyrazistymi gestami. Gdy nowy palacz zaciągnął się dymem i wypuścił go z ust pod nos siedzącym, ów ruchliwy pasażer rzucił okiem na wszystkich i rzekł kategorycznie:
— A też panowie to sobie poczynają nie jak panowie, ale nieprzymierzając, jak śwynie!...
Pan w szopach uczuł się dotkniętym i odrazu, pchając przed sobą wszystkich z zamiarem, widać, starcia z nowym anty-palaczem, groźnie mruknął:
Dzisz go! Drugi kaznodzieja! Właśnie że będziemy palili i cała rzecz, a pan stój i ujadaj!
— Ale kopć, panie! Każdy będzie trzymał swoje: pan swojego cygarusa, ja swoje słowo...
Ryży obywatel łypnął białkami raz i drugi, nie znalazłszy, widać, punktualnie w umyśle swym ciętej repliki. Nawet i w parę chwil później mruczał tylko przez zęby i wąsy grubijańskie wymysły, ale dowcipnego słowa nie urodził. Młódź, paląca za jego inicjatywą, przeszywała wprawdzie kaszkietowego złowrogiemi oczyma, ale również zatopiła swe wzburzone uczucia w pomruku nieparlamentarnym. Jan Raduski był aż nadto przyzwyczajony do wszelkiego rodzaju scen wagonowych. Zdarzało mu się widzieć, jak podochocona publika, wskutek jakiegoś przewinienia względem niej kasyera stacyi, szturmem brała dworzec, bufet, wagony, pędząc z nich na cztery wiatry wszystko, co żyło, i odbywała wojaż według swej chęci. To też wystąpienie obywatela w kaszkiecie bardzo mu przypadało do smaku, było mu tak miłe, że tego słowem opisać nie można. Z za ramienia pasażera stojącego patrzał ciągle na swego adherenta i postanowił zaznajomić się z nim niezwłocznie. Tymczasem tamten, wciąż ciskając śmiałe wejrzenie między gremium palące, przedostał się ku środkowi wagonu za piec, gdzie już oddawna umiejscowiona była jakaś heca. Dawały się stamtąd słyszeć ciągłe okrzyki, sprzeczki, groźby, przyduszone szepty i chóralne śmiechy. Raduski wstał ze swego miejsca, ustąpił je otyłemu sąsiadowi, a sam przecisnął się na środek i wyjrzał z za pleców mężczyzn pochylonych. Bawiono się tam hazardownie w szczególną grę. Wysoki i chudy młodzieniec, z miną kryminalisty trzymał w ręku długi, cienki i wąski rzemyk skórzany. W oczach wszystkich ujmował palcami prawej ręki jego dwa końce, lewą — miejsce, gdzie przypadał środek i od tego środka zwijał rzemień w ścisły rulon. Gdy zeń utworzył płaski krążek, kładł go na ławie i proponował komukolwiek, żeby cienkim drutem trafił w środek.
— Stawiasz pan fajgla, ja stawiam fajgla — i granie idzie... — mówił tonem tak andrusowskim, że Raduski zaśmiał się mimowoli. — Widzisz pan przecie, że biorę za końce paseczka, widzisz pan, że ciągnę... — gadał dalej wysmukły. — Jeśli drucik zostanie panu, skoro cały rozkręcę, między dwiema połówkami paska, rubelians pański, jeśli zaś będzie na «polu» — rubelians mój. Rozumiesz pan przecie?...
Drucik zawsze zostawał na «polu» i rzadko kiedy trafiał w «opłotki». Czasami, gdy rozwścieczony gracz domyślał się jakiegoś złodziejstwa po przepuszczeniu kilku «rubeliansów», drucik trafiał w «opłotki» i ochota do próbowania szczęścia wzmagała się znowu. Jegomość w kaszkiecie przez czas pewien ognistym wzrokiem przypatrywał się tej grze, przekrzywiając głowę z ramienia na ramię. W pewnej chwili, gdy ostatni z ryzykujących szukał po kieszeniach «fajgla» i w żadnej go znaleźć nie mógł, stronnik Raduskiego zawołał:
— Stawiam dwadzieścia kop!
— Idzie granie... — powiedział właściciel paska, wznosząc ku górze białą źrenicę. Okazało się, że nowy gracz trafił w środek i zabrał czterdzieści groszy. Nie zwlekając, postawił obiedwie czterdziestówki — i wygrał. Wówczas puścił w kurs tylko jedną i zwyciężył.
To jego szczęśliwe prowadzenie druta powitano ze wszech stron cichym szmerem. Błyszczące oczy wpijały się w ruch palców, rozchylone usta pchały je, zdawało się, namiętnym oddechem. Żywy robotnik wygrał jeszcze kilka razy, ale niespodziewanie szczęście go zdradziło. Poczytywał to za chwilowy lapsus oka, gorączkował się, stawiał coraz więcej i brnął w przegraną. Śmiech, rozlegający się dokoła jego uszu, nękał go i prowadził w pasyę coraz większą. Strugi potu lały się z jego czoła...
Raduski, schylony nad tą ławką, patrzał w twarze grających, jedną po drugiej badał ciekawym wzrokiem. Dopiero świst lokomotywy zmącił jego myśli.
— Morysów... — wymówił ktoś od niechcenia.
W istocie pociąg zatrzymał się i znaczna liczba pasażerów wysiadła z wagonu. Przez otwarte drzwi wleciały kłęby zimowego powietrza i sprawiły ulgę dziewczętom, do których Raduski wrócił znowu. Starsza z nich wciąż była żółta i miała oczy zamglone, to też pan Jan, uzyskawszy zezwolenie damy w salopie, wyprowadził omdlewającą na peron i przeszedł się z nią tam i napowrót. Dokoła stacyjki czerniał las sosnowy. Wrony z krzykiem przelatywały z drzewa na drzewo; daleko wśród lasu słyszeć się dawał łoskot siekiery. Żelazne szyny drogi za lokomotywą biegły z początku prosto, a następnie zginały się nieznacznym łukiem i niknęły między drzewami.
— Tam pojedziemy... — szepnął Raduski niby to do dziewczynki, czując, jak się w nim szarpie rozdrażniona, nie cierpiąca zwłoki żądza ujrzenia skrytego za lasem widoku. Wkrótce uderzył drugi dzwonek. Trzeba było wracać do wagonu. Miejsca tam już było nieco więcej, ale zawsze kilka osób stało pośrodku. Zaledwie pan Jan z towarzyszką zdobył na nowo jej miejsce, zjawił się we drzwiach duży tobół w kraciastej chustce, a za nim staruszka, pchająca go po schodkach i we drzwi. Głowę miała owiniętą w chustki tak szczelnie, że widać było tylko twarz pomarszczoną, wargę wysuniętą i rzadkie zęby. Za pierwszą szła druga kobiecina w wieku, chuda i równie opatulona. Skoro tylko dźwigająca tobołek stanęła przy drzwiach, zaczęła mówić nie wiadomo do kogo w sposób uroczysty, jak w chwili przesłuchania na sądzie:
— Jechalimy — wołała, głośno ciapiąc długiemi wargami — z panią Pisarkiewiczową do dom i bzdurzylimy se gadu-gadu... Aż tu stacya. Pani Pisarkiewiczowa powiada: Palenisko. A boś pani najpierwsza powiedziała!... No, jak Palenisko — my za toboły i szast z kolei na ziemię. My do miasta, niby na Palenisko, a tu niema. Stoi jakisi cudaczny budynek, przy nim obora, a dalej las, jak sadze. Jezu! zawołałam ja pierwsza, cóż to jest takiego? Stanęlimy, patrzymy się, a tu koleja pychu, pychu, pychu, pychu... poszła! Wczoraj się to zdarzyło, przed północkiem. Święta Domicelo, powiedzielimy z panią Pisarkiewiczową, a to my, widać, nie w Palenisku wysiedli... Dwa kuferki, jeden mężusiów, drugi pani Pisarkiewiczowej na bagaż nam zdać kazali w Sapach. Cóż tu będzie teraz, ludzie kochające?...
— A cóż ma być, trza się było pilnować — mruknął ktoś z kąta — mąż pogrzebaczem plecy wyłoi, to i po bólu.
Pani Pisarkiewiczowa strzeliła okiem w tamtym kierunku, a staruszce mówiącej przez ten czas długa warga ruszała się mechanicznie i szybko, jak sprężyna silnie przyciśnięta, a później wolno puszczona.
— My do naczelnika — zaczęła, skoro tylko nastręczył się czas przemawiania, — opowiadamy, jak, co, pytamy się, upraszamy — nic. Ręce rozłożył, — do jutra, mówi, panie zaczekacie, do popołudnia, a dopiero, mówi, bilety na nic, a rzeczom, mówi, nic złego się nie stanie. Rzeczom nic złego się nie stanie, a tam mężuś miał czekać z kobyłką uproszoną od Zielińskiego, bo do nasz, niby do kuźni, dziewięć, a no tak, albo ośm, albo dziewięć wiorszt... Zdębiałymy z panią Pisarkiewiczową. To fonduszu mamy na kupie niecałą czterdziestówkę, a tu mówi, bilet nowy kup — i jeszcze weź i nocuj! Zafrasowalimy się...
— Ale mężuś pogrzebaczem wypierze, to niema o czem gadać. Sprawa skończona...
Starowina przerwała opowiadanie i zawstydziła się. Blade rumieńczyki ubarwiły jej zmarszczone jagody. Wkrótce jednak przyszła do siebie i pytlowała dalej, wszelako cichszym głosem i zwracając się do najbliższych sąsiadów:
— Kupili my na noc u bufeciarzów dwa kubki herbaty i po bułce, po kajzerce. Te bułki my wdrobili do herbaty i była wieczerza, a zapłaciło się za toto ośmnaście groszy. Spać nam kazał potjer na sali między chłopiskami. Tak my ta leżeli na drewnianych ławach z tobołami pod głową. Stękania było więcej, jak czego. Teraz my do wagonu, ale co ta może być z tego, to już nic nie wiem. Chyba że wyrzucą... My bez biletów jedziemy! — krzyknęła raptem z tak rozpaczliwą determinacyą, jak gdyby wyznawała publicznie, że jest morderczynią.
Pewien pasażer usunął się nieco i zrobił jej miejsce. Zaraz, wdzięcznie dygając, przysiadła, tobołek umieściła na kolanach i, splótłszy dłonie, objęła go rękami. Wypadek ten rozbił znowu fale jej elokwencyi. Wargi tylko pracowały bezdźwięcznie. Czasami padał z nich projekt jakiegoś zdania:
— Nie wiem nawet, co tu z nami może być takiego...
Ruch wagonu, atmosfera ciepło-duszna i spoczynek w trakcie wzruszeń — wnet uśpiły babinę. Oczy jej coraz bardziej zasłaniało bielmo, wargi ruszały się coraz wolniej, głowa szła w różne strony. Towarzyszka niedoli, pani Pisarkiewiczowa, stała niedaleko w grupie mężczyzn głośno rozprawiających i, wpatrzona w okno posępnie, ze ściśniętemi usty, milczała. Gdy bezwładnie opadnięta dolna warga wskazała, że jejmość wymowna śpi na dobre, Raduski wszczął tajemnicze konszachty ze starszą panienką, którą przedtem oprowadzał po peronie stacyi Morysów. Dziewczynka rzucała pytające wejrzenie to na swą opiekunkę, to na Raduskiego, na śpiącą obok pasażerkę, wreszcie na prawą dłoń swoją, w której coś trzymała. Twarz jej naprzemiany płonęła i bladła, szeroko rozwarte oczy wyrażały głęboki niepokój. Za chwilę wszystko to w niej jakby przycichło. Zsunąwszy się na ziemię, dziewczynka ta zbliżyła się nieznacznie do śpiącej, stanęła bokiem i, nie podnosząc rąk, wsunęła jej między splecione dłonie papierową trzyrublówkę. Wykonała to tak zręcznie, że nikt z obecnych nie zauważył tej operacyi, a staruszka w dalszym ciągu spała bez odmawiania sobie nawet kowalsko-mazowieckich melodyi chrapickiego. Obiedwie siostry przytuliły się teraz do siebie i strzygły oczyma, śledząc każdy oddech, każdy ruch śpiącej. Kiedy niekiedy jedna z nich trzęsła się na znak, że ta «pani» już się budzi. Wtedy druga uciszała ją nakazującem podnoszeniem brwi i mową oczu...
Raduski wyszedł cichaczem z wagonu, stanął na jego platformie, wsparł się łokciami o gruby pręt żelaznej balustrady i patrzał w krajobraz. Naokół stały otwarte, płaskie pola. Śniegi leżały tam jeszcze głębokie, ale już zestarzałe i jakby zniszczone. Zaspy porozrzucane przez dawne burze, zmiękłe do głębi w odwilżach, wystygłe w mrozach, jak daleko wzrok sięgał, zasmucały widok nieruchomemi formami. Ostre grzbiety skib roli, jesienią uprawionej, widać już było gdzieniegdzie. Dzikie wichry lutego zdarły z nich nietylko śnieg, ale rozbiły i zdmuchnęły grudy piachu. Na całym obszarze skorupy śniegowej leżały po wierzchu żółtawo-bure płaty i smugi, z kształtu przypominające jakby ułamane i zardzewiałe groty dzid tytanicznych, któremiby w ciągu nocy zimowych walczyły ze sobą płanetniki wichrem porwane. W dali, w dali szarej, bez cienia błękitu, tkwiły topole, ze mgły ledwo wydzielone, jak obdarte pióra, idące alejami dokądś, na kraj świata. Bliżej, stały w polach tu i owdzie małe zagajniki brzozowe, albo samotne i napół uschnięte dzikie gruszki.
Czarno-sine wystrzępione, pierzaste kłębiące się chmury mknęły na niebie w poświstach ostrego wiatru. Niekiedy przelatywał obłok czarniejszy, niż inne, wlokąc za sobą przez martwe pola cień swój żałobny. Kiedyindziej, licho wie skąd, leciały krople deszczu nieliczne, rzadkie, dziwnie chłodne. Krople te cięły w twarz, niby grad, a do szyb wagonu przystawały w formie ostrych kryształków i długo się na nich szkliły. Czasami wśród zwałów chmur odsłaniał się nieforemny strzępek śmiertelnie bladego błękitu i prędko ginął z przed oczu. Raz tylko wyłamał się z pomiędzy obłoków i spadł na ziemię jasny promień słońca. W postaci wielkiej białej plamy gnał wśród równin, ścigany przez gęste cienie, roztrącał matowe, przygasłe, zatrzymane w chmurach, jakby chorowite światło dzienne. Leciał po śniegach, po martwych skibach, po przeziębłych i zeschłych szkieletach krzewin, po badylach i źdźbłach, śpiących w letargu, nie znajdując miejsca, niby gołębica Noego, gdzieby wytchnąć i żywej ziemi, którąby mógł ogarnąć i ukochać miłosnem światłem swojem, z niczego rodzącem wiekuiste życie.
W ślad za tym promieniem szły oczy Raduskiego w kraj, w poprzek onej dalekiej, dalekiej strony, a spragniona dusza nasycała się żywiącym blaskiem, jak pierwsza lepsza obumarła bylina wśród wygonu...
Pociąg minął Tarcice i zatrzymał się w Palenisku. Była to najbliższa stacya od Niemrawego, wioszczyny, gdzie Jan Raduski urodził się, chował, gdzie żyli długie lata i gdzie pomarli jego rodzice. Za biedną, brudną, pełną żydów mieściną, która leżała z drugiej strony plantu na pochyłem zboczu wzgórka, widać było drogę wysadzoną wielkiemi drzewami. Daleko, pod pierwszym lasem od tego traktu zbaczała «polska», jednotorowa droga, prowadząca ku Niemrawemu. Raduski stanął wśród peronu i wytężył wzrok w swoją stronę. Tamtędy właśnie jechały ze wzgórza sanie chłopskie, zaprzężone w jedną szkapinę, truchtem biegnącą z prawej strony dyszla. Chłop w kożuchu i «wściekłej», baraniej czapie siedział na przodku między kłonicami.
— Choćbym też zabrał się i pojechał, albo i poszedł... Może to chłop z Niemrawego... — myślał Raduski. Działo się z nim coś dziwnego. Wyraźnie, jak tylko można, czuł w płucach swoje powietrze, a w sercu ból owej nierozerwalnej żyły, jaką człowiek zrośnięty jest z mogiłami. Oczy jego poznawały zarysy mgłą przesłoniętych lasów, jak się poznaje i wita dawno niewidziane twarze osób kochanych. Bardzo daleko, już jakby w chmurach deszczowych, wzrok jego dosięgnął jednej smugi wysuniętej, którą zdawał się wciągać w szarą próżnię tuman zalewający widnokrąg. Gdy pociąg ruszył, Raduski stanął przy drzwiach między rozmawiającymi. Słyszał, że obudzona babka znowu prawi głośno, chwytał uchem ton, nawet sens jej mowy, ale nie był w stanie zająć tem myśli, w której jak dźwięk najczarowniejszy, słaniało się przezwisko dopiero co widzianego lasu: Bukowa knieja, Bukowa knieja...
— Państwo kochające, — wołała stara, piastując w ręce banknot trzyrublowy — a i cóż toto może oznaczać? Zdrzemnęłam się. Widziałam we śnie barana z czarnemi rogami, a leciał na mnie tak jakby z góry Widuchowej, czy co... Budzę ja się, ruszam palicami: cosi chrupi w palicach... Ja spojrzę... Święta Domicelo z Pałąków, a i cóżby toto mogło znaczyć?...
Nikt nie zwracał uwagi na monolog starej, gdyż wszyscy prawie zabierali się do wysiadania w Łżawcu. Wstawano z ławek, ściągano z półek węzełki, pakunki, wdziewano zwierzchnie okrycia i prostowano kości.
— A więc, kochany Karolku, wesołego alleluja! — zawołał ktoś na końcu przedziału.
— Prawda — pomyślał Raduski — toż to jutro Wielkanoc. Czuł, że za uczuciami jego, niby cień za człowiekiem w słoneczne popołudnie, idzie i uwija się nieuchwytny zabobon: czy też to szczęście powrotu, to zupełne, bezwyjątkowe, zdecydowane ziszczenie marzeń lat tylu nie kryje w sobie jakiejś zemsty i kary straszliwej?...
Długi świst lokomotywy wszystko przerwał. Raduski wyjrzał przez szybę i daleko, u końca płaszczyzny zobaczył stare, znane dachy, mury, chałupy i wieże, królujące nad niemi. Pociąg rznął teraz szybko przez puste obszary, mijał drogi, wysadzone wielkiemi drzewami, podmiejskie chaty, cegielnie, nowe budy i dawne rudery. Stanął wreszcie u celu. Jakiś posługacz wziął z rąk wędrowca tłumoczek, kartę na odbiór bagażów i wyprowadził go przed dworzec. Dorożki z hałasem zajeżdżały i ruszały z miejsca, naokół snuli się tragarze w bluzach, żydzi coś proponujący... Raduski wsiadł do pierwszego z brzegu powozu i, zanim przyniesiono rzeczy, patrzał na miasto. Wzruszenia jego ustały nareszcie, czuł w sobie spokój. Dzień się miał ku zachodowi. Wiatr ucichł, a raczej odwrócił się i wiał teraz ze strony południowej, wolno dźwigając stamtąd na barkach gromadę chmur, które kryły czyste niebo. Wielkie słońce płynęło ku ziemi, tonąc w wylewie krwawego światła. Dwie, trzy zgubione przez wiatr chmurki stały w tym przestworze ognistym, jak same barwy, z niczego złożone, podobne do cudownych, niedbałych marzeń, błądzących nad otchłanią bytu, który się walką karmi, a płodzi boleść. Blask zachodu oświetlał wieżę największego z kościołów łżawieckich. Zbudowano ją, jak wieść niosła, w wieku trzynastym. Nawa i presbiteryum, do których niegdyś przypierała, uległy były pożarowi, runęły w gruzy; — na ich miejsce wzniesiono inne; — i te kilkakroć przebudowano, a stara wieża nienaruszona długie wieki wytrwała. Rudo-zielone mchy ją oblazły, czerwona dachówka, nakrywająca szczyt urwany raptownie, spłowiała, jak stara, sponiewierana czerwona czapka. Już zdala widać było ogromne głazy, tworzące nierówne boki tej wieży, z jednej strony ścięte pod kątem nadzwyczaj ostrym, z drugiej prawie okrągłe. Małe okienka — strzelnice w rozmaitych punktach czerniały na jej powierzchni. Raduski nie mógł oderwać wzroku i duszy od tego budynku. Myślał o murarzach, którzy nosili i stawiali jedne na drugich owe szare kamienie przed tyloma wiekami. Myślał o długotrwałym ich trudzie, o wysiłkach rąk, nóg, grzbietów; w prędkiem zachwyceniu widział zmordowane twarze, potem krwawym ociekające, wejrzenia ich omdlałe pod ciężarem kamienia i naczyń rzadkiego wapna, słyszał stękanie, ciche westchnienia zamknięte w piersiach, zdołał nawet wmyśleć się w wiarę ich prostą, ledwie otłuczoną, jak tamte kamienie, a tak surowo mocną, jak one. Dla wiecznego Boga dźwigali bryły na tylą wysokość, dla Niego złożyli nędzę swego bytu, krzywdę położenia, mękę ciała i ducha. To też w tych bulwach spał zaklęty talizman potu i łez owej trzody roboczej dawnego świata... Walizę ustawiono wreszcie na przedniem siedzeniu i «drynda» ruszyła ku miastu. Pierwsza ulica wjazdowa posiadała te same jamy w bruku, te same do cna zdeptane chodniki, wygięte i spróchniałe parkany. W pewnem miejscu czerwienił się nowy dom piętrowy, jeszcze nie ukończony. Dorożkarz odwiózł Raduskiego przed bramę hotelu Imperial, zaspany lokaj wprowadził go do stancyi zimnej, jak psiarnia, a ponurej i złowrogiej, niby jaskinia zbójów. Numer ten miał jeden tylko cenny przedmiot: zachlapanem swojem oknem spoglądał na basztę. Widać ją było całą w promieniach gasnącego słońca. Raduski stanął przy oknie i począł snuć dalszy ciąg swoich rozmyślań, a raczej fantastycznych marzeń o dawnym murze. Stał tam długo w przedziwnem zapomnieniu o wszystkiem innem na świecie. Oczy jego patrzały na «Starą» przez pryzmat uczuć dzieciństwa, przez perspektywę wszystkich smutków i radości, których ta ruina była świadkiem i jak gdyby sędzią. Dusza wchodziła na nowo w jakieś niewysłowione z nią powinowactwo, w zakon braterski, którego istotne znaczenie, sens i wartość schowane były w ślepej skrytce serca, zamkniętej nawet dla niespracowanej badaczki, dla owego życia wiecznego tułacza, — dla świadomości. Blaski słoneczne gasły na wyniosłych murach i znikały, jakby zstępując do grobów, w czarnej ziemi wykopanych. Dzień zwolna wlewać się począł w noc szarą.
Raduski wdział prędko swój lekki paltocik i ruszył na miasto. Ulice były puste, sklepy zamykano. Ciepłe przeciągi wiatru szły wzdłuż i wpoprzek Łżawca, topiąc do reszty śnieg zmokły, czarny, obracając bruki w topiele i bagna. Na dachach, szczytach murów, między drewnianemi budowlami, w okolicy śmietników i stajen wałęsała się para. Zewsząd leciały i płynęły strugi nie tyle wody, ile brudnej cieczy. Tam rynna, przed laty pęknięta, darzyła obfitą wilgocią ścianę przylegającą i brzydka plama z odcieniem zielonkowatym, niby głębokie rozranienie, gnoiła się na froncie starego domu. Gdzieindziej z pod urwanego tynku wyzierał znaczny plac rdzawych cegieł, jak żebra i wnętrzności awanturnika, uszkodzone w nocnej bijatyce. Raduski zaglądał w pewne dziedzińce i sionki, które, wydawało się, noc ogarnęła na wieczne władanie. Ze szczególnym pietyzmem zwiedził podwórze, gdzie onego czasu grywał w ekstrę. Brakowało tam aż do tej minuty kamieni, które wówczas wyrwano z bruku w celu oznaczenia met dla matki, rewizora i pitaków. Gdy stał na tem miejscu, zdało mu się, że w mury, okalające z trzech stron podwórze, bije dziecięcy krzyk towarzyszów i jego własny, że z drewnianej galeryi, biegnącej wokrąg dziedzińca, słychać prędkie kroki uczenic, które tam mieszkały, dwunastoletnich boginek o długich jedwabnych płowych włosach, o cudownych, lazurowych oczach, przeczystych, jak toń krynicy... Dopiero co wypełniła serce po brzegi radość na widok tych miejsc, a oto już samej rzeczywistości było mu nie dosyć, — szło dalej, w kraje wspomnienia, a stamtąd znowu dalej i dalej...
Zmrok padał i ukrył w sobie cały Łżawiec od przedmieścia do przedmieścia. W krzywych ulicach i na rynkach płonęła gdzieniegdzie latarnia, kopcąc bezustanku, jakby to stanowiło jedyną jej rozrywkę w trakcie nudnej misyi oświetlania dziur łżawieckich.
Wszystkie sklepiki, nie wyłączając żydowskich, szczelnie zamknięto, wskutek czego ulice były podobne do korytarzy w katakumbach. Świeciło się jedynie w oknach mieszkań i Raduski, wędrując w ciemności z zaułka w zaułek, widział czasem jakiś profil, albo cień kobiecy, rysujący się na szybie. Każda z tych sylwetek przykuwała jego uwagę, ciągnęła myśli do mieszkań, przejmowała serce mazgajskiem pragnieniem czułości. W mrocznych kątach włóczęga nasz potrącał od czasu do czasu jakiegoś człowieka, błagał o wybaczenie tej winy i szedł dalej. Z miejsc pryncypalnych odpłynął na przedmieście, zwane Placem Targowym. Za czasów uczniowskich, przed piętnastoma laty mieszkał był w tej okolicy. Znał tam każdą ruderę, każdą dziurę, każdy rów, znał przyległe pola, krzaki i las w sąsiedztwie. Pewien wyniosły punkt w tej stronie dawał widzieć «knieje» niemrawskie, oraz na dużej przestrzeni białą smugę szosy, do domu idącą. Raduski minął ostatni budynek i wlókł się noga za nogą. Wiedział przecie, że ani lasu, ani odległej drogi nie zobaczy, chciało mu się jednak patrzeć z owego wzniesienia ku swej ojcowiźnie, w swoją własną noc... Drzewa wiekowej, miejskiej alei skończyły się. Błotnista szosa ciągnęła stamtąd między głębokimi rowami w martwe grunta, nie ozdobiona ani jedną krzewiną. Strupieszały lód stał jeszcze na kałużach, ale już rozłaził się pod stopą. W brózdach i kanałach szeptały cicho drobne ścieki wody. Z południowej strony tchnął ciepłem dobry wietrzyk, ogrzewający nietylko ziemię, ale i biedne serce ludzkie. Raduski przeżywał istotnie rozkoszną chwilę. Wybaczył życiu wszystkie zniesione cierpienia, nie lękał się przyszłych, czuł, jak mocno spojony jest z owym dawnym uczniakiem, o którym tegoż dnia sądził, że nic z nim samym nie ma wspólnego. Rozpychała mu piersi fizyczna i duchowa satysfakcya wędrowania w ciemną noc przez głuche pola. Ileż to razy chodził tą drogą latem i zimą, niosąc w sobie zupełnie tę samą uciechę! Obecna była tylko daleko głębsza i większa. Jak nigdy czuł się na siłach do zaczęcia nowego życia, do pracy podwójnej, potrójnej, z czterykroć mocniejszym uporem miłości. Plany, dawno, całymi okresami czasu roztrząsane, w tym momencie staliły się, przeistaczały prawie w czyny, jak żelazo młotem obrobione, skoro je nareszcie cisnąć w wodę. Gdy tak szedł głęboko w sobie zatopiony, usłyszał raptem na drodze i obok wśród pola chyże kroki. Stanął i patrzał w ciemność. Wtem prędzej uczuł, niż dostrzegł przed sobą wysokiego człowieka.
— Panie, — rzekł ten człowiek — gdzież to pan idzie?
Raduski, przywykły do napaści nocnych i obrony, z brzmienia głosu poznał, że to jest mężczyzna z wielką siłą fizyczną. To też niezwłocznie prawą ręką dobył z kieszeni rewolwer z futerału, wyjął go i odwiedziony trzymał przy piersiach. Usłyszał również, że ma za plecami ludzi, którzy cicho skradają się ku niemu.
— Gdzie idę? — rzekł spokojnie, tyłem zwracając się do rowu, żeby zapewnić sobie sytuacyę obronną, — a tak ta idę... Ty, człowieku, dla czego się pytasz?
— Masz, panie, jakie pieniądze, to dej z dobrawoli — rzekł tamten cicho, zbliżając się o krok i zniżając głowę.
— A, tego chcesz! Nie chodźże bliżej ani o cal, bo ci w łeb strzelę.
— Wicek, — ozwał się inny głos z boku, — weź ino!...
W tej chwili Raduski posłyszał koło swej głowy świst pałki i uczuł w karku ból okropny. Ręka mu na chwilę tak zdrętwiała, jakby jej wcale nie miał. Drugie uderzenie wbiło mu kapelusz na czoło. Grube, skrzywione paluchy chwyciły go za gardziel. Gdy się szarpnął z całej mocy i wyrwał, złapały aksamitny kołnierz i udarły go od paltota. Wówczas całym wysiłkiem podniósł rewolwer i, celując w głowę człowieka, którego już dojrzał wśród ciemności, strzelił raz, potem drugi. Sylwetki napastników zginęły w dymie. Wnet dał się słyszeć odgłos kroków uciekających. Wszyscy przesadzili rów i, rozbijając butami miękkie zagony rwali w pola. Nim upłynęła minuta, wszystko ucichło. Pan Jan stał na miejscu, dźwigając w górę i opuszczając prawą rękę dla zbadania, czy mu jej w ramieniu nie strzaskano. Ból czuł duży, ale mógł wykonywać ruchy wszelakie. Zimne dreszcze latały mu teraz po krzyżu i straszne uniesienie zaciskało w ręce kolbę rewolwera. Szybkimi krokami, spoglądając naokół, ruszył ku miastu i prędko stanął w alei. Wiatr smutnie huczał między konarami. Idącemu wydawało się wtedy, że to był chyba sen, ale rwanie w obojczyku i zdrętwiałość w palcach mówiły o rzeczywistości aż nadto dobitnie.
Zatrzymał się pod jednem z drzew, wsparł o pień plecami... Ręce jego zwisły bezwładnie, głowa upadła na piersi. Niewymowne jakieś osłupienie, sąsiadujące z głupotą, cisnęło mu gardło, jak przed chwilą ręka złodzieja, wydusiło z piersi jęk, a z głowy myśl, płonącą mimo wiedzy i woli, podobnie, jak płynie łza z oka:
— Takżeś mię to przywitała?...
Wkrótce szedł dalej i znalazł się w ulicy przedmieścia. Nie spotykał nikogo, ale w domach czuwano jeszcze. Za parkanami i okiennicami tu i owdzie płonęły światła. Na krzywą uliczkę, prowadzącą do miasta, padały smugi blasku, oświetlając liczne koleje, wyżłobione w niemałem błocie. Obok prawej połaci domów tulił się przy murach wąziutki chodniczek z kamieni drobnych i rozkruszonych. W pewnych miejscach, nad pewnymi rynsztokami, u stóp wiadomych parkanów, wśród najtragiczniejszego bajorka, trotuarek ginął, jakby ulegając grozie przemagającej siły złego na jednego. W tych miejscach były przecież niejakie szlaki, zwykle gzygzakowate, albo tworzące zawiłe kombinacye skoków, znajomość których ogromnie ułatwiała podróż i chroniła nogi od przemoczenia. Wspominając sobie owe środki komunikacyjne, Raduski trafił na ulicę pryncypalną. Pierwszy urok, jaki wywarło nań miasto rodzinne, już zagasł. Z ciemnych przecznic, z placów odległych, uśpionych w mroku pod strażą trzech, czterech latarni wiały teraz dawne uczucia. Przypadki z czasów dzieciństwa, w ślad których szły troski, obawy, rozczarowania i zawody, wyłaziły z bram, z czarnych nor, z szyldów, napisów, kształtu domów, rysujących się w nędznem świetle. Rzeczy, które w ciągu tylu lat niebytności w Łżawcu ulegały zapomnieniu tak całkowitemu, jak męki przecierpiane podczas wyrzynania się pierwszych zębów, ożyły w imaginacyi i nakrywały sobą wszelkie nowe sprawy i wrażenia. Całe miasto otwierało się przed Raduskim nie w tej szacie uroczej, w jaką je oblekło szczęście powrotu, nie w rzeczywistej nawet swej formie, lecz jako suma dawno startych w pamięci wyobrażeń. Szedł pustemi ulicami, czując w ramieniu dotkliwy ból, a w uszach dwa strzały rewolwerowe. Przed oczyma jego rozsnuwała się w mrocznej nocy zgniła kanwa uczuć zdechłych, dawno wyrzuconych z serca i jakby cudzych. Nie wiedzieć kiedy znalazł się na drugim końcu miasta, położonym trochę wyżej. Do dwu długich ulic przyczepione tam było obszerne przedmieście Kamionka. Stanowiło ono jak gdyby małą mieścinę, mechanicznie zrośniętą z Łżawcem. Ostatnie chaty Kamionki łączyły się z wioską bez nazwy, pośrodku której sterczał folwark, wyróżniający się z grona innych folwarków tem, że właściciel jego swój własny dwór odnajmował urzędnikom łżawieckim, a gnojówkę z przed owczarni spuszczał na szosę spacerowo-wjazdową. Kamionkę zamieszkiwali przeważnie rzemieślnicy najbiedniejszego stopnia, żydzi z minimalnymi funduszami, a wreszcie wszelka bezimienna i bezklasowa hołota. W drugiej swej, przyfolwarcznej części Kamionka reprezentowała maleńki White-Chapel i słusznie była wyklinana przez osoby posiadające rzeczy do skradzenia, w szczególności zaś przez folwark, ozdobiony strumieniem gnojówki. Od szosy, przecinającej to siedlisko biedy, szły na prawo i na lewo małe, zwykle ślepe zaułki między staremi parkanami, w tyle domostw drewnianych, albo i samych chlewików. Nad gromadą rozrzuconych budowli wznosiły się dwie kamienice z czerwonej cegły i oknami swych dumnych pięter z góry oświetlały sąsiednie dachy. Tę część miasta Raduski pamiętał słabiej, niż inne, to też chętnie skierował tu kroki. Ogólną figurę miejsca, sporą liczbę szewców znał niegdyś osobiście, z widzenia i słyszenia, ale rzadko tu bywał, mieszkając na drugim biegunie Łżawca. Teraz szedł środkiem drogi, zatrzymywał się, myślał, wspominał i znowu kroczył dalej. Oto miał przed sobą jeden z błotnistych kątów, przy końcu którego stał dom drewniany z ganeczkiem, rodzaj starego dworu na niewielkim folwarku. Obok tego czerniał drugi, pogrążony w zupełnej ciemności. W pierwszym z prawej i lewej strony ganku okna błyszczały. Dwa z nich nieco większe ledwo, ledwo zabarwiała lampka nocna.
— Tu mieszkała onego czasu pani Wątracka... — myślał Raduski.
Utrzymywała się z lekcyi muzyki po złotemu godzinka... I mieszka zapewne aż do tej chwili poczciwina w dziurawych rękawiczkach, chlubiąca się tem, że raz na własne oczy widziała Moniuszkę...
Z okienka lewej strony domu kuchenna lampa, stojąca na samej futrynie, rzucała w dziedzińczyk kilka kroków blasku. Raduski zbliżył się, cicho stąpając po błocie, i zajrzał do wnętrza. Tuż przy oknie stała nad balią młoda dziewczyna, a jak się podglądaczowi w pierwszej chwili wydało, młody chłopiec. W głębi ciemnej kuchni mieścił się duży, odpowiednio brudny komin i trocha statków. Jeden kąt stancyi zajmowało sosnowe łóżczysko, przykryte jakimś czerwonym gałganem. W sąsiedztwie pieca wiaderko dnem wykręcone do góry podtrzymywało deskę do prasowania. Rozciągnięta serwetka, czy ręcznik, służyła za obrus, na którym leżały: upieczona strucla bardzo skromnych wymiarów, zwinięta kiełbasa, kilka jaj i mały serek. Wszystko to ozdobione było trzema, tu i tam wetkniętemi, gałązkami borówek. Dziewczyna przy balii miała może szesnaście, może siedmnaście lat, oblicze brzydkie z zadartym nosem i paskudnemi ustami, na głowie włosy nie czesane napewno ze dwa miesiące. Korpus jej ciała suchy, jak piszczel, bez piersi, z wydatnemi gnatami obojczyka przykryty był tylko utłuszczonym lejbikiem w jaskrawe kwiaty. Ten strój, pozbawiony rękawów, głęboko wycięty na piersiach i plecach był odsznurowany i ukazywał nagi, zapadnięty brzuch, płaską dekę piersiową, brudną szyję i długie, żylaste ręce, chude, jak u mężczyzny. Ogromne, w stosunku do przedramion, dłonie pracowicie mydliły i nurzały w czarnej wodzie brudny łachman ze zgrzebnego płótna. Raduski przybliżył się jeszcze bardziej i patrzał na tę pracę. Stara zgryzota, ze wściekłości co chwila przechodząca w szyderstwo, ruszyła się w jego piersiach.
— Kaliban z Burzy Szekspira... — szeptał bezdźwięcznie. — Półzwierzę, półczłowiek, a właściwie daleko bardziej zwierzę, niż człowiek. Marysia, czy Kasia, nasz kulturalny Haustier, przedmiot do posądzeń o kradzież, na którym robactwo ma wiekuisty serwitut. Patrzajcież! Koszulę sobie pierze, na Wielkanoc koszulę pierze... Nie ma drugiej, z pewnością nie ma drugiej, a na Wielkanocne gody któżby śmiał w czarnej koszuli? A tam leży święcone. Po siedmiu tygodniach ścisłego jejunium z solą i z olejem, dla oczyszczenia duszy z grzechów, a ciała z pokus dyabelskich...
Dziewczyna zlała tymczasem z balii brudną wodę, wchlusnęła z wiadra czystej i jeszcze raz namydliła swoją koszulę. Raduski przypatrując się jej nieruchomem okiem, rozmyślał:
— Wejdę do tej sionki, uchylę drzwi, cisnę na środek sto rubli... Albo może zastukam w okno, wywołam ją na dwór i, stojąc w ciemności, dam w rękę. Niech sobie wierzy, że to Pan Jezus zmartwychwstały, idąc po ziemi w ciemną noc temi stronami, zmiłował się nad nią...
Wyjął z kieszeni pugilares, otworzył jedną ze skrytek i szukał w niej palcami przez chwilę. Potem zamknął go prędko i odszedł z tego miejsca. W myśli jego przesunęło się w tej chwili zdanie: «Jak woda gasi pragnienie, tak jałmużna wysusza grzech» — i dziki śmiech, niby echo, zabrzmiał po niem w duszy.
— Więc to i w tej sprawie o mnie chodzi, o moje grzechy, nie o tamtego człowieka...
Wstrzymał się na chwilę i załzawionemi oczyma patrzał w jaśniejące okno. Postąpił krok w tamtą stronę i znowu się cofnął.
— Na cóż się zdało?... Uczyniłbym ją tylko winną kradzieży, tym razem znacznej. Jakże nędznem uczuciem jest litość...! Matka jałmużny, która usuwa z drogi naszej widok, dręczący czułość, a zarazem silnie podnieca subtelny egoizm ambrozyą pewności swych cnót...
Tak myśląc, szedł dalej uliczką i zbliżył się wprost do innego budynku na drugiej stronie szosy. Była to chałupa zapadnięta w ziemię. Okno jej stało na równi z błotem, do sieni zstępowało się po schodach, wyżłobionych w temże błocie. Duża izba mieściła widać kilka rodzin. W jednym kącie ktoś, mężczyzna czy kobieta, odgrodzony koniecznem przepierzeniem z desek, leżał na drewnianym szlabanie. W drugim, obok pieca, za parawanikiem z plecionych prętów, na wspólnym sienniku chrapało zapewne małżeństwo pod obdartą kołdrą watową. Przy tem ich łożu sterczała komoda z szufladami, widocznie mebel rodzinny... Pod samem oknem na stole, okrytym serwetą w różowe kwiaty, stały dwie «baby», dużo kiełbas, kiszka, salceson, butelki z wódką, chleb i placki. W głębi siedział człowiek zgrzybiały i, trzymając w lewej ręce dłutko, w prawej młotek, wykuwał litery na marmurowej tablicy pomnika. Wielką jego czaszkę, łysą jak kolano, z czoła oświetlał płomień lampki, ustawionej w środku samej płyty. Napis był długi, początkowe litery duże i grube. Raduski nie mógł odczytać tytułów zmarłego do nieśmiertelności, gdyż cały monument wierzchołkiem swoim zwrócony był w stronę okna. Starzec kuł pracowicie. Palce jego lewej ręki były mocno wytężone, jak gdyby grał na jakimś instrumencie, prawica wznosiła się i opadała stałym, równym, istotnie maszynowym ruchem. W ciszy nocnej słychać było szczęk uderzeń żelaznego młota o stalowe dłótko i ciągły, jakby płaczliwy zgrzyt kamienia. Głowa pracownika tkwiła nad płytą zupełnie bez ruchu, oczu, warg i brody jego wcale nie było widać.
Stojąc za tem oknem i słuchając szczęku, który zdawał się być podwójnie wrzaskliwym wobec bezwładności osób śpiących, Raduski myślał, jak bardzo biednym jest ten, kogo przyciśnie ów nagrobek. Śmiał się w duszy z tego świadectwa o wyniosłości między łzami, ale i współczucie zdejmowało go na samo wyobrażenie bólu, jaki cierpieć musi duch tego nędzarza, jeśli wszystko czuje i wie za światem istotną prawdę rzeczy ziemskich... Piersi jego ciała przywalą tym kamieniem, który nie jest tak ciężki, jak krople potu onego starca, jak jego przekleństwa i niezmierny ciężar wyzysku pracy jego rąk zgrzybiałych. To będzie dowód miłości synowskiej, ojcowskiej, małżeńskiej... Gdy się stamtąd odsunął i szedł środkiem drogi, uderzyły słuch jego wrzaskliwe tony harmonijki, głośne śpiewy męskie i piski kobiece. Jedna z chałup, której okna zakryto szczelnie firankami, położona na samym końcu przedmieścia, była siedliskiem owej gwarnej wesołości. Raduski rozejrzał się naokół i dostrzegł jedno tylko świecące okienko tuż przy drodze. Był to bardzo mały sklepik żydowski z żelazem. Prawie przy samych drzwiach stała tam szafka z desek, a na niej leżały gwoździe, poowijane w papier, kilkanaście kluczów, kłódek i trocha starego żelastwa. Pod oknem, na niskim, szerokim stołku garbił się mały chłopiec w barankowej czapie, reparując but z urwaną przyszwą i skoślawionym obcasem. Naprzeciwko niego, z drugiej strony maleńkiego stolika, siedział chłopak nieco starszy od szewca, w kaszkiecie i szarym zniszczonym kubraku. Bosą lewą nogę wyciągnął i oparł na stosie zdartego rzemienia, brodę podparł pięściami i patrzał na robotę szewca, który spiesznie żgał zmurszałą skórę szydłem i zawlekał dratwą.
— I brandzole całkiem wygniło... — rzekł mały żydziak — i przyszwa się rozłazi. Kiedy ja taki obcas mogę sprostować?
— Ale ty rób, nie gadaj! — rzekł chłopiec w kubraku.
— Żeby majster buł, onby może zrobił prędzej, a co ja mogę poradzić? Ty, Szymek, dlaczego nie przyszedłeś wcześniej z tym krypciem?
— Ale, wcześniej! Łatwo tobie gębą powiedzieć. Dał nam to pieniądze? O dziesiątej godzinie kazał przyjść do kantoru i to my jeszcze z pół godziny czekali.
— Ty, Szymek, dużo masz roboty w te fabryke?
— Czy dużo roboty? A żebyś ta zapróbował chociaż z dzień, z jeden, tobyś się dowiedział. Tych kuldów to, mówię ci, nawet nie czuję od walenia. W ślepie się kamyczki sypią tyle, jak mąka.
Mały szewc westchnął i rzekł po chwili, bijąc młotkiem w obcas:
— Jabym bardzo chciał tam robić, dlaczego nie? Już nie wiem, kiedy ja chodziłem po świecie...
— Cięgiem siedzisz na tym stołku? A jużci prawda, że kiedy idę, to cię widzę. Skądżeś ty, Mosiek, skąd, niby ze Łżawca, czy nie?
— Nie, ja jestem ze wsi.
— Z daleka?
— Ona się nazywa, ta wieś, Niemrawe.
Raduski przytknął twarz do szyby i usiłował zobaczyć twarz szewca, ale jej pod wielką czapką nie dojrzał.
— To się ta i ładnie nazywa, Jezus ci Marya! No, a i cóż ty ojca, matki nie masz?
— Ojca mam, ale mój ojciec... on głupi jest.
— Jakże to głupi?
— On ma głupie głowę. Lata ciągle bez koszuli, a czasem to i bez portek od wsi do wsi, na pole...
— Ehe... waryat!
— Może być waryat. Czemu nie?
— No a matka cóż robi?
— Co ona może zrobić taka matka? Trochę handluje, trochę idzie do roboty, trochę na żebry. W chałupie jest całkiem paskudna bieda. Tam tych dzieci, moje szostry i braty jest, albo ja wiem, z dziesięć...
— A ten twój majster cóż to jest twój krewny?
— Trochę krewny z moją matką. Ona jemu poprosiła bardzo ładnie, to on mię wziął do terminu. Ja już cztery lata siedzę na ten stołek. Aj, Szymek, Szymek...
— Cóż on, para, szewc jest choć i ten twój majster, a nigdy go tu niema, tylko ty, widzę, zawsze łatasz te buciory. Gdzież on się obraca na ten przykład teraz?
— Cicho, nie gadaj! Co tobie do tego, gdzie on chodzi, co tobie dyabli do tego! Ty chodzisz do swoje fabrykacye, on chodzi do swojego interesu...
— Yhy — ty głupiemu powiedz, do jakiego to on interesu chodzi. Ja niby nie wiem! Przecie wszyscy gadają, że to niby sklepik trzyma, buty łata, a czem innem się trudni.
— Cicho, durniu! Ja ciebie proszę, nie gadaj... Jakby on usłyszał, onby mi łeb obdarł ze skóry!
— Musi on cię prać tęgo, skoro się tak boisz.
Malec nie odpowiedział i w milczeniu nakładał obcas. Po chwili rzekł:
— Biednemu człowiekowi to każdy bije...
— A choćbyś i poszedł do matki, to cię tylko złoi i wygoni?
— Aj, Szymek, Szymek... — cicho westchnął żydziak i przerwał robotę. Ręce jego upadły na maleńki, wklęsły stolik, zawalony szydłami i nożami oraz brudnym, starym rzemieniem. Zsunął nieco czapkę na tył głowy. Wtedy Raduski zobaczył jego twarz piegowatą, z wargami niezmiernej grubości, jakby spuchniętemi, wybladłe policzki i oczy przedwcześnie zapadłe.
— Ale i cóż ty, Mosiek, nie robisz? Przecie się śpiesz!
— Mnie się spać chce, ja już nie mogę.
— Ale... będziesz mi ta bajał!
— Szymek, ja już nie będę robił. Ja już nie widzę nic. Mnie w oczach takie czerwone kawałki chodzą... Dla ciebie, na moje sumienie, jabym zrobił, ale nie mogę...
— Masz ci teraz! Jutro godne święto, a ten but rozpoczął i kończyć nie chce. Uu... jucho jeden, bobym cię tak strzelił w zęby, żebyś dopiero wytrzeźwiał!
— Szymek, ja tobie co powiem. Moje buty są całkiem dobre, ja ci ich na święto pożyczę. Ty majstrowi nic nie mów, to on nie zobaczy, bo ja będę siedział w chodakach.
— Ba! a wlezą?
— Co nie mają wleźć! Oni będą trochę za ciasne, ale wlezą na twoje nogi. Ale ty oddasz, na sumienie, oddasz?
— Cóż ci to nie mam oddać? Pokaż ino te buty.
— Ty w nich możesz iść do samego kościoła.
— Ale, prawda była! Pójdę do kościoła... To mi psiatreść na amen wyszło z głowy...
— Co takiego?
— No, jakże ja mam iść do kościoła w twoich butach? Przecieś ty, widzisz, żyd.
— No to co z tego, że ja żyd?
— Nie pasuje, rozumiesz? W żydowskich butach do kościoła nie pasuje. Jeszczebym oślepł w samo podniesienie, albo ta co...
— Bez co tak? Przecie nie kradzione.
— E... nie kradzione, ale jeszcze gorsze, bo żydowskie. U nas, widzisz tak: katolik to katolik, — niema gadania. Kupiłeś — to insza stacya, to już twoje, katolickie. A w żydowskich butach do kościoła... niema, niema!
— No, co to szkodzi. Na to jest sposób, ty masz teraz pieniądze, daj mi czterdzieści groszy i weź buty. My sobie oba powiemy, że to twoje, kupione. Po świętach ty mi buty odniesiesz, a ja ci oddam pieniądze. Tylko ja się boję, czy ty oddasz te buty... Szymek, ty wiesz, onby mi ze łbem obdarł...
Raduski zaśmiał się prawie na głos, gdy stamtąd odchodził. Posunął się jeszcze o kilkanaście kroków dalej. Były tam już tylko place i płoty. Z folwarku dolatywało ujadanie psów. Ból w ramieniu zbudził się znowu, niby sygnał ostrzegający. Raduski zawrócił ku miastu i szedł teraz środkiem drogi, prędko mijając sceny dopiero widziane. Na duszę jego wionęło jakby zgniłe powietrze, śmierć w sobie niosące. Przed nieruchomą źrenicą wszystko teraz rozsypywało się w znikomy proch na podobieństwo kształtów ludzkich, wykopanych w izbach Herkulanum, gdy je wzrok człowieka żywego wraz z żywem powietrzem ogarnie. W umyśle tkwiło jedno jedyne słowo przemierzłe i bolesne, mieszczące w sobie cały prawie rezultat myślenia: motłoch. Olbrzymie tłumy żydowstwa, zanurzone w niezbadanej nocy ciemnoty, na którą nigdzie niema lekarstwa, tłumy chłopstwa, nie tknięte ani jednym powiewem kultury. Przemysł fabryczny, stopudowym młotem druzgocący rzemiosło w tym celu, żeby płodami trudu obdartych tłumów zalać «rynki» bez najmniejszego pożytku dla cywilizacyi miejsca, z którego się począł... Motłoch jak był, tak jest sobą...
— Pókiż się będziesz tem zajmował, pókiż będziesz niweczył wiek swój? — ozwał się w Raduskim mięsożerny instynkt życia.
Zebrawszy do kupy wszystkie swe siły, chwycił się z nim samym za bary, ażeby mu z piersi raz wyrwać starą zgryzotę, która w niej tkwiła, jak grot włóczni Epaminondasa. Ale odrazu serce się ścisnęło, jakby nadchodził moment śmierci, a wędrowiec poczuł, że z chwilą wyrwania onego żelaza skonałby, jak Epaminondas. A nie było to przecie po Mantynei... Stanął wśród ulicy, wyciągnął leniwie ramiona i czuł, że teraz wsiąka weń ze wszech stron teadium vitae. Odejść dokądś, uciec, nie wiedzieć nic a nic, rozpłynąć się w jakiejś bezmiernej ciepłej kąpieli, spocząć w nicości na wieki, na wieki.
Szedł zwolna, noga za nogą, utykając w dziurach trotuaru. Naokół stała głucha, zupełna cisza. Wtem za murami domów, gdzieś w głębi miasta odezwał się dziwny dźwięk, przeszył powietrze i zginął aż na łonie obłoków. Po nim wyleciał drugi, trzeci... Raduski stanął jak wryty i słuchał. Samotny, wielki, odwieczny dzwon na starej wieży uderzał. O, jakże głos jego cudownym się wydawał! Nie był to sam dźwięk. Było to słowo. Raduski słyszał je uszyma i w dygocącem sercu swem, jak w cieniach nocy wołało:
— Jam jest, jam jest, jam jest...
Niby czarodziejski klucz, dźwięk ten otworzył bramy dziedzińców, niby ogień niewidzialny, zatlił światła w mieszkaniach. Chodniki zaroiły się od postaci, śpieszących co żywo. Słyszeć się dawał wesoły gwar rozmów. Biegły przeważnie służące w chustkach, wlokły się stare babiny, szli mężczyźni, głośno uderzając o kamienie wielkimi butami. Był to właśnie motłoch, White-Chapel łżawiecki. Jedna z gromadek zabrała Raduskiego ze sobą. Szedł pospołu z innymi, prędko minął ulice śródmieścia i znalazł się przed oświetlonym kościołem. Wejście główne było rozwarte. W pobliżu wielkiego ołtarza płonęły światła, a wgłębienia łuków, boczne kaplice i zakątki pełne były mroku. Zimno szło z murów i posadzki, wilgoć szkliła się na płytach i zczerniałym tynku. Gromady wiernych wciąż się zwiększały. Wszyscy prawie od samych drzwi aż do środka kościoła szli na klęczkach ku krzyżowi, który tam jeszcze leżał. Raduski usiadł w jednej z pierwszych ławek i przypatrywał się twarzom, a właściwie ich niewypowiedzianym wyrazom... Na wieży huczały dzwony. Potężna ich pieśń zwiastowała, że Chrystus zmartwychwstał. Raduski opuścił swe miejsce, wcisnął się między tłum i stanął w szeregu. Objął wzrokiem głowę, konającą dlatego, że była upojona świętemi myślami, najczystsze ręce, gwoździami przybite do drzewa za to, że się wyciągnęły przeciwko mocy żelaza, z błogosławieniem tych, którzy płaczą. Dusza dźwignęła się w nim. Prędka minuta skupienia, która była także chwilą głębokiej boleści, dała mu poznać ów zakon, że czuć znużenie i odpoczywać będzie miał prawo dopiero w takim momencie...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.