<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Róża i Ninetka
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Natalia Bogowolska
Tytuł orygin. Rose et Ninette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Wicher dmie i wyje przeraźliwie na drodze około wysepek Sanguinarskich. Niebo — woda i ziemia, zlały się w jedną nieprzejrzaną ciemność. Rozszalałe morze rozbija pieniste swe fale, tworząc szeroką, ruchomą białą wstęgę, wzdłuż czarnego, jak noc, wybrzeża. Ani jednej gwiazdki na niebie; — światełko tylko latarni morskiej, ukazuje się i niknie, podobne do zapałki rzuconej na szczyt fali, gdzie tylko cudem utrzymuje się i tli.
— Czy to ty, ojcze?... — zapytała półgłosem jedna z sióstr, usłyszawszy przyśpieszone stąpanie nieopodal siebie.
— Tak, moje dzieci!
Régis zadziwił się, zastawszy już córki na umówionem „rendez-vous“. Przypisywał ten pośpiech chęci porozmawiania z nim dłużej niż zwykle, ponieważ nazajutrz stanowczo miał odpłynąć okrętem „Sebastiani“.
— Jakiż czas okropny będziesz miał, ojcze, w drodze!... — odezwała się Róża, drżąc i dzwoniąc zębami z zimna. Ninetka nie pozwoliła się rozczulać — kto wie?... jeszcze do jutra daleko!... — Porwała ojca za rękę. — Biegnijmy... niepodobna stać na miejscu wśród tego wichru.
Burza upajała ją. Biegła pod wiatr, głowa wzniesiona, śmiejąc się do rozpuku z rozpryskujących się na wszystkie strony kropelek fal, które zwilżały jej twarz i ubranie. Nagle zatrzymała się. „Nie zapędzajmy się daleko, Różo — musimy dziś wrócić wcześniej do domu...“
Régis zaniepokoił się.
— Wcześniej?... dla czego?...
— Dziś próba szarady... w kostiumach... jutro nasze pierwsze przedstawienie.
Ogarnęła go złość — ale wnet opanował się. Chciał pozostawić córkom dobre o sobie wspomnienie i niczem nie zamącić chwili rozstania.
Wybąkał tylko z głębi zranionego serca:
— Bardzo mi to przykro!... Ostatni to nasz wieczór!...
— Biedny ojciec! — odezwała się Róża.
A Ninetka bez namysłu:
— Posłuchaj mnie, ojcze! Przybyłyśmy przed tobą — Róża może to potwierdzić... czekałyśmy na ciebie, co najmniej dwadzieścia minut...
Starsza siostra milczała, dotknięta tym targiem o minuty, tak niedorzecznym a tak okrutnym.
Wszystko troje stali przez chwilę nieporuszeni — na wskroś przejęci zimnem, nie wiedząc o czem mówić dalej.
Nigdy jak w tej chwili, na tem wybrzeżu ciemnem i burzliwem, Régis de Fagan nie czuł się tak zmęczony życiem i walką współzawodnictwa o dzieci z tą kobietą... Wszystkie władze jego umysłu i serca zdawały się omdlewać i zrzekać, tak nienawiści do żony jak i miłości do córek. Biedne to serce przestawało uderzać chwilami — a były to chwile straszne — jakby przerażenia — ostatniej godziny życia!
Pieszczota Róży, która zdawała się odgadywać stan jego duszy i kilka zręcznych słów Ninetki, wyrwały go z tego moralnego odrętwienia, ale wspomnienie o niem i trwoga nie opuściły go odtąd.
— Więc to prawda, Różo — co powiedziała Nina? Czy nie ułożyłyście tego sobie, ażeby nasze rozstanie złagodzić?
— Nie, ojcze — to prawda... Pan Rémory obiecane ma stanowisko podprokuratora w Wersalu. W takim razie ślub odbędzie się w Paryżu i będziesz znów miał córkę obok siebie.
— Nie zapominajmy i o tem, że w krótkim czasie kuzyn zostanie radcą stanu i wszyscy przeniesiemy się do Paryża... Cóż ty na to, ojcze?... nasze miłe niedzielne śniadanka... czy nie będzie ci przyjemnie powrócić do nich?
— Oh! bezwątpienia!... — westchnął głęboko. Nadzieje te kłamliwe czy prawdziwe, złagodziły poczęści boleść rozłączenia. Żegnał i całował córki, wśród tej czarnej nocy, niemogąc dojrzeć ich rysów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Róża miała słuszność. Skoro Régis wsiadł nazajutrz na okręt wśród drobniutkiego deszczu pomieszanego z kropelkami, jak pył rozbijających się fal, morze wzniosło się wysoko i opanowało głąb portu. Tama znikła pod falami. Ciężkie kłęby wód zalewały co chwila wybrzeże i toczyły się z hukiem aż pod domostwa, w których tłum szukał schronienia a uciekając śmiał się z przygody.
Statki zawijały do portu: żaglowe, parowe, poławiające korale, łódki rybackie, z których kilka uszkodzonych — wszystko chroniło się przed rozszalałym żywiołem, świszczącym i huczącym już z dali, jakby wystrzały z dział; a tam ku przystani, zbliżał się powoli olbrzymi transatlantyk, i unoszony przez piętrzące fale, kołysał się majestatycznie w powietrzu — wyżej nad szczyty najwyższych gmachów.
Jeżeli statek tej miary zwracał się z drogi i szukał schronienia — „Sebastiani“ mógłby bez upokorzenia odłożyć wyprawę do jutra: ale na to trzebaby innego dowódzcy a nie tego małego, czarnego, suchego człowieka z profilem indyka, przelatującego wściekłemi krokami swoją kładkę i trzymającego w zębach zaciśniętą fajkę, której cybuszek huczał głośniej, niż komin okrętowy. Niezadowolony, mruczał na wszystkie strony: „Kto chce, niech zostaje, ja odpływam z memi końmi...“ Wiózł do Marsylii czterdzieści małych koników rasy korsykańskiej, które spętane wśród pomostów pod otwarłem niebem, rżały z trwogi.
De Fagan obeznany był z morzem, bo pokilkakrotnie odbywał podróż okrętem na wyspę Bourbon. Bawiła go ta wyprawa mewy, jednem skrzydłem w powietrzu a drugiem w morzu; zresztą smutek jego — osamotnienie, nad którem cierpiał dziś więcej niż kiedykolwiek, szło w parze z chwilą, w której niebezpieczeństwo, nietylko jest pożądane — ale niemal ponętą — zwłaszcza niebezpieczeństwo żywiołu. Nadaje ono śmierci charakter wspaniały, jako nieosobisty: cień apokalipsy, pochłonięty w proroczem widzeniu...
Podczas więc, gdy część podróżnych odkładała swój wyjazd, Régis usadowił się w najlepszej kajucie pierwszej klasy a usłyszawszy na przedzie okrętu odgłos dzwonu, przytłumiony hukiem morza, wyszedł na pomost.
Wybrzeże zaludnione — gwar i krzyk na około. Ciemne, stare gmachy, budka szyldwacha, opryskane i pokryte mułem — wszystko wiruje, zmniejsza się, drga, w miarę zagłębiania się okrętu w przystań. Fale piętrzą się coraz wyżej i coraz ciężej rozbijają się o sterczące skały. Czerwona wyniosłość Sanguinarów zarysowała się wkrótce na zachmurzonem niebie — na jednym z jej szczytów latarnia morska, na drugim wieża genueńska a w dali, na tle ciemnej zieloności Barbicaglio, wije się wstęgą droga ponad morzem. Widok ten obudzą w sercu Régisa tkliwą myśl o córkach i o tych uroczych wieczorach tak szybko ubiegłych...
Czy myślą w tej chwili o ojcu?... A może tylko o kostiumach na wieczorne przedstawienie?... Jakżeby Róża piękną była w stroju wenecyanki a postać Ninetki, jak powabną w barwnych atłasach infantki!
Jakże jest nieszczęśliwy, że nie może ich widzieć; choćby ukryty gdzie w kąciku — choćby na jedną chwilę — chwilę spojrzenia, jakiem ogarnia przechodzący, kobiety wysiadające z powozu na bal i zachwyca się nad niemi w szybkiem ich przejściu wśród blasku światła. Gwałtowne wzburzenie morza wyrwało go nagle z zamyślenia. Fale, zalewając pomost od brzegu do brzegu, w szalonym pędzie zrywały ławki i kładki a podczas gdy Régis usiłował uchwycić się poręczy, powaliły go o ziemię, strącając na schody głową na dół. Ksiądz, dwóch oficerów i cała służba okrętowa, dopomagali mu powstać i osuszyć się. Następnie wydano rozkaz pozamykania wszystkich drzwi na pomoście. Odurzeni, pozostali we czworo w saloniku ciemnym, wilgotnym, opleśniałym, zarzuconym w nieładzie miskami. Drganie śruby okrętowej ustało. Statek kołysał się na prawo i na lewo w spokoju obudzającym obawę. Kuchcik, biały jak jego biret, uchylił drzwi i zawołał uczepiwszy się liny: „Maszt strzaskany!... Spróbują zaciągnąć żagiel, ażeby powrócić do Ajaccio“. Gwałtowne rzucenie się okrętu dopełniło grozy położenia: wszystkie prawie konie zostały okaleczone i musiano je powrzucać do morza. Biedne zwierzęta! poprzewracane — spętane — rżały i szamotały się, tworząc wśród pienistej bruzdy około statku, ścierwisko kołyszące się gęste i czarne.
Noc zapadała. Cudem i zręcznością „Sebastiani“, wypłynąwszy z przystani o sile pary, powrócił do Ajaccio z rozpiętym żaglem.
Wśród gęstej mgły, różowa jutrzenka zaświtała nad miastem w pełni jeszcze życia i ruchu; krzyki, światła, śpiewy, odgłos bębnów, rogów myśliwskich, dzwonków, trąbek — race, fajerwerki i cały gwar karnawałowy ostatniego wtorku, wrzał i kipiał wesołością na tle nuty basowej przeraźliwego ryku morza.
Régis, mając serce zasmucone i pełne wspomnień pożegnania, nie wiedział co przedsięwziąść. Pozostać na pokładzie okrętu wśród rozruchu naprawy statku, kałuży błota, stuku młotków, czy też pójść posilić się i przepędzić noc na lądzie wśród gwaru rozbawionego pospólstwa. Jedno nie warte było drugiego. Po namyśle, zdecydował się na ostatnie. Będzie bliżej córek — ujrzy zdaleka jarzące światłem okna prefektury, a może szczęśliwym zbiegiem okoliczności, przyciśnie jeszcze do serca swoją Różę i swoją Ninetkę...
Brodził przez nadbrzeże wśród błota, odpływającego chwilami z rozpędzoną falą sinej barwy od świateł latarni. Nagle potrącił o człowieka idącego śpiesznie z paczką pod pachą.
— Co to ty?... de Fagan?... zkądże tu się wziąłeś, mój ty stary sławny?.. Sądziłem, żeś już odjechał.
— Widzisz — powróciłem!
Opowiedziawszy żywo swoją przygodę, zapytał:
— Ależ ty baronie, gdzie tak śpieszysz z tą paczką, jak terminator od krawca?
W istocie — dla tak znakomitego gentlemana, za jakiego się uważał Rouchouze — nieść wielki pakiet zawinięty w czarną lustrynę, było zupełnym brakiem szyku. Na domiar zakłopotania, baron przypomniał sobie nagle, że przy rozstaniu „z swoim starym sławnym“, nie zapłacił mu pięćdziesiąt do sześdziesięciu luidorów, przegranych w ostatniej partyi „écarté“.
— Słuchajno, mój drogi! jeżeli masz czas wolny, chodź do mnie na obiad... Po obiedzie pogramy kilka godzin w karty, bo banda przyjdzie po mnie bardzo późno...
„Banda“ — znaczyło ośmiu do dziesięciu młodych ludzi z kółka, którzy przebrani i w maskach, zamierzali podług miejscowych karnawałowych zwyczajów, obiegać i intrygować salony w Ajaccio.
— Otóż chodziłem po mój kostium Mefista... Uważajno na te dwa schodki, mój drogi... No! jesteśmy już w domu...
Weszli do starego nędznego gmachu, którego mury na zewnątrz i na wewnątrz lśniły się kroplami wilgoci. De Fagan postępował za baronem w milczeniu, nagle zapytał:
— Czy do prefektury także pójdziecie?...
— Naturalnie!... jest tam bal i teatr amatorski.
— W takim razie, kochany baronie, postaraj się o jaki kostium dla mnie i zabierz mnie z sobą.
— Nic łatwiejszego! — odpowiedział. Rad z przysługi, jaką może oddać swojemu wierzycielowi.
— Poprosimy bassa Déodato... nie!.. raczej barytona Paganetti... twojego wzrostu... da nam kostium do wyboru... Ah! Otóż i Firmin.. Firmin, połóż nakrycie dla pana... pozostanie ze mną na obiedzie...
W mieszkaniu wilgoć i pleśń taka sama, jak na schodach. Wynajmowała go baronowi, wdowa Limperani, matka jałmużnika marynarki, nieobecnego od kilku lat w Ajaccio. Meble poważne, stare, rzadko porozstawiane. Mnóstwo muszli, roślin podzwrotnikowych i zasuszonych gałęzi korali. Na kominku mała fregata wyrzeźbiona z drzewa. Świętości i obrazki porozwieszane na ścianach, na grzbietach wypłowiałych foteli i porozstawiane na popękanym marmurze konsoli. Dalej — roboty szydełkowe — małe dywaniki przed krzesłami i na posadzce wytartej i zniszczonej. Wszystko razem — zimne, sztywne — źle oświecone, niewygodne i zatrute wonią smażonej cebuli rozchodzącej się z kuchni. Śmiesznym był kontrast tego lichego urządzenia, wobec przesadnej postawy lokatora i majestatycznych ruchów Firmina.
Kamerdyner zdawał się więcej, niż jego pan być zakłopotanym. Niekontent z wtajemniczenia paryżanina w nędzę ich życia, usiłował ją pokryć, podwajając swoją usłużność i wytworną układność. „Obiad pana barona na stole“ wygłosił uroczyście — a tak niewłaściwie wobec sali jadalnej, brudnej, zimnej, bez firanek i z oknami wysokiemi, zarosłemi kurzem. Na stole, którego zastawa melancholicznie usposabiała — dymiła się zupa z cebuli, pomiędzy półmiskiem z gotowaną rybą i tradycyonalnym „bruccio“, bez czego nie obejdzie się obiad korsykański. Oh, tak!... Obiad pana barona na stole... ale jakaż lichota!... Nie przeszkadzało to jednak baronowi, poprawiać co chwila z zadowoleniem swój krawat i urwisosko mrugać oczami, opowiadając od rozpoczęcia aż do końca obiadu o swoich licznych miłostkach na wyspie, we wszystkich szczeblach towarzyskich.
— A propos! a Serafina?... — zapytał Régis, przechodząc do salonu, gdzie Firmin zastawił czarną kawę, na zielonym stoliku, pomiędzy markami do gry a talią nowych kart.
— Serafina?... Oh! więcej niż kiedy!... kobieta idealna... wierzaj mi... trzeba przyjechać do Korsyki... Powiadam ci — poetka kucharka, łydki jak Diany — i nie kosztuje mnie nawet pęczka rzodkiewki... Ale cierpliwości, braciszku!... sam najlepiej osądzisz...
Na rozkaz pana, weszła do salonu, wysoka, barczysta dziewczyna, silnie zbudowana. Łydki pełne i o udatnych konturach, zarysowywały się pod opiętą, cienką spódnicą.
— Zdejmij to — odezwał się baron, ściągając jej z głowy chusteczkę, twarz zasłaniającą. Czoło nizkie, przecięte długą blizną — oczy ciemne, rysy ostre ale regularne.
— Winszuję ci, mój drogi!... — odpowiedział de Fagan na nieme zapytanie barona. — Ale zkąd ta piękna szrama nad oczami?...
Kobieta zrozumiała i z dumą odpowiedziała:
— U cultellu di u maritu[1].
— Tak, mój kochany... ten gbur mulnik w napadzie zazdrości... sztyletem... Biedna stara koza!... Baron jedną ręką klepał ją po biodrach a drugą zbierał karty, niecierpliwy rozpocząć grę i odegrać się — na co właśnie zaprosił pana de Fagan, do swojej ciupy.
Gwałtowne szarpnięcie dzwonka rozległo się po pokoju. „Zapewne przynoszą kostium dla ciebie“. Odezwał się Rouchouze — ale w tejże chwili zbladł i wlepił oczy w drzwi.
Usłyszano ciężkie kroki w korytarzu a następnie potężny ludożerczy głos w kuchni, gdzie Firmin wprowadził nowoprzybyłego.
— U marita!...[2] — szepnęła Serafina, śpiesząc do kuchni, podczas gdy baron ukradkiem mówił jej do ucha:
— Daj mu dobry obiad!
— Wydajesz mi się pan przestraszonym?... — zapytał Régis barona. — Czy z powodu zjawienia się Otella?...
— Nie... bynajmniej... ale to bydlę wiele razy przyjdzie, zawsze o coś prosi.
Ciężkie kroki zahuczały w korytarzu i przybliżały się. Silna ręka wstrząsnęła drzwiami.
— Wejdź!... — odezwał się baron, słabym, przytłumionym głosem.
W drzwiach ukazał się olbrzymiego wzrostu człowiek, starannie ogolony; burka zarzucona na ramionach, czerwony fular niedbale związany otaczał szyję krótką, grubą, okrągłą, białą jak gdyby nie znała skwaru słonecznego. Piersi kościste, szerokie; ręce ogromne i czarne obracały starą czapkę, od której roznosiła się woń zwierząt i gnoju.
— Cóż tam słychać, gospodarzu Palombo?
— Nic dobrego, panie baronie...
I bardzo spokojnie mąż Serafiny począł opowiadać, że w Monte Rotondo, podczas burzy i gwałtownego deszczu, dwa najpiękniejsze z jego mułów, jakie posiadał, zaziębiły się i „knik“ zdechły! Należało zastąpić je innemi natychmiast, lub przerwać handel, co w tej porze dla niego i dla jego braci byłoby kompletną ruiną. Ale zkąd u licha wziąść tyle pieniędzy?... Pomyślał więc sobie... Serafina mówiła mu, że pan tak jest dla niej dobry!...
Podczas opowiadania — małemi swemi oczami, wtłoczonemi w fałdy skóry, jak u słonia, przypatrywał się chusteczce, zapomnianej przez Serafinę na poręczy fotelu, na którym siedział Rouchouze.
Pomimo słodyczy słów, głos Palomba stawał się coraz groźniejszy, niemal zuchwały.
Baron śledził jego spojrzenia i postępy złości — zaniepokojony owym jedwabnym gałgankiem, jak gdyby mąż zastał Serafinę w jego objęciach. Tracił przytomność i bełkotał przestraszony, wypytując wiele też dobry — poczciwy Palombo potrzebuje na zakupienie nowej pary mułów?
— Osiemset franków — ani mniej ani więcej! Tu mulnik, zachowawszy na stanowczą chwilę wielkie środki, wyciągnął rękę ku chusteczce — i zawołał tonem groźnym:
— Co?... to jest Serafiny!...
Twarz barona skurczyła się nagle a zwróciwszy się do Régisa, szepnął cichutko:
— Na litość, mój stary przyjacielu! pożycz mi czterdzieści luidorów a uchronisz mnie od katastrofy.
Wziął podane sobie tysiąc franków a wręczając banknot Palombowi, z uprzejmością pełną swobody — rozpromieniony, podał:
— Osiemset franków na twoje muły, chłopaczku — a reszta dla twojej żony.
Filut schował pieniądze do kieszeni, podziękował i powrócił do kuchni, zkąd długo jeszcze dochodziły ich głośne wybuchy śmiechu i syczenie smażeniny.
Po tym szturmie, baron chciał rozpocząć na nowo grę — ale partner rzucił karty na stół i, biorąc go przez stół za rękę, przyjacielsko, prawie po ojcowsku przemówił:
— Nie, moje dziecko — dość tego — proszę cię.
— Jednakże, mój drogi...
— Wiem... chcesz odegrać się — ale zaproponuję ci coś lepszego. Pieniądze, które wygrywam od ciebie od dziesięciu dni — ciążą mi w kieszeni. Dlatego to widziałeś mnie przed chwilą tak szczęśliwym, że mogłem przyjść ci z pomocą. Pozwól mi dołożyć do tego jeszcze kilka banknotów — co przy twojem wściekłem niepowodzeniu w grze...
— Oh! panie de Fagan!... — wyjąkał nieborak, wargi mając nabrzmiałe ze wzruszenia. — Gdybyś wiedział, jaką przysługę... — Niedokończywszy — zrzucił z siebie maskę błazna i rozpłakał się jak dziecko, ujmując głowę w dłonie. W tejże chwili, odgłos trąb i dzwonków rozległ się pod oknami.
— Otóż oni ! — zawołał baron, powstawszy nagle i otarłszy łzy... Prędko — ubierajmy się... a wciskając nogi w obcisłe trykoty Mefista i nakładając dantejską czapeczkę, mruczał bardzo szczerze: „poczciwy urwis ten stary de Fagan!“ Régis nie odpowiadał, zajęty przystrajaniem się w oponę różnokolorową i w błazeńską czapeczkę z dzwoneczkami, barytona Paganetti.
Wśród ciemności mglistego wybrzeża, snuły się maski różnokolorowe, rozmawiając pomiędzy sobą językiem bulwarowym i naśladując swojego przewodnika i dowódzcę barona Rouchouze. Stajenny ten żargon, złożony z wyrazów przeistoczonych, czynił wrażenie mód paryzkich, zastosowanych do kobiet Tahiti.
— Mój przyjaciel Rigoletto! — rzekł baron, przedstawiając Régisa towarzyszom.
— W poszukiwaniu swojej córki! — dodał de Fagan, ażeby coś powiedzieć. Baron szepnął mu do ucha:
— Swoich córek!...
— Prawda! Nie myślałem o tem — i uśmiechnął się z tego podobieństwa scenicznego, które go przystroiło w kostium odpowiedni do okoliczności.
— Od kogo zaczynamy?... — zapytał ktoś z bandy. De Fagan, niemając bynajmniej zamiaru przepędzenia nocy wśród tego błazeństwa, odpowiedział:
— Od prefektury.
Banda przebiegła dwie lub trzy uliczki, bardzo gwarne pomimo ciemności. Otoczyło ich tysiące uliczników z lampkami różnokolorowemi i zwrotką lokalną po sto razy powtarzaną „O ragani! O cho dotto!... O ragani! o cho dotto!...[3].
Przybyli do prefektury właśnie po skończeniu przedstawienia. Gwarno i wesoło weszli do salonu, gdzie goście, znużeni dwugodzinnem siedzeniem, rozmawiali i przechadzali się po apartamentach.
Przyjęto z okrzykami śmiechu i zadowolenia, hałaśliwe ukazanie się masek i tę mieszaninę kolorów, szycha, blaszek, piór i egretek.
Podczas, gdy zawiadamiano gospodarzy domu, de Fagan, stanąwszy przed wielką zwierciadlaną ścianą upewniał się o przeistoczeniu swojej osoby i o bezpieczeństwie swojego incognito. Pod maską z aksamitu, podbródkiem z koronki i olbrzymią kryzą, podchodzącą wysoko pod szyję — własna jego ex-żona poznać go nie może! Od tej chwili przejęty swą przygodą poddał się młodzieńczej wesołości i nadziei ujrzenia swoich córek, oraz podchwycenia tajemnie ich życia światowego, w którem udział był mu wzbronionym.
Jeden za drugim z baronem na czele, cała banda przedefilowała przed panem i panią la Posterolle, następnie okrążyli salon wśród dwóch rzędów zaciekawionych gości. Gdy Régis, przechodząc ostatni, stanął przed tą kobietą, która przez tyle lat do niego należała — zaledwie ją poznał.
Od dnia ostatniego z nim spotkania, znacznie utyła. Włosy znowu odmiennej barwy; upudrowane na biało, ładnie odbijały przy ramionach i rękach młodych jeszcze i przy niemal dziecinnym wyrazie twarzy, pełnej i jakby obrzękłej. Ale odnalazł ją — ją samą w jej uśmiechu zawsze chytrym a tak zgodnym z spojrzeniem. Uśmiech ten przejął go na wskroś pomimowolnym dreszczem obawy. Wyrządziła mu tak wiele w życiu złego i tyle złego może mu jeszcze wyrządzić!... Skłoniwszy się aż do ziemi, nie odważył spojrzeć się w jej oczy i przeszedł prędko do męża, do tej dumnej postaci głupca — do tej pustej dyni, która go zastąpiła na wezgłowiu pani Ravaud.
„Znam te oczy...“ pomyślała pani La Posterolle, przypatrując się bacznie przechodzącemu...
— Kto to jest?... — zapytała, zwracając się do męża.
— Nie wiem — odrzekł La Posterolle, również zaintrygowany.
Wśród dwóch rzędów obnażonych ramion, kwiatów, piór, czarnych fraków, złotych galonów i błyszczących akselbantów przebiegało z ust do ust zapytanie „kto to jest?... kto to jest?... i niemiłem echem obijało się co chwila o ucho Régisa.
Pomimo wielkiej zręczności w doborze kostiumów, pomimo zmiany głosu i ruchów — poznawano niemal każdego. Nic nie pomogły wybiegi, kręcenia głową, zaprzeczenia, każdą maskę wskazywano po nazwisku: „Patrzcie no! to ten! to ów! to Farnioli... Dobry wieczór, baronie!... Lecz któż jest ten wysoki... ostatni... milczący jak grób, potrząsający każdemu pod nosem swoją pałeczką z dzwonkami — kto to być może do licha!... kto to być może?...
Podczas gdy wszyscy nim się zajmowali — Régis myślał tylko o córkach, ździwiony, że ich dotąd nie widział. Gdzież one są?... Poszły może zmienić toaletę po przedstawieniu szarady?...
Zniecierpliwienie biednego ojca przechodziło już wszelkie granice a wzmagało się w miarę wzrastającego zaciekawienia ogółu i uwag, jakich był bohaterem.
Ujrzał je nareszcie — ujrzał swoją Różę i swoją Ninetkę... Ach! jak są piękne!...
Postępując ślad w ślad za maskami, niepodobna mu było ani przyśpieszyć pochodu, ani wyjść z szeregu.
Przechodząc około jednej z córek — szepnął do niej na ucho „Dobry wieczór, urocza infantko!... Głos jego zabrzmiał tak słodko — tak rzewnie, że dziewczę wśród atłasów, które ją pokrywały — zadrżało od stóp do głów a domyśliwszy się prawdy pobiegło oczami za ojcem. Régis znikł wśród tłumu, śpiesząc ku starszej córce.
Róża, z rozpuszczonemi włosami barwy złota, spadającemi falą na spódnicę z ciężkiego atłasu, przypatrywała się maskom, wsparta na ramieniu pięknego młodego człowieka o bardzo młodocianej jeszcze twarzy, ale z wspaniałą łysiną na głowie. Istny łepek wypchanego młodego kociątka!
Nagle, młode dziewczę uczuło na swem ręku ociśniętej w długą rękawiczkę, delikatną pieszczotę maski aksamitnej... a głos luby — głos kogoś, o którym wie, że odpłynął wczoraj okrętem, szepcze jej do ucha: „Dobra noc! piękna małżonko doży!...“ Wzruszona, chce odpowiedzieć, ale w okamgnieniu postać znika a dzwoneczki Rigoletta, które obok niej zadźwięczały, szalonym ruchem zwróciły po nad głowy tłumu i znikły w stronie ogrodu. Chce wiedzieć — widzieć — przekonać się... Biegnie szukać Ninetki... Zastaje ją w pierwszym salonie na wielkiej naradzie z matką. Pani Posterolle hamuje swoje wrażenie, ale drży ze złości i blednie pod grubą warstwą różu. Zły — szatański uśmiech, błąka się w kącikach ust karminowych przysłoniętych piórem wachlarza. Szepcze jakby do siebie: „Zemszczę się, moje dzieci... zemszczę się... Przysięgam! srogo okupi swoje zuchwalstwo”.
Melancholijne tony walca rozbrzmiały po salonie. Rozpoczęła się krętanina młodzieży i ruch zamawiać do tańca a te trzy kobiety, tak różnorodnemi tknięte myślami, uśmiechają się i zataczają koła wśród blasku świateł i dźwięków muzyki...




  1. Sztylet mego męża.
  2. Mój mój.
  3. O chłopaki! jacy mądrzy!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Natalia Bogowolska.