Rozkosze życia/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rozkosze życia |
Wydawca | Bibljoteka Powieści i Romansów |
Data wyd. | 1932 |
Druk | "Floryda" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | La Joie de vivre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W głębi wszystkich smutków Lazara, tkwiła nuda, nuda ciężka, ciągła, która sączyła się ze wszystkiego jak brudna woda z zakażonego źródła. Nudził go wypoczynek, nudziła praca, on sam siebie nudził więcej, niż ktokolwiek inny. Jednakże do swej bezczynności żal miał coraz większy, zaczął się za nią nakoniec wstydzić i rumienić.
— Czyż to nie wstyd — mówił — żeby młody człowiek w moim wieku tracił najpiękniejsze lata energji i siły, w takiej dziurze jak Bonneville.
Dotąd wyszukiwał rozmaitych pretekstów na swoje usprawiedliwienie, ale teraz cóż go wstrzymywało. Gardził sobą, że zostaje tak bezużytecznym, że jest ciężarem da rodziny, która zaledwie sama ma z czego żyć. On powinien by był dla nich majątek wypracować; było to niby bankructwo jego własne, gdyż ten cel sobie niegdyś postawił i dojść do niego zaprzysiągł sobie. Zapewne, że mu nie brak i dotąd wielkich projektów na przyszłość, pomysłów olbrzymich, przedsięwzięć, że może jakimś genjalnym porywem w jednej chwili zdobyć majątek, ale gdy wychodził z krainy marzeń, brakło mu siły i odwagi wzięcia się do czynu.
— To tak dalej być nie może — mówił często do Paulinki — ja muszę przecie pracować... Mam ochotę założyć dziennik w Caen.
Za każdym razem odpowiadała mu:
— Poczekaj przynajmniej aż się żałoba skończy, nic pilnego... Zastanów się dobrze, zanim się do tak poważnej rzeczy weźmiesz.
W istocie mysl o tym dzienniku trwogą ją przejmowała, pomimo pragnienia jakie miała widzieć go czemś zajętym. Mowy zawód możeby go dobił i przypomniała sobie tyle jego niedoszłych projektów, do których jednak z takim się brał zapałem: muzyka, medycyna i znowu muzyka, eksploatacja traw morskich, wszystko co przedsiębrał. Zresztą, on sam w dwie godziny po takiem bez pracy wytchnieniu, odmawiał napisania prostego listu, dając za powód zmęczenie.
Ubiegały tak tygodnie jeszcze; nowy przypływ morza zabrał jeszcze trzy chaty w Bonneville. Teraz, gdy rybacy spotykali Lazara, pytali go się, czy już nie dosyć tej z morzem walki. Prawda, że na to nic poradzić nie można, ale zawsze szkoda straty tyle dobrego drzewa, i w ich ubolewaniach, w sposobie w jaki go błagali, aby nie pozostawiał zakątka tego biednego na pastwę fal, przebijała się jakby ironji pełna dobroduszność, tych marynarzy dumnych z tego morza, którego pociski są śmiertelne. On irytował się coraz bardziej tak dalece, iż unikał przechodzenia przez wioskę. Widok nawet zdala ruin palisad i grobli, stawał mu się niemożliwym do zniesienia.
Pronan pewnego dnia zatrzymał go, gdy wchodził do proboszcza.
— Panie Lazarze — rzekł pokornie, chociaż w oczach jego przebijała się jakaś zuchwałość i ironja — wie pan co, te kawałki drzewa co tam gniją na wybrzeżu... co je tam wyrzuciło morze...
— No to co?
— Jeżeli to się już panu na nic nie zda, jeżeli już pan nic niemi nie będzie robił... wartoby żeby je nam pan dał... Conajmniej ugrzalibyśmy się przy tem.
Gwałtowny gniew porwał młodego człowieka. Nie namyślając się, w stanie bez zastanowienia szybko odparł:
— O nie! Cieśli wzywam do roboty na nowo w przyszłym tygodniu.
Zaraz też cała okolica gadać o tem zaczęła. Kiedy młody pan Chanteau się upiera, to będzie nowa przyjemność. Będzie można zobaczyć powtórzenie przedstawienia walki morza z temi tam niedołężnemi budowlami. — Przez dwa tygodnie, ktokolwiek go spotkał, nie mówił z nim o niczem innem jak o nowych robotach, a ponieważ nie widziano, iżby się one rozpoczynało — pytano go czy nie może znaleźć robotników. W końcu on sam zaczął się interesować w istocie palisadami, ulegając pod tym względem w części i kuzynce, która wolała już dla niego to zajęcie, w pobliżu siebie. Ale wracał do tego bez roznamiętnienia się, pod wpływem jedynie złości swej i zawiści przeciw morzu, która go podtrzymywała. Teraz zdawało mu się, iż je pokonać zdoła i że przyjdzie ono pokornie lizać nogi ziemi pod Bonneville, jak zwierz posłuszne i karne.
— Raz jeszcze Lazar przerysował swoje plany; na nowo obliczył kąty wytrzymałości i podwoił grubość podstaw. Jednakże koszt nie miał być zbyt wielki, przydać się bowiem miała większa część dawnego drzewa. Cieśla przedstawił kosztorys, dochodzący zaledwie czterech tysięcy franków i wobec tak niewielkiej sumy, Lazar zgodził się przyjąć pożyczkę od Paulinki, w przekonaniu, jak mówił, że z wielką łatwością uzyska subwencją rady jeneralnej departamentu. Był to zresztą jedyny sposób odzyskania sum już wyłożonych, gdyż rada z pewnością nie przyzna ani grosza dopóty, dopóki tamy owe w ruinie leżeć będą. Z tego punktu widzenia zapatrując się na tą sprawą, zapali! się do niej trochą i roboty były prowadzone z szybkością. Był przytem bardzo czynny, jeździł co tydzień do Caen dla widzenia się z prefektem i z wpływowymi członkami rady, wreszcie gdy kończono roboty ciesielskie, uzyskał przyrzeczenie, że na miejsce wydelegowany zostanie inżynier, który zda raport, a na podstawie tego raportu, przyznana zostanie subwencja.
W istocie, inżynier przybył i zabawił dzień cały w Bonneville. Był to człowiek bardzo grzeczny, który raczył być na śniadaniu u pana Chanteau, po przechadzce na wybrzeże. W domu nie chciano go się pytać o zdanie przez dyskrecją, nie chcąc wywierać żadnego nań nacisku; ale przy stole, okazał on się tak ugrzecznionym dla Paulinki, że ona sama wierzyć zaczęła w powodzenie tego interesu. Toteż gdy w dwa tygodnie później, Lazar wrócił z nowej podróży do Caen z jak najgorszemi nowinami, wszyscy w domu przerażeni zostali i pojąć tego nie mogli. On sam wściekał się ze złości. Ten bałwan inżynier złożył raport jak najnikczemniejszy. Było to napisane bardzo grzecznie, przyznać trzeba, ale każda część wzniesionych zapór, była wydrwiona ze szczególną obfitością wyrazów technicznych. Zresztą można się było tego spodziewać, ci panowie inżynierowie sądzą, że bez nich nie można wystawić kurnika i budy dla psa, zdaje im się, że tylko oni coś umieją. Najgorszem jednak było to, że po przeczytaniu raportu, rada jeneralna odmówiła wszelkiej subwencji.
Było to dla młodego człowieka powodem nowego napadu zniechęcenia. Tamy były ukończone, on klął się na wszystko, że oprą się największym nawet przypływom morskim i że wszyscy razem połączeni inżynierowie dróg i mostów, wszystkie dyrekcje i rady pękać będą ze złości, ale nie sprawiało to jedynego pożądanego skutku, nie wracało wyłożonych przez Paulinką pieniędzy i Lazar gorzko wyrzucał sobie, że ją w tę nową klęską zaplątał. Ona jednakże, zwyciężając instynktowną oszczędność, przyjmowała na siebie całą odpowiedzialność, przypominała mu, że sama go zmuszała do przyjęcia tej pożyczki, mówiła, że to był dobry uczynek dla okolicy i że dałaby jeszcze więcej dla uratowania nieszczęśliwej wioski. Jednakże gdy cieśla przysłał rachunek, nie mogła powstrzymać gestu bolesnego zdziwienia; z czterotysięcznego kosztorysu, wydatki doszły do ośmiu blizko tysięcy franków. Ogółem wyrzuciła ona jakieś dwadzieścia tysięcy franków na te kilka belek, które pierwsza lepsza burza uniesie.
W tej epoce, majątek Paulinki był już zredukowany do mniej więcej czterdziestu tysięcy franków. Stanowiło to około dwóch tysięcy renty, zaledwie tyle, ile było potrzeba aby wyżyć, gdyby się znalazła kiedyś na bruku ulicznym. Pieniądze rozeszły się powoli w domu, gdzie ciągle płaciła, nigdy kasy swej nie zamakając. To też od tej chwili czuwała nad wydatkami i była prawdziwie oszczędną i ostrożną gospodynią. Panowie Chanteau nie mieli już nawet swoich trzystu franków na miesiąc, gdyż po śmierci matki, spostrzeżono sprzedaż pewnej ilości papierów, chociaż nie można było dociec, gdzie się podziały otrzymane za nie pieniądze. Dodając swój dochód do ich dochodu, nie dysponowała większą sumą, niż czterysta franków na miesiąc, a dom był trudny do prowadzenia i trzeba było dokazywać cudów oszczędności, aby pozostawić nietkniętemi pieniądze na jałmużny przeznaczone.
Przed niedawnym czasem, ostatniej zimy, opieka fikcyjna doktora Cazenove skończyła się. Paulinka była pełnoletnią i sama dysponować mogła swoją osobą i swoim majątkiem. Bez wątpienia, opieka doktora nie ciężyła jej wcale, gdyż nie chciał aby go się radzono i misja jego prawna ustała z chwilą, gdy się oboje spostrzegli i niejako rozmówili ze sobą; ale czuła się dojrzalszą i swobodniejszą niejako, zostawszy całkowicie w zupełności kobietą i widząc się panią domu, nie zdając nikomu z niczego rachunku, gdyż wuj uprosił ją, aby wszystko sama prowadziła, wszystkiem rządziła i jemu o niczem nie mówiła. Lazar również miał wstręt do wszystkich spraw pieniężnych. Ona więc trzymała wspólną kasę, zastępowała ciotkę z rozsądkiem i praktycznością, która w zdumienie obu mężczyzn wprowadzała. Sama tylko jedna Weronika znajdowała, że panienka jest djablo skąpa.
— Sknera jedna — mówiła — toć przecież obchodzić się trzeba jednym funtem masła na tydzień!
Dnie następowały po sobie z regularnością i monotonnością niezrównaną. Ten porządek, te zwyczaje, ciągle się powtarzające i odradzające się, które stanowiły szczęście w oczach Paulinki, doprowadzały do szczytu nudę Lazara. Nigdy z większym niepokojem nie kołatał się po domu, przewłócząc się z jednego pokoju do drugiego, jak od chwili, gdy wpływem kuzynki zapanował w domu spokój bezgraniczny. Ukończenie robót na wybrzeżu, było dla niego istotną ulgą, gdyż każde zajęcie ciężarem i troską mu było, a znów natychmiast, gdy się rozpoczynały dni bezczynności, wstydził się sam za siebie, martwił się, cierpiał i chorował. Znowu jak dawniej, z każdym dniem nowe tworzył projekta. Myśl o założeniu dziennika już była zarzucona — jako niegodna. Niecierpliwił się na ubóstwo, które mu nie pozwalało oddać się spokojnie pracy nad jakimś wielkim dziełem literackiem i historycznem. Wreszcie począł marzyć o nowej karjerze: zostać profesorem, zdać egzamin jeśli będzie trzeba, aby sobie zapewnić zarobek konieczny dla zamierzonej literackiej pracy. Pomiędzy Paulinką i nim, zostało już tylko dawne koleżeństwo, dawne przyzwyczajenie, które ich czyniło bratem i siostrą. On w tej ścisłej familjarności, nie mówił nigdy o ich małżeństwie, bądź przez zapomnienie zupełne, bądź też z powodu, iż była to rzecz ciągle powtarzana, otrzaskana, która iść powinna sama z siebie. Ona również unikała rozmowy o tem, pewna iż powie „tak“ w każdej chwili, gdy tego będzie trzeba. A jednak z każdym dniem część pragnienia Lazara ku niej znikała; czuła to nie rozumiejąc, iż niemoc jej pod tym względem nie miała innych przyczyn.
Pewnego wieczora o zmierzchu, poszła na górę uprzedzić go, że obiad już podano. Gdy ją usłyszał, pośpiesznie ukrył przedmiot jakiś, którego rozpoznać nie mogła.
— Co to jest? — zapytała śmiejąc się. Może wiersze piszesz na moje imieniny?
— Ależ nie — odrzekł mocno wzruszony, jąkając się — nic nie piszą, nic nie chowałem!
Była to stara zapomniana rękawiczka Ludwiki, którą znalazł za stosem książek. Rękawiczka duńska z miękkiej skórki, dochowała silny zapach, zapach specjalny, zapach perfum ulubionych dziewczyny — heliotrop z drobną domieszką wanilii osłabiającej go. Mocno na zapachy wrażliwy, doznał dziwnego uczucia i tak siedział, zapomniawszy o wszystkiem, z rękawiczką przy ustach, upajając się rozkoszą swoich wspomnień.
Od tego dnia, ponad próżnią, którą dokoła niego śmierć matki wyżłobiła, zaczął na nowo pragnąć Ludwiki. Nigdy pewno nie zapomniał o niej, ale drzemało to wspomnienie w pośród jego boleści i potrzeba było jakiejś rzeczy po niej pozostałej, aby obudzić je i ożywić, przynosząc mu jakby jej oddech. Gdy był sam, chwytał rękawiczkę, oddychał nią, całował ją i zdawało mu się, że w objęciach swoich trzyma Ludwikę i że ma usta we włosy jej wpojone. Nerwowy niepokój w jakim żył, rozdrażnienie spowodowane długiem lenistwem i bezczynnością, tem żywszem czyniły to cielesne upojenie. Była to prawdziwa rozpusta, w której się wyczerpywał, i wychodził z tych marzeń niezadowolony i zapadał w nie, mimo to uniesiony namiętnością, której nie był panem. Zwiększało to jego smutki i melancholje i dochodził do tego, iż się okazywał szorstkim dla swojej kuzynki, jakby miał do niej pretensje za swoje własne opuszczanie jej. Ona do ciała jego nie przemawiała wcale i uciekał czasem od rozmowy z nią wesołej i spokojnej, biegnąc do tego, co go upajało, zamykał się i zatapiał w palącem wspomnieniu tamtej. Potem wchodził znowu z nowym do życia wstrętem.
Jednem słowem, zmienił się tak, że Paulinka zrozpaczona, spędzała noce okrutne. Za dnia jeszcze trzymała się dobrze, udawała mężną, ciągle kręcąc się po tym domu, którym kierowała, z łagodnym uśmiechem na twarzy i wielką zarazem powagą. Ale wieczorem, gdy zamknęła za sobą drzwi swego pokoju, wtedy wolno jej było oddać się swym własnym cierpieniom; wtedy opuszczała ją cała jej odwaga i płakała jak najsłabsze z dzieci. Straciła wszelką nadzieję, porażka jej dobroci zdawała jej się coraz większą. A więc to możliwe, uczucia te nie wystarczają, można ludzi kochać i nieszczęście im przynosić zarazem! Widziała go bowiem nieszczęśliwym i przypuszczała w tem swoją winę. Przy tej wątpliwości, w głębi serca wzrastała obawa współzawodniczego wpływu. Jeżeli od dawna umacniała się tłumacząc sobie jego smutek i przykre usposobienie, świeżą żałobą, myśl o Ludwice wracała jednak, myśl, która powstawała w niej nazajutrz po śmierci pani Chanteau; o Ludwice, którą wypędziła z dumną ufnością w siłę swoich uczuć. Myśl ta odradzała się co wieczór, w klęsce jakie jej serce doznawało.
Biedna Paulinka głowę traciła. Postawiwszy na stole lichtarz, upadała na krzesło lub na krawędź łóżka, nie mając tyle siły nawet, aby zdjąć suknię. Wesołość jaką okazywała w ciągu dnia, porządek jakiego pilnowała, jej własna cierpliwość, przygnębiały ją, dusiły, jak zbyt ciężkie ubranie.
Jeden z takich dni, podobny do poprzedniego jak dwie krople wody, podobny również do nastąpić mającego, upłynął właśnie wśród tej nudy i znużenia Lazara, od których dom cały rozpacz przejmowała. Na cóż się zdały wysiłki jej wesołości, kiedy już słońcem swem ogrzać i oświetlić nie mogła tego ukochanego kącika!? Dawniej wyrzeczone okrutne słowo w uszach jej brzmiało; tak, żyjemy zbyt samotni, a winną tu jest jej zazdrość, która usunęła innych. Nie wymieniała imienia Ludwiki, sama przed sobą kryła się z myślą o niej i pomimo to wszystko, przymykając oczy, widziała ją wyraźnie jakby na jawie, przechodzącą ze zgrabną minką, bawiącą Lazara swemi zalotnemi manierami, swoją panieńską nieśmiałością i rozweselającą go samym szelestem swoich spódniczek. Minuty upływały i pozbyć się z oczu nie mogła tego obrazu. On pewno tej dziewczyny czekał, a więc nic łatwiejszego jak go uleczyć, dosyć będzie pojechać po nią i przywieźć ją z sobą. I co wieczór Paulinka, wracając do swego pokoju, zapadając w swe półsenne rozmyślania na krawędzi łóżka, te same miewała widzenia, ciągle męcząc się i zabijając tą myślą, że szczęście domu całego, w innych, a nie w jej jest rękach.
Walczyła ze sobą, serce jej biust podnosiło! Wstawała z łóżka, dławiąc się łzami i szła do okna. Zapatrzona w tę nieskończoność ciemną, ponad morzem której jęki słyszała, stała tak oparta łokciem o framugę godziny całe, nie mogąc myśleć nawet o śnie, zgorączkowana i rozdrażniona. Nie! nigdy! nigdy tak nędzną nie będzie, aby zezwoliła na powrót tej dziewczyny! Czyż nie była to z jej strony zdrada najnikczemniejsza, tu przy niej, w sąsiednim pokoju, w domu tym, który za swój uważała. — Nikczemność taka, nie może być przebaczoną. Wspólnictwem w ich zbrodni, byłoby zbliżyć ich znów do siebie. Zazdrosna jej zawiść potęgowała się widokami temi, które się jej w marzeniach ukazywały. Tłumiła łkanie swoje, kryjąc twarz w obnażone ramiona swoje i usta własnem ciałem zatykając. Noc upływała, wiatry nadmorskie przebiegały po jej szyi, zagłębiały się we włosy i rozplątywały je, nie mogąc uspokoić gniewu i boleści, od których krew w jej żyłach tętniła gwałtownie, Ale powoli, głucho, bezustannie, prześladowała ją i trawiła ta walka wewnętrzna, pomiędzy dobrocią jej i namiętnością, nawet w chwilach najgwałtowniejszych buntów serca. Jakiś głos słodki, który w takich chwilach, jakby obcym był dla niej, uparcie, cicho jej szeptał o rozkoszach dawania jałmużny, poświęcania się dla innych. Chciała go zagłuszyć! Przecież to niedorzeczność i głupota, w zaparciu się siebie posuwać się aż do takiej podłości! A jednak głosu tego nie słuchała, gdyż niepodobna jej było uchować się od jego podszeptów. Zwolna, zastanawiając się, rozpoznawała swój własny głos, przekładała sobie, mówiąc: cóż znaczy cierpienie moje, byle jego ceną istoty ukochane szczęśliwe były. Łkania jej uciszały się; wsłuchując się w jęk morza z głębi ciemności płynący, wyczerpana i chora, nie uznawała się jednak zwyciężoną.
Pewnej nocy, wypłakawszy się przy oknie, położyła się do łóżka. Jak tylko zagasiła świecę i z otwartemi oczyma znalazła się w ciemnościach — powzięła stanowczą decyzję: nazajutrz, przedewszystkiem skłonić wuja do napisania do Ludwiki, zapraszając ją, aby przyjechała spędzić miesiąc w Bonneville. Zdawało jej się, że nic na świecie nie może być łatwiejszem i naturalniejszem. Wstyd jej się zrobiło, że tak się o siebie samą dobija i powiedziała sobie, że życie oddać może, jeżeli tego będzie potrzeba. Toteż zaraz zasnęła snem głębokim, od kilku tygodni już nie spoczywała tak smacznie. Ale nazajutrz, gdy zeszła na dół na śniadanie, gdy się znalazła pomiędzy wujem i kuzynem przy tym stole familijnym, na którym miejsca trzech filiżanek były oznaczone, trzech a nie więcej, nagle zamarły słowa na jej ustach, czuła że ją odwaga opuszcza.
— Nie jesz? Paulinko — rzekł Chanteau. — Co ci to, czyś słaba?
— Nic mi nie jest, wuju — odpowiedziała. — Owszem spałam doskonale, jak błogosławiona.
Sam widok Lazara budził w niej chwilowo umilkłe walki. Jadł on w milczeniu, już znużony tym rozpoczynającym się dopiero dniem, a ona nie czuła w sobie siły dosyć, aby go oddać innej. Myśl, że inna go weźmie, że go uściśnie i ucałuje na pociechę w jego strapieniu, była jej nieznośną. Gdy wyszedł jednak, chciała koniecznie doprowadzić do skutku to co zamierzyła.
— Czy dziś twoje ręce, wuju, nie gorzej się mają niż wczoraj? — zapytała pana Chanteau.
Spojrzał stary na ręce swoje, które nabrzmieniami były jakby obłożone i spróbował ruchu stawów.
— Nie — odpowiedział. — Nawet prawa jakoś mi się więcej giętką wydaje. Jeśli proboszcz przyjdzie, zagramy sobie w warcaby.
Po chwili milczenia zapytał:
— Dlaczego mnie się o to pytasz? Zapewne miała nadzieję, że nie będzie mógł pisać. — Zarumieniła się. W myśli cofnęła się i tracąc siłę nad sobą, odłożyła list do dnia następnego.
— Tak sobie! chciałam wiedzieć wujku, czy ci czego nie brak — odpowiedziała, jąkając się.
Od tego dnia, straciła zupełnie swój spokój zwykły. W swoim pokoju, gdy się wypłakała, przezwyciężała się, przysięgała sobie, że zaraz nazajutrz rano podyktuje wujowi ów list nieszczęśliwy i wracając do życia codziennego, do gospodarstwa dla tych, których kochała, siły ją opuszczały. Najdrobniejsze, nic nieznaczące rzeczy serce jej szarpały. To kawałek chleba, który dla niego krajała, to zlecenie jakieś dla niego dane służącej, wszystko w codziennym i zwykłym przebiegu życia. Jak to przy tych rozkosznych życia zwyczajach, możnaby było być szczęśliwym! — myślała. Po co tu wołać jakąś obcą osobą? — poco psuć ten słodki i rozkoszny porządek rzeczy, w którym od tylu lat żyje się spokojnie!? i na myśl, że przyjdzie chwila, kiedy już nie ona tak chleb krajać będzie, że nie ona pośle służącą po łakocie dla niego, rozpacz ją ogarniała, uderzenia krwi do głowy ją dusiły, czuła, że cały przewidywany gmach jej szczęścia się zapada. Ten niepokój, który łączył się z najdrobniejszemi faktami codziennego życia, zatruwał teraz już i dni tej czynnej gospodyni.
— Co to jest — mówiła czasami głośno, — kochamy się i nie jesteśmy szczęśliwi. Uczucia nasze i przywiązanie do siebie, tylko nieszczęścia dokoła nas sieją!
Bezustannie pracowała nad tem, aby zrozumieć ten dziwny fenomen, A może pochodziło to stąd, że charaktery jej i jej kuzyna, nie zgadzają się z sobą — pytała się siebie. Jednakże chciała się nagiąć do jego woli, chciała zrzec się własnych zapatrywań i nie mogła się na to zdobyć; rozsądek przemagał pomimo wszystko i kusiło ją coś, aby narzuciła im to, co sama za rozsądne poczytała. Często cierpliwość jej wyczerpywała się i następowały dąsy. Chciałaby się śmiać, utopić te błahostki w swej wesołości, ale już nie mogła i jej nerwy już się też rozstrajały.
— A to pięknie — powtarzała Weronika od rana do wieczora. — Troje was jest tylko i w końcu pożrecie się sami pomiędzy sobą... Z panią nie zawsze można było dać sobie radę, ale przynajmniej, za jej życia jeszcze do tego nie dochodziło, żeby sobie rondle o łby rozbijano.
Chanteau również odczuwał skutki tego jakiegoś rozstroju domowego ogniska — i nie mógł sobie jego przyczyn wytłumaczyć. Gdy nadchodził paroksyzm, wrzeszczał jakoś głośniej, jak mówiła służąca. Przytem kaprysił i unosił się gniewem. Chorym będąc, doznawał jakiejś ulgi w trapieniu i dokuczaniu otaczających go. Dom cały piekłem się stawał.
Nakoniec młoda dziewczyna, w ostatnich wstrząśnieniach zazdrości, pytała się siebie sama, czy ma prawo narzucać Lazarowi swoje szczęście i swoje o szczęściu pojęcie. Nie wątpiła, iż przedewszystkiem pragnie jego szczęścia, chociażby oczy wypłakać miała. Dla czegóż więc zamykać go tak przy sobie, więzić, zmuszać do samotności, która mu cierpienie sprawia!? Zapewne, że i on kocha ją jeszcze, wróci do niej, gdy ją lepiej będzie mógł ocenić, porównywając ją z inną. W każdym razie, powinna pozwolić mu wybierać; tak kazała sprawiedliwość, a pojęcia sprawiedliwości pozostawało ciągle w jej sercu i w umyśle niewzruszonem, panującem.
Co trzy miesiące Paulinka jeździła do Caen, po odbiór procentów. Wyjeżdżała rano, wracała wieczorem wyczerpawszy całą listę drobnych zakupów i całą listę odwiedzin, którą formowała przez trzy miesiące. Tego roku, po trzech miesiącach, w czerwcu się kończących, oczekiwano na nią bezskutecznie z obiadem do godziny dziewiątej wieczór. Chanteau bardzo zaniepokojony, wysyłał Lazara na drogę, w obawie jakiegoś wypadku. Weronika tymczasem z całym spokojem twierdziła, że cały ten kłopot niepotrzebny: panna zapewne, wiedząc, że już późno, zanocowała, nie chcąc odkładać sprawunków, jakie zrobić miała. Spano w domu źle i nazajutrz od śniadania strachy i obawy rozpoczęły się na nowo. Około południa, gdy stary już na miejscu usiedzieć nie mógł spokojnie, Lazar nareszcie zdecydował się wyjechać ku Arromanches, gdy wtem służąca, którą ciągle wysyłano na drogę, aby wyglądała, wpadła zadyszana, wołając:
— Jedzie już panienka!
Trzeba było wytoczyć fotel starego aż na taras. Ojciec i syn oczekiwali, a tymczasem służąca mówiła ciągle:
— Oto tam! buda Malivoira... Zdaleka poznała panienkę po wstążkach żałobnych i welonie krepowym... — Tylko jakoś coś mi się dziwnego wydało!... tak jakby tam ktoś więcej z nią siedział... Cóż to jest!? A to szkapa przeklęta tak się wlecze!...
Nareszcie powozik zatrzymał się przed drzwiami. Lazar przystąpił i już otwierał usta, chcąc pytać Paulinki dlaczego się tak spóźniła, gdy wtem stanął jak wryty. Paulinka lekko wyskoczyła na ziemią, a za nią wyskakiwała z powoziku druga panienka, ustrojona w lekką jedwabną sukienką koloru lila w drobne paseczki. Obie śmiały się wesoło, jak dwie najlepsze przyjaciółki. Zdziwienie Lazara było tak wielkie, że najprzód nie witając nikogo, zwrócił się do ojca, mówiąc:
— Ojcze, przywiozła Ludwikę ze sobą...
— Ludwiką! Ah! jaką myśl miała doskonałą — wykrzyknął Chanteau.
I gdy stanęły obok siebie przed nim, jedna jeszcze w grubej żałobie, druga w eleganckim letnim stroju, mówił dalej uszczęśliwiony tą rozrywką jaka, mu przybywa:
— Jakto!? pogodziłyście się... Ja bo tam nigdy nie mogłem zrozumieć co to miało znaczyć! Nieprawdaż, teraz same żałujecie!? A ty, Ludwiniu, brzydko, jak to było można w tych naszych smutkach ciągłych, złość ku nam chować!?... No, ale się to już skończyło, nieprawdaż? Nie mówmy o tem!...
Jakieś zakłopotanie panowało pomiędzy panienkami i stały przed starym podagrykiem nieruchome, w milczeniu. Zarumieniły się obydwie i spojrzenia ich unikały się wzajem. Ludwika pocałowała pana Chanteau, chcąc ukryć swoją niepewność i zaambarasowanie, ale stary chciał aby mu wytłumaczono jak się to stało.
— Więceście się spotkały? — pytał.
Wtedy Ludwika podniosła na swą towarzyszką oczy, łzami rozczulenia zwilżone.
— To proszą pana, Paulinka szła do mego ojca, a ja właśnie wracałam do domu i spotkałyśmy się na schodach. Niech jej pan nie łaje za to, że została, gdyż to ja jestem temu winna, zrobiłam co tylko było można aby ją zatrzymać. Wiemy, że telegraf tylko do Arromanches dochodzi, więc depeszy nie wysyłaliśmy, bo by i tak nie był tu wcześniej niż my same... Daruj mi pan!
Ucałowała jeszcze raz pana Chanteau, z swoją dawną dziecięcą pieszczotliwością. On o więcej szczegółów nie pytał. Za dobre uznawał to co się stało, tembardziej, że i jemu przyjemność to sprawiało.
— A Lazar? — zapytał z nim się nie witasz?
Młody człowiek pozostał poza niemi, uśmiechając się z przymusem. Uwagę jaką zrobił ojciec jego, jeszcze bardziej go zmięszała, tembardziej, że Ludwika zarumieniła się jeszcze więcej i ze swej strony kroku ku niemu nieuczyniła. Poco tu ona? — pytał się w duchu siebie? Dlaczego teraz kuzynka sprowadza tu tę rywalkę, którą z taką szorstkością wypędziła z domu!? Było to coś co go oszołomiło i nie mógł się w tym chaosie odnaleźć.
— Pocałujże ją, Lazarze, kiedy ona nie śmie, — rzekła łagodnie Paulinka.
Była ona w tej chwili biała i blada, a białość ta jeszcze bardziej odbijała od żałobnych jej sukien, ale na twarzy i w jasnych jej oczach, malował się spokój i zadowolenie z samej siebie. Ze swoją macierzyńską miną, z tą powagą, którą przybierała w ważniejszych chwilach rządów swych, spoglądała na nich oboje i nic nie mówiąc, uśmiechnęła się tylko, gdy nareszcie ośmielił się brzegiem warg musnąć podane sobie policzki dziewczyny.
Weronika patrząc się na to z załamanemi rękami, wytrzymać nie mogła i cofnęła się w najciaśniejszy kąt kuchni. Ona też nie rozumiała. Potrzeba było mieć bardzo mało miłości własnej, żeby potem co się stało, zrobić to co się teraz dzieje. Jak panience przyjdzie ochota być dobrą, mówiła sobie, to już z nią wytrzymać nie można. Nie dosyć jej było tych brudnych dzieciaków w łachmanach, włóczących się po domu i zostawiających po sobie ślady wszędzie, teraz już do tego przyszło, że panu Lazarowi kochanki sprowadza, a to będzie dopiero dom piękny. Gdy się tak nagderała, stojąc przy kominie i tam ulgę sobie przyniosła, wróciła z krzykiem:
— A to państwo zapominają, że śniadanie czeka od godziny... kartofle się na węgiel spalą!
Zjedzono śniadanie z wielkim apetytem, ale sam tylko Chanteau śmiał się szczerze, zbyt zadowolony, aby mógł zauważyć zakłopotanie innych. Wszyscy byli dla siebie wzajem z dziwną uprzejmością, a jednak na dnie tego wszystkiego, czuć było jakiś smutny niepokój, jak po kłótniach, w których przebaczano sobie, a jednak obie strony zapomnieć nie mogły, zatrzeć się niedających krzywd. Po południu, zajęto się instalacją nowo przybyłej. Zajęła ona swoje zwykłe miejsce, pokój na pierwszem piętrze. Gdy wieczorem, drobnym swym a szybkim kroczkiem weszła do sali pani Chanteau i zajęła swe miejsce przy stole, możnaby było sądzić, że się przeszłość w zupełności odrodziła.
Przez tydzień cały trwał ten brak swobody, Lazar, który nie śmiał otwarcie zapytać się Paulinki, nie mógł sobie wytłumaczyć tego, co urażał za jakiś dziwny a nadzwyczajny wyskok, gdyż myśl o możliwości poświęcenia się, o daniu mu dobrowolnie możności swobodnego wyboru, nie przychodziła mu do głowy. On sam w porywach namiętności, które jego bezczynność podsycała, nie myślał nigdy o ożenieniu się z Ludwiką. Toteż gdy się znaleźli znowu razem ze sobą we troje, wynikała stąd jakaś fałszywa sytuacja, wskutek której wszyscy troje cierpieli. Były chwile kłopotliwe milczenia ogólnego, niedomówione zdania urywały się w połowie na ich wargach w obawie, aby w nich nie dojrzano alluzji, jakich w nie włożyć nie myślano. Paulinka zdziwiona tym nieprzewidzianym rezultatem, zmuszona była nadrabiać własną swą wesołością i śmiechem, chcąc powrócić do dawnej swobody. Ale za to z początku, miała istotną głęboką rozkosz, zdawało jej się, że Lazar do niej wraca. Obecność Ludwiki uspokoiła go, unikał jej prawie, starał się nie znaleźć się z nią sam na sam, oburzając się na samą myśl, że mógłby raz jeszcze zawieść zaufanie swej kuzynki i zwracał się ku niej jakąś gorączkową czułością wiedziony, z rozczuleniem nazywając ją najlepszą z kobiet, świętą, której się godnym nie czuł. Ona uszczęśliwiona, rozkoszowała się swem zwycięstwem, gdy go widziała tak mało zajętym tą drugą. — W końcu tygodnia, wyrzuty mu nawet robić zaczęła.
— Dlaczego uciekasz, jak jesteśmy z Ludwiką obie razem. Przykro mi to, nie na to przecież jest w naszym domu, żebyśmy się dla niej niechętnemi okazywali.
Lazar unikając odpowiedzi, zrobił jakiś gest niewyraźny. Ona pierwszy i ostatni raz pozwoliła sobie na kilka wyraźniejszych słów w tym przedmiocie.
— Jeżelim ją przywiozła, to dla tego, żebyś widział dobrze, żem wam od dawna przebaczyła. Chciałam zatrzeć to przykre wspomnienie, aby nic z niego nie zostało. I widzisz, już się nie boje, ufam wam zupełnie.
Pochwycił ją w objęcia i uścisnął serdecznie. Potem obiecał byś grzecznym dla tamtej.
Od tej chwili dni upływały w najserdeczniejszych stosunkach. Lazar już się nie nudził. Zamiast odchodzić do swego pokoju i zamykać się jak dziki, zamiast chorować z samotności, wynajdywał zabawy, proponował przechadzki, z których wracali upojeni świeżem i ostrem powietrzem morskiem. I wtedy to powoli, nieznacznie, Ludwika opanowała go na nowo. Przyzwyczajał się ośmielił się poddawać jej ramie, przejmował się na nowo tym denerwującym zapachem, który się z najmniejszego kawałeczka jej koronki wydzielał. Z początku wałczył, chciał uciekać, gdy czuł budzącą się namiętność. Ale kuzynka sama kazała mu pomagać młodej dziewczynie, gdy szli po piasku wybrzeża, gdy do przeskoczenia mieli strumyk jaki, a sama odważnie jak chłopiec przeskakiwała, podczas gdy tamta krzyknąwszy, lekko, jak zraniona przepióreczka, opadała na ramiona młodzianowi. Potem z powrotem, prowadził ją i podtrzymywał i rozpoczęły się znowu śmiechy stłumione i szeptania do ucha. Paulinka nie traciła odwagi i dobrej miny, nie rozumiejąc, że na kartą stawia szczęście swoje, że je przegrać może dla tego, że się nie meczy i nie potrzebuje być podtrzymywaną i wspieraną. Zdrowy zapach jej ramion, ramion dobrej gospodyni, nie denerwował nikogo. Z jakąś zuchwałością, uśmiechnięta, zmuszała ich aby szli naprzód, ona wsparta na jego ramieniu, jak gdyby im pokazać chciała pełnię ufności swojej.
Zresztą ani on, ani ona, nie byliby jej oszukiwali. — Jeśli Lazar poddawał się na chwile temu upojeniu, wyrywał się zeń z wysiłkiem i okazywał się po tem czulszym dla niej. Było to jakieś drażnienie jego ciała, któremu ulegał z rozkoszą, przysięgając sobie jednak, że tym razem zabawa ta na dozwolonych żartach się skończy. Dlaczegóżby miał sobie odmawiać tej rozkoszy, jeśli miał zamiar najszczerszy pozostać w granicach obowiązku uczciwego człowieka. Ludwika więcej jeszcze miała skrupułów; nie dlatego, aby sobie samej zarzucała zalotność, gdyż taką była z natury, oddawała się sama o tem niewiedząc, w jednym geście, w jednem tchnieniu, ale nie byłaby uczyniła ani jednego kroku, nie powiedziała ani jednego słowa, gdyby wiedziała, że tem zrobi przykrość Paulince. Przebaczenie przeszłości rozczulało ją do łez, chciała jej dowieść, że była go godną, zaprzysięgła jej w swem sercu przesadne nawet uwielbienie, które wyrażało się w przysięgach, pocałunkach i rozmaitego rodzaju gorących nawet pieszczotach. Toteż pilnowała jej ciągle, badała ją, gotowa przybiec w każdej chwili, gdyby ujrzała na jej czole cień chmurki jakiejś. Nagle porzucała ramię Lazara i chwytała ją pod rękę, gniewając się na siebie, że się na chwilę zapomniała i starała się ją rozerwać, nie opuszczała jej, udawała nawet obojętność dla niego i dąsy. Nigdy nie wydawała się tak miłą, jak w tym ciągłym niepokoju, w tej potrzebie poddania się, która ją unosiła to w tym, to w innym kierunku. Napełniała dom szelestem spódniczek swoich i pieszczotliwem wdzięczeniem się młodej kotki.
Powoli jednak Paulinka zapadła w swe dawne męczarnię. Odrodzenie się nadziei, chwilowy ten tryumf zwiększał jeszcze ich okrucieństwo; nie były to już dawne gwałtowne wstrząśnienia, paroksyzmy zazdrości, które ją na jedną godzinę do szału doprowadzały, było to coś jakby ucisk bezustanny, jakby spadła na nią masa olbrzymia, której ciężar rósł z każdą chwilą i z każdą chwilą przygniatał ją coraz bardziej.
Teraz już nie można się było łudzić, już nie było ratunku, nieszczęście dobiegało kresu swej wielkości. Im obojgu nie mogła żadnych czynić wyrzutów, oni ją kochali, oni ją pieścili i czułościami obsypywali; oni walczyli przeciw porywom, które ich ku sobie popychały i właśnie te czułości były cierpieniem dla niej. Zaczynała znów widzieć jasno od chwili gdy się zdawało, że się umówili aby jej oszczędzić genezy ich miłości. Litość tych dwojga kochanków, stawała się dla niej niepodobną do zniesienia. Czyż to nie były wyznania i przysięgi te szepty szybkie, gdy ich samych zostawiała i te milczenia nagle, gdy do nich wracała; a te gwałtowne pocałunki, Ludwiki, a ta czuła pokora Lazara! Wolałaby była widzieć ich winnemi, wolałaby zdradą w kącie za oczami, te uczciwością tchnące ostrożności, te pieszczoty jakby w kompensacie dawane a wyraźnie dla niej klęską jej malujące, czyniły ją bezbronną, odbierały jej chęć i energję do odbierania tego, co do niej należało.
W dniu, w którym przywiozła swoją rywalkę, postanowiła sobie walczyć z nią, gdyby tego było potrzeba, ale cóż zrobić miała teraz dzieciom tym, które tak cierpiał nad tem, że się kochają. Sama przecież tego chciała, wolno jej było zaślubić Lazara nie zważając na to, czy go do tego zmusza, czy nie. Ale dziś jeszcze, pomimo swego cierpienia, myśl rozrządzenia nim bez jego woli, wymagania spełniania obietnicy, której zapewne żałował, oburzała ją. Widząc, że kocha inną, odepchnęłaby go, choćby ją to zabić miało.
Jednak Paulinka była ciągle matką całego tego domu, czuwała nad wujem, który ciągle był chory, musiała czasem zastąpić Weronikę, która starzejąc się już też wszystkiego co do niej należało, zrobić nie mogła, nie licząc już Lazara i Ludwiki, których umyślnie traktowała jak dzieci hałaśliwe, aby się śmiać mogła z ich wybryków. I doszła do tego, że śmiać się zdołała głośniej niż oni, tym śmiechem dźwięcznym, w którym czuć było zdrowie i siłę do życia, śmiechem rozlegającym się, jak trąbka srebrna i cały dom rozweselającym. Ona od rana do wieczora pracowała przesadnie nawet, odmawiała dzieciom towarzystwa do spaceru, pod pozorami jakoby wielkich porządków, prania lub smażenia konfitur. Ale szczególniej hałaśliwym stawał się Lazar, zbiegając ze schodów gwizdał, trzaskał drzwiami, a dni wydawały mu się zbyt krótkie i zbyt spokojne. Chociaż nic nie robił, nowa namiętność, która go opanowała, zdawała się pochłaniać go poza granice jego sił i czasu. Jeszcze raz zdobywał świat, każdego dnia przy obiedzie nowe snuł nadzwyczajne projekta na przyszłość. Już literatura mu obrzydła, przyznawał się, że zarzucił myśl przygotowania się do egzaminów, jakie zdać było trzeba, aby zostać profesorem. Niedawno zamykał się w swoim pokoju, pod tym pretekstem, chociaż w swem zdenerwowaniu, książki nawet nie brał w rękę. Dziś drwił ze swojej własnej głupoty, czyż to nie jest głupstwo, mówił, pracować dziś nad jakiemiś tam szpargałami, aby później pisać dramata i romanse!? Nie, niema jak polityka! Na tej podstawie wysunął nowy plan: znał trochę deputowanego z Caen, pojedzie z nim do Paryża jako jego sekretarz i w kilka miesięcy wybije się na wierzch. Cesarstwo potrzebuje młodych ludzi szlachetnych. Gdy Paulinka zaniepokojona tym rozpędem jego marzeń, starała się ostudzić jego gorączkę, radząc mu aby się postarał o jaki urząd choć mały, lecz pewny i spokojny, on śmiał się z jej ostrożności i bojaźliwości i w żartach serdecznych babunią ją nazywał. I znowu rozpoczynały Się krzyki i śmiechy, w domu huczała zbyt głośna wesołość, w której czuć było męczarnie skrytego cierpienia.
Pewnego dnia, gdy Lazar i Ludwika pojechali sami do Verchemont, Paulinka potrzebując jakiegoś przepisu na odświeżanie aksamitu, poszła na górę poszukać w wielkiej szafie kuzyna, gdzie, jak jej się zdawało, widziała go na świstku papieru, między dwoma kartkami, jakiejś książki. Tam pomiędzy broszurami, znalazła starą rękawiczkę swej przyjaciółki, ową rękawiczkę zapomnianą, którą się upajał, tak często, aż do wzburzeń namiętnych ciała i wizji halucynacyjnych. Był to dla niej jakby promień światła; poznała w rękawiczce owej przedmiot, który z takiem zakłopotaniem ukrył owego wieczora, kiedy niespodzianie sama przyszła na górę po niego, wołając go na obiad.
Upadła na krzesło, jakby dobita tem odkryciem. — O Boże wielki! wykrzyknęła, — więc on pragnął tej dziewczyny zanim ją zobaczył, zanim powróciła, żył myślą o niej i gałgan ten zmył wargami swemi, całując go dlatego, że w sobie zatrzymać zdołał wspomnienie jej zapachu! Łkania wstrząsały nią, oczy zalane łzami wpiły się w rękawiczkę, którą trzymała ciągle w drżących swych rękach.
— A co! znalazła panienka — zapytała swym grubym głosem Weronika, wchodząc z kolei na górę. Powiadam pannie, że najlepiej będzie wytrzeć go skórką od słoniny.
Weszła do pokoju i w pierwszej chwili nie mogła zrozumieć, co to znaczyć mogło, że znalazła Paulinkę zapłakaną, z załamanemi rękami, nad tą starą rękawiczką. Lecz po zapachu jaki poczuła w pokoju, odgadła nareszcie przyczynę tej rozpaczy.
— Cóż u licha! — odezwała się tonem, który teraz coraz bardziej stawał się opryskliwym. Powinna się panna była spodziewać tego co się dzieje. Przestrzegałam pannę dawniej. Zbliżyła ich panna do siebie, a oni się bawią... Może tam zresztą pani miała i rację, do tej łasiczki co się wdzięczy, lgnie on więcej jak do panny.
Pokręciła głową i dodała głosem stłumionym, mówiąc jakby tylko do siebie:
— Ha! pani chociaż sobie tam i zła kiedyś bywała, ale widziała dobrze i wiedziała co widzi... Ja tam tego zrozumieć nie mogę, jak to być może, że ona umarła.
Wieczorem w swoim pokoju, gdy Paulinka zamknęła drzwi i postawiła świecę, padła na brzeg łóżka, pod ciężarem myśli, iż Lazara i Ludwikę pożenić trzeba. Przez cały dzień, szum jakiś w uszach i w głowie, mózg jej oszołamiający, nie pozwalał jej sformułować wyraźnie tej myśli i dopiero w tej godzinie, w nocy, gdy mogła cierpieć bez świadków, doszła nakoniec do przekonania, że ten rezultat jest nieunikniony. Trzeba ich pożenić, brzmiało to w niej jakby rozkaz jaki, jak głos rozsądku i sprawiedliwości, którego do milczenia zmusić nie mogła. W jednej chwili ona tak odważna obejrzała się z przerażeniem, zdawało jej się bowiem, że słyszy poza sobą głos ciotki, powtarzający: trzeba ich pożenić. Nie rozbierając się, przewróciła się na łóżku, utopiła głowę w poduszki, tamując łkania i jęki. O! oddać go innej, rzucić go w objęcia innej na zawsze, bez prawa odebrania go kiedykolwiek! Nie, tej odwagi nie będzie miała, woli żyć dalej tem nędznem życiem, nikt go nie będzie miał, ani ona, ani ta dziewczyna i on sam zmarnieje i zeschnie w tem oczekiwaniu.
Długo tak broniła się, wstrząsana wściekłą zazdrością, która jej przed oczy stawiała pełne wstrętu obrazy. Ciągle krew żył jej zwyciężała gwałtownością bicia, której lata ani rozsądek nie ochłodziły. Potem nastąpiło wyczerpanie i osłabienie, ciało jej zostało zwyciężone.
Od tej chwili, leżąc z otwartemi oczyma, nie znajdując w sobie tyle sił nawet, aby się rozebrać, Paulinka rozmyślała długo. Dowodziła sobie, że Ludwika więcej niż ona będzie mogła uczynić dla szczęścia Lazara. Wszakże słabe to dziecko, pieszczotliwością swą, już go z toni nudy wyciągnęło, pewno takiej jak ona, trzeba mu kobiety, wiszącej ciągle u jego szyi, pocałunkami odpędzającej czarne myśli, grozę śmierci rozpraszającej.
I Paulinka sama się upokarzała, sama o sobie mówiła, że jest za zimna, że nie posiada wdzięku kochającej kobiety, że całym jej wdziękiem jest dobroć i że to mężczyznom nie wystarcza. Jeszcze jeden wzgląd przekonał ją do reszty: Ona była zrujnowana majątkowo, a projekta przyszłości tworzone przez jej kuzyna, projekta, które ją tak niepokoiły, wymagać będą wiele pieniędzy. Czyż mogła narzucać mu biedę, w której żyła rodzina: mierność, która mu nieznośną była. Byłaby to egzystencja straszna, ciągłe żale kłótliwa cierpkość zawiedzionej ambicji, ona przyniosłaby mu tylko wszystkie zazdrości i wszystkie zawiści, gdy tymczasem Ludwika bogata, otworzy mu drogę do wielkości, o których marzył. Opowiadano, że ojciec młodej dziewczyny, trzyma dla zięcia swego miejsce gotowe, zapewne tu idzie o jakieś świetne stanowisko na polu bankowem, a chociaż Lazar zdawał się gardzić sprawami finansowemi i ludźmi, którzy się niemi zajmują, ułożyłoby się to jednak jakoś. Nie mogła wahać się dłużej, teraz zdawało jej się, żeby popełniła czyn nieuczciwy, gdyby ich związkiem małżeńskim nie połączyła. Wśród nocy tej bezsennej, małżeństwo to wydało jej się rozwiązaniem naturalnem i koniecznem, które przyspieszyć powinna, jeżeli nie chce utracić szacunku dla siebie samej.
Noc minęła wśród tej walki. O brzasku dnia Paulinka rozebrała się nareszcie, była bardzo spokojną, a chociaż zasnąć nie mogła jeszcze, jednakże łóżko przynosiło jej rozkoszny wypoczynek. Nigdy jeszcze nie czuła się tak lekką, tak podniosłą, tak czystą duchowo. Wszystko kończyło się, przecięła wszystkie więzy swego egoizmu, teraz nie miała nadziei w niczem i w nikim i w głębi duszy swej, czuła boską rozkosz dokonanego poświęcenia. — Nawet nie odnajdywała w sobie chęci wystarczenia do szczęścia istot ukochanych, pragnienie to wydawało jej się w tej chwili jakby ostatnią maską, pod jaką zazdrość się kryła. Duma z zaparcia się siebie zniknęła, zgadzała się na to, aby oni szczęśliwi byli bez niej. Był to stopień najwyższy miłości dla innych: zniknąć, oddać wszystko z tem przekonaniem, że się jeszcze nie dosyć daje, kochać tak dalece, aby być zadowoloną ze szczęścia, którego się nie przyniosło i którego się nie podzieli. Słońce wschodziło, gdy Paulinka zasnęła snem głębokim.
Tego dnia zeszła na dół późno bardzo. Budząc się, doznała tej rozkoszy, iż czuła w sobie wyraźne i niewzruszone postanowienie, jakie wczoraj powzięła. Później spostrzegła się, że z tem wszystkiem zapomniała o jednej rzeczy i że potrzeba było pomyśleć o jutrze, o nowej sytuacji, jaka się w domu tym wytworzy. Jeżeli już miała tyle odwagi, żeby ożenić Lazara z Ludwiką, nie zdawało jej się, żeby potrzebowała pozostać przy nich i szczęścia ich być najbliższym świadkiem. Poświęcenie ma też swoje granice, obawiała się powrotu tych zazdrosnych wzburzeń, jakiejś sceny, któraby ją zabiła. Zresztą czyż tego było jeszcze nie dosyć? Któżby był jeszcze tyle okrutny, żeby ją skazywał na takie tortury do niczego niepotrzebne, natychmiast też powzięła postanowienie nieodwołalne. Odjedzie, opuści ten dom, pełen niepokojących wspomnień. Trzeba było zmienić zupełnie życie — i przed tem też się nie cofała.
Przy śniadaniu okazała tę spokojną wesołość, która jej nigdy nie opuszczała, widok Lazara i Ludwiki siedzących przy sobie, śmiejących się i szepczących, nie odebrał jej odwagi, tylko chwilami serce jej zimny dreszcz przenikał. Potem, gdy nadeszła sobota, znalazła sposób wysłania ich obojga na jakąś dalszą przechadzkę, tak aby była sama, gdy doktór Cazenove przyjedzie. Odeszli, a ona przez ostrożność, aby jej nikt nie przeszkodził, wyszła ja drogę naprzeciw doktora. Jak ją tylko spostrzegł, przystanął, chcąc ją zabrać do powoziku i zawieźć do domu, ale ona prosiła go aby wysiadł, mówiąc, że pójdą powoli do domu, a Marcin te kilkaset kroków powiezie pusty powozik.
W kilku prostych zdaniach, wypowiedziała doktorowi, co się w jej sercu działo; powiedziała wszystko: swój projekt oddania Lazara Ludwice, swoje postanowienie opuszczenia domu. To wyznanie zdawało jej się koniecznem, nie chciała działać w jakiemś uniesieniu, a stary doktór był jedynym człowiekiem, który ją mógł wysłuchać.
Nagle Cazenove zatrzymał się na środku drogi i pochwycił ją w swe długie kościste ramiona. Drżał z wzruszenia, pocałował ją w głowę serdecznie i pierwszy raz ty jej mówić zaczął.
— Masz rację, dzieweczko moja... Wiesz co, zachwycony jestem, gdyż się to mogło jeszcze gorzej skończyć. — Długie miesiące już mnie to kłopocze, prawdziwą chorobą dla mnie było chodzić tam do was, takem cię czuł tam nieszczęśliwym... O! zręcznie cię ograbili... poczciwi ludzie! Najprzód pieniądze, potem serce...
— Młoda dziewczyna chciała mu przerwać.
— Drogi panie, błagam cię... Źle ich sądzisz...
— Może to być, ale w każdym razie kontent jestem z ciebie... No, no, oddaj-że sobie twego Lazara, nie świetny jej prezent zrobisz... tam... tej drugiej!... Nie przeczę! piękny chłopiec, pełen najlepszych chęci, ale już ja wolę żeby inna, a nie ty była z nim szczęśliwa. Panicze tacy, których wszystko nudzi, nie łatwi są do zniesienia nawet przez takie silne barki jak twoje... Wolałbym już, żebyś poszła choćby za rzeźnika!... tak za rzeźnika, coby się śmiał dzień i noc, aż by mu szczęki trzeszczały.
Potem widząc, że oczy jej łzami zachodzą, dodał:
— Dobryś! kochasz go jeszcze!... Nie mówmy o tem... Teraz pocałuj mnie raz jeszcze, kiedyś taka mężna, dziewczyno kochana, i tyle masz serca i rozsądku. Dureń, kto się na tem nie poznaje!...
Wziął ją pod rękę i przytulił do siebie. Szli tak dalej, razem rozmawiając... już zimniej i poważniej. Rozumie się, że dobrze zrobi, jeżeli opuści Bonneville, a już jego rzeczą będzie znaleźć jej odpowiednie stanowisko. Właśnie w Saint-Lô miał on jakąś daleką krewną bogatą, która w tej chwili poszukuje panienki do towarzystwa. — Będzie jej tam doskonale, tembardziej, że owa dama bezdzietna, może się przywiązać do niej szczerze, a może nawet i adoptować ją później! Wszystko zostało omówione i postanowione; on obiecał dać jej stanowczą odpowiedź w ciągu dni trzech i zgodzili się na to, iż nie pisną ani słówka nikomu o tem stsnowczem postanowieniu Wyjazdu. Obawiała się, aby nie upatrywano w tem jakiejś groźby, chciała skojarzyć małżeństwo i potem nazajutrz odjechać po cichu, jako już nikomu niepotrzebna.
Trzeciego dnia Paulinka otrzymała list od doktora. — Donosił on jej, że oczekiwano na nią w Saint-Lô i, że jak tylko będzie wolną, będzie mogła tam pojechać. Tegoż san ego dnia, pod nieobecność Lazara zaprowadziła ona Ludwikę w głąb sadu na ławeczkę przysłoniętą kępką wrzosów. Przed niemi — poniżej nizkiego muru ogradzającego sad, widać już było tylko monę, nieskończoność błękitów, przeciętą w dali wązką linją horyzontu.
— Moja droga — rzekła Paulinka ze swoją macierzyńską miną — pomówmy z sobą jak dwie siostry... Dobrze... kochasz mnie choć trochę?... Nieprawdaż?...
Ludwika przerwała jej, a obejmując ją wpół wykrzyknęła.
— O taki kocham...
— A więc jeśli mnie kochasz, powinnaś mi wszystko szczerze mówić. Dlaczego tak nie jest, dlaczego masz przedemną tajemnice?
— Najdroższa, ja przed tobą nic nie kryję... Nie mam żadnych tajemnic — rzekła po chwili namysłu.
— Źle szukasz myślą, dziecko... Poczekaj, ja ci pomogę. Otwórz przedemną serce twoje...
Przez chwilę patrzyły sobie w oczy tak blizko siebie, że czuły wzajem ciepło tchnień swoich. Jednakże oczy jednej niepokoiły się coraz bardziej pod czystym i jasnym wzrokiem drugiej. Milczenie stawało się trudnem i ciężkiem...
— Powiedz mi wszystko. Rzeczy o których się mówi, są blizkie spełnienia się lub przynajmniej jakiegoś rezultatu, gdy tymczasem ukrywając je, czyni się je złemi, a rezultaty nieraz bardzo stąd wynikają smutne. Nieprawdaż?... Jakby to było brzydko, żebyśmy się pogniewały i żeby się znowu jeszcze raz wróciło i powtórzyło to, czegośmy obie tak gorzko żałowały?
Ludwika, nagle wybuchnęła głośnym płaczem. Trzymając ją wpół, ściskała ją konwulsyjnie, a opuściwszy głowę, kryła twarz na ramieniu przyjaciółki, jąkając w pośród łez:
— O! jakaś ty niedobra, że mówisz jeszcze o tem?... Wszak przyrzekłyśmy sobie, że nigdy już o tem mowy nie będzie... nigdy!... Odeślij mnie do domu raczej natychmiast, a nie czyń mi tak wielkiej przykrości.
Napróżno Paulinka starała się ją uspokoić.
— Nie — wołała płacząc — ja dobrze rozumiem! Podejrzewasz mnie znowu. Czemuż więc mówisz mi o jakiejś tajemnicy? Nie mam tajemnic przed tobą i robię wszystko co jest w mojej mocy, abyś mi nic zarzucić nie mogła. Nie moja wina, jeśli się zdarzy czasem coś, co cię może niepokoić, ja czuwam nad sobą, jakkolwiek ci się to może nieprawdą wydawać, co mówię, a jednak tak jest... czuwam nad sobą, nad każdym ruchem moim, nad każdym gestem, nawet nad śmiechem moim... A jeśli mi nie wierzysz!? o Boże!... jeśli mi nie wierzysz, to pojadę sobie, pojadę natychmiast!
Były same, wobec olbrzymiej nieskończonej przestrzeni. Sad, palony gorącym powiewem wiatru zachodniego, rozciągał się u ich stóp jak grunt nieuprawny, a poza nim morze zostawiało swą nieskończoność.
— Ależ słuchaj mnie uważnie, drogie dziecko! — wołała Paulinka — ja ci żadnych nie robię wyrzutów, przeciwnie chciałabym cię uspokoić, upewnić... swobodną uczynić!
I biorąc ją za szyję, zmusiła ją do podniesienia oczów, a patrząc w nie, rzekła łagodnie jak matka pytająca córki o tajemnicę jej serca.
— Kochasz Lazara? nieprawdaż?... I on ciebie kocha? Ja wiem...
Krew cała zbiegła do policzków Ludwiki. Drżeć poczęła coraz bardziej, chciała się wyrwać z jej objęć i uciec.
— O Boże mój! jakże nieszczęsną jestem, że mnie zrozumieć nie możesz — mówiła dalej Paulinka. — Czyżbym rozpoczynała rozmowę w takim przedmiocie, jedynie dla tego, żeby ci przykrość zrobić, żeby cię niepokoić? Kochacie się, nieprawdaż... No, a więc, chcę was pożenić!... Pobierzecie się, to przecież rzecz bardzo prosta.
Ludwika oszołomiona i prawie przerażona tem co usłyszała, otworzywszy szeroko oczy, przestała wydzierać się z jej objęć. Ręce jej opadły bezwładnie, łzy na oczach jej zaschły, stała nieruchomie.
— Jakto? — zapytała nareszcie — a ty!?
— Ja, moja droga, badałam się troskliwie od kilku tygodni, szczególniej wieczorami, w godzinach przedsennych, kiedy myśli są najjaśniejsze. Przekonałam się, że mam dla Lazara tylko uczucie serdecznej przyjaźni... — Pewno i sama musiałaś to zauważyć? Jesteśmy jakby koledzy, dobrzy towarzysze, niby dwaj chłopcy... nie ma między nami tych uniesień, jakich doznają zakochani...
Dobierała wyrazów, budowała w myśli zdania, chcąc uczynić kłamstwo swoje podobniejszem. Rywalka ciągle z oczyma w jej oczy wpatrzonemi, zdawała się odgadywać istotne ukrywane znaczenie wymawianych wyrazów.
— Dlaczego ty kłamiesz!? — wykrzyknęła nakoniec. — I Czyż to jest możliwe, żebyś ty kochać przestała, jeżeli już raz pokochasz?
Paulinka zmieszała się.
— Zresztą, co cię to obchodził kochacie się, a więc naturalnem jest, żeby się on z tobą ożenił... Co do mnie, ja chowałam się z nim razem, zostanę siostrą jego! Projekta zmieniają się, gdy się na ich spełnienie tak długo czeka... A przytem, jest jeszcze bardzo wiele innych przyczyn.
Czuła, że jej już zbraknie argumentów przekonywających, czuła, że się poplącze i w uniesieniu szczerości mówiła dalej:
— O! droga moja! pozwól mi działać według mego przekonania! Jeśli kochasz go jeszcze tak bardzo, iż pragnę aby został twoim mężem, to dla tego, iż cię sądzę teraz niezbędnie do jego szczęścia potrzebną. Czy ci się to postępowanie nie podoba!? Powiedz, czybyś sama nie postąpiła tak samo jak ja! Posłuchaj, pomówmy rozsądnie. Chcesz należeć do spisku? Chcesz abyśmy się porozumiały w celu zmuszenia go aby był szczęśliwym? Nawet gdyby się gniewał, gdyby uważał, że jest mnie coś winien, trzeba mi dopomagać do przekonania go, gdyż kocha on ciebie i ciebie pragnie. Błagam cię, bądź wspólniczką moją, ułóżmy rzecz całą póki jesteśmy same.
Ale Ludwika czuła drżenie w słowach jej, w głosie tyle bólu serdecznego widziała, że jeszcze próbowała opierać się.
— Nie, nie! ja się na to zgodzić nie mogę! Byłoby niegodnie z naszej strony, gdybyśmy to zrobiły. Ty kohasz go jeszcze ciągle, czuję to doskonale i nie wiesz sama co wymyślić na swoje własne cierpienia. Zamiast mu dopomagać, wszystko mu powiem. Tak, jak tylko przyjdzie, jak go tylko zobaczę...
Paulinka z całą siłą uścisnęła ją raz jeszcze, nie pozwoliła jej mówić dalej, tuląc jej głowę do piersi.
— Cicho bądź, dziecko uparte!... Tak trzeba, tak być musi, myślmy o nim!...
Zamilkły obie w wspólnym, serdecznym uścisku. Już zwalczona, pokonana, Ludwika ulegała, ze zwykłą sobie pieszczotliwością zdając się na łaskę i niełaskę. Strumienie łez napełniły jej oczy, ale były to łzy rozkoszne, płynące powoli. Nie mówiąc nic, ściskała tylko co chwila silniej przyjaciółkę swoją, jakby znaleźć nie mogła nic głębszego i więcej dyskretnego dla podziękowania jej. — Czuła ją tak dalece wyższą nad siebie, tak wzniosłą i tak bolejącą zarazem, że nieśmiała nawet oczu podnieść, aby wzrok jej z wzrokiem Paulinki się nie spotkał. Nareszcie po chwili, jakby pod wpływem nawału myśli rozkosznych podniosła głowę, przechyliła ją w tył, w radosnem pomieszaniu przymknęła oczy, a wyciągając ku niej wargi, dała jej słodki, długi pocałunek. Morze w dali, pod kopułą niebios, bez chmurki najmniejszej, spokojne było, bez fal i zmarszczek, i błękitne to zwierciadło olbrzymie rozciągało się w nieskończoność. Długo jeszcze w tej czystości i prostocie natury zapatrzone siedziały, topiąc w nie myśli niewypowiedziane.
Gdy Lazar powrócił, Paulinka poszła do niego do wielkiego pokoju na drugie piętro, do tego zakątka ukochanego, gdzie wzrośli oboje. Chciała tegoż samego dnia dopełnić zamierzonego dzieła. Z nim nie szukała żadnych wykrętów i pozorów. Mówiła odważnie co myślała. Pokój był pełen wspomnień przeszłości: trawy morskie zeschłe leżały na szafach i stole, model tamy stał na fortepianie warstwą kurzu przykryty, stół zawalony był książkami naukowemi i nutami.
— Lazarze — zapytała — masz czas na chwilką rozmowy? Chciałabym z tobą o ważnych rzeczach pomówić...
Zdawał się zdziwiony i podniósł się ku niej i stanął zaniepokojony.
— Cóż tam?... Czy może ojciec ma się gorzej?
— Nie, posłuchaj mnie... Trzeba nareszcie raz poruszyć ten przedmiot, gdyż milczenie do niczego nie doprowadzi. Przypominasz sobie zapewne, że ciotka miała projekt pożenić nas, mówiliśmy o tem kiedyś dużo, teraz oddawna nie było już o tem mowy wcale. Otóż widzisz, sądzą, że byłoby rozsądnie obecnie projekt ten porzucić i uważać go za niebyły.
Młody człowiek zbadł nagle, nie dał jej mówić dalej i wykrzyknął gwałtownie:
— Co! co ci do głowy przychodzi?... Czyż ty nie jesteś moją żoną!? Jeśli chcesz, jutro pójdziemy do proboszcza i będzie koniec... I to ty nazywasz poważnemi rzeczami.
Ona odpowiedziała ze spokojem:
— Jest to rzecz bardzo poważna, a najlepszym tego dowodem jest to, że się gniewasz... Powtarzam ci, że trzeba o tem pomówić. Niema wątpliwości, że jesteśmy sobie dwaj starzy koledzy, ale boją się bardzo, że nie ma w nas materjału na dwoje kochanków. Pocóż mamy się upierać przy tej myśli, przy projekcie tym, który może być nie przyniósłby szczęścia ani jednemu ani drugiemu z nas?
Wówczas Lazar w gwałtownem uniesieniu, nie chcąc jej słuchać, zaczął mówić sam dużo, szybko i bezładnie. Widocznie kłótni z nim szukała, a przecież niepodobna, żeby ciągle wisiał u jej szyi, albo się jej sukni trzymał. — Jeżeli ślub odkładano z miesiąca na miesiąc, jeżeli się to tak długo wlecze, to przecież nie jego w tem wina. Niesprawiedliwością jest mówić, że on jej nie kocha, kochał ją tak gorąco, tu w tym samym pokoju, że nie śmiał ręki jej dotknąć z obawy, aby go namiętność za daleko nie uniosła. Na to wspomnienie przeszłości, policzki Paulinki pokryły się rumieńcem. Tak, tak było istotnie, pamiętała te chwile gorączkowego uniesienia, czuła jeszcze ten oddech gorący na jej szyi. Ale jakże dawno minęły te rozkoszne chwile i jak zimną, braterską przyjaźnią darzył ją od tak dawna. Toteż odpowiedziała mu smutnie:
— Kochany mój chłopcze, gdybyś mnie w istocie kochał tak jak to mówisz, zamiast bronić się po adwokacku, dawno rzuciłbyś mi się na szyję, płakałbyś i znalazłbyś zupełnie inne sposoby przekonania mnie o swojej miłości.
Lazar zbladł jeszcze bardziej, gestem niewyraźnym chciał zaprotestować i upadł na krzesło.
— Nie — mówiła dalej — to jest jasne, ty mnie już nie kochasz... Cóż robić, widać nie pasujemy do siebie, nie jesteśmy dla siebie przeznaczeni. Gdyśmy tu byli zamknięci, byłeś zmuszony myśleć o mnie, później myśl ta przeszła, nie trwało to długo, gdyż widocznie nie miałam w sobie nic, coby cię przy mnie zatrzymywało.
Słowa te doprowadzały Lazara do rozpaczy. Zerwał się z krzesła i w uniesieniu, nie mogąc mówić jąkał.
— Do czegóż nareszcie chcesz doprowadzić!? Powiedz wyraźnie! Co to wszystko ma znaczyć, pytam się ciebie? Ja wracam do domu jaknajspokojniej, idę na górę zmienić obuwie, a ty ni stąd ni zowąd spadasz mi na kark i zaczynasz jakieś historje, jakieś nadzwyczajne awantury!? Nie kocham cię. Nie jesteśmy jedno dla drugiego stosowni! Małżeństwo trzeba zerwać! Jeszcze raz ci się pytam... co to wszystko ma znaczyć!?
Paulinka, która przybliżyła się do niego, rzekła spokojnie:
— To ma znaczyć, że kochasz inną i że ci radzę abyś się z nią ożenił.
Na chwilę Lazar oniemiał. Potem z wściekłą ironją zaczął z niej niby żartować. A więc sceny rozpoczynają się znowu, znowu zazdrość i awantury, które wszystko do góry nogami przewrócą! Nie może ona widać, patrzeć na niego, jak jest przez jeden dzień wesoły i potrzebuje koniecznie widzieć dokoła niego pustkę. Paulinka słuchała go z głęboką boleścią i nagle położywszy mu drżące ręce na ramionach, wstrzymała ten potok słów jednem, prosto i serca biegnącem, wykrzyknieniem:
— O przyjacielu mój drogi, czyż możesz sądzić żebym się starała przykrość ci zrobić! Nie rozumiesz więc, że pragnę jedynie twego szczęścia, że zgodziłabym się na wszystko, aby ci godzinę jedną przyjemności zapewnić! Powiedz sam, wszak kochasz Ludwikę — nieprawdaż — o więc! mówię ci ożeń się z nią. Słuchaj, mówię wyraźnie, ja się już nie liczę, ja ci ją daję...
Patrzył na nią wielkiemi oczyma, jakby nie rozumiejąc co mówi. W tej naturze nerwowej, bez podstaw i równowagi, uczucia przebiegały z jednych kranców na drugie: za najmniejszem wstrząśnieniem. Powieki mu zadrgały, zapłakał boleśnie.
— Cicho bądź, milcz! jestem nędznik nikczemny!...Tak! gardzę sobą za to wszystko, co się dzieje w tym domu od lat dawnych... Jestem dłużnikiem twoim... Nie przecz mi! Wzięliśmy ci pieniądze twoje, roztrwoniłem je jak głupiec jaki, a teraz upadłem już tak nizko, że mi jałmużnę czynisz z mego własnego słowa, że mi je zwracasz przez litość, jako człowiekowi bez odwagi i bez honoru!
— Lazarze, Lazarze — szeptała przerażona.
Ruchem wściekłego gniewu powstał i zaczął chodzić po pokoju, pięścią bijąc się w piersi.
— Daj mi pokój!.. Gdybym był sprawiedliwością, — zabiłbym się w jednej chwili... Czyż nie ciebie powinienem kochać?... Czyż nie jest zbrodnią nikczemną pragnąć tamtej drugiej zapewne dla tego, że nie dla mnie była przeznaczona!... A może dla tego, że jest mniej dobra niż ty, albo że jest mniej zdrowa niż ty!?... Albo ja wiem dla czego!? Mężczyzna upaść może tak nizko tylko wtedy, kiedy w głębi niego samego już błoto!... widzisz ja nie ukrywam nic, nie staram tłumaczyć się... Słuchaj, prędzej niżbym był zdolny przyjąć podobne poświęcenie, wyrzucę raczej sam Ludwikę za drzwi domu naszego, a sam ucieknę do Ameryki i nie zobaczę was więcej ani jednej ani drugiej!...
Długo starała się wszystkiemi sposobami uspokoić go, wyperswadować mu. Raz przecie niech się zapatruje na życie takie, jakiem ono jest, niech je zrozumie poprostu, bez przesady!... Czyż nie rozumie, że mówi do niego spokojnie, rozsądnie, po długiem namyśle? Małżeństwo to każdy uzna za bardzo dobre. A że ona jeśli mówi o tem tak spokojnie, to dlatego, że już teraz daleka od cierpienia z tego powodu, pragnie jego zawarcia.
Następnego dnia jednak w wzajemnym stosunku domowym okazało się jakieś przykre zakłopotanie. Smutek jakiś głuchy i pewien rodzaj cierpkości znowu opanowały dom cały. Ludwika miała oczy czerwone, Lazar jej unikał i spędzał godziny całe zamknięty w swoim pokoju. Potem dni następnych niepokój ten niknąć zaczął i rozpoczęły się na nowo śmiechy, szeptania, czułe uściśnienia ręki. Paulinka czekała, mimo całego rozsądku swego, szalonemi nadziejami wstrząsana. Zdawało jej się, że dopóty, dopóki tej strasznej niepewności nie przechodziła, nie wiedziała nawet co to jest cierpienie. Nareszcie pewnego wieczora o zmierzchu, gdy schodziła do kuchni po świecę, w korytarzu spotkała Lazara i Ludwikę, którzy się całowali. Młoda dziewczyna, śmiejąc się głośno uciekła, a on, korzystając z ciemności, ośmielony przez nie, pochwycił wpół Paulinkę i na jej policzkach dwa serdeczne, braterskie wycisnął pocałunki.
— Namyśliłem się — szepnął. — Ty jesteś z nas wszystkich najlepsza i najrozumniejsza. Ale kocham cię zawsze, kocham bardzo, kocham tak jak kochałem mamę.
Zdobyła się na tyle siły, że odpowiedzieć mu zdołała:
— A więc rzecz skończona, doskonale, jestem z tego bardzo rada.
Bojąc się, żeby nie padła zemdlona, nie śmiała wejść do kuchni, a bladość swoją czuła po zimnie twarzy. Bez światła wróciła do siebie na górę mówiąc, że czegoś zapomniała. Tam w ciemnościach zdawało jej się, że już umiera, nie mogła znaleźć ani jednej łzy, a jednak łzy ją dławiły. Cóż mu zrobiła złego, że z takiem okrucieństwem serce jej rozdzierał!? Czyż nie mógł był przyjąć propozycji odrazu w dniu, w którym mu ją zrobiła, gdy sił jej próżne nadzieje nie osłabiły. Teraz poświęcenie stawało się podwójnem, traciła go powtórnie i tem boleśniej, że przez chwilę łudziła się myślą odzyskania go. O Boże! wołała, załamując ręce — odwagę miałam i mam, ale czyż się godzi utrudniać mi tak moje zadanie!
Wszystko szybko uregulowano. Weronika nie rozumiejąc, zdziwiona mówiła, że od śmierci pani wszystko się jakoś na opak dzieje, Ale szczególniej wiadomość ta, wzburzyła starego Chanteau. On, który zwykle nie troszczył się o nic i tylko ruchem głowy potwierdzał zdanie innych, jakby odosobniony w egoizmie chwil spokojnych, które kradł cierpieniom swoim, rozpłakał się, gdy mu Paulinka sama wiadomość tę przyniosła. Patrzał na nią dziwnie, jąkał się, a ze ścieśnionych piersi wydobywały się jakieś wyznania:
— Nie moja wina... — mówił, — ja dawniej jeszcze chciałem inaczej... i co do pieniędzy i co do tego małżeństwa... Ja byłbym inaczej... ale wiesz sama, już jestem za stary, zanadto chory...
Uspokajała go, ucałowała, przysięgając mu, że to ona sama przez rozsądek skłania Lazara, żeby zaślubił Ludwikę. W pierwszej chwili nie śmiał temu wierzyć, resztki łez ćmiły mu oczy.
— Czy to tylko prawda? czy to być może? — powtarzał.
Gdy jednak widział, że ona się śmieje, pocieszył się szybko i nawet rozweselił się zupełnie. Nakoniec ulgę mu to zrobiło, gdyż ta sprawa stara na sercu mu ciężyła, chociaż o niej rozmowy rozpoczynać nie śmiał. Ucałował Ludwinię i wieczorem przy deserze przypominał sobie jakąś wesołą kawalerską śpiewkę. Jednakże, gdy szedł spać, jeszcze okazał jakieś resztki niepokoju.
— Ale ty zostaniesz z nami, nieprawdaż? — zapytał Paulinki.
Zawahała się na chwilę i rumieniąc się za swoje kłamstwo odrzekła!
— Z wami... zapewne.
Cały długi miesiąc zszedł na formalnościach. Pan Thibaudier ojciec Ludwiki, przyjął chętnie oświadczyny Lazara, który był jego chrzestnym synem. Wszystko poszło zgodnie, tylko na dwa dni przed ślubem powstało między niemi małe nieporozumienie, gdy młody człowiek bez namysłu odmówił przyjęcia posady dyrektora towarzystwa ubezpieczeń w Paryżu, którego to towarzystwa jednym z głównych akcjonarjuszów był pan bankier. Lazar oświadczył mu, że zamiarem jego jest spędzić jeszcze rok lub dwa w Bonneville i zanim zdobędzie Paryż, napisać romans, prawdziwe arcydzieło, które mu drogę do wszystkiego utoruje. Zresztą i w tej dyskusji pan Thibaudier okazał się bardzo pobłażliwym, wzruszył tylko ramionami i przyjaźnie nazwał go wielkim nicponiem.
Ślub miał się odbyć w Caen. Przez dwa ostatnie tygodnie kłopotów i przygotowań było dużo, ciągłe podróże, wycieczki do miasta, kupna, urządzenia. Paulinka chcąc zagłuszyć boleść, zajmowała się wszystkiem, jeździła wszędzie z Ludwiką i powracała upadając ze znużenia. Ponieważ Chanteau nie mógł wyjechać z Bonnevilie, ona musiała przyobiecać, iż obecną będzie przy ceremonji, przy której sama jedna reprezentować miała rodzinę pana młodego. Zbliżanie się ostatniej chwili przejmowało ją trwogą. W przeddzień urządziła się tak, aby nie nocować w Caen, gdyż zdawało jej się, że mniej będzie cierpiała jeśli wróci do swego pokoju i jeśli w tym dniu strasznym do snu ją ukołysze ulubiony szum morza. Za powód podawała: że zdrowie wuja niepokoi ją i że nie chce oddalić się od niego na czas nieco dłuższy. Napróżno on sam naglił ją, ażeby kilka dni tam przepędziła, mówiąc że przecież nie jest słabszy jak innych dni. W istocie podrażniony myślą o tem weselu, o tej uczcie, na której nie będzie, zdrowszym się wydawał, a w głębi serca namyślał się nad tem, jakby w czasie ich nieobecności wymódz na Weronice jaką zakazaną potrawę zbytkowną, tak naprzykład kuropatewkę z trufelkami, jakkolwiek po takich delicjach, nigdy się bez nowego paroksyzmu nie obywało. Pomimo wszystkich i pomimo wszystko, Paulinka zapowiedziała, że powróci wieczorem i obrachowywała, że w ten sposób swobodniej będzie mogła upakować swoje rzeczy i zniknąć.
Drobny i ostry deszcz padał, północ biła na zegarach, kiedy stara landara ojca Malivoire przywiozła Paulinkę z wesela Lazara. Ubrana w białą suknię atłasową, okryta zbyt lekkim jak na tę porę szalem, była cała drżąca, bardzo blada, dłonie tylko miała rozpalone. W kuchni zastała Weronikę, która czekała na nią śpiąca na rogu stołu. Świeca łojowa dawno nieobjaśniana, paliła się na stole, a przy jej kopcącem świetle, czarne oczy Paulinki wydawały się jakby przepełnione ciemnościami drogi, w które przez cały czas podróży się wpatrywała. Z zaspanej kucharki nie mogła wydobyć nic więcej, jak tylko jakieś zdania bez związku. Pan nie był grzeczny, źle się zachowywał, teraz śpi... nikt nie przychodził. Wziąwszy więc świece, poszła na górę. Próżnia domu dreszczem ją przejmowała, śmiertelna ją ogarniała rozpacz wobec ciemności i ciszy, które zdawały się ją do ziemi przygniatać. Szybko wbiegła na drugie piętro, spieszno jej było schronić się do siebie, gdy nagle u szczytu schodów, coś, czemu się oprzeć nie mogła, popchnęło ją do drzwi Lazara. Otworzyła je, podniosła świece do góry, chcąc więcej widzieć, zdawało jej się jakby pokój dymem był przepełniony. Nic się przecież nie zmieniło, wszystkie meble stały na swojem miejscu, a jednak doznawała wrażenia jakby po burzy jakiejś niszczącej i klęsce, strach ją przejmował, jakby się znajdowała w pokoju zmarłego. Powoli przysunęła się aż do stołu, zobaczyła kałamarz, pióro, jakieś na pół zapisane kartki, potem odeszła. Wszystko się skończyło; trzask drzwi, skrzyp klucza w zamku rozległy się donośniej w pustym pokoju.
Wszedłszy do swego pokoiku, doznała również jakiegoś dziwnego wrażenia. Czyż to ten sam pokoik obity w róże niebieskie, to same wązkie łóżeczko żelazne, muślinowemi firankami przysłonięte! A jednak tyle lat tu przeżyła. Nie stawiając świecy, ona tak zwykle odważna obejrzała wszystkie kąty, rozsunęła firanki, zajrzała pod łóżko, za szafę, za każdy mebel. Było to jakieś oszołomienie, osłabienie moralne, pod wpływem którego tak bezmyślnie patrzyła na wszystko. Nigdy nie przypuszczała, żeby pod tym sufitem, którego najmniejszą plamką znała, mogła ją ogarniać taka trwoga i żałowała w tej chwili, że nie została w Caen; dom ten tak przepełniony wspomnieniami, a tak pusty, zdawał jej się straszniejszym niż zimne ciemności tej burzliwej nocy. Myśl o położeniu się spać wydała jej się niemożliwą. Usiadła, nie zdjąwszy nawet kapelusza i została tak kilka minut nieruchoma z oczyma wlepionemi w światło palącej się świecy, które ją oślepiało. Nagłe, jakby zbudzona, zdziwiła się sama sobie. Co robi na tem miejscu z głową przepełnioną jakimś chaosem i szumem, który myśleć jej przeszkadzał. Była godzina pierwsza, lepiejby jej było przecież w łóżku leżeć, może spać spokojnie. Zaczęła się rozbierać leniwemi i palącemi rękami.
Wrodzone poczucie porządku przetrwało w pośród tego rozstroju i tej ruiny moralnej życia. Bezwiednie schowała kapelusz, bezwiednie obejrzała buciki czy się gdzie czasem nie uszkodziły, lub zbytnio nie zawalały w drodze. Suknia porządnie i starannie złożona, wisiała już na poręczy krzesła i Paulinka w spódniczce tylko, stała na środku pokoju. Wtem, gdy tak oglądała wszystko, ujrzała w lustrze swe własne białe ramiona, myśl jej nagle pobiegła do Caen, do tego małżeńskiego pokoiku, który dziś rano jeszcze sama kwiatami przybierała i rumieńce okryły jej policzki. Zaczęła się przyglądać sobie, gorączka ją jakaś paliła, z rozpaczą wykrzyknęła:
— Więc nie dla mnie szczęście wzajemnej miłości!
Porównywując w myśli piękne swoje pełne kształty z tamtą chudą blondynką, która go posiadała, widziała się piękniejszą od niej, silniejszą, a jednak życie jej zwiędnąć miało, iść na marne.
Zazdrość ją paliła, chciała żyć, żyć w zupełności i życie dawać, kochała życie i rozumiała, że niczem jest istnieć jeżeli się istoty swojej komuś nie oddaje. W przystępie gorączkowego szału, szukała oczyma dokoła siebie jakiegoś ostrego narzędzia, któremby wdzięki swoje już teraz bezużyteczne zniszczyć mogła. Czyż to możliwe, żeby oni tam byli razem, podczas gdy ona jest tu sama w tym pustym domu!
Wyczerpana, zgorączkowana, drżąca, rzuciła się na łóżko, głowę utopiła w poduszki, które bezwiednie gryzła, zatykając niemi usta, aby przygłuszyć wydzierający się z piersi krzyk i łkania. Co robić teraz, co robić miała!? Mijały minuty, a ona nie miała pojęcia o niczem jak tylko o wieczności swoich cierpień. Z tego nerwowego kryzysu, zbudził ją odgłos jakiś jakby śmiech, więc ktoś jest w pokoju, więc ktoś ją widzi. Zerwała się z łóżka zawstydzona, sama siebie nierozumiejąca, rozejrzała się po pokoju, nie było nikogo, tylko dopalająca się świeca rozsadziła szklanną profitkę. Przebrawszy się, wróciła napowrót do łóżka, owinęła się kołdrą pod samą szyję, drżące jej ciało zniknęło prawie w pościeli. Gdy świeca zgasła, pozostała bez ruchu obezwładniona i zawstydzona tym kryzysem.
Rano na drugi dzień, Paulinka upakowała swoje rzeczy, lecz nie miała siły o zamiarze wyjazdu zawiadomić starego Chanteau. Jednakże wieczorem trzeba było koniecznie powiedzieć mu wszystko, gdyż doktór Cazenove miał przyjechać po nią nazajutrz i odwieźć ją do swojej kuzynki. Gdy nareszcie po trudnych przejściach wuj zrozumiał, przerażony i przejęty do głębi, wzniósł do góry swe bezwładne ręce z rozpaczliwym gestem, jakby chciał zatrzymać i błagać ją począł, a wyrazy plątały mu się na ustach. Nie, ona tego nie zrobi, ona go nie porzuci, gdyż to byłaby zbrodnia, zabójstwo rozmyślne, bo on tego nie przeżyje. Potem gdy widział, że się upiera łagodnie i gdy zrozumiał dlaczego to robi, zdecydował się wyznać jej błąd swój, jaki popełnił dnia poprzedniego, jedząc kuropatwę. Już w stawach czuł rwania i kłucie. Było to ciągła jedno i to samo, zawsze ulegał w walce pomiędzy łakomstwem i obawą cierpienia i jadł pewien, że cierpieć za to będzie, kontent że je i przerażony zarazem. Więc nie będzie miała przecież odwagi i siły opuścić go w chwili zbliżającego się ataku.
W istocie, około szóstej rano, Weronika przybiegła na górę uprzedzić panienkę, że pan już zaczyna wrzeszczeć w swoim pokoju. Stara sługa była w straszliwym humorze, chodząc po domu mruczała pod nosem, że jeśli panna odjedzie to i ona niegłupia zostać, bo już dosyć ma tego pielęgnowania chorego, który się sam umyślnie na chorobę naraża. Paulinka raz jeszcze musiała zasiąść u wezgłowia chorego wuja. Gdy przybył doktór po nią, pokazała mu tylko chorego, który tryumfował, krzycząc coraz głośniej, wołając na nią:
— Jedź, jeśli masz serce! Jedi!
Wszystko zostało odłożone.
279 Z dniem każdym wzrastała w Paulince obawa, ujrzenia którego pięknego poranku Ludwiki i Lazara, na których oczekiwał nowo i specjalnie dla nich urządzony dawny pokój gościnny na pierwszem piętrze. Oni tymczasem zostawali w Caen, Lazar pisał, że zbiera notatki ze świata finansowego i przygotowuje się w ten sposób do zamknięcia się w Bonneville i rozpoczęcia wielkiego romansu, w którym ma zamiar wypowiedzieć istotną prawdę o handlarzach, spekulantach, krętaczach i dorobkiewiczach. Nareszcie pewnego ranka przyjechał sam bez żony i spokojnie zapowiedział, że jedzie niezadługo z nią razem do Paryża. Mówił, że teść go przekonał i, że przyjmuje miejsce w towarzystwie ubezpieczeń i tam będzie miał sposobność chwytania wzorków na gorącym uczynku, a później zobaczy kiedy się będzie trzeba wziąć do literatury.
Gdy Lazar wypełnił dwa kufry przedmiotami, które zabierał ze sobą i gdy stary powóz Malivoira zajechał po niego i jego rzeczy, Paulinka wybiegła, nie zastanawiając się co robi i nie czując w sobie siły spełnienia dawnych postanowień. Chanteau jeszcze bardzo cierpiący, zapytał jej:
— A ty spodziewam się zostajesz? Pochowaj mnie przynajmniej.
Nie chciała odpowiedzieć natychmiast. Tam na górze jej kufer stał ciągle zapakowany, patrzyła na niego godzinami całemi. Kiedy tamci jadą do Paryża, toby bylo z jej strony niegodnie opuszczać wuja chorego. Prawda, że do postanowień Lazara nie miała wielkiego zaufania, ale przecież gdyby wrócili, będzie zawsze mogła odjechać. Cazenove wściekły wykrzykiwał, że traci pyszne stanowisko na to tylko, aby do reszty zmarnowała swoje życie u ludzi, którzy od jej dzieciństwa nią żyli. Gniew doktora wprost przeciwne zrobił wrażenie. Paulinka zdecydowała się nagle:
— No jedź! jedź — powtarzał jej teraz Chanteau — jedź, jeżeli masz tam zarabiać góry pieniędzy i być bardzo szczęśliwą, toć cię przecie nie mogę zmuszać abyś wiodła życie z takim starym niedołęgą jak ja... Jedź, jedź. No kiedy odjeżdżasz?
Pewnego ranka odpowiedziała mu:
— Nie wuju, zostaję.
Doktór, który był przy tem, zerwal się i wybiegi, wznosząc ręce do góry.
— Niemożliwa jest ta mata! A co za gniazdo os ta rodzina! Nigdy się z niego nie wydrze!