Rzeczpospolita Rzymska/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Rzeczpospolita Rzymska |
Wydawca | J. Mortkowicz |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przechodząc do ostatniego aktu wielkiej tragedji, której bohaterką była republika rzymska, wyobrazimy tu przedewszystkiem te osobistości, które miały w niej zagrać odpowiedzialne role.
Pozostawiony przez Sullę senat, ten jedyny po jego reformie organ rządu, był znacznie liczniejszy niż p o przedni, ale co do jakości stał o wiele niżej. Stał niżej naprzód dlatego, że całe szeregi i to najlepszych jego członków zginęły głównie wskutek teroru obu Marjuszów, częściowo zaś wskutek teroru Sulli; powtóre dlatego, że w sprawie uzupełnienia kolegjum wzmocnionego do 600 członków — naczelnik rządu nie był zanadto w y bredny; zwolennikom swoim dawał w nagrodę miejsce w senacie, nie bacząc na ich zalety moralne i zasługi obywatelskie. Dzięki temu do liczby senatorów dostali się jutrzejsi łupieżczy namiestnicy, jak ów G. Werres, bicz Sycylji, którego umiejętne zdemaskowanie unieśmiertelniło Cycerona — a także jutrzejsi sprzedajni sędziowie w komisjach kryminalnych.
Mimo wszystko byli i teraz w senacie mężowie, którzyby w każdym okresie stanowili jego ozdobę. Śród przedstawicieli starego pokolenia przedewszystkiem powinien być wspomniany Metellus Pobożny (Pius), syn Numidyjskiego — tego samego, który sam jeden odmówił przysięgi na wierność zgubnym prawom Saturnina i wskutek tego zmuszony był udać się na wygnanie; szanowne swe przezwisko (które nasz «Pobożny» bardzo nieściśle oddaje) jego dostojny syn uzyskał za niezmordowaną gorliwość w sprawie powrotu ojca. Drugim w tej grupie sławnych był Kw. Katulus, syn zwycięzcy Cymbrów, jeden z dwóch konsulów w r. 78, roku śmierci Sulli. Trzecim był najbliższy pomocnik i przyjaciel zmarłego, L. Lukullus, któremu szkic niniejszy jest poświęcony; prawda, że potomność go zna raczej jako wynalazcę uczt lukullusowych», ale my go przedstawimy czytelnikowi z innej strony. Z nim razem wspomnieć trzeba mniej znakomitego, ale niemniej czcigodnego brata jego, Marka; ich miłość wzajemna, nawet w Rzymie, który słynął z mocy związków rodzinnych, uważana była za wzorową. — Byli to surowi arystokraci, sullaniści czystej wody; na czele umiarkowanych stali dwaj bracia, Gajus Aureljusz Kotta i Markus A. K., którzy, dostojnie nosili to sławne w historji rzymskiej imię. Śród młodych, nietyle członków senatu, ile kandydatów do tego kolegium — należało pięciu, o których tu musimy wspomnieć: Gn. Pompejusz, M. Krassus, M. Cycero, M. Kato i G. Cezar. Z tych dwaj pierwsi wsławili się pomocą, jaką dali Sulli, gdy ten, zwyciężywszy Mitrydata, wysadził swoje wojska u brzegów Italji. Będziemy jeszcze mieli o nich niejedno do powiedzenia.
Była to grupa mocna, zdolna, czynna; mogła dokończyć dzieła zbawienia Rzymu, zaczętego przez Sullę; np. wprowadzić konieczne złagodzenie w jego zbyt twardem prawodawstwie; mogłaby to uczynić, gdyby nie wątpliwy skład większości w kolegjum rządzącem. Ujawniło się to natychmiast po śmierci byłego dyktatora. Jeden z dwóch konsulów, sullańczyk, M. Lepidus, który miał później odpowiadać przed sądem za drapieżny zarząd Sycylji, uważał za lepsze przejść do partji popularów, którym brakło choć trochę zdolniejszego przywódcy; obiecał im ni mniej ni więcej, jak zniesienie całej konstytucji sullańskiej — i przedewszystkiem, rzecz jasna, przywrócenie zgubnego i demoralizującego prawa o nadziałach chleba. W istocie zaś chętnieby został drugim Cynną; wysłany przez senat do Etrurji, aby zgnieść rokosz, jaki tam wybuchnął, M. Lepidus skorzystał z powierzonej mu armji w ten sposób, aby samemu podjąć chorągiew buntu przeciw władzy senatu. Ale inne to już były czasy. Prawda, udało mu się doprowadzić wojsko pod mury Rzymu: ale wystąpił przeciw niemu drugi konsul, dzielny i zacny Katulus. Rozbił armję Lepida, który uciekł do Sardynji i tam wkrótce umarł od choroby. Tak niedorzecznie się skończył niedorzecznie uknuty tumultus Lepidanus, jak go nazwali Rzymianie.
Nie doszłoby do tego «tumultu», gdyby nie wielkie pełnomocnictwa, jakiemi większość senatu obdarzyła niesumiennego konsula-zbiega; ale na nieszczęście ta większość pod względem moralnym stała bardzo nisko — i ton nadawali w senacie nie wyżej wspomniani ludzie uczciwi i oddani republice, ale jednostka bezecna, nie lepsza od M. Lepidusa, — mianowicie G. Korneljusz Cetegus. Uśmiechała mu się nadzieja, że po Cynnie i Sulli będzie trzecim Korneljuszem — królem Rzymu. Dajmy na to, że mu się to nie udało — i korona monarsza «trzeciego Korneliusza» w dalszym ciągu nęciła awanturników, jak to jeszcze zobaczymy. Ale dzięki swym próbom śród sprzedajnych członków większości uzyskał on bądź co bądź wielkie wpływy, hańbiąc jednocześnie swem rozpustnem życiem tę partję, która, choć z oburzeniem, musiała go znosić w swem kole.
Jednakże Italja po buncie lepidowym była jakiś czas spokojna; natomiast państwo w całości przeżywało bardzo trudne czasy. Nad Azją po dawnemu wisiał miecz zwyciężonego, lecz nie zniszczonego Mitrydata; morza były pod władzą piratów, którzy z łatwością korzystali z wyników rzymskich wojen domowych; prowincje zaś zachodnie, obie Hiszpanje, były oderwane od całości państwa przez pozostałych zwolenników Cynny, przez demokratyczną emigrację z Kw. Sertorjuszem na czele.
Ten utalentowany i szlachetny marzyciel szczerze uwierzył w zapowiedziany na rok 83 koniec świata. Kiedy wojna domowa skończyła się klęską jego partji, Cynnańczyków, Sertorjusz z gromadką współideowców udał się ku granicom Atlanta, na tamtą stronę słupów Herkulesa, aby odkryć te Wyspy Szczęśliwe, które Jowisz obiecał pobożnym synom wieku żelaznego po zburzeniu świata. Próby jego zostały uwieńczone powodzeniem: żeglarze, którzy przybyli z morza, opowiadali mu o wyspach na oceanie Atlantyckim opodal brzegu Afryki (dziś nazywamy je wyspami Kanaryjskiemi), których klimat jest nader przyjemny, których gleba sama bez wysiłku człowieka rodzi to wszystko, co jest potrzebne do życia. I Sertorjusz zapłonął chęcią, by tam zamieszkać, aby żyć w pokoju, w oddali od tyranii i nieskończonych wojen; przepłynął do Afryki, ale w Maurytanji pochwycił go ogień płonącej tam wojny. Przedrzeć się dalej, pojechać na pożądane wyspy było rzeczą niemożliwą; tymczasem zjawili się u niego posłowie od Luzytanów w Hiszpanji zachodniej z prośbą, aby przyjął nad nimi dowództwo w ich wojnie z Rzymem.
Co sprawiło, że Sertorjusz przyjął tę propozycję — nie wiemy dokładnie; ale od tego czasu widzimy marzyciela dowódcą w towarzystwie jego «białej łani», niewidzianego dotychczas w Europie zwierzęcia, zapewne antylopy, którą przywieziono dla niego z tychże Wysp Szczęśliwych. Widział w niej zwiastunkę bogini Artemidy, naradzał się z nią i postępował zgodnie z tem, co mu się wydawało jej radą. Hiszpanie jest to naród bardzo wrażliwy; Sertorjusz sam był także osobistością czarującą, obecność zaś przy nim cudownej łani podnosiła jego urok do najwyższego stopnia. Ubóstwiali swego wodza i tysiącami składali przysięgę, że oddadzą życie za niego. On zaś nie poprzestawał na tem, że ich prowadził na wojnę; dla dzieci szlachty urządził szkołę, w której uczył je wszystkich przedmiotów po łacinie i po grecku, kładąc w ten sposób podstawę cywilizacji i romanizacji półwyspu. W niedługim czasie półwysep cały należał do niego: prowincje hiszpańskie były dla Rzymu stracone, ukazał się nowy Hannibal; i można było oczekiwać, że podobnie jak stary, poprowadzi on swoje wojsko hiszpańskie przez Pireneje i Alpy do Italji.
Do tego oczywiście niepodobna było dopuścić. Zaczęła się wojna Sertorjańska (7972). Początkowo, jeszcze za życia Sulli, wysłany został przeciw Sertorjuszowi Metellus Pobożny, wódz stary i doświadczony; ale Hiszpanów natchnął jakiś cud i Metellus, mimo całe swe męstwo i rozwagę — nic nie mógł przeciw nim uczynić.
Wówczas zaproponował swe usługi Pompejusz: ściśle biorąc, było to niezgodne z prawem: «trzydziestoletni rycerz» rzymski żadnych urzędów kurulnych jeszcze nie zajmował, był poprostu osobą prywatną, a taki privatus cum imperio uważany był za zjawisko bardzo nierepublikańskie. Ale jego sława, uzyskana w wojnie domowej, dzięki czemu zdobył sobie przezwisko «Wielkiego», zrobiła swoje: dano mu armję, i udał się do Hiszpanii.
Tu Sertorjusz po swych powodzeniach w wojnie z Metellem stał się bardziej niż kiedykolwiek bożyszczem swoich poddanych. Jego biała łania, oswojona i mądra, ciągle jeszcze była przy nim. Czasami lania nagle go porzucała; wówczas wpadał w rozpacz i Hiszpanie również. Ale potem łania również niespodzianie wracała i wtedy Sertorjusz jasno rozumiał, że ona była u swej bogini i wraca do niego, by mu objawić jej wolę. Z taką wiarą naród bywa niezwyciężony; Pompejusz przekonał się o tem równie dobrze, jak przedtem Metellus. I kto wie, jak długo jeszcze przeciągnęłaby się wojna z Sertorjuszem, gdyby nie zdrada w jego własnym obozie.
Po zwalczeniu buntu Lepida do Sardynji uszedł z pewną garścią rokoszan niejaki Perpenna, osobistość równie ciemna, jak i sam jego wódz naczelny. Powszechna miłość do Sertorjusza była mu bielmem w oku; wyobrażał sobie, że gdyby jego usunąć, to on sam zostanie przywódcą emigrantów rzymskich i powstańców hiszpańskich. Wyzyskując jedno z licznych powodzeń oręża powstańców, — urządził u siebie ucztę i zaprosił na nią Sertorjusza. Uczta była hałaśliwa i rozwiązła; Sertorjusz, który przyzwyczaił swoich ludzi do życia surowego i trzeźwego, widocznie doznawał przykrości wobec tego pijaństwa — i gotów był porzucić orgję. Wówczas Perpenna rzucił puhar na ziemię; było to dla spiskowców umówionym znakiem. Ci nagle rzucili się na Sertorjusza i zamordowali go.
Perpenna cel swój osiągnął; ale niedługo się cieszył swem powodzeniem. Zniknęła aureola cudu; przy bladem świetle dnia wszystko przybrało kształt pospolity. Pompejusz z łatwością przełamał buntowników hiszpańskich i rzymskich — i przyłączył zpowrotem prowincje hiszpańskie do republiki rzymskiej. Ze zwycięską swą armją wrócił do Italji (r. 72).
Co tu znalazł, zobaczymy w opowiadaniu następnem. Teraz nawróćmy do roku śmierci Sulli i zobaczmy, jak rozwijały się sprawy na wschodzie świata rzymskiego.
Tu od czasu odjazdu Sulli panował słomiany pokój, na krótko jeno przerwany t. zw. drugą wojną Mitrydatową (83—81); dała ona zastępcy Sulli, Murenie, przyzwoity triumf, ale zresztą nic się nie zmieniło. Położenie rzeczy było bardzo podobne do tego, jakie widzieliśmy w Numidji jugurtyńskiej: naród nie chciał wojny, była ona sprawą jednego człowieka — i tylko ze śmiercią jego mogła się skończyć. Podobieństwo można tu spostrzec jeszcze bliższe: jak Jugurta szukał poparcia u swego świekra, Bokcha mauretańskiego, tak samo naturalnym sojusznikiem Mitrydatesa był jego zięć-król armeński Tigranes. Człowiek próżny i niespokojny — ze swojego kraju i dzielnic sąsiednich stworzył sobie obszerne królestwo, nazwał siebie «królem królów» i założył nową stolicę, którą dumnie nazwał Tigranokertą (t. j. Tigranogród) — i w tym celu zburzył przedtem cały szereg miast swego państwa. Ale plątać się w walkę z Rzymem nie miał najmniejszej ochoty, nie bacząc na natarczywe prośby swego teścia.
Mitrydates na chwilę nie porzucał myśli o wznowieniu wojny; powodem ku temu stało się zajęcie przez Rzym (r. 75) Bitynji, którą testamentem zapisał mu jej król ostatni — Nikomedes III. Tym sposobem Rzymianie stali się bezpośrednimi sąsiadami Pontu, i przytem było to groźne dla położenia Mitrydata nad morzem Czarnem, które ten uważał za swoje. I Mitrydates, wzburzony tym nowym zaborem, wypowiedział wojnę Rzymowi — trzecią wojnę Mitrydatową (74—63).
Naturalnymi jego sojusznikami byli Tigranes, Sertorjusz i piraci. Pierwszemu z nich zaproponował przymierze pod warunkiem, aby ten ustąpił mu całą Azję Mniejszą; Sertorjusz zgadzał się ustąpić mu Bitynję, którą zawładnął rząd Sulli, ale o tem, by oddać starą prowincję rzymską, Azję, dziedzictwo Attalidów — nawet i słyszeć nie chciał. Mocno to ochłodziło zapał Mitrydata: «Cóż to on nam powie z Kapitolu — mówił wzburzony — jeżeli tak trudno się z nim porozumieć na wygnaniu», Tem wartościowsza była pomoc, jaką mu okazali władcy morza — piraci; ale o tem państwie w swoim rodzaju pomówimy niżej.
Na szczęście Rzymu jednym z jego konsulów był 74 L. Lukullus. Już go trochę znamy: człowiek wysoko wykształcony, filhellen w duchu, pełny zapału czciciel Akademji platońskiej i przytem najbardziej w swoim czasie utalentowany dowódca armji. Rola jego jako naczelnika wojsk przeciw Mitrydatowi była, zdaje się, zgóry wskazana, a mimo to musiał poniżać się przed rozpustnym Cetegiem, którego nienawidził i którym gardził, oraz przed jego faworytką Precją, aby rzeczywiście otrzymać konieczne pełnomocnictwo. Dla dobra Rzymu i to uczynił i cel w ten sposób osiągnął.
Pierwsze wystąpienia Rzymian zazwyczaj kończyły się niepowodzeniem. Kolega Lukulla, M. Kotta, otrzymał dowództwo jedynej, ale wybornej floty rzymskiej; z nią udał się na wody greckie. Ale Mitrydates w przymierzu z korsarzami okazał się o wiele mocniejszy od niego i Kotta zmuszony był szukać ucieczki w ufortyfiwanej przystani Chalcedonu (naprzeciw Bizancjum). Tu był bezpieczny i mógł spokojnie oczekiwać Lukulla, który mu spieszył na pomoc ze swemi legjonami; ale on chciał rozbić wroga samodzielnie. Przedsięwziął wypad, ale zmuszony był się cofnąć. Flota poncka, w pościgu za cofającymi się, wraz z nimi wdarła się do przystani i zniszczyła całą siłę morską Kotty i Rzymu.
Był to cios bardzo ciężki: jak Sulla, tak Lukullus w czasie wyprawy wiele cierpiał z powodu braku okrętów. Jednak jego przybycie poprawiło sprawę. Nie bacząc na szemranie swoich żołnierzy, którzy liczyli na bogate łupy w opuszczonych miastach królestwa Mitrydata — wytrwale szedł do Chalcedonu, aby ocalić resztki armji Kotty: «Życie jednego żolnierza rzymskiego — mówił — jest dla mnie droższe, niż wszystkie skarby królewskie». Żołnierze byli mu posłuszni; a jednak było to początkiem rozdźwięku pomiędzy nim a wojskiem.
Istotnie, na tem polegał tragizm jego położenia. Legjony jego składały się z t. zw. «fimbrjańczyków»: byli to ci nowozaciężni Cynny, którzy, posłani pod dowództwem Walerjusza Flakka przeciw Sulli, dopuścili naprzód do tego, że Fimbrja zamordował swego naczelnika, potem zaś od Fimbrji przeszli do Sulli. Rzymianie, bardzo wrażliwi na sprawy honoru wojskowego, nie spieszyli się z odwołaniem zepsutych żołnierzy, aby nagrodzić ich ziemią po służbie — i legjony te zgórą dziesięć lat przesiedziały na obczyźnie. Ale szczęście Lukulla ich oczarowało — i z początku wszystko szło pomyślnie.
Oswobodziwszy wojsko Kotty, Lukullus ruszył przeciw głównym siłom Mitrydata, które oblegały greckie miasto Kizyk na Propontydzie — miasto sławne, w którem wciąż żyło nienaruszone męstwo starej Hellady. Rozpoczęło się sławne oblężenie podwójne: oblegającego Mitrydata oblegał Lukullus. Bohaterstwo mieszkańców okazało się mu istotną podporą: pomimo wielkiej przewagi liczebnej wojsk Mitrydata — prawie całą zimę trwające oblężenie, przyniosło w wyniku zupełne niemal zniszczenie armji ponckiej. Latem r. 73 Mitrydates uciekł w granice swego państwa, pozostawiwszy około 200.000 trupów pod murami Kizyku.
Skończył się pierwszy okres wojny — usunięcie Mitrydata z okupowanej przez niego prowincji; zaczął się okres drugi — wojna w samym Poncie. Tu przedewszystkiem zatrzymała Lukullusa Amizos, stolica Mitrydata; oblężenie tego miasta zajęło całą następną zimę. Jego zdobycie pozostawił swemu podnaczelnikowi Murenie, sąm zaś z głównemi siłami wyruszył na drugie miasto Pontu — na Kabirę. Tu znajdowały się najcenniejsze skarby króla; kiedy i to miasto zostało zdobyte, Mitrydates zaniechał dalszego oporu i uciekł do swego zięcia Tigrana. Ale zanim opuścił Pont, przedtem w zwierzęcy sposób zamordował swoje żony i siostry, aby się nie dostały w ręce zwycięzcy.
Z tak zadziwiającą szybkością skończył się i drugi okres wojny: wczorajszy władca Azji szukał ucieczki u swego jeszcze potężnego krewniaka i sąsiada: jak niegdyś Jugurta u Bokcha. Dla Lukulla ucieczka Mitrydara była wskazówką dalszych jego planów działania: należało iść za przykładem Marjusza i zażądać od Tygrana, aby wydał niebezpiecznego wroga. Ale Marjuszowi tę trudną służbę wyświadczył Sulla; Lukullus zaś mógł ją poruczyć tylko swemu szwagrowi, którym był Appjusz Klaudjusz. Appjuszowi nie sprzyjała Afrodyta: Tygranes mu odmówił.
Odpowiedzią Lukulla mogło być tylko wyzwanie na wojnę samego Tygrana. Prawda, siły jego były niewielkie: odliczywszy te, które zmuszony był pozostawić w Poncie, miał do rozporządzenia ledwie dziesięć tysięcy żołnierzy; mimo wszystko przeprowadził ich przez Eufrat, aby podjąć oblężenie nowej stolicy państwa armeńskiego, Tygranokerty. Gdy mu donieśli, że Lukullus idzie przeciw niemu, Tygranes kazał powiesić gońca; oczywiście sprawie to nie pomogło. Kiedy zaś zauważył, że sam dowódca rzymski się przybliża, zaczął się Śmiać: «na poselstwo to za wiele, na wojsko — za mało» — i postanowił zgnieść wroga swoją dwuchsettysięczną armją, w której samych katafraktów (t. j. pancernych na koniach okrytych kolczugą w rodzaju rycerzy średniowiecznych) — było więcej, niż ten miał żołnierzy. Ale tam zato był Lukullus.
Napróżno Lukulla ostrzegali przyjaciele, mówiąc, że wybrany przez niego dla bitwy dzień — rocznica klęski Rzymian w walce przeciw Cymbrom — był niefortunny; Bukullus powiedział: «Dzięki mnie stanie się fortunny». I dotrzymał słowa. Nieomylnem okiem, godnem naczelnika armji, odkrył pewne wzgórze, którego nie domyślił się zająć Tygranes. Opanował to wzgórze — i jak huragan spadł na armję nieprzyjacielską — a jego legjoniści mieli już tylko jedno zadanie — siekać uchodzących. — «Z ich strony padło sto tysięcy, z naszej pięciu ludzi»: tak pisał w swem doniesieniu do senatu.
Nawet w sławnej czynami wojennemi historji Rzymu mu nie było jeszcze nigdy takiej bitwy. A jednak do końca wojny było jeszcze daleko. Wystraszony Tygranes oddał teraz kierownictwo armji staremu teściowi, Mitrydatowi; pod jego doświadczoną ręką sprawa rychło przyjęła zwrot wcale inny. Napróżno Lukullus starał się szybkim pochodem do właściwej Armenji uwieńczyć swoje zwycięstwo: surowy klimat górzystego kraju zmusił go do odwrotu. Tego jednego niepowodzenia było dość, aby głuche niezadowolenie jego wojska, którego nie przejednały żadne zwycięstwa, zmieniło się w otwarty rokosz.
Widzieliśmy, jakie były główne przyczyny tego niezadowolenia; do nich w czasie pochodu przyłączyły się nowe. Zapalony filhellen, Lukullus, nie pozwolił rabować miast greckich, to po pierwsze. Powtóre, szczodrze obdarowując żołnierzy, nie zapominał i o sobie — i namiot jego był pełen cennych sprzętów artystycznych, które kłuły oczy żołnierzy. Wszystko to jednak nie miałoby znaczenia: ale oto zjawił się w — wojsku: drugi jego szwagier, brat nieudanego Appjusza, Publjusz Klodjusz — o którym jeszcze niemało usłyszymy. Był to demagog i warchoł pierwszej klasy; mówiąc o Lukullu, zwracał uwagę żołnierzy na przykrości wieloletnich wypraw, — i za przykład im stawiał korzyści, jakie swoim wojakom dawał Pompejusz po znacznie krótszej wojnie sertorjańskiej. W wyniku tej propagandy dawni fimbrjańczycy odmówili posłuszeństwa swemu wodzowi.
Teraz Lukullowi pozostawało tylko uwieńczyć swe czyny bohaterskie najwyższym czynem wojskowym — odwrotem. Ten jego odwrót z Mezopotamji do prowincji Azji, wykonany na czele małej a przytem zbuntowanej armji, wśród tysiąca niebezpieczeństw, w kraju nieprzyjaznym — znawcy stawiają narówni z odwrotem 10.000 Greków pod dowództwem Ksenofonta: i liczba wojska i droga była ta sama. Odwrót Lukulla powiódł się całkowicie: jak dawni bohaterowie walk baśniowych, bez strat dotarli do miejsc przeznaczonych, a stanowisko Lukulla zajął Pompejusz (r. 66).
Zanim zajmiemy się jego osobą, opowiemy do końca historję Lukulla. W Rzymie również podnieśli głowę jego wrogowie, a przedewszystkiem rycerze-spekulanci, oburzeni uczciwem sprawowaniem rządów w prowincji azjatyckiej. Wprawdzie już Sulla, jak widzieliśmy, odebrał owym rycerzom dzierżawy azjatyckie, ale Sulla nałożył na prowincję okrutną kontrybucję za rzeź, dokonaną nad obywatelami rzymskimi, rycerzom zaś udało się wyzyskać ten tan rzeczy dla nowej, jeszcze złośliwszej spekulacji: wypożyczali oni gminom potrzebne kapitały na olbrzymie, lichwiarskie procenty. Azja doprowadzona była do rozpaczy; nader często się zdarzało, że rodzice dla opłacenia raty długu zaprzedawali dzieci w niewolę, a rycerze bez skrupułów nabijali swe kabzy. Otóż Lukullus wystąpił tu jako zbawca dręczonej prowincji: przeciw drapieżnikom zastosował środki stanowcze i mocne, obniżył nadmierne procenty i przyznał dłużnikom słuszne prolongaty w spłacaniu kapitału; cala Azja odetchnęła swobodniej, błogosławiąc imię Lukulla. Tylko lichwiarze, których brudne operacje zniweczył, byli niezadowoleni.
Lukullus, wróciwszy do Rzymu, zrozumiał, że już nie będzie odgrywał dotychczasowej roli politycznej; ze spokojem przyjął tę nieusprawiedliwioną zmianę sytuacji w swem świetnem życiu. Miłośnik rozkoszy, lecz nie sprośnej, jeno wytwornej i uduchowionej, wynagradzał sobie teraz trudy i braki swoich wypraw azjatyckich. Zaczął więc budować pałace i wille — w Rzymiec, w górach Albańskich i na brzegu błogosławionej zatoki neapolitańskiej. Miłował to połączenie architektury z naturą, które nas tak zachwyca na malowidłach pompejańskich: tu lekkie kolumnady obejmowały woniejące gaje, tam fale rozbijały się o fundamenty wysuniętego w morze kjosku. Nie dla samego siebie budował to wszystko: życzliwy gospodarz chętnie przyjmował u siebie przyjaciół i ugaszczał ich temi «ucztami lukullusowemi», których serja zaczęła się właśnie teraz, kiedy zerwał z życiem politycznem, i które uwieczniły jego imię, niestety, daleko więcej, niż Kizyk, Kabira i Tygranokerta. Bądź co bądź, i teraz rozkosze duchowe stawiał na pierwszem miejscu. Helleńskich miast, jak wiemy, nie pozwalał rabować w czasie swych wypraw, ale skarby Mitrydata i Tygrana uważał za swoją prawowitą zdobycz. To też jego pałace i wille zostały przyozdobione dziełami greckiego dłuta i greckiego pędzla; były to prawdziwe muzea, które Lukullus chętnie pokazywał znawcom. Jeszcze chętniej otwierał dostęp do swej bibljoteki — omal nie pierwszej w Rzymie, otwartej dla użytku publicznego. Nietylko szafy i stoły znajdował tu miłośnik nauki czy literatury: orzeźwiające chłodem kolumnady, cieniste aleje nęciły do przechadzki z pergaminowym zwitkiem w ręku — i sam pełen życia gospodarz nieraz tu przychodził pogawędzić z uczonymi na temat, który ich zajmował.
Tak to przeżywał Lukullus ostatnie swe lata: cicho i spokojnie, nie pomnąc krzywd, uczynionych przez kogokolwiek, nawet przez Pompejusza, który go pozbawił owoców zwycięstwa w Azji; równie cicho i spokojnie zgasł, o dwadzieścia prawie lat przeżywszy swego przyjaciela Sullę. I dopiero jego śmierć przypomniała Rzymianom, że był mężem wielkich zasług wojennych; lud chciał go koniecznie pochować uroczystym pogrzebem na polu Marsowem — ale brat umarłego z niemałym trudem zdołał skłonić jego wielbicieli, aby mu pozwolili spokojnie odpocząć pod dębami ulubionego Tusculanum na górze Albańskiej.
Dziś nie tylko jego bohaterskie czyny pokryła niepamięć, ale też pałace i wille, muzea i bibljoteki zniknęły z oblicza ziemi. I tylko jeden pomnik aż po dzień dzisiejszy mówi znawcom o Lukullu i o jego wyprawach azjatyckich: to nasza ulubiona czereśnia. Rosła ona obficie nad brzegami Pontu; Grecy nazywali ją kerasos od jej zwartego jak róg (keras) — drzewa. Od jej imienia nawet nadmorskie miasto dzielnicy Ponckiej zostało nazwane Kerasuntem. Tu ją ujrzał Lukullus; spodobała mu się, więc nakazał ją przenieść do Italji, gdzie była dotychczas nieznana. Stąd rozszerzyła się po całej Europie; od ludów romańskich (cerase, cerises) przejęli ją samą i jej imię Niemcy (Kirschen), od nich zaś Słowianie (czereśnia z zachowaniem niemieckiego «n», końcówki liczby mnogiej). I jeżeli już mamy łączyć pamięć o Lukullu z wrażeniami smaku to niechaj jej symbolem będzie raczej ten miły dar naszej wiosny — niż osławione «uczty Lukullusa».
Musimy teraz znowu cofnąć się nieco wstecz, jednakże nie do roku śmierci Sulli, lecz do tego późniejszego momentu, kiedy wojna Sertorjańska przybliżała się do końca, i gdy świetne zwycięstwo Lukulla pod Kizykiem spełniało nadzieje Rzymian również i na Wschodzie. Był to rok 73.
Jak wiemy, zagłada świata rzymskiego oczekiwana była w roku 83. Potwierdzeniem tych oczekiwań był pożar Kapitolu, tego symbolu wieczności miasta, a zarazem jego puklerza. Kiedy jednak skazane na zagładę państwo znalazło sobie zbawcę w osobie Sulli, żywotność wróżby, jak zwykle, przystosowała się do nowych okoliczności, utrzymując, że los Rzymu będzie rozstrzygnięty trzema ciosami, zadawanemi w odstępach lat dziesięciu. Drugi cios, zatem, miał uderzyć w roku 73. Tak się też stało.
Narówni ze świątynią narodową na Kapitolu Rzym czcił u jej podnóża, na forum, niegasnący ogień Westy, symbol nietykalności i nieśmiertelności wewnętrznego, przy ognisku domowem, życia miasta. Żaden posąg nie przedstawiał wierzącym rysów dziewiczej Westa — był to sam płomień, który palił się w jej okrągłej świątyni. Czuwały nad nim Westalki (virgines Vestales), które wiodły tu we «dworze Westy» (atrium Vestae) surowy żywot klasztorny pod dozorem najstarszej z ich grona (virgo maxima). Lud oddawał im niezmierną cześć: ale też i one powinny były czuwać nad sobą i święcie dotrzymywać przysięgi dziewictwa, jaką złożyły bogini. I oto w owym roku 73 zdarzyło się coś, co jak piorunem poraziło strwożone umysły obywateli: okazało się, że dwie Westalki złamały przysięgę. Oznaczało to obrazę samej bogini ogniska państwowego; oznaczało przeniknięcie śmiertelnej zarazy do wnętrza samego państwa i skalanie znicza rodzinnego. Cokolwiek jeszcze oznaczało — dość, że wyjaśnienie strasznej zagadki nie kazało na siebie długo czekać: w tymże r. 73 wybuchło w Italji powstanie niewolników.
Dlaczego właśnie teraz? Ażeby odpowiedzieć, trzeba omówić, czem było niewolnictwo w świecie starożytnym wogóle, a w szczególności w I wieku przed Nar. Chr. Niewolnictwo w swej starej formie, czyli taki porządek prawny, którego mocą jeden człowiek, jako «niewolnik», staje się «rzeczą» drugiego człowieka, swego «pana» — napotyka się dzisiaj tylko u dzikich: niewolnictwo takie było wytworem pierwotnych warunków życia społecznego. Antyczny świat kulturalny odziedziczył tę organizację po swych praojcach z dawnych stuleci; pod tym względem narody antyczne, t. j. grecki i rzymski, nie odróżniają się od innych narodów starożytności. Różniły się zaś od nich tem, że naprzód w pracy myślicielskiej swoich najlepszych poetów i filozofów, potem zaś w pracy prawodawczej swoich jurystów, a wreszcie w samem życiu potępili niewolnictwo. I jeżeli my dziś uważamy niewolnictwo za rzecz haniebną, to jest to zasługa naszego mistrza — świata antycznego. Głównem źródłem niewolnictwa była świadomość, że stosunki prawne istnieją tylko między współobywatelami albo sprzymierzeńcami, między nieprzyjaciółmi nie istnieją — że zatem w razie zwycięstwa zwyciężeni wraz z całą swą majętnością stają się własnością zwycięzców. Oczywista jednak, że takiego rodzaju niewolnictwo groziło raczej kobietom, niż mężczyznom: jeniec rzadko bywa pokornym i gorliwym niewolnikiem. W tej gminie, którą nam opisuje Homer, niewolnicy stanowią wyjątek: są to po największej części ludzie porwani albo kupieni w dzieciństwie. Zato niewolnic jest wiele: używane są głównie do pracy domowej — do przędzenia, tkania, mielenia ziarna, pieczenia chleba. Także i w późniejszym czasie aż do VI w. niewolnicy nie mieli większego znaczenia w gospodarstwie; dlatego to Periander koryncki mógł znieść niewolnictwo W swem państwie, nie sprowadzając szczególnych wstrząsów w jego życiu gospodarczem.
W V i IV wieku położenie rzeczy się zmienia; ale tu musimy rozróżniać gospodarstwo rolnicze i przemysłowe. W rolnictwie dzięki Solonowi (tymczasem poprzestaniemy na Atenach), przeważa drobna własność, a wraz z nią i swobodna praca włościańska; mają coprawda i włościanie swego Manesa, swoją Syrę albo Trattę, ale są to raczej towarzysze, którzy dzielą pracę swych gospodarzy. Ubogi grunt Attyki nie mógł wyżywić jej ludności; trzeba było przywozić zboże i w tym celu wywozić przetwory przemysłowe; aby przy ich pomocy zdobyć rynki zagraniczne, trzeba było, aby produkcja kalkulowała się tanio — i dlatego zkolei potrzebna była tania niewolnicza, nie zaś droga wolna praca. Masowe niewolnictwo zatem wprowadzono naprzód w dziedzinie przemysłu. W każdym razie jego rozmiary były bardzo skromne; ojciec Demostenesa np., którego uważano za właściciela znacznej fabryki broni, dawał pracę 33 niewolnikom. Dlatego to w Grecji wogóle niewolnictwo nie stanowiło elementu szczególnie szkodliwego; słyszymy czasem o ucieczkach niewolników, ale nigdy o ich powstaniach.
Inaczej działo się na Zachodzie, w atmosferze Kartaginy. W tem państwie, jak wiemy, po raz pierwszy praca niewolnicza była wyzyskana na wielką skalę w dziedzinie rolnictwa — zapomocą systemu plantacyj, bardzo podobnego do systemu, uprawianego w południowych stanach Ameryki północnej, a znanego wszystkim w latach dziecinnych z «Chaty wuja Toma». Z Kartaginy system przejęła Sycylja, a stąd Italja. Sprzyjał temu cały szereg czynników. Włościanie rzymscy, odrywani przez wojny, oczywiście zapuszczali swe gospodarstwa i stopniowo odprzedawali je swoim bogatym sąsiadom-dziedzicom; ci, widząc w majątkach ziemskich główne źródło swego dobrobytu (wiemy już, że stan senatorów miał zakazany handel) — starali się uprawiać ziemię możliwie najtaniej, czyli zapomocą pracy niewolniczej, nie zaś wolnej. Swobodni wieśniacy, nie znajdując dla siebie pracy uzupełniającej u właścicieli ziemskich, zmuszeni byli wędrować do Rzymu. Stąd więc powstawały z jednej strony bezrobocie i nadziały chleba, skarb obciążające, z drugiej zaś jeszcze większy rozrost pańskich «latifundiów», — jak nazywali Rzymianie obszerne posiadłości. Niewolników dostarczały bezustanne wojny, zwłaszcza na Wschodzie, a także polowania na ludzi, czem się znów gorliwie zajmowali piraci. Ponieważ jeńcy byli niewolnikami niepewnymi, trzeba było trzymać ich nader surowo; dzielili się oni na «dziesiątki» i «setki» pod dozorem «dziesiętników» i «setników»; nocowali często w podziemnych «ergastulach»; pracowali pod kijem, a za nieposłuszeństwo i inne występki podlegali torturom i ukrzyżowaniu. Rzecz zrozumiała, że żywili nienawiść względem swoich panów, jako też i względem państwa, które tych panów popierało.
Szkodliwość tego niewolnictwa — pominąwszy jego zasadniczą niemoralność, którą trzeba przedewszystkiem podkreślić, — polegała na tem, że praca niewolnicza tworzyła niezwalczoną konkurencję dla wolnej pracy włościańskiej i w ten sposób doprowadzała chłopów do ruiny, powiększając masę stołecznego proletarjatu bezroboczego — to ognisko wszystkich zamętów w państwie; ponadto zaś niewolnictwo roztapiało kulturalną ludność italską w miljonach wychodźców niekulturalnych, ciemnych i zabobonnych, ze szczepów północy, wschodu i południa; przechodząc z wolnego stanu w stan niewolnictwa, szczepy te spadały jeszcze niżej, umysłowo i moralnie. Niewolnictwo napełniało Italję miljonami wrogo względem niej usposobionych ludzi, którzy oczekiwali pierwszej lepszej sposobności, aby od słów przejść do czynu.
Takim czynem było powstanie roku 73. Nie było to pierwsze powstanie w republice rzymskiej: już wkońcu II wieku rozpętały się na Sycylji dwie krwawe «wojny niewolników», jak je nazywamy. Była to jednak tylko prowincja i to taka, która od najdawniejszych czasów aż po dni ostatnie była klasyczną ziemią tajemnych stowarzyszeń i spisków. Powstanie ominęło wówczas Italję, głównie dlatego, że niewolnicy w tej, przeważnie hodującej bydło, krainie byli mniej stłoczeni, niż na Sycylji. Oczywiście odosobnione bunty mogły się tu i owdzie wydarzać, i jak widzieliśmy, wojny domowe sprawiały nieraz, że «gromady» niewolnicze wyzwalano i uzbrajano, ale do wybuchu powstania niewolników nie dochodziło.
Jednym z czynników, które wpłynęły na wybuch obecnego powstania, było czysto rzymskie urządzenie gladiatura. Szczegółowo opiszemy ją niżej; tu wystarczy powiedzieć, że «gladjatorami» (od gladius — miecz) nazywali się niewolnicy, przeznaczeni do tego, żeby podczas igrzysk z orężem w ręku walczyć ze sobą nie na życie, lecz na śmierć — dla uciechy ludu, który się zbierze dla ich oglądania. Takich „par» (paria) występowało nieraz po kilka dziesiątków, i ta okrutna zabawa w owych czasach zdołała już opanować całą Italję i rozszerzała się nawet w prowincjach. Oczywiście na gladjatorów wybierano niewolników najsilniejszych, zręcznych i śmiałych, zwłaszcza z pomiędzy jeńców wojennych; zapewne i w niewoli pamiętali oni o swojej dawnej wolności i pałali namiętną żądzą powrotu do tej wolności. Dlatego trzymano ich pod surowym dozorem w osobnych «szkołach» (ludi), albo ściślej mówiąc, w koszarach.
I oto właśnie w roku 73-im kilkudziesięciu takich gladjatorów zbiegło Z koszar kapuańskich i zajęło niedostępną pozycję na górze Wezuwjuszu. Góra ta była wówczas wygasłym wulkanem, tonęła cala w winnicach i innej zieleni, ale nie miała jeszcze tej formy spadzistego, ze wszystkich stron dostępnego stogu, ukształtowanego przez powtarzające się w ciągu ostatnich dwu tysiącleci wybuchy. Przedzierżgnąwszy się z niewolników-gladjatorów w szajkę wolnych zbójców, napełnili przerażeniem najbliższe miejscowości «szczęśliwej Kampanji»; obrali oni trzech hersztów, z których głównym był Spartak, pochodzący z Tracji. Ten zasługujący na szczególną uwagę człowiek miał w żyłach krew nietylko wolną, ale nawet książęcą: przynajmniej jego imię i pochodzenie wskazują nań, jako na członka rodu Spartokidów, który między innemi dał wodzów i królów «państwu Bosporskiemu» w Taurydzie.
Gladjatorzy podczas swej ucieczki zagarnęli transport broni gladjatorskiej; przy jej pomocy odparli rezerwistów kapuańskich i, zawładnąwszy prawdziwym orężem wojskowym, porzucili oręż gladjatorski. Teraz Rzymianie wysłali przeciwko nim pretora Klaudjusza Albina z oddziałem trzechtysięcznym; Albin, zająwszy wąski przesmyk, dający dostęp do pozycji wybranej przez Spartaka, zaczął go osaczać w nadziei, że głodem zmusi go do poddania. Ale Spartak był chytrzejszy: z rosnących tu obficie winnych latorośli kazał upleść lekkie drabinki, po których z całą swą watahą spuścił się stromem zboczem góry na równinę. I oto, kiedy Albin przypuszczał, że powstańcy są na górze i dalej ich oblegał, Spartak napadł na niego z tyłu i zawładnął jego obozem. Zdobyta w ten sposób broń umożliwiła uzbrojenie całej gromady niewolników, którzy się zbiegli. Toż samo zrobił Spartak po swem drugiem i trzeciem zwycięstwie, tak, że wkrótce rozporządzał armją, złożoną z 70.000 ludzi.
Położenie poczęło budzić niepokój: gdy wojna przeciągnęła się i na następny, 72 rok, senat uznał za konieczne wyprawić przeciw niewolnikom obu konsulów.
Rzymianie mieli ułatwione zadanie skutkiem niesnasek, jakie powstały w samej armji Spartaka: mniejsza część tego wojska, składająca się z ludzi pochodzenia gallo-germańskiego, pod dowództwem drugiego przywódcy Kriksa odłączyła się od głównej armji, aby na własną rękę kraj rabować. Konsul Gelljusz wyprawił przeciwko nim część swych legji pod dowództwem pretora Arrjusza, ten zaś dopadł Kriksa u stóp góry Garganu w Apulji, rozbił go i wyrznął jego bandę. Natomiast Spartak był zwycięski: kolejno pobił i konsulów, i namiestnika Gallji italskiej, i zwycięzcę Arrjusza. Zdawało się, że już całą Italję mają w swych rękach buntownicy.
Jednakże Spartaka trawiły chwilowe zwątpienia: rozumiał, że jego słabość polega na niedostatecznem przygotowaniu jego ludzi, i że wytrzymałość Rzymu wydrze mu wkońcu zwycięstwo z rąk. Powodzenie swoje chciał wyzyskać w ten sposób, żeby przejść przez Alpy i wrócić do kraju rodzinnego, gdzie ich oczekiwało życie pracowite, lecz wolne. Ale jego wojacy ani słyszeć o tem nie chcieli: jakże opuścić błogosławioną Italję, gdzie pozostało jeszcze tyle nierozgrabionych bogactw? Porzuciwszy zamiar pierwotny, niespodzianie poprowadził swoje wojsko na Rzym: bo jeżeli ma już pozostać w Italji, to trzeba było przede wszystkiem skończyć z jej ustrojem państwowym, a na jego miejsce wprowadzić — co? Kto może wiedzieć, jakie myśli roiły się w tej śmiałej i mądrej głowie? Ale jego bandy i na to się nie zgodziły. Bandy te, jak trafnie wyraził się Mommsen, zmusiły Spartaka, by został hersztem zbójców, podczas gdy on chciał być dowódcą armji.
Zabójstw, łupieży, podpaleń oto czego chcieli podwładni Spartaka, bojowcy-niewolnicy. Dla Italji zaczęła się prawdziwa, mówiąc po naszemu, hajdamaczyzna. Zniszczeniu ulegały folwarki, chaty, dwory szlacheckie, czasami i miasta; szczególnie lubowali się Spartakowcy w rabowaniu składów wina, i jeszcze długie lata później mówiono ocalałych amforach «szczęśliwej jesieni Opimjusza», że widać uniknęły grabieży Spartaka. Jeńców traktowali w sposób niesłychanie okrutny, co zresztą jest zrozumiale, bo i Rzymianie nie traktowali Spartakowców jako jeńców wojennych, lecz krzyżowali ich jako zbuntowanych niewolników. Ci nie zostawali im dłużni; szczególną ich przyjemnością było zmuszanie swoich jeńców, aby ci zkolei występowali jako gladjatorzy i walczyli ze sobą. Tak na stypie ku czci Kriksa stracono na ofiarę trzystu jeńców rzymskich.
Rzym był w rozpaczy. Trzeba było przyznać, że Spartak to pierwszorzędny przeciwnik, i dlatego należało przeciw niemu wysłać pierwszorzędnego dowódcę. Ponieważ zaś Lukullus walczył wówczas z Mitrydatem, Pompejusz zaś z Sertorjuszem, przeto na wojnę ze Spartakiem miał być wysłany trzeci po nich: M. Krassus.
Wspominaliśmy już o nim, ale wobec dokonanego teraz przezeń głównego czynu wojennego, stanowiącego podstawę późniejszej karjery politycznej — musimy o nim pomówić obszerniej.
Krassus pochodził z rodziny niezamożnej i młode lata przepędził w otoczeniu nader skromnem. Ale właśnie dlatego rozwinęła się w nim niesłychana żądza bogactw, która przez całe życie została jego głównym motorem i zaćmiła inne, wcale nietuzinkowe jego zdolności. Wybiwszy się na powierzchnię dzięki swym talentom, a między innemi dzięki swej sztuce krasomówczej, dziedzicznej w rodzie Licynjuszów, Krassus zdobył znaczny majątek; ale zwycięstwo Marjusza i Cynny w r. 87 zniweczyło wszystkie owoce wysiłków.
Zmuszony do ucieczki, schronił się w Hiszpanji u swego przyjaciela, Wibjusza. Ale i tu był narażony na niebezpieczeństwa. Wibjusz nie mógł się zdecydować, aby go przyjąć w swym domu, i wyznaczył mu na mieszkanie nadmorską jaskinię, obszerną i doskonale przygotowaną, aby w niej było można przebywać we dnie i w nocy. Tu spędził Krassus osiem miesięcy w wielkiej tajemnicy, przyczem Wibjusz nietylko zaspokajał wszystkie jego potrzeby, ale nawet otoczył go zbytkiem. Po śmierci Cynny — wyruszył do Afryki i przyłączył się do Metella Pobożnego, potem zaś przeszedł do Sulli. Sulla przyjął go życzliwie, ale w każdym razie nie cenił tak wysoko, jak Pompejusza, z którym Krassus, z tego powodu namiętnie jął rywalizować. Sulli okazał dość poważne usługi, nie zapomniał jednak o sobie: chciwość złota jeszcze bardziej nim zawładnęła. Cel swój tym razem osiągnął w pełni: straszliwe proskrypcje umożliwiły mu skupowanie za bezcen posiadłości skazańców. Dzięki operacjom, przed któremi wzdrygali się ludzie o sumieniu wrażliwszem, Krassus został najbogatszym człowiekiem w Rzymie; ale za to specjalnie do niego przyczepiło się wzgardliwe przezwisko, którem Rzymianie określali ludzi skupujących dobra proskryptów — przezwisko Sector (właściwie «siekacz», czyli skupujący majątki, posiekane na części). Ale w życiu prywatnem był on miłym i usłużnym, chętnie pomagał niezasobnym przyjaciołom i pożyczał im pieniądze bez procentów, choć coprawda, natarczywie później żądał zwrotu sum pożyczonych. — Następujące po dyktaturze Sulli dziesięciolecie Krassus przepędził w Rzymie, starając się wszelkiemi sposobami rozszerzyć swoje wpływy. Pod względem zasług wojennych, wobec takiego trybu życia, nie mógł się równać z nieobecnym w Rzymie Lukullem ani Pompejuszem, tem niemniej jako naczelnik wojska uważany był za jednego z najlepszych, dzięki swemu wybitnemu udziałowi w wojnie domowej.
Teraz, wobec pogromu ze strony Spartakowców, przypomniano sobie o nim — i Krassus chętnie przyjął włożony nań obowiązek — w nadziei, że zostanie drugim po Sulli zbawcą Rzymu. Przejąwszy od konsulów roku 72-go zdemoralizowane niepowodzeniem legjony, przede wszystkiem przywrócił dyscyplinę rzymską — zapomocą surowego środka karnego — t. zw. decymacji. Polegał ów środek na tem, że wojsko podzielono na dziesiątki; każdy dziesiątek podchodził do urny, w której było dziesięć gałek: dziewięć białych i jedna czarna. Kto wyciągał czarną — ulegał karze śmierci. W ten sposób uśmiercił Krassus w swojem wojsku 4.000 żołnierzy: nie każda przegrana bitwa wymagała tylu ofiar. Powodzenie takiego środka bywa niepewne, ale Krassowi się udało; wojsko jego odzyskało dawną waleczność — mógł je więc poprowadzić na wroga.
Teraz w r. 71-ym istotnie nastąpił przełom. Pierwsze ponowne starcia przyniosły zwycięstwo Krassowi. Spartak cofnął się na południe, na półwysep Regium, zamierzając przeprawić swą armję na Sycylję i tam rozpalić nową wojnę niewolniczą. Co do okrętów, to porozumiał się z piratami, którzy w owym czasie byli władcami morza; ale piraci, otrzymawszy zgóry pieniądze, zawiedli jego oczekiwania. Tymczasem Krassus był pewny siebie: zagrodziwszy murem półwysep Regium od reszty Italji, cieszył się, że szajki niewolników trzyma jakby w pułapce — i spokojnie oczekiwał ich głodowej śmierci, albo zdania się na laskę i niełaskę.
Tak tanim kosztem nie osiągnął jednak zwycięstwa; pewnego razu Spartak, korzystając z burzliwej nocy, przedarł się poprzez szańce rzymskie — i na nowo zalał Lukanję. Po tem niepowodzeniu, Krassa opanowała chwilowa depresja: napisał do senatu, że koniecznie należy sprowadzić Pompejusza i Lukulla, wyznając tem samem pośrednio swoją własną niemoc. Za ten nierozważny krok zapłacił później bardzo drogo. Wprawdzie nastrój małoduszności przeminął szybko: dopomogły mu nowe niesnaski w armji Spartaka. Część jej oderwała się i rozłożyła nad jeziorem Lukańskiem; Krassus, dowiedziawszy się o tem, pośpieszył, rozbił wroga i byłby go wytępił, gdyby Spartak, który się na czas zjawił, nie ocalił resztek. Rozkładu jednak ta pomoc nie powstrzymała — i Krassowi znów udało się zaatakować powstańców. Odniósł pełne zwycięstwo, wyciąwszy zgórą 12.000 niewolników; wszyscy padli z ranami w piersiach, walcząc do ostatniego tchnienia.
Tymczasem Pompejusz, ukończywszy wojnę Sertorjańską, wracał do Italji i miał ochotę odebrać Krassowi wawrzyny. Krassus nie miał prawa stawiać przeszkód, gdyż sam go przywolał na pomoc. Tembardziej pałał żądzą zakończenia wojny, zanim Pompejusz pokaże się w Italji. Z tem pragnieniem szedł na spotkanie Spartaka, który również wolał się zetrzeć z każdym dowódcą rzymskim oddzielnie. Decydująca bitwa rozegrała się w nieznanem nam bliżej miejscu, w Apulji. Kiedy Spartakowi przyprowadzono konia, własnym mieczem wobec wojska go przebił: «w razie zwycięstwa, zawołał, będziemy mieli więcej koni, a do ucieczki koń mi niepotrzebny».
Walczył jak lew; dwóch setników zabił ręką własną, starając się dotrzeć do Krassa, ale nie mógł tego dokazać. Rzymska wytrwałość ostatecznie wzięła górę: mężny herszt buntowników, otoczony, poległ, a jego wojsko zostało rozproszone. Uciekające bandy jednakże rogromił Pompejusz, który z tego powodu napisał do senatu, że Krassus wygrał tylko bitwę, on zaś — wojnę.
Nienawiść Krassa do Pompejusza jeszcze się wzmogła. Uroczystości tryumfu — tryumfu nad zbiegłymi niewolnikami! — Krassus nawet się nie domagał; mały tryumf, czyli «pieszy» (t. zw. owację) otrzymał, ale i ten przyniósł mu więcej drwin, niż zaszczytu. Tak szybko zapomnieli Rzymianie o minionych opałach.
W każdym razie groźna wojna się skończyła: płomień Westy znów płonął równem, cichem światłem. Czy na długo?
Tysiące krzyżów z przybitymi na nich niewolnikami przez parę miesięcy służyły jako osobliwa ozdoba drogi Appjuszowej, owej «królowej gościńców» — od Rzymu do samej Kapui i świadczyły przejezdnym o zwycięstwie władzy państwowej nad strasznym wrogiem wewnętrznym. Zwycięstwo to było ostateczne: jakkolwiek Rzym niejedno jeszcze przeszedł wstrząśnienie — to jednak powstanie niewolników już się nie powtórzyło. Mamy powiedzieć, że stało to właśnie dzięki zbawiennemu przestrachowi, jaki wzbudziła okrutna rozprawa z buntownikami? Mamyż uznać praktyczną wartość teroru? Bynajmniej.
Widzieliśmy już, że świat antyczny nie był wynalazcą niewolnictwa; był on, owszem, pierwszym i jedynym, który uznał niemoralność i szkodliwość tej instytucji. Naprzód poeci greccy, a zwłaszcza Eurypides, wskazywali na jedność natury ludzkiej, która nie pozwala, aby jeden człowiek był własnością, rzeczą drugiego. Następnie filozofja, zwłaszcza z kierunku stoickiego, szerzyła tę samą naukę śród swoich licznych adeptów. Stoicka zaś filozofja przeniknęła do Rzymu i wpłynęła na rzymską naukę o prawie; znamy już jej reformatorów, dwóch Scewolów. Powoli, ale pewnie idzie praca ku ulżeniu warunków życia warstwy niewolniczej: przyznane im zostaje małżeństwo prawne (contubernium), własność osobista (peculium); samowola pana stopniowo zostaje ograniczona. — «Cóż to jest niewolnik? Pierwszy skromny przyjaciel» — mówi swym czytelnikom w sto lat później Seneka. Takie są trwałe i zbawcze drogi postępu.
Co zaś do wojny roku 73—71, to przy całej naszej sympatji dla osoby samego Spartaka — nie powinniśmy żałować, że nie on zwyciężył, ale wytrzymałość i organizacja Rzymu. Spartakowcy już tylko przez to, że woleli grabieże i podpalania, niż wolność, do której ich wzywał dowódca — wykazali, że nie są przygotowani do władzy. Gdyby zwyciężyli — to utopiliby całą kulturę w morzu krwi i zamiast rzymskiej praworządności, stworzyliby nowy chaos, z którego ludzkość musiałaby temi samemi drogami powoli i mozolnie wydostawać się na światło, aby może za tysiąc lat znowu się znaleźć tam, gdzie stała wówczas.
Nie odrazu wyleczyła się Italja z okropności spartakowszczyzny. Zniszczone wsie, spalone chaty długi czas jeszcze były świadectwem wichury, która przeszła nad nią, i kto wie, ile z jej powodu zaginęło skarbów niezastąpionych? Toć Lukullus był nie pierwszym, co zdobił swoje wille wytworami artystów greckich. Ale przynajmniej istniały warunki dla kulturalnej odbudowy kraju; Rzym odetchnął swobodnie — i wdzięczny był swemu zbawcy.
Swemu zbawcy ale właściwie kto był tym zbawcą? Krassus złamał siłę niewolników, ale Pompejusz «wykarczował korzeń wojny»; bohaterstwa Pompejusza były głośniejsze, ale bohaterstwa Krassa bliższe; za Pompejuszem przemawiał jego czyn, za Krassem nadto jego słowo, odziedziczona elokwencja. Najpożądańszą rzeczą było, aby się obaj porozumieli ze sobą. Tak się też stało, i obaj w następnym roku 70 zostali obrani na konsulów.
Ten pierwszy konsulat Pompejusza i Krassa w roku 70-ym był punktem zwrotnym w historji upadku republiki; zakończył on ostatecznie drugą czyli Sullańską restaurację i rozpoczął nowy okres m demokratycznych. Ażeby to zrozumieć, należy bliżej poznać tego z dwóch konsulów, który był twórcą owego przełomu — Pompejusza.
Urodzony w roku 106-ym, liczył zaledwie lat 24, gdy powrót Sulli do Italji po raz pierwszy umożliwił mu wysunięcie się na polu wojskowo-politycznem. Wiemy już, jak dyktator ocenil doniosłość usług, oddanych mu przez tego młodzieńca. Do powodzenia nie mało przyczyniała się jego postać zewnętrzna, owiana dużym urokiem. Z twarzy był podobny do Aleksandra Wielkiego; wiedząc o tem, Pompejusz i pod innemi względami starał się go naśladować. Zachowaniem się swojem również umiał ludzi czarować, a zwłaszcza żołnierzy; ten zaś dar nie był u niego odziedziczony. Przeciwnie, jego ojciec, naczelnik armji w czasie wojny sprzymierzeńczej — swem surowem, usposobieniem wywolał powszechną nienawiść przeciw sobie, nasz zaś Pompejusz stał się przedmiotem miłości powszechnej.
Kiedy Sulla nakazał mu odebrać od Cynnańczyków prowincję Afrykę, Pompejusz z niesłychaną szybkością wykonał to trudne polecenie. Wróciwszy potem do jej stolicy Utyki, zastał tam pismo Sulli, który mu nakazał rozpuścić całe wojsko, oprócz jednego legjonu, ten zaś miał przejść pod kierownictwo nowego dowódcy. Wojsko nawet słyszeć nie chciało o rozłączeniu z ulubionym młodym naczelnikiem: zaczęło się buntować i nawet było gotowe oderwać się od Sulli. Pompejusz napróżno starał się je przekonać: dopiero gdy zagroził żołnierzom, że w razie ich nieposłuszeństwa sam sobie odbierze życie, uspokoili się — i dyscyplina wojskowa została zachowana. W Rzymie usłużni przyjaciele nie omieszkali donieść Sulli, że Pompejusz od niego się oderwał i prowincja Afryka powtórnie jest stracona; tem większe było zdziwienie, a potem zachwyt, gdy w namiocie Sulli zjawił się sam Pompejusz: «wykonałem twój rozkaz» — rzekł mu, wchodząc. Sulla wobec wszystkich wyciągnął rękę do niego i, robiąc aluzję do Aleksandra Macedońskiego, którego wielbił i naśladował młody wojownik, głośno powiedzial: — «Pozdrowienie ci, Pompejuszu Wielki!», dając tem do zrozumienia, że nie tyle w czynach wojennych, ile w umiarkowaniu i władzy nad sobą samym tkwi istotna wielkość. Przezwisko to już przy nim pozostało.
Nie przez długi czas jednak Pompejusz był zwolennikiem Sulli; jego surowy arystokratyzm nie przypadał mu do serca. Z drugiej strony popularowie, którym brakło tęgiego dowódcy, na wszelki sposób nęcili go ku sobie. Korzystając ze ślepej miłości, jaką naród czuł do niego — wbrew życzeniu Sulli wyrobił konsulat Lepidowi w roku 78.
«Napróżno się cieszysz ze swego zwycięstwa — powiedział wtedy samowładca, który już był abdykował — sobie samemu hodujesz wroga».
Wkrótce potem wyraził on chęć wzięcia udziału w wojnie przeciw Sertorjuszowi, któremu Metellus Pobożny oczywiście nie mógł sam dać rady. Senat jednakże nie miał tym razem zbyt wielkiej ochoty powierzać legjonów człowiekowi młodemu, który dotychczas nie zajmował żadnego z urzędów kurulnych. Naturalnymi pomocnikami prokonsula Metella byli konsulowie owego roku: Brutus i Lepidus Livianus, jeden i drugi — niewiele warci. Tem bardziej powszechne byo zdziwienie, gdy po stronie Pompejusza stanął jeden z zagorzałych arystokratów, Marcjusz Filip: «Cóż to dziwnego, — mówił żartem, — że ja, będąc Filipem, kocham naszego Aleksandra?» — «I ty proponujesz — mówił ktoś wzburzony, aby jego, co nawet nie był kwestorem, wysłać na wojnę pro consule?» — «Nie, pro consulibus!» — jadowicie odparł Filip, czyniąc aluzję do lichej wartości obu konsulów, którzy swe stanowisko zawdzięczali wpływom i intrygom Cetega.
Pompejusz osiągnął swój cel. Walcząc z Sertorjuszem, ponownie dotarł do słupów Herkulesowych. Wprawdzie, Sertorjusza pokonał nie on, lecz ręka bezecnego mordercy, ale wojnę w każdym razie ukończył — i natychmiast otrzymał od senatu rozkaz, aby pospieszył z wojskiem do Italji na pomoc Krassowi, który sam o to prosił. Dalszą historję znamy. Rzymianie przeżyli jeszcze dni pełne niepokoju, gdy Pompejusz ze swem wojskiem zbliżył się do bram Rzymu: i cóż, gdyby tak zapragnął być nowym Sullą? Ale Pompejusz pamiętał, za co zmarły dyktator nazwał go Wielkim; obiecał więc, że po tryumfie, którego nikt mu nie odmawiał, rozpuści wojsko — i obietnicy dotrzymał.
Pompejusz jednak miał zobowiązania względem partji popularów; należało je również wypełnić. Ustawa państwowa, narzucona republice przez Sullę, zbytnio naruszała wysławianą przez Polibjusza harmonję trzech pierwiastków na korzyść arystokracji; pewne złagodzenie różnic było tu konieczne. Goryczą zwłaszcza napełniało wielu, nawet umiarkowańszych arystokratów, poniżenie trybunatu ludowego, instytucji prawie równie starej, jak republika. Wprawdzie odebrane przedtem trybunom prawo domagania się urzędów kurulnych zostało im przywrócone z pięciu laty; ale inicjatywy prawodawczej byli wciąż jeszcze pozbawieni. Pompejusz mocą swego prawa konsularnego przywrócił im ten przywilej, tak iż odtąd nanowo stało się możliwe przeprowadzenie projektów prawnych przez trybunów drogą «plebiscytu» bez uprzedniej zgody senatu. To też trybunat, jak wkrótce zobaczymy, odwdzięczył się należycie Pompejuszowi.
Również środkiem zbyt surowym okazało się całkowite oddanie sądów stanowi senatorskiemu. Niewątpliwie sądy rycerzy, jak się przekonaliśmy, były nie mniej szkodliwe, ale nie należało z jednej ostateczności wpadać w drugą. Dowiodła tego w tym samym roku 70 sprawa namiestnika Sycyljj Werresa, który w nadziei na pobłażliwy sąd swych kolegów — senatorów w ciągu trzech lat bezczelnie rabował swoją prowincję. Cycero, rówieśnik Pompejusza, szczególnie się wsławił tem, że zdemaskował jego nadużycia i łupiestwa. Pod wpływem znakomitych jego przemówień «przeciw Werresowi» powstała nowa reforma organizacji sądowej: założono wszechstanowy sąd przysięgłych, w którym jedna trzecia część członków składała się z senatorów, druga — z rycerzy, trzecia — z przedstawicieli ludu. Wtedy wreszcie istotna sprawiedliwość przeniknęła do sądownictwa rzymskiego; zaufanie do sądów stało się wkrótce tak powszechne, że gdy ojciec późniejszego poety Horacego chciał synowi swemu pokazać wzór obywatela bez skazy, pokazywał mu jednego z sędziów.
Te reformy zasługiwały na uznanie. Zato mniej godne były inne środki, za pomocą których Pompejusz chciał się odwdzięczyć tym, co popierali jego kandydaturę, zarówno rycerzom, jak popularom. Rycerzom przywrócił dzierżawy w prowincji Azji, nanowo sprowadzając poprzednie klęski na ten nieszczęsny kraj, co dzięki ustawom Lukulla wolniej już oddychał; popularom zaś przywrócił przydziały zbożowe, wywołując tem samem nowe źródło trudności dla skarbu. Nie należy wątpić, że sam Pompejusz odczuwał niebezpieczeństwo, tkwiące w tem przywracaniu praw Grakchów. Ale populary wywierali nacisk, żądając środków jeszcze radykalniejszych, więc i tak był kontent, że się tem wykupił.
Co się tyczy sytuacji ogólnej, to nie można zaprzeczyć, że horyzont polityczny Rzymu ostatniemi laty znacznie się rozjaśnił. Italja była uspokojona, prowincje przyłączone — nawet wschodnie, gdzie Lukullus prowadził zwycięską wojnę z Mitrydatem: działo się to jeszcze przed buntem jego legjonów i przed jego przymusowym odwrotem. Można więc było przywrócić normalne życie polityczne. Wybrano cenzorów, poraz pierwszy po Sulli; trzeba było oczyścić senat od zbyt zepsutych ludzi, którzy się tu znaleźli wskutek pobłażliwości dyktatora. «Czystkę» przeprowadzono w sposób jak najbardziej radykalni sześćdziesięciu czterech senatorów musiało opuścić kurję. Potem przyszła kolej na stan rycerzy; tu powszechną uwagę skupił jedyny w swoim rodzaju widok: zjawienie się konsula Pompejusza. Istotnie nie był on jeszcze senatorem; konsulat był pierwszym jego urzędem kurulnym, i dopiero po złożeniu konsulatu uzyskał miejsce na ławie senatorskiej. Posłuszny przykazaniom przodków, Pompejusz podczas przeglądu rycerzy, sam prowadząc swego konia za uzdę — stanął przed surowemi oczami cenzorów. Ci mieli mu zadać ustalone pytania, i dopiero w razie zadowalających odpowiedzi mógł Pompejusz uzyskać prawo «zachowania konia», czyli prawo pozostania klasie rycerskiej. — «Czyś odbył należytą liczbę wypraw wojennych?» — «Odbyłem». — «Pod czyjem dowództwem?» — «Pod swojem własnem». Pełne zapału okrzyki ludu, który w gęstej ciżbie wypełniał plac, przyjęły te słowa i zagłuszyły tradycyjną odpowiedź prezydującego cenzora: traduc equum.
Powodzenie jest rzeczą miłą. Ale cóż dalej? Ukończywszy konsulat, Pompejusz Wielki zajął należne mu miejsce na ławie senatorskiej śród mężów konsularnych; ale chcąc z tego stanowiska rządzić państwem, trzeba było być politykiem i mówcą; Pompejusz zaś był tylko doskonałym dowódcą... Tylko? Czyżby takich talentów było zbyt wiele? Bynajmniej. Ale cóż robić, gdy prawa nie pozwalają oddawać władzy wojskowej ludziom prywatnym. I oto Pompejusz poczuł się niepotrzebnym i usuniętym od władzy; jego zaś współzawodnik Krassus dzięki swej sztuce krasomówczej zaćmiewał go coraz bardziej.
Ale było to zaćmienie tylko chwilowe. Powiedziałem wyżej, że widnokrąg rzymski znacznie się rozjaśnił. Mimo to jedna chmura na nim pozostała: byli to piraci. Tu i owdzie już się z nimi spotykaliśmy; teraz jednak należy o nich pomówić obszerniej.
W czasach najdawniejszych, o których świadczy Homer, rozbójnictwo morskie uważane było za zajęcie równie dozwolone, jak i handel morski, a może nawet bardziej honorowe: miasta zakładano w pewnem oddaleniu od brzegu morza, aby uniknąć napadów ze strony drapieżników morskich. W czasach historycznych rozkwit nadmorskich republik greckich oswobodził wschodnią część morza Śródziemnego od tej plagi; szczególnie dobroczynna co do skutków była pod tym względem działalność Aten, które w uspokojeniu mórz widziały główny warunek powodzenia swego handlu. Po upadku Aten rolę strażniczki porządku przejęła republika na wyspie Rodos. Ale wskutek wojen Rzymu z Perseuszem i Rodos stracił znaczenie; ponieważ zaś Rzym niedość interesował się sprawami morskiemi, zatem ochrona mórz osłabła, i w drugiej połowie II wieku piraterja nanowo głowę podniosła.
Nawet i korsarz nie może wiecznie błąkać się po morzu; jemu także są potrzebne gniazda na lądzie, tak dla schroniska jak i dla przechowania nagrabionych skarbów; takie gniazda najdogodniej było zakładać w miejscowościach, gdzie niedostępne góry podchodziły bezpośrednio do brzegu, tworząc między przylądkami liczne i głębokie zatoki. Taka była górzysta Cylicja w południowo-wschodnim kącie Azji Mniejszej, dalej — szczególnie wyspa Kreta, od wieków słynąca korsarstwem. Trzecią również przysposobioną dzielnicą była obecna Dalmacja; ale tu na morzu Adrjatyckiem Rzymianie bądź co bądź postarali się o wyzwolenie od tak niewygodnych sąsiadów.
Wojny domowe pierwszej polowy I-go wieku były znakomitą okazją dla piratów. Teraz stanowili już rzeczywiste państwo z własną określoną organizacją i nawet własną religją; była to religja perskiego Mitry, o której pomówimy w tomie czwartym. Siłę ich obliczano mniej więcej na tysiąc lekkich i szybkolotnych okrętów, które nazywali «myszkami», (jak kozacy nazywali swe łodzie: «czajkami»); naczelnikami byli Grecy, i językiem komendy był język grecki. Ludzi swoich zbierali wszędzie, i rzeczywiście — ich swobodne, junackie życie nęciło wielu takich, których nie zadowalał uczciwy zarobek u siebie w domu.
Z Rzymem byli stale na stopie wojennej; o ile schwytany przez nich jeniec był na tyle nierozsądny, że nazwał się obywatelem rzymskim — piraci z miną poważną przynosili mu togę i obuwie rzymskie (calceus), cześć mu wszelką oddawali, a potem, gdy im było dość tej zabawy — proponowali mu, aby po spuszczonej drabince zeszedł na przechadzkę po falach morskich. Od wielu miast nadmorskich pobierali haracze, do innych wpadali dla rabunku, albo dla uciechy. Cycero, w jednej ze swoich mów przeciw Werresowi, bardzo wyraziście opisuje nagle ukazanie się eskadry korsarskiej w porcie Syrakuz, mając na celu zdyskredytowanie bezczynnego namiestnika wyspy. Ale najgorsze było to, że piraci, korzystając ze swej bezkarności, pozwalali sobie na chwytanie bogaczów, aby uzyskać za nich należyty wykup (zobaczymy jeszcze, jak to sam Cezar dostał się w ich ręce) — i rabować trasporty zboża, przeznaczone dla Italji i Rzymu. Wynikiem tego była drożyzna i głód; lud szemrał. Populary, rzecz prosta, starali się wyzyskać ten nastrój: jeżeli senat nie może czy nie chce nic zrobić, to niech zostawi pole działania im — przywódcom ludu.
Znalezienie przywódcy nie było rzeczą trudną: Pompejusz chciał, mógł i powinien był nim zostać. Był bowiem bojownikiem doświadczonym w rzeczach wojny, a w cywilnem życiu Rzymu nie znajdował dla siebie odpowiedniej roli. Dlaczego senat nie chciał mu powierzyć sprawy tak doniosłej, jak upokorzenie piratów i pacyfikację morza? Przyczyną było fatalne nieporozumienie: senatorowie nie mieli zaufania do Pompejusza. Chcąc zapewnić powodzenie akcji przeciw piratom, należało naczelnego wodza obdarzyć szerokiemi pełnomocnictwami, oddając mu władzę nad wszystkiemi morzami i całem pobrzeżem morskiem, czyli — należało tego wodza uczynić panem całej republiki; ale czy Pompejusz, otrzymawszy taką władzę, zechce się jej wyrzec, kiedy spełni swoje zadanie? Kto go znał, ten Śmiało mógł odpowiedzieć: że się wyrzeknie. Był to człowiek ściśle republikańskiego sposobu myślenia; dwa razy tego dowiódł, dobrowolnie rozpuściwszy swą armję: po wojnie afrykańskiej i po wojnie Sertorjańskiej. Znał go Cycero, który już wówczas był najznakomitszym mówcą rzymskim; ale Cycero, uczciwie wykonawszy swe obowiązki edyla w roku 69-ym — teraz był zwykłym senatorem i zasiadał w skromnej grupie edylicjów, którym nawet mówić wiele nie wypadało w obecności poważnych mężów konsularnych; to też dopomóc Pompejuszowi nie był w stanie. Istotnie, w senacie sprawa Pompejusza była przegrana; i oto człowieka, którego po dwudziestu latach owo rządzące kolegium uznało za swą tarczę przeciw zuchwałemu uzurpatorowi Cezarowi — teraz fanatycznie nienawidzono. «Jeżeli chcesz być drugim Romulusem» — wołano — «to nie zapominaj o jego końcu».
W senacie sprawa Pompejusza była przegrana. Ale on sam, będąc konsulem w r. 70-ym, nie na darmo przywrócił trybunatowi inicjatywę prawodawczą.
I oto jeden z trybunów, Gabinjusz, zgłosił w roku 67-ym na zebraniu ludowem prawo o wyborze Pompejusza na dowódcę przeciw piratom. Próżno senat się opierał; prawo zostało przyjęte, i Pompejusz znów stanął na czele państwa, obejmując władzę nad flotą, złożoną z 500 okrętów, nad wojskiem, liczącem 120.000 legjonistów i 5.000 konnicy, oraz nad całym pasem wybrzeżnym morza Śródziemnego, szerokości sześćdziesięciu kilometrów. Wrażenie, wywołane przez jego wybór, było zdumiewające: ceny produktów spożywczych natychmiast spadły — do tego stopnia wszyscy byli przekonani, że gospodarka piratów na morzach skończy się wreszcie raz na zawsze.
I Pompejusz świetnie urzeczywistnił pokładane w nim nadzieje. Miał wtedy lat czterdzieści, czyli, że był u zenitu swego bujnego życia i że imponował siłą i wytrzymałością. To też zabrał się do rzeczy z żelazną energją, ukazując w całym blasku swój talent organizatorski. Cale morze podzielił na trzynaście części, posyłając do każdej eskadrę z obranym admirałem na czele. Pirackie «myszki» nawet nie próbowały obrony przeciw tak umiejętnie zarządzonej obławie: owszem, chętnie umykały do swoich gniazd w Cylicji. Nie minęło nawet czterdziestu dni od chwili, gdy wystąpił Pompejusz — a już całe zachodnie morze Śródziemne było wolne od uprzykrzonego wroga, a zboże sycylijskie oraz afrykańskie swobodnie wyładowywano w portach italskich.
Pozostawała druga i główna część pracy: uspokojenie i wschodniej połowy Sródziemnomorza oraz zdobycie gniazd piraterji w górzystej Cylicji. Gniazd tych korsarze zmuszeni byli bronić z całem męstwem rozpaczy; pod przylądkiem Kruczym (Korakêsion) nastąpiła bitwa decydująca: piraci zostali ostatecznie rozgromieni. Ci zaś, którzy z tej opresji wyszli cało, zmuszeni byli się poddać. Zresztą, potem tego nie żałowali: Pompejusz bowiem, rozumiejąc doskonale, że tylko czar morza skłonił tych ludzi do rozbójnictwa, doszedł do wniosku, że na lądzie, w dali od kuszącego żywiołu, mogą się oni stać pracownikami pożytecznymi — i osiedlił ich w miastach, zniszczonych przez wojnę Mitrydatową.
A wojna Mitrydatowa przybrała właśnie wtedy obrót nieoczekiwany. Wiemy już, jak się to stało: występna agitacja P. Klodjusza zdemoralizowała zupełnie armję Lukullową: żołnierze zbuntowali się przeciw swemu naczelnikowi i zmusili go, aby, wyrzekłszy się wyników swoich świetnych zwycięstw: poprowadził ich zpowrotem do prowincji Azji. Teraz byli fimbrjańczycy zostali rozpuszczeni do domów; pozostałe siły rzymskie były nieznaczne, legjony zaś, które stały w Cylicji, zgodnie z prawem Gabinjuszowem, podlegały władzy Pompejusza. Zupełnie naturalną rzeczą było, po nieudanej wyprawie Lukulla, poruczyć Pompejuszowi ukończenie wojny, Odpowiedni projekt wniósł w 66-ym roku — oczywiście na zebraniu plebsu — jeden z trybunów ludowych, Maniljusz. Było to prawo Maniljusza o wyborze Pompejusza na dowódcę w wojnie przeciw Mitrydatowi. Znów namiętności zawrzały, jak przed rokiem; tym razem nobilitet wybrał dla rozprawy z trybunem — najlepszego ze swego grona, Kw. Katula, który stłumił «rokosz Lepidowy». Tłum Kwirytów z szacunkiem wysłuchał mowy powszechnie czczonego senatora: z wielkim taktem omówił on wszystkie trudności tej sprawy, głosząc wszelako chwałę ulubieńca bogów i ludu. «Przeciwko wszystkim wybieracie Pompejusza, tylko jego wysyłacie na spotkanie wszelkich niebezpieczeństw; kogóż sobie rezerwujecie w razie, gdyby on zginął?» — «Ciebie!» zawołał tłum — i tem samem jakby zamknął usta senatorowi. Był to sukces znaczny; ale jeszcze większym była cenna pomoc, jaką teraz Cycero mógł okazać Pompejuszowi. Owego roku był on pretorem, dzięki czemu miał prawo samodzielnego przemawiania wobec ludu. W zwołanem przez siebie zebraniu wypowiedział Cycero swą znakomitą mowę de imperio Cn.Pompeji, jedną z najlepszych, w której pofolgował całkowicie swemu sercu, pełnemu szlachetnych porywów. Prawo Maniljusza zostało przyjęte, a zwycięzca wrogów Rzymu w Afryce i w Europie — ruszył gromić tych wrogów na trzecim kontynencie.
I znowu szczęście mu sprzyjało, bo przeciw Tygranowi armeńskiemu zbuntował się jego syn, Tygran Mlłodszy. Ponieważ jego matką była córka Mitrydata, zatem «król królów» podejrzewał ją, a częściowo i swego teścia, że popierają zuchwałego młodzieńca. Wynikiem tych nieporozumień było zerwanie sojuszu między obu monarchami. Mitrydatowi pozostawała nadzieja na Fraata, króla Partów; ale rozważny barbarzyńca, porównawszy siły Mitrydata i Pompejusza, wolał zawrzeć uklad z tym ostatnim, zastrzegłszy dla siebie Mezopotamję, jako nagrodę za neutralność. Tym sposobem Mitrydates znalazł się w całkowitem odosobnieniu.
Ale szczęście — to jeszcze nie wszystko: trzeba umieć korzystać ze szczęścia. Na tem właśnie polega talent dowódcy. Mitrydates bądź co bądź po odwrocie Lukulla zdołał się wzmocnić w swojem państwie Ponckiem; Pompejusz zaś, jak już mówiliśmy, miał w prowincji Azji bardzo niewielu żołnierzy. Czy powinien był czekać, aż połączą się z nim legje cylicyjskie? Były jeszcze daleko, Pompejusz zaś chciał wykorzystać dogodny moment.
Powziął więc śmiałą decyzję — przeszedł rzekę Halys. Mitrydates, wówczas już blisko 70-letni starzec, zaproponował mu pokój; ale ponieważ Pompejusz stawiał jako główny warunek pokoju całkowite poddanie się władzy Rzymu — trzeba było prowadzić wojnę. Mitrydates nie miał ochoty zetrzeć się z wojskiem rzymskiem; zaczął się cofać, w nadziei, że przeciwnik się znuży pościgiem przez nieznane tereny. Nadzieja ta zawiodła: dzięki odwrotowi Mitrydata Pompejusz mógł się połączyć z legjonami cylicyjskiemi. Teraz dowódca rzymski zdwoił tempo pościgu: Mitrydates został dopędzony, osaczony i pobity na głowę. Chciał uciec do Tygrana, ale tu, zamiast gościny, zastał ogłoszenie o wielkiej nagrodzie za swoją głowę. Wówczas zwrócił się w stronę Kaukazu i za Kaukaz, do królestwa Bosporskiego, gdzie panował jego buntowniczy syn Machares.
Pompejusz ścigał go dalej. Im bardziej się zagłębiał w te krainy, tem cudowniejsze otwierały się widoki. Oto bajeczny Fazis (dzisiejszy Rion), jeszcze nietknięty stopą rzymską; oto złota Kolchida: oblewające ją morze barwiło się żaglami okrętów rzymskich, na których nowi Argonauci oczekiwali nowego Jazona. Dalej gorące wzgórza Gruzji, zajęte przez walecznych Iberów; dalej Araks, Kura. Tam zaś kamienna ściana Kaukazu. Czy ją przestąpić? Pokusa była wielka, ale rozsądek przeważył. Król-wygnaniec został pozostawiony swemu losowi, który niezwłocznie sam się wypełnił; zwycięzca zaś ruszył w drogę powrotną.
Wszystkie opisane tu wyprawy zajęły rok 66 i część 65-ego. Resztę tego roku Pompejusz przepędził w Poncie, pracując nad uporządkowaniem tej nowej prowincji narodu rzymskiego. W następnym roku ruszył poprzez przełęcze gór amańskich do Syrji. Tu jeszcze wciąż panowali Seleucydzi; ale były to nędzne wyrodki dawnych wielkich monarchów. Antjoch Epifanes, ten, przy którym sto lat temu powstali Machabeusze — był pomimo wszystkich swoich braków prawie ostatnim godnym uwagi przedstawicielem dynastji. Po jego śmierci zaczęły się długotrwałe wojny pretendentów między sobą; wojny te niszczyły kraj i rujnowały dobrobyt miast greckich — Antjochji, Damaszku, Berytu i innych; ale były też morderczemi popisami i żerem dla królewiąt i hersztów rozlicznych szajek, Przeciw tej wiecznej zawierusze był tylko jeden środek, pożądany przez cały kraj, a mianowicie wcielenie w skład państwa rzymskiego.
Po królestwie Ponckiem była to druga znaczna zdobycz oręża rzymskiego; Pompejusz jeszcze był zajęty organizacją nowej prowincji, gdy tymczasem nastąpiło zdarzenie równoznaczne z trzecią zdobyczą — śmierć króla Mitrydata w państwie Bosporskiem.
Stary zdobywca zdołał zrzucić tu z tronu i ukarać swego zbuntowanego syna Machara i sam zajął jego miejsce; poczem zaczął przygotowywać nową wyprawę przeciw Rzymowi, nie przez Kaukaz, lecz przez Bałkany. Tymczasem te przygotowania wojenne wywołały szemrania nowych poddanych, a z szemrania wynikł rokosz. Drugi syn króla, Farnaces, stanął na czele buntowników — i los starca był przesądzony. Stolica państwa Bosporskiego Pantikapajon (dziś Kercz) otwarła swe wrota powstańcom. Błagania Mitrydata były daremne: wielokrotny synobójca nie powinien był się spodziewać od swego syna litości. Został też zmuszony do samobójstwa: najpierw skłonił swoje żony i córki do wypicia trucizny, poczem sam wychylił kielich. Ale jego ciało, od dzieciństwa w obawie otrucia uodporniane na wszelkie jady zapomocą odtrutek — nie poddało się działaniu trucizny. Otaczały go teraz trupy członków rodziny, ale jego śmierć się nie imała. Wezwał wtedy gallijskiego najemnika i kazał mu mieczem odciąć sobie głowę.
Tak się skończyła w r. 63 trzecia wojna Mitrydatowa.
Pompejusz w dalszym ciągu organizował prowincję Syrję — gdy do tego zadania przybył nieoczekiwany dodatek w postaci krótkotrwałej wojny judejskiej. Jak już wiemy, ród Chasmoneuszów, do którego należał Juda Machabeusz i jego bracia, zdobył sobie władzę nad krajem; właśnie w chwili, gdy legje rzymskie opanowały Syrję, dwaj bracia z tego rodu toczyli spór o koronę królewską. Pompejuszowi przypadła oczywiście rola sędziego w tej zrazu polubownej sprawie; ale Pompejusz, zarówno w Syrji, jak i tutaj, stawał po stronie ludu, przedstawicieli zaś ludu widział w faryzeuszach, którzy, wyznając stare tradycje, żądali usunięcia królów i przywrócenia władzy arcykapłana. Spór doprowadził do starcia armji rzymskiej z judejską; jest rzeczą jasną, że opór Judejczyków został bardzo szybko złamany. Jerozolima się poddała, Syon był wzięty, a jego obrońcy padli bądź to od miecza, bądź to od siekiery. Tajemnicza świątynia otworzyła swe podwoje przed zwycięzcą, który jednak nie tknął jej skarbów. Natomiast wielu mieszkańców Jerozolimy pociągnęło za legjonami, które wracały do domów; stworzyli oni w Rzymie dość liczną gminę — główną w tak zwanem «rozproszeniu». Do tej gminy powrócimy.
Teraz dzieło było dokonane — dzieło wielkie: rozszerzenie władzy orłów rzymskich aż do brzegów Eufratu. Pompejusz był u szczytu swej sławy — i dopiero teraz się dowiedział, że miasto ojczyste, dla którego ponosił tyle trudów w owym czasie omal nie zostało starte z powierzchni ziemi. Nastał trzeci rok przeznaczeniowy: po pożarze Kapitolu w roku 83, po zhańbieniu bogini Westy w 73 roku — trzecia, podług oczekiwania wielu ludzi, ostateczna katastrofa: — spisek Katyliny.
Straszny człowiek, o którym wypadnie nam mówić w tym rozdziale — jest nam już znany: on to po powtórnem opanowaniu Rzymu przez Sullę w r. 82, na jego rozkaz po bestjalsku zamordował na mogile Kw. Katula Starszego, zgładzonego przez Marjusza — bratanka tego ostatniego, Marjusza Gratydjana. Jak więc widzimy, Katylina był jednym z głównych katów na usługach Sulli. Od tego czasu minęło bez mała 20 lat. L. Sergjusz Katylina — takie było jego imię w całości — miał już z górą lat 40, ale jego skłonności nie uległy żadnej zmianie. Skłonności te zaś były w tym rodzaju, jakie często się napotyka u ludzi bez jutra: korzystanie w jakikolwiek sposób z dnia dzisiejszego. Był on z rodu patrycjuszów, ale z domu ubogiego; to znaczy, że obracał się śród ludzi zamożnych, nie odmawiając sobie niczego, ale zarazem nie mógł żyć na równej z nimi stopie. Inny w takiem położeniu niewątpliwie stoczyłby się w przepaść, rychło zapomniany, jak zapomina się o przyłapanym łotrzyku. Lecz Katylinę obdarzyła natura fatalnym darem poprostu szatańskim urokiem. Dzięki temu urokowi wzbił się w górę i długi czas na niej pozostawał — póki wreszcie nie strąciła go stamtąd moc karząca.
Żądza wyzwolenia się od wierzycieli i zdobycia środków do używania życia — nakazała 25-letniemu młodzieńcowi zaofiarowanie Sulli usług katowskich; ten, jak wiemy, nie był zbyt wybredny co do wyboru narzędzi, to też wykolejony patrycjusz o stalowym wzroku i żelaznej dłoni znalazł u Sulli odpowiednie dla swoich zdolności zajęcie. Gratydjan był najznaczniejszą ofiarą, ale bynajmniej nie jedyną; nadużywając zaufania dyktatora, wciągnął on na listę proskryptów także i swoich własnych nieprzyjaciół, a przedewszystkiem swoich wierzycieli. Plon był obfity, ale nie wystarczył na długo: trzeba było wyzyskać inne środki. Katylina posiadał wszelkie warunki, aby czarować kobiety; starsze zapisywały mu znaczne sumy w testamencie, młode marzyły o małżeństwie z czarującym patrycjuszem. Ożenił się z jedną — bardzo bogatą; ale w krótkim czasie i to złote źródło się wyczerpało pozostawiając mu prócz niepotrzebnej już teraz żony także i syna. Od żony się oswobodził — w jaki sposób nie wiemy; ale syna zachował przy sobie: okazało się, że jednak miał jakieś szczątki: sumienia.
Służba państwowa mogła być również źródłem dochodów, i młody patrycjusz zaraz się względem niej zakrzątnął. Pierwszy urząd — kwestura — sam przez się nie dawał wielkich korzyści, ale stanowił warunek dalszych, i pominąć go było niepodobieństwem. Trybunat dla Katyliny, jako dla patrycjusza, był niedostępny, i przytem mało nęcący; edylitet, wymagający znacznych sum na igrzyska ludowe, był dlań też niedostępny ze względu na brak środków. Ale oto Katylina dożył lat 4o-tu, a był to wiek pretorski; wystąpił więc jako kandydat i został wybrany w r. 68. Urząd ten — sądowniczy — dla człowieka uczciwego był całkowicie bez zysku; natomiast taki łapownik, jak nasz bohater, mógł na tej drodze zdobyć niemało pieniędzy. Ale główna wartość pretury polegała na tem, że otwierała drogę do zajęcia w roku następnym propretury, a z tem namiestnictwa w prowincji, co było źródłem niezmiernych dochodów. Prowincje otrzymywało się drogą losowania — i Katylinie wypadł los szczęśliwy: otrzymał bogatą Afrykę, dziedzictwo dawnej Kartaginy.
W ten sposób Katylina w r. 67 został propretorem Afryki — i wkrótce po tem zaczęły przybywać do Rzymu deputacje od miast, korporacyj i t. d. ze skargami na niemożliwy do zniesienia ucisk, na niemiłosierny wyzysk całego kraju, uprawiany przez chciwego namiestnika. Katylinie po powrocie do Rzymu groził proces w komisji kryminalnej repetundarum. Wszystko zależało od tego, kto wystąpi jako oskarżyciel. Wadą rzymskiego prawodawstwa kryminalnego było to, że nie znało ono prokuratury państwowej, czyli zasady, by oskarżenie kryminalne wnosił przedstawiciel władzy państwowej. Jako oskarżyciel wystąpił więc drugi nasz znajomy P. Klodjusz — ten sam, co przed rokiem wywołał rokosz w wojsku Lukulla. Czy działał w porozumieniu z oskarżonym (zważywszy podobieństwo ich natur, było to zupełnie możliwe), czy też poprostu nieudolnie — tego nie wiemy. W każdym razie, w wyniku rozprawy ciemiężyciel prowincji został uniewinniony.
Teraz Katylina mógł używać w pełni rozkoszy życia: zapasy złota afrykańskiego były bardzo obfite. Ale część tego złota wobec przewidywanego konsulatu trzeba było odłożyć na kupno głosów. Stawianie kandydatury na rok 65 było już spóźnione: będąc podsądnym, nie mógł żądać, by go wpisano na listę, wyrok zaś został ogłoszony już po wyborach. W takiej sytuacji mogło zabraknąć złota afrykańskiego; warto było pomyśleć o nowych źródłach dochodu.
Katylina miał środki stare, wypróbowane: czarujący uśmiech, pochlebne słówka... Aurelja Orestilla była bogatą wdową; wprawdzie, «oprócz piękności, żaden przyzwoity człowiek nie znajdował w niej nic godnego pochwały», jak mówi o niej współczesny dziejopis Sallustjusz, ale Katylina miał smak niewybredny; i jeżeli nie odrazu zawarto małżeństwo, to z nader oryginalnego powodu. Oto młoda wdowa nie chciała się stać macochą. Ów syn Katyliny z pierwszego małżeństwa był już teraz prawie młodzieńcem; a nic tak nie postarza młodych kobiet, jak dorosłe dzieci. Więc należało się zdecydować: albo Orestilla z posagiem, albo syn... Szczątki sumienia bądź co bądź odzywały się jeszcze w awanturniku. Ale niebawem zamilkły. Dość, że syn Katyliny wkrótce zmarł nagłą śmiercią, ojciec zaś niedługo potem ożenił się z piękną kobietą o kamiennem sercu.
Po tej okrutnej próbie nic już nie mogło powstrzymać Katyliny. Straszny rok Sybili, rok 63, z jego trzecim i ostatecznym ciosem nadchodził: czemużby Katylina nie miał zadać tego ciosu? Środkiem wiodącym do celu, jak na początku II wieku — był spisek; a werbować spiskowych Katylina umiał po mistrzowsku. Oprócz spisku w Rzymie, trzeba było mieć i armję; można ją bylo stworzyć w etruskich kolonjach wojennych Sulli. Wiemy już, że Sulla osiedlił w Etrurji, na ziemi skonfiskowanej wrogom politycznym, swoich weteranów; ale świeżo upieczeni rolnicy byli złymi gospodarzami: dorobek rychło zmarnowali i teraz wzdychali za nowym Sullą i nowemi proskrypcjami.
Była też pożądana pomoc jakiegoś państwa zagranicznego. Niegdyś Gallowie, przeprawiwszy się przez Alpy, runęli swemi niezwalczonemi zastępami na calą Italją północną i środkową — i dopiero skała Kapitolu powstrzymała ich pochód. Teraz, coprawda, w ich rodzinnym kraju toczyły się nieustanne wojny domowe, a południowo — wschodnia część Gallji już od czasów Grakchów była rzymską prowincją (dziś Provence). Ale ten stan rzeczy był właśnie pożądany: pamięć o utraconej swobodzie wciąż jeszcze żyła śród mężnych Gallów, a gdyby tak poruszyć to uśpione morze — kto wie, czy rozkołysaną, burzliwą falę powstrzymałby ów Kapitol, który przed 20-tu laty spłonął na znak gniewu bogów na zmierzający ku zagładzie Rzym.
W każdym razie były to siły potrzebne tylko w najgorszym wypadku, gdyby Katylina obrał drogę buntu; tymczasem jednak dysponował i środkami prawnemi. Nobilitet bynajmniej nie był wrogo względem niego usposobiońy. Zawrotne powodzenie Pompejusza w wojnie z Mitrydatem budziło niepokój wielu senatorów; na czele niezadowolonych stał M. Krassus, dawny współzawodnik zwycięzcy, i rozpoczynający dopiero swą karjerę polityczną G. Cezar. Oczywiście, żaden z nich nie zamierzał dopuścić do utrwalenia się tryumfu Katyliny; usiłowano go tylko wysunąć, jako narzędzie, które można wykorzystać przeciw Pompejuszowi. Gdy narzędzie spełni swe zadanie — zostanie odrzucone. Rzecz niewątpliwa, że Katylina myślał zupełnie tak samo o swoich sprzymierzeńcach: oby mu tylko pomogli zostać konsulem — a potem nie będą potrzebni.
Dzisiaj naturalnie trudno jest zorjentować się nam w tej ciemnej historji. Do przeprowadzenia wyboru na konsula potrzebne były przedewszystkiem pieniądze, gdyż kupowanie głosów odbywało się masowo od tych Kwirytów, którzy z zubożałej Italji gromadzili się w Rzymie. Czy starczyło Katylinie złota afrykańskiego? Czy też Krassus ze swem niewyczerpanem bogactwem przyszedł mu z pomocą? Jeżeli tak, to niewątpliwie nie dopomógł mu w sposób widoczny i głośny. Jakkolwiek było, dość, że wybory na rok 64 zawiodły całą nadzieję Katyliny: konsulat otrzymali inni kandydaci.
Katylina jednak nie rezygnował: z całą swoją niezłomną energją zaczął się przygotowywać do wyborów na następny, fatalny rok 63. Ale tu znalazł współzawodnika w osobie M. Tulljusza Cycerona.
Z imieniem tego zasługującego na wszelką uwagę człowieka złączyło się wyobrażenie o rozkwicie rzymskiej sztuki krasomówczej. Cycero urodził się w Arpinum, był więc ziomkiem Marjusza; ale cała jego miłość spoczęła na tej konstytucji rzymskiej, którą wsławili niegdyś Scypjonowie i Polibjusz, pierwsi — czynem, ostatni — słowem.
Filhellen w duchu Flaminina i Lukulla — Cycero wszystkie owoce, jakie zerwał z drzewa kultury greckiej, chciał poświęcić na chwałę swej rzymskiej ojczyzny. Jak jego ziomek Marjusz, tak i on był homo novus; nie posiadał ani parenteli, ani bogactwa; jedyną jego bronią w walce o byt i o władzę był dar, którym go natura hojnie wyposażyła dar krasomówstwa. Przy pomocy tego daru walczył Cycero przeciw nadużyciom, ujawnionym po dyktaturze Sulli, wskutek naruszenia konstytucji rzymskiej na korzyść arystokracji; koroną tych wysiłków było w roku 70-ym oskarżenie, jakie wniósł przeciw drapieżnemu namiestnikowi Sycylji, sullańczykowi G. Werresowi.
konstytucji rzymskiej. Nie dziw tedy, że Cycero był całą duszą stronnikiem tego kontynuatora tradycji Scypjonów. Tęgi wojownik Pompejusz, wskutek swej nieumiejętności operowania słowem, w senacie zawsze był skazany na niepowodzenie; pod tym właśnie względem Cycero mógł i chciał go uzupełnić.
Jako pretor w roku 66 świetną mową dopomógł Pompejuszowi w uzyskaniu głównego dowództwa przeciw Mitrydatowi; sam wyświadczył państwu nieocenioną usługę, ale tem samem spowodował nieobecność potężnego sprzymierzeńca: w roku 64, kiedy Cycero zabiegał o konsulat, Pompejusz był daleko i nie mógł mu okazać żadnej pomocy. O kupowaniu głosów zaś, jako człowiek niezamożny, nawet myśleć nie mógł; zresztą nie uważał za rzecz godziwą posługiwanie się takim środkiem. I znów mógł liczyć tylko na swoje siły i na swój niezawodny dar przyrodzony — wymowę.
Cycero i Katylina bynajmniej nie byli jedynymi kandydatami na konsulat w roku 63; pozostali kandydaci byli jednak ludźmi bezbarwnymi, choć po większej części przyzwoitymi. Owo «po większej części» dodałem tu, mając na oku jednego z nich, G. Antonjusza — człowieka z dobrej rodziny, ale niespokojnego, chciwego i ambitnego. Na niego też zwrócił uwagę Katylina: chcąc za wszelką cenę uniemożliwić wybór Cycerona, którego uczciwość i energja zniweczyłaby jego zamiary, zawarł układ z Antonjuszem w celu wzajemnego popierania się przy wyborach. Znaczyło to, że wspólnie przekupywali wyborców, którzy za umówioną łapówkę zobowiązywali się oddawać swe głosy jednocześnie na Katylinę i Antonjusza. Już się zdawało, że teraz można było oczekiwać spokojnie wyników wyborów.
A jednak szczęście poraz drugi ominęło Katylinę: podczas wyborów glosy z wszystkich centuryj otrzymał Cycero, drugie miejsce zajął Antonjusz. Wprawdzie przy pomocy swego sojusznika Antonjusza utrącony Katylina mógł zdziałać wiele; ale Cycero postarał się, aby ten Sojusz uczynić bezwartościowym; jął oddziaływać na nader czułą strunę w duszy swego kolegi — na jego chciwość. Jak wiadomo, po odbyciu konsulatu dygnitarz rzymski jako prokonsul otrzymywał w zarząd prowincję; dla wielu, a także dla Antonjusza, była to główna przynęta. «Prowincje konsularne» senat wyznacza! jeszcze przed wyborami, więc zgóry było wiadomo, że konsulowie z roku 63 obejmą w roku 62 zarząd nad Macedonją i Gallją cysalpińską; los decydował, komu przypadnie Gallja, względnie Macedonja. Tymczasem owe prowincje dla takich ludzi, jak Antonjusz, bynajmniej nie przedstawiały równej wartości. Macedonja była bogata, a jej kresowe położenie pozwalało namiestnikowi prowadzić latwe wojny z pogranicznemi półdzikiemi ludami i napełniało go nadziejami tryumfu; Gallja zaś, przeciwnie, nie dawała żadnych materjalnych korzyści, perspektywa zaś nużących wypraw przeciw walecznym plemionom alpejskim nikogo nie nęciła. Nic dziwnego, że Antonjusz marzył o Macedonji, a Gallji bał się jak ognia. Skorzystał z tego Cycero, w którego charakterze nie leżała ani chciwość ani ambicja wojskowa. Zawarł tedy z Antonjuszem polubowny układ, zapewniający temuż Macedonję bez losowania, lecz pod warunkiem, że zerwie całkowicie z Katyliną. Antonjusz z radością wyraził swą zgodę iodtąd wiernie służył swemu koledze. To też nazywamy rok 65 — rokiem konsulatu Cycerona, nie zwracając uwagi na drugiego przedstawiciela tego konsulatu.
Teraz Cycero, odzyskawszy swobodę ruchów, stanął do walki bezwzględnej i przebiegłej. Jego celem, jak to sam w jednej ze swych mów się wyraził, było «wyrwanie Rzymu z otchłani Fatum», dokąd chcieli go strącić nie tylko Katylina, ale i jego sojusznicy, bądź to zbyt lekkomyślni, bądź też zbyt zaufani w sobie. Pomimo wszystko Rzym nie powinien był zginąć; przeciwnie zaś zginąć powinna była stara hydra niezgody, aby po niej mogła zapanować harmonja wszystkich konstrukcyjnych sił państwa.
Do tego zadania Cycero czuł się powołanym bardziej niż ktokolwiek. Z pochodzenia będąc rycerzem rzymskim, posiadał zaufanie tego wpływowego stanu; z drugiej strony — jego szlachetna polityka pozyskała sobie życzliwość najlepszej części nobilitetu — ludzi w rodzaju Katula i Lukulla. Miał też nadzieję, że dzięki swej niezawodnej broni — czarującej sztuce krasomówczej — zdoła i lud podporządkować swej władzy.
I zaczęła się walka. Oto zachęcony przez Cezara trybun ludowy wnosi prawo o nowych przydziałach ziemi, oczywiście prawo ponętne dla proletarjatu rzymskiego, ale Pompejuszowi odbiera ono owoce jego zwycięstw i obarcza skarb nadmiernym ciężarem, nie mówiąc już o władzy dyktatorskiej, którą byli obdarzani wykonawcy owego prawa. Oto jakiś zapomniany przez wszystkich starzec zostaje wezwany do odpowiedzialnolci za popełnione jakoby przed czterdziestu laty zabójstwo Saturnina, a to dlatego, aby poruszyć lud przypomnieniem tego popularnego warchoła. Oto inny albo inni podsycają nienawiść ludu przeciw działaczowi, który w swoim czasie ofiarował rycerzom uprzywilejowane (po senatorach) miejsce w teatrze, czyli pośrednio jątrzą lud przeciw całej warstwie społeczeństwa. Oto czwarty proponuje przywrócenie wszystkich praw. synom ofiar proskrypcji sullańskiej...
Ten ostatni projekt wymagał od konsula najwyższej ofiary: Cycero odczuwał krzywdę owych «synów proskryptów», uważał, że przywrócenie praw, odebranych przez Sullę, jest poprostu nakazem sprawiedliwości; a jednak nie można było tej krzywdy naprawić teraz, kiedy losy Rzymu wisiały na włosku: przywrócenie praw młodzieży, wychowanej w nienawiści do senatu, równało się wzmocnieniu szajki Katyliny. I oto Cycero w płomiennej mowie zwraca się bezpośrednio do tych pokrzywdzonych z prośbą, aby tymczasem dla dobra wyższych interesów państwowych nie szukali satysfakcji. I Cycero zwyciężał — zwyciężał wszystkich i wszędzie. Potomkowie, czytając jego «mowy konsulskie» (nie wszystkie się zachowały do naszych czasów), podziwiają niezwykłą zręczność, z jaką zdołał skłonić lud do wyrzeczenia się swoich żywotnych i istotnych korzyści — i w imię czego? W imię «res publica». Bo też Cycero w nią wierzył, płomiennie miłował tę republikę, skazaną na zagładę — i całe pokolenia ludzkie od niego uczyły się kochać ojczyznę.
Katylina energicznie i przezornie działał na dwa fronty. Jak dawniej, wciągał do swego tajnego stowaszyszenia ludzi odważnych i nieskrępowanych zbędnem sumieniem. Jeden zaplątał się w długi, drugi kochał bez wzajemności, trzeci szukał czegoś innego, a Katylina każdego umiał pocieszyć, lecz pod warunkiem, że się stanie jego narzędziem, Mówiono i o innych jeszcze bardziej skutecznych środkach — o nagłej śmierci bogatych ojców, o zgromadzeniach nocnych, o uświęceniu wywrotnego związki niewinną krwią — zupełnie jak w «bachanaljach» na początku II wieku. Ile w tych pogłoskach było prawdy, a ile należałoby przypisać wpływom zgorączkowanej fantazji ludzi, oczekujących w strachu trzeciego, fatalnego uderzenia pioruna — tego oczywiście nawet i wówczas nie można byłoby wyjaśnić.
Ale Katylina zwlekał z wykonaniem swego zbrodniczego planu; ciągle jeszcze się łudził nadzieją, że mu się uda zdobyć konsulat na następny, 62 rok. Lecz poraz trzeci doznał porażki, bo konsulami zostali obrani Silan i Murena (syn dowódcy z czasów drugiej wojny Mitrydatowej) — obaj kandydaci nobilitetu. Katylina wówczas postanowił działać; jego gońcy rozbiegli się wszędzie, gdzie były przygotowane ogniska spisku. W Etrurji, w pobliżu dzisiejszej Florencji, zadanie było łatwe: weterani Sulli, którzy złą gospodarką zmarnowali swe mienie, gotowi byli powstać zaraz jak jeden mąż na sygnał, dany przez śmiałego towarzysza z partji. Ale w innych miejscowościach Katylina ze zgrozą dostrzegał jakieś tajemnicze przeszkody, paraliżujące jego inicjatywę: jakaś niewidzialna ręka zwolna lecz mocno pętała wszystkie jego kroki.
Co to znaczyło — dziś wiemy.
Aby to zrozumieć, musimy sobie uprzytomnić, że starożytność nie znała tajnej policji — tego koniecznego środka obrony państwa przeciw zakonspirowanym wywrotowcom; to też Cycero w charakterze konsula, tak samo jak jego poprzednicy, mógł liczyć tylko na swoje siły prywatne. Dlatego też nie możemy się dziwić, że Rzym tak długo tolerował tę wciąż rozwijającą się zarazę. I nie wiadomo, czem by się to skończyło, gdyby konsulowi nie przyszła z pomocą — w naszem rozumieniu szczęśliwa okoliczność, a w jego mniemaniu — boska opatrzność.
W liczbie spiskowców znalazł się niejaki Kurjusz, nieszczęśliwy zarówno z powodu długów, jak i z powodu niefortunnych zalotów. Przedmiotem jego miłości była okrutna a piękna Fulwja. Nie widząc z jej strony wzajemności, zaczął się wobec niej chełpić, że choć teraz rzeczywiście nie posiada grosza przy duszy, to jednak niedługo zdobędzie nieprzebrane skarby. Chciał w ten sposób przekonać swoją wybrankę, że jest niesłusznie lekceważony. Fulwja nie zamilczała o tych wyznaniach, i doszły one do uszu Cycerona, który Kurjusza tak nastraszył, że marny szaławiła został jego pokornym sługą i donosicielem. Oczywiście Kurjusz nie o wszystkiem wiedział: Katylina był dość przezorny, by takich ludzi nie wciągać do swej tajnej rady. Ale z wszystkiemi wiadomościami, znanemi szerokiemu kołu spiskowców, dokładnie zapoznał konsula. Przedewszystkiem zaś, że na czele spisku stoją dwaj Korneljusze — Lentulus i Cetegus. Dwóch — to za wiele; któryż z nich będzie owym «trzecim Korneljuszem», któremu Sybila, po rządach Cynny i Sulli, zapowiedziała królowanie? Cetegus był mądrzejszy i bardziej stanowczy; ale Lentulus był pretorem, miał więc przewagę: bo nawet rozbójnicy ulegali czarowi purpurowej lamy togi kurulnej.
Ale co miał począć Cycero? Czy aresztować Katylinę i innych przywódców? To mogło pogorszyć sytuację. Nie popełnili oni jeszcze takiego przestępstwa, za które można by ich było pociągnąć do odpowiedzialności; w senacie zaś, jak wiemy, Katylina miał przyjaciół, którzy częściowo nie wierzyli w szkodliwość spisku, a częściowo traktowali Katylinę z umyślną pobłażliwością, chcąc przez to okazać niechęć do «nowego człowieka» na stanowisku konsulskiem. Jasne więc było, że dopóki Katylina będzie kierował spiskiem w Rzymie, członkowie jego będą zachowywali nadzwyczajną ostrożność, i Rzymianie nie zorjentują się w sytuacji, aż dopiero wtedy, gdy ich zewsząd ogarnie płomień pożaru miasta. Zatem należało ale najprędzej zmusić Katylinę) aby opościli Rzym, a:kierownictwo spisku przekazał Lentulowi. Wówczas połowa zadania będzie wypełniona.
Cycero jeszcze przedtem, korzystając z zalęknienia senatorów, uzyskał od senatu tak zwane senatûs consultum ultimum, którego stara formuła brzmiała: videant consules, ne quid respublica detrimenti capiat. Równało się to ogłoszeniu dzisiejszego «stanu wojennego» i nadawało konsulowi nadzwyczajne pełnomocnictwa; należy jednak pamiętać, że populary nigdy nie uznawali prawomocności tej uchwały, powziętej na zasadzie tylko starych zwyczajów senatu, a nie na zasadzie prawa, przyjętego przez lud.
Właśnie dlatego, atakże z innych, przedtem wskazanych powodów, Cycero nie śpieszył się korzystać z przyznanych sobie pełnomocnictw: uchwała senatu pozwalała mu jednak, jak się wyrażał, trzymać «miecz w pochwie».
Ale oto Katylina zgromadził członków spisku na zebraniu tajnem, na którem rozważano szczególy spisku, rozdzielając role w planowanym dramacie morderstw i podpaleń. A zaraz potem, jakby się nic nie stało, Katylina ukazał się w senacie i chciał zająć swe miejsce śród pretorjuszów; lecz ci natychmiast odwrócili się od niego, jakby od zadżumionego — i Katylina sam jeden zasiadł w pustce, nie wiedząc, co to znaczy. Lecz oto powstaje konsul i ponad głowami mężów konsularnych zwraca się wprost do Katyliny: Jak długo, Katylino, będziesz nadużywał naszej cierpliwości? Quousque tandem, Catilina, abutere patientiâ nostrâ?
Grom się rozlegał za gromem. Przy wszystkich pozorach namiętności — mowa była wypowiedziana bardzo kunsztownie: konsul zaczął senatorowi wytykać wszystkie jego sprawki, tak umiejętnie łącząc fakty, że Katylina musiał sobie pomyśleć: ten człowiek wie o wszystkiem. Oto jest owa niewidzialna ręka, która krępowała każdy jego ruch i stawiała wszędzie przeszkody! Grunt zakołysał się pod spiskowcem: niesłychanie wystraszony, popędził do domu, a stamtąd jak wicher skierował się za Tyber do Etrurji, do swego wojska, złożonego z buntowniczych weteranów sullańskich. W ten sposób Cycero cel swój osiągnął.
Kierownictwo niebezpiecznego spisku objął mniej niebezpieczny «trzeci król» Lentulus; do tego właśnie zmierzał Cycero. Wiedział bowiem, że zaślepiony ambicją, nowy przywódca ułatwi całkowite wykrycie tych matactw; tak też się stało. Skorzystawszy z przybycia do Rzymu deputacji plemienia gallijskiego Allobrogów ze skargą na ucisk ze strony spekulantów rzymskich, Lentulus nawiązał z nimi ściślejsze stosunki, obiecując im złote góry, byle tylko poparli rokosz Katyliny swoją silą zbrojną. Mądrzy barbarzyńcy zrozumieli, że przez tę propozycję daje im Lentulus do ręki wróbla, który wart jest daleko więcej niż wszystkie kanarki na dachu; zastanawiano się tylko, jakby najlepiej wykorzystać zdobytą tajemnicę.
Zgodnie ze szlachetnym obyczajem rzymskim, zwycięzca jakiegoś narodu stawał się tem samem jego «patronem» czyli opiekunem w senacie; opieka ta była dziedziczna. Allobrogów zwyciężył niegdyś Fabius Maximus, brat Scypjona Młodszego. Teraz ich patronem był więc jego potomek, niejaki Kw. Fabius Sanga. Do niego też zwrócili się wysłańcy ze swą tajemnicą, a Sanga zawiadomił o wszystkiem Cycerona. Zgodnie ze wskazówkami, udzielonemi przez Cycerona, wysłańcy pozornie odpowiedzieli Lentulowi, że się zgadzają, ale zażądali od niego, oraz od innych przywódców, pisemnego wezwania z pieczęciami rodowemi — gdyż inaczej ich rodacy nie uwierzyliby. Otrzymawszy owe papiery, posłowie z przewodnikiem, którego im przydzielił Lentulus, przechodzili przez most na Tybrze, położony na północ od Rzymu — gdy nagle zostali otoczeni, i kompromitujące pisma wpadły w ręce Cycerona.
Teraz i drugą połowę zadania wykonano: spisek został ujawniony; przeciw jego przywódcom istniały niewątpliwe dowody zdrady stanu. Jakie konsekwencje wyciągnął z tego Cycero? Postępując ściśle podług zasad prawnych, musiał oskarżyć ich w komisji kryminalnej majestatis przed sądem przysięgłych, złożonym s 75-ciu ludzi w równej liczbie senatorów, rycerzy i trzeciego stanu: tak postanawiała lex Aurelia judiciaria ogłoszona przed siedmiu laty za konsulatu Pompejusza. Była to procedura tak długa, że w międzyczasie Rzym mógłby już nieraz spłonąć; a zresztą kto wie, jaki wyrok wydałby taki sąd? Strach przed spiskowcami był wielki; nawet w wypadku, gdyby żaden z sędziów nie dał się przekupić — czyż terorem nie zdołanoby wymusić werdyktu uniewinniającego?
To też Cycero rozumiał, że trzeba wystawić własną głowę pod pioruny, nie ukrywając się za kolegjum sędziów. Teraz właśnie wydobył «miecz z pochwy» i na podstawie otrzymanych pełnomocnictw zaproponował senatowi pociągnięcie do odpowiedzialności sądowej zdemaskowanych spiskowców.
Przed zebrany senat sprowadzono oskarżonych. Konsul zapytał ich, czy poznają swe pieczęcie: zaprzeczenie było rzeczą niemożliwą. Odczytano listy: fakt zdrady stanu, zdrady najokropniejszej był oczywisty. Nastąpiło rozpatrzenie sprawy przez nadzwyczajny sąd senacki, w trybie zwyczajnego posiedzenia senackiego. Cycero, jako konsul przewodniczący, zwrócił się przedewszystkiem do obu wyznaczonych konsulów, Silana i Mureny, proponując im, aby wypowiedzieli swą sententia, (taki był porządek od czasów Sulli, który zniósł stanowisko princeps senatûs). Silan wypowiedział się za summum supplicium, czyli, jak to wszyscy zrozumieli, za karą śmierci: tak samo Murena. Po wyznaczonych konsulach przewodniczący zwracał się kolejno do konsularów, czyli do byłych konsulów. Grupa ta miała w senacie największy wpływ, liczyła mniej więcej 50 osób. Ci również podzielili zdanie Silana, przyczem niektórzy dodali swoje własne opinje; większość poprzestała na ustanowionej formule: C. Silano assentior.
Sprawa zdawała się być już rozstrzygnięta, ale obyczaj przodków wymagał, aby te pytania kolejno zadawać wszystkim. Po konsularach należało się zwrócić do wyznaczonych pretorów, których było ośmiu; jednym z nich był Juljusz Cezar. Jego położenie było kłopotliwe. Wszyscy wiedzieli, że Cezar jeszcze niedawno podsycał ambitne plany Katyliny — jakże się więc wypowie w sprawie jego wspólników? Ale Cezar umiał znaleźć dla siebie wyjście, zarówno mądre, jak i honorowe. Powołał się na dawne prawa, zwłaszcza zaś na prawo Grakcha, na mocy którego wyrok kary śmierci mógł wydać tylko sąd ludowy. Jasno przedstawił senatorom wielką odpowiedzialność, jaką biorą na siebie, naruszając to prawo — i ze swojej strony proponował dla przestępców dożywotnie zamknięcie w więzieniach municypalnych. W praktyce równało się to uniewinnieniu, gdyż należało się spodziewać, że więźniów uwolnią przemocą pozostali spiskowcy; ale widmo odpowiedzialności podziałało przygnębiająco na senatorów. Silan poprosił o glos dla wyjaśnienia rzeczy (co było dozwolone) i powiedział, że pod summum supplicium właśnie rozumiał dożywotnie więzienie, gdyż kara śmierci jest przez prawo niedopuszczalna. Pozostali chętnie się przyłączyli do tego stanowiska. Po Cezarze zaproponowali to samo inni wyznaczeni pretorowie, za nimi byli pretorowie (praetorii); a dalej, wyznaczeni edyle i niewielka grupa byłych edylów (aedilicii); po nich przyszła kolej na wyznaczonych trybunów, a wśród nich na M. Katona. Był to jeden z najuczciwszych i nieskazitelnych, a zarazem najsurowszych ludzi ówczesnego Rzymu; dwa ideały wiecznie płonęły w jego duszy i kierowały jego postępowaniem: obraz pradziada Katona Starszego i obraz prawdziwego mędrca, wypielęgnowany przez szkołę stoików. «Czego wymaga obowiązek?» — takie było zawsze jego pytanie. I odpowiedzią była w danym wypadku tylko — kara śmierci dla zdrajców, zabójców i podpalaczy. Przecież senat zmienił swoje zdanie nie z pobudek humanitarnych lub politycznych, lecz poprostu zląkł się odpowiedzialności. Taki właśnie stosunek do obowiązku Kato zwalczał: jego męskie przemówienie rozproszyło wszelką trwogę. I gdy konsul, skończywszy serję pytań, przystąpił do głosowania, olbrzymia większość wypowiedziała się za karą śmierci.
Wyrok został wykonany tegoż dnia pod nadzorem samego konsula. A kiedy konsul wyszedł później do ludu, aby ogłosić fakt dokonany krótkiem lecz wymownem słowem vixere («oni żyli»), lud przyjął wiadomość radosnemi i długotrwałemi oklaskami. Wszyscy teraz zrozumieli, że Rzym został istotnie «wyrwany z paszczy przeznaczenia». Senat uważał za właściwe przyłączyć się do powszechnej wdzięczności dla konsula-zbawcy: Cycero obdarzony został nienotowanym dotychczas tytułem «ojca ojczyzny» (pater patriae). Tytuł ten stwierdzał, że właśnie Cyceronowi Rzym zawdzięcza swe ocalenie.
Istotnie, ten radykalny środek zniweczył spisek doszczętnie; Rzym wyzwolił się z objęć dławiącej go przez trzy lata zmory. Wprawdzie gorzał jeszcze bunt etruski z Katyliną na czele; ale stłumienie go było już rzeczą — nietrudna, (był to — bowiem nieprzyjaciel = jawny, a przytem słaby. Przeciw niemu senat wysłał drugiego konsula, Antonjusza. Ten marny człowiek, niegdyś wspólnik Katyliny, w dniu decydującej bitwy symulował chorobę, tak że bitwą kierował jego podwładny starszy oficer (legat) Petrejusz — uczciwy i odważny służbista. Bitwa rozegrała się pod miastem Pistorja. Wszyscy rokoszanie padli w tej bitwie — coprawda, po rozpaczliwym oporze, a wszyscy ze śmiertelnemi ranami w piersiach. Ale miało to miejsce dopiero w następnym, 62-gim roku.
Zresztą rok 63 miał się już ku końcowi. Cycero, opuszczając swój urząd, zamierzał zwrócić się do zgromadzenia ludowego z mową pożegnalną. Ale Metellus Nepos, jeden z nowych trybunów — nie pozwolił na to, mówiąc: — «Przysięgnij tylko, że rządziłeś zgodnie z prawem». Było to żądanie przebiegłe i chytre. Cycero takiej przysięgi złożyć nie mógł, gdyż kara śmierci Katylińczyków podważała prawo Grakcha. Ale Nepos miał możność natychmiastowego przekonania się, o ile go przewyższał człowiek, którego chciał poniżyć:
— «Przysięgam — rzekł Cycero — że ocaliłem Ojczyznę».
— «I my przysięgamy!» — z entuzjazmem zawołał lud.
Dzięki zdumiewającej przytomności umysłu, Cycero zdołał zamienić na tryumf klęskę, jaką mu gotowano; mimo to jednak wystąpienie Neposa było złowieszczym znakiem na przyszłość. Nie chodziło tu o osobę trybuna; Nepos pochodził ze starej optymackiej rodziny Cecyljuszów Metellów, młodzi zaś optymaci nieraz zaczynali karjerę, szczerze lub nieszczerze, w ten sposób, szukając poparcia u popularów, aby potem znów powrócić pod chorągiew rodową. Nie o to chodziło: rzecz polegała na tem, że Nepos był człowiekiem podstawionym przez Pompejusza.
Stąd powstało nieporozumienie wielkiej wagi, które z roku na rok się pogłębiało, aż doprowadziło do upadku republiki rzymskiej. Pompejusz w osobie Cycerona miał szczerego sojusznika — o czem wiemy doskonale dzięki temu, że korespondencja wielkiego mówcy zachowała się do naszych czasów. Ale Pompejusz o tem nie wiedział. Przysporzył on chwały orężowi rzymskiemu na Wschodzie, jak nikt przedtem, ale teraz patrzył z obawą na swoją osobistą przyszłość; co go czeka, gdy rozstawszy się z wojskiem, powróci do Rzymu, jako zwykły senator?
Czy zwycięzca Mitrydata poradzi sobie z urażoną dumą nietylko samego Lukulla, ale i jego potężnych stronników? Czy zdoła utrzymać się wobec intryg i bogactw Krassa, wobec ambicji młodego Cezara? — A gdyby tak w czasie jego nieobecności ktoś usiłował pogrążyć państwo w anarchji, i gdyby przerażony senat go powołał do ocalenia i senatu i republiki — wówczas uzyskałby pełne prawo do dyktatury i do władzy długotrwałej. Katylina chciał i mógł wywołać w państwie zamęt, i dlatego Pompejusz w głębi duszy życzył mu powodzenia. Zamętowi temu zapobiegł Cycero — to też na jego list pełen radosnego tryumfu, otrzymał od Pompejusza chłodną odpowiedź, a w następstwie — niechętnego Metella, zbrojnego we władzę trybuńską.
A dalej? Teraz było rzeczą wykluczoną, aby senat wezwał zwycięskiego dowódcę do wkroczenia na czele armji do Rzymu. Ale mógł on to uczynić, nie zważając na senat; nie trudno mu było przekonać żołnierzy, że senat trymfujący nigdy nie przyzna im zasłużonych nagród za czyny wojenne. W Rzymie doskonale zdawano sobie z tego sprawę; wiedziano, że w duszy Pompejusza walczy ambicja z obywatelskiem poczuciem prawa — i z trwogą oczekiwano, które uczucie zwycięży. Trwoga jednak rychło się rozwiała: po raz trzeci bowiem przeważyła szala praworządności. Wracając do Rzymu, Pompejusz rozpuścił wojsko. W takich okolicznościach był to akt heroizmu obywatelskiego, godny najwyższej pochwały.
Gdyby senat był lepiej zorjentowany w sytuacji, gdyby przyjął do swego grona lojalnego naczelnika armji, który swemi bajecznemi zwycięstwami rozsławił imię Rzym — to los republiki, kierowanej przez Pompejusza i Cycerona — bohatera miecza i bohatera słowa — mógłby nie budzić żadnych obaw przez długi czas.
Ale podejrzenia, raz zbudzonego, nie dało się już uśpić. Wprawdzie Pompejuszowi zgotowano tryumf tak wspaniały, jakiego zapewne Rzym nie widział przedtem, ani potem. Ale kiedy poczęto obradować nad zatwierdzeniem jego zarządzeń na Wschodzie — spotkał się z nieprzejednaną opozycją senatu, opozycją tem bardziej przykrą a skuteczną, że — jak wiadomo — natura poskąpiła mu daru przekonywającej wymowy. I Cycero i Cezar w milczeniu przyglądali się jego beznadziejnemu położeniu: pierwszy ze smutkiem, drugi — z utajonemi nadziejami.
Ale zanim te nadzieje miały się ziścić, nastąpiło zdarzenie, w istocie drobne, które jednak nabrało pierwszorzędnego znaczenia dzięki osobie bohatera, którym był P. Klodjusz. Znamy go już — tak samo zresztą, jak ówczesny Rzym — ze strony wybitnie ujemnej: był owym warchołem, który niegdyś wywołał rokosz w armji Lukulla. W życiu prywatnem był poprostu łotrem i hulaką, jakich w Rzymie było wówczas wielu; ale zarazem był on członkiem patrycjuszowskiej rodziny Klaudjuszów, korzystał więc niekiedy z przywilejów swego pochodzenia... Nie zawsze jednak, a nawet nie często: żyjąc przeważnie na nizinach społecznych, wolał nawet sposobem ludowym nazywać się Clodius, zamiast Claudius.
Otóż istniał w Rzymie obyczaj, że niewiasty ze znakomitych rodów corocznie odprawiały tajemną uroczystość nocną, tak zwanej Dobrej Bogini (Bona Dea), w domu któregoś z wyższych dygnitarzy. W roku 62-im zaszczyt ten przypadł domowi Cezara, który był pretorem i najwyższym kapłanem (pontifex maximus). Było to święto czysto kobiece, tak, że wszyscy mężczyźni, nie wyłączając gospodarza, powinni byli na tę noc dom opuścić. Z takiej okazji postanowił właśnie skorzystać Klodjusz, który dawno już zabiegał o względy żony Cezara, pięknej Pompei. Czy posiadł jej wzajemność — nie wiemy; dość, że przebrany za flecistkę, wcisnął się podczas zakazanej nocy do domu najwyższego kapłana: może się tak umówił z Pompeją, a może chciał jej serce zdobyć swem zuchwalstwem. Ale twarz Klodjusza znano w towarzystwie rzymskiem; matka Cezara zwróciła uwagę na podejrzaną flecistkę, wszczęła alarm — i sprawa mogłaby się na miejscu skończyć bardzo smutnie dla śmiałego hulaki, gdyby nie to, że przekupiona służąca ułatwiła mu ucieczkę.
Chociaż był to skandal w wielkim świecie towarzyskim, i to skandal istotnie pierwszej klasy, to jednak nie omieszkano rozdmuchać go do rozmiarów wielkiej afery politycznej. Oczywiście święto zostało sprofanowane; senat rzymski, w którym niemało było ludzi pobożnych, odczuł głęboko obrazę bogini — wprawdzie z imienia Dobrej, ale w gruncie rzeczy bardzo groźnej, zwłaszcza teraz, kiedy bogowie pozwolili łaskawie «wydobyć Rzym z paszczy Fatum».
Cezar powinien był właściwie odezwać się pierwszy — jako najbardziej obrażony gospodarz i małżonek. Ale nie chciał on sprawiać swoim wrogom przyjemności widowiskiem z taką, bądź co bądź, niesmaczną swoją rolą. Natychmiast więc rozwiódł się z Pompeją — i powiedział wówczas swe pamiętne słowa: «żona Cezara powinna być wyższą nawet ponad podejrzenie». Takie załatwienie sprawy uwalniało go od walki z zuchwałym patrycjuszem, który zczasem mógł być mu potrzebny. Natomiast skupił swą uwagę na zapewnione, po wygaśnięciu rocznej pretury, namiestnictwo w Hiszpanji, gdzie oczekiwało go świetne pole działania.
Senat postanowił sprawę prowadzić bez względu na stanowisko Cezara; wobec jej powagi i wysokiej godności przestępcy, powołana została osobna komisja kryminalna do rozpatrzenia sprawy o profanacji świętości, dokonanej przez P. Klodjusza, i zaczął się proces. Klodjusz nie przyznawał się do winy; zapomocą przekupionych świadków usiłował dowieść, że owej nocy przebywał nie w Rzymie, lecz w Interamnie. Na nieszczęście znalazł się człowiek, który krytycznego wieczoru widział Klodjusza w Rzymie; był to Cycero. Wezwany jako świadek — powiedział całą prawdę. Świadectwo to wywołało fatalne wrażenie; Klodjusz widział się już straconym. W takiem beznadziejnem położeniu pozostawał mu tylko ostatni, rozpaczliwy środek: przekupienie sędziów. Więc Klodjusz przy pomocy swych bogatych przyjaciół puścił w ruch złoto — i cel osiągnął: nieznaczną większością głosów został uniewinniony.
Wyrok ten był porażką dla senatu, a przedewszystkiem dla Cycerona, którego świadectwo zostało pośrednio potępione. A Cycero przeżywał już i tak ciężkie chwile. Pompejusz odtrącił jego przyjaźń — ku niepowetowanej szkodzie obydwu. Przykład Neposa znalazł naśladowców. Coraz częściej — i w przemowach politycznych, i w sądowych «ojciec ojczyzny» słyszał zarzuty, że bez prawomocnego sądu — indictâ causâ — wykonał karę śmierci na obywatelach rzymskich. Teraz zaś znalazł sobie śmiertelnego wroga w osobie Klodjusza, który mu nie mógł przebaczyć zgubnego świadectwa. Gdyby tak Klodjusz mógł zostać trybunem ludowym — jakiż ostry sztylet przekułby z owego fatalnego indictâ causâ! Niestety, był patrycjuszem, a dla patrycjuszów trybunat był niedostępny. Postanowił tedy przejść do stanu plebejskiego, co było możliwe zapomocą fikcyjnej adoptacji przez jakiegoś plebejusza. Ponieważ zaś był to akt religijny, wymagał zatem obecności najwyższego kapłana, czyli Cezara — byłego męża Pompei i gospodarza sprofanowanej uroczystości. Jest rzeczą jasną, że mściwy świętokradca nie mógł zbytnio liczyć na życzliwość Cezara. Musiał więc czekać i tymczasowo poprzestawać na groźbach. Ale Cycero wiedział doskonale, że dzień, w którym Klodjusz uzyska dostęp do trybunatu, będzie zwiastunem jego zguby.
Tymczasem Cezar, jako propretor Hiszpanji (w roku 61-ym) z powodzeniem bronił swej prowincji przed niespokojnymi sąsiadami; jego zwycięstwa otwarły mu drogę do tryumfu. Ale jego szalonych ambicyj bynajmniej nie zadowalała uroczystość, która dla tylu innych wodzów była zwykłem uwieńczeniem szczęśliwych wypraw wojennych. Cezar czuł się na siłach, aby ująć w swe ręce władzę nad Rzymem. Niebezpiecznym stawał się fakt, że o tych jego dążeniach wiedziano tu i owdzie. Zarząd prowincją wprawdzie powiększył urok i wpływy Cezara, ale mimo to potrzebował on sojuszników. Gdzie ich szukać? Oczywiście wśród malkotentów. A do malkotentów należał Pompejusz, któremu dalej nie udawało się uzyskać od senatu zatwierdzenia jego zarządzeń na Wschodzie; niezadowolonym był też jego nieprzyjaciel Krassus, który, pomimo wszystkich swoich bogactw i intryg, dotychczas nie zdobył sobie decydującego stanowiska w państwie. Obaj byli zatem odpowiednimi kandydatami na sprzymierzeńców — oczywiście po uprzedniem pogodzeniu ich między sobą i po pogodzeniu obudwu z Cezarem — co wymagało dużej zręczności. Pożądaną rzeczą byłoby także pozyskanie Cycerona z jego krasomówstwem, co także nie wydawało się trudne: przecież i Cycero, wobec widma konsekwencji owego indictâ causâ, potrzebował potężnego sojusznika. Cezar, który bardzo lubi tego czarodzieja słowa, zwracał się doń z propozycjami; ale żadne wysiłki nie zdołały pozyskać jego niezłomnego ducha republikańskiego. Pozostał więc Pompeju z którymi Cezar zawarł tajemną umowę — w ten sposób powstał w roku 60-ym pierwszy tryumwirat, pod znakiem którego Rzym przeżył następne dziesięciolecie. Polityczny ten związek częściowo się wzmocnił związkiem osobistym: Pompejusz ożenił się z córką Cezara, Julją. W plotkującym wielkim światku rzymskim małżeństwo to wywołało liczne szydercze komentarze: zięć był o sześć lat starszy od teścia, a żona o połowę młodsza od męża. Pomimo to Julja szczerze kochała siwiejącego bohatera wojen światowych, stała się też dobrym duchem nie tylko tryumwiratu, ale — jak się po jej przedwczesnej śmierci okazało — całego państwa rzymskiego.
Jednym z warunków zawartego układu było zdobycie dla Cezara konsulatu na następny rok 59-ty, przyczem Cezar zobowiązał się spełniać na urzędzie konsula ważne życzenia swoich sprzymierzeńców, a przedewszystkiem, zapomocą zwołanego zebrania ludowego, miał zatwierdzić odrzucone przez senat zarządzenia Pompejusza na Wschodzie. Sprawa została niebawem załatwiona, i senat nie mógł się przeciwstawić związkowi politecznego rozumu Cezara ze sławą Pompejusza i bogactwami Krassa. Wprawdzie zdołał przynajmniej na drugie miejsce wprowadzić swego kandydata na konsula: Bibulusa. Ale ten zagorzały optymat był bezsilny wobec energji swego świetnego kolegi; musiał też poprzestawać na szumnych a jałowych protestach.
Wogóle konsulat roku 59-ego był jakby przeciwieństwem konsulatu z roku 63-ego: o ile wówczas senat pod mądrem przewodnictwem Cycerona był organem rządzącym państwa, o tyle teraz stał się cieniem władzy. Wszystkie najważniejsze sprawy państwowe były decydowane w łonie tryumwiratu, a moc prawodawczą nadawały im uchwały zebrania ludowego, które również straciło dawne znaczenie i wykonywało posłusznie nakazy tryumwiratu. Ze smutkiem patrzył Cycero, jak giną owoce jego pracy: «ciężko pomyśleć — pisał do swego najlepszego przyjaciela Attyka — jak piękne było państwo za mojego konsulatu». Cezar z szacunkiem odnosił się do smutku wielkiego patrjoty; ale kiedy ten w przystępie bezbrzeżnej rozpaczy przerwał milczenie i z powodu pewnego procesu politycznego wygłosił płomienną mowę o tem, czem był Rzym jeszcze tak niedawno a czem się stał obecnie — rozgniewał się na dobre i kazał zawiadomić Klodjusza, że jako pontifex maximus gotów jest mu dopomóc w razie, gdyby chciał przejść do stanu plebejskiego zapomocą adoptacji, dokonanej przez któregoś z plebejuszów.
Wkrótce też rozegrała się ta groźna dla Cycerona komedja. Prawo rzymskie, ufając zdrowemu rozsądkowi obywateli, nie ograniczało wieku ani usynowiciela ani usynowionego; to też Klodjusz nie odmówił sobie przyjemności wyszydzenia raz jeszcze ustawy i, mając już lat blisko czterdzieści, obrał sobie na usynowiciela człowieka tak młodego, że w tym wypadku «ojciec» był młodszy od «syna». Bądź co bądź — wymaganiom formalnym stało się zadość: Klodjusz został plebejuszem i natychmiast wystąpił jako kandydat na trybuna ludowego w roku 58. Poszedł nawet dalej, bo zaczął gromadzić bandy zbrojne, aby przy ich pomocy teroryzować zgromadzenia wyborcze. Celów swoich bynajmniej nie ukrywał: coraz częściej straszne słowa indictâ causâ brzmiały w uszach tumanionego ludu.
Sam Cezar się przeraził; spostrzegłszy, w czyje ręce oddał największego mówcę rzymskiego, postanowił go ocalić. Jednym z pierwszych aktów konsularnych Cezara było przeprowadzenie prawa agrarnego — a właściwie wznowienie, z pewnemi zmianami, ustawy, z jego inicjatywy przedłożonej przez trybuna Rullusa jeszcze za konsulatu Cycerona. Czuwanie nad owem prawem powierzano nielicznej komisji, której członkowie byli nietykalni. Ponieważ jedno miejsce w tej komisji zostało opróżnione wskutek Śmierci jednego z członków, przeto Cezar zaproponował je Cyceronowi. Cycero wiedział że, przyjmując propozycję Cezara, zabezpieczy się od wszelkich zamachów ze strony swego zaciętego wroga, a mimo to i tym razem odtrącił wyciągniętą ku sobie pomocną dłoń. Wówczas Cezar, zmuszony do zobojętnienia, pozostawił go jego własnemu losowi. Rok konsulatu Cezara dobiegał końca, a w następnym roku miało się rozpocząć jego namiestnictwo w obu Galljach, które to prowincje, wbrew obyczajowi, zapewnił sobie na pięć lat.
Wraz z Cezarem opuścimy na krótko Rzym i przeniesiemy się do Gallji, która w ciągu ośmiu lat była terenem działalności tego wielkiego wodza i męża politycznego. Kiedy się zaczynał jego prokonsulat, do Rzymu należała po tej stronie Alp tak zwana Provincia, czyli pobrzeże morza Śródziemnego (za wyjątkiem sojuszniczego państwa Massylijskiego w nizinie Rodanu); gdy zaś po ośmiu latach wraz ze swemi legjonami wracał do kraju, cała Gallja do Renu, kanału i oceanu uznawała panowanie Rzymu. Ale nie w tem leży znaczenie czynów Cezara, że do łańcucha rzymskich prowincyj dołączył jeszcze jedno ogniwo: dziś mało nas zachwyca zdobywca, który, przelewając krew swoich żołnierzy i obcych, dąży tylko do zdobyczy terytorjalnych, a już zupełnie nie budzi naszej sympatji ujarzmiciel i ciemiężca.
Ale podbój Gallji przez Cezara przyniósł tamtejszym plemionom nie niewolę, lecz wyzwolenie duchowe: dzięki podbojowi skierowane zostały te bardzo uzdolnione ludy na drogę rozkwitu kulturalnego. To też Gallja bezwiednie odczuwała tę korzyść; chętnie przyjęła od Rzymu nasiona romanizacji i polubiła władzę rzymską. Władza ta była w Gallji reprezentowana nawet wówczas, gdy Rzym i cała Italja musiały się poddać barbarzyńcom germańskim. Te wyniki wyróżniają chlubnie Cezara od innych zdobywców i stawiają jego imię obok imienia Aleksandra Wielkiego: jak ten siłą swego oręża stworzył grecki Wschód, tak Cezar stworzył rzymski Zachód. Współcześni Francuzi ze współczuciem rozważają wydarzenia ośmioletniej wojny plemion gallijskich o niepodległość, a imię ostatniego ich bohatera Wercyngetoryksa otaczają zasłużoną czcią; ale gdyby nawet nadanie kołu historji ruchu odwrotnego zależało od Francuzów, to napewno nie zechcieliby uznać za niebyłe gallijskich wojen Cezara, gdyż byłoby to równoznaczne z wyrzeczeniem się swej wielkiej kultury, nie wyłączając pięknego języka.
W każdym razie nie będziemy stu wdawali w szczegóły tej historycznej walki, którą musielibyśmy opowiadać podług ówczesnego opisu zwycięzcy, zawartego w znakomitych «komentarzach o wojnie gallijskiej». Może to przykre, ale musimy wracać do Rzymu.
Tutaj interesów nieobecnego wodza strzegli Pompejusz i Krassus, a właściwie Pompejusz i Julja, która chociaż nie mieszała się do polityki, te jednak niewidzialnym łańcuchem miłości związała swego męża ze swym ojcem. Chwilowo jednak mogło się zdawać, że potęga tryumwiratu słabnie, bo bandy Klodjusza siały w Rzymie przerażenie, a jego nieokiełznana wola tryumfowała. Jak należało się spodziewać, pierwszy swój atak skierował Klodjusz przeciw Cyceronowi; «ojciec ojczyzny» został wygnany, a jego dom, skromnie, lecz wytwornie ozdobiony dziełami kultury greckiej, został zburzony; żona i dzieci z trudem uniknęły niebezpieczeństwa. Ale był to zaledwie początek. Zdawało się, że jakiś zły duch wcielił się w warcholskiego trybuna. Po Cyceronie wygnany został Kato, ten, dajmy na to, pod honorowym pozorem. Ale Klodjuszowi i to nie wystarczało: widząc, że tryumwirat nie odnosi się z uznaniem do jego nadużyć, zwrócił ostrze swych słów i swych szajek przeciwko Pompejuszowi, a w końcu i przeciw Cezarowi, swemu dobroczyńcy, ogłaszając jako nieważne wszystkie jego konsulskie prawa i rozporządzenia. Zapewne, samego siebie postawił przez to w śmiesznem położeniu: przecież wśród tych rozporządzeń było jego przeniesienie do stanu plebejskiego, a jeżeli miało ono być nieważne, to nieważnym był również jego trybunat ze wszystkiemi przywilejami, dzięki którym mógł unieważniać wszystkie rozporządzenia Cezara. Ale Klodjuszowi było wszystko jedno. Wreszcie przebrała się miarka i kosa trafiła na kamień.
Z zatargu między Klodjuszem a tryumwiratem pierwszą korzyść wyciągnął senat. Jeszcze nie minął rok trybuński, gdy senat przeprowadził na zgromadzeniu ludowem prawo, znoszące nakaz Klodjusza o wygnaniu Cycerona. «Ojciec ojczyzny» mógł powrócić, i ojczyzna witała go istotnie jak; ojca: jego podróż z Brundisium do Rzymu była jednym wielkim tryumfem, który był sowitą nagrodą za wszystkie gorycze wygnania. Wprawdzie Klodjusz, nawet nie będąc trybunem, pozostał królem ulicy i przy pomocy swoich szajek nie mało dokuczał nieprzyjaciołom. Ale senat mógł z nim teraz walczyć jego własną bronią: z przyzwolenia senatu niejaki T. Milo, człowiek zdecydowany na wszystko i niesłychanie odważny, zebrał własną bandę, przy pomocy której z powodzeniem przeciwdziałał zbójectwom Klodjusza. Położenie senatu znów się wzmocniło, a potęga tryumwiratu odpowiednio spadła.
Wskutek tego tryumwirat zmuszony był mocniej się skonsolidować. W roku 56-tym miała miejsce konferencja tryumwirów w Lukce (w Etrurji), której wyniki były nadzwyczaj doniosłe. Postanowiono tedy, że Pompejusz i Krassus otrzymają konsulat powtórny w następnym roku 55-tym, do czego zresztą mieli zupełne prawo, gdyż okres dziesięcioletni po ich pierwszym konsulacie w roku 70-tym dawno minął; oraz że po tym konsulacie z tytułem prokonsulów otrzymają prowincje: Pompejusz — obie Hiszpanje, a Krassus — Syrję, każdy na pięć lat; a dalej, że termin zarządzania Gallją przez Cezara, upływający w roku 54-tym, będzie przedłużony na dalsze pięć lat, i że po upływie tego terminu otrzyma i on konsulat powtórny. Były to rzeczy ważne.
Po konferencji w Lukce siły tryumwiratu odrodziły się, a opozycja senatu na jakiś czas złożyła broń. Wprawdzie powtórny konsulat Pompejusza i Krassa nie był bynajmniej tak świetny jak pierwszy; wszyscy jasno zdawali sobie sprawę, że konsulat jest dla obu tylko środkiem, zapomocą którego otrzymają prowincje, oraz legjony, jakie się w nich znajdowały. Zwłaszcza niecierpliwy był Krassus; w Syrji obiecywał sobie góry złota — jako dodatek do bogactw, które już posiadał w Rzymie. Nie czekając na koniec swego konsulatu, porzucił Rzym. Napróżno trybun Kapito powagą swej trybuńskiej intercesji usiłował go powstrzymać od takiego bezprawia: konsul nie zwrócił uwagi na protest. Wówczas Kapito, stojąc w obronie zdeptanego «prawa świętego> o władzy trybuna, uroczyście go wyklął — a siły podziemne tym razem sprawiły, że przekleństwo spełniło się niebawem.
Nie Syrja nęciła Krassa. Choć z natury bogata, była ona jednak wyczerpana wskutek zachłanności ówczesnego namiestnika — «nowej Semiramidy», jak go żartobliwie nazywano — znanego, już nam pompejańczyka Gabinjusza. Nie Syrja! Ale zato za Eufratem leżała złota Partja, spadkobierczyni królów perskich. Feudalne to państwo, osłabione wewnętrzną niezgodą, nie zdawało się być zbyt silnem, aby wytrzymać natarcie legjonów rzymskich. Dalej zaś zaczynała się jeszcze bogatsza kraina Indja. Jednakże prokonsul, pomimo całej niecierpliwości, nie mógł swej wyprawy zaczynać odrazu szlakami Aleksandra Wielkiego: trzeba było najpierw zagrabić resztkę bogactw wycieńczonej prowincji: skarby, ukryte w świątyniach, a zwłaszcza skarbiec świątyni jerozolimskiej; teraz przekleństwa wzburzonych Judejczyków dołączyły się do klątwy Kapitona. Tak minął rok 564-ty; dopiero w roku 53-cim można było przedsięwziąć wyprawę. Krassus miał wtedy około sześćdziesięciu lat. Było to niewiele w owych zdrowych czasach: gorzej, że brakło mu w armii doświadczonych dowódców. Syn jego Publjusz, który pod komendą Cezara przeszedł świetną szkołę w Gallji, oraz szereg doskonałych oficerów, zwłaszcza niejaki Kasjusz, o którym będziemy mieli jeszcze wiele do powiedzenia — to w każdym razie za mało. Bądź co bądź, Krassus wierzył w swe powodzenie. Z Antjochji do Babilonu prowadziła historyczna droga przez Armenję, teraz szczególnie odpowiednia z powodu wrogich stosunków między Armeńczykami a królem Partji Orodesem: była to jednak droga okrężna, arabski zaś emir Abgar, który władał nad plemionami pustyni, doradzał pośpiech, zwłaszcza, że gościniec był prosty i wolny od wroga: Partowie bowiem byli rzekomo zajęci ratowaniem swoich skarbów i ucieczką w niedostępne góry; należało więc ich dopędzić. Krassus, pałający żądzą zdobycia owych skarbów, chętnie uwierzył Abgarowi i poprowadził swe legjony w liczbie 40 tysięcy przez pustynię do półgreckiego miasta Karrhae. Nieprzyjaciela istotnie nigdzie nie spotkano, ale cisza i pustka zaczęły się wydawać podejrzane; to też Krassus postanowił wysłać Abgara z wywiadem. Jak Abgar wyruszył, tak przepadł. Krassus począł się trwożyć: czy też jego wierny przyjaciel nie wpadł w zasadzkę chytrego wroga? Zaledwie kilka dni trwała ta niepewność: nieprzyjaciel bowiem ukazał się z prawa, z lewa, ze wszech stron — i śród jego zastępów nie trudno było rozpoznać białe płaszcze Abgara i jego beduinów.
Teraz już nie było ratunku. Dzielni byli rzymscy legjoniści, ale w ruchomym piasku pustyni, przeciw nieuchwytnej konnicy strzelców partyjskich na nic się zdała wszelka ich waleczność i wytrzymałość. Daremnie młody Krassus na czele swego oddziału próbował się przedrzeć — otoczony i zasypany strzałami, mógł tylko bohatersko zginąć. Głowę jego na włóczni odniesiono do głównej kwatery rzymskiej i oddano prokonsulowi ze słowami: «pozostawiamy ci noc, abyś opłakał syna, a jutro oczekuj naszego powrotu». I powrócili. Stary Krassus zginął jak jego syn; znaczna większość wojska rzymskiego została wytępiona; dziesięć tysięcy zabrano do niewoli — a tylko nielicznym, z Kasjuszem na czele, udało się dotrzeć do Syrji.
Taki był wynik bitwy pod Karrami w roku 53-im — i nieudanej wyprawy partyjskiej nowego Aleksandra. Niezwyciężone orły rzymskie ozdobiły świątynie Partów, legjoniści wszechwładnego miasta obrabiali ich pola nad dalekim Tygrysem; to też kiedy Rzymianie, ściśle w dziesięć lat po spisku Katyliny, oszołomieni tym nowym strasznym gromem, ze zgrozą rozważali proroctwa Sybili, to już nie Gallów widzieli w roli grabarzy Romy: po kamiennych płytach forum, nad milczącym prochem Romulusa, słyszeli tętent kopyt partyjskiego jeźdźca.
Tryumwirat się rozpadł. Jeszcze przed klęską pod Karrami, w 54-ym roku umarła piękna i słodka Julja, która swoją miłością uświęcała sojusz ojca swego ze swym mężem. Teraz zginął i Krassus, który swym decydującym głosem mógł godzić sprzeczne opinje Cezara i Pompejusza. Ważnych rozstrzygnięć należało się spodziewać w rychłym czasie.
Odroczyć je mogła tylko wyprawa partyjska; ale po pierwsze, Partja była daleko, powtóre zaś, dzielność Kasjusza z jednej strony, a niesnaski śród Partjan z drugiej, zapobiegły bezpośrednim następstwom klęski pod Karrami i ocaliły Syrję od pogromu. Strach przeminął, ale sytuacja w Rzymie była nadal ciężka. Jak przedtem, ścierały się między sobą szajki Milona i Klodjusza — zupełnie jak w wiekach średnich. Rezultat wyborów często zależał poprostu od tego, kto pierwszy zajął pole Marsowe.
Wyjątkowe położenie wymagało wyjątkowych środków — to też rok 52-gi ujrzał w Rzymie ciekawe widowisko: Pompejusza, jako konsula sine collega. Był to cały zbiór niewłaściwości konstytucyjnych. Niewłaściwy był już sam tytuł sine collega, gdyż nawet etymologicznie consul znaczy właśnie collega; niewłaściwy był trzeci konsulat Pompejusza w dwa lata zaledwie po drugim; niewłaściwością było wreszcie to, że Pompejusz, jako konsul, sprawował pomimo to władzę prokonsula w Hiszpanji, którą otrzymał na lat pięć od 1-ego stycznia 54-ego roku. Ale najważniejszą rzeczą było ukrócenie anarchji i rozbojów na ulicach Rzymu.
W tej sprawie Pompejuszowi: raz jeszcze — już ostatni — uśmiechnęło się szczęście. Oto Klodjusz i Milon spotkali się przypadkowo na drodze Appjuszowej, każdy na czele swej bandy; było to wpobliżu miasteczka Bowille, przy świątyni Dobrej Bogini. Czy Klodjusz poznał boginię, której uroczystość sprofanował przed dziesięciu laty? W każdym razie można było mniemać, że bogini go poznała. W wywiązanej walce Klodjusz został zraniony i uciekł do sąsiedniego domu; Milo zapewne dla zasady; że raz kozie śmierć, rozkazał go tam zamordować. Śmierć Klodjusza wywołała rokosz czerni rzymskiej, która chciała uroczyście spalić ciało ubóstwianego «bojownika wolności» w samym gmachu senatu i oczywiście z nim razem; ale Pompejusz zręcznie skorzystał z okazji, aby wyzwolić Rzym i od drugiego herszta. Zarządził sąd nad Milonem; pomimo świetnej mowy obrończej Cycerona, który uważał za swój obowiązek i tu wesprzeć przyjaciela — Milo został osądzony i musiał jako wygnaniec udać się do Marsylji; ze względu na piękno tego greckiego miasta, wygnanie nie było dla Milona wcale przykrem zakończeniem jego sprawy. Ale tem pomyślniejszy był ten wyrok dla Rzymu: wszyscy odetchnęli swobodniej, bo położono wreszcie kres anarchji.
dotyczące powtórnego konsulatu. W istocie, zgodnie z tą umową, zarząd prowincją Gallją został Cezarowi przedłużony na dalsze pięć lat czyli do 1-ego marca 49-ego roku (właśnie do 1-ego marca, a nie do 1-ego stycznia, gdyż pierwsze objęcie Gallji transalpejskiej przez Cezara nastąpiło z dwumiesięcznem opóźnieniem). Gdyby nie nowe prawa Pompejusza, Cezar najspokojniej siedziałby w swej prowincji Gallji do 1-ego stycznia 48-ego roku, gdyż dopiero w tym terminie mógłby się udać jako jego następca jeden z konsulów roku 49-ego; w międzyczasie zaś przyjaciele Cezara przeprowadziliby jego kandydaturę na konsulat roku 48-ego, jak było umówione w Lukce, oczywiście bez obowiązkowego stawiennictwa osobistego; będąc zaś konsulem — i z tego tytułu nietykalnym — sam już pomyślałby o swem przyszłem bezpieczeństwie i o swej władzy.
Teraz wszystkie te rachuby zawiodły:
Konsulowie roku 49-ego mogli być wysłani na prowincję nie wcześniej, niż za lat pięć, czyli nie pierwej, niż 1-ego stycznia 43-ego roku. To znaczyło, że na rok 49-ty — 48-my należałoby wysłać do Gallji któregoś z konsulów z lat ubiegłych — a tymi senat rozporządzał już od 1-ego marca. Stawiennictwo osobiste stało się obowiązkowem; czyli, że Cezar musiałby już latem 49-ego roku zjawić się w Rzymie — a ponieważ z chwilą przejścia przez linję miejską prokonsul tracił imperium i stawał się człowiekiem prywatnym, przeto każdy mógł go pociągnąć do odpowiedzialności za jego działalność w prowincji przed jedną z komisyj kryminalnych de repetundis, de vi lub de majestate. Ponieważ zaś sędziami byliby ludzie ze spisu, ułożonego w myśl życzeń Pompejusza, więc wynik był łatwy do przewidzenia. Przyjaciele Cezara, zdając sobie z tego sprawę, żądali od Pompejusza, aby przynajmniej w artykule o stawiennictwie obowiązkowem uwzględnił, zgodnie z układem w Lukce, wyjątkowe położenie Cezara. Pompejusz wyraził swą zgodę, ale odpowiednie uzupełnienie wstawił już po zatwierdzeniu prawa przez zebranie ludowe, wobec czego wrogowie Cezara mogli ogłosić w danej chwili to uzupełnienie jako nieważne.
W ten sposób, po dziesięcioletnich nieporozumieniach, odbyło się pogodzenie Pompejusza z nobilitetem. Wszyscy rozumieli, że ofiarą tego pogodzenia miał paść Cezar.
Jego położenie było nieświetne: śmierć Julji, klęska Krassa, a w dodatku powstanie Wercyngetoryksa, które groziło utratą wszystkich owoców sześcioletnich mądrych i tęgich rządów w Gallji.
Wypadki zmierzały niepowstrzymanie ku końcowi, którym mogło być tylko zerwanie między Cezarem a Pompejuszem i — druga wojna domowa. Który z nich miał słuszność, a który był winien? Ludzie krótkowzroczni osądzają i potępiają jednostki — bądź Cezara, bądź Pompejusza, wyliczając błędy i bezprawia jednego lub drugiego; ludzie o umyśle głębszym wskazują na ogólne położenie państwa rzymskiego, polityczne i ekonomiczne, które się zachwiało od czasu — choć zapewne nie z winy — Grakchów i tylko powierzchownie zostało naprawione zapomocą surowych środków Sulli. Ale może jeszcze głębiej sięga myśl tych, którzy, nie podzielając ani jednego, ani drugiego zapatrywania, korzą się przed niewymowną potęgą Fatum, właśnie teraz tworzącego dla człowieczeństwa nowe ciało: monarchję Cezarów, aby je ożywić nowym duchem — religją chrześcijańską. Miało nastąpić wielkie zamarcie i wielkie odrodzenie; my zaś, nie próbując tłumaczyć rzeczy niepojętych, opowiemy poprostu, jak działali i cierpieli ludzie, którzy bezwiednie stali się narzędziem tych mocy.
W walce, jaka miała nastąpić, cała przewaga była po stronie Pompejusza; miał wszystkie atuty, prócz jednego. Pompejusz znajdował się w Rzymie i miał w ręku organy prawodawcze, senat, z którym się pogodził, oraz zgromadzenie ludowe, które wyzwolił od teroru ulicy. Posłuszną jego rozkazom była Italja z siłami wojennemi, które chociaż od czasu Sulli nie przedstawiały armji gotowej, to jednakże na pierwszy sygnał mogły odzyskać wojenną gotowość. Pompejusz, bohater trzech kontynentów, władał wszystkiemi prowincjami prócz Gallji, wraz ze znajdującemi się w nich legjonami, Hiszpanja zaś była pod jego bezpośrednim zarządem, jako prokonsula; wreszcie po jego stronie byli wszyscy zależni od Rzymu królowie i państwa, z których jedno, Massylja, leżała w samem sercu prowincji nieprzyjaciela. Rewolucja bowiem mogła łatwo zniweczyć te państwa, zawdzięczające swój byt senatowi rzymskiemu. Pompejusz stanowczo miał słuszność, twierdząc, że tupnięcie nogą wystarczy do stworzenia armji. Jakież wobec takiej potęgi miał znaczenie Cezar ze swymi dziewięciu legjonami, pochłonięty przytem troską o prowincję, ledwie zdobytą, a już się burzącą?
A jednak po stronie Cezara była pewna zdecydowana przewaga: oto był jedynym dowódcą bezwzględnie oddanego sobie wojska, podczas gdy Pompejusz władzę dzielił z senatem, z którym się wprawdzie porozumiał, ale tem niemniej musiał się liczyć z jego odrębnem zdaniem.
Senat zkolei dzielił się na partje, które coprawda, nie tak ściśle różniły się między sobą, jak to mamy w dzisiejszych parlamentach, ale bądź co bądź dawały znać o swoich życzeniach. Byli tam bezwzględni zwolennicy Pompejusza, ale byli też i zwolennicy umiarkowani, którzy bynajmniej nie byli tacy nieprzejednani w kwestji następstwa dla Cezara; byli dalej surowi optymaci, zarówno źle usposobieni dla Pompejusza jak i dla Cezara; byli rygoryści obowiązku moralnego z Katonem na czele; byli wreszcie miłośnicy pokoju za wszelką cenę. Wobec takiego rozgardjaszu, bardziej, niż kiedykolwiek, potrzebny był człowiek, któryby siłą swego słowa miał pogodzić partyjników, skłóconych ze sobą i z Pompejuszem. Na nieszczęście człowiek ten, a był nim Cycero, cały rok 51 zmuszony był nieoczekiwanie dla siebie przepędzić w dalekiej Cylicji w charakterze prokonsula. Był to wynik tegoż samego prawa Pompejuszowego o prowincjach z roku 52-ego: ponieważ magistraci roku 52 — ego dopiero po latach pięciu mogli otrzymać prowincje, z konieczności trzeba było się zwracać do byłych konsulów i pretorów, a śród nich przedewszystkiem powołani zostali ci, którzy, jak Cycero, wcale jeszcze nie zarządzali prowincjami.
Rok 51 minął na bezowocnych konferencjach, a decydującym miał być następny, rok 50-ty. Wobec przychylnego usposobienia większości senatorów dla przeciwników Cezara, było rzeczą szczególnie ważną zapewnić sobie współdziałanie wszystkich dziesięciu trybunów, gdyż nawet jeden członek tego kolegjum swem prawem intercesji mógł jurydycznie powstrzymać wszelkie postanowienia senatu. Ponieważ zaś w kolegjum wybranych na rok 50-ty trybunów jeden okazał się wątpliwy, przeto Pompejańczycy wytężyli wszystkie swe siły, aby jego wybór uznać za nieważny i przeprowadzić na jego miejsce człowieka pewnego; był nim młody i utalentowany Kurjo, który dotychczas cały dar swej niepospolitej wymowy zużytkowywał w dotkliwych napaściach na Cezara. Zamiar ten powiódł się całkowicie.
Ale oto, gdy prawie w połowie roku 50-go miało zapaść decydujące postanowienie senatu, mające pozbawić Cezara jego prowincji i armji, Kurjo wystąpił w senacie z nieoczekiwaną propozycją. Dlaczego ograniczać się do półśrodków? Wszelkie pełnomocnictwa nadzwyczajne są sprzeczne z duchem konstytucji. Niech więc obaj, zarówno Cezar, jak Pompejusz, zrzekną się swej władzy nad prowincjami i nad wojskiem. Ideja ta, ukazana przez Kurjona w świetnej mowie, poprostu opętała senatorów tak, że jego propozycja przeszła przygniatającą większością głosów. Dopiero później wyszło szydło z worka; okazało się mianowicie, że wiecznie zadłużony a bezczelny trybun poprostu zaprzedał swój dar wymowy Cezarowi, który doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Pompejusz nigdy się nie wyrzeknie swej prowincji; chciał więc tym sposobem uczynić wyłom między nim a senatem.
Oczywiście grupa pompejańska senatu nie była zadowolona; chociaż stanowiła mniejszość, zaproponowała Pompejuszowi objęcie dowództwa nad siłami wojennemi republiki w walce przeciw zbuntowanemu prokonsulowi, na co tenże wyraził swą zgodę. Cezar jednak działał zwolna. Rok 50-ty minął na układach; nikt nie wierzył w możliwość wybuchu wojny domowej. Nadszedł dzień 10-go grudnia, w którym nowi trybuni rozpoczynali swe urzędowanie; wśród nich znalazł się znów gorący cezarysta, człowiek wielkiej przyszłości — Marek Antonjusz. Licząc na jego współdziałanie, Cezar posłał senatowi rzymskiemu list ultymatywny, raz jeszcze domagając się załatwienia wniosku Kurjona. List ten był odczytany na uroczystem posiedzeniu dnia 1-go stycznia 49-go roku. Ale tym razem Pompejańczycy lepiej przygotowali grunt: zgodnie z ich wnioskiem senat zażądał od Cezara, aby obie Gallje przekazał nowym namiestnikom; gdy zaś Marek Antonjusz zgłosił intercesję, obsypano go stekiem obelg i pogróżek tak, że przebrany za niewolnika, musiał uciec z miasta.
Cezar znajdował się wówczas w Rawennie, najbardziej na południe wysuniętem mieście swej prowincji, z jednym tylko legjonem; prowincję tę oddzielała od właściwej Italji maleńka rzeczka o nazwie odtąd pamiętnej; Rubikon. Dowiedziawszy się o losach swego ultimatum, wypowiedział Cezar słynne po wieki słowa: Jacta alea esto, co dosłownie znaczy: «niechaj będzie rzucona kość (do gry)!» I przeszedłszy ze swym legjonem Rubikon, zajął najbliższe miasto italskie: Ariminum. Zaczęła się więc druga wojna domowa.
Nie będziemy tu opowiadać szczegółowo jej przebiegu i oddzielnych epizodów. W wojnie tej nie można było poznać Pompejusza; gdzież się podziała jego zwykła stanowczość i szybkość działania — zalety, dzięki którym stał się bohaterem trzech części świata?
Było rzeczą oczywistą, że krępuje go sztab senatorów, owi konsulary i pretorjusze, którzy sami będąc niegdyś dowódcami, źle wykonywali rozkazy naczelnego wodza. Od pierwszej chwili zaniechawszy obrony Rzymu, Pompejusz zaczął koncentrować swe siły w apulijskiej Lucerji; Cezar prawie bez przeszkód przeszedł Italję, której miasta wcale nie pragnęły| oblężenia i ruiny. Rozkazy Pompejusza nader miękko wykonywali jego podwładni; nie potrafili nawet wywieźć z Rzymu państwowego skarbca, który wpadł do rąk nieprzyjaciela. Sukcesy Cezara zmusiły Pompejusza do porzucenia Lucerji i wycofania się do Brundisium, co było równoznaczne z tymczasowem zaniechaniem obrony Italji wogóle: oto był rezultat pierwszych dwóch miesięcy wojny.
Wszystko to jednak było dopiero wstępem do ważniejszych w przyszłości rozstrzygnięć. Jak wiemy, wszystkie prowincje były po stronie senatu: zachód, południe i wschód. Na zachodzie była Hiszpanja — własna prowincja Pompejusza; tu też przede wszystkiem zwrócił się Cezar. A ponieważ wierna senatowi Massylja zagradzała drogę jego legjonom, jednocześnie z akcją w Hiszpanji musiał dowodzić oblężeniem tego pięknego miasta, które było ośrodkiem cywilizacji greckiej na Zachodzie. Obraz tego oblężenia napełnia nas dziś smutkiem, ale nie można było temu zapobiec. Massylja upadla po 500 latach sławnego istnienia. Wraz z Massylją i w Hiszpanji, pod Ilerdą, Pompejańczycy się poddali. Jeszcze nie minął rok 49-ty, a już cały Zachód był w rękach Cezara.
Wprawdzie na południu Cezar poniósł klęskę: Kurjo, który chciał naśladować żelazną wolę swego wielkiego wodza, został w Afryce rozbity przez wojsko króla numidyjskiego Juby i bohaterską śmiercią okupił wybryki swego życia. W wyniku tej klęski Italja została odcięta od obfitych w zboże prowincyi i zaczęła głodować.
Z tem większą uwagą cały świat oczekiwał wyniku mającego nastąpić zbrojnego starcia obu wodzów. Jak gdyby z woli losów starcie to przybierało znów, jak czasów Mitrydata, postać boju między Zachodem a Wschodem. Tylko, że teraz Pompejusz występował w roli swego dawnego wroga, zwyciężonego króla wschodniego. Istotnie opuścił on Italję i swoje siły przeprawił do Dyrrachjum; zacięty Cezar wyruszył za nim w pogoń z bardzo nielicznym oddziałem, który można było łatwo otoczyć i zniszczyć, — gdyby Pompejusz posiadał jeszcze dawną swobodę działania. Ale krępował go sztab, więc czekał; tymczasem zaś Cezar otrzymał nowe posiłki, i Pompejusz był zmuszony cofnąć się z Epiru do Tessalji, pod miasto Farsalos. Tu odbyła się owa bitwa, która, jak przyznali potomni, miała znaczenie decydujące dla całej tej wojny. Legenda porównywała Farsalos z Maratonem: i tu, jak mówiono, corocznie na równinie we mgle nocnej zmartwychwstają zastępy poległych i w widmowej walce powtarzają odwieczne starcie Zachodu ze Wschodem. Zwyciężony Pompejusz uciekł na południe do Egiptu. Zabezpieczył on niegdyś tron wygnanemu królowi tego kraju, Ptolemeuszowi Aulecie; teraz panowały tam niepełnoletnie jego dzieci: Ptolemeusz Dionysos i Kleopatra. Pompejusz zatem powinien był się spodziewać ich wdzięczności; tymczasem opiekun królewiąt Potinos, inaczej, na sposób wschodni, pojmował wdzięczność. Zamiast wiązać losy Egiptu z upadłą wielkością, postanowił oddać przysługę wschodzącej sławie zwycięzcy. I stała się rzecz potworna: bohater trzech części świata z rozkazu Potina został zamordowany w chwili, gdy zaledwie stanął na lądzie, i to na oczach żony i syna, którzy bezradnie i w przerażeniu przyglądali się z okrętu tej niespodziewanej, krwawej scenie.
Jeżeli jednak Potinos sądził, że tak ohydnym aktem niewdzięczności zdobędzie sobie życzliwość Cezara, to się omylił: Cezar nie rozumował sposobem wschodnim.
Znalazłszy się w Aleksandrji, postanowił działać po rzymsku, zaprowadzając porządek w sprawach dziedzictwa tronu egipskiego. Zawezwał do siebie dziesięcioletniego Ptolemeusza i szesnastoletnią Kleopatrę, którzy, oczywiście, zdążyli pokłócić się ze sobą po śmierci ojca. Podobno urok młodziutkiej następczyni faraonów wywarł wpływ na Cezara; te zaloty byłyby jeszcze rzeczą błahą, ale zato kontrybucja, jaką Cezar nałożył na bogate miasto, wywołała wrzenie przeciw niemu. Cezar miał siły nieznaczne, Egipcjan zaś było wielu; i oto zwycięzca Pompejusza był oblężony w zajętym przez siebie pałacu Ptolemejskim; zaczęła się «wojna Aleksandryjska». Wkońcu Cezar zatryumfował, ale ten tryumf kosztował go niemało: stracił całą zimę 48-ego — 47-ego roku, podczas której Pompejańczycy zdążyli już zgromadzić swe siły.
I nawet poskromiwszy Aleksandrję, nie zaraz mógł ruszyć przeciw nim. Wprawdzie Wschód po bitwie pod Farsalem uznał władzę zwycięzcy, ale król Bosporu, Farnakes, który przed piętnastu laty zgładził swego ojca Mitrydata, zapragnął teraz skorzystać z wojny domowej rzymskiej, aby odzyskać rodzinny Pont. Dla Cezara zresztą wojna ta miała tylko znaczenie doraźnego epizodu: rozbiwszy Farnaka pod Zelą, doniósł o swem zwycięstwie do Rzymu w słynnych odtąd słowach: «Veni — vidi — vici». Najważniejsza rozgrywka miała nastąpić wkrótce.
Po utracie Zachodu i Wschodu, Pompejańczykom pozostało już tylko Południe, czyli prowincja Afryka oraz wierny sprzymierzeniec Juba, król Numidji. Tam też poczęto organizować nową armję dla obrony republiki przeciw zagrażającej monarchji; jej przywódcą politycznym był Metellus Scipio, teść Pompejusza, ale jej duszą był Kato. Armja była dość znaczna, nawet bez pomocy, zaofiarowanej przez Jubę; centrem republikanów była Utyka, główne miasto prowincji Afryki od czasów zburzenia Kartaginy. Tutaj zbierał się i senat, prawdziwy, niezależny senat republiki, jako przeciwwaga senatu w Rzymie, który uznał władzę Cezara.
Natomiast położenie Cezara nie było i teraz zbyt pomyślne. Po przykrych epizodach w Aleksandrji i z Farnakiem czekała go w Italji nowa przygoda: rokosz jego własnych legjonów, które, przebywając w szczęśliwej Kampanji, bynajmniej nie miały zamiaru zmieniać jej równin na skwary afrykańskie. Wysiłki oficerów okazały się daremne: Cezar zmuszony był wszcząć układy z buntownikami. Nieustraszony, jak zawsze, stanął wobec nich ― jeden przeciw dziesiątkom tysięcy. — «Czegóż wy chcecie?» — zapytał ich. — «Zwolnienia!» — dał się słyszeć groźny szmer zbuntowanych. — «Dobrze, Kwiryci, jesteście zwolnieni; obiecane wam dary otrzymacie, gdy ja ze swymi żołnierzami odprawię uroczysty tryumf.»
W jednej chwili nastrój się zmienił; przecież «Kwirytami» od czasów Romulusa, zgodnie z przyjętym zwyczajem, nazywano Rzymian w życiu cywilnem, nigdy zaś żołnierzy. I oto buntownicy poczęli błagać wodza, aby ich przyjął ponownie na służbę do swoich szeregów. Teraz dopiero mogła się zacząć wojna afrykańska.
Nowa ta wojna trwała niedługo: wszystko zdecydowała jedna bitwa pod Tapsem (46-ego roku). Była coprawda bardzo krwawa, bo żołnierze Cezara, podnieceni walką z nieprzyjacielem, już dwa razy zwyciężanym, tym razem nie mieli miłosierdzia. Wiele krwi rzymskiej zwilżyło palące piaski Tapsu; resztka wojska z Katonem na czele, znalazła tymczasowe schronienie w Utyce. Poraz ostatni zwołał Kato swój senat z pytaniem: co robić? — «Poddać się» — decydowała większość pod naciskiem Utyczan, którzy za wszelką cenę chcieli uniknąć oblężenia miasta. «Tak, poddać się, ale przedtem wyciąć tych tchórzliwych i nikczemnych mieszkańców». — Ale przeciw temu zaprotestował Kato, rzekłszy: «ostatnia godzina republiki nie może mieć skazy». Własną piersią osłonił bezbronną ludność od gniewu swoich stronników; własną piersią również umożliwił ucieczkę tym, którym porozumienie ze zwycięzcą wydawało się rzeczą niemożliwą. Do nich należał przede wszystkiem sam Kato; ale nie przyłączył się do uciekających. Gdy okazało się, że niema nadziei ocalenia republiki, przypieczętował jej zagładę swoją dobrowolną śmiercią. Potomni nazwali go Katonem Utyckim (Cato Uticensis), stawiając go tem na równi ze Scypionami Afrykańskim i Azjatyckim, z Metellami Macedońskim i Numidyjskim, oraz z innymi przedstawicielami chwały kwitnącej republiki.
Cezar rozumiał, że krew Katona zawiśnie jak ciężka, burzliwa chmura nad jego dziełem; pod wpływem tej świadomości pozwolił sobie na postępek — może jedyny nieszlachetny w swem życiu, zohydzając pamięć bohatera w złośliwym pamflecie i w karykaturalnej masce podczas odbywania swego tryumfu. Ale i tu, i tam wysiłek był bezskuteczny. Przeciwnie, wkrótce potem Rzym został oszołomiony nadzwyczajnem zdarzeniem: oto ulubieniec Cezara Marek Brutus ożenił się z Porcją, córką zmarłego wodza republikanów.
W pozostałych kwestjach zwycięzca nie miał powodu do niezadowolenia: wojna domowa się skończyła, można było rozpocząć pracę budowniczą na gruzach zburzonej republiki. Z łatwością Cezar otrzymał dyktaturę i to na dziesięć lat, a ponadto prawo przedstawiania ludowi, czyli poprostu mianowania, magistratów; była to faktycznie monarchja bez jej nazwy.
Początek nowej epoki został godnie podkreślony uporządkowaniem kalendarza, który znajdował się w stanie zupełnego zaniedbania. Republika rzymska uznawała rok księżycowy o 355 dniach, pozostawiając władzom możność perjodycznego wyrównywania z rokiem słonecznym przez wstawianie miesiąca «przestępnego»; właśnie te wstawiania, często zależne od warunków politycznych, wprowadziły nieład do kalendarza, który był teraz o trzy miesiące wstecz poza słońcem. Z rozkazu Cezara wprowadzony został ów «juljański» kalendarz, z którego i my w zasadzie do dziś korzystamy, a który opiera się na roku słonecznym, liczącym 365 dni z perjodycznem wstawianiem przestępnego już nie miesiąca lecz dnia. Rok przejściowy, w celu rychłego wyrównania różnicy, obliczony był na 15 miesięcy; był to «niekończący» się rok 46-ty. Cezarowi przyniósł ów rok nowy wcale zasłużony zaszczyt: następujący po Juniusu (czerwcu) miesiąc republikański Quintilis został nazwany Julius (lipiec).
Byl to dopiero początek reform: w głowie zwycięzcy roiły się daleko większe, prawdziwie królewskie myśli pokojowego uporządkowania świata. Pokojowego — ale urzeczywistnienie tych myśli poprzedzać musiała jeszcze jedna wojna, ostatnia, sybilińska wojna z wrogiem z przeznaczenia: Partem. Krew Krassa, przelana w dalekich Karrach, wciąż jeszcze domagała się zemsty; orły rzymskie wciąż jeszcze zdobiły świątynie partyjskie; legjoniści rzymscy wciąż jeszcze obrabiali pola Mezopotamji w partyjskiej niewoli. To jeszcze jedno zwycięstwo było konieczne dla chwały imienia rzymskiego — a potem...
Cóż potem? Tak pytali z trwogą republikanie, których garść ocalała. Tapsos przyniósł Rzymowi monarchję bez jej nazwy; cóż mu przyniesie zwycięstwo nad Partją?
Coprawda sprawa nie poszła tak gładko. Zanim w otchłań przeszłości zapadł rok «niekończący się», napełnił dyktatora goryczą z powodu nowego powstania w Hiszpanji. Na czele buntu stanęli dwaj synowie Pompejusza, Gnejus i Sekstus, z którymi namiestnik nie mógł się uporać. Zamiast tedy na Wschód, zmuszony był Cezar udać się na krańce Zachodu. Powodzenie i tym razem mu sprzyjało: republikanie zostali rozbici pod Mundą, Gnejus zginął, ale Sekstus ocalał, a wraz z nim i zarodek przyszłych niepokojów. Tak, Pompejusz był szczęśliwy: pozostawił po sobie tęgich synów, którzy dalej prowadzili jego dzieło. Cezar nie miał synów; nadziei zresztą nie tracił, ale oczekując własnego syna ze swej Kalpurnji, adoptował urodzonego w roku 63-cim, za konsulatu Cycerona, syna swej siostrzenicy, G. Oktawjusza, który od tego czasu zaczął się nazywać Gajus Juljusz Cezar Oktawjan.
Po bitwie pod Mundą, w roku 45-tym, można było zająć się wyprawą partyjską; nadszedł czas nowych trudów, radosnych dla Cezara i dla jego zwolenników, niepokojących dla republikanów dawnego typu, których bądź co bądź, dość zostało w senacie. Olbrzymie imperjum wydawało się im jakoby olbrzymi cmentarz, na którym popieliły się kości pomordowanych współideowców. I cóż z tego, że magistratura jest niby dawna republikańska, że lud ciągle jeszcze «wybiera» konsulów, pretorów, trybunów? Była to próżna komedja, a i jej dni mogły wkrótce się skończyć. Niech tylko Cezar powróci jako zwycięzca z wojny wschodniej... Zresztą, czyż będzie on czekał tak długo? Przecież Sybila pozostawiła wyraźne proroctwo o fatalnej wojnie: zwycięstwo w niej było przepowiedziane królowi. A więc, o ile Rzym pragnął zwycięstwa...
Minął rok 45-ty; nadszedł 44-ty. Na ten rok Cezar wystawił na konsulów swoją kandydaturę oraz kandydaturę Marka Antonjusza. Był to ów młody człowiek, który jako trybun na początku roku 48-go spowodował zerwanie między Pompejuszem a Cezarem. Udając się wówczas na Wschód, Cezar powierzył Antonjuszowi rządy w Italji, ale jego sprawowanie widocznie nie było zadawalające, gdyż przez jakiś czas był w niełasce Cezara, przepędzając dni z żoną swą Fulwją, której był trzecim mężem... przed nim była ona godną małżonką Klodjusza i Kurjona. Ale teraz Cezar się z nim pogodził; było oczywiste, że Antonjusz ponownie zacznie rządzić państwem, gdy Cezar uda się na Wschód. Lecz w jakim charakterze uda się tam? Konsula? Dyktatora? — A co powiedziała Sybila?
Można by się chociaż pokusić o zbadanie gruntu. Właśnie miała się odbyć wesoła lutowa uroczystość Luperkaljów: był to rzymski karnawał. W tym dniu kto chciał, przebierał się za Luperka, czyli Satyra. Marek Antonjusz, choć konsul, też się nie krępował i togę z purpurowem obrzeżem zastąpił bardziej niż prymitywną szatą Luperka; w tym kostjumie można było pozwalać sobie na wszelkie żarty. Cezar, jako konsul prezydujący, zajmował swoje krzesło kurulne; i oto podbiega doń M. Antonjusz i ofiaruje mu koronę królewską. — Jak na to odpowie lud? Burzą oklasków? Niestety, nie: ciszą grobową. Mimowoli, drżącą ręką Cezar odsunął fatalny dar, i dopiero wtedy dały się słyszeć ogłuszające oklaski. Poraz wtóry, to samo: poraz trzeci, to samo. No, oczywiście Sybila musi poczekać: naprzód zwycięstwo, a potem...
Ale republikanie czekać nie chcieli; przede wszystkiem zaś G. Kassjusz, na którego zwracały się wszystkie oczy, gdy była mowa o wyprawie partyjskiej. Kassjusz bowiem, jako pomocnik Krassa, ocalił choć cząstkę armji rzymskiej po klęsce karryjskiej, a przytem obronił prowincję Syrję przed inwazją zwycięskiego wroga. Był to surowy republikanin, a jednak Cezar go nie tknął; Kassjusz natomiast nie godził się z losem, jaki zwycięzca Pompejusza gotował państwu. Wyczuwał jednak, że dla powodzenia spisku, jaki obmyślił, powinien stanąć na jego czele człowiek, mający większy urok. Sam los oczywiście wyznaczył tę rolę M. Brutusowi, który był jednakowo kochany i przez lud rzymski i przez samego dyktatora: — przedewszystkiem dlatego, że był potomkiem owego Brutusa, który niegdyś, wygnawszy Tarkwinjuszów, zapoczątkował republikę. Powtóre był on zwolennikiem filozofji stoickiej z jej surowem pojęciem obowiązku i samowystarczającej cnoty, podobnie jak jego wuj Kato, z którego córką był przecież żonaty. Tamten, L. Brutus, założył republikę; co powie jego potomek, gdy uciskana przez tyrana republika zwróci się ku niemu z błaganiem O pomoc? Czy powie, że kocha tego tyrana swego dobroczyńcę? A tamtem Brutus czyż nie kochał swoich synów? A jednak poświęcił ich na ofiarę, skoro zamierzali szkodzić republice.
M. Brutus był tego roku pretorem i to również z laski Cezara. Od pewnego czasu zaczął on znajdować na swojem krześle kurulnem zapiski: «Ty śpisz, Brutusie?» Coraz bardziej zaciskała się pętla przeznaczenia: wkrótce imię Brutusa zaczęto łączyć z imieniem Kassjusza; naprzód jednostki, a potem dziesiątki ludzi postanowiło stanąć w obronie skazanej na zagładę republiki. Wśród tych dziesiątek nie było jednak zdrajcy. Ale Fatum zawisło nad Rzymem; krążyły niepokojące pogłoski, wróżby. Astrologja owemi czasy mocno zagnieździła się w Rzymie. — «Strzeż się aż do Id marcowych» powiedział podobno Cezarowi jeden z wyznawców nowej nauki.
Idy marcowe (czyli dzień 15 marca) były dniem posiedzenia senatu, który teraz, przy Cezarze, zbierał się nie często; ten dzień wybrali spiskowcy dla wykonania swego zamysłu. Cezar niczego nie podejrzewał. Poprzedniego wieczoru był w gościnie i późno wrócił do domu. Senatorzy byli już wszyscy zebrani; Cezar wciąż nie przychodził. Wtedy spiskowcy posłali po niego jednego ze swoich, Decyma Bruta; Cezar naprzód odpowiedział, że jest niezdrów, ale potem, przekonany wywodami Decyma, kazał się w lektyce ponieść do kurji Pompejusza, gdzie odbywało się zebranie. Po drodze spotkał śród przechodniów swego astrologa. — «I cóż — krzyknął mu wesoło, — Idy marcowe nadeszły!». — «Ale jeszcze nie minęły», odpowiedział mu tamten. Tymczasem spiskowcy, napół żywi, napół zamarli, oczekiwali: przyjdzie czy nie przyjdzie? Do jednego z nich, Kaski, podchodzi znajomy senator: «Ty przede mną wiele ukrywasz, ale Brutus mi wszystko powiedział!» Kaska zbladł: «co ty właściwie chcesz powiedzieć?» — «A no, że ty niby jesteś kandydatem na edyla i tam jeszcze coś». Kaska nie odrazu przyszedł do siebie. — Brutus i Kassjusz stali tuż obok. Senator Lepidus, przechodząc koło nich, szeptem do nich powiedział: «wszystko wam się uda, ale działajcie szybko». Gdy zaś oni niepewnym wzrokiem spoglądali na siebie, tamten skierował się ku drzwiom, dokąd właśnie przyniesiono dyktatora, i długo z nim rozmawiał. Cóż to znaczyło? Zdradzał ich, czy nie zdradzał?
Oczywiście nie zdradził. Cezar wszedł do kurji i zajął miejsce na swem krześle kurulnem; drugiego konsula, Antonjusza, jeden ze spiskowców zatrzymał za drzwiami kurji. Do nóg siedzącego Cezara rzucił się, podług umowy, Cymber, rzekomo błagając o łaskę dla swego brata; inni spiskowcy otoczyli dyktatora, udając, że niby chcą poprzeć prośbę Cymbra. Cezar, rozgniewany, powsta z krzesła i ruchem ręki wskazał, aby się oddalili. Wtedy Cymber chwycił go za togę, która opadła mu z ramion i odsłoniła pierś pod jedną już tylko tuniką. Był to znak umówiony; wówczas wszyscy wydobyli ukryte pod togami puginały. Kaska pierwszy zatopił ostrze w plecach Cezara, za jego przykładem posypały się ciosy innych spiskowców. Cezar z krzykiem cofnął się ku posągowi Pompejusza, założyciela kurji, jakby szukał ochrony u swego nieprzyjaciela. I oto ujrzał przed sobą Brutusa z podniesionym puginałem. — «I ty z nimi, mój Brutusie?...» Były to jego ostatnie słowa.