Rzeczpospolita Rzymska/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Rzeczpospolita Rzymska | |
Wydawca | J. Mortkowicz | |
Data wyd. | 1935 | |
Druk | Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego w Warszawie | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
W tych czasach zamierzchłych, kiedy w Grecji i Sparta i Ateny były jeszcze małemi państewkami, w Italji, na brzegach Tybru narodziło się miasto, któremu przeznaczone było zostać panem świata; był to Rzym. Jako rok założenia Rzymu przyjęto później rok 753 przed Nar. Chr.; o tem, co spowodowało jego założenie, opowiadano, co następuje.
Kiedy zburzona została Troja, krewny poległego króla, Eneasz, zebrał dokoła siebie resztki hufców trojańskich i wyruszył na poszukiwanie nowej siedziby; wróżba, jaką otrzymał od bogów, głosiła, że został wybrany, aby w dalekiej Italji założyć nową Troję. Nie odrazu Eneasz znalazł drogę do ziemi obiecanej; burza zaniosła go ku północnemu przylądkowi Afryki, gdzie na krótko przedtem królowa Fenicjan, Dydo, która uszła ze swej ojczyzny, założyła potężne miasto — Kartaginę.
Ta uprzejmie przyjęła wędrowca i Eneasz ze swą drużyną długo u niej gościł; wszystko prowadziło ku temu, by rycerz trojański został mężem Dydony i królem jej miasta. Lecz sen proroczy przypomniał Eneaszowi o jego posłannictwie; z żalem w sercu opuścił więc swą wielkoduszną gospodynię. Dydo nie zniosła rozłąki: sama spaliła się na stosie i umarła z modlitwą, by z jej popiołów powstał mściciel jej wzgardzonej miłości.
Eneasz popłynął dalej; po całym szeregu przygód dotarł do miejsca, gdzie rzeka Tyber, przepływając przez jałowe pola, wpada do morza. Nad zamieszkałym tutaj narodem panował niejaki Latinus; od niego i naród (rzekomo) przybrał nazwę. Jako król cnotliwy, był on wtajemniczony w zamiary bogów i wiedział o posłannictwie swego gościa; dlatego też nietylko przyjął go i uprzejmie, lecz i gotów był dać mu córkę, Lawinję, za żonę, aby zapewnić rodowi swemu fortunę, zapowiedzianą Eneaszowi. Lecz jego zona, Amata, nie chciała nawet słyszeć o przyjęciu włóczęgi trojańskiego za zięcia; sprzyjała raczej młodemu królowi sąsiedniego narodu Rutulów, Turnusowi, który już oddawna słał dziewosłęby do pięknej Lawinji. W ten spotób wybuchła wojna. Zwycięzcą został jednak Eneasz; zabił Turnusa w pojedynku, zdobył za żonę Lawinję i założył w pobliżu miasto, które na cześć królowej nazwał Lawinjum.
Potomkowie Eneasza przesiedlili się z leżącego na równinie Lawinjum do zbudowanego na wzgórzu miasta «Białego», Alby, które wyciągnęło się wzdłuż brzegu jeziora Albańskiego i stąd zostało nazwane «Długiem» (Alba Longa).
Tu minęło kilka pokoleń królów z krwi Eneasza; wkońcu tron przypadł w udziale niejakiemu Numitorowi, królowi dobremu i spokojnemu. Numitor wzbudził swym nastrojem pokojowym zbrodnicze nadzieje swego młodszego brata, Amuljusza; w samej rzeczy, udało się temu ostatniemu pozbawić tronu Numitora i zabić jego syna. Niedługo jednak uzurpator cieszył się owocami swojej zbrodni. Numitor miał córkę, której na imię było Rea Sylwja; Amuljusz przeznaczył ją na kapłankę Westy, dziewiczej bogini ogniska grodowego. Obowiązkiem tych kapłanek, zwanych westalkami, było podtrzymywać nieustanny ogień na ołtarzu bogini i nie wolno im było wychodzić zamąż. Przeznaczając Reę na westalkę, chciał właśnie Amuljusz skazać ją na wieczne dziewictwo, aby z jej rodu nie mógł powstać mściciel Numitora. Lecz zawiodły go wyrachowania. Za przyczyną miejscowego boga wojny Marsa Rea stała się matką i powiła dwoje bliźniąt.
Amuljusz, dowiedziawszy się o tem, wpadł w gniew i rozkazał rzucić do rzeki zarówno matkę, jak i niemowlę ta. Rea Sylwja zginęła, lecz dzieci ocalały. Stało się to dzięki temu, że kat królewski zlitował się nad niemi i nie chcąc ich wprost utopić, położył w korycie, zdając je na laskę fal Tybru. Fala wyrzuciła je na brzeg; na krzyk dzieci przybiegła wilczyca i nakarmiła je swojem mlekiem. Przypadkowo spostrzegł to miejscowy pasterz — Faustulus: widok, który ujrzał, zdał mu się cudowny, a ponieważ wiedział o nieszczęściu, jakie dotknęło Reę Sylwję, nie trudno mu było się domyśleć, czyje dzieci widzi przed sobą. Ostrożnie podniósłszy je, zaniósł następnie do swojej żony. Tak więc dzieci owe, chowane w środowisku pasterskiem, wyrosły na pasterzy: jeden otrzymał imię Romulus, drugi zaś Remus. W one czasy pasterze zmuszeni byli bronić swoich trzód nietylko od dzikich zwierząt, lecz i od chciwości innych pasterzy; starcia zbrojne były rzeczą zwykłą, męstwo więc i silę wielce ceniono. Romulus i Remus wkrótce wyróżnili się pośród młodych pasterzy i zostali ich przywódcami. Podczas jednego z takich starć Remus został wzięty do niewoli; ponieważ zaś przeciwnikami okazali się pasterze Numitora, odprowadzono przeto jeńca, w celu ukarania, do wygnanego króla, jego dziada. Faustulus przeraził się; aby zapobiec nieszczęściu, odkrył on tajemnicę i swoim wychowankom i Numitorowi. Wtedy młodzieńcy postanowili przywrócić dziadowi tron i władzę; przy pomocy swoich towarzyszów napadli na zamek królewski i zabili Amuljusza.
Wkrótce potem Numitora ogłoszono powtórnie królem Alby.
Lecz Romulus i Remus nie chcieli pozostać w mieście, w którem przelewali krew rodową; za zgodą Numitora założyli nowy gród, w tem miejscu, w którem ongi wyrzuciły ich fale Tybru. Wznosiło się tam wzgórze, zwane Palatynem, które graniczyło z drugiem, mniejszą zajmującem powierzchnię, lecz wyższem; będąc niejako glową pierwszego, nosiło ono przeto miano Kapitolu. Bracia postanowili zbudować na Palatynie miasto właściwe, jeden z dwóch wierzchołków Kapitolu zamienić na twierdzę, drugi zaś poświęcić bóstwu — władcy nieba i piorunów.
Do niego też zanieśli modły, by raczył wskazać, który z dwóch braci ma nadać swoje imię nowozałożonemu miastu i być jego królem. W celu łatwiejszego zrozumienia spodziewanego objawienia woli boga, podzielili niebo na dwie części i każdy w swojej upatrywał znaku na niebie. Wkrótce w części Remusa ukazało się sześć sępów.
Młodzieniec już triumfował, gdy bezpośrednio potem Romulus ujrzał ich dwanaście. Ten znak był pomyślniejszy — wróżył bowiem nowopowstałemu miastu dwunastowiekowe istnienie, co rzeczywiście z cudowną ścisłością się spełniło. Okrzyk powszechny zmusił Remusa, aby uległ fortunie brata. Romulus więc został królem i nadał miastu nazwę, pochodzącą od swego imienia, nazwę, zmienioną przez nas na «Rzym» (Roma).
Remus ustąpił, lecz utaił gniew w duszy i zaczął przemyśliwać nad tem, w jaki sposób obniżyć powagę wróżby dla brata pomyślnej. Wkrótce nadarzyła się po temu sposobność: podczas budowy murów, które miały otaczać miasto, przeskoczył on w obecności brata pierwsze ich warstwy, sięgające zaledwie do połowy wzrostu ludzkiego. Oburzony tem Romulus, zabił brata, mówiąc: «Niechaj tak zginie każdy, kto przez mury moje przejść się odważy!»
Pierwszymi mieszkańcami grodu byli młodzi pasterze, rówieśnicy Romulusa. W celu zwiększenia ich liczby ogłosił król, iż gaj, leżący między wierzchołkami Kapitolu, będzie miejscem, zapewniającem nietykalność każdemu prześladowanemu (t. zw. asylum). W krótce potem zaczęli doń napływać junacy z okolicznych osad. Nowa gmina rosła co do liczby, lecz równocześnie zamieniała się w burzliwą i wojowniczą watahę, będącą postrachem sąsiadów. Obywatele ościennych plemion niechętnie wydawali córki zamąż za rozbójników palatyńskich; bardzo więc nieliczni z pośród nich posiadali rodziny.
Aby temu zaradzić, Romulus powziął plan następujący: oznaczył dzień święta i igrzysk na cześć boga zasiewów, Konsusa, i zaprosił na tę uroczystość swoich sąsiadów. Ponieważ odmowa byłaby równoznaczna z obrazą bóstwa, przybyli więc zaproszeni, a wśród nich mieszkańcy pobliskiego miasta Kur (Cures), należącego do plemienia Sabinów, wraz ze swemi żonami i córkami. Na to liczył Romulus. W czasie igrzysk Rzymianie na dany przez niego znak rzucili się na młode uczestniczki i uprowadzili je do swoich domów.
To «porwanie Sabinek» nie mogło ujść bezkarnie. Kwiryci — tak bowiem zwano mieszkańców Kur — zaczęli się gotować do wojny. Przygotowania bojowe przeciągnęły się jednak dość długo, a przez ten czas Sabinki zdążyły się pogodzić ze swoimi nowymi mężami, zwłaszcza zaś Hersylja, żona Romulusa, która była dumna ze swego stanowiska królowej Rzymu. Mimo to wszystko wojna doszła do skutku. Sabinowie pod wodzą króla Tytusa Tacjusza oblegli Kapitol, zdobyć go wszakże nie mogli przez czas dłuższy. Podczas zawieszenia broni Tarpeja, córka dowódcy załogi Kapitolu, zeszła w dolinę po wodę. Otoczyli ją wnet Sabinowie i zaproponowali jej wysoką nagrodę za otwarcie bram Kapitolu. Sabinowie byli bogaci i na lewej ręce każdego z nich błyszczała złota bransoleta — przepych niewidziany w Rzymie. To skusiło Tarpeję. «Jeśli przyobiecacie mi to», rzekła, «co nosicie na lewych rękach, gotowa jestem spełnić wasze prośby». Sabinowie przyrzekli i pozwolili jej odejść. Tarpeja dotrzymała zobowiązania i następnego dnia Sabinowie byli panami Kapitolu. Gdy jednak zdrajczyni zjawiła się po umówioną nagrodę, Tacjusz rozkazał swoim wojownikom zarzucić ją tarczami — te bowiem również noszono na lewej ręce — i w ten sposób Tarpeja, zgnieciona ich ciężarem, zginęła. Tę zaś pochyłość Kapitolu, po której ona wprowadziła wrogów, Rzymianie nazwali «Skałą Tarpejską» (rupes Tarpeja) i przeklęli ją na zawsze; od tej pory stąd zrzucano ciała przestępców.
W ten więc sposób Sabinowie stali się panami Kapitolu, los zaś Palatynu zależał od wyniku bitwy. Lecz gdy oba wojska stanęły naprzeciw siebie w szyku bojowym, rzuciła się nagle między nich Hersylja na czele Sabinek, błagając o zaniechanie hańbiącego przelewu krwi. Wtedy opadły Sabinom ręce: teściowie i szwagrowie musieli się pogodzić ze swoimi zięciami. Pokój umocniono związkiem, związek zaś współosiedleniem (synecyzmem). Rzymianie odstąpili Kwirytom wzgórze, które ci zajmowali, przygotowując oblężenie Kapitolu, i od tej pory zaczęto je zwać Kwirynałem. Równinę zaś, zawartą pomiędzy trzema wzgórzami (Palatynem, Kapitolem i Kwirynałem) t. zw. Forum, uczyniono miejscem wspólnych zebrań handlowych i narad państwowych.
Początkowo każda z gmin miała swego króla, lecz po śmierci Tacjusza zjednoczyły się ostatecznie. Postanowiono, że oba narody zwać się będą w czasie wojny Rzymianami, w czasie pokoju Kwirytami. Pożniej mieszkańcy Palatynu zajęli sąsiednie wzgórza Aventinus i Caelius, a mieszkańcy Kwirynału ze swej strony — wzgórza Viminalis i Equilinus: razem z poprzedniemi powstało w ten sposób owe słynne «siedem wzgórz» Rzymu.
Podanie głosi, że następcą Romulusa był Sabińczyk Numa Pompiljusz. Rzymianie uważali go za swego pierwszego prawodawcę i twórcę kultu bogów. Trzech bogów ogłosił król ten za najwyższych: Marsa, Kwiryna i Jowisza.
Pierwszy z nich był początkowo bogiem Rzymu łacińskiego, drugi — sabińskich Kur, trzeci zaś wspólnym dla obydwu plemion. Starsi z kapłanów, t. zw. flaminowie (flamines) byli sługami tych bogów. Do istniejącego już za Romulusa kolegjum augurów (augures), wróżących z lotu ptaków, Numa dodał jeszcze kolegium pontyfików (pontifices), których należało się radzić we wszystkich sprawach, dotyczących religji. Najstarszemu z nich oddał on również władzę nad zapożyczonym z Alba-Longi kolegjium westalek dziewiczych, które strzegły niegasnącego ognia Westy w jej maleńkiej okrągłej świątyńce na Forum. Rzym nie posiadał innych świątyń, prócz tej jednej; nie robiono jeszcze również posągów bóstw. Numa nie toczył wojen; swoje pokojowe usposobienie podkreślił wyraźnym rozkazem zamknięcia bramy wojennej. Brama ta byla poświęcona Janusowi (Janus), bogu wszelkiego początku i zamiaru, imię którego żyje do dziś dnia w łacińskiej nazwie miesiąca stycznia (Januarius). Brama byla przez Rzymian nazywana wprost Janusem. Godnym uwagi jest fakt, że od czasów Numy do Narodzenia Chrystusa zamykano ją tylko dwa razy.
Naród, który wzrósł na silach pod panowaniem Numy, był gotów do prowadzenia nowych wojen za jego następcy, śmiałego Tullusa Hostyljusza (Tullus Hostilius). Wówczas do starożytnej Alby, macierzy Rzymu, należała jeszcze hegemonja nad miastami łacińskiemi, tworzącemi jakby jedną rodzinę wśród innych plemion italskich: obywatel jednego miasta mógł nabyć posiadłość ziemską w drugiem (zwało się to prawo jus commercii) i wziąć za żonę córkę obywatela tego miasta (jus conubii).
Ponieważ jednak Rzym był już znacznie potężniejszy od Alby, Tullus Hostyljusz zapragnął zdobyć dlań prawo hegemonji. Znaleziono wkrótce pretekst do wojny. Lecz w czasie przygotowań do niej zmarł nagle król albański i lud mianował Metjusza Fufetjusza dyktatorem — tak po łacinie zwano wodzów z władzą nieograniczoną, wybieranych na czas wojny. Aby uniknąć przelewu krwi, Fufetjusz zaproponowal królowi Rzymu, by kwestję hegemonji rozwiązać przy pomocy pojedynku przedstawicieli obu narodów. Ten zgodził się. Przypadkowo wśród Rzymian za najodważniejszych witezi byli uważani trzej bracia z rodu Horacjuszów, wśród Albańczyków również trzej bracia Kurjacjusze. Im to polecono stoczyć walkę za swoje narody, przyczem pozostali wojownicy obu stron mogli jedynie w charakterze widzów obserwować ten bój decydujący.
Początkowo szczęście sprzyjało Kurjacjuszom. Z ręki ich padło dwóch Horacjuszów; trzeci, chociaż nietknięty, począł uchodzić. Albańczycy już triumfowali, Rzymian zaś ogarnęla rozpacz z powodu śmierci dwóch swoich wojowników i tchórzostwa trzeciego. Lecz wkrótce okazało się, że ucieczkę pozostałego Horacjusza spowodował nie lęk, lecz wyrachowanie. Wrogowie jego byli już ranni: ścigając uchodzącego przeciwnika w miarę sił swoich, odsunęli się znacznie jeden od drugiego. Na to tylko czekał Horacjusz: niespodziewanie zawróciwszy, stawił czoło ścigającym go wrogom, błyskawicznemi ciosy pokonał pierwszego, potem dwóch pozostałych i zdarłszy z nich płaszcze wojenne, wrócił z temi trofeami do Rzymu, jako zwycięzca.
Rzym cały wyszedł na jego spotkanie, a na czele szli stary ojciec i młoda siostra bohatera. Wnet jednak radość jej zmieniła się w rozpacz: była bowiem narzeczoną jednego z Kurjacjuszów i poznała nagle na ramieniu brata płaszcz narzeczonego, tkany jej własnemi rękami. Niby złowróżbny znak, rozległ się jej krzyk bolesny wśród triumfujących okrzyków obywateli. Horacjusz nie mógł znieść takiej obelgi, schwycił miecz i przeszył siostrę, mówiąc: „niechaj tak zginie każda Rzymianka, która ośmieli się rozpaczać z powodu śmierci wroga”. Lud stanął zdumiony i przerażony: ten przed chwilą uwielbiony bohater stał się nagle zabójcą siostry, godnym sądu i kary śmierci.
Prawo sądu należało do króla. Powinien był teraz osądzić zbawcę Rzymu, lub, przebaczając mu, złamać prawo.
„Odwołaj się do ludu”, rzekł on zatem przestępcy, „niechaj lud cię osądzi”. Był to pierwszy przykład rozstrzygnięcia sprawy w taki sposób i od tej pory stał się obowiązującym na przyszłość: każdy obywatel, skazany na śmierć, miał prawo «odwołać się do ludu» (provocare ad populum) i wbrew jego woli nie mógł być stracony.
Zebrał się lud na sąd. Sam ojciec Horacjusza wstawiał się za synem, błagając, by go nie pozbawiano ostatniej podpory starości. Lud ulitował się, przebaczył młodzieńcowi, lecz rozkazał mu dokonać zadośćuczynienia za spełnioną zbrodnię w sposób następujący: na jednej z uliczek miasta umocowano poziomo belkę i pod nią przeprowadzono przestępcę z głową nakrytą i nisko zwieszoną. Belka ta przetrwała długo; lud nazywał ją «belką siostrzaną» (tigillum sororium) i patrząc na nią, przypominał sobie podanie o bohaterskim czynie i występku Horacjusza.
Tymczasem zwyciężona Alba oczekiwała rozkazów zwycięzcy. Król Hostyljusz, mając zamiar wyzyskać pomoc Albańczyków w potrzebie przeciw nowemu wrogowi, rozkazał Fufetjuszowi nie zwalniać żołnierzy z szeregów. Chodziło o to, że obszary na północ od Tybru zajmowało potężne plemię Etrusków. Z licznych miast, należących do nich, najbliższem Rzymu były Veji i starcia ustawicznie trwały między sąsiadami. Fufetjusz pozornie usłuchał, lecz w głębi ducha uplanował zdradę: posłał gońca do wrogów z propozycją śmiałego przyjęcia bitwy, obiecując w stanowczym momencie przejść na ich stronę. Tak też się stało. Na widok uchodzących z pola bitwy Albańczyków powstało zamieszanie w szeregach rzymskich. Wtedy Tullus Hostiljusz, szybko się orjentując, zakrzyknął głośno: «Nie obawiajcie się niczego, Albańczycy odchodzą, by zająć tyły wrogom, stosownie do mojego rozkazu». Słowa te usłyszeli również Wejeńczycy i przerazili się niezmiernie, przypuszczając, że zostali oszukani przez Fufetjusza. Rzymianie wyzyskali to wahanie się przeciwnika, śmiało runęli na Wejeńczyków i wkrótce osiągnęli zupełne zwycięstwo.
Zmieszany Fufetjusz przybył złożyć powinszowanie zwycięskiemu królowi. Hostyljusz przyjął w milczeniu te życzenia, zwołał następnie swoich wojowników i przy nich ogłosił zdrajcy następujący wyrok: „Jak przedtem rozdzieliłeś duszę swoją pomiędzy dwa narody, tak teraz ciało twoje będzie podzielone”. Rzekłszy to, rozkazał przyprowadzić dwa wozy bojowe, z których każdy zaprzągnięty był czwórką koni. Zdrajcę przywiązano za ramiona do jednego, za nogi zaś do drugiego wozu. Wożnice popędzili konie w przeciwległe strony i Fufetjusza poszarpano na części.
Albańczykom Hostyljusz rozkazał opuścić swe miasto i przesiedlić się do Rzymu, gdzie oddano im do rozporządzenia wzgórze Caelius; miasto zaś ich zburzono.
Oddany całkowicie wojnie, Hostyljusz mało zwracał uwagi na kult bogów, wprowadzony przez swego poprzednika. Lecz przyszedł czas, że i on się zestarzał i rozchorował i wtedy przypomniał sobie bogów i zaczął usilnie szperać w księgach Numy. Mówiono zaś o nim, że drogą tajemniczych obrzędów umiał wywoływać samego Jowisza i rozmawiać z nim oko w oko; przeto i Hostyljusz starał się wniknąć we wszystkie szczegóły tych obrzędów. Gdy mu się zdawało, że już je zgłębił dostatecznie, udał się sam na Kapitol. Przez czas pewien trwała cisza, gdy nagle przerwał ją grzmot ogłuszający.
Świta królewska pobiegła na szczyt wzgórza i znalazła tam tylko zwłoki Hostyljusza, który tak nieudolnie chciał wejść w zetknięcie z bogiem-gromowładcą.
Jego następca, czwarty król Rzymu, Ankus Marcjusz (Ancus Martius), pomny losu poprzednika, przywrócił urządzenia Numy, lecz zmuszony był również nie lekceważyć spraw wojennych. Miasta latyńskie opornie uznawały hegemonję zwycięzców Alby, wrota Janusa przeto musiały być otwarte przez cały czas panowania tego łagodnego króla.
Jak widać z powyżej wymienionego, władza królewska w Rzymie nie była dziedziczna: po śmierci króla lud wybierał jego następcę. Podczas bezkrólewia władza siłą rzeczy należała do rady królewskiej — t. zw. Senatu. Rada ta, jak twierdzą, była utworzona już przez Romulusa z najbardziej bliskich mu «ojców rodzin» (patres familias). Potomków ich zwano patrycjuszami. Pozostali Rzymianie, nie należący do patrycjuszów, stanowili t.zw. plebs. Nie wchodzili oni w skład senatu i nie mogli poznawać woli wyższego bóstwa drogą wróżb z ptasiego lotu (auspicia); uczestniczyli jednak w wojnach i dzięki temu mieli prawo głosowania na zebraniach ludowych, zbierając się wedle t.zw. tryb (tribus). Tryby odpowiadały greckim filom (pbyle); w Rzymie było ich trzy: jedna powstała z rdzennych Rzymian Romulusa, druga — z Sabinów Tytusa Tacjusza, trzecia, prawdopodobnie, z Albańczyków, przesiedlonych za Hostyljusza. Każda tryba dzieliła się na 10 kurji (curiae), dlatego też i zebranie ludowe, zgromadzone według tryb i kurji zwano «comitia curiata».
Ankus Marcjusz zmuszony był również przesiedlać do Rzymu pokonywanych przezeń Latynów; tych jednak nie przyjmował do grona patrycjuszów i nie tworzył nowych tryb. Wszyscy osiedleńcy stawali się plebejuszami, dlatego też wielu uważało Ankusa za twórcę rzymskiego plebsu. W każdym razie król ten znacznie go powiększył.
Po jego śmierci spotykamy na tronie rzymskim już nie Rzymianina, lecz Etruska, wychodźcę z etruskiego miasta Tarkwinjów — króla Tarkwinjusza Pryska (Tarquiniua Priscus), t.j. Starego; tak go zwano dla odróżnienia od późniejszego króla tego samego imienia, o którym powiemy później.
Obecność nie-Rzymianina na tronie rzymskim podanie objaśnia w ten sposób, że ów Tarkwinjusz, przesiedliwszy się ze swego rodzinnego miasta do Rzymu, uzyskał tam, dzięki swym bogactwom, przemożny wpływ; więcej atoli jest prawdopodobne, że był to poprostu król etruski, który podbił Rzym i uczynił go swoją stolicą. W każdym razie jest rzeczą niewątpliwą, że Rzym swój niezwykły rozkwit zawdzięcza Tarkwinjuszowi. Władzy jego podlegała, oprócz właściwego obszaru rzymskiego, poważna część Etrurji i grodów latyńskich, a ponieważ Etrurja, dzięki ożywionym stosunkom z Grecją, była bardziej ucywilizowana, aniżeli jej sąsiad południowy, więc teraz ta cywilizacja poczyna przenikać i do Rzymu. Wtedy to powstaje myśl o świątyni na Kapitolu. Tarkwinjusz chciał ją poświęcić oczywiście Jowiszowi, dając mu, jako współwładczynie, łacińską Junonę i etruską Minerwę (Grecy utożsamiali ją ze swoją Ateną). Ten ślub atoli spełnił dopiero jego syn.
Coprawda, Tarkwinjusz, ulegając pięknu greckiej religji, traktował nieco lekceważąco stare urządzenia Numy. Mówią, że, gdy pewnego razu chciał on, wskutek potrzeb wojennych, powiększyć ilość swej konnicy i augur, Attus Nawjusz, sprzeciwił się temu, mówiąc: „Romulus stworzył swą konnicę, opierając się na auspicjach, bez auspicji przeto zmienić jej nie można”, — Tarkwinjusz odparł ironicznie: „Jeśli tak bardzo wierzysz swoim ptakom, to powiedz mi, czy jest możliwe to, co w tej chwili pomyślałem?” Attus dokonał obrządku wróżby z ptaków i odpowiedział: „Tak, to jest możliwe”. — „Doskonale”, odrzekł król, „ja pomyślałem, byś wziął tę oto brzytwę i rozciął nią tę oselkę” — przypadkowo jedno i drugie znajdowało się pod ręką. Attus bez chwili wahania schwycił brzytwę i uderzył nią w osełkę, która się rozpadła na dwie połowy. Na widok tego cudu Tarkwinjusz zaniechał inowacji, Attusowi natomiast zbudował pomnik — pierwszy w Rzymie posąg człowieka.
Wyrazem potęgi Tarkwinjusza było również uzyskanie dziedziczności tronu dla swojego rodu. Coprawda, umierając, zostawił obu swych synów jeszcze nieletnich i dlatego tron objął zięć jego — szósty zkolei król Rzymu — Serwjusz Tulljusz (Servius Tullius). Panowanie jego miało doniosłe dla Rzymu znaczenie: podobnie jak Solon, podzielił on obywateli na pięć klas, stosownie do stopnia ich zamożności. Od przynależności do tej, czy innej klasy zależała wysokość podatku, wpłacanego do skarbu, jak również rodzaj służby wojskowej: najbogatsi musieli się stawić w pełnem uzbrojeniu, biedni zaś służyli jako lekkozbrojni. A ponieważ, według przekonania króla, tylko obrońca ojczyzny miał prawo decydować o jej losie, więc na zebraniu ludowem byli wzywani tylko ci obywatele, którzy odbywali służbę wojskową i przytem według oddziałów wojskowych, zwanych centurjami. Po zwołaniu obywateli zapytywał ich król: „czy chcecie i rozkazujecie, Kwiryci, aby to i to było wykonane?“ Wtedy najpierw każdy obywatel odpowiadał „tak“ lub „nie“, i jeśli większość w centurji oświadczyło się za „tak“, uważano to za głos całej centurji. Potem liczono glosy wszystkich centurji, zaczynając od centurji klasy pierwszej, i życzenie większości ich uważano za wolę ludu. Takie głosowanie nazywamy pośredniem; — w Atenach np. byle głosowanie bezpośrednie, na zebraniu ludowem liczono głosy wszystkich obywateli i o woli ludu decydowała ich większość. Rzymianie byli bardzo dumni ze swego głosowania według centurji, uważając, że w ten sposób zachowuje się większy porządek na zebraniach ludowych. Drugą charakterystyczną cechą rzymskiego zebrania ludowego bylo to, że na nim mógł przemawiać jedynie król lub wogóle osoba urzędowa — lud odpowiadał tylko „tak“ albo „nie“, lecz nie wolno mu było wyłonić z pośród siebie mówców.
Tak więc zapowiadały się zaprowadzone przez Serwjusza Tulljusza comitia centuriata. Lecz dając ludowi takie prawa, król nie chciał, aby biedni, których oczywiście było więcej, mieli przewagę nad bogatymi; uważał on bowiem, że bogaci, jako ponoszący dla ojczyzny więcej ofiar, powinni posiadać i większy wpływ. W tym celu postanowił, aby bogate klasy miły znacznie więcej centurji, aniżeli biedne — wskutek czego każda centurja bogatej klasy była mniejsza liczebnie i, co za tem idzie, głos każdego jej obywatela miał większe znaczenie, niż obywatela z centurji klasy biednej. Oto dlaczego konstytucję S. Tulljusza nazywamy arystokratyczną. A więc od stanu majątkowego obywatela zależała jego przynależność do tej lub innej klasy; że zaś ten stan majątkowy częstej ulegał zmianie, niezbędnem było przeto dokonywanie w określonych terminach spisu majątku obywateli. Taki spis Rzymianie nazywali «cenzusem» (census) i obchodzili bardzo uroczyście.
Drugą wielką zasługą S. Tulljusza było otoczenie murem całego Rzymu ze wszystkiemi jego siedmiu wzgórzami. Szczątki tego «muru Serwjusza» przetrwały do dziś dnia.
Wogóle Rzymianie zawsze z wielką wdzięcznością wspominali tego króla; życie wszakże jego było bardzo nieszczęśliwe.
Już wspomnieliśmy, że Tarkwinjusz Stary, umierając, pozostawił dwóch synów; byli to Lucjusz i Arruns. Z tych pierwszy był człowiekiem namiętnym i gwałtownym, drugi — spokojnym i łagodnym. Uważając ich za prawnych następców tronu, Serwjusz wydał za nich swoje córki, przytem łagodną za Lucjusza, a namiętną za Arrunsa, spodziewając się, że w obydwu wypadkach rozsądniejsze z małżonków podziała powściągająco na drugie. Lecz te wyrachowania go zawiodły. Bardziej nieokiełznana z Tullij (Tulliae) — tak bowiem według rzymskiego obyczaju zwano córki Serwjusza Tulljusza — potrafiła zbliżyć się do tego z królewiczów, który był jej bliższy pod względem charakteru. W krótce potem umiera nagle Arruns, jak również i łagodna Tullja, a Lucjusz niebawem poślubia owdowiałą bratowę, potwierdzając tym haniebnym związkiem wiarogodną pogłoskę, że dokonana została podwójna zbrodnia.
Stary Tulljusz nie miał ani chęci, ani sił ścigać złoczyńców w łonie własnej rodziny; a tymczasem Lucjusz, podżegany przez swoją niecierpliwą małżonkę, począł różnemi środkami zjednywać sobie stronników. Gdy liczba ich była dość znaczna, rozkazał Lucjusz ludowi przybyć na Forum do gmachu senatu «do króla Tarkwinjusza». Wielu zdziwiło się: „co to znaczy? czyżby stary Serwjusz już umarł“? Na zebranie to przybył i sam stary król ze swoją świtą. Tego właśnie oczekiwał Tarkwinjusz: na dany przezeń znak stronnicy jego wszczęli bójkę ze świtą Serwjusza. Wkońcu Tarkwinjusz, schwyciwszy żelaznemi rękoma starego króla, przeniósł go przez cały gmach do wyjścia i tam zepchnął brutalnie na Forum. Samotny Serwjusz udał się do swego pałacu, pragnąc zapewne powrócić z oddziałem straży przybocznej. Lecz Tarkwinjusz nie dopuścił do spelnienia tego zamiaru; posłał za nim uzbrojonych siepaczy, którzy dogonili starego króla w jednej z wąskich uliczek, wiodących na wzgórze Eskwilińskie, i okrutnie zamordowali.
W krótkim czasie wszędzie dowiedziano się o całem zdarzeniu; Tullja, uszczęśliwiona, przywdziała strój królewski i w pojeździe udała się do senatu. Z dumą i radością zbliżyła się do męża: «Pozdrowienie ci, królu Tarkwinjuszu!» — „Wracaj do domu“, ponuro odparł mąż, „kobiety tutaj znajdować się nie powinny“! Królowa stanęła w rumieńcu. Nieprzytomna z gniewu i wstydu wskoczyła do swojego pojazdu, rozkazując pędzić na Eskwilin do pałacu królewskiego, aby go zająć, jako królowa. Szybko pomknął pojazd; ulice były puste, wszystkich bowiem lęk zmusił do ukrycia się. Nagle pojazd stanął. „Co się stało?“ — Woźnica, oniemiały ze strachu, wskazał ciało, leżące bez życia w poprzek ulicy — poznała w niem swojego ojca. Wtedy szaleństwo ostateczne nią owładnęło: wyrwawszy bicz z rąk woźnicy, zacięła konie, a te poniosły ją przez ciało zabitego króla. Krew trysnęła z otwartych świeżych ran i opryskała strój nowej królowej. Z takiem ojcowskiem błogosławieństwem wkroczyła w jego komnaty. Lud zachował pamięć o jej czynie: zaułek, na którym czyn ten spełniono, nazwany zostal «zaułkiem Zbrodniczym» (vicus Sceleratus).
Król Serwjusz Tulljusz, dzięki swej łagodności i sprawiedliwości, pozostawił w narodzie dobrą o sobie Pamięć. Następca jego był pod względem charakteru zupełnie jego przeciwieństwem: z senatem się nie liczył a nawet nie wyznaczał nowych senatorów na miejsce zmarłych; wszystkie sprawy załatwiał sam, wrogich sobie obywateli skazywał na śmierć — jednem słowem, postępował tak, jak grecki tyran Perjander albo Hippjasz, za co też nazwany był Tarkwinjuszem Pysznym (Tarquinius Superbus).
Na wojnie jednak i w stosunkach z ościennemi państwami okazał się dzielnym i mądrym władcą; przy pomocy zręcznie zawieranych traktatów uzyskał dla Rzymu władzę i na północ od Tybru nad Etruskami i na południu nad Latynami oraz pokrewnemi im plemionami, Dzięki temu zmienił swoje państwo w największą potęgę Italjii.
W tym czasie wpływ Grecji wzmagał się wciąż, zarówno w Etrurji, jak i na południu od Lacjum w t. zw. Kampanji, gdzie znajdowała się słynna grecka kolonja Kumy (Cumae). Mówią, że pewnego razu z tego miasta przyszła do Rzymu, do Tarkwinjusza, tajemnicza staruszka i proponowała mu kupno dziewięciu zapisanych zwojów, nie mówiąc, jakiej są treści; zapłaty zażądała bardzo wysokiej; król ze śmiechem odmówił. Wtedy ona rzuciła trzy zwoje w płonący właśnie ogień i za pozostałe sześć zażądała tej samej zapłaty. Król nazwał ją szaloną. Wówczas ona znów trzy zwoje wrzuciła w ogień, ofiarowując królowi trzy pozostałe w tej samej cenie. Natręctwo staruszki zastanowiło Tulljusza i uległ jej żądaniu; wówczas zniknęła, zostawiając w jego rękach trzy tajemnicze zwoje. Okazało się, że były to wyrocznie, napisane greckiemi wierszami, które wskazywały miastu drogi zbawienia w razie nieszczęścia. Tarkwinjusz zrozumiał, że pod postacią staruszki zjawiła mu się dlugowieczna wieszczka Apollina — Sybila (Sibylla) Kumańska.
Jej zwoje — t. zw. «księgi sybilińskie» — oddał w celu zgłębienia i przechowania kolegjum sakralnemu (sacrorum), które uzyskało takie same znaczenie, jak założone przez Numę kolegjum pontyfików. W razie nieszczęścia zwracano się do niego, a kolegjum na podstawie ksiąg sybilińskich naznaczało te lub inne obrzędy ku czci tych lub innych bogów. Obrzędy te, zarówno jak i bóstwa, były greckie i w ten sposób religja rzymska przybierała coraz bardziej charakter grecki. Głównych rzymskich bogów utożsamiono z greckimi: Jowisza z Zeusem, Junonę z Herą, Minerwę z Palladą Ateną, Wenerę z Afrodytą, Djanę z Artemidą, Cererę z Demetrą, Marsa z Aresem, Merkurego z Hermesem, Wulkana z Hefestem i t. d.
Aby uświetnić swoje panowagie, Tarkwinjusz, wypełniając jednocześnie ślub swego ojca, upiększył Kapitol wspaniałą świątynią poświęconą głównym bogom, opiekunom Rzymu i jego sprzymierzeńców — Jowiszowi, Junonie i Minerwie. Budowniczych sprowadził z Etrurji, wskutek czego i plan i styl świątyni były etruskie, co jednak nie raziło Rzymian. Lecz Tarkwinjusz wprowadził i inną inowację: przed nim Rzym nie znał posągów bóstw, nie przedstawiał ich sobie w postaci ludzi, tylko czcił jako tajemnicze, potężne siły. Pierwszy Tarkwinjusz ustawił na wzór grecki w nowej świątyni posągi Jowisza, Junony i Minerwy, zbliżając w ten sposób jeszcze bardziej religję rzymską do greckiej.
Nie dość mu było tego: niespokojny o przyszłość swej władzy, wyprawił poselstwo do Delf, które wtedy, w VI wieku, osiągnęły szczyt swej sławy; w charakterze posłów wysłał dwóch swoich synów, dając im za towarzysza swego siostrzeńca, niejakiego Lucjusza Junjusza. Był to człowiek ostrożny: widząc, że król stara się zgładzać ludzi, wyróżniających się wpływem i rozumem, udawał głupkowatość i dzięki temu zwano go Brutusem — t. j. prostakiem. Takie mniemanie o Lucjuszu pozwoliło mu przebywać w otoczeniu rodziny królewskiej, gdzie, uważany za narwanego, przyglądał się bacznie tymczasem wszystkim i wszystkiemu. To też i teraz Tarkwinjusz przeznaczył go na towarzysza obu królewiczom; synowie królewscy wzięli ze sobą bogate dary dla Apollina Delfickiego, również i Lucjusz; lecz jego darem był zloty pręt w rogowej ordynarnej oprawie — odzwierciadlenie jego własnej duszy. Po wypełnieniu poleceń ojcowskich królewicze, stojąc przy ołtarzu przed świątynią, oznajmili kapłanowi, że mają zadać bogu jeszcze jedno pytanie od siebie, i wręczając swe wspaniałe dary, rzekli: „Zapytaj boga, który z nas odziedziczy władzę królewską?”, — przyczem Brutus również wyciągnął swą rogową laskę, na co królewicze głośnym wybuchnęli śmiechem. Kapłan, odebrawszy dary, zniknął w świątyni; po chwili zaś powrócił, przynosząc odpowiedź boga: „Ten, który pierwszy wyciśnie pocałunek na obliczu matki”. Brutus nagle upadł na ziemię, czem jeszcze bardziej rozweselił królewiczów. „Nie będziemy się sprzeczać”, rzekł jeden z nich drugiemu, „wrócimy razem do Rzymu i przy pomocy losów rozstrzygniemy, który z nas ma pocałować naszą matkę”.
Lecz Brutus wiedział, co robi: upadłszy, jakby niechcący, wycisnął nieznacznie pocałunek na obliczu matki-ziemi.
Tymczasem w Rzymie coraz bardziej wzmagało się niezadowolenie z Tarkwinjusza. Do jego własnych zbrodni dołączyły się i zbrodnie dorosłych synów, wśród których szczególnie wyróżniał się starszy, Sekstus. Pewnego razu, kiedy król oblegał Ardeę, miasto na poludnie od Rzymu, wynikł przy uczcie spór pomiędzy znakomitymi żonatymi młodzieńcami o to, czyja żona jest lepsza. Tarkwinjusz Kollatyn (Tarquinius Collatinus), krewny królewiczów, twierdził, że niema lepszej nad jego Lukrecję. Postanowiono przekonać się o tem tejże nocy. Osiodławszy konie, udali się wszyscy do Rzymu i niepostrzeżenie wkradli się do królewskiego pałacu. Tam wszędzie ucztowano: tak żony królewiczów skracały sobie czas rozłąki z małżonkami. Następnie młodzieńcy udali się do domu Kollatyna, w oknach którego również jarzyło się światło: to Lukrecja w otoczeniu sług przędła wełnę. Zwycięstwo przyznano Kollatynowi.
Lecz Lukrecja przewyższała wszystkie kobiety Rzymu nietylko cnotą, ale i pięknością. Sekstus Tarkwinjusz więc, aczkolwiek dotknięty poniesioną porażką, zapałał ku niej niepohamowaną namiętnością. Nie licząc na wzajemność, postanowił ją zdobyć przemocą. Lukrecja nie zniosła hańby i, aby stwierdzić swą wierność, przeszyła swoją pierś sztyletem. Rzym cały wziął udział w jej pogrzebie. Wszyscy ubolewali nad jej przedwczesnym zgonem, potępiając zbrodnię królewicza. Z tego skorzystał Brutus. Zrzucając wreszcie maskę błazna, wyrwał sztylet z ciała Lukrecji i przysiągł na jej krew, że nie dopuści, aby ród Tarkwinjuszów dłużej panował; do podobnej przysięgi zawezwał i obecnych. Wszystkich porwał swem słowem i czynem. Królowa Tullja uciekła do obozu męża, ścigana przekleństwami tłumu, który wyrzucał jej przestępstwo, dokonane na ulicy «Zbrodniczej».
Gdy Tarkwinjusz, dowiedziawszy się o tem, co zaszło, wrócił do Rzymu, znalazł wrota miasta przed sobą zamknięte. Lud rzymski, zebrawszy się zgodnie z prawem, wydanem przez Serwjusza Tulljusza, na «comitia centuriata» postanowił: monarchję uznać za zniesioną po wieczne czasy, władzę natomiast oddać dwóm, obieralnym corocznie «konsulom» (co znaczy «towarzyszom»); na pierwszych konsulów byli wybrani Brutus i Kollatyn — i tak spełniła się przepowiednia Apollina w Delfach.
Tarkwinjusz Pyszny nie odrazu wyrzekł się nadziei, że zdobędzie zpowrotem tron rzymski.
Przedewszystkiem postanowił wyzyskać wpływ swoich krewnych w samym Rzymie i w tym celu wysłał tam delegatów, którzy mieli żądać, aby mu przywrócono jego majątek osobisty. Opinje senatorów były w te kwestji niejednolite. — „Wygnaliśmy tyrana — mówili jedni — ale jakiem prawem mamy zabierać Tarkwinjuszowi to, co należy do niego?” — „Byłoby niedorzecznością — odpowiadali inni — dawać w ręce Tarkwinjusza bogactwa, z których on właśnie przeciw nam skorzysta”. — Sprawa się przeciągała, a toć o nie innego nie chodziło delegatom. Dopóki senat się naradzał, wysłannicy porozumieli się z tymi, którzy pozostali po stronie wygnanego króla. Niemało było takich, zwłaszcza śród ambitnej młodzieży z dobrych rodzin: — „Cóż prawo! — mówili oni — prawo jest równe dla wszystkich, prawo jest nieubłagane. A król za wierną służbę nagrodzi swoich przyjaciół”. W ten sposób w samym Rzymie powstał spisek w celu przywrócenia władzy Tarkwinjuszowi.
Konsul Brutus był, jak wiemy, spokrewniony z Tarkwinjuszami. Jego młodzi synowie pamiętali o tem pokrewieństwie i bez trudu dali się wciągnąć do spiskowych. Dzięki czujności i zręczności jednego z niewolników spisek został ujawniony; listy członków wpadły w ręce konsulów, a między innemi listy młodych Brutusów. Podług praw rzymskich ojciec miał nad nimi prawo sądu i kary. Wszyscy oczekiwali z naprężeniem, co stary Brutus postanowi. Kazał on przedewszystkiem głośno przeczytać listy; poczem zwracając się do synów, rzekł surowo: „Tytusie, Tyberjuszu, brońcie się!” Młodzieńcy milczeli; trzykroć powtórzył ojciec swe słowa, ale nie było odpowiedzi. „Zatem — powiedział, zwracając się do katów — wykonajcie swą powinność”. Kara za zdradę państwową w owe dawne czasy była bardzo surowa: biczowanie i śmierć. Wszystko to było wypełnione w obecności konsula, który ani drgnął, ani jednej łzy nie uronił.
Skoro spisek został odkryty, posłom Tarkwinjusza naturalnie odmówiono; majętności króla zostały uznane za własność państwa. Przytem jego pola podmiejskie były poświęcone bogu Marsowi, bogu-praojcu i opiekunowi Rzymu; było to sławne od tej chwili «Pole Marsowe». Tu na wybory gromadził się lud centurjami, a w czasie zwykłym odbywały się igrzyska i ćwiczenia młodzieży.
Następnie odesłano do króla jego krewnych, a także z nieznanego nam powodu i konsula Kollatyna; zamiast niego towarzyszem Brutusa wybrany został niejaki Walerjusz. On pierwszy przeprowadził prawa, które utrwaliły w Rzymie ustrój republikański; śród tych praw szczególnie rozsławiło się jedno, — właściwie odnowienie prawa króla Hostyljusza — na zasadzie którego konsul nie mógł stracić swoim własnym sądem obywatela rzymskiego, lecz musiał go oddać pod sąd ludu — lub, jak wyrażało się prawo «odwoływał się do ludu» (provocabat ad populum). Była to znakomita lex Valeria de provocatione, dla której konsul Walerjusz uzyskał tytuł honorowy «Publicola» (t. j. miłośnik ludu).
Gdy ów zamysł runął, wygnany król powziął inne plany. Nie nadarmo zapomocą mądrych sojuszów związał ze swojem państwem i Etrusków i Latynów; teraz z chwilą jego wygnania ich sojusz z Rzymem został przekreślony, Rzym na nowo stał się taką małą gminą, jaką był za pierwszych królów, gdy na usługi Tarkwinjusza były zarówno siły Etrusków jak i Latynów. Naprzód rzucił przeciw Rzymowi oddział wojska z najbliższego miasta etruskiego, sądząc, że to wystarczy. Nastąpiła bitwa, w której Rzym zwyciężył; ale konsul jego, Brutus, został w tej bitwie zabity. Całe miasto opłakiwało jego śmierć bohaterską; matrony rzymskie nosiły po nim żałobę przez cały rok, jak po rodzonym ojcu, pamiętały bowiem jego szlachetne wystąpienie w sprawie Lukrecji.
Tarkwinjusz po tej nowej porażce postanowił działać ostrożnie i zwrócił się o pomoc do najpotężniejszego władcy etruskiego — do Porseny, króla miasta Clusium. Tym razem powodzenie było po jego stronie, groźna armja Porseny odepchnęła Rzymian do samego Tybru, zająwszy mocną załogą wzgórze na prawym brzegu rzeki, Janiculum. Jest to to samo miejsce, gdzie później, podług tradycji, ukrzyżowany był apostoł Piotr; obecnie tam stoi kościół pod jego wezwaniem, a z jego przysionka otwiera się najcudniejszy widok na całe miasto królewskie.
Owczesne miasto lewobrzeżne łączyło się ze wzgórzem Janikulskiem zapomocą mostu drewnianego. Ucieczka Rzymian była tak gwałtowna, że Etruskowie o mało co nie przedarli się za nimi na lewy brzeg. W ostatniej chwili Rzym został ocalony dzięki bohaterstwu jednego wojownika, Horacjusza. Stanąwszy z dwoma towarzyszami wpoprzek mostu, krzyknął innym, by zrąbali jego koniec lewobrzeżny; piką wykłuto mu oko, ale on dalej walczył póty, póki koniec mostu nie został rozrąbany, a sam most — popłynął z biegiem wody. Wówczas z modlitwą rzucił się w fale i wpław dotarł do brzegu rzymskiego. Jako «krzywiec» otrzymał przezwisko Horatius Cocles (właściwie Cyclops); jako imię zaszczytne przeszło też ono na jego potomnych.
Porsena zatem postanowił miasto zdobyć drogą oblężenia, a w owe czasy było to sprawą bardzo dlugotrwałą. Oblężeni Rzymianie niemałych doznawali cierpień i pewien młodzian, Mucjusz, aby położyć koniec oblężeniu, obmyślił rzecz niedobrą, — podstępne zabójstwo nieprzyjacielskiego króla. Włożywszy zbroję poległego rycerza etruskiego, przedostał się do namiotu króla właśnie w chwili, gdy skarbnik wypłacał żołd wojakom.
Skarbnik był bogato odziany — i Mucjusz wyobraził sobie, że to sam król. Stanął w szeregu, a gdy jemu zkolei skarbnik dawał pieniądze, szybkiem uderzeniem puginału przebił Etruska. Oczywiście, schwytano go natychmiast i wszystko się odkryło. Nie zaprzeczał on bynajmniej, że miał zamiar zabić samego króla; ale król zaczął się domagać, aby Mucjusz nazwał swoich wspólników. Mucjusz odmówił. Wówczas zaczęli mu grozić torturą. W odpowiedzi na tę groźbę, Mucjusz, widząc wpobliżu gorejący ołtarz, włożył w ogień prawą rękę i, nie bacząc na straszne męczarnie, długo jej nie wyjmował z płomieni, tylko zęby zaciął i śmiało patrzał w oczy króla.
Zdumiony Porsena kazał go oswobodzić; wtedy Mucjusz dobrowolnie mu odpowiedział: „W trzystu młodzieńców sprzysięgliśmy się, że zabijemy ciebie; na mnie pierwszego padł los; teraz kolej na innych”. Po tem wyznaniu Porsena za lepsze uznał przerwać oblężenie i powrócić do siebie. Mucjusz za swój czyn nazwany został Scaevola (t. j. mańkut). Ród jego istniał do późnych czasów i wsławił się niejednym działaczem, który, przewyższając go co do poczucia sprawiedliwości i prawa, nie był odeń niższy pod względem stanowczości i poświęcenia.
Tarkwinjusz ciągle jeszcze się upierał. Po Etruskach rzucił na Rzym Latynów, ale i to było daremne. Nakoniec śmierć położyła koniec jego burzliwemu życiu. W r. 496 Rzym na zawsze został wyzwolony od powrotu tyranii.
Ale śmierć Tarkwinjusza, usuwając jedną bolączkę Rzymu, odsłoniła drugą, która dla bohaterskiego miasta była źródłem wielu udręczeń i niepokojów.
Stanem rządzącym była w Rzymie ta szlachta, która wyprowadzała swój ród od dawnych obywateli, co założyli miasto wraz z Romulusem, lub tych, co się tu przenieśli z Tytusem Tacjuszem albo za czasów Tullusa Hostyljusza. Jako potomkowie «ojców rodu» (patres) nazywali oni siebie patricii (patrycjusze). Ale oprócz nich wskutek naturalnego wzrostu młodego miasta, dostało się tu niemało przesiedleńców, którzy przybyli już to z wlasnej woli, już to przymusowo, gdy król rzymski zdobył i zburzył jakie miasto sąsiednie. Był to t.zw. plebs, t. j. «napełniająca» miasto masa ludowa; praw obywatelskich masa ta pierwotnie nie miała.
Bądź jak bądź, położenie plebejuszów jednego i drugiego pochodzenia było różne. Dobrowolni przybysze szukali opieki którego z rodów patrycjuszowskich i, skoro ją znaleźli, stawali się klijentami (clientes) tego rodu; nie mając innego związku między sobą, prócz rodu, który ich łączył, naturalnie go podpierali, ponieważ ich dobrobyt własny zależał od jego potęgi. Inne było położenie przesiedleńców przymusowych: ponieważ zostali oni przesiedleni przez królów, byli to więc właściwie klijenci królewscy: z chwilą jednak, kiedy władza królewska została zniesiona, przerwała się i ta klijentela, a wraz z nią przepadła wszelka łączność między nimi a patrycjatem; natomiast byli oni naturalnie związani z sobą, gdyż setkami i tysiącami pochodzili z jednej miejscowości.
Tych to byłych klijentów królewskich przyjęto nazywać plebejuszami w ścisłem znaczeniu tego słowa. Póki żył Tarkwinjusz, obchodzono się z nimi stosunkowo nieźle; Walerjusz Publikola uznał wszystkich plebejuszów za obywateli, a nawet brał do senatu tych z pomiędzy nich, którzy byli bogatsi i wpływowsi (byli to t. zw. conscripti, t. j. «wspólnie wpisani»; od tego czasu konsul, zwracając się do senatorów, tytułował ich patres conscripti, t. j. «patrycjusze i wspólnie wpisani»). Przyczyna tych względów była jasna: jako byli klijenci królewscy mogli oni bardzo łatwo zacząć żałować swych opiekunów. I rzeczywiście ziścili nadzieje patrycjuszów: mężnie walczyli w wojsku rzymskiem zarówno przeciw Etruskom jak i przeciw Latynom.
Prawda, zdarzał się ucisk; powód ku temu dawało szczególnie prawo rzymskie o zobowiązaniach dłużników, bardzo surowe dla tych ostatnich: dłużnika niewypłacalnego wierzyciel mógł wtrącić do więzienia i zakuć w kajdany. Nieraz działy się na forum sceny rozdzierające: zbiegli z więzienia plebejusze zwoływali obywateli i pokazywali im na piersiach blizny od ran otrzymanych w bitwie, a na grzbiecie blizny od uderzeń, któremi ich bito w więzieniu. Czasami dochodziło do wrzenia: w takich wypadkach konsulowie zrzekali się urzędu i jeden z nich wyznaczał na jakiś czas t. zw. dyktatora, w którym zmartwychwstawała w pelni władza królewska bez prawa prowokacji.
Po śmierci Tarkwinjusza ucisk przybrał charakter szczególnie ostry: doprowadzeni do rozpaczy plebejusze odmówili udziału w wyprawie wojennej. Dyktatorem został mianowany Walerjusz, który ich uspokoił obietnicą, że prawo o więzieniu dłużników będzie zniesione. Ale kiedy armja po zwycięstwie wróciła do Rzymu, senat nie przyjął propozycji, wniesionej przez dyktatora. Wówczas wszyscy plebejusze uzbrojeni opuścili miasto i zajęli wzgórze między Tybrem a dopływem jego, Anienem, grożąc, że tam założą inny Rzym, plebejski.
Patrycjusze zmuszeni byli wejść z nimi w układy. Wysłano do nich mądrego senatora z rodziny plebejskiej, Menenjusza Agryppę; ten wysłuchał gwałtownych skarg swoich towarzyszów stanowych na próżniaczą szlachtę, która uciskała lud, co podtrzymuje państwo całe swoją pracą — a potem, jak mówią, powiedział im następującą przypowieść: „Był czas, w którym części ciała ludzkiego nie stanowiły jeszcze całości, jak teraz — i każda z nich miała swoją wolę i swój głos. I pewnego razu wydało się im niesłuszne, że wszystkie pracują wyłącznie na korzyść samego żołądka, ten zaś, znajdując się w środku, nic nie robi, tylko się rozkoszuje łakociami, jakich mu dostarczają inne części ciała. Nogi oświadczyły: „nie będziemy więcej chodzić po żywność”; ręce: — „a my nie będziemy jej podnosić do ust”; usta: — „a my nie będziemy brać jej od was”; zęby: — „a my nie będziemy jej żuć”; kanał pokarmowy: — „a ja nie będę jej przelewał do żołądka!” I wszystkie w gniewie, bocząc się na żołądek, z triumfem mówiły: — „zobaczymy, co się z nim stanie, gdy będzie musiał sam biegać i chwytać i przeżuwać!” — Jak powiedzieli — tak uczynili. Żołądek istotnie wyszedł na tem bardzo źle i rozchorował się nie na żarty. Ale i inne części ciała z przerażeniem zauważyly, że ich zdrowie zapada: nogi omdlały, ręce zwisły, zęby zachwiały się i o mało co nie wypadły i t. d: Wtedy zrozumiały, że żołądek pełnił swoją służbę niewidoczną ale ważną, trawiąc żywność i rozlewając jej soki po oddzielnych częściach ciała. Zrozumiawszy to, zrzekły się swego uporu, na nowo wzięły się do roboty — i wkrótce zdrowie wróciło do ciała”.
Plebejusze zamyślili się: pojęli, że państwo to ciało, i że niepodobna szkodzić jednej jego części, nie szkodząc całości. Przystali na powrót do Rzymu, ale postawili warunki. Warunek główny był ten, aby ci przywódcy (po łacinie tribuni), pod których komendą lud udał się na górę, zachowali swą władzę i nadal, aby otrzymali prawo wyzwalania pokrzywdzonych plebejuszów z rąk patrycjatu i ich konsulów (jus auxilii), i aby po roku na ich miejsce wybierano nowych, bezwarunkowo z rodzin plebejskich. Byli to znakomici po wszystkie czasy trybuni ludu (tribuni plebis).
Patrycjusze zgodzili się na to i plebejusze postanowili wrócić do miasta. Ale zanim się rozeszli, zaklęli się wzajemnie między sobą, że wszyscy uważać będą swoich trybunów, jako osoby nietykalne, i wszyscy jak jeden mąż — zwalczać będą każdego, coby się ośmielił dotknąć trybunów lub przeszkodzić ich wyborom. Wskutek tej klątwy władza trybuńska zowie się u Rzymian potestas sacrosancta, t. j. «uświęcona», a sama góra, na której plebejusze powzięli tę decyzję, otrzymała nazwę góry Świętej (mons Sacer). Dlatego zdarzenia z r. 494 zowiemy «Secesją plebejuszów na górę Świętą».
zgromadzeniami» (comitia), lecz «zbiórkami» (concilia plebis). Postanowienia zbiórek były obowiązkowe tylko dla plebejuszów, nie zaś dla całego narodu rzymskiego; stosunkowo wcześnie wybory trybunów ludu powierzone zostały owym koncyljom plebis.
Bądź jak bądź, rozszerzenie praw plebejskich odbyło się nie odrazu; w pierwszym okresie patrycjusze nie byli od tego, by, skorzystawszy ze sposobności, znieść nawet samych trybunów. Sprawa odbyła się w ten sposób. Widzieliśmy już, że skutkiem wygnania Tarkwinjuszów był rozkład tego związku, który postawił Rzym na czele plemion etruskich i latyńskich; więcej niż sto lat musiał wojować maleńki Rzym, aby na nowo odzyskać położenie, które stracił. Najłatwiej poszły układy z bratniem plemieniem Latynów; już w ciągu pierwszych dwóch dziesięcioleci udało się wejść z nimi w stosunki przyjacielskie. Bardzo niepodatni natomiast byli pod tym względem północni sąsiedzi Rzymu, którzy mówili zupełnie niepojętym i dla niego i dla nas językiem (etruskim), na południu zaś góralskie ludy Ekwów i Wolsków, pokrewne Rzymianom, ale wielce przywiązane do swej całkowitej niezawisłości. Tak więc wojny z plemionami Etrusków, Ekwów i Wolsków zapełniają pierwsze stulecie historji republiki Rzymskiej — wojny niezdecydowane, a tem niebezpieczniejsze, że się schodzą z zamieszkami wewnątrz kraju.
Bohaterstwa jednak wykazały obie strony niemało: Horacjusz Kokles i Mucjusz Scewola znaleźli licznych naśladowców. Jednym z nich był młody patrycjusz, Gnejusz Marcjusz. Szczególnie odznaczył się on w czasie wojny przeciw Wolskom, gdy, dzięki swemu niesłychanemu męstwu, umiał zdobyć jedno z najbardziej obwarowanych miast — Korjole (Corioli), które później upadły, ale wówczas były bardzo potężne. Przytem był on w rzadki sposób bezinteresowny; nie widząc możności, jak go wynagrodzić — wymyślili Rzymianie osobny tytuł zaszczytny dla niego, a mianowicie od miasta zdobytego nazwali go Korjolanem.
Będąc jednak osobiście bez zarzutu, Korjolan był to zarazem patrycjusz zawzięty, wróg plebsu oraz jego trybunów. W kilka lat po ustanowieniu trybunatu zdarzył się w krainie rzymskiej nieurodzaj: konsulowie byli zmuszeni kupować zboże w dalekiej Sycylji, aby nakarmić zgłodniały lud. Z tego nieszczęścia skorzystał Korjolan. — „Dlaczego — mówił w senacie — mamy plebejuszów żywić za darmo? Jeżeli chcą chleba, niech się zrzekną instytucji trybunów!” — Trybuni dowiedzieli się o tych jego przemówieniach; widzieli w nich ząmach na swoją „uświęconą” władzę i domagali się, aby Korjolan stanął przed sądem ludu. To go jeszcze bardziej podnieciło: — „Cóż to za zuchwalstwo? Wy macie prawo pomocy dla plebejuszów, ale nie macie prawa sądu nad patrycjatem!” Ale trybuni byli niezłomni i wielotysięczny tłum plebejuszów stał za nimi. Zacny Menenjusz Agrypa już wówczas nie żył; umarł na krótki czas przedtem w wielkiem ubóstwie i z honorem został pogrzebany na koszt państwa. Inni zaś mówcy, których patrycjat posyłał do ludu, nie budzili zaufania. Tłum posępnie stał przy swojem i trybuni ogłosili dzień mającego się odbyć sądu nad Korjolanem. Ale dumny Marcjusz nie zniósł tego poniżenia; jednakowo gardząc i małodusznością swych przyjaciół i złośliwością wrogów — opuścił Rzym i zwrócił się do Wolsków. Zaocznie został skazany na śmierć.
Naczelnikiem Wolsków był wówczas Attjusz Tullus. Zwyciężony niegdyś przez Korjolana, czuł do niego niezgłębioną nienawiść. I oto widzi go naraz błagalnikiem u swego ołtarza. Nieszczęście jego świetnego przeciwnika wzruszyło go istotnie. Wyciągnął do niego rękę pojednania i prosił go do siebie w gościnę. Ale to nie wystarczało Korjolanowi; szukał on u Wolsków nie kryjówki, lecz zemsty nad swą niewdzięczną ojczyzną. Pragnął jej również i Attjusz, ale czas był nieodpowiedni; skutkiem utraty Korjolów Wolskowie musieli przystać na poniżający pokój, którego nie można było naruszyć. Trzeba było sprawy tak poprowadzić, aby ten pokój naruszyli sami Rzymianie.
Ci właśnie przedtem odprawiali igrzyska na cześć Jowisza; przypadkowo w sam dzień igrzysk jakiś patrycjusz, chcąc ukarać swego niewolnika, jął go po arenie cyrku pędzić uderzeniami bicza. Wkrótce potem jednemu z prostych obywateli ukazał się we śnie Jowisz: „Powiedz konsulom, że mnie rozgniewał szybkobiegacz świąteczny“. Nie śmiał jednak nieszczęśliwiec z powodu mary sennej niepokoić konsulów, gdy naraz umarł mu syn, a potem poraz drugi ukazało mu się to samo widziadło. Obudził się — a mimo to nie zdecydował się wypełnić woli bożej; wówczas tknął go paraliż. Wtedy uprosił, aby na noszach ponieśli go do senatu; tu opowiedział wszystko, co mu rozkazano. Skoro tylko skończył, choroba go opuściła i na własnych nogach wrócił do domu.
Konsulowie zrozumieli, że nie wolno karać niewolników w dzień uroczystego święta, i postanowili przebłagać Jowisza, odprawiając uroczyście te same igrzyska. Zaproszono też i przyjaciół-sąsiadów, a między nimi i Wolsków, gdyż między Rzymem a Wolskami był pokój. I oto Attjusz potajemnie mówi konsulom, że nie ręczy za swoich rodaków: że ci w swej zapamiętałości mogliby coś niewłaściwego uczynić. Konsulowie się przestraszyli: czyżby poraz drugi miała na igrzyskach nastąpić profanacja? Zaczem wydali rozkaz, aby wszyscy Wolskowie przed zachodem słońca Rzym opuścili.
Tego właśnie pragnął Attjusz. Wolskowie byli oburzeni tą nową obelgą; postanowiono natychmiast rozpocząć wojnę z Rzymem. Wodzami byli Attjusz i Korjolan. Ale od pierwszej chwili doświadczony wojownik rzymski zaćmił Wolska i Attjusz zauważył, że on jest wodzem tylko z imienia: w istocie zaś wszystkiem kieruje Korjolan. W prędkim czasie zniszczone zostały wszystkie korzyści Rzymian z czasów ostatniej wojny; Korjole były odebrane, później i inne osiedla, i wkrótce Korjolan zatknął swój sztandar niedaleko od bram Rzymu. Położenie Rzymian stało się ciężkie. Trybuni chętnie się zgodzili na skasowanie wyroku ogłoszonego na Korjolana, aby odstąpił od miasta. Zebrał się senat; postanowiono wyprawić do Korjolana posłów, proponując mu pokój. Ale zwycięzca postawił okrutne i poniżające dla Rzymu warunki. Doznawszy niepowodzenia, Rzymianie wyprawili do obozu Wolsków poselstwo powtórne — kapłanów w uroczystych szatach swego wysokiego stanu; ale i tym razem Korjolan był nieubłagany.
Wówczas wmieszały się do sprawy kobiety rzymskie; zebrawszy się, poszły do osieroconego domu Korjolana, gdzie w smutku i żałobie przebywały jego stara matka Weturja oraz młoda żona Wolumnja w towarzystwie dwóch nieletnich synów-Marcjuszów. Wziąwszy ich ze sobą, kobiety w posępnym pochodzie wyruszyły do obozu nieprzyjacielskiego. Wódz-wygnaniec, spostrzegłszy, że trzecie poselstwo idzie ku niemu, gotów był i jemu odmówić; naraz ktoś z jego orszaku powiedział mu, że śród przybyłych poznał jego matkę. W istocie stała ona na czele błagalnic, cala czarną szatą odziana, mając synową po jednej ręce, wnuków po drugiej. Nie wytrzymał tego widoku Korjolan; wybiegł na jej spotkanie, ale matka powstrzymała go surowemi słowy: „Naprzód chcę wiedzieć, kto stoi przedemną: syn czy wróg?” — „O matko moja — w strasznej udręce ducha powiedział Korjolan — uratowałaś Rzym, ale zgubiłaś syna!”
Odprawiwszy błagalnice, dał nakaz odwrotu. Wzburzyła się zwycięzka armja Wolsków; najbardziej rozgniewał się Attjusz Tullus, którego Korjolan dwukrotnie poniżył, raz jako nieprzyjaciel, drugi raz jako przyjaciel. Wczoraj ulubieniec wszystkich — stał się naraz przedmiotem powszechnej nienawiści. Napróżno się tłumaczył: i czyż mógł się wytłumaczyć? Tę powtórną zdradę przypłacił życiem. Zdarzyło się to w r. 488.
Plebejusze wzmocnili się, wytrzymawszy to pierwsze poważne doświadczenie. W ciągu całego pokolenia rozwijali swe siły, gotując się do nowego ataku przeciw swoim ciemiężycielom. Najbliższe ich żądanie stanowiły prawa pisane, wszystkim wiadome i równe dla wszystkich. Prawa Rzymianie oczywiście mieli, ale były to raczej obyczaje prawne, zachowane w pamięci patrycjuszów, przyczem syn uczył się ich od ojca. Łatwo zrozumieć, iż sędziowiepatrycjusze w razie potrzeby mogli korzystać z faktu, że plebejuszom prawa były nieznane — i mogli je naginać na swoją korzyść. W państwach greckich w owym czasie, t.j. w V w. przed Chr., już niemal wszędzie istniały własne prawa pisane. O tem mógł wiedzieć również i plebs rzymski, skoro w Rzymie byli bogowie greccy, wprowadzeni na zasadzie ksiąg sybilińskich, oraz kapłani greccy i kapłanki greckie. I oto trybuni postawili żądanie co do praw pisanych. Patrycjusze nawet słyszeć o tem nie chcieli, by im z rąk wypadło tak potężne narzędzie władzy. Rozpoczęła się walka.
Walka ta była okrutna i trwała wiele lat. Dla plebejuszów środkiem walki była odmowa służby wojennej. Kiedy konsul rozkazuje plebejuszowi wstąpić do szeregów — ten nie słucha. Kiedy konsul nakaże swoim liktorom (tak nazywali się słudzy konsulów), aby go ujęli — ten z krzykiem przywołuje trybunów, a ci zmuszają liktorów, aby go puścili. Rzecz jasna, że dla zewnętrznych nieprzyjaciół Rzymu — dla Etrusków, Wolsków, Ekwów — takie zamieszki były na rękę. Patrycjusze byli wówczas zmuszeni używać środka ostatecznego, t.j. naznaczać dyktatora, pod władzą którego cała magistratura, jako też i prowokacja, traciły znaczenie. Tak zaś wielkie było poczucie prawa plebejuszów, że nie decydowali się swoją istotną siłę przeciwstawić dyktatorowi.
O jednym z takich dyktatorów przechowała się szczególnie sławna pamięć: był to Lucjusz Kwinkcjusz Cyncynnat. W r. 458 Ekwowie, korzystając z zamętu panującego w Rzymie, naruszyli umowę i poszli znacznym oddziałem w góry Albańskie, grożąc ziemi Latynów, sojuszników Rzymu. Wówczas senat rzymski wyprawił do nich posłów; ale wódz Ekwów dumnie im powiedział: „Skargi wasze opowiedzcie temu dębowi, ja nie mam czasu” — i pokazał przytem na wielki dąb, rosnący nad jego namiotem. Naczelnik poselstwa nie zmieszał się zupełnie. „Usłysz — zawołał głośno — święty dębie, usłyszcie bogowie! Ekwowie naruszyli umowę i prowadzą wojnę niesprawiedliwą: pomóżcie nam ich ukarać!” Posłowie się oddalili i wkrótce przeciw Ekwom wystąpił jeden z dwóch konsulów Minucjusz na czele dwóch legjonów (legjon rzymski mniej więcej tyle co nasz pułk). Ale Minucjusz nie był dość rzutki i sprawny; podczas kiedy się okopywał, dowódca Ekwów niespodzianym napadem otoczył obóz rzymski i, zająwszy wyżyny, cierpliwie jął oczekiwać, aż się oblężone i zagłodzone wojsko podda.
Wówczas wywiadowcy pomknęli do Rzymu. „Jesteśmy osaczeni!“ Senat kazał drugiemu konsulowi zgromadzić nowe wojsko. Ale trybuni byli nieubłagani: „A prawa uzyskamy?“ — „Nie!* — „A więc i wojska nie będzie“. — Trzeba było naznaczyć dyktatora. Za zgodą senatu konsul wyznaczył na dyktatora Cyncynnata, człowieka podeszłego już wieku, a znanego z uczciwości i siły charakteru. Miał on niewielką posiadłość za Tybrem, którą, jako człowiek ubogi, uprawiał sam wraz z synami. Do niego czólnem pojechali posłowie senatu. Widzą, Cyncynnat stoi w swym ogrodzie, jeno fartuchem okryty — (było to latem) — i kopie rów. Zdziwił się starzec, ujrzawszy przed sobą senatorów w togach uroczystych (tak się nazywała u Rzymian zewnętrzna biała szata fałdzista, z pod której ukazywał się szeroki czerwony pas szaty wewnętrznej — tuniki). — „Czem mogę służyć?“ — pytał życzliwie, oparłszy się o łopatę. — „Zechciej sam włożyć togę i wysłuchać poleceń senatu“ — „Co za historja!“ — rzekł Cyncynnat i pobiegł do chaty. „Racyljo — krzyknął na żonę — dawaj togę!“
Umył się i odział — i znów wyszedł do posłów. — „O co chodzi?“ — „Pozdrowiony bądź, dyktatorze! — odpowiedzieli posłowie. — Rzym prosi ciebie, abyś ocalił jego legjony!“ Dowiedziawszy się o wszystkiem, co się stało, Cyncynnat temże czólnem pojechał do Rzymu, przeprowadził nowy werbunek wojska — i nie tracąc ani jednego dnia, ruszył na góry Albańskie. Ekwowie nie oczekiwali takiej szybkości; dostawszy się między dwa ognie, z oblegających stali się naraz oblężonymi, a ponieważ nie mieli swego Cyncynnata, zmuszeni byli się poddać. Teraz ich to wysłańcy przyszli do dyktatora, ze łzami w oczach błagając o miłosierdzie. — „Wodzów swoich wydajcie — odrzekł Cyncynnat, — pozostałych puszczę swobodnie; abyście jednak na przyszłość nie mieli ochoty naruszać umowy puszczę was pod jarzmem (sub jugum)“. I, idąc za starym obyczajem, kazał utkwić w ziemi dwie włócznie, a na nich dość nisko wpoprzek uwiązać trzecią: to właśnie było jugum — «jarzmo». Każdy jeniec wojenny musiał, bez broni i tylko dolną szatą odziany, pod tem jarzmem przejść schylony; poczem mógł wyruszyć na cztery strony świata.
Cały obóz nieprzyjacielski stał się łupem Rzymian. Cyncynnat rozdał zdobycz między legjonistów, ale wyłącznie swoich. Żołnierzom Minucjusza powiedział: „Dziękujcie bogom, że sami nie staliście się łupem nieprzyjaciela“. I ten sam dąb, do którego wódz Ekwów niegdyś kazał skierować Rzymianom swe żale, był teraz świadkiem jego poniżenia i łupieży jego skarbów.
Dyktatorowi zaś swemu Rzym ofiarował najwyższe uczczenie wojenne — tryumf. — Na wspaniałym wozie w płaszczu purpurowym i w wieńcu wawrzynowym na glowie wjechał on do Rzymu przez wrota muru Serwjusza, a przy nim na tymże wozie stali jego synowie; za wozem szli w okowach naczelnicy rozbitej armji, za nimi liktorzy wodza, przyczem zwykły ich znak, jako urzędu karnego — t. zw. fasces, t.j. wiązki rózeg z siekierą — były tym razem zdobne gałązką wawrzynową. Za nimi szło pozostałe wojsko. Godną uwagi grupę w pobliżu dowódcy stanowili trefnisie: obyczaj pozwalał im w tym szczęśliwym dniu śpiewać ku czci dowódcy szydercze pieśni, które chwytało też i wojsko. W tych dobrodusznych drwinach nie było nic obrażającego; miały one tryumfatorowi przypomnieć, że i on jest tylko człowiekiem, i rozbroić gniew bogów przeciw wybrańcowi szczęścia. Cały pochód szedł «drogą Świętą» na Kapitol; tu tryumfator z modlitwą poświęcał Jowiszowi swój wieniec z wawrzynu i składał ustanowioną ofiarę. Po tej ceremonji Cyncynnat zrzekł się dyktatury, konsulowie zaś na nowo zaczęli pełnić swe obowiązki; wyznaczony był na sześć miesięcy, a dość było dni szesnastu, aby wykonać to, co miał do wykonania.
Postaci takie jak, Cyncynnat, tłumaczą nam dlaczego, nie bacząc na zawieruchy wewnętrzne, nie mogli Rzymu zwyciężyć nieprzyjaciele zewnętrzni. Ale nie byli w stanie ci mężowie powstrzymać walki stanów; musiało dojść do wzajemnych ustępstw. Patrycjusze przystali na ułożenie praw pisanych; ale żądali, aby jako prawodawców wybrano na jeden rok dziesięciu mężów, aby na czas ich rządów nie było ani konsulów ani trybunów i aby zawieszone zostało prawo prowokacji. Trybuni dali na to swą zgodę.
Oczywiście sprawę tak wielką należało przygotować bardzo starannie. Wyprawiono posłów do państw greckich, które były sławne ze swoich dobrych praw, a zwłaszcza do Aten, w których już od półtora stulecia działało mądre prawodawstwo Solona. Dopiero po ich powrocie można było przystąpić do wyboru dziesięciu mężów. Było to w r. 451. Wszyscy byli z patrycjatu: są to sławni po wszystkie czasy decemwirowie (decemviri legibus scribendis). Zarządzali oni państwem, prowadzili wojnę i układali prawa; przy tak rozmaitej działalności praca nie mogła iść prędko. W końcu roku było gotowych tylko dziesięć tablic. Trzeba było na rok następny również wybrać decemwirów.
Rzymianie mieli obyczaj, że — prócz bardzo nielicznych wypadków — nie wybierali jednych i tych samych osób przez dwa lata zkolei; dlatego i teraz wszyscyo czekiwali, że na drugi rok wybiorą innych decemwirów. Ale śród poprzednich był jeden bardzo ambitny — Appjusz Klaudjusz. Znakomitością rodu i znajomością rzeczy przewyższał innych i tak przywykł do swej władzy, nie ograniczonej ani przez trybunów, ani przez prowokację, że ani na chwilę nie chciał się z nią rozstać. Zaczyna więc pochlebiać obywatelom, zwłaszcza zaś plebejuszom, podawać rękę każdemu, kogo spotykał, nazywać każdego z nędzarzy po imieniu, tak głaszcząc ich miłość własną — nie spostrzegli, że imiona te podpowiadał mu osobny niewolnik, którego obowiązkiem było znać wszystkich obywateli po imieniu — słowem, używał wszelkich środków, które Rzymianie określali słowem ambitus i uważali za występne. Appjusz jednakże cel swój osiągną]: śród decemwirów następnego 450 r. on jeden z poprzedniego grona został wybrany ponownie.
Wtedy zrzucił maskę: stał się pyszny i niedostępny, działając podług swego kaprysu, zarówno wobec obywateli, jako też i swych towarzyszów, decemwirów, którzy, jako ludzie nowi, musieli wszyscy ulegać jego woli. Pracy jednak nad układem praw bynajmniej nie zaniedbywał: do poprzednich dziesięciu tablic dodał jeszcze dwie, i te prawa dwunastu tablic (leges duodecim tabularum) stały się od tego czasu podstawą kodeksu rzymskiego. Obywatele oczywiście byli mu wdzięczni za wykonanie ich życzeń; ale Appjusz nie był Solonem i, licząc na tę wdzięczność, zaczął marzyć o tem, aby zostać władcą Rzymu na zawsze.
Widzieliśmy już, że najbliższymi sługami konsulów byli liktorzy; było ich dwunastu i szli zazwyczaj na przedzie, rozpędzając ciżbę, a przytem nieśli w ręku przekonywający symbol władzy — wiązki prętów lub rózeg (fasces), śród których widoczna była siekiera. Siekiera ta znikała wewnątrz miasta, póki działało prawo prowokacji; przy decemwirach zatem zajmowała ona swoje dawne miejsce, głosząc każdemu z obywateli, że władcy mogą go swoim własnym sądem skazać nie tylko na karę cielesną, ale i na śmierć.
W pierwszym jednakże roku wszyscy decemwirowie razem mieli dwunastu liktorów, którzy kolejno przechodzili od jednego do drugiego. Ale w drugim roku Appjusz wydał rozporządzenie, aby każdy z decemwirów miał własnych dwunastu liktorów. Ponieważ zaś inni koledzy byli mu niejako podwładni, wynikało stąd, że Appjusz miał na swe rozkazy oddział gwardji złożony ze stu dwudziestu ludzi; co w owoczesnym małym Rzymie było bardzo wielką siłą, przy pomocy której Appjusz mógł czynić co mu się chciało. Obywatele szemrali, ale zachowywali spokój, oczekując, że rok się skończy i że dawny porządek powróci na nowo.
Ale rok mijał, a mimo to Appjusz nie myślał urządzać wyborów konsularnych. Nadszedł rok następny 449, on zaś dalej rządził. Napróżno senat protestował: — „Wy — mówił decemwirom — jesteście teraz osobami prywatnemi; podług ustaw naszych przodków mamy teraz bezkrólewie (interregnum) i władza należy do nas, do zgromadzenia wszystkich patrycjuszów; spośród siebie powinniśmy wybrać «króla tymczasowego» (interrex), ten po upływie dni pięciu wyznacza drugiego i t. d. — i jeden z tych «międzykrólów», zaczynając od drugiego, zwoła lud na wybory konsulów“. — Appjusz z decemwirami żadnej uwagi nie zwracał na te wszystkie oświadczenia. Niby prawni władcy urządzali werbunek wojska, łamiąc najmniejszy opór przy pomocy swych liktorów. Część decemwirów udała się na wojnę; Appjusz wolał zostać w Rzymie.
Widzieliśmy już, że świadomość prawa była śród Rzymian bardzo silna; nie mniej silne było ich uczucie religijne. — Dręczyła ich myśl, że do boju prowadzą ich nieprawowici dowódcy; walczyli słabo, zgóry przekonani, że zwycięstwa nie będzie. Był między nimi wojownik siły i odwagi bohaterskiej, imieniem Lucjusz Sykcjusz, który dokonał tylu czynów waleczności niezwykłej, że go przezwano «Herkulesem rzymskim». Wszyscy słuchali jego słów, gdy gromił nieprawowite rządy decemwirów. „Każdy władca — mówił — będąc wybrany przez naród, zwraca się z modlitwą do bogów, aby ci na jeden rok uznali go za władcę Rzymu i aby mu pozwolili modlić się do siebie w jego imieniu — i za pomocą auspicjów (t. j. wróżb z ptasiego lotu) prosić ich o błogosławieństwo. Teraz decemwirowie nie mają auspicjów; kiedy przed bitwą modlą się do bogów, to nie jest modlitwa, lecz bluźnierstwo, gdyż bogowie nie dali im prawa modlić się za Rzym. I oto dlaczego nieprzyjaciel nas pobija i będzie pobijał, póki sami sobie nie dopomożem. Powinniśmy iść za przykładem naszych ojców, urządzić nową secesję, wybrać sobie trybunów — wtedy decemwirowie ustąpią i będziemy mieli władzę prawowitą“. Decemwirom nie spodobała się ta mowa; wyprawili Sykcjusza niby to na zwiady, a wraz z nim zabójców najemnych, z których ręki zginął.
Zbrodnia ta została odkryta, i wszyscy jasno zrozumieli: nadeszły zpowrotem czasy królewskie. Appjusz — to nowy Tarkwinjusz. Wkrótce to jeszcze bardziej zostało stwierdzone.
Była w Rzymie panna niepospolitej piękności, z rodziny plebejskiej, imieniem Wirginja; była ona zaręczona z trybunem ludowym, Icyljuszem, ale wskutek swej młodości godów ślubnych jeszcze zawrzeć nie mogla. Panna spodobała się Appjuszowi, i ten postanowił odebrać ją narzeczonemu; aby jednak uniknąć wzburzenia wśród ludu, chciał to uczynić na zasadzie prawnej. Dlatego zmówił się z jednym ze swoich klijentów, wyzwolonym niewolnikiem, który również nazywał się Klaudjusz — w Rzymie bowiem wyzwolony niewolnik otrzymywał imię rodowe swego pana, który stawał się jego «patronem»; ten to Klaudjusz miał oświadczyć przed sądem, że Wirginja jest córką jego niewolnicy i że w dzieciństwie została porwana i oddana swemu rzekomemu ojcu. Tak też uczynili. Chwila była dogodna; ojciec panny, Wirginjusz, był poza Rzymem w wojsku. I oto pewnego ranka, gdy Wirginja w towarzystwie swej niańki szła do szkoły, zbliżył się do niej Klaudjusz-klijent ze swą służbą i zaczął ją ciągnąć ku sobie, zapewniając, że jest jego niewolnicą. „Io, Kwiryci!” — jęła lamentować niańka. Zbiegł się lud, a Klaudjusz krzyczał, że tę sprawę poruczy sądowi decemwirów. Zwrócono się do trybunału Appjusza. — „Oświadczam — rzekł uroczyście Klaudjusz, trzymając za rękę ledwie żywą Wirginję — że ta dziewczyna jest moją niewolnicą”. — „Ja zaś oświadczam — rzekł Icyljusz, który w czas przybył — że ona jest wolna”. — „Twoje oświadczenie — surowo rzekł Appjusz do Icylego — podług prawa dwunastu tablic miałoby siłę tylko wówczas, gdyby szło o osobę dorosłą; teraz zaś może to uczynić wyłącznie rzekomy ojciec dziewczyny. Odkładam więc sprawę do jutra; tymczasowo zaś niech pozostaje u Klaudjusza”. — „To być nie może!” — zawołał Icyljusz.
Lud również zaczął szemrać. — „Dobrze — powiedział Appjusz — niech zostaje u matki” — a w myśli dodał: „tak czy owak, ojciec do jutra nie przyjdzie”.
Ale omylił się w rachubie; wojsko rzymskie, doznając ciągłych niepowodzeń, odparte zostalo do samego Rzymu. Wirginjusz jeszcze przed wieczorem dowiedział się o niebezpieczeństwie, jakie grozi jego córce — i pędząc całą noc cwałem, o świcie był już w mieście i sam, w żałobnem ubraniu, sprowadził swoją córkę do trybunału Appjusza. Tu stał już Klaudjusz, a z nim para świadków podkupionych, którzy potwierdzili wszystko, co mówił tamten. Wirginjusz próbował zbijać ich słowa, lecz Appjusz jako sędzia oświadczył, że dowody Klaudjusza są zupelnie przekonywające — i że jemu przysądza dziewczynę. Natychmiast dał znak i liktorzy ją otoczyli. — „Widzę to sam — rzekł ojciec do Appjusza — że byłem oszukany i że do mej rodziny wprowadzono córkę niewolnicy. Pozwól mi jednak, abym wobec córki rozpytał niańkę, jak się to stało.” Appjusz, zadowolony jego pokorą, chętnie się zgodził. Sprawa odbywała się na forum; w pobliżu były tu jatki mięsne. Pod pozorem tajemnej rozmowy Wirginjusz zaprowadził tam córkę razem z niańką. I oto nagle porywa u rzeźnika nóż i wbija go w pierś dziewczyny. „Teraz jesteś wolna, moja córko! — zawołał. — Na twej głowie, Appjuszu, jej krew!“ Chwili nie tracąc, z nożem zakrwawionym rzucił się ku bramie miasta i ku żołnierzom.
Prędko spełniła się kara. Lud się zbuntował; dwaj szlachetni patrycjusze Lucjusz Walerjusz i Markus Horacjusz stanęli na czele niezadowolonych. Przytem Wirginjusz zwolał wojsko; powtórnie żołnierze plebejscy udali się na górę Świętą i plebejska ludność miasta poszła za nimi. Była to druga secesja. Decemwirów usunięto. W imieniu senatu Walerjusz i Horacjusz udali się do plebsu na górę Świętą; na skutek zgody powszechnej postanowiono przywrócić władzę trybunów oraz prowokację. Tamże odbyły się wybory nowych konsulów zamiast usuniętych decemwirów. Wybrani zostali Walerjusz i Horacjusz. Natomiast Appjusz został wtrącony do więzienia, gdzie oczekiwał sądu nad sobą; nie mając jednak nadziei, by go sąd ułaskawił, samobójstwem życie zakończył.
Przestępstwem swojem Appjusz splamił dobrą sławę decemwirów, na jaką zasłużyli swem prawodawstwem; nie należy jednak o niem zapominać. Prawo dwunastu tablic — jest to zarodek wszelkich późniejszych praw dawnego Rzymu. A prawa te były tak doskonale, że wszystkie cywilizowane narody przyjęły je kolejno, stosując je do swoich potrzeb — my też do dziś jeszcze korzystamy z tych praw.
Tak więc, od r. 449 plebs rzymski znowu posiada trybunów. Może święcić tryumf: prawa pisane uzyskał, a trybunów się nie wyrzekł. Teraz zaczął się dobijać o zupełne równouprawnienie z patrycjatem.
Nierównomierność była dwojakiego rodzaju. Po pierwsze małżeństwa między osobami pochodzenia plebejskiego a patrycjuszowskiego nie uważane były za prawowite; powtóre plebejusze nie mieli dostępu ani do konsulatu, ani do kwestury, ani do urzędów kapłańskich. Zażądali usunięcia tej niesprawiedliwości; ale odpowiedziano im, że jest to niemożliwe, że nie mają auspicjów.
„Jakże nie mamy?” — „Kiedy Romulus ze swą wiciną założył Rzym, Jowisz na skutek jego modlitwy posłał mu znak ptasiego lotu, jako swe błogosławieństwo. Tą drogą przyznał on Rzymianom ówczesnym prawo wzywania jego laski zapomocą modlitwy. Błogosławieństwo przechodzi z rodziców na dzieci; potomkowie ówczesnych Rzymian — to dzisiejsi patrycjusze. Dlatego konieczna jest stanowa czystość małżeństwa — magistratowie zaś, którzy za Romę się modlą do Jowisza, bezwarunkowo muszą być patrycjuszami”.
Plebejusze dawno wiedzieli, że dla Jowisza Kapitolińskiego są jako pasierby; mieli oni własną świątynię Demetry — po łacinie Cerery — założoną jeszcze w pierwszych latach republiki z nakazu ksiąg Sybili. Nazywali ją poprostu świątynią (aedes); tam przechowywali ważne dokumenty, a jej dozorcy, edylowie (aediles plebis), stali się najbliższymi pomocnikami trybunów ludowych, jak kwestorzy — konsulów-patrycjuszów. Teraz jednak postanowili plebejusze skończyć z tem rozosobnieniem: wkrótce po obaleniu decemwirów zażądali uznania prawowitości małżeństw mieszanych oraz dostępu do konsulatu.
Sytuacja była poważna; trzeba było zgodzić się na ustępstwa. Pierwsze żądanie zostało przyjęte: nikt przecie nie mógł zmusić patrycjusza do małżeństwa z plebejką albo do tego, żeby wydał swoją córkę zamąż za plebejusza. Ale do konsulatu żadną miarą nie chcieli dopuścić — i całe niemal stulecie trwała walka o to prawo.
Przedewszystkiem patrycjat wyłączył z władzy konsula szereg szczególnie ważnych pełnomocnictw, które chciał zabezpieczyć od wszelkiego zamachu ze strony plebejuszów. Rzecz w tem, że dotychczas konsulowie, jak niegdyś królowie, posiadali prawo przeprowadzać cenzus; znaczyło to, że mogą oceniać majętność obywateli i zgodnie ze swą oceną przypisywać ich do tej lub owej klasy majątkowej, co zarazem określało charakter ich służby wojskowej; mogli ich zaliczać do konnicy, wyznaczać do senatu albo ich z senatu usuwać; mogli wreszcie za naruszenie dobrych starych zwyczajów piętnować ich publicznie. Dla patrycjuszów była nie do wytrzymania myśl, że tem wszystkiem mógłby rozporządzać plebejusz. I oto w r. 443 wprowadzają oni prawo, ustanawiające osobny urząd cenzorów, w liczbie dwóch, sądząc, że chociaż ten urząd zachowają dla siebie. Prawo to zostało przyjęte; od tej chwili według przepisu raz na pięć lat wybierano po dwóch cenzorów, którzy określali skład gminy obywatelskiej w Rzymie, a potem w osobnej uroczystości oczyszczającej (lustrum) polecali nową gminę łasce bogów.
Urząd ten stał się najczcigodniejszy w Rzymie; przyjęto go oddawać w ręce najbardziej zasłużonych obywateli.
Ostatecznie patrycjusze omylili się w swej rachubie, że im się uda zachować ten urząd dla siebie; ale początkowo mogło się zdawać, że i co do konsulatu trwoga ich była próżna: jak już powiedzieliśmy omal całe stulecie przebywał on w ich rękach. Można sobie zadać pytanie, dlaczego plebejusze, posiadając tak czynnych trybunów, nie osiągnęli swego celu wcześniej. Przeszkodę stanowiła ich liczba. Jak to widzieliśmy wyżej, trybuni mieli t. zw. prawo intercesji, to znaczy, mogli unieważnić działanie każdego magistrata. Z tego prawa korzystali oni zdawna nawzajem przeciw sobie. A ponieważ ich było dziesięciu, patrycjusze zawsze bez trudu mogli sobie zapewnić pomoc choć jednego z ich grona, który zatem na ich korzyść «intercedował» przeciw swoim kolegom. Przez to właśnie plebejusze tak długo nie mogli uzyskać powodzenia: walka toczyła się dalej i zdawała się nieskończoną.
Zewnętrzni wrogowie Rzymu byli zawsze ci sami: Wolskowie Ekwowie na południu, Etruskowie na pół| nocy. Ci ostatni zwłaszcza byli bardzo liczni, i gdyby się połączyli, Rzym nie mógłby się im oprzeć. Ale właśnie tej jedności między nimi nie było; był to kruchy związek dwunastu miast, z których każde działało na własne ryzyko.
Z owych miast najbliższe Rzymu były Weje (Veji), których dzielnica zaczynała się tuż za Tybrem. Raz jakoś ich król kazał zabić posłów rzymskich; wynikła z tego wojna, poczem zawarto zawieszenie broni. Teraz w r. 406 termin zawieszenia broni minął i wojna rozpoczęła się nanowo. Rzymianom powiodło się okrążyć i oblec Weje; nie chcąc przerywać oblężenia, postanowili, że odtąd wojnę prowadzić będą latem i zimą: dotychczas wojowano tylko w lecie, a na jesień wojska wracały do domu. Jednakże oblężenie przeciągnęło się | długie lata: Wejeńczykom udawało się od czasu do czasu przerwać koło blokady i gromadzić aprowizację, a mury stały niewzruszone.
Nakoniec w dziesiątym roku oblężenia Rzymianie znaleźli dostojnego wodza, mężnego i wytrwałego. Był to Marek Kamillus. Uznawszy za rzecz niepodobną wziąć miasto szturmem, kazał kopać długi korytarz podziemny tak obliczony, żeby jego wyjście przypadło na samym rynku miejskim. Powiadają, że pewnego razu Wejeńczycy składali ofiarę bogini swej, Junonie; należy zaś wiedzieć, że Etruskowie słynęli ze sztuki przepowiadania przyszłości podług rysunku wątroby zwierzęcia ofiarnego. I oto, gdy zwierzę ofiarne było już zabite, i wypatroszone, wróżbita, zbadawszy wątrobę, zawołał: „Radujcie się, obywatele! Junona da zwycięstwo temu, kto jej złoży tę ofiarę”. Słowa te usłyszeli Rzymianie, znajdujący się pod ziemią tuż wpobliżu; jeszcze kilka uderzeń motyki — a bruk rynku się zapadł, z pod ziemi zaś wysunęła się wić rycerzy: pierwszy z nich natychmiast porwał ofiarę z rąk kapłana i z modlitwą na ustach złożył ją bogini w imieniu Rzymu. Inni rzucili się na twierdzę, ku murom: Weje były zdobyte. Stało się to w 396 r.
Obecnie po raz pierwszy od śmierci Tarkwinjusza Rzym stał się obszernem państwem italskiem. Ale zamęt wewnętrzny jeszcze mocniej zawrzał po zwycięstwie zewnętrznem. Trybuni krzywem okiem spoglądali na Kamilla i umieli przeciw niemu wzburzyć plebejuszów; korzystając z tego ich nastroju, oskarżyli go o nieprawidłowość przy podziale zdobyczy. Przewidując wyrok przeciw sobie, Kamillus dobrowolnie udał się na wygnanie do sąsiedniej Ardei. I oto w czasie, gdy Rzym sam się pozbawił swego dowódcy — zahuczała nad nim burza.
Dzisiejszą Francję zamieszkiwali wówczas Gallowie, naród jeszcze dziki, ale niesłychanie mężny. Jeszcze o dwa stulecia przed wojną wejencką część ich przeszła przez Alpy w dolinę rzeki Padu, którą wtedy zajmowali Etruskowie; odrzuciwszy ich poza Apenniny, sami zajęli tę dolinę — i dlatego Rzymianie zawsze ten kraj nazywali Gallją Cyzalpińską; tu Gallowie założyli swą stolicę, sławne później miasto Medjolan (dziś Milano). Teraz było im tu ciasno; wici ich przestąpiły góry Apennińskie i zaczęły grozić najsilniejszemu z grodów etruskich Kluzjum. Kluzjanie zwrócili się o pomoc do Rzymu.
Dla Rzymu ta prośba była bardzo pochlebna: pierwszy to raz zwrócono się do niego z tak daleka, przyznając w ten sposób, że Roma — to mocarstwo italskie. I oto do Gallów udali się trzej posłowie, prosząc ich w imieniu Rzymu, aby dzielnicy Kluzyńskiej nie ruszali. Naczelnik Gallów, Brennus był zdziwiony: «Nigdym o was nie słyszał — rzekł on do Rzymian — a zresztą wierzę, że jesteście waleczni, skoro się do was zwracają o pomoc. W każdym razie jednak Kluzjan będziemy bili». — «Czem oni was obrazili»? zapytali posłowie. — «Tem, że nie oddają nam swej ziemi» — ze śmiechem odparł barbarzyńca. Trzeba było przerwać układy. Wtedy posłowie poprosili Kluzjan, aby ci ich zaliczyli do swej armji, i wzięli udział w bitwie, która się dla nich zakończyła niefortunnie.
Posłowie nie mają prawa brać udziału w działaniach wojennych: rozumieli to i Gallowie. Pozostawiwszy Kluzjum, Brennus skierował swe drużyny wprost na Rzym. — Młoda republika całe swoje wojsko wysłała na jego spotkanie ku rzece Allji, która jest północnym dopływem Tybru. Tu nastąpiła bitwa, największa, jaką stoczono od czasów założenia miasta. Rzymianie umieli zwyciężać swych italskich sąsiadów, ale nieokiełznany zapał barbarzyńców północnych, którzy z dzikiem wyciem rzucali się do walki, był im niezwyczajny. Ponieśli straszną klęskę. Część rozproszonego wojska uciekła do Wejów, inni szukali ocalenia w Rzymie — i do ostatnich czasów dzień nieszczęsnej bitwy — dies Alliendis, jak go nazywano — uważali Rzymianie za «czarny dzień».
Brennus ruszył dalej; coraz bliżej a bliżej podchodził do Rzymu. Było oczywiste, że resztki wojska rzymskiego nie ocalą miasta; można było myśleć tylko o obronie Kapitolu. Tam też zamknęła się zdolna do boju młodzież, zgromadziwszy żywności ile było można. Kobiety z płaczem oddaliły się do sąsiednich wiosek. Ale starcy odmówili porzucenia Rzymu: większa część pozostała w swych opuszczonych domach, a najznakomitsi, byli konsulowie i cenzorzy, nałożywszy swe togi uroczyste, białe z czerwonym szlakiem, poszli na forum i zajęli swe krzesła magistrackie z kości słoniowej, aby umrzeć z blogosławieństwem bogów Kapitolu. Wkrótce przybyli też i Gallowie: patrzą — domy otwarte, ulice puste, oporu niema nigdzie. Weszli na forum — tu milczące zgromadzenie nieruchomych starców. Cóż to? Ludzie czy też posągi bogów rzymskich? Podchodzą bliżej. Jeden z Gallów nachylił się ku jednemu z siedzących — był to szanowny Marek Papirjusz — i schwycił go za brodę (w owych czasach Rzymianie jeszcze nosili brody). Nie ścierpial tej obelgi dumny senator: groźnie podniósł głowę i laską uderzył zuchwałego Galla. Ten, wściekły, zabił Papirjusza. Stało się to sygnałem rzezi powszechnej. Wkrótce potem miasto zostało złupione i podpalone; nie było już Rzymu (390 r.).
Pozostawał coprawda Kapitol: mając ściany pionowe, mógł się długo bronić. Część Gallów rozłożyła się dokola Kapitolu; inne oddziały rozbiegły się po całej równinie Rzymskiej, grabiąc i pustosząc wszystko na swej drodze. Jeden, dość znaczny oddział wyruszył przeciw Ardei, gdzie się wówczas znajdował Kamillus. Uspokoił on wystraszonych mieszczan i namówił ich, aby mu swoje wojsko zawierzyli. Śledząc z napiętą uwagą calą wojnę, tak bolesną dla jego ojczyzny, zdobywca Wejów wiedział, że Gallowie we dnie walczą bardzo mężnie i przezornie, ale co wieczora, jak niewstrzemięźliwi barbarzyńcy — piją bez miary i nieprzytomni zapominają o straży nocnej. Na tem właśnie Kamillus oparł swój plan: w nocy ze swym niewielkim oddziałem ardeackim rzucił się na obóz gallijski i dokonał w nim straszliwej rzezi tak, że nieprzyjaciół wszystkich wyciął w pień.
Wieść o tem pierwszem powodzeniu rozpowszechniła się wkrótce na wszystkie strony. Dowiedzieli się o tem i Rzymianie w Wejach i poczuli boleść i wstyd. «Najlepszego bohatera — mówili — ustąpiliśmy Ardeatom; i oto nas biją, a oni zwyciężają». Postanowiono wezwać Kamilla, aby został dowódcą naczelnym. Kamillus wysłuchał przemowy posłów i odmówił. — «Jestem skazany i wygnany — powiedział — jakże ja mogę być waszym naczelnikiem?» — «Myśmy znieśli twą banicję.» — «Wy nie macie prawa tego czynić, wy jesteście Wejeńczykami, nie zaś Rzymianami. Rzymianie to ci, co siedzą na Kapitolu. Jeżeli oni mię przywołają — wtedy pójdę».
Posłowie wrócili do Wejów. Cóż mieli robić? Kapitol był gęsto otoczony; jakże się tam przedostać? — Tego trudnego zadania podjął się młody Poncjusz Kominjusz; opuściwszy wieczorem Weje, niepostrzeżenie przepłynął Tyber i, wybrawszy część muru najbardziej spadzistą i z tego powodu najmniej bronioną, przedostał się poprzez znajomą sobie rozpadlinę na oblężone wzgórze. Tu rychło zgromadził się lud. Kominjusz opowiedział o zwycięstwie Kamilla i o decyzji wojska wejenckiego. Rozumie się, że wyrok ogloszony przeciw Kamillowi był natychmiast cofnięty i wygnaniec został obrany dyktatorem. Jeszcze tej samej nocy Kominjusz spuścił się zpowrotem i szczęśliwie dotarł do Wejów.
Jednakże jego wyprawa nie uszła baczności Gallów. Rankiem wywiadowcy, obchodząc stanowiska wartownicze, zauważyli podejrzane ślady na murze i pod murem — i domyślili się, co zaszło. Postanowili skorzystać ze swego odkrycia — i następnej nocy najśmielsi z nich, trzymając miecze w zębach, jeden za drugim wdrapali się, idąc tropem Kominjusza. I oto ten, co był najwyżej, już się głową zrównał ze szczytem muru. Patrzy — wszędzie pustka; ochrony żadnej niema; nikt nie przypuszczał, że mogłaby tu być potrzebna. Gotów już był zrobić ostatni wysiłek — aby się dostać na taras górny, gdy naraz ten zabrzmiał rozpaczliwym krzykiem, nie ludzkim, lecz ptasim. Były to gęsi kapitolińskie, święte ptaki Junony.
Straż rzymska przebudziła się. Marek Manljusz pierwszy porwał za miecz i tarczę i pośpieszył ku murom. Ujrzał surową postać Galla, który już miał wejść na taras. Potężnem uderzeniem tarczy zepchnął go w przepaść, dokąd spadający pociągnął też najbliższych towarzyszów. Zbiegli się wnet inni Rzymianie, na Gallów zaczęły padać kamienie — i wkrótce zginęli wszyscy. Tak to «gęsi ocaliły Kapitol».
Tymczasem Kamillus objął dowództwo naczelne nad legjonami wejenckiemi; ale odrazu zrozumiał, że musi przedtem wyćwiczyć swych żołnierzy, zanim ich poprowadzi do boju przeciw Gallom. Na Kapitolu nic o tem nie wiedziano; oblężenie było teraz ściślejsze niż przedtem, prowjantów było coraz mniej; zaczęto już myśleć o układach. Oczywiście nikt nie mówił, by się poddać: ale chciwi barbarzyńcy gotowi byli pozostawić Rzymianom ich skałę, aby tylko im dano wykup należyty. Ułożyli się co do sumy: za tysiąc funtów złota Brennus zgodził się zabrać swe wojsko. Przyniesiono wielkie wagi i odważniki; na jednej szali gwichty, na drugiej złoto. Gwichty wydały się posłom rzymskim podejrzane; zaczęli skarżyć się przed Brennusem. Ten ze śmiechem zdjął swój długi miecz gallijski i wraz z ciężkim jego pasem rzucił go na szalę odważników. Vae victis! (biada zwyciężonym) — taka była jego odpowiedź!
Zaczął się spór; z obu stron glośno krzyczano. Naraz wcale blisko dał się słyszeć znajomy odgłos miedzianych trąb rzymskich. Wszyscy zamarli; ale wnet z wyżyn Kapitolu zabrzmiały okrzyki radosne: «Legjony Kamilla!» Rzeczywiście, był to on; wkrótce sam stanął wobec tych, co spór prowadzili: — «Zabierzcie złoto — zawołał do swoich; poczem zwracając się do Brennusa, rzecze: «Nie złotem, lecz mieczem Rzym wykupuje swobodę!» — «Jakto? — zapienił się Brennus, — a umowa?» — «Co za umowa? — odparł Kamillus. — Dyktator rzymski — to ja. Bezemnie wszelka umowa jest bez znaczenia.» Wszyscy się rozeszli; posłowie na Kapitol, Brennus do swego namiotu, Kamillus do swych legjonów. Wkrótce potem na ruinach Rzymu odbyła się nowa bitwa. Tym razem Gallowie zostali zwyciężeni i usunęli się z powrotem za Apenniny.
Teraz przed Rzymianami stanęło nowe pytanie: co robić? — Miasto ich było zburzone; a tam za Tybrem — stały nienaruszone w całości Weje, miasto nawet większe i ładniejsze od dawnego Rzymu. Wiele było takich, którzy się chcieli tam przesiedlić, i Kamillus długo musiał przekonywać obywateli, aby nie porzucali świętego popieliska, na którem spoczywa błogosławieństwo Romula, matki — Westy i nietkniętych bogów kapitolińskich. W końcu Rzymianie uznali słuszność jego dowodzeń; postanowiono Rzym odbudować od posad i przy współudziale Kamilla, który w ten sposób stał się jego drugim założycielem.
Zaledwie trudności te zostały pokonane, gdy Kamillus znów musiał uzbroić się, by odbudowane miasto ochronić od nieprzyjaznych sąsiadów. Byli to wciąż ci sami Etruskowie, Wolskowie, Ekwowie. Cieszyli się oni z upadku Rzymu, licząc, że po odejściu Gallów uda się im zawładnąć jego dziedzictwem; z przykrością teraz widzieli, że się ich nadzieja nie urzeczywistnia, i postanowili działać wspólnym wysiłkiem. Walka była uparta; ale genjusz Kamilla zdołał i tym razem złamać nieprzyjaciół Rzymu. Musieli się uznać za zwyciężonych; nie małą część ziemi ustąpili na rzecz Rzymu.
Pozostawało teraz rozwiązać jeszcze jedną trudność — odwieczny spór obu stanów, patrycjatu i plebsu. Plebejusze nie zapomnieli swego dawnego wymagania — t. j. dostępu do konsulatu — i teraz sprawę poprowadzili rozumniej. Śród plebejuszów była swego rodzaju grupa wybitna, która się odróżniała śród ciżby ogólnej bogactwem a nawet rodem starożytnym; oni to głównie walczyli o dostęp do konsulatu. Biednym zależało nie tyle na tym udziale bogatych plebejuszów we władzy publicznej, ile na tem, aby uzyskać ziemię i ulgi w zobowiązaniach domowych. Ziemi niebrakło; poprzednie zwycięstwa Rzymian przyniosły skarbowi część ziemi zwyciężonych, a teraz, dzięki powodzeniom Kamilla, było jej szczególnie wiele. Ale senat ziemi tej nie rozdawał biednym, tylko ją zostawiał jako «ziemię gminną, pospólną» (ager publicus) — i zwolna zajmowali ją patrycjusze, aby przy pomocy swych niewolników i klijentów obrabiać ją na swoją korzyść. I oto w r. 375 — dwaj bardzo mądrzy trybuni ludowi, Gajus Licynjusz i Lucjusz Sekstjusz postanowili złączyć w jednem prawie zbiorowem wymagania plebejuszów biednych i bogatych; przedstawili narodowi trzy artykuły naraz:
1) Aby jeden z obu konsulów był bezwarunkowo z plebejuszów. Umyślnie zaznaczyli: «bezwarunkowo». Prawodawcy przewidywali, że o ile zażądają, aby plebejusze tylko mogli obejmować urząd konsulów, to patrycjusze bądź jak bądź za każdym razem będą przegłosowywać plebejuszów, strasząc lud, że im brak auspicjów lub tym podobnych gróźb używając.
2) Aby ze sumy długów odjęte były procenty już zapłacone, a dla pokrycia reszty aby wyznaczono trzy terminy.
3) Aby patrycjuszom nie było wolno zajmować więcej nad 500 dziesięcin (jugera) ziemi publicznej; reszta zaś aby była rozdzielona między ubogich.
Patrycjat jednak się nie poddawał: niechętni byli zwłaszcza punktowi o konsulacie. Większość plebejuszów gotowa była wyrzec się tego artykułu, byle jeno przeszły dwa drugie. Ale nie przystawali na to trybuni- — «Albo wszystkie trzy — mówili — albo nic». Jako zaś ludzie bardzo dzielni, mieli oni taki wpływ, że ich wybierano zpowrotem corocznie. Dziesięć lat trwała ta walka; wkońcu postanowili się pogodzić. W r. 366 wybrany został po raz ostatni osiwiały Kamillus i za jego inicjatywą zawarto pokój. Plebejusze zgodzili się, aby z władzy konsula wycofano sąd i aby dla spraw sądowych wybierany był osobny magistrat, t. zw. pretor (praetor), obowiązkowo pochodzący z patrycjatu. W innych kwestjach patrycjusze ustąpili. — Jako pierwszy konsul plebejski wybrany został w r. 365 jeden z obu energicznych trybunów, a mianowicie L. Sekstjusz. Kamillus ku czci zawartego pojednania zbudował bogom na forum świątynię Zgody (Concordia).
Wkrótce potem Kamillus umarł. Cały naród uczcił pogrzeb swego zbawcy i pojednawcy; wszyscy doskonale zrozumieli, że od czasu założenia Rzymu nie było w nim obywatela tak wielkiego i zasłużonego.
Teraz w czterysta lat po założeniu Rzymu nadszedł najsławniejszy okres jego dziejów. Prawda, że obszar jego władania był nie większy od granic, w jakich się mieścił przed wygnaniem Tarkwinjusza. Ale miasta latyńskie, zachowując swą samoistność, uznawały pierwszeństwo Rzymu, jego «hegemonję», mówiąc wyrazem greckim — i sumiennie posyłały do legjonów rzymskich swoje oddziały pomocnicze, którym przewodniczyli konsulowie, dwojąc w ten sposób siły swej armji. Podbitym miastom Wolsków i Ekwów również pozostawiono samodzielność, ale musiały one ustąpić Rzymowi część swej ziemi; tam — zgodnie z prawem Licynjusza i Sekstjusza — osiedlono bezrolnych biedaków rzymskich, co wzmocniło dobrobyt Rzymu. Nadto Rzymianie, aby zapobiec możliwości powstań śród ludów podbitych, posyłali czasami do zajętych osad t. zw. kolonje, tworząc je już to wyłącznie z obywateli rzymskich (kolonje rzymskie), już to z Rzymian, ale z domieszką Latynów (kolonje latyńskie). Dzięki nim uzyskali pełną władzę w dzielnicy, która otrzymała nazwę Lacjum (Latium).
Należy jednak pamiętać, że owemi czasy tylko w tej dzielnicy mówiono po łacinie; ale i tu nawet niektórzy, jak Wolskowie lub Ekwowie, mieli swoje narzecza, pokrewne łacinie, ale odmienne od niej. Na północ pod Apenninem, jak wiemy, żyli Etruskowie; ich język najmniejszego podobieństwa nie miał do łaciny. Jeszcze bardziej na północ między Apenninem i Alpami grasowały dzikie hordy Gallów, którzy wciąż jeszcze naciskali na Etrusków, nie dając im możności ruchu. Większą zaś część ltalji na wschód i na południe od Lacjum prawie do samego morza zamieszkiwało potężne, lecz rozdrobnione plemię, które my podług jego głównej gałęzi określamy imieniem Samnitów; jezyk ich t. zw. oskijski (lingua osca), pokrewny łacinie — był wówczas najbardziej rozpowszechniony w ltalji i miał znaczenie daleko większe niż łacina.
Z tym ludem Samnitów zetknął się Rzym wówczas, gdy w nim zapanował spokój wewnętrzny. Powód był bardzo podobny do tego, który w swoim czasie wywołał wyprawę Gallów.
Na południe od Lacjum rozciąga się wzdłuż morza najżyźniejsza równina całej Italji, do dziś nazywana «Szczęśliwą Kampanją». Teraz panuje w niej u stóp Wezuwjusza Neapol; ale wówczas owo miasto nadmorskie było kolonją grecką, stolicą zaś Kampanji była leżąca nieco bardziej ku północy Kapua. Niegdyś założyli ją Etruskowie; było to jeszcze w okresie ich potęgi. Ale teraz oddawna już — jak i w całej Kampanji — panowali wychodźcy plemienia samnickiego i zapomnianą mowę etruską zastąpił język oskijski. Kapua niedarmo była stolicą «szczęśliwej» Kampanji: zdobywszy ją, górale zakosztowali zbytku i wygód i odwykli od surowości poprzedniego życia żołniersko-roboczego.
Teraz powtórnie Samnici zagrażali, że spłyną ze swoich gniazd góralskich, oczarowani pięknością błogosławionej doliny. Pierwszem miastem na ich drodze było Teanum, u samego podnóża gór. Teańczycy zwrócili się o pomoc do Kapui. Kampanowie — (tak się nazywali mieszkańcy Kapui) — nie byli przeciwni temu, by im dopomóc, ale nie ufali swym siłom. I oto, gdy Samnici, rozgniewani ich mieszaniem się w sprawę, posłali swoje oddziały również i przeciw nim — sami oni zwrócili się o pomoc do Rzymu.
W Rzymie przybycie posłów kampańskich wywołało wrzenie. Samnici — toć przecie nie są żadne przybłędy, jak Gallowie, ale starzy dobrzy sąsiedzi Rzymian; toć Rzymianie mają z nimi układy sojusznicze. Dlugo radził senat; ale ostrożność wzięła górę. «Samnici, to nasi związkowcy — odpowiedziano posłom — my nie możemy z nimi wojować. Jedyna rzecz, jaką możemy uczynić — to wyprawić do nich posłów, aby starali się sprawę załatwić pokojowo». — «A więc — zawołali delegaci w rozpaczy, — oddajemy wam Kapuę! Wasi sojusznicy nie ośmielą się niewątpliwie dotknąć waszych poddanych». Tego senat nie oczekiwał; Kapua po Rzymie była drugiem miastem w Italji, ale znacznie bogatszem i wspanialszem. Wobec tej pokusy zmiękł senat Rzymski. Kapua otrzymała obywatelstwo rzymskie, a Samnitom kazano powiedzieć, aby powstrzymali działanie nieprzyjacielskie przeciw miastu rzymskiemu. Samnici oczywiście nie posłuchali — i zaczęły się wojny samnickie, które z przerwami trwały blisko lat pięćdziesiąt (342 — 295).
Pierwsza zresztą była bardzo krótka; Rzym szeregiem bystrych ataków zwycięzkich odebrał Samnitom ochotę marnować siły na beznadziejne bitwy i strony walczące zawarly pokój, mocą którego Samnici zrzekli się Kapui, lecz zachowali prawa do Teanum. Natomiast bardzo niezadowoleni byli teraz Kampanowie. Żal im bylo Teanum, a co więcej wstyd, że w momencie trwogi małodusznej oddali swe miasto Rzymianom, wyrzekłszy się samodzielności. Naturalnie sami nie śmieli walczyć z Rzymem; ale z łatwością zauważyli, że hegemonja rzymska i śród plemion latyńskich wywoływała szmer niezadowolenia, nie mówiąc już o Wolskach i Ekwach, którzy z oburzeniem widzieli w swoich granicach kolonje rzymskie. Choć Kampanowie byli nader lichem wojskiem, lecz za to umieli chytrze intrygować. Cel swój osiągnęli — i pewnego pięknego dnia cale Lacjum oderwało się od Rzymu. Zamiast pierwszej wojny samnickiej wybuchła wojna latyńska.
Była ona również krótkotrwała. Oczywiście położenie było trudniejsze, ale Rzym nie stracił przytomności; korzystając z rozosobnienia nieprzyjaciół, mógł nad nimi zatryumfować. Wkrótce Latyni uznali się za zwyciężonych (338); znów Lacjum leżało u nóg Romy. Ale senat rzymski z mądrem umiarkowaniem skorzystał ze swego zwycięstwa; chciał, aby zwyciężeni nie tylko uznali jego władzę, lecz by ją uznali z ochotą. Tylko najoporniejsze miasta ukarano w ten sposób, że im części terytorjum zabrano; tym, którzy wyrazili żal z powodu buntu, Rzym nadał swoje obywatelstwo, zmieniając je tą drogą w t. zw. municipia. To znaczy, że obywatele danego miasta, np. Tusculum — zachowują własny samorząd, ale nadto korzystają również z praw obywateli rzymskich, biorą udział w wyborze konsulów rzymskich i innych magistratów, jak niemniej w głosowaniu nad nowemi projektami praw, wreszcie służą w legjonach rzymskich, nie zaś w pomocniczych oddziałach sojuszników.
Pamiętne były zwłaszcza w senacie rzymskim rozprawy o losach miasta wolskiego Privernum. W czasie wojny latyńskiej gród ten walczył do upadłego; teraz jego delegaci oczekiwali wyroku w swej sprawie. Senat, jak to łatwo zrozumieć, usposobiony był bardzo nieżyczliwie: były głosy, aby mieszkańców wysiedlić, aby miasto zburzyć i t. d. Konsul przewodniczący, który chciał dać posłom możność przebłagania senatu, zapytał ich przodownika: «A wy jakiego losu żądacie dla siebie?» — «Takiego — dumnie odparł Prywernata — na jaki zasługują ludzie, którzy wszystko poświęcili dla wolności».
Jeszcze bardziej zaszemrali senatorowie; konsul, wciąż jeszcze chcąc ich ułagodzić, zapytał znowu: «A jeżeli zawrzemy z wami pokój, jak wy go dochowywać będziecie?» — «Jeżeli dobry — wiernie i na zawsze; jeżeli zły — to do pierwszej sposobności, gdy go będzie można zerwać»» — <«To jest groźba!» — w podnieceniu wołali niektórzy; ale starsi i lepsi podziwiali szlachetną szczerość wysłannika. — «Kto nadewszystko kocha swobodę — rzekł jeden z nich — ten wart być Rzymianinem».
Privernum uzyskało prawa obywatelstwa rzymskiego — i dotrzymało słowa.
Co się tyczy Kampanji, to Rzym wzmocnił swoje w niej stanowisko, zakładając u podnóża gór Samnickich dwie kolonje. Wywołało to znów niezadowolenie Samnitów. «Na zawsze chcą nam zamknąć dostęp do równiny!» mówili wzburzeni. Inni przypuszczali, że to jeszcze niewystarczający powód do naruszenia umowy; ale partja wojenna, na której czele stał niejaki Brutulus Papjusz, uzyskała przewagę i wojnę wypowiedziano. Była to druga wojna samnicka (328—304).
W Rzymie konsul, któremu senat polecił prowadzić wojnę, właśnie ciężko zaniemógł; zmuszony był na swoje miejsce wyznaczyć dyktatora. Wyznaczył człowieka, którego przeznaczenie wybrało, aby się stał rzeczywistym bohaterem drugiej wojny samnickiej. Imię jego Lucjusz Papirjusz Kursor. Rosły i piękny, zręczny we wszystkich ćwiczeniach cielesnych, a zwłaszcza w sztuce biegania, dla czego też nazwany został Cursor — prócz niezwykłej znajomości spraw wojskowych, wyróżniał się jeszcze żelazną wolą. Był to właśnie czas, gdy Aleksander Wielki cały świat napełniał sławą swoich czynów na Wschodzie. Nikt nie mógł przewidzieć jego przedwczesnej śmierci — i w Rzymie niejeden, wielce zatroskany, pytał, co będzie, gdy Aleksander, podbiwszy Persję i Indje — przeniesie oręż na Zachód, aby przedewszystkiem zwyciężyć Italję. I pocieszali się myślą: «poślemy przeciw niemu naszego L. Papirjusza!»
Podług obyczaju przodków, Papirjusz, wyznaczony na dyktatora, od siebie wybrał t.zw. naczelnika konnicy (magister equitum), swego głównego pomocnika. Zgodnie z życzeniem senatu wybrał niejakiego Kwintusa Fabjusza. Następnie obyczaj wymagał, aby dyktator, zanim Rzym opuści, zapomocą znanych nam już <auspicjów» wybłagał łaskę bogów. Zrobił i to, ale spiesząc na spotkanie nieprzyjaciół, zrobił zanadto prędko. Znajdował się już w Samnium, gotów do walki z wrogiem, gdy naraz wróżbita mu powiedział, że bogowie nie przyjmują jego ofiar i modlitw: oczywiście jego auspicje rzymskie były „wątpliwe” — i należy je wykonać powtórnie. — Auspicia incerta były to dla wierzącego Rzymianina słowa równoznaczne z wyrokiem. Papirjusz natychmiast zajął ze im legjonem mocną pozycję na wzgórzu i Fabjuszowi, naczelnikowi konnicy, oświadczył, że pędzi do Rzymu, aby powtórzyć ceremonję wróżb. «Póki zaś — dodał — nie powrócę, zapewniwszy sobie laskę bogów, na żaden sposób nie zaczynaj bitwy.» Rzekłszy to, opuścił obóz.
Samnici dowiedzieli się o tem. Zdobyć szturmem niedostępną pozycję rzymską — na to nie mogli się zdecydować; a ponieważ ze strony rzymskiej w nieobecności dyktatora atak był nieprawdopodobny, więc niezbyt gorliwie czuwali nad swojem stanowiskiem. Nie oparł się Fabjusz tej pokusie. Naruszywszy rozkaz dyktatora, niespodzianym napadem zburzył obóz Samnitów i zmusil ich do ucieczki, przyczyniając im wielkie straty. Natychmiast o tym swoim czynie napisał do senatu. Senat był wielce uradowany; wszyscy jęli winszować Papirjuszowi powodzenia jego legjonów. Ale Papirjusz był posępny. «Nie wrogowie są rozbici, rozbita jest władza dyktatorska, a z nią dyscyplina wojskowa.» Wnet opuścił Rzym i ze szczęśliwą wróżbą pośpieszył do swej armji. Fabjusz, uprzedzony o gniewie dyktatora, jeszcze przed jego przyjazdem zwrócił się o ochronę do legjonistów. — «Papirjusz — mówi — zazdrości nam i nie może przebaczyć, żeśmy zwyciężyli bez niego.» — «Nie bój się, nie damy cię skrzywdzić» — odkrzyknęli mu żołnierze. Wnet potem przybył Papirjusz. Zwoławszy wojsko, zawezwał Fabjusza przed trybunał. — «Czy przyznajesz, żeś naruszył mój rozkaz i przy niepewnych auspicjach wydałeś bitwę nieprzyjacielowi? Odpowiadaj na pytanie — i tylko na pytanie!» A gdy Fabjusz zaczął się wykręcać, groźnie zawołał: «Liktorze, odwiąż rózgi i siekierę!» Wszyscy żołnierze jęli wygłaszać prośby błagalne, słyszeć się dał płacz ogólny, a po zanim szemranie, ale nikt nie śmiał się sprzeciwiać groźnemu dyktatorowi. Fabjuszowi, który szukał ochrony u weteranów, dano radę, aby, korzystając z ciemnego wieczora, ratował się ucieczką do Rzymu.
Dyktator, dowiedziawszy się o tej ucieczce, sam też udał się do Rzymu. Tu znalazł Fabjusza w senacie; obok niego siedział jego stary ojciec. Wszyscy uważali, że Papirjusz jest aż zanadto surowy, ale ten nie cofał ani słowa. Wówczas stary Fabjusz powiedział mu z gniewem: «Ponieważ nie działa na ciebie ani wola senatu ani błaganie ojca o jedynego syna, zwracam się o obronę do trybunów ludowych. Trybuni, ogłoście intercesję przeciw dyktatorowi.»
Trybuni zwołali lud; jednocześnie na forum wyruszyli i dyktator i obaj Fabjusze i cały senat. I tu nastrój był nieprzychylny dla dyktatora. Wszystkich wzruszył stary Fabjusz, powołując się na świetne zwycięstwo syna: «I za to zwycięstwo chcą go stracić!» — «Tak jest — odparł dyktator — Fabjusz do wielu zwycięstw Rzymian dodał jedno, ale naruszył żołnierski obowiązek posłuszeństwa, a z nim i podstawę wszystkich zwycięstw przyszłych. I jeżeli wy, trybuni ludu, uważacie to za rzecz prawowitą, tedy ogłoście intercesję!» Tu milczenie grobowe zapanowało w hałaśliwem dotychczas zebraniu: wszyscy zrozumieli, że dyktator ma słuszność, że nie kierowała nim zazdrość, lecz troska o wielkość Rzymu. Stary Fabjusz płakał po cichu, milczenie ludu świadczyło mu, że sprawa jego syna jest przegrana. Trybuni spojrzeli na siebie: «Zrzekamy się intercesjj — powiedział najstarszy — ale, dodał, prosimy cię, abyś przebaczył winę Kwinta Fabjusza, zważywszy jego młodość i sędziwe lata jego ojca. — «Przebacz!» jął za nimi błagać cały lud. Poraz pierwszy uśmiech ukaza! się teraz na surowem obliczu Papirjusza. «Dyscyplina wojskowa — powiedział=ocalona została przez wasze ustępstwo, trybuni! Kwincie Fabjuszu, dyktator ci przebacza. Czy się pogodzisz z Lucjuszem Papirjuszem — to zależy od ciebie. Rzymskiemu ludowi zaś, który prosił za ciebie, najlepiej się odpłacisz, jeżeli całe twe dalsze życie dowiedzie mu, że i czasu wojny i pokoju umiesz być posłuszny władzy prawowitej».
Poczem wrócił do wojska i w wielkiej bitwie zniweczył Samnitów. Jego następcy dalej prowadzili tę sprawę. Pod naciskiem tych niepowodzeń Samnici zaczęli żałować, że kilka lat temu, ulegając namowom Brutula Papjusza, naruszyli układy z Rzymem. Samnici, podobnie jak Rzymianie, mieli swoich kapłanów, którzy znali wszystkie prawa, dotyczące wojny i pokoju; zwano ich fetiales. Tych to kapłanów Samnici zapytali, jakiego wykupu żądają bogowie za naruszenie układu, na którego świadków zostali powołani. Z ich porady postanowiono wysłać do Rzymu delegatów, wydając osobę Brutula Papjusza, jako winowajcę naruszenia umowy, a także odsyłając jeńców Rzymian oraz łupy. Brutulus śmiercią dobrowolną uprzedził swe wydanie w ręce wrogów; jednakże posłano do Rzymu jego ciało i sumę srebra, odpowiadającą jego majętności. Ale senat rzymski nie przyjął tej propozycji — i posłowie wrócili do swoich, nie przynosząc im pożądanego pokoju.
Senat samnicki był wzburzony. «Napróżnośmy się poniżyli, wyprawiając posłów!» — «Nie, nie napróżno — zawołał nowy dowódca, młody i śmiały Gawjusz Poncjusz — nie zaspokoiliśmy Rzymian, lecz zaspokoiliśmy bogów. Teraz oni będą po naszej stronie». Powodzenie stwierdziło jego słowa.
W Rzymie, od czasu praw Licynjuszowych, ustanowił się zwyczaj, że wyjąwszy jakieś okoliczności nadzwyczajne, nie wybierano na konsulów dwa razy z kolei tych samych osób. Dlatego i teraz nie skorzystano z najlepszego dowódcy Papirjusza, na konsulów zaś wybrani zostali dwaj bardzo zacni, ale mało znani ludzie, Postumjusz i Weturjusz. Zwycięstwo wydawało się im pewne, zważywszy, że nieprzyjaciele sami proszą o pokój. Aby więc to zwycięstwo uzyskać w największej pełni i jak najrychlej, wzięli ze sobą wszystkie legjony rzymskie i poprowadzili je w samo serce krainy Samnitów.
Droga tu szła przez kotlinę, zamkniętą z obu krańców dość ciasnemi wąwozami: były to sławne później wąwozy Kaudyńskie (furculae Caudinae). Konsulowie oczekiwali, że nieprzyjaciel spotka ich tutaj — i byli mile zadziwieni, gdy wywiadowcy im donieśli, że przejście jest wolne. Szybkim ruchem dowódcy wprowadzili swą armję przez wąwóz, stanowiący wejście do kotliny; ale gdy doszli do jej wyjścia — przekonali się, że jest zagrodzone. W tej samej chwili na wzgórzach dokolnych ukazała się armja Samnitów. W przerażeniu się cofnęli, chcąc, jak najprędzej, wyprowadzić legjony z niebezpiecznego miejsca. Ale było już zapóźno; gdy kotlinę przeszedłszy, wrócili do punktu wyjścia — i tu również znaleźli zaporę nie do przebycia. Zrozumieli teraz, że są schwytani: wąwozy kaudyńskie okazały się zasadzką.
Rzymianie się ufortyfikowali, aby zetrzeć się z nieprzyjacielem, gdy ten zejdzie na dół dla walki. Ale Samnici ani myśleli spuszczać się z góry. Iść zaś przeciw nim było niepodobieństwem: nieprzyjaciel zajmował pasmo spadzistych, a miejscami bardzo stromych wzgórz i z łatwością odpierał każdy atak. Pozostawało jedno z dwojga: albo umrzeć z głodu albo się poddać. Zaczęto myśleć o poddaniu.
Gawjusz Poncjusz tryumfował, ale mimo to nie wiedział, co robić ze zwyciężonemi legjonami. Na jego radzie wojennej wygłaszano różne zdania. Wreszcie ktoś powiedział: «Wojna jest rzeczą młodzieży, układy — rzeczą starców». Postanowiono zatem zwrócić się do Herennjusza Poncjusza, który był ojcem Gawjusza. Posłany został do niego goniec z zapytaniem listownem: «co zrobić z Rzymianami?» Otrzymano krótką odpowiedź. «Puścić, nie czyniąc im krzywdy!» W obozie ta opinja wywołała oburzenie: jakże to, pozbawić się wyników tak świetnego zwycięstwa? — Gawjusz pisze do ojca drugi list: «Nie przystaję na to; poradź co innego». Herennjusz odpowiada: <wytępić wszystkich co do jednego». Nowe zdumienie w obozie; sam Gawjusz wyraził obawy, czy starzec nie jest obłąkany. Inni jednakże upierali się, aby go zaprosić; na radę.
Przyjechał wozem — konno z powodu starości jechać już nie mógł — «Nie rozumiemy twoich wskazówek». — «A wam jakże się wydaje?» — zapytał Herennjusz. — «Puścić — toż my ich puścimy, przecież nie możemy żywić dziesięciu tysięcy z górą ludzi; ale według prawa wojny». Wówczas Herennjusz wytłumaczył: «Jeżeli puścicie ich zgodnie z moją pierwszą i najlepszą radą, to na wieki zwiążecie dobrodziejstwem naród wielkiej potęgi i zapewnicie sobie na zawsze jego przyjaźń. Jeżeli postąpicie według drugiej wskazówki — to na całe pokolenie pozbawicie Rzymian możności napadania na was. Wasza zaś decyzja nie ma żadnej wartości: ani przyjaciół nie zyskujecie, ani wrogów nie usuwacie», — Jednakże go nie posłuchano i starzec ze smutkiem wrócił do domu.
Wnet potem Gawjusz Poncjusz oświadczył Rzymianom, co rozumiał pod prawem wojny. «Bezbronni, jeno w dolnem ubraniu, będziecie wypuszczeni pod jarzmem. Senat wasz musi wyprowadzić kolonje z Kampanji i zawrzeć układ z nami, jako równy z równymi. Dla pewności zostawicie nam jako zakładników sześciuset ludzi z konnicy».
Wypadło się ukorzyć. Pierwsi uprowadzeni zostali do niewoli zakładnicy, kwiat młodzieży rzymskiej. Zatem z konsulów zdjęto ich purpurowe płaszcze oraz inne oznaki ich stopnia, i rozebrano ich niemal do naga — przy głośnym płaczu całej armji. Toż samo zrobiono względem legatów, trybunów, centurjonów. Nakoniec przyszła kolej na żołnierzy. Wszyscy musieli zdjąć zbroje oraz płaszcze i przejść pod haniebnem drzewem; konsulowie szli na czele wszystkich, przyczem towarzyszył im śmiech i szyderstwo tryumfujących Samnitów. Udali się do Kapui, ale nie zdecydowali się wejść do miasta i tylko niedaleko od bramy, pozbawieni sił, legli na ziemi.
Wieść o tem wszystkiem szybko rozeszła się w Kapui. Wszystkich opanowała litość nad tak dumnym niedawno wrogiem. Posłali konsulom odpowiednie dla ich stanowiska płaszcze, wszystkim odzież, broń, żywność; zaprosili ich do swego miasta i uroczyście z całym senatem wyszli na ich spotkanie. Rzymianie przyjęli ich uprzejme przysługi, ale nie powiedzieli ani słowa i oczu nie podnieśli. Milczeli też i następnego dnia, kiedy młodzież kampańska przeprowadzała ich do granicy swego kraju. Powróciwszy z raportem do senatu, przedstawiciele tej młodzieży rzekli, że na Rzym oczywiście nadchodzi koniec: wysławiane męstwo rzymskie zatonęło w powszechnej rozpaczy. «Mylicie się — powiedział im stary senator Kalawjusz — to milczenie rzymskie rychło wywoła głośne jęki i łkania Samnitów».
W Rzymie wiedzieli już o wszystkiem. Całe miasto przybrało się w żałobę, magistratura zdjęła paradne togi, złote pierścienie. Sklepy wszędzie pozamykano. Nikt nie wyszedł na spotkanie wojska, nikt nie powitał żołnierza przed bramą jego domu. Żony wstydziły się mężów, matki — synów. Ale konsulowie nawet ukryć się nie mogli. Senat kazał im wyznaczyć dyktatora dla wyboru nowych konsulów. Natychmiast zwołano senatorów, a w ich liczbie też i usuniętych konsulów.
Podług obyczaju rzymskiego konsul prezydujący zawiadamiał senatorów, jaki jest porządek dzienny, a potem koleją starszeństwa zapytywał o ich zdanie. Wielki to był zaszczyt, jeżeli kto był zapytany o zdanie pierwszy; zaszczyt ten należał się najbardziej zasłużonemu z senatorów, który dlatego nazywał się princeps senatûs. Tym razem konsul, przedstawiwszy sprawę — a była to oczywiście umowa Kaudyńska — zwrócił się wprost do jednego z usuniętych dowódców: «Twoje zdanie, Spurjuszu Postumjuszu?» — Nieszczęśliwy zrozumiał, że ten zwrot nie był dla niego zaszczytem, lecz karą, i odpowiedzał:
— «Sądzę, że naród nie jest związany tą umową, którą zawarliśmy my konsulowie, nie mając pełnomocnictwa senatu. Odpowiedzialni za nią jesteśmy tylko my. Niechaj fetiales nas, winowajców, odprowadzą do Samnitów i niech im nas wydadzą. Nowi konsulowie powinni zebrać nowe wojsko i nanowo rozpocząć wojnę. Wy zaś, bogowie — zakończył, zwracając się w stronę Kapitolu — jeżeli nie była wam miłą wyprawa Postumjusza i Weturjusza, dajcie się przebłagać ich hańbą i błogosławcie nową wojnę narodu rzymskiego, jak błogosławiliście dawniejsze».
Za pomocą tego szlachetnego wniosku Postumjusz natychmiast zdobył wszystkie serca; gniew i pogarda ustąpiły miejsca współczuciu i zachwytom. Senat uczynił podług jego rady; ale jego wyprawa do Samnitów, mając pozór hańby, była w istocie tryumfem — taką miłością otoczyli Rzymianie wyjście tego cierpiętnika. — Samnici byli zdumieni tą decyzją Rzymian. Wydanych nie przyjęli, bo jakąż mieliby z tego korzyść? Tak czy owak groziła im wojna. Zrozumieli teraz, że rację miał stary Herennjusz, mówiąc, że należy unieszkodliwić wroga albo jeszcze lepiej zrobić go przyjacielem.
W każdym razie jedną mieli pociechę Samnici: zakładników, oręż legjonów i całą zdobycz kaudyńską, Zawieźli oni to wszystko na głębokie tyły do Lucerji, prawie nad morzem Adrjatyckiem, gdzie z Samnium graniczy pokrewna, choć nieprzyjaźnie usposobiona kraina Apulja.
U Rzymian jednym z konsulów, jak tego należało oczekiwać, zostal L. Papirjusz. Główny cel, jaki sobie nowy wódz rzymski postawił, był: zdobyć Lucerję. Samnici tak też myśleli, ale mało się o to troszczyli: droga do Lucerji prowadziła przez wąwozy Kaudyńskie.
Ale Papirjusz zmylił ich oczekiwania i bystremi pochodami przeprowadził wojsko obok dzielnicy Samnickiej do Adrjatyku, poczem drogą nadmorską dotarł do Lucerji, którą obległ, zanim nieprzyjaciel oprzytomniał. Bądź jak bądź, czyn jego zdawał się szaleństwem: jakże wyżywi swe wojsko, gdy Samnitom było niezmiernie łatwo przeciąć mu wszystkie drogi, prowadzące do Rzymu?
Ale Papirjusz obmyślił to zawczasu; zaledwie Rzymianie dotarli do Lucerji, gdy natychmiast im dostarczono obfitej prowizji. Przywieźli ją podług tajemnej umowy z konsulem Apulijczycy, którzy wielce pragnęli oswobodzić się od niebezpiecznego sąsiedztwa Samnitów.
W oblężonej Lucerji natomiast dawał się odczuwać głód; załoga samnicka zmuszona była zacząć układy. Papirjusz odpowiedział: «warunki będą takie same, jakie postawiliście Rzymianom pod Kaudjum». Nie mogli nic na to uczynić. W taki sposób została zmyta hańba kaudyńska. Papirjusz zdobył dla Rzymu Lucerję — a wraz z nią wrócili do niego zakładnicy i oręż dawniejszy.
Odtąd przewaga byla po stronie Rzymian. Prawda, wojna ciągnęła się jeszcze długie lata; tem bardziej, że Samnitom udało się zyskać pomoc ze strony północnych sąsiadów Rzymu, Etrusków. Również i Apulijczycy, widząc, że zwycięzca zakłada w Lucerji kolonję — nie popierali Rzymian. Bądź jak bądź, każdy rok przynosił Rzymowi jakieś powodzenie — i wkońcu opór Samnitów został złamany: uznali się za zwyciężonych i poprosili o pokój.
W tych walkach Papirjusz prawie nie brał już udziału; zestarzał się bardzo. Natomiast wysunął się Kwintus Fabjusz, ten sam, z którym niegdyś Papirjusz miał spór nader ostry. Fabjusza kilkakrotnie wybierano konsulem, i ten odnosił zwycięstwo po zwycięstwie. Ale z Papirjuszem dlugo się nie chciał pogodzić. Zdarzyło się, że kiedy Fabjusz walczył w Etrurji, drugi konsul był rozbity w Samnium i raniony — tak, że w Rzymie nie wiedziano, czy on jest żywy czy nie: trzeba było zarządzić dyktaturę.
Naznaczyć dyktatora mógł tylko konsul. Senat wysyla delegatów do Fabjusza; ten przyjął ich uprzejmie. Ale posłowie mieli polecenie szczególne: «Senat cię prosi, abyś dyktatorem wyznaczył Lucjusza Papirjusza.» Fabjusz drgnął: żywo sobie przypomniał, jak to on niegdyś, za zwycięstwo uzyskane wbrew rozkazowi, mało co nie zginął przez tegoż Papirjusza. W nocy, śród powszechnego kornego milczenia, miał się odbyć uroczysty obrzęd wyznaczenia dyktatora. Wszyscy oczekiwali słowa konsula; posłowie senaccy stracili już wszelką nadzieję. Naraz dal się słyszeć mocny głos Fabjusza: «Dla szczęścia narodu rzymskiego wyznaczam na dyktatora — L. Papirjusza.» Wszyscy pośpieszyli, by mu dziękować, ale on, milcząc, ruchem ręki odpuścił posłów i udał się do swego namiotu. Papirjusz jeszcze raz został naczelnikiem legjonów i w krwawej bitwie rozbił nieprzyjaciela na głowę. Było to jego ostatnie zwycięstwo.
Jeszcze przed końcem wojny samnickiej wybrany został (312 r.) cenzorem — wraz z drugim mało znanym patrycjuszem — niejaki Appjusz Klaudjusz, potomek osławionego decemwira; uzyskał on ten tytuł nie tyle dzięki swej sławie wojennej, ile za swój rozum i wymowę. Szczęśliwe wyprawy wojenne zbogaciły skarb rzymski i były w nim znaczne nadmiary; wyzyskanie tych nadmiarów było w rękach cenzorów. Appjusz przedewszystkiem połączył oba główne miasta Italji, Rzym i Kapuę, szerokim i dobrze ubitym gościńcem wojennym.
Była to pierwsza w Italji szeroka droga; w Grecji takich nie znano. Ku pamięci swego budownika droga ta nazwana została Appjuszową (via Appia). Z czasem poprowadzono ją dalej aż do Brundusium nad morzem Adrjatyckiem; za nią poszły inne, które po największej części nosiły imię swych założycieli. Zwolna Rzym pokrył siecią wspanialych gościńców naprzód Italję, a potem w miarę rozrostu swej potęgi także i inne podległe sobie kraje w Europie, Afryce i Azji: niektóre do dziś jeszcze służą nam dla komunikacji. Co się tyczy z osobna «pramatki gościńców rzymskich», via Appia — to z niej pozostały jeszcze znaczne ślady, zwłaszcza w pobliżu Rzymu, gdzie droga ta, obyczajem starożytnym, była ozdobiona pomnikami grobowemi. I dzisiaj jeszcze pielgrzym z miłością i pokorą kroczy po szerokich płytach starodawnego bruku, odwiedza samotny pomnik Cecylji Metelli i modli się przy małej kaplicy w tem miejscu, gdzie podług podania Chrystus ukazał się uchodzącemu z Rzymu apostołowi Piotrowi, który rzekł Mu te słowa: «Domine, quo vadis?» (Panie, dokąd idziesz?)
Nie dość tego; Appjusz zbudował jeszcze w Rzymie pierwszy wodociąg, który również jego imieniem został nazwany — aqua Appia. Obecnie wodę przeprowadza się za pomocą kanałów i rur, częściowo podziemnych, a dalej za pomocą pomp wydobywa się na potrzebną wysokość. W starożytności sposób ten był nieznany i Appjusz, chcąc dostarczyć Rzymowi wodę kryniczną z sąsiednich gór Sabińskich; musiał przez dolinę budować wysokie łuki, t. zw. akwedukty (aquae-ductus). Przykład ten również znalazł sobie naśladowców w miarę wzrostu Rzymu; akwedukty ukazywały się jeden po drugim, wszędzie po miastach zaiskrzyły się wodotryski. Wiele z tych akweduktów jest czynnych i dzisiaj — i dzięki nim, Rzym pod względem dostarczenia wody jest jednem z najzdrowszych miast w Europie. Inne się zapadły — i ich smutne ruiny niezapomniane są każdemu, co bywał w okolicach Rzymu w t. zw. kampanji rzymskiej.
Ale pod innemi względami Appjusz był człowiekiem bardzo kłótliwym i kapryśnym. Swoje prawo cenzorskie sprawdzania i dopełniania list senatorskich wyzyskiwał w ten sposób, że zupełnie dowoli dawał pierwszeństwo nie dawnym magistratom, ale tym osobom, dla których był łaskawy. Podobnież zachowywał się i w innych sprawach, nie licząc się ani z obyczajami dawnych czasów, ani ze wskazaniami bogów. Gdy później po swej cenzurze stracił wzrok, uważano w tem karę bożą. W kronikach z tego powodu był on znany, jako Appjusz Klaudjusz Ślepy (Caecus).
Jego następca w cenzurze w cztery lata później — a był to tenże Kwintus Fabjusz — zniósł wszystkie jego samowolne nominacje, za co też otrzymał od senatu to szanowne przezwisko, na które dawno już zasłużył swemi zwycięstwami: Quinłus Fabius Maximus t. j. «Największy». Od tego czasu zaczęło się współzawodnictwo wieloletnie tych dwóch rodów patrycjuszowskich — Fabjuszów i Klaudjuszów.
Powróćmy jednak do historji wojen Samnickich. Po ostatniem zwycięstwie Rzymian nastąpił chwiejny pokój, który zwycięzca wyzyskał w ten sposób, że założył szereg kolonij na zabranej u pobitych ziemi. W ten sposób Rzymianie mieli korzyść podwójną: z jednej strony uboga klasa rzymska otrzymywała grunt i gospodarstwo i biedni zmieniali się w zasobnych obywateli, z drugiej zaś — ponieważ kolonje te były osiedlami wojskowemi — władza rzymska szerzyła się do drugiego morza i przenikał tu język łaciński. Zrozumiałą jednak jest rzeczą, że te kolonje najwięcej kłuły w oczy zwyciężonych Samnitów. To też dochowali oni wiary co do układów z Rzymem tyle tylko czasu, ile im było trzeba, by ozdrowieć po uderzeniu. Skoro tylko na nowo siły poczuli, wznowili wojnę. Tym razem nie starczyło im wezwanie na pomoc tylko Etrusków; namówili ich, aby ci ściągnęli jeszcze swoich sąsiadów, północnych Gallów, którzy bardzo lubili śmiałe zagony, zapewniające bogatą zdobycz. Nakoniec podniecili do walki małoczynny marzycielski lud, zamieszkujący doliny Apeninnów średnich między Etrurją i Samnium — Umbrów. Drobne plemiona między Umbrją i Samnium również udało się im ściągnąć na swoją stronę — i tak otoczyli Lacjum szczelnem półkolem nieprzyjaciół. Tak się zaczęła trzecia wojna Samnicka (298—290).
Bohaterem tej wojny był Kwintus Fabjusz Maximus. Niechętnie zgodził się on iść na wezwanie senatu: surowego strażnika praw razilo, że od czasów jego ostatniego konsulatu nie minęło jeszcze przepisanych lat dziesięć. Kiedy jednak senat i trybuni nastawali, aby pozwolił się wybrać, przystał, ale poprosił, aby współtowarzyszem jego został dawny jego przyjaciel Publjusz Decjusz Mus. Fabjusz był z patrycjatu, Decjusz z plebejuszów; widać stąd, jak mało pozostało z dawnej nieprzyjaźni stanów. Życzenie jego wypełniono; obaj konsulowie z obojgiem wojsk wyruszyli do Umbrji, gdzie stały połączone siły nieprzyjaciół Rzymu.
Aby ułatwić sobie zadanie, przechodzące ich siły, nakazali swym legatom poprowadzić niewielki oddział przeciw najbliższym miastom etruskim. Wieść o tem rychło przedostała się do obozu połączonych nieprzyjaciół, nader powiększona, jak to zwykle bywa w takich razach. Rzymianie osiągnęli swój cel: Etruskowie nie mogli strawić myśli, że ich kraj zostanie zniszczony i, porzuciwszy wspólne chorągwie, odeszli do domu. Reszta wojska oczekiwała Rzymian pod Sentinum (296); nawet i po odejściu Etrusków, armja ta była liczniejsza od rzymskiej. Pierwszych dni odbywały się tylko drobne utarc na trzeci dzień rozpoczęła się bitwa ogólna. Rzymianie tęgo wytrzymywali atak nieprzyjaciela, przyczem Fabjusz raczej się bronił, Decjusz zaś nacierał. Ale w końcu bitwy ukazał się wyborowy oddział gallicki na rydwanach i wozach, zaprzężonych w konie pancerne. Tu żołnierze Decjusza poczuli trwogę; napróżno wódz ich wzywał i błagał — w strachu panicznym Rzymianie ustępowali. Bitwa zdawała się przegraną.
W tym momencie ostatecznym Decjusz wezwał pontyfeksa Liwjusza, który, jako kapłan legjonów, towarzyszył im w wyprawie. «Pontyfeksie narodu rzymskiego — rzekł mu uroczyście — wygłoś modlitwę ofiarną!» Pontyfeks mówił pocichu, a konsul głosem piorunowym powtarzał jego słowa: «Jowiszu, Marsie, Kwirynie, wszyscy bogowie z wyżyn, którzy panujecie nad nami i nad wrogami, a równie i wy, bogowie krain podziemnych! Dajcie siłę i wytrwanie narodowi rzymskiemu, a na wrogów ześlijcie strach, przerażenie i śmierć! Ja zaś razem z legjonami wrogów i samego siebie składam na ofiarę bogom Tartaru oraz matce-Ziemi!» To rzekłszy, skoczył na konia i rzucił się w szeregi nieprzyjaciół.
Natychmiast go otoczyli pod ciosami włóczni nieprzyjacielskich upadł. — «Zwycięstwo jest wasze — zawołał wódz, umierając — gromada wrogów skazana jest na śmierć!» Rzymianie się zatrzymali; głęboka wiara w skuteczność straszliwej modlitwy ofiarnej podwoiła ich siły. Bitwa rozpoczęła się na nowo i zakończyła się całkowitem zwycięstwem Rzymu.
Z obu konsulów przy życiu został tylko Fabjusz: poświęcenie przyjaciela zapewniło mu zwycięstwo. Ale kiedy przybył do Rzymu na czele legjonów, i gdy odprawiono jego tryumf nad związkiem Gallów, Samnitów, Etrusków i Umbrów, zwykłe pieśni rozradowanych żołnierzy wysławiały nie tylko dzielność żywego dowódcy, ale też i samoofiarę tego, który zginął.
Bitwa pod Sentinum rozbiła związek nieprzyjaciół; jednakże wojna się jeszcze nie skończyła. Przeniosła się do górskiej dzielnicy Samnitów. Doprowadzeni do rozpaczy, mężni ci ludzie bronili swego kraju wszystkiemi siłami i udało się im nawet zyskać chwilowe powodzenie. Ale wytrwałość rzymska przeważyła. Jedno po drugiem wszystkie miasta Samnitów przeszły w ręce Rzymu. Nakoniec w r. 290 zwyciężeni górale poprosili o pokój. Swojem męstwem bez zarzutu zyskali sobie szacunek zwycięzcy — nieprzyjaciela — i konsul rzymski, Manjusz Kurjusz Dentatus, zawarł z nimi, obyczajem rzymskim, pokój na warunkach honorowych. Z Samnitami zawarto sojusz, mocą którego powinni byli posyłać na pomoc legjonom rzymskim osobne oddziały «sojusznicze». Jak wiemy, przedtem takie warunki postawiono Latynom; ale teraz prawie wszyscy Latynowie otrzymali obywatelstwo rzymskie, miasta ich przekształciły się w municipia, obywatele ich służyli w legjonach rzymskich.
Jak poprzednio Rzym był jądrem ziemi Lacjum, tak teraz Lacjum stało się jądrem ltalji. Zatem dla umocowania swej władzy w krainie świeżo do związku przyłączonej, Rzym znowu założył kilka kolonij, z których najznakomitszą była Wenuzja w Apulji, w czarującej miejscowości u stóp wygasłego wulkanu Wultura. Wysłano tu 20.500 kolonistów i Wenuzja stała się mocną twierdzą latynizmu śród plemion oskijskich. Ale najbardziej zasługuje ona na wspomnienie z innej przyczyny: tu po dwustu latach urodził się jeden z największych poetów rzymskich — Horacy.
Inne narody Italji — Etruskowie, Umbrowie, Apulijczycy, Lukanowie — prędzej lub później przyłączyli się do tego związku. W ten sposób na początku III w. przed Chr. Rzymianie mogli być dumni, że połączyli pod swą hegemonją całą Italję do północnych Apenninów, — gdy oto zaszedł wypadek, przez który o mało co nie utracili wszystkich owoców swego wieloletniego wysiłku.
Jak nam już wiadomo, południe ltalji było zajęte przez kolonje greckie tak liczne, że cały ten kraj otrzyma] nazwę «Grecji Wielkiej». Z kolonij tych najpotężniejszy i najbardziej kwitnący był Tarent nad zatoką tegoż imienia. Założyła go ongi Sparta; ale w dalszym rozwoju miasto raczej do Aten stało się podobne, niż do swej surowej metropolji. Klimat łagodny, miejscowość żyzna i ożywiony handel morski stały się źródłem wielkich bogactw i wytworności Tarentu. Życie tu było wesołe, tańce i śpiewy miałeś na ulicach, a w dni świąteczne obywatele śmieli się do rozpuku na przedstawieniach teatralnych. Jednak i ludzie poważni lubili to miasto: wielki myśliciel grecki VI w., Pitagoras, zostawił po sobie w Italji szkołę filozoficzną «pitagorejczyków»; ale nigdzie nie było ich tylu, co tutaj. Wogóle Tarent robił na przyjezdnych takie wrażenie, jakie dziś nam daje Paryż. To też mieszkańcy Tarentu byli dumni ze swego oświecenia i wykwintnego życia: na Rzymian spoglądali zgóry, jako na żołnierzy i rolników. I w istocie Rzymianie w owej epoce nie mieli poetów, ani myślicieli, ani uczonych, ani nawet prawdziwego teatru.
Już w czasie żarów trzeciej wojny samnickiej Tarentczycy zażądali od Rzymian, aby ci oddali pod ich sąd swoje spory z Samnitami, na co zresztą konsul rzymski im odpowiedział: «Zwycięstwo i bez was obiecali nam bogowie». Teraz po złączeniu ludów italskich stosunki Rzymian z Tarentem były bardziej ożywione: legacje krążyły wciąż w tę i ową stronę. Tarentczycy nie ukrywali swego niezadowolenia z powodu zwycięstw rzymskich; ponieważ zaś lekceważyli Rzymian, uważając ich za barbarzyńców, zatem doszło raz do tego, że posłów rzymskich obrażono. Wtedy Rzym wypowiedział wojnę Tarentowi (r. 281).
Z obu tych państw pierwsze było na tyle potężniejsze od drugiego, że wynik wojny nie przedstawiał najmniejszej wątpliwości. Może nawet wyda się dziwnem, że Tarent ośmielił się rzucić wyzwanie tak potężnemu i zwycięskiemu przeciwnikowi, jakim był Rzym.
Jeżeli już chciał z nim wojować, należało to uczynić wcześniej, póki jeszcze siła Samnitów i innych Italczyków nie była poskromiona. Ale ci Tarentczycy, którzy doprowadzili swój naród do wojny z Rzymem, mieli pewien plan strategiczny. Zaledwie Rzym wypowiedział wojnę Tarentowi, wielkorządcy jego wezwali na pomoc najświetniejszego dowódcę owego czasu, nowego Aleksandra Wielkiego, jak go nazywano. Był to Pyrrus, król Epiru.
Królestwo jego leżało tam, gdzie obecnie żyją Albańczycy po tamtej stronie morza Jońskiego, naprzeciwko wyspy greckiej Korkyry, która też nadała mu imię (Epeiros po grecku znaczy «ląd stały»). Pod wielu względami Epir przypominał Macedonję, która z nim graniczyła; ten i tamten kraj zamieszkiwały ludy barbarzyńskie, ale w obu tych ziemiach królowie starali się na wszelki sposób wprowadzić język grecki i obyczaje greckie, dla wzmocnienia sprawy wyprowadzając swój ród od bohaterów greckich. Królowie Macedonji podawali się za potomków Heraklesa, królowie Epiru — za potomków Achilla. Tej genealogji, trzeba dodać, król Pyrrus zawdzięcza swoje imię: Pyrrus (Pyrrhos — «rudy») — było to przezwisko Neoptolema, syna Achilla.
W obu krajach wreszcie miały miejsce ciągłe zamieszki o następstwo tronu i rzadko bez walki przechodziła władza z ojca na syna. W czasie jednej takiej zawieruchy wygnany został ojciec Pyrrusa, gdy ten był jeszcze niemowlęciem. Jego nieprzyjaciele chcieli na wszelki sposób nim zawładnąć, ale przyjaciele oraz niańka uratowali go i razem uciekli na północ, ścigani przez pogoń. O zachodzie słońca dotarli do rzeki, która wezbrała od powodzi. Mostu nie było. Napróżno krzyczeli na rybaków, którzy się znajdowali po drugiej stronie; skutkiem szumu wody głosu ich nie słyszano. Wówczaś jeden z przyjaciół zerwał kawał kory z topoli i napisał na niej słowa: «ratujcie naszego małoletniego królewicza!» Korą owinęli kamień i rzucili go na drugą stronę. Rybacy przeczytali pismo i zaraz jeden z nich przepłynął w czółnie przez wzburzoną rzekę. — «Jak się nazywasz?» zapytali go towarzysze królewicza. — «Achilles» — odpowiedział rybak. — «Szczęśliwa wróżba!» — zawołali tamci — uważaj, Achillesie, nie wydawaj Pyrrusa»
Przepłynęli bez przygód, ale istotne niebezpieczeństwo dopiero teraz miało im grozić. Za rzeką zaczynała się Ilirja, w której rządził niejaki Glaukias. Na jego dwór weszli teraz zbawcy młodego Pyrrusa, przyjaciele jego ojca oraz niańka; zastali go z żoną u ogniska. Położywszy dziecko na ziemi, powiedzieli Glaukiasowi, o co im chodzi. Zamyślił się wielce Glaukias i miał też nad czem się zastanowić. Ilirja od czasów Filipa użnawała władzę królów macedońskich — a w owym czasie królem Macedonji był szwagier Aleksandra Wielkiego, Kassander — największy wróg ojca Pyrrusowego. Co się stanie, jeśli ten zażąda wydania królewicza? Póki jednak Glaukias rozmyślał, chłopczyk sam sobie dopomógł. Znudziło mu się leżeć na ziemi; szybko szurając rączkami i nóżkami, przypełznął do Glaukjasa, chwycił za jego płaszcz i podniósłszy się do jego kolan, z dziecinną ciekawością spojrzał mu w oczy. Tu Glaukias nie wytrzymał: łzy mu trysnęły z oczu. — «Sam bóg cię natchnął!» — rzekł do dziecka, wziął je na ręce i oddał żonie — «Wychowamy go razem z naszemi dziećmi» — powiedział do niej.
I dotrzymał słowa. Coprawda, Kassander, dowiedziawszy się, kogo przytulił Glaukias, zażądał od niego wydania dziecka; ale Glaukias wręcz odmówił. Kassander zaś miał tyle innych kłopotów, że musiał zaniechać spraw epirskich. Gdy zaś Pyrrus doszedł do lat dwunastu, wyprawił go pod osłoną siły wojskowej zpowrotem do ojczyzny i dopomógł mu do odzyskania tronu ojcowskiego. Pyrrus zaczął też rządzić naprzód pod kierunkiem opiekunów, a potem samodzielnie.
Czas to był na Wschodzie bardzo burzliwy. Następcy Aleksandra Wielkiego żyli z sobą w nieustannej walce, a Pyrrus rychło w tych nieskończonych wojnach wyróżnił się jako dowódca śmiały i przytomny. Polubił go zwłaszcza stary Ptolemeusz, król Egiptu; dał mu za żonę swą córkę, Antygonę, i do końca życia kochał go jak syna. Dzięki temu małżeństwu jego potęga jeszcze bardziej się rozrosła. Poddani jego Epiroci nazywali go «Orłem». «Jakże nie mam być orłem — mówił do nich — gdy mam takie skrzydła, jak wy!» Ogólnie biorąc, nieustraszony i niepowstrzymany w bitwach, w obcowaniu z ludźmi był bardzo prosty i dobroduszny. Dowiedziawszy się, że jacyś młodzi wisusi przy winie mówią o nim w sposób obrażający, przywołał ich do siebie: «Czy to prawda, żeście mówili o mnie to a to?» — zapytał. «Prawda, nasz królu — odparł jeden z nich — a gdyby nam więcej dostarczono wina, to byśmy nagadali jeszcze gorszych rzeczy.» Pyrrus zaśmiał się i odpuścił im winę.
Ale w miłości własnej, w ambicji nie znał umiarkowania. Wawrzyny Aleksandra Wielkiego nie dawały mu spokoju. Szczęście mu się wciąż uśmiechało. Od zwycięstwa idąc do zwycięstwa, został nawet panem Macedonji. Ale nie umiał się powstrzymać; wrogowie złączyli się przeciw niemu i musiał ustąpić ich sile i powrócić do swego Epiru, który teraz, po świetności macedońskiej, zdawał mu się państewkiem nikłem i marnem.
I oto właśnie teraz, gdy mimowoli był bezczynny — zjawili się u niego posłowie z Tarentu, prosząc go o pomoc przeciw Rzymowi. Pyrrus się zgodził, ale, znając niespokojny temperament Tarentczyków, za warunek postawił, aby mu dano władzę nad ich miastem. Ci zaczęli się namyślać. Niektórzy nawet mówili, że nie prościej byłoby dać Rzymianom zadośćuczynienie i w ten sposób zapewnić sobie pokój honorowy? Nadzwyczajne wrażenie sprawił na nich niejaki Metop, obywatel mądry i dzielny, wybrykiem, który tylko w Tarencie był możliwy. W sam dzień zgromadzenia narodowego, gdy miano rozważać warunki Pyrrusa, ukazał się on w teatrze, gdzie siedział lud zgromadzony (teatr był wówczas również miejscem zgromadzenia narodowego) — w wieńcu na głowie i z pochodnią w ręku; flecistka mu przygrywała, on zaś podług jej muzyki tańczył, jakby wracał z jakiejś uczty wieczornej. Zgromadzonym się to podobało; zaczęli klaskać, śmiać się; dały się słyszeć okrzyki: <Na trybunę, Metopie! Zaśpiewaj nam pieśń!» Tego właśnie chciał Metop. Wszedł na trybunę i krzyknął: «Radujcie się, bracia, póki jeszcze czas! Runie tu na nas Pyrrus — a wtedy żegnaj, swobodo!» — «Prawdę mówi, prawdę! — zagrzmiała odpowiedź — niech żyje pokój i Rzym! Precz z Pyrrusem!» Nastąpiło starcie; wkońcu przecie stronnicy wojny wzięli górę i wypędzili Metopa oraz jego zwolenników; warunki Pyrrusa przyjęto.
Miał jednakże Pyrrus mądrego doradcę, imieniem Kineasza. Jako uczeń Demostenesa był on doskonalym mówcą i Pyrrus często korzystał z jego usług w stosunkach z obcemi gminami i państwami. Mówił też o nim, że Kineasz więcej mu zdobył miast silą swego slowa, niż on sam swoim orężem. Kineaszowi cała ta wyprawa zamorska bardzo się nie podobała i nie oczekiwał po niej nic dobrego. I oto pewnego razu zaczął ze swym
monarchą rozmowę. «A więc — rzekł mu — my w związku z Tarentem będziemy wojowali z Rzymianami. Przypuśćmy, żeśmy ich zwyciężyli — co będzie dalej»?
«Po Rzymie — dumnie odpowiedział Pyrrus — w ItaJji niema już państwa, które by nam się oprzeć mogło. Etruskowie, Samnici, Umbrowie, Lukańczycy, Apulijczycy, tyle razy pobici przez Rzymian, uznają naszą władzę. Cała Italja będzie nasza!»
I cóż dalej? — pytał Kineasz.
«Na południe od Italji — odpowiedział Pyrrus — leży błogosławiona wyspa Sycylja, która się roi od miast greckich. Tam są Syrakuzy, Akragas, Tauromenion, Messana i wiele, wiele innych. Teraz żyją one w nieprzyjaźni ze sobą, z tubylczą ludnością, z wrogami wewnętrznymi: wszędzie bezład i nieporządek. Ale jak ty myślisz: jeżeli dodamy siły Italji do sił Epiru i nagle się tam pokażemy, czyż nie uda się nam wreszcie to, czego nigdy nie mogły dokonać ani Syrakuzy ani Ateny — zjednoczyć Sycylję pod naszą władzą?»
«A dalej co?» — znów zapytał Kineasz.
<Ot, co dalej. Naprzeciw Sycylji, na brzegu Afryki północnej, leży potężna Kartago. Panuje ona nad tym krajem nadmorskim na wschód — do greckiej Kireny, na zachód — do stepów Numidyjskich, na południe — do wielkiej pustyni. Należy do niej i Sardynja i część Hiszpanji. Ale to nie wszystko: jako kolonja Fenicjan, Kartago opanowała wszystkie drogi handlowe morza Śródziemnego i jest tak potężna na morzu, jak Rzym na lądzie. Teraz ona w Sycylji walczy z Syrakuzami, trzymając w rękach całą stronę zachodnią tej wyspy. Ale jak ty sądzisz: jeżeli do sił italskich i epirskich dodamy siły sycylijskie, jeżeli staniemy w obronie tamtejszych Greków i wypowiemy wojnę Kartaginie — czyż nam nie uda się ją zwyciężyć?»
«A dalej co?»
Tu oczy króla zapłonęły: przypomniała mu się Macedonja, którą tak szybko zdobył i utracił. — «Złączywszy — powiedział — siły Epiru, Italji, Sycylji i Kartaginy, z wielką armją powrócimy na Wschód. Tam następcy Aleksandra Wielkiego ciągle jeszcze walczą między sobą; jedno po drugiem ich królestwa przejdą w nasze ręce. Ja będę drugim Aleksandrem, bardziej Wielkim, niż pierwszy: mnie podlegać będzie nie tylko Wschód, ale i Zachód; moje państwo rozciągać się będzie od granic Indji do słupów Heraklesa nad oceanem Atlantyckim.»
«No i cóż dalej?» — niewzruszony pytał wciąż Kineasz.
Pyrrus się roześmiał. «Dalej — wyznaczymy sobie zasłużony odpoczynek: będziemy żyć, ucztować i słuchać mądrych przemówień przy kielichu krążącym do koła».
«Królu — rzekł tedy Kineasz i głos mu zadrżał — i cóż ci przeszkadza zająć się tem dzisiaj od razu?»
Ale Pyrrus go nie posłuchał.
Przeprawił się do Italji, mając z sobą nie tylko piechotę i konnicę, ale i słonie bojowe, które mu przysłał jego szwagier, król egipski Ptolemeusz II Filadelf (syn Ptolemeusza I, zmarłego przed kilku laty). W Tarencie zaprowadził surowy porządek, zamknąwszy wszelkie miejsca zabawy i zabrawszy całą młodzież do wojska: przewidywania Metopa sprawdziły się, Tarentczycy nanowo zmuszeni byli przyzwyczajać się do życia swej metropolji Sparty. Trzeba zaś było bardzo się spieszyć: armja rzymska stała już pod Herakleją w Lukanji (280 r.), bardzo blisko Tarentu. Tam Pyrrus wyruszył na czele sił epirskich i tarentyńskich. Ujrzawszy mocny front wojska rzymskiego, zdziwił się: «formują się nie po barbarzyńsku — powiedziała jak się biją, zobaczymy».
Niestety, zmuszony był dowiedzieć się, że i walczą oni nie po barbarzyńsku; prawda, wkońcu ich zwyciężył, ale zawdzięczał to zwycięstwo naprzód swej osobistej odwadze i przezorności, a następnie słoniom. Nigdy jeszcze Rzymianie nie widzieli tych potworów, które od miejsca bitwy nazywali «wołami lukańskiemi» (boves Lucae). Konie wytrzymać nie mogły ich postaci i zapachu i rzucały się do ucieczki, wywołując w szeregach nieporządek. Tak Pyrrus zwyciężył armję rzymską; wielu Rzymian zginęło, wielu dostało się do niewoli, ale i on sam stracił nie mało, a w tej liczbie dobrych i oddanych sobie przyjaciół — tak, że zwycięstwo nie zbyt go cieszyło.
W każdym razie postanowił skorzystać z jego owoców i ruszył z wojskiem dalej w kierunku Rzymu, przechodząc przez kraje Lukańczyków i Samnitów. Tu liczni tubylcy, którzy jeszcze nie zapomnieli swej dawnej nieprzyjaźni z Rzymem, przyłączyli się do niego, powiększając jego wojsko. Ale Pyrrus stracił ochotę do walki z Rzymianami. Wyprawił Kineasza jako posła do senatu rzymskiego z propozycją pokoju honorowego. Żądaniem jego była niezależność Tarentu i innych kolonij greckich, rozwiązanie sojuszu Rzymu z Lukańczykami, Apulijczykami i Samnitami i powrót kolonistów rzymskich, zwłaszcza z Wenuzji. Nie było to bynajmniej to, o czem marzył w rozmowie z Kineaszem, ale w każdym razie — coś. Zapewniwszy sobie Italję południową, mógł on odpłynąć na Sycylję, która mu się zdawała łatwiejszą zdobyczą, a później znalazłaby się okazja prowadzenia sprawy przerwanej w Italji.
Kineasz udał się do Rzymu. Podług obyczaju wschodniego przedewszystkiem posłał w imieniu swego króla cenne dary głównym senatorom rzymskim oraz ich żonom — i był niezwykle zdziwiony, gdy mu to wszystko zwrócono. — Ale w senacie jego przemówienie ludzkie i przekonywające wywołało wpływ niemały — większość senatorów wtedy już rozumiała po grecku: bardzo wielu uważało, że warunki pokoju są możliwe do przyjęcia; zwłaszcza cieszyła wszystkich możność otrzymania z powrotem jeńców wojennych, śród których prawie każdy senator miał syna lub krewniaka.
Jeszcze prowadzono dyskusje, gdy nagle śród senatorów powstało zamieszanie. Patrzą — a oto do sali zgromadzenia wnoszą w lektyce ślepego starca. Był to Appjusz Klaudjusz, ten sam, który przed trzydziestu laty, już i wówczas niemlody, jako cenzor zbudował drogę Appjuszową i wodociąg Appjuszowy. Oddawna skutkiem sędziwego wieku nie bywał na zebraniach senatu, ale teraz niebezpieczeństwo zmusiło go przyjść na posiedzenie. Wszyscy zamikli, gdy starzec, podtrzymywany przez synów i zięcia, powoli ruszył ku ławce przedniej, gdzie siadywali dawni konsulowie i nie czekając kolei, zaczął mowę.
— «Dotychczas — rzekł — skarżyłem się na swoją ślepotę; ale teraz chciałbym być również i głuchy, aby nie słyszeć o waszych haniebnych rozprawach». I dalej płynęła fala starczych słów o tem, jaki to wstyd — przyjmować pokój z rąk zwycięzcy; jaka to hańba — mówić o pokoju, dopóki nieprzyjaciele są w granicach Italji.
Appjusz Klaudjusz słynął zawsze jako znakomity mówca; ale teraz przewyższył sam siebie. Mowa jego «przeciw pokojowi z Pyrrusem» była zapisana przez słuchaczy i ogłoszona publicznie; od niej Rzymianie zaczynali historję swego krasomówstwa. Do nas jednak mowa ta nie doszła. Prostota samorodnego rzecznika rzymskiego zwyciężyła sztukę ucznia Demostenesa: pokój odrzucono. Powróciwszy do Pyrrusa, Kineasz opisał mu wrażenie, jakie na nim uczynił senat rzymski.
«Zdawało mi się — rzekł — że znajduję się na zebraniu królów.» Wkrótce i sam Pyrrus mógł się o tem przekonać.
Rzymianie wysłali do niego jako legata niejakiego Gajusa Fabrycjusza, o którym on wiedział już przez swego posla Kineasza, że jest to człowiek mężny i zacny, ale zarazem bardzo biedny; polecone mu było wykupić jeńców rzymskich. Pyrrus sam był do tego skłonny, ale układy przeciągal, chcąc bliżej zaznajomić się z posłem. Naprzód dla przyjaźni zaproponował mu znaczną sumę: Fabrycjusz nie chciał jej przyjąć. Nazajutrz przyjął go w namiocie przed zasłoną, za którą znajdował się słoń bojowy; na rozkaz króla niewolnik podniósł nagle zasłonę i Fabrycjusz ujrzał przed sobą groźnie wzniesioną trąbę zwierza. Ale Rzymianin z uśmiechem rzekł do króla: «ani twe złoto wczoraj mnie nie skusiło, ani twój potwór dziś mnie nie przestrasza». Innym razem przy obiedzie król zapytał Fabrycjusza: <A czyś ty słyszał o naszych myślicielach?» — «Znam Pytagorasa: postawiliśmy mu niedawno posąg na forum.» — «Nie: my teraz mamy nowego — Epikura.» — «Czegóż on uczy?> — «Uczy, że głównym celem życia jest przyjemność; że bogowie żyją w ciągłej rozkoszy i dlatego nie troszczą się o sprawy ludzkie, gdyż w trosce niema rozkoszy.» — «Niechaj on tego uczy naszych wrogów; nasi ojcowie uczyli nas, że celem życia jest cnota — i że bogowie miłują dobrych, a karzą złych».
Wkrótce i Pyrrus się przekonał, do jakiego stopnia miał słuszność Fabrycjusz. Własny lekarz Pyrrusa napisał do Rzymianina list takiej treści: «Mogę wyzwolić was od dalszej wojny, trując króla; ile mi za to dacie?» Fabrycjusz list ten odesłał Pyrrusowi, dodając od siebie: «Zważ, o ile twoi wrogowie są lepsi od twoich przyjaciół!» Pyrrus był wzruszony; uważając się za dłużnika Fabrycjusza, wypuścił na wolność wszystkich jeńców rzymskich, nie przyjąwszy za nich okupu. W sto lat potem utalentowany poeta rzymski Kwintus Ennjusz w następujących wierszach swej poetyckiej «Kroniki rzymskiej» uwiecznił ten postępek króla-rycerza:
Złota nie żądam; okupu wy mnie nie dawajcie, mężowie.
Toć nie handlem jest wojna — lecz ją bohatersko prowadząc,
Życie nawzajem oceniać będziemy żelazem, nie złotem.
Nam czyli wam Fortuna zwycięstwo przysądzi; co jutro
Da — niechaj miecz to rozstrzygnie. I oto jest moja odpowiedź:
Czyją odwagę los wielołzawej wojny oszczędził,
Tych ja chcę wolność oszczędzić. Prowadźcie więc bez okupu
Jeńców — ja wam ich oddaję — a bogów to niechaj ucieszy!
Ale, jak Pyrrus ze swym orszakiem, tak przez niego cała Grecja zachowała nam pamięć o Fabrycjuszu. W Rzymie było wówczas wielu takich jak on, ale Grecy o nich nie wiedzieli. Za ich przykładem i my jeszcze teraz, kiedy chcemy człowieka pochwalić, mówimy: «Uczciwy jak Fabrycjusz».
Zimę Pyrrus przepędził w Tarencie, a na wiosnę znów ruszył na północ. Konsul rzymski spotkał go pod miastem Ausculum w Apulji (279 r.). W ciągu zimy Rzymianie obmyślili osobliwe maszyny przeciw słoniom — wozy, zaopatrzone w wiszące zbiorniki ognia oraz w ruchome zaostrzone pręty. Nic a nic to jednak nie pomogło. Znów słonie zmiotły konnicę rzymską — i wojsko było rozgromione. Ale znów straty Pyrrusa były bardzo wielkie; i gdy ten, krocząc po polu bitwy jako zwycięzca, zobaczył gromady trupów swoich żołnierzy, zawołał: «Jeszcze jedno takie zwycięstwo — a zginąłem!» I dotychczas zwycięstwo, opłacone kosztem olbrzymich strat, nazywamy «zwycięstwem Pyrrusowem».
Pyrrus jednak się omylił: zginął bez nowego zwycięstwa. Ranny w czasie bitwy, zmuszony był powstrzymać swój atak; tymczasem nadeszła jesień — i król Epiru wrócił do Tarentu. W ciągu zimy Rzymianie zgromadzili nowe wojsko: trzeba było znów od początku zaczynać. Wypadki zaś nie czekały: póki Pyrrus bezowocnie walczył w Italji, Kartagińczycy w Sycylji naciskali Syrakuzan z lądu i z morza. Jeżeli Pyrrus chciał stanąć w obronie Greków sycylijskich, trzeba to było uczynić natychmiast, inaczej Syrakuzom zagrażała zguba. I oto Pyrrus postanowił przerwać wojnę z Rzymem; pozostawiwszy załogę w Tarencie, kazał mu trzymać się w defensywie — a sam udał się do Sycylji. Rychło tam poprawił sprawy Greków i odrzucił Kartagińczyków na najbardziej zachodni kres wyspy, ale jego usposobienie uszczypliwe i samowolne popsuło sprawę.
Syrakuzy zaczęły szemrać i nawet porozumiewać się z Kartagińczykami. Ci zręcznie wyzyskali okoliczności i znów zaczęli rozszerzać swoje panowanie na wyspie.
Niecierpliwy Pyrrus machnął ręką na Sycylję i wrócił do Italji. Wiosną w r. 275 ruszył do ziemi Samnitów; wojsko rzymskie prowadził Manjusz Kurjusz Dentatus, ten sam, który piętnaście lat temu zawarł pokój z Samnitami; spotkał go pod miastem Maluentum. Konsul Kurjusz zauważył, że jego żołnierze są strapieni nazwą miasta. Sama przez się zresztą nazwa ta była niewinna i odpowiadała naszej nazwie «Jabłonna» lub «Jabłonowo», ale dla Rzymian dźwięk ten Maluentum przypominał Malus eventus — «zły wynik.» By rozproszyć niepokój żołnierzy, konsul oświadczył głośno: «Od dziś to miasto nazywa się Beneventum (dobry wynik)», Imię to aż po dziś dzień nosi to ładne górskie miasteczko.
Dla wojska rzymskiego nazwa ta okazała się wieszczą. Wszystko, jak zazwyczaj, przezornie obmyślił Pyrrus. Ale pułk Epirotów, który król posłał dla obejścia wojsk rzymskich, zabłąkał się w lasach górskich i spóźnił ’się na bitwę. Słonie też nie dopomogły Pyrrusowi: łucznicy rzymscy zasypali je strzałami, które trafiały w trąby i inne wrażliwe miejsca tak, że słonie wściekłe zwracały się przeciw swoim. Kurjusz Dentatus wyszedł jako zwycięzca.
Napróżno Pyrrus posyłał do swoich sojuszników za morzem Jońskiem, prosząc o pieniądze i żołnierzy; przestali wierzyć w jego szczęście i odmówili mu poparcia.
Wtedy i on sam zwątpił o swojej fortunie i powrócił do Epiru. Pięć lat tylko przepędził w Italji, ale pogrzebał w niej marzenie swego życia. Trzy lata jeszcze brał udział w zawieruchach grecko-macedońskich, już to zwyciężając, już to znosząc porażki. Udało mu się raz, na czele śmiałej drużyny wedrzeć się do Argos; ale w bitwie, jaka powstała na ulicach miasta, zdarzyło się, że jakaś baba rzuciła z okna dachówkę i rozbiła mu czaszkę.
Tak nędznie zginął «orzeł» epirski, który sądził siebie drugim Aleksandrem Wielkim.
Wraz z upadkiem Tarentu cała Italja dostała się pod panowanie Rzymu. Po wieloletnich burzliwych wojnach zaczął się dla niej okres pokoju i dobrobytu pod łagodną i sprawiedliwą hegemonją panującego Miasta. Stało się to w pięćset bez mała lat po założeniu Rzymu.
Mówią, że Pyrrus, opuszczając Sycylję, zawołał: «Jakież piękne pole bitew zostawiam tutaj dla Kartagińczyków i Rzymian!»
I rzeczywiście, ledwie dziesięć lat ubiegło, gdy pomiędzy Rzymem a Kartaginą wybuchła wojna o Sycylię.
Lecz czemże była Kartago i jakiemi siłami rozporządzała? Początek jej, podobnie, jak początek Rzymu, sięga czasów bardzo starożytnych. Dokumentów pisanych o nim brak, istniały tylko podania, lecz, ponieważ kroniki kartagińskie nie zachowały się, przeto i te podania znamy jedynie z opowiadań Greków, którzy, najwidoczniej, wiele dodali od siebie. Bądź, jak bądź, oto, co nam mówi legenda.
Król miasta fenickiego Tyru, lub według innych Sydonu, umierając, zostawił po sobie syna Pigmaljona i córkę Dydonę. Dydo była zaręczona z miejscowym księciem, niejakim Sycheuszem. Pigmaljon, człowiek pożądliwy, nie chciał dać siostrze tak wielkiego wiana, jakie ojciec jej zostawił; korzystając więc ze święta rodzinnego, wywołał kłótnię z Sycheuszem i zabił go przy ołtarzu bogów rodzinnych. Dydo zrozumiała przyczynę tego morderstwa; jako niewiasta śmiała i stanowcza, zebrała drużynę Fenicjan, którzy gotowi byli podzielić jej losy, tajemnie porwała należące do siebie skarby i, przyszykowawszy kilka okrętów, wyruszyła w świat, szukać szczęścia, na dalekie morza zachodnie. Po długich wędrówkach zatrzymała się w Afryce, koło Małego Syrtu, tam, gdzie rzeka Bagradas wpada do morza; posłała podarki królowi miejscowemu i prosiła go, aby ustąpił jej szmat ziemi, na którym mogłaby się osiedlić. Król, nie pragnąc bynajmniej osiedleńców, posłał Dydonie skórę zabitego byka, ze słowami, że daruje jej tyle tylko ziemi, ile zdoła ogarnąć tą skórą. Dydo podziękowała, kazała pokrajać skórę na bardzo cienkie pasemka i otoczyć niemi dość znaczny kawał ziemi na wzgórku, w pobliżu morza. Podstęp Dydony doprowadził króla do wściekłości, lecz, będąc związany słowem, nie mógł nic na to poradzić. Tak powstała Kartago; na wzgórzu stanął zamek obronny i do najpóźniejszych czasów zwal się Byrsa, co po grecku znaczy «skóra».
Po grecku, lecz nie po fenicku; z tego widzimy, że i samo podanie musi być pochodzenia greckiego, nie zaś miejscowego. Jednakże Grecy bardzo dobrze obserwowali i trafnie zauważyli cechy nowych mieszkańców, oraz ich zdolności, by nie tylko rozwijać się, ale też i panować, przy pomocy podstępu i oszustwa, nad ludźmi, którzy ich nie lubili, lecz byli niżsi od Fenicjan pod względem umysłowym. W gruncie rzeczy Kartago nie była pierwszem osiedlem fenickiem w tych stronach; nazwa jej oznacza po fenicku «Nowe Miasto», a tuż obok znajdowało się również odpowiednie «Stare Miasto», mianowicie Utika, wobec której gród Dydony zachowywał się zawsze z szacunkiem, jak wobec starszego brata.
Opowiadano jeszcze, że kiedy Eneasz po zburzeniu Troi szukał nowej ojczyzny w obiecanej Italji, burza zapędziła go do portu kartagińskiego, gdzie uprzejmie przyjęty był przez królowę Dydonę. Miasto właśnie budowano; Trojanie Eneasza powiększyliby siły nowych osiedleńców, im zaś również przyjemnie by było odpocząć po długich wędrówkach; przybyły rycerz bardzo spodobał się Dydonie i wszystko szło ku temu, by został jej mężem i królem miasta. Lecz Eneasz miał wieszczy sen: usłyszał głos bogów, przypominający mu o jego wielkiem posłannictwie — założenia kolonji właśnie w Italji, a nie w Afryce. Posłuszny temu głosowi, odpłynął tajemnie; Dydo została porzucona. Dumna królowa nie zniosła tego nieszczęścia i poniżenia: rozkazawszy wznieść stos, rzuciła się w jego płomienie, żegnając przekleństwami znikający okręt swego niewiernego gościa:
O, niechaj z prochu Dydony powstanie mściciel w przyszłości!
Tak zginęła założycielka miasta, któremu sądzone było przez długie lata pozostawać władcą morza zachodniego. Lecz Kartago, jak wogóle kolonje fenickie, wielce różniła się od kolonji greckich. Grek był przedewszystkiem rolnikiem, a dopiero potem kupcem; sam uprawiał swą ziemię i, kochając ją, jak matkę-karmicielkę, sam swą piersią bronił jej od nieprzyjaciół. Przeciwnie, Fenicjanin przedewszystkiem był kupcem; posiadając wielką flotę, wiedząc, gdzie można najtaniej nabyć towary i gdzie je drogo sprzedać, zdobył wielkie bogactwa, a swojem bogactwem opłacał pracę zarówno tych, którzy go karmili, jak i tych, którzy go bronili przed wrogiem. Innemi słowy, Kartago uprawiała ziemię pracą swych niewolników i prowadziła wojny przy pomocy żołnierzy najemnych; właśni zaś obywatele jej umieli jedynie rządzić i handlować.
Oto dla czego niema za co ich błogosławić: oni pierwsi wprowadzili do świata kulturalnego pracę pańszczyźnianą — t. zw. plantatorski system rolniczy. Ich rozległe i urodzajne pola w dolinie Bagradasu uprawiali niewolnicy, pracujący pod biczem okrutnych dozorców; w dzień pracowali, na noc zamykani byli w dusznych i cuchnących lochach; obchodzono się z nimi, jak z bydłem. Ludzie ginęli, lecz zboża było pod dostatkiem, i to taniego, tak, że Kartagińczycy mogli nietylko dobrze wyżywić samych siebie, ale także wywozić nadwyżkę. Z czasem «zboże afrykańskie» rozkupywano wszędzie na Zachodzie.
Lecz pomimo wszystko Kartagińczycy byli to czynni i mądrzy handlowcy, nie próżniaki; dla tego też potęga ich rosła. Hegemonja Kartaginy rozciągała się na kolonje fenickie w Hiszpanji, która była drogocenną dla niej dzięki swym kopalniom srebra; zajęła całą Sardynję i, uprawiając ją przy pomocy swego «systemu plantatorskiego», wydobywała i z niej dużo zboża, dla wyżywienia się i handlu; wreszcie udało się Kartagińczykom utrwalić swą władzę w zachodniej części Sycylji, gdzie należały do nich miasta: Panormos (ob. Palermo) i Lilybaeum (ob. Marsala). A ponieważ wszędzie zagrażali im Grecy — na północy Massalijczycy (w dzisiejszej Marsylji), na Sycylji zaś głównie Syrakuzanie — przeto Kartagińczycy musieli pomyśleć o sprzymierzeńcach. Na północy byli w sojuszu z Etruskami; kiedy zaś potęga Etrusków zaczęła chylić się ku upadkowi, Kartago zawarła przymierze z młodem państwem rzymskiem.
Na Sycylji rzecz była trudniejsza: tutaj posiadłości kartagińskie graniczyły z ziemiami greckiemi, od których dzieliły się tylko niewielką rzeką Himerą; wspólne niebezpieczeństwo zmusiło miasta greckie do ściślejszego spojenia ze sobą i do zaprzestania wzajemnych niesnasek. Kiedy król perski Cyrus zawojował Fenicję, Kartago, jako kolonja fenicka, także znalazła się w bliskich stosunkach z Persją; później królowi Kserksesowi łatwo było zawrzeć z nią przymierze w celu wspólnego najścia na Grecję na wschodzie i zachodzie. Otóż w 480 roku Kserkses ze swem wojskiem i flotą fenicką ruszył na właściwą Grecję, a wódz kartagiński Magon na czele swych najmitów powinien był przejść Himerę i napaść na wschodnią Sycylję. Główne miasta greckie były to Syrakuzy i Akragant, dwoje «oczu» Sycylji; najlepszym zaś wodzem był tyran syrakuzański Gelon. W czasie, gdy Grecy wschodni zwycięsko walczyli pod Salaminą, Gelon na czele Greków sycylijskich spotkał hordy Magona nad Himerą i, rozporządzając o wiele mniejszemi siłami, pobił je na głowę. Tymczasem Magon, stojąc na wzgórzu, składał hojne ofiary Baalom kartagińskim; widząc nieodwołalną klęskę swych wojsk, sam rzucił się w płomienie stosu, na którym dopalały się jego nieużyteczne ofiary. Taka była owa bitwa nad Himerą — najświetniejsza karta w historji Greków sycylijskich.
Rzym również nie mógł jeszcze pomagać swym sprzymierzeńcom; było to niewielkie miasto, które z trudnością zwalczało napady sąsiednich Wolsków i Ekwów i cierpiało z powodu niesnasek wewnętrznych pomiędzy patrycjuszami a nowopowstałym trybunatem ludowym.
Po bitwie nad Himerą, Kartago długo żyła w pokoju z Syrakuzami i wogóle z Grekami w Sycylji. Dopiero kiedy Ateńczycy przedsięwzięli swą nieszczęsną wyprawę sycylijską, która przyczyniła im tak straszną klęskę, lecz zarazem osłabiła siły Syrakuzan — dopiero wówczas Kartagińczycy znowu się poruszyli: sądzili, że teraz uda się im opanować całą wyspę. Syrakuzy zmuszone były uznać nad sobą władzę tyranów — Djonizjosa Starszego, później Młodszego i t. d. Rozpoczęły się wojny bez końca, zwycięskie raz dla tej, raz dla innej strony; jednakże ostatecznego wyniku wojny te nie dały.
Takie było położenie rzeczy, kiedy Pyrrus wtrącił się w sprawy sycylijskie. Liczył on na to, że łatwo przeważy szalę na stronę Syrakuz i całą zachodnią część wyspy wyzwoli od Kartagińczyków. Widzieliśmy już, jak i dla czego omylił się w swych rachubach; tutaj należy dodać, że mając w Pyrrusie wspólnego wroga, Rzym i Kartago przypomniały sobie o swem dawnem przymierzu i ściślej zbliżyły się ze sobą, przyczem Kartago obowiązała się pozostawić Rzymowi wolność działania w Italji, a Rzym — Kartaginie w Sycylji.
Pyrrus wkrótce opuścił Sycylję i Italję zupełnie; lecz, kiedy Rzym oblegał Tarent z lądu (nie posiadał bowiem własnej floty), Kartago nie oparła się pokusie i wielką flotą obległa go od strony morza. Teraz Tarent mógł wybierać, czy ma się poddać Rzymowi, czy Kartaginie. Widzieliśmy, że wolał to pierwsze; ale Rzymianie byli bardzo niemile zdziwieni, znalazłszy w porcie Tarenckim flotę wojenną kartagińską. «Kto wam pozwolił, wbrew ugodzie, wtrącać się w sprawy Italijskie?» — «Przyszliśmy pomóc wam, jako swym sprzymierzeńcom». W Rzymie niebardzo temu wierzono: nikt przecież nie prosił Kartagińczyków o tę pomoc i, gdyby Tarent umyślił poddać się Kartaginie — byłoby więcej, niż pewne, że Kartago zatrzymałaby go dla siebie i zrobiłaby z Tarentu swój punkt oparcia w lItalji, jak w Sycylji miała Lilibeum. Nieporozumienia między sprzymierzeńcami jeszcze nie było, ale obie strony były nawzajem ze siebie w najwyższym stopniu niezadowolone.
Wkrótce jednak zaszedł inny fakt, który zmienił to niezadowolenie w otwartą wojnę.
Powód do niej dali znowu mieszkańcy Kampanii. Od czasu, kiedy ojczyzna ich uznała władzę rzymską i nie mogła już wojen prowadzić na własny rachunek, młodzież jej wolała wstępować całemi grupami na płatną służbę u obcych, niżeli odbywać służbę wojskową u siebie w domu, pod surowym nadzorem konsulów rzymskich. I oto jedna z takich grup — zdarzyło się to jeszcze przed wojną z Pyrrusem — dała się zwerbować sycylijskiej Messanie — tej samej Miessanie, do której czterysta lat temu przesiedliły się resztki rozbitych wojsk Arystomenesa, uwieczniając imię nieszczęsnej Messanji. Grupa ta nazwała się Mamertini, co w mowie Osków znaczyło «synowie Marsa».
Lecz, mieszkając w Messanie, grupa ta wkrótce przekonała się, że jest w tem mieście jedyną siłą wojskową; «a pocóż mamy służyć tam, gdzie możemy panować?» I oto pewnego razu Mamertyńczycy, wedle uknutego ogólnego spisku, wymordowali wszystkich obywateli messańskich; żony ich i domostwa wzięli dla siebie i rozpoczęli życie panów w mieście zdobytem. Nadszedł kres dla Messany greckiej; od tej chwili było to państwo mamertyńskie — civitas Mamertina. Było to złamaniem przysięgi w najgorszym rodzaju: najemnicy składali przecież przysięgę na wierność temu państwu, które ich wynajęło! Ale uczciwość rzadko bywa cechą ludzi, sprzedających swą krew; i w losie Messany ujawniła się powszechna wadliwość wojsk najemnych. Oczywiście: dla zamożnego państwa o wiele wygodniej jest prowadzić wojnę przy pomocy wojsk płatnych, niżeli skladać w ofierze życie swych obywateli; ale zato państwo takie zależy od ludzi, wynajętych przez siebie.
Z tem wszystkiem inne gminy greckie na Sycylji nie mogły zachować się obojętnie wobec takiego zamachu; a przedewszystkiem — Syrakuzy. Tam właśnie wówczas wyrósł człowiek równie dzielny na wojnie, jak mądry w radzie — potomek tego Gelona, który dwa stulecia temu pobił Kartagińczyków nad Himerą — Hieron. Ten, przedewszystkiem, w samych Syrakuzach zniósł wojska najemne, zastępując je obywatelskiemi; zawarł sojusz z Rzymem, a potem ruszył przeciwko Mamertyńczykom; rozbiwszy ich, rozpoczął oblężenie miasta. Mamertyńczycy zrozumieli, że bez pomocy postronnej nie ocalą się; ale do kogóż się udać? Wybierać mogli między Rzymianami i Kartagińczykami; po pewnem wahaniu postanowiono zwrócić się do Rzymian. Zdarzyło się to w roku 265.
Posłów mamertyńskich wprowadzono do senatu: «Oddajemy wam nasze miasto, ratujcie nas!» Przed kim? Przed Hieronem, sprzymierzeńcem Rzymu! Położenie było takie samo, jak ośmdziesiąt lat temu, kiedy kampańscy przodkowie tych samych Mamertyńczyków oddawali rodzinną swą Kapuę Rzymianom, prosząc o obronę przeciwko Samnitom, sprzymierzeńcom rzymskim. Wówczas Rzym przychylił się do ich prośby; dlaczegóż więc nie miał postąpić tak samo i teraz? «Nie — odpowiadali inni — położenie jest odmienne: wówczas proszono nas o obronę uczciwych obywateli, teraz zaś stoją przed nami mordercy i krzywoprzysięzcy. Prócz tego — zobowiązaliśmy się wobec Kartaginy nie wtrącać się w sprawy Sycylji. Tak więc, zawierając przymierze z Mamertyńczykami, naruszamy układ z Kartaginą!» Co do pierwszego punktu trudno było nie przyznać słuszności; rzeczywiście, było trochę bezczelne ujmować się za tymi ludźmi. Ale można było coś niecoś powiedzieć przeciwko punktowi drugiemu: po pierwsze Kartagińczycy sami już naruszyli układy, posyłając swą flotę do Tarentu; a następnie — przecież Mamertyńczycy byli to mieszkańcy Kampanii, a zatem Italijczycy. Któż więc może przeszkodzić Rzymianom zawrzeć przymierze z Italijczykami? Lecz ważniejszą od tych wszystkich rzeczy, była następująca: jeżeli Rzym odmówi Mamertyńczykom, ci zwrócą się do Kartaginy, ta zaś naturalnie ich nie odtrąci. Większa część Sycylji bez tego była już w ręku Kartaginy; oddając im jeszcze Messanę, Rzym sprowadzał swego niewątpliwego wroga pod same progi Italji.
Pomimo wszystko senat nie rozwiązał zagadnienia ani w tę, ani w ową stronę; postanowiono odesłać sprawę do zgromadzenia narodowego. Tutaj usposobienie było zupełnie inne. Pokusa była zbyt wielka; uchwalono zawrzeć przymierze z Mamertyńczykami i oznajmić o tem Hieronowi oraz Kartagińczykom. Hieron, chociaż nie odrazu, uznał za lepsze upokorzyć się i zostać sprzymierzeńcem Rzymu, za co Rzymianie odpłacili mu całkowitą wdzięcznością. Ale Kartago nie upokorzyła się — i wybuchła pierwsza wojna jej z Rzymem, pierwsza wojna Punicka, jak ją później nazwali Rzymianie, określając Kartagińczyków mianem Poeni lub Puni (t. j. «fenicjanie»). Wojna ta ciągnęła się od 264 do 243 r.
W wojnie tej Rzymianie odrazu mieli przewagę na lądzie — już pierwsze wojska rzymskie, wysadzone na ląd, podbiły prawie całą wyspę i zapędziły Kartagińczyków do ich ufortyfikowanych miast morskich. Lecz tam trzymali się już mocno, ponieważ flocie kartagińskiej łatwo było dostarczać im prowianty morzem. Dzięki tej samej flocie Punowie mogli, po wtóre, zagarniać okręty handlowe Rzymian i ich sprzymierzeńców, nadwerężając handel rzymski; i wkońcu, po trzecie, urządzać rabunkowe napady na pobrzeże italijskie, nagle wysadzając wojska tam, gdzie się ich nie spodziewano.
Tym sposobem Rzym przekonał się, że bez floty wojennej nie zwycięży Kartagińczyków. A floty tej nie miał; we wszystkich bowiem swych wojnach italskich nie uczuwał jej potrzeby. Czasy były już inne, niżeli dwa stulecia temu, kiedy lekkie statki ateńskie o trzech rzędach wioseł, t. zw. trijery (triremy), decydowały o wyniku bitwy pod Salaminą; obecnie budowano wielkie, pięciorzędowe okręty, t. zw. pentery, których dużo musiał mieć ten, kto chciał się zmierzyć z Kartagińczykami na morzu; Rzymianie zaś nie umieli nawet ich budować.
Tutaj pomógł im szczęśliwy przypadek: burza wyrzuciła na brzeg szkielet kartagińskiej pentery wojennej. Ten posłużył, jako wzór; robota zawrzała i wkrótce Rzymianie posiadali dosyć pokaźną flotę wojskową. Lecz jak bić się na niej? Najważniejszym zadaniem kapitanów było tak manewrować, ażeby zręcznem uderzeniem w kadłub przedziurawić i zatopić statek nieprzyjacielski. Marynarze kartagińscy byli mistrzami w tej sztuce i jasne było, że Rzymianie będą musieli stracić niemało statków, zanim im w tej sztuce dorównają. To też pomyśleli o czemś innem. Na pokładach swych penter umocowali ruchome zwodzone mostki z poręczami: skoro tylko zbliży się statek nieprzyjacielski, rozumowali, można będzie zarzucić nań ten mostek; mając z przodu hak żelazny, mostek mocno wbije się w pokład nieprzyjacielski i przymocuje statek do rzymskiego, nie dopuszczając, by go wróg przedziurawił; a tymczasem rzymscy żołnierze przedostaną się na statek nieprzyjacielski, by go opanować.
Z taką flotą Gaius Duilius wyruszył z portu messańskiego na spotkanie floty kartagińskiej, idącej z Panormu. Floty obie spotkały się pod miastem Mylae. Rachuby Rzymian sprawdziły się świetnie: pod Milami Rzymianie odnieśli swe pierwsze zwycięstwo morskie nad pierwszą potęgą morską świata. Radość Rzymian była wielka; postawili na Forum kolumnę, ozdobioną zręcznie obciętemi dziobami zdobytych statków nieprzy jacielskich (columna rostrata). Duiliusza uważali za twórcę swej potęgi morskiej, za swego rodzaju Temistoklesa rzymskiego, i czcili go, oprócz «tryumfu morskiego», innym, specjalnym zaszczytem, charakterystycznym dla tych prostych czasów: postanowili, ażeby każdorazowo, ilekroć Duilius powracać będzie nocą z uczty, państwowy niewolnik niósł przed nim palącą się pochodnię, a państwowy flecista przygrywał mu odpowiednie melodje.
Teraz kiedy flota kartagińska przestała być groźną dla Rzymian, można było wytknąć sobie inne, o wiele szersze zadania. Rzecz oczywista, że zwycięski wynik wojny możliwy był jedynie w Afryce, na terytorjum kartagińskiem; tutaj więc należało wysadzić wojska rzymskie. Otóż w cztery lata po zwycięstwie pod Milami Rzymianie, zbudowawszy jeszcze silniejszą eskadrę, pod dowództwem Marka Atiliusa Regulusa, wysłali ją z wojskiem do Afryki. Eskadra kartagińska, wysłana przeciwko rzymskiej, została rozbita i resztki jej schroniły się w porcie kartagińskim, ażeby tam przeciwdziałać próbie oblężenia miasta. Lecz Regulus wylądował w innem miejscu i poprowadził swe wojska drogą lądową przeciwko stolicy. Tutaj wyszło na jaw, do jakiego stopnia znienawidzona była władza Kartaginy na jej własnych ziemiach: i miasta, i wioski z radością przyjmowały Regulusa, jako swego wybawcę. Pozostało tylko przypuścić szturm do Kartaginy; Regulus obliczył, ile wojska potrzeba mu będzie w tym celu, pozostałych zaś odesłał do ojczyzny. Koniec wojny zdawał się zupelnie bliskim; gdyby Regulus zdołał wykonać swój zamiar — pierwsza wojna Punicka nie tylko skończyłaby się w 255 r., lecz byłaby jedyną.
Ale plan Regulusa okazał się mylnym. W tym stanowczym momencie Kartagińczycy zwyciężyli w sobie wszelką małostkową pychę i dowództwo nad swemi wojskami powierzyli przyszłemu wodzowi — Spartańczykowi Ksantyppowi. Ksantyppos, dla którego wojny były celem życia, okazał się o tyle wyższym od Regulusa, o ile Regulus przewyższał wodzów kartagińskich. Zadał on Regulusowi straszną klęskę; sam Regulus i większa część jego wojsk dostały się do niewoli, reszta zaś uciekła ku morzu i ocaliła się dzięki flocie rzymskiej. Tak nieszczęśliwie skończyła się próba Rzymian przeniesienia wojny na ziemię wroga.
Kartagińczycy natychmiast skorzystali z owoców swego zwycięstwa. Z niesłychanem okrucieństwem ukarali mieszkańców miast, które przeszły na stronę Regulusa, myśląc, że w ten sposób na przyszłość powstrzymają je od zdrady; lecz powiększyli tylko niechęć ogólną dla swej władzy, ta zaś niechęć, jak zobaczymy, z czasem spowodowała nową wojnę, przez którą Kartagińczycy omało nie zginęli. Z Rzymem zaś zapragnęli zawrzeć pokój i w tym celu posłali tam jeńca — konsula Regulusa, poleciwszy mu, jeżeli nie osiągnie celu, uzyskać dla Kartaginy co najmniej przyzwoity wykup za wziętych do niewoli Rzymian; gdyby zaś i to się nie powiodło — powrócić do Kartaginy. Regulus wiedział, że w tym wypadku oczekuje go śmierć okrutna.
Regulus stanął przed senatem rzymskim w świątyni na Marsowem Polu i na zaproszenie konsula przedstawił obie propozycje Kartaginy. Zapanowało milczenie.
«A ty sam co nam radzisz?» spytał go konsul. «Radzę — odparł Regulus — nie zawierać przedwczesnego pokoju i nie wyrzekać się zwycięstwa, które sądzone wam jest odnieść prędzej, czy później. Radzę dalej nie wykupywać jeńców i nie dawać przez to złego przykładu przyszłym pokoleniom: niechaj wiedzą Rzymianie, że niwolno ratować życia, haniebnie rzucając broń przed wrogiem». Obszernie i pięknie rozwijał Regulus tę myśl-senat zgodził się z nim.
«Niechaj bogowie błogosławią was!» powiedział Regulus i wyszedł ze świątyni. Przy wejściu czekała nań żona i dzieci, chcieli go powitać, lecz on odsunął ich od siebie. «Nie mam prawa witać was, — powiedział — nie jestem już obywatelem rzymskim, a więc i dla was jam już nie mąż i nie ojciec». I ten sam okręt odwiózł go do Kartaginy i tym razem na zawsze.
Lecz przepowiedziane przez Regulusa zwycięstwo nadeszło nie prędko. Coprawda w posiadaniu Kartaginy pozostał jedynie zachodni kraniec Sycylji z miastem Lilybaeum i górą Eryksem nad nim, lecz za to tutaj Kartagińczycy trzymali się mocno. Na morzu Rzymianom nie powodziło się zupełnie: stracili jedną po drugiej trzy wielkie eskadry i w rozpaczy postanowili nie budować nowej floty, przyczem wojny morskiej wogóle się wyrzekli. Zwłaszcza zaś powodziło się Kartagińczykom od chwili, kiedy dowództwo nad wojskami sycylijskiemi objął młody Hamilkar, zwany Barkas, co oznacza «Piorun». Zająwszy górę Eryks na wysuniętym zachodzie, siedział na niej, jak niegdyś Messańczycy na swej Itomie, niepokojąc ciągłemi napadami wojska rzymskie i podległą Rzymowi krainę.
Zdawało się, że wojna przeciągnie się do nieskończoności; wszyscy uświadamiali sobie, że bez floty wojennej nie można będzie zwyciężyć Kartaginy, a budować flotę po tylu nieszczęśliwych doświadczeniach — obawiali się. Wreszcie grupa bogatych i najodważniejszych obywateli zrobiła to, czego nie chciał uczynić senat: zbudowała nową eskadrę za własne pieniądze i ofiarowała ją państwu. W 241 roku konsul Gaius Lutatius Catulus poprowadził tę eskadrę przeciwko portom kartagińskim na zachodzie Sycylji, ażeby, obległszy je od morza i odciąwszy im drogi, któremi szła dla nich żywność — zmusić je do poddania się. Dla Kartagińczyków było to wielką niespodzianką; zdążyli się bowiem przyzwyczaić do myśli, że Rzymianie żadnej floty nie posiadają. Zebrawszy na prędce swe eskadry, posłali je przeciwko Rzymianom; koło wysp Egatskich (na zachód od Sycylji) spotkały się obie floty. Kartagińska była liczniejsza, lecz działała nieostrożnie, uważając przeciwnika za siłę nikłą; naodwrót, Rzymianie zachowywali wielką ostrożność, wiedząc, że ta ochotnicza eskadra — to ich ostatnia stawka na morzu. I Rzym nietylko zwyciężył, ale zwyciężył ostatecznie: okręty wrogów częściowo były zatopione, częściowo zaś dostały się do niewoli.
Teraz Kartago była zmęczona długotrwałą wojną przecież prowadziła ją przy pomocy wojsk najemnych i coroczne wydatki na najemników zdążyły ogołocić skarb kartagiński. Hamilkar otrzymał polecenie usunięcia swych wojsk z Eryksu i zawarcia z Rzymem pokoju na możliwych warunkach. Lutacjusz więc musiał również zastanowić się nad pytaniem: jakie warunki postawić Kartagińczykom?
W dawnych czasach, po ostatecznem zwycięstwie nad wrogiem, Rzym zawierał z nim przymierze, obowiązując go do dostarczania corocznie oddziałów sojuszniczych ku pomocy legjonom, i prócz tego zabierał mu niekiedy część ziemi, ażeby założyć na niej kolonje rzymskie. Lecz to byli Italczycy, bliscy miejscem zamieszkania, spokrewnieni krwią, uznający tych samych bogów. Teraz zaś zwyciężony był to wróg daleki, zamorski, obcy; cóż więc z nim czynić? Najwidoczniej warunki powinny być inne. Lutacjusz postawił następujące.
1) Kartago ustąpi Rzymowi podwładną sobie Sycylję, t. j. całą wogóle wyspę, z wyjątkiem Syrakuz Hierona, wiernego sprzymierzeńca Rzymian;
2) Kartago zapłaci Rzymowi kontrybucję, t. j. określoną, znaczną sumę pieniędzy. Ponieważ zaś skarb kartagiński był pusty, przeto spłacenie tej sumy rozkłada się na kilka lat;
3) Kartago wznawia przymierze z Rzymem, przyczem obie strony obowiązują się nie niepokoić obustronnych sprzymierzeńców.
Ten trzeci punkt z czasem stał się bardzo ważnym; ale w pierwszej chwili najważniejszym dla Rzymian był pierwszy. W ich ręku znalazła się rozległa ziemia sycylijska; co było z nią robić? Przyjąć jej gminy greckie i fenickie — Akragant, Panormos, Lilybaeum i inne — do liczby sojuszników, tak, jak to było uczynione w Italji z Kapuą, Kluzjum, Bovianum i t. d., i zabezpieczyć sobie ich wierność założeniem kolonji rzymskiej? Oczywiście było to niemożliwe. O to Rzymianie przyjęli zasadę, której senat zawsze bardzo ściśle się trzymał: nie wolno zakładać kolonji rzymskich na terytorjach zamorskich. Dalej była inna jeszcze różnica. W Italjj Rzym miał do czynienia z wolnemi gminami; zostawiał je więc wolnemi, nie posyłając do nich swych namiestników i nie żądając od nich daniny. Przeciwnie, Kartago, władając Sycylją nałożyła na miasta jej daninę i narzuciła im swych dozorców. Rzym poszedł za tym przykładem. W ten sposób Sycylja stała się pierwszą «prowincją» rzymską, z której dochody wpływały do skarbu rzymskiego. W końcu Kartago, ażeby jak najlepiej wyzyskać bogactwa rolnicze wyspy, zaprowadziła na niej swój system plantatorski — pańszczyźniany. Rzymianie i ten okrutny i szkodliwy porządek pozostawili nietkniętym; a ponieważ zboże sycylijskie, otrzymywane przy pomocy pracy niewolników, stało się tańszem od italskiego, przeto zwolna i rolnictwo italskie również zmuszone było przekształcić się na sposób pańszczyźniany. Zdarzyło się to nie odrazu, ale niebezpieczeństwo było już blisko. W ten sposób zwycięstwo nad Kartaginą zmusiło Rzym do wstąpienia na nową drogę swego życia historycznego. Wkrótce uczynił on jeszcze bardziej stanowczy krok na tej nowej drodze.
Oddając Rzymianom Eryks, Hamilkar począł małemi oddziałami wysyłać swych najemników do Kartaginy, prosząc senat, aby natychmiast po przybyciu obliczył się z nimi i uwolnił ich ze służby. Ale, jak już wiemy, pieniędzy w skarbie nie było; najemników nie zaspokojono; w miarę jak przybywały z Sycylji nowe oddziały — gromadziło się ich coraz więcej, niezadowolenie ich rosło coraz bardziej. Kiedy najemnicy zebrali się już wszyscy, oznajmiono im, że całego żołdu zapłacić im nie można. Wówczas ci powstali: rozpoczyna się wojna najemnicza. Wojna ta szybko przybrała rozmiary zastraszające. Podwładne Kartaginie miasta afrykańskie przypomniały jej okrutną i nierozsądną rzeź po kampanji Regulusa i przeszły na stronę wojsk najemnych. Powstanie przerzuciło się i na Sardynję, podniósłszy na nogi licznych — dzięki systemowi plantatorskiemu — niewolników tamtejszych. Zdawało się, że wszyscy poddani Kartaginy zapragnęli zguby swej władczyni.
I Kartago zginęłaby niechybnie, gdyby nie genjusz jednego człowieka, wciąż tegoż Hamilkara - Pioruna. Stanąwszy na czele niewielkiego pospolitego ruszenia kartagińskiego — potrafił on zwabić wojska najemników do swego rodzaju wąwozów Kaudyńskich i tam je zniszczył co do nogi. Przywróciwszy porządek w Afryce, zwrócił wzrok na Sardynję. Ale tam zaszło coś nieoczekiwanego i coś bardzo złego.
Rzecz polegała na tem, że tubylcy sardyńscy, którzy cofnęli się ongi w góry przed naciskiem Kartagińczyków, teraz uznali, że nadszedł czas odpowiedni, aby ostatecznie uwolnić swą wyspę od obcokrajowców. Uciskani przez nich powstańcy i niewolnicy zaproponowali Sardynję Rzymowi. W Rzymie było wielu niezadowolonych z warunków pokoju Lutacjuszowego, który był ich zdaniem zbyt łagodny; obecnie, kiedy Kartago znalazła się na skraju zguby, Rzym dawno już zdecydował, że Lutacjusz za zbyt niską cenę zawarł pokój; niezadowoleni więc postawili na swojem i wymogli, że propozycja buntowników sardyńskich została przyjęta. Nie było to chwalebne. Przecież zgodnie z przymierzem (traktatem) Kartago była sojuszniczką Rzymu; wyglądało zaś tak, jak gdyby Rzym skorzystał z krytycznej sytuacji swego sprzymierzeńca, aby wyrwać mu jeszcze jedną krainę. Ale ogólne zaślepienie było tak wielkie, że głosy rozsądku i uczciwości zostały zagłuszone. Kartaginie na jej skargę odpowiedziano groźnie, a Rzym posiadł drugą prowincję — Sardynję, do której odrazu przyłączył niepodległą dotychczas Korsykę, aby całe morze Tyrreńskie zamienić na morze rzymskie. Nazwali go nawet od tej chwili «morzem naszem» — mare nostrum.
Kartagińczycy, rozumie się, byli oburzeni, ponad wszystkich zaś Hamilkar. Miał on w Kartaginie silną partję zwolenników, ale miał też i wrogów, którzy zazdrośnie baczyli na wszystkie jego ruchy; rozumiał, że jeżeli chce stworzyć poteżną i wierną armję do nowej wojny z Rzymem, to musi ją sformować po za granicami ojczyzny. Kartaginie została jeszcze, po stracie Sycylji i Sardynji, jedna podległa jej ziemia — było to wybrzeże hiszpańskie. Tam więc udał się Hamilkar, wziąwszy ze sobą, jako głównego pomocnika, zięcia swego Hazdrubala oraz swe małoletnie «lwięta» — Hannibala, Hazdrubala (Barkasa) i Magona. Najstarszy miał zaledwie lat dziewięć, kiedy ojciec wywiózł go z Kartaginy. Składając pożegnalną ofiarę Baalom swej ojczyzny, Hamilkar przyprowadził go do ołtarza i kazał mu przysiądz, że przez cale życie będzie wrogiem Rzymian. Ta «Hannibalowa przysięga» stała się pamiętną dla potomnych.
Powróćmy jednakże do Rzymu. Tam praca wrzała. Senat zmuszony był tworzyć zarząd nowych prowincyj; uchwalono, że, prócz miejskich pretorów, którzy sądzą w samym Rzymie — od pewnego czasu było ich już dwóch — wybierani będą jeszcze dwaj, jako namiestnicy rzymscy na Sycylję i Sardynję. Jednakże wkrótce całą uwagę pochłonęło ogromne niebezpieczeństwo, nadchodzące z północy.
Wiemy przecież, że cała równina pomiędzy Apenninami i Alpami była pod władzą Gallów — «cyzalpińskich», jak nazywali ich Rzymianie. Zamyślili oni nowy najazd na Italję i w tym celu wezwali na pomoc olbrzymie hordy — Gallów zaalpińskich. Ale czasy były inne, niżeli półtora wieku temu: Italja mogła uważać się za szczęśliwą, że była zjednoczona pod silną i mądrą władzą Rzymu. Ruch Gallów do Etrurji szybko wstrzymany został przez Rzymian, a następnie rozpoczęła się nieunikniona wojna cyzalpińska, która powinna była na przyszłość zabezpieczyć Italję od napadów gallickich. Dwaj wodzowie rzymscy specjalnie odznaczyli się w tej wojnie. Pierwszym był Gaius Flaminius, gorący wojownik i mądry administrator; oprócz powodzeń wojennych, wzmocnił on położenie Rzymu przez to jeszcze, że przeprowadził pierwszą drogę wojenną — «Drogę Flaminjuszową», jak ją zaczęto nazywać — na północ przez Etrurję i Apenniny do morza; ponieważ zaś droga Appjuszowa z Rzymu do Kapui, już po wojnach samnickich przedłużona została do Wenuzji, a następnie do nowej kolonji rzymskiej Brundusium na morzu Adrjatyckiem, przeto teraz cała Italja przecięta zostala prostą, wygodną drogą, za którą nie omieszkały powstać i inne. — Drugim wodzem, który odznaczył się podczas wojny cyzalpińskiej, był Marcus Claudius Marcellus, człowiek żelaznej woli i wytrzymałości; ten zadał Gallom ostateczną klęskę pod Klastydjum (222 r.), w której sam wodza Gallów zabił w pojedynku.
Owoce swego zwycięstwa Rzymianie wyzyskali podług swego starożytnego zwyczaju; zabrali Gallom część ziemi po obu stronach rzeki Padu i założyli na niej dwie groźne kolonje: Kremonę i Placencję. Pracy było wiele: należało oczyszczać dziewicze lasy, przeprowadzać drogi, budować mury.
I nagle wszystko zostało przerwane: u bram alpejskich zjawił się nowy wróg, najgroźniejszy ze wszystkich, jacy kiedykolwiek wstępowali na ziemię Italską.
Przekleństwo Dydony spełniło się: powstał «mściciel» nietylko jej legendarnej zniewagi, lecz i wzgardzonej prawdy starego lwa Hamilkara; był to syn jego — Hannibal-Barkas.
Aby zrozumieć jego położenie, cofnijmy się nieco wstecz, do tej chwili, kiedy ojciec jego przeniósł swą działalność z uratowanej przez siebie ojczyzny do Hiszpaniji.
W krainie tej do Kartaginy należało jedynie wybrzeże, już w dawnych czasach znane Fenicjanom: oni założyli tam po drugiej stronie Gibraltaru jedną ze swych najstarszych kolonji — Gades (dziś Kadys, zazwyczaj błędnie nazywany, «Kadyksem»), przy ujściu rzeki Betys (dziś Gwadalkiwir). Hamilkar postawił sobie za zadanie podbić cały półwysep dla swej ojczyzny. Kraina ta była wielce urodzajna, a przytem dzięki swemu klimatowi podobniejsza do Afryki, niż do reszty Europy. Kartagińczycy czuli się w niej jak w domu.
Ówcześni Hiszpanie odznaczali się odwagą i szlachetnością, lecz dzielili się na mnóstwo plemion poszczególnych, stale wrogich w stosunku wzajemnym, wskutek czego bez potrzeby niszczyli bogatą ziemię. Dla nich więc zjednoczenie i pokój pod mądrą i przychylną władzą byłby prawdziwem dobrodziejstwem. Tak właśnie pojął swe zadanie Hamilkar. Zwolna założył on w Hiszpanji stale państwo — nietyle hiszpańskie, lub kartagińskie, ile swoje osobiste, «barkidzkie»; ale, ponieważ był wiernym synem swej ojczyzny, przeto i ona dzięki niemu stała się panią nowej prowincji, o wiele drogocenniejszej, niżeli Sycylja i Sardynja razem wzięte.
Kiedy umarł, dzieło jego mądrze prowadził dalej zięć jego Hazdrubal, założyciel stolicy nowego państwa — «Nowej Kartaginy» — (do dzisiaj «Cartagena»). Ale za jego czasów i Rzymianie zwrócili uwagę na nowe niebezpieczeństwo, wynikające na dalekim zachodzie, Rzecz polegała na tem, że niezmordowani Grecy, mianowicie Massalijczycy, zajęli też wybrzeże hiszpańskie pod swe kolonje, które jednakże, wszystkie znajdowały się w jego wschodniej części, pomiędzy Pirenejami a rzeką Iberem (dziś: Ebro). Zagrożeni przez Kartagińczyków, naturalnie zwróciły się one do Rzymu, sprzymierzeńca swej metropolji. Otóż Rzym zawarł z Hazdrubalem traktat, który dzielił sferę wpływów obydwu mocarstw granicą rzeki Ebro.
Po krótkotrwałem, lecz mądrem panowaniu umarł i Hazdrubal, drugi król Hiszpanji barkidzkiej; że zaś do tego czasu dorósł starszy syn Hamilkara — Hannibal, przeto on właśnie został następcą Hazdrubala. Zostawszy władcą bogatej krainy i licznych wojsk, bezgranicznie oddanych Barkidom, Hannibal odrazu przypomniał sobie o przysiędze, złożonej niegdyś ojcu. Nie zamierzał naruszać traktatu Hazdrubalowego; położenie było takie, że mógł on, nie naruszając traktatu, sprowokować upragnioną wojnę z Rzymem. Traktat ten dawał prawo rozszerzenia władzy kartagińskiej do rzeki Ebro; tymczasem na drodze do owej rzeki znajdowało się niepodlegle dotychczas miasto morskie Sagunt. Położenie jego było szczególniejsze: będąc niewątpliwie miastem pochodzenia hiszpańskiego, przyjął jednakże bardzo liczną kolonję grecką i, ulegając wpływowi kultury greckiej, zhellenizował się do tego stopnia, że nawet nazwę swą począł wyprowadzać od wyspy greckiej, Zakintu na morzu Jońskiem. Przerażone sąsiedztwem niespokojnego Hannibala, miasto zwróciło się do Rzymu z prośbą o przyjęcie go w poczet sprzymierzeńców. Rzym przychylił się do tej prośby — i chętnie, pragnął bowiem wykonać po raz trzeci to samo doświadczenie, które już dwa razy (z Kapuą i Messaną) przyniosło mu dobre wyniki. Lecz tym razem trafiła kosa na kamień.
Korzystając z jednego z nieuniknionych zatargów Saguntu z jakiemś plemieniem pogranicznem, podległem rodowi Barkidów, Hannibal rozpoczął oblężenie Saguntu (219 r.). Rzymianie nie omieszkali wyprawić doń posłów z wymaganiem, aby pozostawił w spokoju sprzymierzeńców rzymskich. Hannibal nie zwrócił uwagi na to poselstwo. Dla Rzymian było to niespodzianką, lecz cofać się obecnie było już zapóźno. Saguntyńczycy bronili się z rozpaczliwem męstwem, jednakże stało się rzeczą widoczną, że nie wytrzymają długotrwałego oblężenia. Jeżeli Rzym cenił tego sprzymierzeńca, było konieczne pomóc mu natychmiast. Rzym jednak był wówczas — jak widzieliśmy to (str. 109) — zajęty organizacją Gallji cyzalpińskiej, właśnie więc teraz wojna z Hannibalem była dlań w najwyższym stopniu niedogodna.
Uchwalono wysłać posłów do Kartaginy. Tutaj Rzym posiadał grunt dla siebie przychylny: Barkidzi mieli w senacie kartagińskim wielu wrogów, ci za wodza uważali Hannona, przezwanego «Wielkim». Był to mąż stanu o umyśle subtelnym, lecz chłodnym, który nie oczekiwał niczego dobrego dla wolnej, republikańskiej ojczyzny po <królach» z rodu Barkidów w prowincji hiszpańskiej. Gdy więc poselstwo rzymskie zjawiło się w senacie kartagińskim, Hannon wsparł je całą mocą swej powagi, żądając, aby Hannibal, przeto, iż naruszył zawartą z Lutacjuszem Katulusem ugodę, został wydany Rzymowi. Lecz z tem nie zgadzali się nawet umiarkowani. Wydać Rzymowi! Łatwo powiedzieć. Jakże to wlaśnie da się wydać hetman, uwielbiany przez wojsko, a który potęgą przewyższa resztę sił Kartaginy? Skrajni zaś zwolennicy Barkidów nawet na gruncie prawnym rozpoczęli spór z Rzymianami. «I cóż tu ma do rzeczy traktat Katulusowy?» — «Obowiązuje on obie strony nie zaczepiać wzajemnych sprzymierzeńców.» — «Przecież Sagunt nie był wówczas waszym sprzymierzeńcem.» — «Więc cóż z tego? Czy tam powiedziano — ówczesnych sprzymierzeńców? Czyż myśmy, zawierając traktat z wami, pozbawili się prawa zawierania nowych sojuszów? Lub prawa wspierania naszych sprzymierzeńców w ich potrzebach»?
Nie znamy wszystkich szczegółów traktatu i dla tego nie możemy wywnioskować, kto miał rację, wykładając go w ten, lub ów sposób; ale Barkidyści nie ustępowali i niemało drażnili przewodniczącego delegacji rzymskiej. Wkońcu ten stracił cierpliwość. Zebrawszy z przodu fałdy swej togi, tak, że powstało w niej zagłębienie na kształt czary, powiedział: «W tej czarze niosę wam wojnę i pokój — co każecie podać sobie?» — «Co sam zechcesz!» krzyknęli mu w odpowiedzi. — Z gniewem rozpuścił togę: «Daję wam wojnę!» — «Przyjmujemy!»
Pomimo wszystko wypowiedzieć ją było łatwiej, niż rozpocząć działania wojenne przeciwko dalekiemu wrogowi. W. senacie rzymskim zaczęły się nieskończone narady, od czego zacząć. I oto — «dopóki senat rzymski naradzał się, Sagunt został wzięty», — jak potem sami Rzymianie z goryczą streszczali tę niepochlebną stronicę swej historji.
Nagrodziwszy swe wojska bogatą zdobyczą za ich ośmiomiesięczną pracę obleżniczą, Hannibal cofnął je na leże zimowe do Nowej Kartaginy; w następnym zaś roku rozpoczął się jego marsz na Italję, ten legendarny marsz, przez długie lata nie znajdujący równego w historji wszechświatowej. Hannibal miał około 50.000 wojska — wyborowej konnicy i piechoty hiszpańskiej, obie ciężko-zbrojne, a prócz tego niezrównaną w swej wytrzymałości lekką jazdę numidyjską. Byli to kozacy starożytności; ojczyzną ich był dzisiejszy Algier, kraina, położona na zachód od terytorjum kartagińskiego, bogata w koczowiska, które też dały niegdyś w tradycji greckiej miano zamieszkującym je narodom (Numidae, z greckiego Nomades — «koczownicy»), Hannibal otrzymał tę drogocenną drużynę z Kartaginy wzamian za wysłane tam do obrony kraju oddziały hiszpańskie; stamtąd dostarczono mu również słonie, które, zresztą, przyczyniły mu więcej kłopotów, niż pożytku.
Hiszpanję zostawił pod dowództwem swego bohaterskiego brata, Hazdrubala-Barkasa, sam zaś ruszył w pochód. Przeprawa przez Ebro — przejście przez Pireneje, — szczęśliwe równiny dzisiejszej Langwedocji — przeprawa przez Rodan — wszystko było jak najmądrzej obliczone i przygotowane; Hannibal doskonale przewidział i wyzyskał naturalną niechęć Gallów nadrodańskich do Rzymian, którzy teraz właśnie ciemiężyli ich cyzalpińskich współplemieńców; mimo to wszystko powstawały nieoczekiwane przeszkody, tamujące pochód, i była już jesień, kiedy wódz kartagiński ujrzał przed sobą swego najstraszniejszego naturalnego wroga — Alpy.
Zdawało się, że sama przyroda chce wypróbować młodego wodza, zmuszając go na początku jego zawodu do zwalczania niesłychanych przeszkód. Przeprowadzić pięćdziesięciotysięczne wojsko, częściowo konne, częściowo ciężko-zbrojne, przez kręte i wąskie ścieżki alpejskie, między pokrytemi śniegiem górami, zaopatrując wszystkich w prowiant — już to jedno było zadaniem, przewyższającem siły przeciętnego dowódcy. Lecz do zadania tego dochodziła jeszcze bezmyślna i dla tego właśnie niezwalczona nienawiść plemion miejscowych, które, miast jaknajprędzej przepuścić najeźdźców, wszelkiemi sposobami powstrzymywały ich, zarówno zwodniczem wskazywaniem dróg falszywych, jak i ukrytemi zasadzkami, oraz zdradliwemi napadami na obóz; do tego przylączyly się także trudy późnej jesieni alpejskiej: jej śnieżyce, jej nieoczekiwane lawiny, zasypujące marne ścieżki, jej ulewy i burze. Ginęły konie, ginęli ludzie, Psa wojska, lecz wierność ich i odwaga były niezachwiane; tutaj Hannibal mógł się przekonać, do jakiego stopnia był kochany. «Naprzód, przyjaciele», powiedział do żołnierzy, kiedy doszli już do skłonu ku dolinie. «Widzicie? Tam, u waszych nóg — ltalja, tam błogosławiona równina Padu! Przeszliśmy mury samego Rzymu, teraz wszystko będzie nasze!» Jeszcze kilka dni — i mogli odpocząć po swych nieprawdopodobnych wysiłkach, przyjęci radośnie przez swych sprzymierzeńców — Gallów Cyzalpińskich.
Cóż tymczasem czynili Rzymianie?
W 218 roku konsulami byli: Publjusz Korneljusz Scypjo i Tyberjusz Sempronjusz; prowadząc wojnę jednocześnie z Hannibalem i Kartaginą, senat polecił pierwszemu ruszyć z legjonami do Hiszpanii, drugiemu zaś — przez Sycylję do Afryki. Lecz Korneljusz spóźnił się do Hiszpanji; dowiedziawszy się, że Hannibala już tam niema, oddał dowództwo nad legjonami przeznaczonemi dla Hiszpanji bratu swemu Gneiusowi, sam zaś, zaciągnąwszy nowe wojska, postanowił spotkać wroga nad Rodanem, przeprawiwszy się tam przez morze. Lecz spóźnił się po raz wtóry; powróciwszy tą samą drogą morską do Italji, na czele konnicy pośpieszył na spotkanie Hannibala nad Tycynem (największy północny dopływ Padu). Tutaj odbyła się pierwsza bitwa między wojskami kartagińskiemi a Rzymianami; Hannibal nie mógl, oczywiście, przewidzieć, że w osobie konsula Korneljusza ma przed sobą ojca swego przyszłego zwycięzcy; jeszcze mniej zaś mogł poznać tego zwycięzcę w szesnastoletnim chłopcu, który walczył obok konsula i nawet uratował mu życie w chwili niebezpieczeństwa. Lecz, mimo wszystko, wynik bitwy konnej był dla Hannibala szczęśliwy; Korneljusz cofnął się do swych legjonów.
Pierwsze małe niepowodzenie było mu jednak pożyteczne; nauczyło go, że konnica Hannibalowa jest niezwyciężona i że Rzym powinien unikać z tego powodu bitwy w miejscowościach otwartych, na płaszczyźnie. Prawdopodobnie zyskał również inną naukę, jeszcze zbawienniejszą: że powinien wogóle unikać bitew stanowczych i, nużąc nacierającego nieprzyjaciela uporczywą wojną obronną, poddawać jednocześnie okrutnej pokusie wątpliwą wytrzymałość jego karmicieli Gallów. W każdym razie widzimy, że cofnął się ze swemi legjonami na najsilniejszą pozycję w całej dolinie Padu — na t. zw. dziś Stradellę, gdzie odnoga Apenninów zbliża się ku wielkiej rzece i gdzie wpada do niej z południa burzliwa Trebja.
Miejsce to, obwarowane przez samą naturę, Rzym przezornie zapewnił sobie, założywszy właśnie tutaj obie wyżej wymienione (str. 109) kolonje: Kremonę i Placencję. Zająwszy Stradellę, Korneljusz począł oczekiwać drugiego konsula, Sempronjusza, który również jeszcze nie zdążył przeprawić się do Afryki i został wezwany, by się połączyć z Korneljuszem, skoro tylko zrozumiano, że Hannibala nie da się zatrzymać za Alpami. Sempronjusz stawił się na czas; cztery legjony rzymskie stały nad Trebją; sytuacja Hannibala stała się ciężką: między pasmem Alp i Apenninami siedział, jak w worku, którego węzeł mieścił się w Stradelli. Jego przyjaciele Gallowie, lud odważny, lecz łatwo zapalny i krótkowidzący, żądali odeń szybkich uderzeń, wcale nie życząc sobie żywić jego wojska do nieskończoności; a zima już nadchodziła. Bitwa stanowcza była dla niego tak samo niezbędna, jak niepożądana dla Rzymu; a wymusić jej nie mógł — za mocne były zasuwy Stradelli.
Lecz tu ujawnił się organiczny brak strategji rzymskiej, który odczuwano zawsze, gdy jej wypadało zmierzyć się ze stałą wolą jednostki. Słabość organiczna strategji republikańskiej w walce z monarchiczną wynika stąd, że ustrój państwowy republikański jest najtrudniejszy ze wszystkich. Hannibal, przedewszystkiem, był jedynym kierownikiem swych działań i, nie skrępowany terminem swej władzy, mógł układać plany na lata cale naprzód, ściśle wypełniając jedno i to samo zamierzenie.
Wrogowie jego natomiast byli pod kierunkiem dwóch konsulów, jednakowo prawomocnych, a władzę konsulowie ci otrzymywali tylko na jeden rok. Lecz, zachodzi pytanie, co przeszkadzało Rzymowi choćby na chwilę niebezpieczeństwa wybrać jednego naczelnego wodza, dając mu władzę na dłuższy okres czasu, aż do zupełnego zwycięstwa? Przeszkadzała obawa, aby ten wódz, przywiązawszy do siebie wojsko, nie wolał zachować władzy przy sobie i nie wykierował się na króla swej ojczyzny. Historja państw greckich pełna była takich przykładów; jeszcze nie tak bardzo dawno Hieron w Syrakuzach właśnie w ten sposób zdobył sobie władzę królewską nad swemi współobywatelami.
Wystąpiło to i tutaj. Korneljusz, zapewne, nauczony doświadczeniem, zadusiłby Hannibala w worku cyzalpińskim przez samo swoje siedzenie nad Trebją; lecz miał towarzysza, równego sobie władzą, Sempronjusza, ambitnego i gorącego; ten zaś słyszeć nawet nie chciał o zwłoce. Póki oni będą tutaj siedzieli zima się skończy, a w marcu obejmą władzę nowi konsulowie i chwała zwycięstwa im przypadnie, nie zaś jemu! Nie, trzeba przyjąć bitwę natychmiast. I oto, wybrawszy dzień, kiedy wyższa władza była w jego ręku — a konsulowie, kiedy byli we dwóch, zmieniali się codzień — poprowadził legjony za Trebję. Tego tylko pragnął Hannibal. Posiadał on jedną jeszcze przewagę nad Rzymianami: umiejętność korzystania z podstępów wojennych, których ci, niechaj to będzie powiedziane ku ich chwale, nie zażywali zupełnie, przekładając nad nie odwagę i otwartą walkę. Tak i w tym wypadku Hannibal umieścił silną zasadzkę w jednym z parowów doliny Trebji. Legjony Sempronjusza dostały się we dwa ognie, a wódz kartagiński ozdobił swe sztandary pierwszem wielkiem zwycięstwem nad Trebją.
Lecz na cóż liczył mądry wódz, opuszczając sprzymierzoną, choć niepewną Gallję i przechodząc do właściwej ltalji, krainy wrogiej? Czy zamyślał poprowadzić swe wojska wprost przeciw Rzymowi? Nie, wiedział, że sił mu nie wystarczy, aby go osaczyć. Albo czyż chciał podbić Italję po kawałku — naprzód Etrurję, potem Umbrję, Samnium i t. d.? Powoli straciłby swe wojska, oblegając ich oddzielne miasta. Nie, plan jego był inny; ażeby plan ten zrozumieć, musimy wyraźnie przedstawić sobie ówczesną sytuację Rzymu i pozostałej Italji.
Byłoby rzeczą zupełnie mylną uważać ją za jednolite, zespolone mocarstwo, w rodzaju dzisiejszych Włoch, mówiących jednym językiem, rządzonych z jednej stolicy i bronionych przez jedno wojsko. Nie, zjednoczone było tylko niewielkie terytorjum na południe od Rzymu, Lacjum z jego «municipiami», z dodatkiem do niego około trzydziestu kolonji rzymskich i łacińskich, rozsypanych po całej Italji, od Kremony i Placencji do Brundusium: tylko tutaj mówiono po łacinie, tylko tu obywatele korzystali z (pełnych lub ograniczonych) praw obywatelskich w Rzymie i służyli w legjonach rzymskich. Wszyscy pozostali — Etruskowie, Samnici, Apulijczycy i t. d. — byli dla Rzymian jedynie «sprzymierzeńcami»; rządzili sami sobą, mówili swym językiem i pomagali Rzymowi tylko w oddziałach «sojuszniczych», które liczbowo niewiele przewyższały legjony rzymskie. Innemi słowy: Rzym nie stanowił w ltalji jedynego państwa, a tylko posiadał hegemonję nad gminami samorządowemi. Rzym sam, wraz ze swem Lacjum i kolonjami, był potężniejszy od każdego sprzymierzeńca oddzielnie, ale był o wiele słabszy od nich wszystkich razem wziętych.
Na tem właśnie oparł Hannibal swój plan. Pragnąl on przedewszystkiem rozbić hegemonję Rzymu, dać jego nawpółwolnym sojusznikom zupełną niezależność, przywrócić w Italji tę samą sytuację, w jakiej się ona znajdowała przed wojnami samnickiemi. Czyż marzył następnie o tem, żeby np. zawrzeć z Etruskami starodawne przymierze? Żeby, przy pomocy nowych sprzymierzeńców, zetrzeć miasto Rzym z oblicza ziemi? Żeby zdobyć bezpośrednio dla swej ojczyzny te, czy inne terytorja? — Nie wiemy o tem. W pierwszej chwili postawił sobie jedno tylko zadanie — odciągnąć od Rzymu jego sprzymierzeńców.
Oto dla czego po każdem zwycięstwie, zabrawszy mniejszą lub większą ilość jeńców, wyróżniał «sprzymierzeńców» z pomiędzy legjonistów rzymskich. Jedynie z temi ostatnimi obchodził się, jak z wziętymi do niewoli wrogami; sprzymierzeńców uwalniał bez wykupu, niekiedy obdarowanych, zapewniając ich, że walczy nie z ltalją, lecz wyłącznie z Rzymem, że pragnie im dać wolność i dla siebie zyskać ich przyjaźń: niech tak właśnie mówią swym rodakom. W ten sposób zasiewał wszędzie ziarno zaufania do siebie i nienawiści do Rzymu.
Teraz był w Etrurji. Czy zakiełkowało rzucone przezeń ziarno? niestety, jeszcze nie. Ani jedno z miast etruskich nie otwarlo przed nim swych bram. Faesulae, Kluzium, Arretium — wszystkie one w ponurem milczeniu patrzały ze swych silnych wzgórz na potok wojsk kartagińskich u stóp. Nie, jeszcze za silna była wiara w Rzym i jego niezwyciężoną moc, konieczne były nowe powodzenia dla oręża hannibalowego, aby tę wiarę zachwiać!
Hannibal przeprowadził swe wojska przez milczącą Etrurję do gościnnej i marzycielskiej Umbrji. Tutaj, między Kortoną i Peruzją toczy się śród wzgórz przezróczyste jezioro Trazymeńskie; tutaj wyszły na spotkanie Hannibala nowe wojska rzymskie. Wodzem ich był bohater wojny gallijskiej Gaius Flaminius, człowiek bystrego umysłu, acz niespokojny i namiętny. Okryty sławą swych zwycięstw cyzalpińskich, był bożyszczem ubogiej warstwy Rzymu, którą popierał w wybuchłej na nowo walce z klasą bogaczów. Miał więc dzięki temu wielu wrogów śród tych ostatnich; wiedział, że obserwowano każdy jego błąd, aby go zgubić, że tylko nowe zwycięstwo da mu możność uratowania siebie i swej sławy. Oto dlaczego poprowadził legiony nad jezioro Trazymeńskie, przecinając Hannibalowi drogę do doliny Tybru.
Lecz brzegi Trazymenu były, jak mówi Liwjusz, «miejscem, stworzonem na zasadzki»; wzgórza podchodzą zupełnie blisko ku jezioru, później się odsuwają, następnie znowu się zbliżają. Wojska Hannibala stały na wyżynach; Flaminjusz prowadził swoje po drodze nadbrzeżnej. Zdawało się, że sam los pomagał Punom: gęsta mgła spowijała dolinę, powiększając widmowość zdradliwego jeziora, gdy na wzgórzach jaśniało słońce, dając Hannibalowi zupelną możność rozmieszczenia swych oddziałów. Hannibal przeczekał, póki Rzymianie nie minęli pierwszej cieśniny; wówczas ją zajął. Druga już wcześniej była przezeń zamknięta; dla Rzymian nadszedł dzień powtórnego Kaudjum. Tym razem mogli się chociaż bić, i bili się przytem z taką zajadłością, że nawet nie zauważyli trzęsienia ziemi, które jednocześnie z bitwą zburzyło szereg miast. Lecz całe bohaterstwo nie zdało się na nic. Sam Flaminjusz poległ, przytem z ręki Galla, który chętnie skorzystał ze sposobności, by się pomścić za klęskę swego plemienia. Wojska poczęści poległy, poczęści dostały się do niewoli.
W Rzymie z lękiem oczekiwano wiadomości o wyniku bitwy, lud dręczył się na forum. Wyszedł pretor i zawiadomił go: «przegraliśmy wielką bitwę», powiedział mu ze szlachetną otwartością. I lud jeszcze raz okazał całą tę wytrzymałość, która nigdy nie opuszczała Rzymian w ciężkich chwilach. Uchwalono wznowić jedynowładztwo — dawno nie praktykowaną dyktaturę. Przedtem dyktatora naznaczał konsul; lecz z konsulów owego roku jeden poległ, drugi prowadził wojnę w innym kraju i nie mógł opuścić wojska. Po raz pierwszy i jedyny dyktatora i jego pomocnika, «magistra konnicy», wybrał lud. Dyktatorem został najwłaściwszy w tej chwili mąż, Kwintus Fabjusz Cunctator (t. j. «Zwlekacz»), jak go nazwała wdzięczność potomnych, ta wdzięczność, o której świadczy młody jeszcze wówczas Ennjusz w «Kronice» wierszowanej, napisanej o jedno pokolenie później; mówi on o naszym bohaterze:
On, co przez swoje zwlekanie sam jeden Rzym uratował,
Gdyż nie przekładał on plotek nad dobro swojej ojczyzny.
To też im dalej, tem świetniej rozkwita sława Zwlekacza.
Za to, coprawda, jako magistra konnicy dano mu mało podobnego doń człowieka — uczciwego, lecz lekkomyślnego Minucjusza.
Stworzywszy nowe wojsko, Fabjusz ruszył w kierunku Hannibala. Ten dusił się pośrodku wzgórz i dolin Italji środkowej; ciągnęło go na stepy Apulji, które pozwoliłyby rozwinąć się jego kawalerji. Fabjusz nie zagradzał mu drogi, lecz nierozłącznie szedł w trop za nim po górskich ścieżynach, jak chmura zawisnąwszy nad jego wojskiem, i na wszelki sposób tamował swobodę jego ruchów; zrozumiał on prawdziwe zadanie strategji rzymskiej. Pewnego razu powiodło mu się wpędzić wroga w kotlinę, gdzie sytuacja Hannibala była bardzo ciężka; lecz Hannibala uratował jeden z jego licznych podstępów wojennych, w których nie miał równego sobie między Rzymianami. Rozkazał nocą zebrać wielkie stado byków, przymocować każdemu do rogów małe luczywa i zapaliwszy te łuczywa, popędzić zwierzęta w góry przeciw Rzymianom. Rozjuszone bólem i strachem byki zgniotły Rzymian, wdarły się na zewnątrz, — a za niemi wdarły się wojska punickie; zdobycz została wypuszczona.
Niecierpliwy Minucjusz skorzystał z tego niepowodzenia swego dowódcy: przez swych przyjaciół w Rzymie osiągnął to, że lud zrównał go we władzy z dyktatorem. W ten sposób, dzięki «plotkom», wznowiona została nieszczęsna władza podwójna; Fabjusz uległ, oddał Minucjuszowi połowę wojsk, dwa legjony, a z drugą częścią w dalszym ciągu wisiał na wyżynach. Hannibal szybko wyzyskał nieoczekiwaną sposobność: pozostawił Minucjuszowi, jako przynętę, samotny pagórek na równinie, pewien, że ten się nań rzuci; sam zaś tymczasem ukrył się w zasadzce. Minucjusz połknął haczyk; lecz, gdy obsiadał złowrogi pagórek, rad, że spostrzegł nieopatrzność swego wielkiego wroga — ten go wziął we dwa ognie.
Położenie stało się groźne: sprawa z łatwością mogła się skończyć zniesieniem dwóch rzymskich legjonów. Na szczęście Fabjusz bez przerwy śledził ruchy zarówno wroga, jak i swego nieostrożnego towarzysza; w krytycznej chwili spadł ze swych wyżyn i spadł przytem z taką piorunującą siłą, że Hannibał uznał za lepsze cofnąć się do swego obozu, powiedziawszy swoim: «mówilem wam przecież, że ta wisząca nad nami chmura — zahuczy burzą i ulewą».
Minucjusz był ocalony i, będąc w duszy szlachetnym — otwarcie, przed frontem wojsk, przyznał Fabjuszowi, że był lekkomyślny i, nazywając go «ojcem», począł prosić go, aby przyjął znowu dowództwo nad ocalonymi. W taki to sposób Fabjusz odniósł niezwykłe a podwójne zwycięstwo.
Skończył się rok 217. Składając władzę, Fabjusz, mimo wszystko, mógł powiedzieć, że przeszkodził Hannibalowi zwyciężyć Rzymian, a zwycięstwo Rzymian nad Hannibalem — jest rzeczą przyszłości. Za to też otrzymał zaszczytne miano tarczy Rzymu. Lecz sam uważał tę przyszłość za dość jeszcze odległą i z trwogą patrzył na wynik wyborów konsularnych na rok 216, które narówni ze spokojnym i rozsądnym Markiem Emiljuszem Pawłem wyniosły niespokojnego warchoła ludowego, P. Terencjusza Warrona, jednego z główniejszych siewców nieprzychylnych dla Fabjusza «plotek». Przeczucia jego się sprawdziły; w tym 216 roku Rzym doświadczył jednego z najstraszniejszych nieszczęść.
Mimo wszystko Hannibal przeszedł z Trazymenu do Apulji nie prostą drogą; wogóle jego taktyką były poruszenia szybkie: ukazywał się tam, gdzie go nie oczekiwano, aby już tu, już ówdzie zachwiać gmachem hegemonji rzymskiej. Lecz teraz stał ze swym wojskiem w Kannach nad rzeką apulijską Aufidem, w pobliżu kolonji rzymskiej Wenuzji. Kiedy obaj konsulowie ruszyli przeciwko niemu — zajął umiejętnie taką pozycję, ażeby gorący i pełen pyłu wiatr, zwykły w Apulji, wiał Rzymianom w oczy. Emiljusz Paweł zwlekał z bitwą; Warro palił się z niecierpliwości: chciał przyjąć bitwę, zaufany w liczebnej przewadze wojsk rzymskich. I oto, wybrawszy dzień, kiedy władza wyższa była w jego ręku, wyprowadził legjony w pole. Hannibal w tej bitwie przeszedł samego siebie w przewidywaniu i zimnej powściągliwości: kiedy bitwa się skończyła, prawie wszystkie zastępy rzymskie leżały powalone na krwią przesiąklej ziemi, a Warro z nędznym ostatkiem wojsk szukał ocalenia w ucieczce. Emiljusz Paweł nie chciał mu towarzyszyć; raniony, zrzekł się konia, którego mu jeden z młodych wojaków ofiarował — i śmiercią bohatera padł na ruinach sławy rzymskiej, za co go później Horacy, urodzony w tych okolicach, nazwał «rozrzutnikiem swojej wielkiej duszy».
W owej chwili najgroźniejszego upadku Rzymu jego senat wykazał takie panowanie nad sobą i taką żelazną nieugiętość, że przez to samo unieśmiertelnił się na wieki; był to rzeczywisty tryumf ducha nad losem. Nikt nie pomyślał o pokoju z wrogiem; wezwano pod chorągwie młodych obywateli od siedemnastu lat; postanowiono nawet kupić na koszt skarbu 8000 niewolników i przyjąć ich do wojska, obiecując im wolność i obywatelstwo za dobrą służbę. By zaś całemu światu dowieść wiary Rzymu w swą własną potęgę gestem przekonywającym, posłano do Apulji delegację do konsula Warrona, aby wyrazić mu wdzięczność za to, «że nie zwątpił o możliwości ocalenia republiki».
Tam, co prawda, nastrój był bardzo przygnębiony; część patrycjuszów, chcąc uniknąć losu Pawła, zawiązała sprzysiężenie, aby przenieść Rzym ze skazanej na zagładę Italjj — w inne strony, gdzieś za morzem. Ale o tem dowiedział się młody Scypjo — ten sam, co przed dwoma laty nad Tycynem ocalił życie swego ojca-konsula; przedarłszy się z garstką wiernych do spiskowców, nagle obnażył miecz i zmusił ich przysiąc, że się wyrzekną wszelkiej myśli o zdradzie starej ojczyzny, grodu Romulusa na siedmiu wzgórzach.
Były to wszystko zarodki świetnej przyszłości; teraźniejszość jednak ukazywała się w postaci bardzo groźnej. Pod wpływem krwawej powodzi pod Kannami zaczęły wschodzić ziarna, rzucone przezornie przez Hannibala. Kapua, siostra Rzymu, druga stolica półwyspu, otwarła Hannibalowi wrota, a przykład jej pociągnął wiele innych miast związkowych. Poraz pierwszy od chwili lądy, opuścił Hiszpanie wódz kartagiński zyskał możność wyznaczenia dla swoich wojsk kwatery zimowej w mieście — i przytem w mieście najbogatszem i najprzyjemniejszem całej Italji. Jednakże w rezultacie okazało się to bardzo szkodliwe dla jego zahartowanych żołnierzy; taki odpoczynek przed calkowitem zwycięstwem nie wzmocnił ich ciała i ducha, lecz ich rozpieścił — i wyobrażenie «Hannibala w Kapui» zostało na zawsze symbolem zwycięstwa rozkoszy nad człowiekiem, niezwyciężonym w pracy.
Gotując się do nowego ataku na Rzym, Hannibal wysłał do Kartaginy swego brata Magona ze sprawozdaniem o swych powodzeniach. Miał się czem chlubić, zaiste: Trebja, Trazymen, Kanny! By zaś naocznie wykazać znaczenie tego ostatniego zwycięstwa, Hannibal kazał wobec senatorów wysypać półkorczyk złotych pierścieni, które zdjęto, z Rzymian zabitych pod Kannami (przyczem należy pamiętać, że tylko senatorowie i rycerze mieli w Rzymie prawo nosić złote pierścienie). Dalej mógł się pochwalić Hannibal tem, że Kapua i wiele innych miast zmieniły sojusz rzymski na kartagiński; Kampanja, Samnium, Apulja, Lukanja, Bruttjum — są w rękach Hannibala! Niechże senat kartagiński choć teraz okaże swemu dowódcy po moc wojskiem i pieniędzmi, a on za cenę niewielkiego wysiłku uzyska pokój i władzę po wszystkie czasy!
Ale nieprzejednany wróg Barkidów Hannon Wielki i tym razem nie wyrzekł się swej polityki małostkowej i zawistnej. Miał nawet śmiałość szydzić z bajecznych opowieści swego przeciwnika.
— Zniszczyłem, powiadasz, trzy armje rzymskie. Ślicznie — i cóż stąd wynika? Przyślijcie mi żołnierzy! A więc tak? A o cóż byś prosił, gdyby Rzym zniszczył twoje wojska? — «Zdobyłem trzy obozy rzymskie wraz z całym ich dostatkiem». Bardzo dobrze: a zatem? «Przyślijcie mi pieniędzy!» Dziwne; a czego byś żądał, gdyby twój obóz został zdobyty? — «Na naszą stronę przeszła Kapua i tyle innych gmin sojuszniczych!» Nie, ty powiedz: czy jest między niemi choć jedna gmina latyńska? czy przeszedł na waszą stronę choć jeden Rzymianin? czy wyprawił Rzym choć jedno poselstwo z propozycją pokoju? Nie? A zatem cała wojna jest jeszcze w przyszłości? — Pod wpływem takiej krytyki Hannibalowi co prawda nie zupełnie odmówiono pomocy, ale nie wykazano energji należytej. Kartago przeoczyła moment stanowczy — i zapłaciła za to swą zagładą.
Po bitwie pod Kannami wojna rozpyla się na drobne utarczki; Italja staje się głównym celem obustronnych wysiłków, ale wielkie operacje wojenne nie odbywają się wcale. Hannibal wciąż się waha, czy ma prowadzić wojsko przeciw Rzymowi; mówią, że gdy po bitwie pod Kannami jeden z rycerzy jego orszaku zażądał od niego takiej wyprawy i zakończył swoją płomienną mowę słowami: «za cztery dni, Hannibalu, będziesz obiadował na Kapitolu!» — ostrożny dowódca odpowiedział stanowczą odmową, na co rozżalony doradca rzecze: «Zwyciężać umiesz, Hannibalu, ale nie umiesz korzystać ze zwycięstwa!»
Jednakże Hannibal miał słuszność. Celem jego w Italji było przedewszystkiem zburzyć związek rzymski; celem Rzymu było — zatrzymać sojuszników wiernych i zjednać sobie tych, co odpadli. W ten sposób cała wojna rozpadała się na szereg drobnych operacji.
We wszystkich miastach sojuszniczych odbywa się walka między arystokracją i demokracją. Wszędzie arystokracja była po stronie Rzymu i jego senatu, demokracja — po stronie Hannibala. O ile gdzie demokraci zdobyli sobie władzę, następowało zerwanie z Rzymem. Na czele polityki rzymskiej znajdujemy w tym niepewnym czasie wyjątkowo zdolnych ludzi. Byli to zwłaszcza już nam znany Fabjusz Kunktator, «tarcza Rzymu», oraz bohater wojny gallijskiej M. Klaudjusz Marcellus, który nawet zdołał, choć w niewielkiej bitwie, pobić Hannibala, za co go przezwano «mieczem Rzymu».
Oczywista, że pierwszy warunek dalszych powodzeń stanowiło dla Rzymu odebranie Kapui. Wytężywszy wszystkie swe wysiłki, Rzym niewierną sojuszniczkę otoczył żelaznym pierścieniem swych legjonów. Napróżno Hannibal starał się przerwać to koło. Aby choć odciągnąć wojska rzymskie oblegające Kapuę, wódz kartagiński po raz pierwszy i jedyny poprowadził swoich żołnierzy przeciw Rzymowi. Udało mu się doprowadzić ich do samych murów; rozłożywszy się obozem między Tybrem a Anienem, mógł on z tego punktu podziwiać Kapitol i inne wzgórza nieprzystępnej stolicy. Zapewne słynny później okrzyk Hannibal ad portas zatrwożył Rzymian, ale szczególnych skutków nie miał. Wrota miasta były zamknięte, nikt naprzeciw Hannibalowi nie wyszedł — i z przykrością dowiedział się ten od swoich szpiegów w Rzymie, że w tym samym czasie odbywał się tam przetarg na część gruntu właśnie tej ziemi, którą on zajmował, i że go sprzedano po cenie zwykłej, tak jakby Hannibala wcale tam nie było.
Przekonawszy się, jak bezużyteczna była jego próba, odszedł z powrotem: a wkrótce potem Kapua się poddała. Rzym rozprawił się z nią surowo: wiele popłynęło krwi kampańskiej. Senat rzymski, który nie pochwalał środków okrutnych, wysłał do rozgniewanego konsula-zwycięzcy (był to niejaki Kw. Fulwjusz) list z rozkazem, aby się powstrzymał od rzezi. Konsul, nie roztwierając listu, położył go sobie na kolanach i kazał katowi dalej prowadzić zaczętą robotę; dopiero gdy padła głowa ostatniego z działaczy, którzy oderwali Kapuę od Rzymu — dopiero wówczas raczył przeczytać pismo senatu.
Dla Hannibala strata Kapui była punktem zwrotnym jego wojny italskiej. Wprawdzie, za pewną pociechę mogło mu posłużyć udatne zajęcie głównego miasta greckiego w Italji, Tarentu, dawnego współzawodnika Rzymu. Ale po pierwsze zajęcie to było niecałkowite: dowódca załogi rzymskiej M. Liwjusz ostatecznie zdołał się utrzymać w twierdzy Tarentyńskiej, a po wtóre Rzym wysłał przeciw Tarentowi swą doświadczoną tarczę, Fabjusza Kunktatora, któremu po długiem oblężeniu udało się odebrać Hannibalowi tę perłę Italji południowej.
Był to ostatni wielki czyn orężny sędziwego dowódcy. Sprawozdanie jego w senacie o tem oblężeniu wydało się Liwjuszowi obrażającem dla jego ambicji. «W każdym razie przyznaj się, Kw. Fabjuszu — rzekł doń Liwjusz — że bezemnie nie zdobyłbyś Tarentu!» — «Zapewne, nie — jadowicie odrzekł Kunktator — nie mógłbym go odebrać, gdybyś ty go przedtem nie stracił».
Teraz Hannibal, zamknięty w Bruttjum i opuszczony przez rodaków, jedyną tylko mógł mieć nadzieję — nadzieję na pomoc swego brata, wodza Hiszpanji kartagińskiej, Hazdrubala Barkasa. Aby jednak ocenić jego położenie, musimy przedtem wystawić rozwój walk na innych teatrach wojny. Było ich teraz trzy: Grecja z Macedonją, Sycylja i Hiszpania.
Macedonją rządził wówczas król, który nosił dumne imię Filipa, ale zresztą był mało podobny do założyciela potęgi swej ojczyzny. Jasno rozumiał on, że zwycięstwo Rzymu jest dla niego daleko niebezpieczniejsze niż zwycięstwo Kartaginy, gdyż plany tej ostatniej nigdy nie ogarniały wschodniej części morza Śródziemnego: na zasadzie tych rozważań zawarł przymierze z Hannibalem. Ale wobec nieudolności Filipa sojusz ten mało był użyteczny dla wodza armji punickiej. Posłowie jego dostali się w ręce Rzymian; senat, nie czekając, aż się w Italji ukażą siły macedońskie, postanowił wysłać swoje wojska przeciw sąsiadowi wschodniemu. Oczywiście, na wielkie siły zdobyć się tam nie było można; nie więcej mogli wysłać nad jeden legjon, którym dowodzić miał niejaki M. Walerjusz Lewinus. Ale ten Lewinus okazał się człowiekiem bardzo umiejętnym; korzystając z gmatwaniny spraw na Wschodzie, stworzył Filipowi na miejscu tylu wrogów, że ten zmuszony był porzucić wszelką myśl o wyprawie do Italji, i ta pierwsza wojna macedońska, która z Rzymu odciągnęła tylko jeden legjon, za jedyny rezultat miała wyniszczenie obolałej Grecji. Filipowi zaś Rzym w swoim czasie przypomniał jego wrogie zamysły przeciw sobie.
Poważniejsze było położenie rzeczy na Sycylji.
Mądry władca Syrakuz Hieron, który w ciągu lat 50 wiernie dotrzymywał sojuszu z Rzymem, umarł w głębokiej starości wkrótce po bitwie pod Kannami. Naród tak go kochał, że miłość tę przelał na jego następcę — a był to jego wnuk, niepełnoletni Hieronim.
Człowiek ten pomimo swą młodość był bardzo zepsuty, a przytem pozbawiony rozsądku; uważając sprawę Rzymu za całkowicie przepadłą, przyjął on ponętną propozycję, by sojusz rzymski zmienić na kartagiński. Gdy posłowie rzymscy przyszli do niego, by odnowić układ, niegdyś z jego dziadem zawarty — on ich zuchwale zapytał, co to im się przytrafiło z Hannibalem pod Kannami; «posłowie kartagińscy — dodał jadowicie — opowiadają rzeczy nieprawdopodobne». Wówczas naczelnik poselstwa rzymskiego powiedział, że wróci do niego wówczas, gdy Hieronim będzie w usposobieniu poważniejszem.
Do otwartego zerwania zresztą nie doszło. Hieronim w kilka miesięcy zmarnował całą tę miłość ludzi, którą jego dziad uzyskał swem pięćdziesięcioletniem mądrem i łagodnem panowaniem i zginął jako ofiara sprzysiężenia. Syrakuzy na nowo stały się republiką. Ale bezład, który powstał skutkiem zagłady tyrana, dał możność zwolennikom Kartaginy łowić ryby w mętnej wodzie. Powoli ludzie ci swój cel osiągnęli: Syrakuzy zawarły sojusz z Kartaginą przeciw Rzymowi.
Dla Rzymu cios to był straszny. Zapewne siły republiki Syrakuzańskiej były niewielkie, a przytem osłabione zamętem wewnętrznym; ale niebezpieczeństwo polegało na tem, że Kartagina uzyskała znów możność oparcia się na Sycylji, skąd w każdej chwili mogła wyciągnąć pomocną rękę Hannibalowi w Bruttjum. I chociaż Rzym właśnie w owym czasie oblegał Kapuę, ostatnie siły wytężył, aby nie dopuścić do rozwoju potęgi kartagińskiej na Sycylji. Wysłał tam swego najlepszego wodza Marcella, «miecz Rzymu», i nawet skorzystał z wojny, jaka wybuchła na Sycylji, aby tam ustanowić przykład zbawiennej surowości: resztki «legjonów kanneńskich» posłano na wyspę, zakazując im powrotu do Italji póty, póki się wojna nie skończy. I choć nieraz «Kanneńczycy» błagali, aby z nich zdjęto owo piętno hańby, senat był nieubłagany. «Zbiegi, co porzucili swych towarzyszów na polu bitwy, nie powinni wracać do ojczyzny, póki nie odkupią wobec niej swego grzechu.»
Można podziwiać wytrwałość Rzymu i jego senatu, a jednak serce krwią się zalewa, gdy się pomyśli, że włócznie legjonów były zwrócone przeciw najwspanialszemu miastu greckiemu, przeciw istotnej perle całego Zachodu. Długoletni pokój, którym Syrakuzy cieszyły się za czasów Hierona, ozdobił je wszelkiemi czarami sztuki greckiej; ze wspaniałością świątyń starych i nowych współzawodniczyły nader piękne budynki świeckie, zarówno publiczne jak prywatne; między kolumnami na placach zachwycały wzrok posągi z marmuru i spiżu. Było to właściwie nie jedno miasto, lecz cztery połączone ze sobą, przyczem każde było własnym murem otoczone: naprzeciw «Wyspy», najstarszej części miasta z twierdzą (zaznaczymy tu, że to jedyna część Syrakuz dziś zabudowana), promieniała na lądzie bogata Achradina, którą zapełniały wytworne domy magnatów i kupców; tuż obok była dzielnica Tyche, nazwana tak od imienia świątyni tego bóstwa (po łacinie Fortuna) oraz Neapolis t.j. Nowe Miasto. Co do rozmiarów Syrakuzy nie ustępowały Rzymowi, ale co do piękna i wytworności życia znacznie go przewyższały.
I otóż to miasto stało się teraz teatrem wojny, która go nic nie obchodziła. Kartago znów nie pospieszyła mu z dostateczną pomocą; Syrakuzanie w walce z żelazną siłą Marcella skazani byli wyłącznie na swoje własne środki, na pospolite ruszenie obywateli oraz na najemników. I kto wie, czy długo byliby zdolni wytrzymać oblężenie, gdyby nie genjalna wynalazczość jednego z obywateli, Archimedesa.
Z powołania Archimedes był matematykiem; uzupelnił on naukę geometrji, obliczywszy objętość walca (cylindra) i kuli, a tak dumny był tem odkryciem, że nakazał na swym nagrobku wyobrazić te dwa ciała. Mechanikę i połączone z nią częściowe działy fizyki (nowoczesnej) uważał za «geometrję dla zabawy» i patrzył na nie z góry. Jednakże zbogacił również fizykę i mechanikę nieśmiertelnemi odkryciami. Jeszcze za Hierona, swego protektora, Archimedes, rozwiązując zadanie, jakie mu król postawił, odkrył t. zw. ciężar gatunkowy: do tego zdarzenia naukowego odnosi się jego znakomity okrzyk: beureka t.j. «znalazłem!». Teraz go pociągnęło zadanie z mechaniki: za pomocą siły najmniejszej wykonać pracę możliwie największą. Nie tyle odkrył on, ile rozwinął i ułożył w system własności mechaniczne dźwigni i płaszczyzny pochyłej (t.zw. śruba Archimedesa); powodzenie tych badań podnieciło go do zuchwałego orzeczenia: «dajcie mi punkt oparcia — a ja ziemię z posad ruszę».
Jako zwolennik zmarłego Hierona, Archimedes nie mógł popierać szalonej polityki jego następców. Gdy jednak wojna raz była zdecydowana, obowiązek obywatelski nakazywał mu pomagać ojczyźnie. I dopomógł jej sposobem wprost cudownym. Marcellus oblegał Syrakuzy od strony lądu i od strony morza: liczył na to, że zdobędzie miasto za pomocą szturmu floty. I oto ruszyły przeciw murom Achradiny i Wyspy ciężkie pentery, dźwigając na sobie wielką wieżę oblężniczą — gdy naraz na murze ukazuje się łańcuch olbrzymiego łabędzia, opuszcza się potworny hak, chwyta penterę, podnosi ją w powietrze, potrząsa wielokrotnie, przyczem załoga z niej się sypie jak liście jesienne — i nakoniec statek z hukiem pogrąża się w morze. Wiele takich forteli obmyślil Archimedes: zbudził w Rzymianach taką trwogę, że skoro tylko na murze ukazała się jaka belka, wnet oni krzycząc: «machina, machina!» uciekali z powrotem do swoich fortyfikacji.
Ale i Marcellus nie przerywał swych wysiłków. Zwykła taktyka żelaznego pierścienia powoli zaczęła brać górę. Runęła Tyche, runęła Neapolis. Teraz legjoniści rzymscy stali już pod murami pięknej Achradiny. Ze łzami patrzył oświecony i ludzki Marcellus na te cuda, skazane na zniszczenie. Ale legjoniści byli pełni wściekłości i dowódca wiedział, że nie powstrzyma ich od grabieży bogatego miasta. Nakoniec prawie jednocześnie padły ostatnie części miasta, Achradina i Wyspa. Zaczęła się grabież. Archimedes nie spostrzegł nawet, że miasto bylo wzięte; nie zauważył krzyku i zamieszania; umysł jego był cały pogrążony w nowem zagadnieniu naukowem, rysował i obliczał rylcem na piasku swego perystylu. Wdarli się do niego legjoniści, zbliżyli się gromadą. «Przyjacielu — rzekł do jednego z nich rozżalony mędrzec — nie zamazuj moich rysunków!» Ten, nie wiedząc, z kim ma do czynienia, zabił go bez namysłu. Dopiero gdy powiedział o Swym czynie Marcellowi, ten zrozumiał, co się stało. Kazał z honorem pochować Archimedesa, a rodacy ozdobili jego mogiłę takim pomnikiem, jakiego zmarły sobie życzył.
Wiele rzeczy pięknych zginęło po zajęciu miasta; niejedno przecie ocalało i Marcellus wziął, co mógł, ze sobą, aby swe rzymskie budowle ozdobić utworami genjuszu greckiego. Wówczas to poraz pierwszy naród rzymski poznał wspaniałości sztuki greckiej. Niewątpliwie wplyw jej na rozwój przyszłego władcy świata był wielce dobroczynny; a jednak ludzie oświeceni w Rzymie nie pochwalali tego gwałtu nad zwyciężonymi i przeciw chciwości Marcella chętnie powoływali się na surowość Fabjusza Kunktatora, jaką ten okazał po wzięciu Tarentu. Kiedy najbliżsi radzili mu, aby zabrał ze sobą posągi z marmuru i spiżu — Fabjusz z uśmiechem odrzekł: «Nie, pozostawmy Tarentczykom ich rozgniewanych bogów!»
Najgorsze bylo to, że przyklad Marcella wywołał naśladownictwo ze strony licznych pożądliwych namiestników rzymskich zarówno w Sycylji jak też później w dzielnicach Wschodu greckiego. Rzym zdobił się trofeami zwyciężonej Grecji, a w jej synach pękało serce na widok tego, jak nielitościwy zwycięzca zabierał sobie to, co dla nich stworzyli wielcy artyści ich wielkiej przeszłości.
Padły Syrakuzy — padły na zawsze (r. 212). Odtąd już się o nich prawie nie mówi w historji. Pod panowaniem rzymskiem zostały one stolicą zjednoczonej prowincji Sycylji, rezydencją namiestników rzymskich — i kwitły spokojnie, jako miasto prowincjonalne. Ale po upadku potęgi Rzymu zaczęły też ubożeć i upadać Syrakuzy — i dziś jest to niewielkie miasto, które obejmuje zaledwie starą Wyspę. I ze smutnem uczuciem błądzi podróżny po wypalonej równinie, śród gruzów świątyń, teatrów, kamieniołomów — resztek dawnej wspaniałości Achradiny, Tyche, Neapolu.
Jednakże ani sprawy macedońskie ani sycylijskie nie doprowadziły do rozwiązania wojny; stało się to w tym samym kraju, w którym wojna się rozpoczęła, t. j. w Hiszpanji. Widzieliśmy już, jak w pierwszym roku tej wojny (218) senat wyprawił tam wojsko, którem dowodził Gnejusz Korneljusz Scypjo; po bitwie nad Trebją przyłączył się do niego też i jego brat Publjusz Scypjo — i zaczęła się sławna dziesięcioletnia działalność Scypjonów w Hiszpanii, która się nie przerwała już aż do chwili ostatecznego wywalczenia tego kraju od Kartaginy. Rzymianie wykazali w tej sprawie zwykłą swoją przezorność i wytrzymałość: wiedząc, jakie znaczenie ma dla Kartaginy Hiszpanja, senat rzymski nawet w najcięższych dla siebie chwilach, po Trazymenie, po Kannach, nie odwoływał do Italji legjonów hiszpańskich.
Zadanie Scypjonów było podwójne: zwyciężyć Kartagińczyków i odciągnąć od nich plemiona hiszpańskie: jedno i drugie wykonali oni znakomicie. Przedewszystkiem wyzwolili od Kartagińczyków ziemie między Pirenejami a Ebrem, gdzie wojsko punickie miał pod swą władzą dowódca drugorzędny; trudniejszem stało się zadanie, gdy chorągwie rzymskie przedarły się na drugi brzeg Ebro. Tu mieli przeciw sobie samego Hazdrubala Barkasa, który był dostojnym bratem Hannibala. Unikając bitw stanowczych, Rzymianie szli naprzód powoli, powiększając koło swoich zwolenników. Doskonałe wrażenie zrobiła odbudowa Saguntu, który szczodrze został wynagrodzony za swą wierność Rzymowi. Scypjonowie kazali wszędzie wykupić wszystkich zaprzedanych w niewolę Saguntczyków i powrócić ich na ziemię rodzinną. Stolicą swoją uczynili miasto nadmorskie Tarrakonę, która stała się przeciwnikiem stolicy punickiej, Nowej Kartaginy.
Zatrwożyli się Punowie: na pomoc Hazdrubalowi Barkasowi posłali nowe wojsko z nowym dowódcą, Hazdrubalem synem Gisgona; trzecią armią dowodził młodszy brat Hannibala, Magon Barkas. Rzym nie był w stanie należycie wzmocnić wojsko Scypjonów; nie skończył jeszcze z wynikami klęski pod Kannami. Scypjonowie zmuszeni byli oprzeć się na pomocy licznego plemienia Celtyberów, którzy zamieszkiwali średnią część półwyspu. Pomoc zdawała się zapewniona; i oto naciskani z dwóch stron, Scypjonowie popełnili fatalną nieostrożność: siły swoje rozdzielili. Kartagińczykom było to dogodne; przekupiwszy Celtyberów, namówili ich, by w czasie najgorętszej walki opuścili swoich sojuszników. Tak owa bitwa — bitwa pod Amtorgisem (212) skończyła się pogromem armji rzymskiej; obaj Scypjonowie padli.
Wieść ta jak piorun uderzyła w Rzymian. Zdawało się, że wybawienie było tak bliskie: Kapua właśnie poddała się niedawno, upadek Syrakuz oczekiwany był z dnia na dzień, Hannibal w Bruttjum doprowadzony był do ostatecznego upadku — i nagle na Zachodzie zbierać się zaczęła nowa burza. Wszystkie powodzenia sześcioletniej wyprawy zostały zmarnowane: Hiszpanja do samego Ebro na nowo uznała nad sobą władzę Kartagińczyków; Saguntowi groziło drugie zburzenie; a główna rzecz w tem, że Hazdrubal mógł lada dzień przedostać się poza linję Ebro, opanować pasma gór Pirenejskich i z nowem wojskiem runąć na wyczerpaną Italję.
W tej straszliwej chwili zbawcą nadziei rzymskich w Hiszpanji okazał się prosty żołnierz konny z rozbitej armji Gnejusza Scypjona — Gajus Marcjusz; dzięki jego umiejętnym operacjom resztki rozgromionych legjonów udało się ocalić poza Ebro. Gdy zaś żołnierze obrali go swym naczelnikiem, prowadził sprawę w sposób tak wyrachowany i mądry, że nietylko się utrzymał do przyjazdu nowych wojsk rzymskich, ale uzyskał pewne nietyle istotne, ile pokrzepiające powodzenia. W ten sposób Hiszpanja do Ebro zachowana została dla Rzymu: a to było podstawą przyszłych sukcesów.
Tem ważniejszą było rzeczą znaleźć dostojnego następcę obu zabitych pod Amtorgisem dowódców. Zadanie było trudne; ochotnicy nie stanęli. Naraz usługi swe ofiarował człowiek, na którego wobec jego młodości nikt nia zwracał uwagi. Był to Publjusz Korneljusz Scypjo, syn zabitego Publjusza Scypjona, ten sam, który pod Tycynem ocalił życie swego ojca, który po bitwie pod Kannami rozbił spisek, uknuty w celu porzucenia Rzymu. Nadzwyczajne zdarzenia, w których młodzieniec ten od wczesnych lat brał udział, rozwinęły w nim prócz męstwa i rozsądku także i głęboką religijność; często modlił się na Kapitolu i sądził samego siebie również, jako będącego pod osobliwą pieczą bogów opiekunów Republiki. Bądź jak bądź, senat rzymski nie uważał za rzecz możliwą przyjąć na swą odpowiedzialność wyboru tak młodego dowódcy, który nawet nie był pretorem; pozostawił wyrok w tej sprawie ludowi. Ale gdy Scypjo stanął wobec ludu — młody, piękny, skromny; gdy wypowiedział swą pierwszą mowę, zachwycającą i orzeźwiającą — w jednej chwili podbił wszystkie serca: jednogłośnie obrany został dowódcą armji hiszpańskiej, następcą władzy swego ojca i stryja.
Do dwóch zadań, jakie mieli jego poprzednicy, łączyło się trzecie: na wszelki sposób zatrzymać Hazdrubala Barkasa w Hiszpanji i nie dopuszczać go do przełęczy Pirenejskich. Młody Scypjo wiedział o tem i postępował odpowiednio. Wojsko hiszpańskie powitało go z zapałem; on ze swojej strony okazywał wielką cześć G. Marcjuszowi, widząc w nim swego głównego doradcę i pomocnika. Ale najwięcej ufał samemu sobie, do czego zresztą uprawniały go wybitne zdolności. Od swego wielkiego przeciwnika Hannibala nauczył się on wielu rzeczy, a przedewszystkiem tego, co tak trudno wchodziło do głowy dowódców rzymskich; nauczył się sztuki fortelów wojennych, skomplikowanych planów bitwy i innych przedsięwzięć. Rychło też znalazł sposobność zastosowania tej umiejętności.
Nie dopuściwszy, by ostygł zapał wojska — przeprowadził je za Ebro, nie mówiąc jednak nikomu, dokąd żołnierzy prowadzi. I swoi i nieprzyjaciele byli pewni, że Scypjo przygotowuje wyprawę przeciw jednemu z wodzów kartagińskich, którzy stali w głębi lądu. On jednak nagle skierował wojsko ku brzegowi morza — i Rzymianie znaleźli się pod wysokim murem stolicy punickiej w Hiszpanji, pod Nową Kartaginą.
Wydawało się to szaleństwem; toć póki on będzie tracił siły na bezowocne szturmy, nadejdą wojska kartagińskie i wezmą go między dwa ognie! Ale Scypjo wszystko przewidział: wiedział, że mały półwysep, na którym leżało miasto, oddzielony był od lądu zatoką, i że w tem miejscu Punowie, zaufani w tę ochronę przyrodzoną, nie zbudowali fortyfikacji zbyt silnych; wiedział też od rybaków tarrakońskich, że woda tu w czasie odpływu nie jest zbyt głęboka. I oto doczekał się dnia, gdy wskutek wiatru, dmącego od strony lądu, odpływ był szczególnie silny. Część wojska posłał, by szturm przypuścić do murów i w ten sposób odciągnąć uwagę oblężonych, a drugiej części pokazał uchodzącą wodę: «Patrzcie! Sam Neptun odsłania nam drogę do miasta! Idźmy za jego wezwaniem!» Wojsko rzuciło się w zatokę — i wkrótce miasto było w rękach Scypjona.
To bajeczne powodzenie miało wpływ najbardziej stanowczy na całą wyprawę hiszpańską.
Padła punicka stolica Hiszpanji, dumny twór Hazdrubala Pierwszego — a wraz z nią dostala się w ręce Rzymian nie tylko olbrzymia zdobycz, cale zaopatrzenie wojenne armji kartagińskiej, ale i zakładnicy z całej Hiszpanii, dzięki którym Punowie trzymali w posłuchu niepokorne ludy hiszpańskie. Scypjo miał zupełne prawo do tryumfu, a jednak zmuszony był wyznać, że jakkolwiek jego umiejętność dowodzenia jest wielka to jednak ma on do czynienia z wrogiem, który bynajmniej w niczem mu nie ustępuje.
Hazdrubal Barkas zrozumiał, że dalsze powodzenie w Hiszpanji jest wykluczone dla Kartagińczyków. Jedyna nadzieja — to przeprowadzić wojska do Italji, złączyć się ze starszym bratem i razem zaatakować Rzym. Poruczywszy bratu młodszemu Magonowi oraz Hazdrubalowi synowi Gisgona, by ratowali, co można, sam z głównemi siłami ruszył ku Pirenejom. Scypjo był spokojny: wszystkie przejścia bliskie morza Śródziemnego były przez niego mocno zajęte. Ale tu Hazdrubal wykazał właściwą Baskidom genjalną śmiałość. Ruszywszy z wojskiem ku źródłom Tagu, przeszedł przez dzielnice ludów dzikich, z imienia ledwie znanych Rzymianom, dotarł do najdalszych przełęczy Biskajskich, przedarł się przez nie — i wcześniej był w Gallji, nim wogóle Scypjo dowiedział się o jego wyprawie. Wiele zarzutów słyszeć się dało wówczas przeciw młodemu dowódcy: «wypuściłeś Hazdrubala!» Ale nic na to nie można było poradzić. Również piorunujące były i wszystkie inne działania brata Hannibala. Rzymianie mieli nadzieję, że go zatrzymają na długiej drodze do Italjj — zdarzyła się rzecz wprost odwrotna. Nauczeni przez doświadczenie ze starszym Barkidą, Gallowie zrozumieli, że dla nich daleko korzystniej przepuścić możliwie prędko tę burzliwą chmurę, która wcale nie dla nich przechowywała swe gromy. Jedna po drugiej płynęły do Rzymu niepokojące wieści: Hazdrubal nad Rodanem! Hazdrubal pod Alpami! Hazdrubal w dolinie Padu, tryumfalnie przyjęty przez Galów cyzalpińskich!
Tak się zaczął dla Rzymian rok 207, najgroźniejszy z całego dziesięciolecia. Co będzie teraz? Nowa Trebja, nowy Trazymen, nowe Kanny — tem okropniejsze, że teraz dwaj wielcy Barkidzi trzymają w swych kleszczach osłabioną zmaganiami Italję. Trzeba było pomyśleć o naczelnikach. I znów senat okazał doskonałe zrozumienie sprawy: przedstawił narodowi jako kandydatów na konsulów M. Liwjusza (inny to — obrońca Tarentu) oraz G. Klaudjusza Nerona. Pierwszy z nich był człowiekiem dzielnym, lecz ponurym; usunięty był od wszelkich działań od chwili, gdy zapadł przeciw niemu niesprawiedliwy wyrok w sądzie ludowym; drugi, choć odznaczał się zaletami, ale tylko w przedsięwzięciach drugorzędnych. Liwjusz wysłany został przeciw Hazdrubalowi, Nero przeciw Hannibalowi — i Rzym czekał, co będzie dalej.
Wszystko dotychczas udawało się Hazdrubalowi: pierwszą poważną przeszkodą dla niego, tak samo jak dla Hannibala — była Stradella. Placencji i on nie był w stanie zdobyć, a Gallowie domagali się usunięcia tej drzazgi ze swego ciała; po bezowocnem oblężeniu ruszył dalej drogą między Apenninem a morzem Adrjatyckiem, aby się połączyć z bratem. Udało mu się przekroczyć granicę Italji właściwej, ale tu nad rzeką Metaurem napotkał wojsko konsula Liwjusza.
W tym czasie i Hannibal opuścił Bruttjum: podniecony nową nadzieją, złamał on opór konsula Nerona, ruszył do Apulji, pod Kanny — świadka swojej sławy — i tu zaczął oczekiwać gońców od brata. Gońcy wyruszyli, ale wpadli w ręce Nerona, i ten od nich się dowiedział, że Hazdrubal zamierza znieść Liwjusza i skierować się do Umbrji, gdzie wyznaczył punkt niedaleko Rzymu — tam właśnie prosi, aby i brat się przedostał, aby razem iść na stolicę. I owóż teraz ten plan, który był tajemnicą dla Hannibala, stał się znany Neronowi.
Pod wpływem tej wiadomości Nero powziął myśl śmiałą do szaleństwa. Pozostawiwszy tylko część wojska w obozie — przekonany, że Hannibal jeszcze kilka dni czekać będzie wieści od brata — wziął ze sobą najlepsze oddziały i w bystrych pochodach ruszył do Umbrji i dalej na spotkanie Liwjusza. Ten pocichu go wpuścił do swego obozu, nie rozszerzając jego pomiarów, aby Hazdrubal nie domyślił się przybycia posiłków. Wierny swemu planowi wódz kartagiński zaczął przeprawę przez Metaur: opór Liwjusza go nie niepokoił; spodziewał się tego i rozważnie poprowadził bitwę.
Nagle, w momencie stanowczym, na tyłach ukazuje się z wojskiem drugi konsul Nero, który, walcząc z Hannibalem, rzekomo miał się znajdować w Apulji. Jak się to mogło zdarzyć? Czyżby Hannibal był rozbity? Wszelki odwrót był zamknięty: pozostawało tylko na miejscu walczyć przeciw jednemu i drugiemu wrogowi. Całe wojsko Hazdrubala zginęło w tej nierównej walce; sam dowódca, walcząc jak lew, padł razem z innymi.
Zwycięstwo Rzymu było całkowite: dzień nad Metaurem zniweczył ostatnią nadzieję Hannibala. Sam on wciąż jeszcze stał w Apulji, nie podejrzewając, że jego przeciwnik odszedł. Obaj konsulowie śpieszyli z powrotem, zanim podstęp zostanie odsłonięty. Ze zdumieniem spostrzegł Hannibal nagłe wzmocnienie obozu nieprzyjaciela. Bolesne rozwiązanie zagadki rychło nadeszło. W istocie okrutny Nero nie uląkł się splamienia swej sławy wojennej aktem wstrętnej, bezprzykładnej u Rzymian złośliwości: w czasie, gdy Hannibal z coraz bardziej rosnącym niepokojem czekał wieści o bracie, Nero po przez wał obozu kazał mu rzucić odrąbaną głowę Hazdrubala. Zaprawdę, teraz wszystko stało się jasne: «Poznaję szczęście Kartaginy!» zawołał skazany dowódca skazanego miasta — i posępny wrócił do Bruttjum, aby tam oczekiwać zakończenia swych przeznaczeń.
Teraz wypadki potoczyły się nader szybko. Rok następny przyniósł Rzymianom pożądaną wieść o podboju Hiszpanji — i o wygnaniu stamtąd sił kartagińskich. Przywiózł tę wiadomość sam Scypjo i było oczywiste, że w nagrodę należał mu się konsulat na r. 205. O jedno tylko szedł spór: czy prowadzić wojnę w ltalji, aby wygnać z niej Hannibala, czy też przerzucić się do Afryki, licząc na to, że zagrożona Kartago sama dla ocalenia wezwie swego wielkiego dowódcę. Scypjo, lubując się w postanowieniach śmiałych, żądał tego ostatniego; przeciwstawił mu się stały obrońca środków ostrożnych, posiwiały Fabjusz Kunktator. Senat powziął uchwałę pośrednią: jako prowincja wyznaczona została młodemu konsulowi Sycylja, ale otrzymał polecenie udania się do Afryki, o ile uzna to za rzecz użyteczną. Oczywiście tak też uczynił, lecz ponieważ zatrzymały go przygotowania, stało się to możliwe dopiero w r. 204.
Tu w Afryce rozegrał się w ciągu dwóch lat następnych ostatni akt wielkiej tragedji śródziemnomorskiej. Aby go zrozumieć, obaczmy, jak stały tam sprawy kartagińskie.
Oprócz właściwej ziemi kartagińskiej, stosunkowo niewielkiej, musimy tu między Saharą a morzem rozróżnić dzielnice sprzymierzonych z Kartaginą miast fenickich, z których większa część leżała na Małym Syrcie; nazywano je zazwyczaj wyrazem greckim «emporia» t.j. porty handlowe. Nie bacząc na pokrewieństwo plemienne z miastem naczelnem, odnosiły się do Kartaginy niechętnie; już w czasie pierwszej wojny punickiej przeszły na stronę Regulusa, a po jej zakończeniu oddały się najemnikom; teraz zaś, rzekłbyś, gotowe były zamienić władzę kartagińską na jakąkolwiek inną: — rażące przeciwieństwo z wiernością sojuszników latyńskich Rzymu. — Dalej na zachód, w obecnym Algierze, leżała Ukraina kartagińska: stepy Numidyjskie, niezależne od Kartaginy, jednak znajdujące się pod czarem jej kultury; one to dostarczyły najlepszą konnicę do armji hiszpańskiej Barkidów. Z licznych plemion numidyjskich najpotężniejszem było to, nad którem panował «król» Syfaks; z pośród: niezależnych od niego «książąt» numidyjskich najznaczniejszy był Gaja. Gdy zaczęła się wojna, Syfaks, odczuwając ucisk Kartaginy i chcąc mieć zwierzchnika raczej dalszego niż bliższego, skłonny był do sojuszu z Rzymem; z tegoż samego powodu Gaja życzliwie był usposobiony dla Kartaginy.
Magnaci kartagińscy, członkowie senatu, rządzącego miastem i Afryką, zazwyczaj przywiązywali do siebie królików i książąt sąsiednich, półdzikich ziem, nietylko widokami korzyści materjalnych, ale także małżeństwami, zawieranemi między owymi książątkami a córkami senatorów. Tym sposobem wyzyskiwano w celach państwowych bajeczną urodę wschodnią obywatelek punickich. Przykład taki widzimy i tutaj. Przywódcą partji Barkidzkiej podczas nieobecności Hannibala był znany nam już Hazdrubal syn Gisgona; otóż dążąc do umocnienia podstaw sojuszu Kartaginy ze starym księciem Gajem, doprowadził on do zaręczyn jego syna, młodego i dzielnego Masynissy ze swoją prześliczną córką Sofonisbą, będącą wówczas jeszcze podlotkiem. Kiedy następnie udał się do Hiszpanji na pomoc Barkidom, wziął ze sobą Masynissę, jako swego przyszłego zięcia i — nie zawiódł się na nim: Masynissa ze swą waleczną drużyną był bardzo użyteczny; głównie też dzięki niemu dowódcy kartagińscy uzyskali stanowcze zwycięstwo nad obu Scypjonami pod Amtorgisem w 212 r.
Ale później okoliczności się zmieniły. Gaja umarł w rodzinie książęcej zaczął się bezlad, gorliwie podsycany przez Syfaksa, któremu w końcu udało się zawładnąć calem dziedzictwem Masynissy. Z drugiej strony z chwilą gdy Hazdrubal Barkas udał się do Italji (208), dla Kartagińczyków stało się ostatecznem niebezpieczeństwem bronić Hiszpanji przeciw rosnącej wciąż potędze Scypjona. Uchwaliwszy opuszczenie Hiszpanii (206), senat kartagiński dał swoim dwom tamecznym dowódcom dwa różne polecenia: Magon Barkas miał wraz ze swojem wojskiem iść do Italjj na pomoc Hannibalowi, Hazdrubal zaś syn Gisgona miał przewieźć swoich żołnierzy do Afryki, dla pomocy na miejscu.
Magon Barkas nie miał powodzenia, ale zapewne i nie liczył na nie: jego wyprawa do Italji była czynem nie nadziei, lecz rozpaczy. Udało mu się wojska przeprowadzić do Italji, zdobył nawet miasto nadmorskie Genuę, ale w bitwie z wojskiem rzymskiem został rozbity, raniony i umarł w czasie smutnej przeprawy do Afryki (204).
Hazdrubal syn Gisgona przeciwnie bardzo szczęśliwie wykonał swoje niezawiłe zadanie. Przygotowując obronę Afryki wobec nieuchronnej wyprawy Scypjona, z natury rzeczy zwrócił uwagę na sprawy numidyjskie. Pozbawiony tronu Masynissa stracił dla niego znaczenie jako sojusznik; bardzo cenny byłby Syfaks, ale ten już zawarł przymierze ze Scypjonem. Mimo wszystko mądry wódz kartagiński nie tracił nadziei. Scypjo był daleko, a Hazdrubal blisko — i przytem ze swą piękną córką Sofonisbą, która teraz już dorosła. Nie oparło się ogniste serce Syfaksa: ożenił się z córką Hazdrubala, zawarł sojusz z Kartaginą, a do Scypjona posłał zawiadomienie, aby ten w razie przeprawy do Afryki nie liczył na jego współdziałanie.
Dla Scypjona był to straszny cios: sil własnych miał zbyt mało, aby prowadzić wojnę w Afryce, senat zaś nie mógł się zdecydować, by wypuścić legjony z Italji, dopóki w niej siedział Hannibal. Prawda, pewnem wynagrodzeniem za tę stratę było, że Masynissa przystał do niego — jakkolwiek niemile to było dla Scypjona podawać rękę człowiekowi, który spowodował klęskę, a może nawet i śmierć jego ojca i stryja. Ale po pierwsze była to pomoc bardzo nikła: Masynissa na razie nie mógł mu nic ofiarować, prócz siebie samego oraz niewielkiej bandy raczej zbójników niż żołnierzy. I to oparcie łatwo mogło runąć — Syfaks i Kartagińczycy gotowali obławę na wygnanego, lecz niebezpiecznego księcia i nie dziś to jutro mogli go unicestwić. I właśnie dla tego śmiały wódz rzymski postanowił wyprawy nie odkładać. Nie licząc na Numidję, jako miejsce wylądowania, Scypjon wybrał emporia na Małym Syrcie, tę podatną do zranienia piętę siły kartagińskiej, i kazał powiedzieć Masynissie, aby ten właśnie w tem miejscu czekał na niego.
Zdawało się jednak, że wszyscy bogowie są przeciw Scypjonowi. W czasie przejazdu nagle całą flotę otoczyła mgła: ani nieba ani morza nie było widać. Powoli — na chybi trafi — okręty płynęły dalej. Naraz morze rozjaśniło się cokolwiek: jakaś góra pokazała się na widnokręgu. «Cóż to jest?» zapytał Scypjo. «Przylądek Merkurego» — odpowiedział sternik; a w starożytności tak się nazywał teraźniejszy przylądek Bon, który dzieli zatokę Kartagińską od Małego Syrtu. «Doskonale — rzekł uradowany Scypjo — bierz bardziej na wschód» — to znaczy do emporjów. Znowu mgła, tuman; znowu jasność. Ziemia — podpływają. Co za ziemia? Jak się okazało — jest to pobrzeże Utyki, na zachód od Kartaginy! Utyki, która była najwierniejszym przyjacielem i sojusznikiem Kartaginy! Masynissa tymczasem czekał w emporjach, zgoła w innym kierunku.
Nie było co robić: omyłka była nie do poprawienia. W tem nieszczęściu było przynajmniej tyle dobrego, że wojsko kartagińskie znajdowało się daleko, nikt nie przeszkadzał wylądowaniu. Jako człowiek o postanowieniach szybkich, Scypjo natychmiast zaczął oblegać Utykę, myśląc, że może i tu mu się tak powiedzie, jak niegdyś w Nowej Kartaginie. Ostatecznie oblężenie to nie doprowadziło do niczego: ale za to przyłączył się do Scypjona Masynissa, który z nadzwyczajną śmiałością przedarł się z emporjów poprzez kraj nieprzyjacielski. Wprawdzie, zwolna zdążył przybyć i Hazdrubal z Syfaksem, ale tymczasem nadeszła jesień, postanowili więc rozłożyć się w obozowisku zimowem. Scypjo uzyskał w ten sposób czas do nabrania oddechu — i skorzystał z tego z właściwą mu pomysłowością.
Udał, że pragnie pokoju i że widzi pośrednika w Syfaksie, jako swoim dawnym sprzymierzeńcu. Miłość własna barbarzyńcy została mile połechtana tem zaufaniem; chętnie przyjmował posłów rzymskich, a mieli oni tajne polecenie, aby sprawę przeciągać, a tymczasem starannie poznać urządzenie obozowiska nieprzyjaciół. Minęła zima, nadeszła wiosna r. 203; pod jakimś dogodnym pozorem Scypjo przerywa układy i — skorzystawszy z ciemnej i burzliwej nocy — posyła ludzi zaufanych, by rzucić ogień w namioty numidyjskie. Natychmiast oba obozy zapłonęły ogniem; powstała panika, uciekający natknęli się na straszliwe włócznie legjonistów rzymskich. Wielu z nich wówczas Rzymianie wycięli, sami nie ponosząc żadnej straty; Hazdrubal i Syfaks tylko resztę swych wojsk zdołali ocalić.
Ta reszta jednak była wcale pokaźna; zwłaszcza Syfaks mógł się z łatwością obejść bez nowego werbunku; na «Wielkich Polach» uzna] za rzecz możliwą wystąpić przeciw legjonom rzymskim. Ale nie miał powodzenia; talent wojenny Scypjona wystąpił tu w pełnym blasku i ta pierwsza wielka bitwa na gruncie kartagińskim zakończyła się dlań korzystnie.
Syfaks cofnął się, aby bronić stolicy swej Cyrty, ale Scypjo i tu nie dawał mu spokoju. Sam zajęty rozszerzeniem swego terytorjum w dzielnicy nadmorskiej, przeciw królowi numidyjskiemu wysłał konnicę pod rozkazami swego przyjaciela Leljusza oraz Masynissy. Pod Cyrtą dopędzili nieprzyjaciela; odbyła się jeszcze jedna bitwa, w której Syfaks nie tylko został rozbity, ale i dostał się do niewoli. Nie tracąc ani chwili czasu, Masynissa pobiegł do Cyrty i do pałacu królewskiego; tu na progu spotkała go dawna jego narzeczona, teraz żona jego wroga Syfaksa. Jedną tylko miała prośbę: «nie oddawaj mnie żywą Rzymianom!». Zadrgało serce Numidy na widok pięknej kobiety; nie wiele myśląc, wyciągnął do niej rękę i natychmiast odprawił z nią gody ślubne.
Ale radość jego była krótkotrwała. Nazajutrz zjawił się Leljusz z konnicą rzymską: ca gdzie królowa, żona Syfaksa, córka Hazdrubala?» — «Ona jest teraz moją żoną» — rzekł markotnie Masynissa. — «Zechciej ją natychmiast odesłać do naczelnika» — zimno zauważył Rzymianin. Z trudem przekonał go nieszczęsny nowożeniec, aby jej dać pokój, póki Scypjo nie powie swego zdania. Ale Scypjo był tej samej myśli, co jego przyjaciel. Pamiętał, że piękność córki Hazdrubala przyczyniła mu daleko więcej szkody, niż cała sztuka wojenna jej ojca, i nie zamierzał bynajmniej losu wojny uzależniać od żaru serc afrykańskich. Najwyższe pochwały oddał rycerskim czynom Masynissy, ale surowo potępił jego małżeństwo. «Ty prowadzisz wojnę nie sam osobiście, lecz pod chorągwiami narodu rzymskiego; żona króla-wroga, córka dowódcy-wroga jest branką narodu rzymskiego i powinna mu być wydaną». Z goryczą w sercu Masynissa ustąpił. Żonie posłał list: «Mogę tylko wypełnić twą pierwotną prośbę: żywą nie wydać cię Rzymianom»; przy liście byla czara trucizny. Z pogardliwym uśmiechem dumna córka patrycjusza kartagińskiego przyjęła list i czarę. «Dzięki i za to; powiedz jednak memu mężowi, że jego dar byłby mi o wiele milszy, gdyby to nie był dar poślubny». To mówiąc, wypiła jadowitą zawartość kielicha.
Ojciec jej przedtem już skończył życie samobójstwem; teraz Kartago miała jednego tylko obrońcę, Hannibala. Senat wyprawił do niego posłów, żądając, aby swoje wojska przeprawił do Afryki dla obrony ojczyzny. <Ze zgrzytem i jękiem — opowiada historyk rzymski Tytus Liwjusz — i ledwie łzy powstrzymując, wysłuchał on słów poselstwa. «Teraz już mnie otwarcie wzywają z powrotem, a przedtem robili to skrycie, odmawiając mi posilków i pieniędzy. Nie, to nie naród rzymski zwyciężył Hannibala; zwyciężył go senat kartagiński swem niedowierzaniem i zawiścią!» I oto wreszcie w r. 203, w piętnaście lat po swem piorunowem przybyciu do Itali, w trzydzieści dwa lata po swej «przysiędze Hannibalowej», którą wypełnił do końca, lew afrykański wrócił na swe stare legowisko.
Wolniej odetchnęła Italja, ale radość, że groźny wróg ją opuścił, zatruta była trwogą: co się stanie teraz ze Scypjonem i jego wojskiem, gdy przeciw niemu wystąpi sam niezwyciężony dotychczas Hannibal? Wszyscy mieli w pamięci ostrzeżenia starego Kunktatora: sam on jednakże miał już nie dożyć zaprzeczenia swych ostrzeżeń: umarł tejże zimy (203—202), mając lat dziewięćdziesiąt.
Hannibalowi zima ta upłynęła na przygotowaniach. Trzeba było zebrać wszystkie siły kartagińskie dla bitwy stanowczej; należało też i samo miasto przysposobić do przypuszczalnego oblężenia. Na wiosnę r. 202 obaj dowódcy ruszyli z wojskiem przeciw sobie; zetknęli się pod Zamą na południowo-zachód od Kartaginy. Przed bitwą Hannibal zaproponował swemu przeciwnikowi spotkanie dla układów: liczył na urok swego imienia i swej osoby; sądził, że Scypjo cofnie się przed strasznem ryzykiem i przystanie na pokój, korzystny dla Kartaginy. «Pamiętaj, rzekł mu — ty jesteś teraz tem, czem ja byłem nad Trazymenem, pod Kannami; nie kuś kaprysów fortuny wojennej!» Ale Scypjo nie przychylił się do jego warunków: bitwa stała się nieuniknioną.
w bitwie tej obaj dowódcy przewyższyli sami siebie; zdumiewająca zwłaszcza byla sztuka, z jaką Hannibal umiał wyzyskać siły swej różnoplemiennej armji. Ale i jego genjusz nie był w stanie powstrzymać miecza przeznaczeń, który nad nim zawisł. Zwyciężyła wypróbowana wytrwałość legji rzymskich; zwyciężyła wszystko łamiąca odwaga wojowników konnych Masynissy, teraz bardzo licznych. Pod Zamą zakończyła się wielka tragedja śródziemnomorska; zaszło na wieki słońce Kartaginy, Rzym zaś z wojny tej wyszedł jako władca całej zachodniej polowy ówczesnego świata cywilizowanego — a przytem bez współzawodnika również i na Wschodzie.
Istotnie teraz pozostawało tylko zawrzeć pokój. Ważniejsze warunki tego pokoju były następujące:
1) Kartago zachowuje swą niezawisłość i całe terytorjum w Afryce, ale nie ma prawa prowadzić wojny czy to w Afryce czy poza Afryką bez pozwolenia narodu rzymskiego.
2) Hiszpanja przechodzi pod władzę Rzymu.
3) Masynissa zostaje uznany za króla całej Numidji, i Kartago zawiera z nim sojusz.
4) Kartago obowiązuje się płacić Rzymowi daninę coroczną w ciągu lat pięćdziesięciu.
5) Kartago wydaje Rzymowi całą swoją flotę wojenną, prócz dziesięciu tryrem, oraz wszystkie swoje słonie wojenne.
Jak widzimy z tych warunków, Rzym zrzekł się nabytków terytorjalnych w Afryce; poprzestał tu jedynie na tem, że podniósł wysoko Masynissę, który istotnie okazał się wiernym jego sojusznikiem przez cały ciąg swego długiego żywota.
Pozbawiona swej potęgi Kartago przestała być dla Rzymu niebezpieczną: nigdy już nie wyleczyła się z otrzymanych ran. Natomiast w Europie przy zwycięskim Rzymie została Sycylja w całych rozmiarach, nie wyłączając Syrakuz, które odtąd były jej stolicą.
Po zwycięstwie nad Kartaginą Rzym, jako niewątpliwy władca całej zachodniej krainy śródziemnomorskiej, zaczyna zwracać uwagę także i na Wschód, który stał się greckim, zawdzięczając zwycięstwom Aleksandra Wielkiego. Znaczenie tych bez mała dwóch stuleci, które dzielą tryumf Scypjona od założenia cesarstwa, polega na tem, że w ciągu tego czasu założony przez Aleksandra W. grecki «świat zamieszkany» (oikumené) powoli staje się rzymskim. Dlatego, zanim dalej zaczniemy prowadzić powieść o dziejach Rzymu — musimy zająć się losami tego świata greckiego od chwili śmierci jego założyciela. Przy sposobności zresztą zajrzeliśmy w ten osobliwy świat z powodu Pyrrusa, króla Epiru, oraz jego mieszania się w sprawy italskie i sycylijskie; teraz jednak musimy te stosunki zbadać szczegółowiej.
Tak więc opowieść nasza cofa się do r. 323, t. j. do roku śmierci Aleksandra Wielkiego w Babilonie.
Pierwsze lata nowej epoki upływają w bezpłodnych wysiłkach namiestników państwa, którzy rządzili w imieniu nieletnich dzieci zmarłego króla, aby zachować dla nich jedność monarchji. Bezpłodne były te wysiłki już choćby dla tego, że jedna z najważniejszych prowincji, mianowicie Egipt, odrazu została mocno zajęta przez jednego z następców władzy Aleksandra, Ptolemeusza: kraj ten, którego broniły pustynie, nie lękał się najazdu nieprzyjaciela — i Egipcjanie wdzięczni byli swemu mądremu władcy, że im na dalsze lata zabezpieczył spokojne i zamknięte życie.
Przykład jego zaraźliwie podziałał na innych «dyadochów» (spadkobierców) Aleksandra: połączyli się dla wspólnej walki z namiestnikiem, osiadłym w Macedonji. W walce tej powoli wyginął cały dom królewski; i wogóle walka ta odznaczała się wielkiem okrucieństwem, niesłychanem wiarołomstwem wodzów zarówno w stosunkach wzajemnych jak i domowych. Byli to ludzie bardzo zdolni i silnego charakteru, ale prawo moralne nie było dla nich pisane: syn zabijał matkę, ojciec — syna, gospodarz — gościa, o ile tego wymagała korzyść; świat grecki przejęty był zgrozą na widok okropności, jakiemi ci barbarzyńcy północni splamili jego historję. Zato i oni sami stali się jakby igraszką w rękach nielitościwej a kapryśnej bogini, która dziś podnosiła człowieka na szczyt powodzeń i szczęśliwości, aby jutro go strącić do przepaści. Grecy tę boginię nazywali Tychê, Rzymianie — Fortuna: chętnie widzieli w niej: główne bóstwo tego okresu, który się zaczął od śmierci Aleksandra — okresu hellenistycznego jak teraz przyjęto go nazywać.
Drugi po Aleksandrze namiestnik Antypater — znany nam już jako wróg Demostenesa — był dość mądry, aby mimo wszystko ocalić jedność państwa; na nieszczęście, umierając, przekazał namiestnictwo staremu towarzyszowi broni, pominąwszy własnego syna Kassandra. Ambitny młodzieniec nie zniósł tej obrazy; powstał przeciw woli swego ojca i cel swój osiągnął: Macedonja dostała się pod jego władzę, a wraz z nią i tradycyjna polityka interwencji w sprawy greckie.
Odczuły to zwłaszcza Ateny: Kassander pomieścił w nich swój garnizon, a władzę cywilną powierzył rozsądnemu i godnemu człowiekowi, uczniowi Arystotelesa, Demetrjuszowi z Faleronu (tak go nazywamy od jego miejsca narodzin w odróżnieniu od drugiego Demetrjusza, bohatera naszej opowieści). Wiemy już, jakie bliskie stosunki łączyły Arystotelesa i jego szkołę z dworem macedońskim: przyjaźń Kassandra z Demetrjuszem była poprostu dalszym ciągiem przyjaźni Aleksandra z Arystotelesem. Rzecz naturalna, że Demetrjusz oparł się w Atenach na stronnictwie macedońskiem, na zwolennikach Fokjona; była to partja arystokratyczna, składająca się po największej części z ludzi uczciwych i dobrych. W każdym razie, dziesięcioletnie rządy Demetrjusza w Atenach były dla tego miasta okresem honorowego odpoczynku a nawet świetności (317—307).
Najstarszym śród dyadochów był Antygonos, który przy podziale prowincji otrzymał Frygję w Azji Mniejszej; urodzony w r. 380, brał on udział w wielu wyprawach nie tylko Aleksandra, ale już i jego ojca Filipa — i w jednej z tych wypraw utracił oko, wskutek czego przezwano go Jednookim albo Cyklopem. Ale swem jednem okiem widział on lepiej, niż inni dwojgiem — i był zbyt dumny, aby po śmierci Aleksandra uznawać jakąkolwiek władzę nad sobą. On to się głównie przyczynił do niepowodzeń polityki namiestników w sprawie jedności państwa, choć nie dla tego, że to zjednoczenie wydawało mu się niepożądanem: owszem, ale chciał państwo zjednoczyć dle siebie samego. Zresztą dla siebie być może, zważywszy swe sędziwe lata, nie zechciał by się trudzić: ale miał syna, którego kochał i który bardzo miłował ojca. Był to Demetrjusz, o którym właśnie opowiadać będziemy.
Tak, ojciec kochał syna i syn kochał ojca: u tych ludzi była to rzecz bardzo rzadka. Raz, gdy Antygon przyjmował poselstwo jakiegoś innego dyadocha, Demetrjusz, wracając z polowania, zaszedł do niego, trzymając w ręku swój oszczep łowiecki. Widząc, że ojciec jest zajęty, chciał wyjść, ale ten syna poprosił, aby siadł koło niego — i odchodzącym posłom krzyknął: «Powiedzcie swemu panu, coście tu widzieli». A cóż oni widzieli? To, że ojciec posadził tuż przy sobie uzbrojonego syna i nie był w obawie, że ten go, korzystając z okoliczności, zabije. Takie to były obyczaje dyadochów.
Ale Antygon miał słuszność: miłość syna była jego najpewniejszą siłą; licząc na nią, postanowił sięgnąć po koronę Aleksandra Wielkiego. Właściwą jego dzielnicą była Frygja, ale po zwycięstwie nad dowódcą namiestnika Eumenesem, którego wojsko przeszło na jego stronę, z niewielkim trudem przyłączył do niej inne prowincje Azji Mniejszej. Patrząc dokoła, co prawda, widział się otoczonym ludźmi, którzy tymczasowo byli jego sojusznikami, ale z łatwością mogli się zmienić we wrogów. Na wschodzie, w Babilonie, siedział Seleukos; na południu, w Egipcie, zaznaczony wyżej Ptolemeusz; zachód był pod władzą Kassandra, pana Macedonji i znacznej części Grecji; nakoniec na północy, po tej i tamtej stronie cieśnin, rządził Lizymach, który swój bogaty skarbiec ubezpieczył w niedostępnym Pergamie. Trzeba było mądrym podstępem obalić tych dyadochów, jednego po drugim; drobniejszych królików można by się wtedy nie lękać.
Zaczął od Seleuka: zażądał od niego rachunku, jak mianowicie korzystał z dochodów swej prowincji. Seleukos zrozumiał, co to znaczy: zaspokoić jego żądanie — to uznać się za podległego; opierać się zaś nie był w stanie, gdyż po zwycięstwie nad Eumenesem Antygon miał sił znacznie więcej. Oszukawszy czujność wroga, Seleukos z małym oddziałem uciekł przez pustynię do Ptolemeusza, swego dawnego towarzysza w wyprawach Aleksandra Wielkiego. Tam go przyjęto z szacunkiem; Antygon zaś odetchnął z ulgą: o jednego wroga mniej, a zwycięstwo było bezkrwawe! Ale jego radość była przedwczesna: Seleukos miał przed sobą świetną przyszłość.
Cudowne rzeczy opowiadano o narodzinach Seleuka: jakoby, kiedy jego ojciec Antjoch towarzyszył Filipowi w jednej z jego niezliczonych wypraw wojennych, matce jego Laodyce ukazał się we śnie Apollo i podarował jej pierścień, rozkazując, aby go oddała swemu synowi, który za dziewięć miesięcy jej się narodzi. Po przebudzeniu Laodyka była wielce zdziwiona nadzwyczajnym snem, ale jeszcze większy podziw ją opanował, gdy na swem łożu znalazła na jawie pierścień, który się jej przyśnił. W określonym czasie istotnie przyszedł na świat jej syn: był to Seleukos. Rozkaz boga oczywiście wykonała, i pierścień Apollina od owej chwili ochraniał Seleuka we wszystkich jego wyprawach wojennych. I teraz przeprowadził on go bezpiecznie pośród strażników Antygona i dzikich beduinów pustyni arabskiej — w oczekiwaniu jeszcze większych cudów w przyszłości.
Będąc gościem Ptolemeusza, Seleukos i jego zdołał nastroić przeciw Antygonowi, i za pomocą poselstw do Kassandra i Lizymacha namówił ich, aby i oni zawarli z jego gospodarzem związek przeciw władcy Azji Mniejszej. Przymierze zawarto i Antygonowi postawiono żądanie, aby się porozumiał z sojusznikami w sprawie nowego rozgraniczenia prowincji. Odmowa Antygona spowodowała wojnę — pierwszą wojnę koalicyjną (317—311). W wojnie tej zresztą Kassander, związany sprawami macedońskiemi i greckiemi, bezpośrednio udziału nie bral; przeciw Lizymachowi Antygon wyruszył sam, przeciw Ptolemeuszowi z Seleukiem wysłał swego, wówczas ledwie 22 lata liczącego syna Demetrjusza.
Ale nadzieja ta go zawiodła; jakkolwiek rozumny i mężny był Demetrjusz, ale wojna z dowódcami tak umiejętnymi, jak ci towarzysze wielkiego Aleksandra, przerastała siły jego niedoświadczonej młodości. Pod palestyńską Gazą został na głowę rozbity; nawet jego bogaty namiot dostał się w ręce Ptolemeusza. Ten mu go jednak chętnie zwrócił; po zwycięstwie widział w młodym przeciwniku tylko syna swego dawnego towarzysza. Demetrjusz przyjął dar z uprzejmem życzeniem, aby mu rychło zdarzyła się sposobność odpłacenia pięknem za nadobne.
Okazja zjawiła się w prędkim czasie, i wynikiem wojny był honorowy pokój dla Antygona, któremu przyznano wszystkie jego dotychczasowe ziemie. W każdym razie bezpośrednim rezultatem bitwy pod Gazą było, że Seleukos ze swym oddziałem zdołał się przedostać do Persji i do granie Indji: co tam robił — zobaczymy niedługo. W zawarciu pokoju roku 311 nie brał udziału.
Zresztą pokój ten był bardzo nietrwały; naruszył go zaś, licząc zapewne na powodzenie Seleuka, Ptolemeusz. Tychê-Fortuna złośliwie zdradziła sprzymierzeńców. Antygon potrafił zgromadzić bardzo liczną armję; część jej zabrawszy, sam wyruszył na spotkanie Ptolemeusza; z drugą posłał Demetrjusza przeciw Kassandrowi, ale nie do Macedonji, tylko do Grecji, wiedząc, że tam jest pięta Achillesowa jego potęgi.
Demetrjusz zwiastował, że przychodzi walczyć o «wolność Hellady», słusznie oceniając urok, jaki słowa te miały dla potomków Temistoklesa i Peryklesa. Udało mu się niewidocznie przeniknąć z flotą do Pireju, niewidocznie dlatego, że jego okręty przyjęto za okręty, jakie obiecał przysłać Ptolemeusz. Gdy nieporozumienie zostało wyświetlone, było już za późno: Demetrjusz z Faleronu zmuszony był się poddać. Jego imiennik przyjął go z wielkiem honorem i puścił go wolno, z czego naczelnik Aten skorzystał w ten sposób, że się udał na dwór Ptolemeusza. Jeszcze z nim się tam spotkamy.
Ateny przyjęły swego «oswobodziciela» z największym zapałem. Wewnętrzno politycznym wynikiem oswobodzenia było, że rząd przeszedł z rąk macedonofilskiej partji arystokratycznej do demokracji, na czele której niegdyś stał Demostenes. Ale teraz naczelnikami tego stronnictwa nie były już Demostenesy, lecz nędzni pochlebcy, którzy na wszelki sposób starali się wyzyskać słabość młodego bohatera. A słabości miał on niemało: niezmordowany i wytrwały na wojnie, w czasie pokoju żądny był wszelkich rozkoszy, uciech wina i miłości.
Nieszczęsna ta cecha, która miała później zgubić Demetrjusza, wystąpiła w nim bardzo wcześnie. Powiadają, że raz, porwany jedną ze swoich przygód miłosnych, zawiadomił ojca, że jest chory. Gdy ojciec wchodził do pałacu syna, spotkał się z młodą osobą ładnej powierzchowności, która spieszyła się ukryć. Wszedłszy do izby chorego, Antygon przysiadł koło niego i zaczął badać jego puls. Puls był zabójczo normalny: «Gorączka mnie opuściła», objaśnił Demetrjusz. — «Wiem — odpowiedział stary Cyklop z chytrym uśmiechem — przed chwilą się z nią spotkałem».
Trzeba dodać, że Demetrjusz, choć niższy wzrostem od ojca, był nadzwyczajnie piękny, oświecony i w zachowaniu się czarujący; miał zatem wszelkie warunki, aby zachwycić Ateńczyków i aby poddać się ich urokowi. Chętnie też płynął z falą igrzysk i uroczystości, które następowały jedna po drugiej.
Ale odgłosy trąb niedokończonej wojny przerwały ten rajski sen: Antygon napierany przez Ptolemeusza wezwał na pomoc swego syna. Wobec tego wołania uciszyły się wszystkie zabawy i Demetrjusz, opuściwszy Ateny, udał się na pomoc ojcu. W jednej chwili otrząsnął się z rozkosznego znużenia i odmienił: stał się jak dawniej dowódcą czynnym i rozważnym.
Wojna toczyła się na wyspie Cyprze, koło Salaminy, która była świadkiem zwycięstwa i śmierci Kimona. Demetrjusz jął oblegać Salaminę, zajętą przez brata Ptolemeusza. Napróżno sam Ptolemeusz starał się przedrzeć do miasta, aby się połączyć z bratem: pobity na głowę przez Demetrjusza, musiał wracać do Egiptu.
Jako zwiastuna zwycięstwa posłał Demetrjusz do ojca jednego z dworzan, Arystodema z Miletu. Ten, wysiadłszy z okrętu, po cichu, z twarzą skupioną, ruszył do domu Antygona, nic nie odpowiadając na zapytania ludu. Wszyscy byli przekonani, że stało się jakieś wielkie nieszczęście: sam Antygon, blady i wzburzony, wyszedł na jego spotkanie przed wrota domu. Nagle Arystodem się wyprostował i, wyciągając prawą rękę, głośno zawołał: «Raduj się, królu Antygonie! Zwycięstwo nasze, wzięliśmy Cypr i szesnaście tysięcy jeńców». — «Raduj się i ty! — odpowiedział mu Antygon, z ulgą odetchnąwszy — a żeś nam napędził strachu, ja ci to jeszcze przypomnę». Ale pełne zapału okrzyki ludu zagłuszyły te słowa. «Niech żyje król Antygon! niech żyje król Demetrjusz!» słyszeć się dało ze wszech stron. Przyjaciele Antygona ukoronowali go natychmiast; Demetrjuszowi zaś sam Antygon posłał — koronę królewską. Dowiedziawszy się o tem, Ptolemeusz, Kassander, Lizymach i Seleukos również ogłosili siebie królami: rozpadnięcie się państwa Aleksandra stało się faktem dokonanym (306).
Do końca wojny jednak było jeszcze daleko. Trzeba wiedzieć, że panowanie Ptolemeusza nie zamykało się w granicach samego Egiptu. Nie mówiąc o Cyrenie, która w wojnie żadnej roli nie grała, ani o Cyprze z Fenicją z których Ptolemeusz został usunięty — miał on jeszcze władzę nad wyspami greckiemi. Najznaczniejszą była wyspa Rodos, zjednoczona pod hegemonją miasta tejże nazwy, założonego w końcu V wieku: leżąc na skrzyżowaniu nowych dróg handlowych, Rodos osiągnął znakomite stanowisko i w ciągu trzech ostatnich stuleci przed naszą erą był najpotężniejszą z wolnych republik greckich: tu też kwitła wymowa, wprowadzona niedawno przez Eschinesa. Do Rodosu właśnie zwrócił się Demetrjusz, żądając, aby ten zerwał sojusz z Ptolemeuszem i otworzył swą przystań dla jego, Demetrjuszowych, statków. Ponieważ było to równoznaczne z żądaniem podległości, Rodos odmówił i Demetrjusz rozpoczął jego oblężenie.
W czasie tego oblężenia rozwinął Demetrjusz te zalety, za które Grecja dała mu nazwę Poliorkety t. j. Oblegacza Miast. Miał on cały sztab inżynierów wojennych: wszystkie wynalazki, znane do tego czasu, puszczone były w ruch, udoskonalone i uzupełnione przez nowe. Ostatnieich słowo stanowiła wieża ruchoma, zwana helepolis (wieża gradobiercza). Wieża ta składała się z kilku pięter, które były zbrojne strzelnicami, skierowanemi ku obleganemu miastu; na piętrach górnych mieściła się ówczesna artylerja, t. j. katapulty i ballisty, które tak się miały do łuku, jak teraz armaty do strzelby; tamże były narzędzia do rzucania t. zw. falaryk, t. j. strzał ognistych; były tam również mosty zwodzone, które na mury opuszczano; byli tam wreszcie i ludzie. Ale poruszała się taka maszyna bardzo powoli, przy pomocy złożonego systemu dźwigni.
Oblężenie trwało długo; mieszkańcy Rodosu bronili się z bohaterskiem męstwem, godnem najsławniejszych kart historji greckiej, zwłaszcza, że Ptolemeusz znalazł możność przyjścia na pomoc ze swą flotą. Nakoniec Demetrjuszowi udało się przesunąć wieżę do takiego miejsca twierdzy, skąd można bylo cale przedmieście poddać niszczącemu działaniu artylerji. Już miało się zacząć strzelanie, mające zakończyć szereg jego prac wojennych, gdy naraz ktoś mu zwrócił uwagę, że w tej dzielnicy znajduje się obraz znakomitego malarza Protogenesa, który to obraz wystawia miejscowego «herosa» Ializa, jeden z cudów ówczesnej sztuki malarskiej — i że obraz ten niewątpliwie zginie skutkiem strzelaniny. Dowódca naszych czasów odpowiedziałby, rozumie się, że w danych warunkach zniszczenie tego obrazu okazuje się «koniecznością wojenną»; ale dla Demetrjusza, Hellena duchem, była nie do zniesienia myśl, że jego helepolis stanie się powodem zniszczenia obrazu Protogenesa. Odpowiedział na to: «wolałbym zniszczyć podobiznę swego ojca» — a to była istotnie najwyższa świętość dla syna Antygona. Obraz był ocalony, ale oblężenie dłużej jeszcze się przeciągnęło.
Tymczasem Kassander prowadził dalej swoją akcję przeciw miastom greckim; Ateny, zbyt słabe, aby się bronić przeciw jego wojskom, przywołały na pomoc swego «oswobodziciela». Obawa o Ateny zmusiła go do zawarcia z Rodosem honorowego dla obu stron pokoju — i pośpieszył z odsieczą do Aten. Rodyjczycy zaś ku pamięci swego ocalenia zbudowali w swym porcie olbrzymią postać boga Heliosa, t. j. Słońca, między nogami którego mogły przepływać okręty. Był to jeden z «siedmiu cudów świata» — kolos Rodyjski; na jego piedestale wyryto następujący napis:
Posąg olbrzymi Rodjanie ci tu zbudowali, Heljosie! —
Dumnie Olimpu afer jego dotyka się szczyt, —
Rok wspominając ów sławny, gdy miasto ty nam ozdobiłeś,
Walk uśmierzywszy grom, zbroją, co rzucił tu wróg.
Ateny obronił Demetrjusz bez wielkich trudów jego pochlebcy z partji damokratycznej sami siebie przerośli w niegodnej służalczości. Nie cofnęli się nawet przed bluźnierstwem, dając mu siedzibę — jak bogu — w skarbnicy Pallady na Akropolu; ponieważ zaś Demetrjusz odpoczywał po trudach wojny i ani myślał odmawiać sobie rozkoszy i hulatyki, przeto świątynia Peryklesa była wprost splugawiona. Obrońcy starych obyczajów głucho szemrali; ale biada temu, coby się głos podnieść ośmielił.
Za tem powodzeniem nastąpiły inne; krok za krokiem Demetrjusz zabierał Kassandrowi ziemię w Grecji — i znowu nie udało mu się doprowadzić swojej sprawy do końca. Ustępując żądaniom Kassandra, Lizymach i Ptolemeusz wtargnęli do krajów Antygona, i stary wódz znowu był zmuszony wezwać syna na pomoc do siebie.
Z tymi dwoma dałby sobie radę: ale trzeci, groźny mąż, ciągnął ze Wschodu.
Straciliśmy z oczu Seleuka z chwilą, gdy ten, skorzystawszy ze zwycięstw Ptolemeusza nad Demetrjuszem pod Gazą, ruszył ze swoim niewielkim oddziałem ku granicom Indji. W tej świetnej a zniewieściałej krainie, pod wpływem świeżego powiewu kultury greckiej, powstało wówczas po raz pierwszy silne i zdolne do oporu królestwo na środkowym Gangesie; królem był tu Czandragupta, którego Grecy nazywali Sandrakottos. Seleukos z początku miał zamiar go podbić, ale ponieważ okazało się to sprawą wcale nie łatwą, wołał tedy zawrzeć z nim pokój honorowy, za co król indyjski ofiarował mu pięćset słoni bojowych. Dla ówczesnego świata greckiego tylo to wprost coś bajecznego.
Wyruszywszy z tą siłą od Indji na zachód, Seleukos podbił sobie kolejno Baktrję, Partję, Medję, wszędzie organizując ziemie zdobyte i gromadząc żołnierzy do swego wojska. Zapewne opóźniało to jego pochód, ale mnożyło jego siły.
Z trwogą słyszał Antygon, jak mu zabierano jedną prowincję po drugiej, ale trzeba było być cierpliwym: i tak w Azji Mniejszej miał on niemało do roboty.
Oto Seleukos już jest w Babilonie; oto idzie w górę Eufratu; oto rozwija obóz, by przezimować u granic Frygji: rzecz jasna, że lato następne musiało przynieść rozprawę. Co będzie, jeżeli on się złączy z Lizymachem i Ptolemeuszem? I rzeczywiście wszyscy trzej nieprzyjaciele naraz ściągają swoje wojska ku Frygji, coraz ściślej a ściślej zamyka się koło. Antygon, doprowadzony do ostateczności, używa podstępu. Przez oddanych sobie ludzi szerzy po Syrji wymyśloną pogłoskę o swem stanowczem zwycięstwie nad. Lizymachem i Seleukiem. Czy Ptolemeusz uwierzył tej wieści, nie wiadomo, ale jego wojsko uwierzyło, a tego bylo dość, aby podciąć skrzydła króla egipskiego. Wiedząc dobrze, do jakich granic można liczyć na gotowość wojska, znów jak po Salaminie powrócił do domu.
Antygon tryumfował; wzmocniony pomocą syna, z lekkiem sercem przyjął wiadomość o połączeniu się Lizymacha z Seleukiem. «Niech się łączą! — śmiał się — zmuszę ich, że się rozlecą jak ptaki po pierwszym rzuconym na nich kamieniu». Frygja była to podstawowa prowincja Antygona, tu zaczęło się jego bajeczne powodzenie i zdobywanie coraz szerszej władzy, tu również pod miastem Ipsos odbyła się stanowcza jego bitwa z wrogiem (301).
Siły przeciwników były mniej więcej równe — po 75.000 żołnierzy było z obu stron. Ale Seleukos miał nadto półtysięczny oddział słoni bojowych, przeciw którym nie znano jeszcze środków obronnych. Nadto Antygon miał już wtedy lat ośmdziesiąt — a choć potężny był ten olbrzymi Cyklop, ale starość już mu dolegała. Później przypominano sobie, że bezpośrednio przed bitwą był on bardzo zagłębiony w sobie i zamyślony i długo prowadził w namiocie samotne rozmowy z synem, czego dawniej nigdy nie robił. Bitwa się zaczęła jak zwykle, od starcia konnicy. Siły, powtarzam, były jednakowe, ale bystre i gwałtowne uderzenie Demetrjusza dało mu przewagę; konnica sprzymierzeńców zachwiała się; Demetrjusz zaś nie dał jej czasu się opamiętać — zaczął ją pędzić daleko, daleko — i dopiero, gdy osiągnął całkowite zwycięstwo, wyciąwszy znaczną liczbę uchodzących, ruszył z powrotem.
Ale droga powrotna była zagrodzona: Seleukos postawił między nim a piechotą jego ojca przeszkodę nie do przebycia — ścisły front swoich słoni bojowych; nieprzywykłe do ich kształtu i zapachu konie zaczęły się lękać. Tymczasem piechota Seleuka klinem się wdarła w szeregi Antygona: znaczna część została odcięta, a ta, w której się znajdował sam Antygon — otoczona. «Oni nacierają na ciebie!» — krzyknął mu jeden z bliskich — «Zapewne, że na mnie — odparł stary bohater — ale to nic, mój Demetrjusz mi dopomoże!» I choć koło zamykało się coraz bardziej, on wciąż powtarzał: «mój Demetrjusz mi dopomoże!» Powtarzał i wtedy, gdy pierwszy grot dotknął jego ciała; powtarzał, dopóki strzałami wrogów nie został zasypany.
Jego potęga runęła wraz z jego śmiercią. Wojsko jego prawie w całości przeszło na stronę sprzymierzeńców: w wojskach dyadochów było to zjawisko pospolite. Nie były to wojny narodowe, a najemnikom macedońskim i greckim było zupełnie wszystko jedno, komu służą: czy Antygonowi, czy Lizymachowi z Seleukiem, ponieważ wszystko to byli Macedończycy i towarzysze broni Aleksandra Wielkiego. Przy Demetrjuszu nie pozostało nawet 10.000 żołnierzy; królestwem jego ojca podzielili się Lizymach i Seleukos (Ptolemeusza oczywiście pominięto), przyczem jednak lwia część dostała się Seleukowi. Teraz był on niewątpliwie najpotężniejszy z dyadochów.
Natychmiast zbudował wieczny pomnik swojego zwycięstwa, założywszy nad rzeką Orontem w Syrji swą stolicę, której na cześć ojca dał sławne odtąd imię Antjochja. Stała się ona wkrótce jednem z najpiękniejszych i najludniejszych miast greckich; jedna szeroka ulica przecinała ją w całości, ozdobiona z prawej i lewej strony wspaniałą kolumnadą. Od północy jaśniał położony nad samym brzegiem rzeki pałac królewski; tuż pod miastem zasadzono, na wzór królów perskich, prześliczny park, zwany Dafne, składający się przeważnie z drzew wawrzynowych; a jego środek zajmowała wspaniała świątynia Apollina Dafnejskiego, którego posąg wyrzeźbił Bryaksys. W ten sposób odwdzięczył się Seleukos bogu, którego pierścień tak cudownie go ochraniał.
Demetrjusz utracił wszystko oprócz siebie i swej siły. Azję zmuszony był opuścić; nadzieję swą oparł na Atenach, którym tyle dobrego uczynił, gdzie go spotykano, jak boga, gdzie miał tylu przyjaciół. Siadłszy na okręt w Efezie, skierował się do Aten; ale zaledwie dotarł do Cyklad, gdy wypłynęli na jego spotkanie posłowie ateńscy, prosząc, aby się nie zbliżał do ich miasta, gdyż państwo demokratyczne nie może przyjmować «króla». W ten sposób doświadczony, Demetrjusz przekonał się, na czem polega różnica między przyjaźnią a pochlebstwem.
Ale tejże Tyche-Fortunie, która tak niespodzianie strąciła Demetrjusza z wyżyn jego wielkości — wkrótce przyszła chęć, aby go znowu podnieść do góry. Kiedy wygnaniec ze swą flotą błądził po Archipelagu, prowadząc drobną wojnę, nie tyle partyzancką, ile korsarską przeciw Lizymachowi — przybyli do niego posłowie od Seleuka i na zdziwione jego zapytanie oświadczyli mu, że ich król prosi o rękę jego córki Stratoniki.
Trzeba wiedzieć, że gdy Demetrjusz jeszcze był bardzo młody, jego ojciec Antygon powiedział raz, że zamierza go ożenić z córką Antypatra a siostrą Kassandra — Filą. Demetrjusz się zachmurzył: Fila była znacznie starsza od niego i żyła już przedtem w związku ślubnym z najlepszym dowódcą Antypatra. Ale Antygonos odpowiedział mu wierszem z Eurypidesa, zlekka go zmieniwszy:
Gdy masz w tem zysk — to żeń się wbrew naturze.
Mądra przenikliwość Antygona i tu okazała się trafną. Po pierwsze Fila była dla Demetrjusza doskonałą żoną: kochając swego pięknego małżonka ponad wszystko, była bardzo pobłażliwa dla jego wielolicznych niewierności. Powtóre dała mu syna Antygona, który później wystąpi, jako niemal najlepszy ze wszystkich królów hellenistycznych, oraz piękną córkę Stratonikę. Po trzecie — o tem powie się niżej.
O tę młodziutką Stratonikę dziewosłębił sześćdziesięcioletni teraz starzec Seleukos — oczywiście również pod wpływem «zysku». Ale cóż mu podać mogło tę myśl? Widział on, że obaj j sprzymierzeńcy, Lizymach i Ptolemeusz — uważali się za skrzywdzonych przy podziale zdobytych krain; pożądaną więc była mu przeciw nim pomoc tak mężnego i uczciwego człowieka, jak Demetrjusz. — Ten oczywiście z wielką radością zgodził się na to; na czele swej floty udał się do Seleuka w Cylicji. Kraina ta podług umowy była oddana bratu Kassandra, ale Demetrjusz, korzystając ze sposobności, „zajął ją — i tak już w niej pozostał.
Jednakże co do Stratoniki, to Afrodyta rozwiązała sprawę inaczej. Seleukos, który odziedziczył pod wszystkiemi względami szczęście Antygona, podobnie jak tamten miał bardzo dzielnego i oddanego sobie syna. Imię tego syna było — Antjoch. I oto, gdy Stratonikę wprowadzono do nowego pałacu Seleuka, młody królewicz zapłonął do niej nieprzepartą miłością; czcząc jednak ponad wszystko swego ojca, gryzł się i trapił wskazaniami swego sumienia i potęgą swej namiętności. Strapienia te doprowadziły go do ciężkiej choroby, której przyczyny nie objawił nikomu, chcąc, aby ta wraz z nim została pogrzebana.
Gościł natenczas u Seleuka najznakomitszy lekarz nietylko swego czasu, ale i całej starożytności, największy z następców Hippokratesa, Erazystrat; do niego zwrócił się Seleukos z prośbą o ocalenie syna. Doświadczonemu oku Erazystrata nie trudno było określić, że przyczyną cierpień królewicza jest miłość; trudniej było wobec jego głuchego milczenia — znaleźć winowajczynię tej fatalnej żądzy. Całemi godzinami przesiadywał u łoża chorego; trzymając go za rękę i nie spuszczając oczu z jego twarzy; tymczasam do pokoju, z jego polecenia, wprowadzono kolejno wszystkie nadworne piękne kobiety: ale napróżno, Antjoch nieustannie był jak odrętwiały. Naraz przyszli do niego w odwiedziny Seleukos ze Stratoniką: natychmiast lekki rumieniec twarz jego pokrył, a puls uderzył konwulsyjnie. Erazystrat drgnął; nie dowierzając pierwszemu doświadczeniu, powtórzył je kilkakrotnie — ale przy każdem powtórzeniu stwierdzała się jego obserwacja pierwotna.
Cóż było robić? Erazystrat był nietylko znakomitym lekarzem, ale i wogóle rozumnym człowiekiem: udał się do króla: — «No, i cóż? — zapytał Seleukos — znalazłeś winowajczynię?» — «Znaleźć znalazlem — odpowiedział lekarz posępnie — ale teraz sprawa jest zupelnie beznadziejna». — «Dlaczego?» — «Rzecz w tem, że twój syn jest zakochany w mojej żonie». — Seleukos wybuchnął. «Jakto? Czyż ty nie zrobisz tej ofiary, aby ocalić życie królewicza?» — «A ty byś zrobił?» — badawczo go zapytał Erazystrat. — «Bez najmniejszego wahania — z żarem odpowiedział Seleukos. — Wtedy Erazystrat całą prawdę mu ujawnił. Nie omylił się w swojej rachubie; Seleukos szlachetnie rozwiódł się ze Stratoniką i ożenił z nią swojego syna, który jej daleko więcej co do wieku odpowiadał — i szczodrze wynagrodził jego zbawcę Erazystrata.
W tym czasie Demetrjusz, pan na Cylicji, w dalszym ciągu rozrastał się w swej potędze. Uzyskawszy pewne powodzenia w Grecji, wyruszył przeciw Atenom i oblegać je począł z lądu i z morza. Ateny, rzecz zrozumiała, nic dobrego nie oczekiwały od człowieka, któremu niegdyś odpłaciły taką czarną niewdzięcznością — i nie chciały mu się poddać. Ale kiedy głód w mieście doszedł do takich rozmiarów, że ojciec pobił się z synem o kawałek zdechłej myszy, chcąc czy nie chcąc trzeba się było ukorzyć. Demetrjusz, wszedłszy do Aten, kazał się wszystkim zebrać w teatrze — gdyż owemi czasy zazwyczaj w teatrze odbywały się zgromadzenia narodowe. Ateńczycy przyszli — pół żywi, pół martwi z głodu i ze strachu. Drżeli zwłaszcza o swoje życie demokraci pochlebcy. Demetrjusz wyszedł na scenę: ale ku ogólnie radosnemu zdziwieniu, poprzestał na łagodnej wymówce, polecił ludowi, aby sobie wybrał magistraturę, a nadto nowy władca darował Ateńczykom sto tysięcy miar zboża. Pod jednym tylko względem stal się ostrożniejszy: tym razem Pireus obsadził swoim garnizonem.
Na krótko przedtem (297) umarł Kassander — i w jego domu zaczęły się natychmiast zwykle w Macedonji okropności. Z dwóch synów niepełnoletnich starszy, Antypater, zamordował swoją matkę-regentkę Tessalonikę i zaczął grozić młodszemu Aleksandrowi. Ten w strachu wezwał na pomoc jednocześnie swego sąsiada, znanego nam już króla epirskiego Pyrrusa, i swego wuja Demetrjusza. Pyrrus był bliżej i zjawił się pierwszy; prawda, że za swą pomoc odciął sobie znaczną część Macedonji. Ale potem ukazał się Demetrjusz. Aleksander znalazł się w położeniu trudnem: za najlepsze wyjście uznał środek domowy, tj. zabójstwo swego wuja, obrońcy i gościa. Ale nie dość było tego pragnąć: pierwsza próba się nie udała, a drugą Demetrjusz uprzedził sam, skazując nieuczciwego siostrzeńca na takiż los. Ponieważ zaś matkobójca Antypater dawno już był przez wszystkich znienawidzony, przeto Macedończycy wybrali sobie za króla samego Demetrjusza (294).
Był to drugi szczyt wielkości i szczęścia Demetrjusza; od niego zależało, by się na tym szczycie utrzymać. Warunki były bardzo przyjazne: Macedończycy prędko polubili swego dzielnego i miłego w obejściu monarchę, ale jeszcze bardziej polubili królowę Filę, zarówno dla jej licznych cnót jak i dla pamięci ojca, namiestnika Antypatra.
Nadto w sprawie rządów pomagał mu jego syn, już dorosły Antygon Gonata (tak nazwany od miejsca urodzenia, w tessalskich Gonnach), który odziedziczył miłość synowską swego ojca. Tak jest, utrzymać się było nie trudno... A jednak Demetrjusz nie wytrzymał: znów go zgubila jego żądza rozkoszy, do czego jeszcze dołączyła się teraz niesłychana pycha w stosunku do swoich i obcych. Obyczaje w Macedonji były patrjarchalne: to nie była ani Frygja ani Cylicja; azjatyckiej niewolniczości nie znano tu wcale, wobec swych królów Macedończycy zachowywali się bardzo swobodnie. W czasie jednego objazdu miasta spotkała Demetrjusza ciżba petentów; laskawie przyjął ich podania i złożył pod płaszczem. Droga do domu wiodła przez rzekę Aksjos; przechodząc mostem, król nagle płaszcz rozwinął i wszystkie podania wpadły do wody. — Innym razem, kiedy wychodził z pałacu, podeszła do niego staruszka i zaczęła mu przekładać swoją prośbę. «Nie mam czasu» — rzekł Demetrjusz.
«No, to nie bądź królem» — odpowiedziała mu rozżałona staruszka, Szczere te słowa zastanowiły go, ale nie na długo.
A jednak Demetrjusz, chociaż zwolna, tracił grunt pod nogami, nie powstrzymał się od zuchwałych planów; siedząc na tronie Aleksandra Wielkiego, zapragnął znów odzyskać jego państwo i w tym celu zaczął gromadzić nader liczną armję. Macedończycy szemrali, ale inni królowie również się zaniepokoili; poraz trzeci zawiązał się ten sam sojusz — Ptolemeusz, Seleukos, Lizymach — ale tym razem przeciw synowi Antygona. Przyłączył się do nich i Pyrrus, któremu Demetrjusz, rzecz prosta, odebrał samowolnie zajęty kawał ziemi macedońskiej. W ten sposób Demetrjusz znalazł się jak w kleszczach, między Lizymachem ze wschodu a Pyrrusem z zachodu. Zwrócił się naprzód przeciw pierwszemu, ale ze zgrozą zauważył, że jego Macedończycy, mając do wyboru między Lizymachem, towarzyszem Aleksandra Wielkiego, a nim — gotowi raczej przyłączyć się do Lizymacha. Powstrzymał więc swoje plany co do Lizymacha — i ruszył na Pyrrusa, w nadziei, że tu przynajmniej nie będzie wahania. Ale się omylił; młody «orzeł» zdołał już oczarować serca Macedończyków; ci, z początku pojedyńczo, a potem całemi oddziałami zaczęli przechodzić na stronę Pyrrusa, nie chcąc, jak mówili, walczyć dla pychy Demetrjusza. Tak znalazł się bez armji i bez królestwa (288). Tym razem zwątpiła o nim i Fila: nie była w stanie znieść drugiego — i jak sądziła — ostatecznego upadku swego męża i napiła się trucizny. Wraz z nią i szczęście opuściło Demetrjusza. Wprawdzie, zostawiwszy Pyrrusa królem Macedonji, uzyskał on pewne powodzenia w Grecji i zjawił się w Azji Mniejszej z armją, aby Lizymachowi odebrać choć dawne prowincje swego ojca; ale ta walka zakończyła się dla niego klęską.
Naciskany przez Agatoklesa, dzielnego syna Lizymachowego, coraz bardziej na południe, znalazł się w końcu we Frygji, która dawno od niego odpadła. I tu, z południa ruszył przeciw niemu zwiastun jego przeznaczeń — Seleukos. Osaczony ze wszech stron, jak dzikie zwierzę, Demetrjusz po długiej, beznadziejnej walce napisał do Seleuka, że «składa w jego ręce swoje sprawy i siebie samego».
Ścisnęło się serce Seleuka na myśl o tym losie człowieka, który był mu, jeżeli nie teściem, to ojcem jego synowej; przyjęto go w sposób nie tylko honorowy, ale świetny. Ale ta wielkoduszność wywarła niepożądany wpływ na dworzan: rozumiejąc, że Demetrjusz stanie się pierwszym panem na dworze starego Seleuka, starali się na wszelki sposób zyskać jego przychylność, a Demetrjusz, jeżeli tego chciał, umiał jeszcze w swem postępowaniu z ludźmi roztaczać urok. Seleukos jął się lękać o swego syna Antjocha; zrzekłszy się pierwotnego planu, wyznaczył miłemu gościowi jako siedzibę — zamek swój nad rzeką Orontem.
Ostatnie wolne godziny Demetrjusz wyzyskał na to, że posłał listy do swych przyjaciół w Grecji. Przewidując swój los, prosi ich, aby od dziś nie wierzyli ani jego listom ani pieczęci, aby go wogóle uważali za umarłego i we wszystkiem słuchali jego syna, Antygona Gonatę. Nie omylił się w swojem przeczuciu. Wprawdzie, Seleukos dał mu utrzymanie królewskie; lasy koło jego pałacu były pełne dziczyzny, odwiedzać zaś mógł go każdy, kto tego zapragnął. Bądź co bądź, Demetrjusz czuł, że jest w mocy, którą przez cale życie uważał za swego najgorszego wroga: w mocy bezczynności. Początkowo bawił się polowaniem; ale wojna z dzikiemi zwierzętami znudziła się wkrótce wielkiemu Oblegaczowi Miast. Życie, którego niegdyś był ośrodkiem, dalej bujnie wrzało, ale już bez jego udziału. Wieści o tych zdarzeniach, co się toczyły w owej chwili, dręczyły go zarówno, jak wspomnienia przeszłości: zaczął szukać zapomnienia o nich w winie oraz grze w kości. Tak się chylił coraz niżej do upadku; w końcu dostał złośliwej choroby, która go wpędziła do grobu w r. 283 po dwuletniej niewoli, w 54-ym roku życia.
Dowiedziawszy się o Śmierci Demetrjusza i o jej przyczynie, Seleukos bardzo żałował swej podejrzliwości, z powodu której trzymał zdala od wszelkich wpływów tego szlachetnego człowieka, tak bardzo zasługującego na zaufanie. Żałowałby jeszcze bardziej, gdyby wiedział, jaki los go oczekuje ze strony drugiego błagalnika, którego otaczał wtedy wielkim szacunkiem. Ciało Demetrjusza spalono na stosie, a popiół jego zamknięto w złotej urnie: tę urnę Seleukos z wielkiemi honorami posłał do Grecji synowi zmarłego, Antygonowi. Ten ją spotkał na czele swej floty; urnę przeniesiono na okręt admiralski, okrytą purpurą i ozdobioną djademem królewskim; straż honorową przy urnie pełnili młodzieńcy — włócznicy, a najlepszy ówczesny flecista grał melodje święte, przyczem fale, uderzane wiosłami, jakby płaczem wtórzyły jego pieśni. Wszystkie miasta, do których podpływały okręty, z jękiem witały prochy zmarłego i do orszaku przyłączały swoich posłów w szacie żałobnej. Tak dojechali do Tessalji: tu na miejscu dawnego Jolku, rodzinnego miasta Jazona, Demetrjusz założył w swoim czasie miasto, które otrzymało po nim nazwę Demetrjady: podług pojęć greckich był on «herosem? — założycielem tego miasta; tu więc było miejsce dla mogiły tego nowego Argonauty, którego życie, w granicach zjawisk przyrodzonych, było nie mniej bogate w sceny tragiczne, jak życie owego dawnego władcy złotego runa.
Jak widać z poprzedniej opowieści, rola, jaką Ateny grały za czasów Demetrjusza Poliorkety, nie była zbyt zaszczytną dla miasta Pallady. Najpierw okazały niewdzięczność w stosunku do Demetrjusza z Faleronu, któremu Ateny zawdzięczały dziesięć lat rozkwitu gospodarczego i umysłowego; potem niecne i bluźniercze pochlebstwo wobec zwycięzcy, Demetrjusza Poliorkety, wreszcie nową niewdzięczność, kiedy od niego odwróciła się fortuna. Zapewne główna wina była tu po stronie demagogów. Jednakże dawnymi czasy, przed stu laty, były środki i przeciw nim: z orkiestry teatru Dyoniza słyszeć się dawał protest przeciw nadużyciom Pnyksu: Arystofanes w swoich «Rycerzach» wzywał do odpowiedzi wszechmocnego Kleona. A teraz, pytamy, czy zamilkł zupełnie głos karcącej komedji?
Nie zupełnie. Kiedy Demetrjuszowi okazano cześć należną bogom, i gdy w czasie procesji peplos panatenejski poszarpała burza, a następnej zimy nagły mróz zniszczył winnice, poeta komiczny Filippides dostrzegł w tem dowody gniewu bożego przeciw demagogowi, który podsunął ludowi te znaki czci bluźnierczej:
On to jest winien, że winnice nasze
Mróz owiał śmiercią; że bogini szatę
Wicher poszarpał; on, co składał boską
Cześć człowiekowi! Któż jest ludu wrogiem?
Zali komedja? Fałoz! Wrogiem jest on.
Ale takie wiersze napastliwe przelotnie się tylko zdarzały: wogóle zaś czasy komedji politycznej minęły już na początku IV w., kiedy wolność szyderstwa komicznego została prawem ograniczona.
Pisarze komiczni musieli teraz główny nacisk kłaść na fabułę swoich utworów, wymyślać śmieszne sytuacje, wprowadzać pocieszne typy samochwałów, szarlatanów, wesolych pieczeniarzy i t. d.; urozmaicali akcję wyobrażeniem hulanek, kłótni pijanych, sporów miłosnych, perorami surowych ojców wobec lekkomyślnych synów: słowem, coraz bardziej wprowadzano na scenę życie prywatne. Był to okres t. zw. średniej komedji attyckiej mniej więcej do czasów Aleksandra Wielkiego. A gdy i filozofja moralna w osobach Arystotelesa i Teofrasta podała rękę poezji i nauczyła ją obok typów wystawiać też wytrzymane w swych odrębnościach charaktery, wtedy z sowizdrzalstwa komedji średnioattyckiej narodziła się poważna, mimo całej swej wesołości, komedja nowoatttycka, jak ją przyjęto nazywać. Przedstawicielem jej był wspomniany wyżej Filippides, lecz przywódcą tej nowej szkoły nie był on, lecz Menander.
Arystofanes i Menander wyobrażają dwa zenity w rozwoju komedji attyckiej. Ale Arystofanes wskutek szczególnych, nie dających się powtórzyć warunków swej epoki nie miał naśladowców w nowych czasach; Mienander zaś, twórca komedji obyczajowej, poprzez swoich rzymskich uczniów, Planta i Terencjusza, został ojcem naszej komedji.
Życie jego przypada mniejwięcej na drugą połowę IV w.; wiemy o niem, jak zwykle, bardzo mało.
Uczeń Teofrasta i przyjaciel Epikura, z pierwszym dziel zamiłowanie do życia kontemplacyjnego, i jak drugi — lubił rozkosze wytworne; obaj jednakowo powstrzymywali go od życia czynnego. Miłośnik spokoju uduchowionego, nie usłuchał nawet zaproszenia Ptolemeusza do Aleksandrji; nie związał się też życiem rodzinnem, aby trosk swoich nie powiększać, a ponieważ dla tegoż spokoju uważał, że jednak opieka i przyjaźń niewieścia jest mu potrzebna, zatem żył, nie wiążąc się ślubem (takie małżeństwo podług praw ateńskich traktowane byłoby jako nierzeczywiste) z niejaką Glikerą. Nie znając jej bliżej, w każdym razie, jak się przekonamy z dalszego ciągu, musimy o niej mieć dobrą opinję, i to nietylko pod względem umyslowym, ale i moralnym.
Okres Demetrjusza z Faleronu, również ucznia Teofrasta, musiał być dla niego okresem szczególnej pomyślności; ale i potem żył sobie niezgorzej. Jego niechęć do życia czynnego oderwała go również i od polityki; nikomu nie przeszkadzał, więc i jego zostawiono w spokoju. Tak dożył do późnej starości w swoim pięknym domku na brzegu morskim koło Pireju, dzieląc swoje bogate wczasy między Glikerą a drugą swoją przyjaciółką, Muzą komiczną. Dzięki jej życzliwości, napisał w ciągu swego bardzo długiego życia zgórą sto komedji. Wyobrażenie o jego sztukach da nam komedja, w której Menander jednakowo uczcił obie, a która nosi nie odrazu zrozumiały tytuł: «Warkocz odcięty» (Perikeiromené).
Pewna uboga kobieta znalazła raz dwoje dzieci podrzutków, chłopczyka i dziewczynkę; ulitowała się nad niemi i wzięła je na wychowanie. Chłopca, Moschjona, wyprosiła wkrótce jej sąsiadka, bogata wdowa Mirryna, aby go wychować jak syna; dziewczynka pozostała u niej. Tej dzieweczce, bohaterce swej sztuki, Menander dał imię Glikery, wywdzięczając się tym sposobem kobiecie, która była osłodą jego własnego życia.
Jednakże przyszły na staruszkę złe czasy: nie miała środków do życia, a oto trafił się niejaki żołnierz, imieniem Polemon (komedja nowoatycka odziedziczyła po starej zamiłowanie do przejrzystych imion). Tego «żołnierza» nie koniecznie uważać należy za szeregowca. W komedji jest to poszukiwacz przygód, człowiek namiętny, łatwo zapalny, jakich było wielu za czasów Aleksandra i jego dyadochów, często bardzo mężny, czasami samochwał, zazwyczaj mający znaczne bogactwa, które sobie pozyskał na służbie wojennej u jakiegoś szczodrego Demetrjusza lub Ptolemeusza. Taki był i nasz Polemon; powróciwszy, jako człowiek zamożny, do rodzinnych Aten, zapragnął rozkoszować się życiem. Glikera mu się podobała; zaproponował więc starej, aby mu oddała dziewczynę, zapewne nie za małżonkę prawną, gdyż to dla bezimiennej było niemożliwe, ale aby żyć z nią tak, jak ich twórca Menander żył z jej imienniczką. Stara, nie widząc lepszego wyjścia dla swej wychowanki, zgodziła się na to. Wkrótce potem umarła; przed śmiercią jednak odkryła Glikerze tajemnicę, że Moschjon, rzekomy syn bogatej Mirryny, jest jej rodzonym bratem.
Jednak szlachetna dziewczyna nie chciała korzystać z tego odkrycia; Moschjon był to wspaniały młodzieniec; bogaty spadkobierca, obywatel, miał on przed sobą świetną przyszłość: nie chciała mu jej psuć wiadomością, że przyjaciólka Polemona jest jego siostrą. Jednakże przy każdem spotkaniu mimowoli z widoczną życzliwością spoglądała na tego brata. Moschjon to zauważył; upojony poprzedniemi powodzeniami, nie wątpił, że jego piękna sąsiadka jest w nim zakochana. I oto pewnego razu, znalazłszy ją samą przed wejściem do domu, śmiało przybliżył się do niej, objął ją, i pocałował. Nie wytrzymało serce Glikery: na namiętny pocałunek zakochanego odpowiedziała słodkim i czystym pocałunkiem siostry. Właśnie w tej chwili nadszedł Polemon. Jego szalona miłość do dziewczyny zmieniła się w równie szaloną zazdrość: wyjąwszy z pochwy swój miecz, obciął Glikerze jej piękny warkocz. Tem ją pohańbił krwawo. Nietrudno byloby jej się wytłómaczyć, odsłaniając swój istotny stosunek do Moschjona. Ale teraz przemówiła w niej duma: opuściła dom Polemona.
Tu zaczyna się akcja samej komedji. Glikera odchodzi, ale dokąd? Nie ma teraz innego schroniska, jak dom Mirryny, przybranej matki jej brata. Idzie więc do niej i mówi jej to wszystko, co wiedziała o swojem pochodzeniu. Mirryna nie odmawia jej gościnności, ale nie chcąc, aby Moschjon przestał ją uważać za swą matkę, wymaga od niej przyrzeczenia, że dziewczyna swej tajemnicy nie wyjawi nikomu. Ale z tego wynika inna niezręczność: Moschjon, który tymczasem hulał z przyjaciółmi, dowiaduje się od swego niewolnika, że jego matka przyjęła do domu dziewczynę, w której on się kocha. Młodzieniec widzi w tem szczególną uprzejmość ze strony matki i radosny wraca do domu. Cóż tu robić? Oczywista, że Moschjon i Glikera mogą pozostawać w domu tylko jako brat i siostra: tymczasem Mirryna chce, aby wychowaniec wciąż uważał ją za matkę. Środek jest tylko jeden: trzeba zbudzić w jego duszy wiarę, że Glikera jest także jej córką, niegdyś porzuconą, a teraz znów odnalezioną. Mirryna decyduje się na to ku wielkiemu rozczarowaniu Moschjona.
Co się tyczy nieszczęsnego wojaka Polemona, to ten po rozprawie z Glikerą, nie wiedząc jeszcze o jej zachowaniu się, również opuścił swój dom i zamieszkał u przyjaciela, niemłodego już Pateka, który w nim cenił przyrodzoną jego szlachetność. Ale miłość nie daje żołnierzowi spokoju. Co robi Glikera? Polemon wciąż pod różnemi pozorami posyła niewolników do swego domu — i dowiaduje się, że Glikera dom opuściła. Nanowo gniewem zakipiał; gotów jest napaść na dom sąsiadów. Z trudnością Patek go przekonywa, aby się powstrzymał od gwałtu; wzamian za to ustępstwo zgadza się pomówić w jego imieniu z Mirryną. Ale Glikera rozgniewała się nie na żarty! «On postąpił ze mną jak z ostatnią niewolnicą, ze mną, która jestem pochodzenia szlachetnego!» Szlachetnego? — Tak, jest tego pewna. Dowodzą tego znaki dane jej (podług obyczaju greckiego) przez rodziców, którzy ją porzucili... Jakież to znaki? Czy nie możnaby ich zobaczyć? — Można. Glikera posyła niewolnicę po swoją szkatułkę. Patek ogląda przyniesione rzeczy: tak, teraz niema wątpliwości; przed nim stoi ta, którą on niegdyś pod wpływem podwójnej klęski, śmierci żony i straty majątku, rzucił na pastwę losu. Ale wraz z nią był jej brat: gdzież on jest? Tuż właśnie; Moschjon podsłuchał ich rozmowę. I cóż za korzyść z tego, że Glikera, wierna swej obietnicy, nie chce odpowiedzieć na pytanie starca? Moschjon zaczyna się domyślać wszystkiego. I Mirryna również czegoś się dorozumiewa. Obrażać jej nie należało i nie wypadało; Moschjon tak czy owak zostanie jej synem. Patek jest wdowcem i najnaturalniej byłoby mu pojąć za żonę tę, która już oddawna była matką jego syna. Pozostaje jeszcze jedna, ale główna sprawa: Polemon. Glikera w swojem nieszczęściu słyszeć nawet nie chciała o pojednaniu; czy można tego oczekiwać od niej teraz, gdy okazała się szczęśliwą córką Pateka, tj. wolną obywatelką i bogatą narzeczoną? Tak, właśnie teraz i wlaśnie dlatego można. Patek w zapale woła.
Jednać się wraz, gdy naszem jest zwycięstwo,
To jest helleńska cecha, moja córko!
Komedja skończona. Czy się wam podoba? Powiedzą zapewne, że przypadkowość gra w niej rolę większą, niż to u nas przyjęte. Zapewne, tak: ale w tem się wyraził charakter epoki Menandra, która, jak widzieliśmy, istotnie była królestwem Tyche — Fortuny. I ta «rozumna przypadkowość» Mienandra i komedji nowoattyckiej ma swego rodzica w tragedji: tylko że tam nazywało się to przeznaczeniem (Anankê). Iokasta rozpoznaje swego syna w Edypie z takich samych oznak, jak Patek w Glikerze swoją córkę, ale nie na radość, jeno na swą zgubę. Zresztą już i tragedja wykonała przejście od żałości ku weselu; częściowo w osobie Sofoklesa, ale szczególnie czyni to Eurypides, czego dowodzi zachowany do naszych czasów «lon» i półodnaleziona «Hipsypila». Do Eurypidesa zbliża się i Menander ze swojem uznaniem dzieci przez rodziców zarówno w tej komedji jako też i w wielu innych. Motyw ten był u niego bardzo żywotny; za naszych czasów jest on mało prawdopodobny w życiu dzisiejszem, stracił też swoje miejsce w dramacie, ale jak stwierdzają np. «Mignona» Goethego, «Dwie Sieroty» D’Ennery’ego, albo też nasz «Wiesław», nie bezwględnie się wyczerpał.
Pod innym jeszcze względem poszedł Menander śladami Eurypidesa, nie tyle w «Odciętym warkoczu», ile w innych komedjach: tą nieraz bardzo skomplikowaną intrygą, która istotnie w komedji jest daleko właściwsza, niż w tragedji. Intryga jest to druga po przypadkowości siła kierownicza komedji nowoattyckiej; ale któż miał ją prowadzić? Starcy? Nie, ci, o ile byli skąpi i zbyt ostrożni (ojcowie komiczni»), nadawali się raczej na jej ofiary; o ile zaś byli dobrzy, na wzór naszego Pateka (protoplasty naszych «ojców szlachetnych»), to z racji swej szlachetności nie nadawali się znów do tej roli. Młodzi? Również nie: ci przy swem braku doświadczenia nie mogli kierować akcją, choć często, jako «młodzi kochankowie», dawali powód do intrygi, o ile znów nie występowali jako «młodzieńcy rozsądni», którzy stanowili silę, hamującą bez powodzenia. Nie, jako kierownicy intrygi, tam gdzie ta była właściwą, działają «komiczni niewolnicy» przyczem gorliwie im pomagają «komiczne służące», prababki sprytnych subretek Molière’a, Beaumarchais i Fredry.
Takie są typy. Ale, jak widzieliśmy, Menander często osiąga też umiejętność wystawiania charakterów indywidualnych. Jest to widoczne już w samem streszczeniu «Obciętego warkocza» na osobach Polemona, Glikery, Moschjona. Jeszcze bardziej pod tym względem przekonałoby czytanie samej sztuki z jej subtelnym, czysto attyckim djalogiem; a jeszcze bardziej, gdybyśmy wniknęli w inne komedje tegoż autora, o ile te są nam znane, z szeregiem swych skąpców, pieniaczy, mruków, samochwałów i t. d. Właśnie dokładny rysunek takich charakterów stanowił główną troskę Menandra; tym sposobem znacznie wyprzedził on swoją epokę, skutkiem czego, choć napisał z górą sto komedji, tylko osiem razy wziął nagrodę. Rozumiał on, że przyczyną jego niepowodzeń nie są bynajmniej niedostatki, lecz właśnie zalety jego sztuk scenicznych. Pewnego razu Menander po takiem niepowodzeniu spotkał się ze swoim szczęśliwym współzawodnikiem Filemonem, który podobał się Ateńczykom więcej, gdyż dawał w swoich sztukach pełną inwencji zabawną akcję i pewną figlarną charakterystykę osób; spotkawszy go, Menander mu powiedział: <I nie wstydże tobie, żeś mnie zwyciężył?» Za to potomstwo wcale inaczej oceniło Menandra, jako ojca nowoattyckiej komedji obyczajowej. Jego «Odcięty warkocz», «Sąd polubowny», «Gospodarz», «Kochanek obmierzły», «Złudzenie» i t. d. stały się prawdziwym skarbem dla poznania bytu, i filolog Arystofanes Bizantyjski w sto lat później wypowiedział zdanie powszechne, gdy mówi o nim: «O życie i Menandrze! Któż z was jest tym, co odtworzył drugiego?»
∗
∗ ∗ |
Ale już nie mógł powrócić; i zwolna Afrodytopol z roku na rok coraz bardziej się rozpadał i wkońcu zostal zasypany piaskiem pustyni Libijskiej.
Półtora tysiąca lat spoczywały jego ruiny pod piaskiem.
Kiedy Egipt opanowali Francuzi, a potem Anglicy, zaczął się w odwrotnym kierunku nacisk kultury na pustynię. Teraz znów, jak za Ptolemeuszów, zazieleniały miejscowości, które spoczywały piętnaście stuleci pod żółtoburym całunem śmierci. W r. 1907 przyszła koleji na tajemnicę afrodytopolską. «Cenne» dokumenty, ukryte w kadzi, obudziły jeno bardzo umiarkowaną ciekawość; natomiast uczeni z coraz bardziej rosnącem wzruszeniem czytali te arkusze, które kadź osłaniały. Te «niepotrzebne» świstki zawierały całkowite akty i sceny z komedji Menandra, a między innemi i ze streszczonego wyżej «Odciętego warkocza».
Gdyby zapytać, który z dyadochów interesuje nas najbardziej, jako osobistość, to odpowiedź będzie jedna: Antygon, po nim zaś jego syn i następca, Demetrjusz; gdyby zapytać, który zasługuje na największy szacunek ze względu na swe cnoty, to odpowiedź będzie brzmiała: król-rycerz Seleukos. Jeśli zaś zważymy zasługi dla ludzkości i kultury, to pozyska nagrodę postać trzeźwa i prozaiczna: Ptolemeusz. Dotychczas spotykaliśmy go tylko jako wodza, który przez powolność i wyrachowanie często odsuwał się na dalszy plan w porównaniu ze śmiałością Demetrjusza i nieubłaganą stanowczością wybrańca losu Seleuka. Aby należycie ocenić Ptolemeusza, musimy się mu przyjrzeć w jego królestwie, Egipcie, i w stolicy jego — Aleksandrji.
Aleksandrję zbudował coprawda nie on sam, lecz ten, którego imię gród ten odziedziczył; założył go tam, gdzie miejsce najlepiej odpowiadało podwójnemu przeznaczeniu Aleksandrji, jako stolicy i portu. Naturalnych przystani niemasz w całej delcie Nilu, jednakże tu przed pagórkowatym przesmykiem, który tworzą słodkowodne jezioro Mareotyda oraz morze, leży znana już Homerowi podłużna wyspa Faros. Odleglość jej od brzegu wynosi siedem stadjów (około kilometra); część wschodnia z wysepkami, stanowiącemi jej przedłużenie, zawraca ku lądowi, który tutaj właśnie idzie naprzeciw niej cyplem Lochjady. Coprawda, wszystko to nie stanowi jeszcze portu, przecież między lądem a wyspą płynie cieśnina. Dość jednak przeprowadzić groblę między wyspą a lądem — a port, wspaniały port będzie gotowy. Grobla (t. zw. beptastadion) zbudowana została na rozkaz Aleksandra; morze przez dwa tysiące lat składało na niej piaski i wciąż ją rozszerzało, a teraz mieści się na niej całe miasto arabskie. Ptolemeusz zakończył dzieło Aleksandra i dał portowi, na dobrą wróżbę, szczęśliwe imię jednego ze swoich zięciów — Eunostos (szczęśliwy powrót). Dopiero teraz Egipcjanie, którzy lękali się morza, zrozumieli, że ich ojczyzna jest pierwszorzędnem państwem morskiem.
Ta nowa rola kraju zmusiła Ptolemeuszów cenić swe posiadłości, leżące poza granicą Egiptu, a stanowiące jego piętę Achillesową: potrzebny im był Liban syryjski ze swemi cedrami do budowy okrętów, potrzebne były wyspy greckie do werbowania żeglarzy: wówczas jak i obecnie Hellenowie nie mieli równych sobie żeglarzy na całem morzu Śródziemnem.
Położenie miasta określał charakter miejscowości i przesmyka: z konieczności Aleksandrja przybrała formę podłużnego prostokąta, «chlamidy macedońskiej», jak mówiono żartem. Prawidłowość i rozwaga w układzie planu miast nowo-założonych była cechą Greków. Już od czasu architekta i filozofa Hippodama z Miletu, któremu Perykles poruczył sporządzenie planu założonych przez siebie Turji w Italji Południowej, Grecy słynęli w tym względzie. Tradycje Hippodama przejął Dynokrates z Rodosu, architekt, wybrany przez Aleksandra celem ziszczenia planu Miasta Królewskiego, które ten projektował. Rozciął on «chlamidę» na cztery części, przeprowadzając przez nią wzdłuż i wpoprzek ulicę szerokości piętnastu sążni. Na pagórku Lochjady panował nad portem i większą częścią miasta pałac królewski, do którego przytykały place sąsiednie, zajmujące mniej więcej ćwierć całej płaszczyzny miasta. Na tem właśnie polegała nowość, odróżniająca Aleksandrję, jako stolicę królewską, od Aten i innych miast republikańskich, Znaczną jej część zajmował przepyszny park ze zwierzyńcem, sadzawkami i t. p., a w nim zgodnie z obyczajem, do dziś panującym na Wschodzie, znajdowały się gmachy monarsze, z tą tylko różnicą, że na Wschodzie są to kjoski, tu zaś budynki, wewnątrz i nazewnątrz przystrojone kolumnami, — palestry, łazienki, koszary, piekarnie i t. d.
Śród osobliwości pierwsze miejsce zajmuje wzniesiona na wyspie Faros pierwsza w historji ludzkości latarnia morska. Była to olbrzymia wieża, u podstawy kwadratowa, w środkowej części zbudowana w ośmiokąt, na górze zaś miała formę cylindryczną. Tu, w tym walcu, gorzał, widoczny na wielką odległość «ogień zbawczy», dla którego podsycania paliwo dostarczane było przy pomocy windy specjalnej. Latarnia ta, jedyna dla swej wielkości na całym Wschodzie greckim, była dumą i godłem Aleksandrji: jak dalece była znana, sądzić można stąd, że i po dziś dzień «Faros» (phare) w językach zachodnio — europejskich oznacza latarnię morską.
Drugą osobliwością było mauzoleum Aleksandra Wielkiego. Ptolemeusz bardzo zręcznie zagarnął ciało założyciela swej stolicy: przekonawszy nasamprzód innych dyadochów, że nie powinno się ono znajdować w grobowcu przodków Aleksandra w Macedonii, lecz w oazie śród pustyni Libijskiej w świątyni Zeusa Ammona, który według urzędowej legendy był uważany za ojca wielkiego Macedończyka. Ptolemeusz, gdy wóz żałobny w otoczeniu wojsk mijał obszary, znajdujące się pod jego władzą, skierował ciało do Memfisu, gdzie kazał pochować zmarłego króla. Jednocześnie zaczął mu budować przepyszne mauzoleum w Aleksandzji, lecz nie dożył do końca budowy: złożenie ciała bohatera na miejsce wiecznego spoczynku stało się udziałem jego syna i następcy — Ptolemeusza II Filadelfa. To mauzoleum służyło potem za grobowiec wszystkich królów egipskich Ptolemeuszów. Ściśle z tem łączył się zwyczaj, który najwięcej nas oburza w tej epoce życia wschodnio-greckiego: był to zwyczaj apoteozy królewskiej. Zgodnie z religją Egiptu, król był za życia i po śmierci bogiem; w innych częściach Wschodu nie uznawano tego w teorji, lecz w praktyce istniało to samo. Przejąwszy się pychą wschodnią, Aleksander, jako następca wielkich królów i faraonów, ku wielkiemu zgorszeniu Macedończyków również zażądał dla siebie za życia hołdów boskich. Trzeźwy Ptolemeusz I, jak się samo przez się rozumie, nie poszedł w jego ślady; lecz gdy syn jego pochował Aleksandra w Aleksandrji, stworzył dla niego kult boski, włączając do tego kultu również swych rodziców, jako «bogów — Zbawicieli» (theoi Sôtéres). Z biegiem lat zaś sam podobnież został włączony do tego kultu. Współczesny mu Antjoch II, wnuk Seleuka, poszedł za jego przykładem; dla odróżnienia od energicznego ojca nazywano go «Antjochem-bogiem» (Antiochos Theos) — niektórzy przez żarty, inni na serjo.
Trzecią, największą osobliwością miasta, było zbudowane na wzgórzu w jego części południowo-zachodniej Serapeum — tak nazywała się świątynia Serapisa i Izydy; historja jej powstania, fakt bardzo doniosły dla religji starożytnej czasów późniejszych, jest następująca. Troszcząc się o zaspokojenie potrzeb duchowych nowego miasta, Ptolemeusz zaprosił do Aleksandrji niejakiego Tymoteusza z Eleuzis, który pochodził z kapłańskiego rodu Eumolpidów; ten wprowadził do miasta, a mianowicie jego wschodniego przedmieścia (które wskutek tego odziedziczyło nazwę Eleuzynu), obrzędy Demetry Eleuzyńskiej. Lecz ta bogini grecka, tak droga sercom Hellenów przez wzniosłą i pocieszającą istotę swych cudnych obrzędów, pozostała obcą dla Egipcjan.
Ptolemeusz zaś pragnął złączyć wszystkich swych poddanych pod jednym dachem wspólnej religji. Aby urzeczywistnić to pragnienie, zebrał ludzi uczonych i na czele ich umieścił jednego z kapłanów greckich i jednego z egipskich, mianowicie: wspomnianego wyżej Tymoteusza oraz Manetona, znawcę religji greckiej, który napisał między innemi historję swej ojczyzny w języku greckim. Wybrani porozumieli się w ten sposób, że gwoli istniejącej już dawno u Greków chęci utożsamienia Demetry z Izydą egipską nadali bogini greckiej imię Izydy, gdyż Egipcjanie wielką wagę przywiązywali do imienia. Pozostało jedynie określić odpowiednie bóstwo męskie. Tu — jak powiada legenda — Ptolemeusz przypomniał sobie sen, który miał niegdyś: ukazał mu się we śnie mąż o wyglądzie boskim i kazał sprowadzić do Aleksandrii, na chwałę jej i jej króla, swój posąg. Na podstawie zewnętrznego wyglądu udało się stwierdzić, że jest to Hades z miasta ponckiego Synopy; wyrzeźbił go jeden z lepszych greckich artystów, Bryaksys. Po niego to właśnie Ptolemeusz słał posłów. Ale mieszkańcy Synopy za żadne skarby nie chiceli oddać swego bóstwa: zwartym tłumem obstąpili świątynię miejską i nikogo do niej nie wpuszczali. Wtedy — prawi legenda — stał się cud: marmurowy bóg sam porzucił swój piedestał, przeszedł pomiędzy tłumem, który się rozstąpił w strachu panicznym, i wsiadł na okręt Ptolemeusza, na którym po bajecznie krótkiej podróży — trwała zaledwie trzy dni — szczęśliwie przybył do Aleksandrii.
Legenda — legendą, lecz to fakt, iż na równi z Izydą w Aleksandrji czczony był bóg, odznaczony imieniem egipskiem Serapis (t. j. Osiris-Apis), którego posąg wyrzeźbił artysta grecki Bryaksys. Od Egipcjan pochodziło imię, od Greków — posąg; każdy naród dał i otrzymał to, co najwyżej cenił. Treść i duchową stronę obrzędów Demetry Eleuzyńskiej przelano w miarę możności w obrzędy Izydy; tylko że tutaj nie matka szukała córki, lecz żona męża, którego rozszarpał jego zły brat Set — Tyfon, a któremu ona przez miłość życie przywraca. Zmartwychwstanie Ozyrysa było i tu również rękojmią zmartwychwstania jego wyznawców. Ponieważ zaś ceremonjał dzięki liczebności personelu egipskiego przemawiał wielce do dusz, przeto Demeter w postaci Izydy Tymoteuszowej zapanowała nad całym światem. W ostatnich stuleciach przed Narodzeniem Chrystusa, a najbardziej w epoce imperjum Rzymskiego były wszędzie wznoszone świątynie Serapisa i Izydy, lecz ich pierwowzorem najświetniejszym i najbardziej czczonym było Serapeum w Aleksandrii.
Chociaż jednak świątynia była bardzo ważna dla kultury czasów późniejszych, to przecie daleko większe znaczenie miała rzecz stworzona przez Ptolemeusza I, czwarta najważniejsza osobliwość Aleksandrji, jej sławne Muzeum. Musimy o niem pomówić szczegółowo. Widzieliśmy już jak Demetrjusz z Faleronu, który dziesięć lat chlubnie rządził Atenami, opuścił je, zmuszony przez swego imiennika Demetrjusza Poliorketę (307 r.); zwrócił się wtedy do Ptolemeusza, którego żona Eurydyka była siostrą jego przyjaciela Kassandra, i był przezeń łaskawie przyjęty. Opowiadał on swemu nowemu panu o szkole, do której należał sam, o Liceum Arystotelesa, i opowiadaniem swem zbudził w nim ochotę stworzenia podobnego zakładu w Aleksandrji; wcieleniem tego zamiaru było właśnie Muzeum. Właściwie była to świątynia Muz, których kapłan był rządcą Muzeum; ponieważ jednak Muzy były nie tylko władczyniami poezji, ale również i nauki, więc przy ich świątyni zostały wzniesione instytucje o charakterze naukowym: obserwatorja, laboratorja, kliniki, bibljoteka; że zaś Ptolemeusz nie żałował pieniędzy, więc praca szła bardzo prędko.
Demetrjusz, dzięki wszechstronnej wiedzy, uzyskanej w swem Liceum, był dla Ptolemeusza nieocenionym doradcą zarówno co do urządzenia instytucyj naukowych, jako też co do wynalezienia uczonych. Już za Ptolemeusza I, a jeszcze bardziej za jego syna Filadelfa, Muzeum aleksandryjskie mieściło w swych kolumnadach śmietankę ówczesnej wiedzy greckiej: matematykę przedstawiał ojciec geometrji Euklides; astronomję — Arystarch z Samosu, który pierwszy odkrył ruch ziemi naokoło slońca; medycynę — znany już nam Erazystrati współczesny mu Herofilos; nauki humanistyczne — Zenodotos, pierwszy wydawca Homera, i t. d. Sam Ptolemeusz mógłby z chlubą zająć miejsce w tem sławnem towarzystwie: był on autorem historji wojen Aleksandra Wielkiego, której surowa prawdziwość została oceniona już w czasach starożytnych.
Byli to pionierzy, lecz i za następnych Ptolemeuszów Muzeum miało wielką sławę i epoka jego rozkwitu była jednocześnie epoką rozkwitu nauki greckiej w ogólności. My możemy tu podać tylko parę imion. Coprawda najgenjalniejszy następca Euklida nie pracował w Aleksandrji; jest to znany już nam Archimedes z Syrakuz. Lecz Arystarch z Samosu znalazł następcę w osobie Hipparcha, największego astronoma starożytności, który określił odległość ziemi od słońca i księżyca; uczeń Herofila, Filinos, doświadczalnie sprawdził działanie środków leczniczych na choroby i stał się przez to twórcą empirycznej szkoły lekarskiej, która się tem różni od dawnej dogmatycznej; pracę Zenodota doprowadził do doskonałości drugi Arystarch — Arytarch z Samotracji, którego imię stało się jakby synonimem krytyki wogóle. Chyba najwybitniejszym jednakże był współcześnik Ptolemeusza III Euergetesa, Eratostenes z Cyreny, który pracował w różnych dziedzinach nauki i wszędzie zajął jeżeli nie pierwsze, to w każdym razie drugie miejsce, wskutek czego żartobliwie go przezywano «beta» (druga litera alfabetu greckiego). On pierwszy z podziwu godnem przybliżeniem do prawdy określił wielkość ziemi; trzeba jednak zaznaczyć, że to tylko jeden z wyników jego prac naukowych. Wspominamy jeszcze o jednym z nich, nieco wątpliwej wartości, lecz ważnym dla jego potomków. Jako rok zburzenia Troi podał on rok 1184-1183 przed n. Chr.; znaczy to, że w niedalekim 184-183 r. minie tysiąclecie o tej chwili. Nie bez obawy słuchał tej przepowiedni syn zburzonej Troi — Rzym.
Niezbędnie konieczną dla pracy naukowej tych członków Muzeum była bibljoteka; zbiory ksiąg istniały już w Atenach, lecz Ptolemeusz pragnął, aby bibljoteka aleksandryjska pod względem swego bogactwa przewyższyła ateńską i inne. Na ten cel również nie żałował pieniędzy; gdy zwrócił się do Demetrjusza z zapytaniem, ile książek uważa za możliwe zebrać, ten po namyśle odparł, że około dwustu tysięcy. Omylił się jednak: gdy jego plany urzeczywistniły się za Filadelfa, bibljoteka Muzeum liczyła pół miljona tomów. Oto jaki był owoc pracy literackiej Greków do roku 300-go.
Dużo można było nabyć za przeznaczone przez króla sumy; jeżeli jednak właściciel nie chciał się rozstać ze swą książką, to stosownie do rozkazu przepisywano ją. W ten sposób przy bibljotece istniał cały sztab kopistów; papieru nie trzeba było daleko szukać: dostarczał go Papyrus, rosnący w niezliczonej ilości na wybrzeżach Nilu — papyrus, który dał swe imię papierowi w językach nowoczesnych. W owych czasach z papyrusu nie robiono wielkich tomów, aby umieszczać je na pólkach, lecz zwitki, które po kilka przechowywano w t. zw. «skriniach», naczyniach formy cylindrycznej. Bibljoteka więc była mało podobną do naszych, i półki w szafach były zapełnione setkami i tysiącami walców.
Jednakże Muzy były opiekunkami poezji, więc uczeni z Muzeum byli równocześnie w znacznym stopniu poetami. Ale jacyż to byli poeci? Epos było im zakazane, współzawodnictwo z Homerem uważano za grzeszną zarozumiałość, i Apollonjusz z Rodosu, który napisał przechowany do naszych czasów poemat «Argonautika», wywołał przeciwko sobie ogromne wzburzenie. Prędzej można było próbować szczęścia w tragedji: po śmierci Sofoklesa i Eurypidesa nie bez sławy rozwijała się ona w. ciągu IV w. w Atenach, obecnie zaś przeniosła się do Aleksandrji, gdzie ją reprezentowała t. zw. «plejada tragiczna» (t. j. «siedmiogwiazd» ze względu na liczbę poetów); my niestety o niej nic nie wiemy. Komedja nie rozwinęła się: wiemy już, że Ptolemeuszowi nie udało się sprowadzić do Aleksandrji wiernego swym Atenom Menandra.
Nie; mówiąc o poezji aleksandryjskiej, lub o «aleksandryniźmie, » mieliśmy co innego na myśli. Biorąc pod uwagę formę zewnętrzną, będzie to epillion, czyli maleńkie epos; albo też elegja, znana już nam co do formy, lecz silnie zmieniona pod względem treści; lub idylla (eidyllion), właściwie wiersz mieszany lecz z górującem dążeniem do opisu życia pasterzy i życia wiejskiego wogóle; albo wreszcie epigramat — ten teraz dopiero odzyskuje swój właściwy dowcip i staje się najbardziej żywotnym rodzajem tej poezji, któremu sądzone było przetrwać jej upadek w następnej epoce rzymskiej. Lecz dla aleksandrynizmu szczególnie charakterystyczny jest jego duch. Jest to przedewszystkiem poezja naukowa, co jest zupełnie zrozumiałe, gdyż poeci byli również uczonymi. Uczoność polegała na stylu wyszukanym, pełnym rzadko używanych wyrazów, co stanowiło wynik filologicznej pracy autorów; z drugiej strony wyszukiwano rzadkie mity, zapomniane legendy o bogach, kulty, obrzędy obyczajowe i t. d. Takim poetą jest Kallimach, główny przywódca poezji aleksandryjskiej, w swem najwybitniejszem dziele «Aitia» t. j. w zbiórku elegji o treści mitologicznej dla wytłumaczenia «przyczyny» (aitia) jakiegokolwiek imienia, zwyczaju i t. d. Powtóre cechowało tę poezję uczoną to, że stawiano w niej na pierwszym miejscu miłość (podobnie, jak we współczesnych komedjach Menandra); z pośród mitów wybierano baśnie o treści erotycznej; miłość wprowadza się nawet do tych mitów, które jej dawniej nie znały. Po trzecie lubowano się w jaknajszczegółowszem malowaniu każdej drobnostki ówczesnego bytu: otoczenia, krajobrazów, życia rodzinnego i t. d., w tem, co my nazywamy realizmem rodzajowym; pod tym względem najwybitniejszym jest Herondas, którego niedawno ponownie odkryto, autor świetnych scen obyczajowych. Wreszcie czwarta cecha — to ukryta w większości utworów tęsknota za czemś dalekiem, czy to za sławą minionej wielkiej przeszłości niepodległej Hellady, czy to — u mieszczan — za prostotą i ciepłem życia wiejskiego. W tym ostatnim «romantyzmie» sielankowym góruje nad wszystkimi Teokryt, największy poeta aleksandrynizmu, twórca nie tylko zanikłej dziś «pastorałki», lecz wogóle poezji, opiewającej wiejskie życie nowoczesne.
Centrum tej poezji, jak i nauk, było w Muzeum aleksandryjskiem; zapewnia to wdzięczność nieśmiertelną ludzkości zarówno dla Muzeum jak i dla jego założyciela Demetrjusza z Faleronu. Jednakże, mając tak wielkie powodzenie we wszystkiem, człowiek ten przy schylku życia przeszedł przez wielkie klęski, które się łączyły z tragedją rodzinną Ptolemeusza I. Wykładem tej historji zakończymy niniejsze opowiadanie.
Jak mówiłem, Ptolemeusz był żonaty z Eurydyką, córką namiestnika Antypatra i siostrą Kassandra. Trzeba jednak zaznaczyć, że małżeństwa dyadochów odznaczały się wielką niestałością, ponieważ zawierane i niweczone były w zależności od polityki; oprócz tego Aleksander Wielki, chcąc i w tem upodobnić się do Wschodu, wprowadził dla siebie i swoich wielożeństwo, pożeniwszy pewnego dnia swych dowódców zarówno wolnych, jak i żonatych, ze znakomitemi Persjankami. Coprawda, małżeństwa te były nadzwyczaj krótkotrwale: zaraz po jego śmierci dyadochowie uwolnili się od żon ze szczepu barbarzyńskiego, tylko Seleukos, królrycerz, pozostał wiernym swej Apamie, na której cześć nawet nazwał kilka założonych przez siebie miast.
Nic więc dziwnego, że ci spadkobiercy Aleksandra w czasach późniejszych nie krępowali się wcale. Z Eurydyką Ptolemeusz miał kilkoro dzieci, z których najstarszym był Ptolemeusz, przezwany Keraunos (Piorun). Czy on ją kochał? Trudno na to odpowiedzieć, ale jedno jest pewne, że bardziej, niż ją, kochal jedną z dam dworu, Berenikę, Macedonkę ze znakomitego rodu; nie rozwiedziony z pierwszą żoną, żył również z tą drugą, jeździł z nią w dalekie podróże morskie, gdy zakładał swe wyspiane królestwo na Archipelagu — i tu, na cudnej wyspie Kos, przyszedł na świat ich syn, również Ptolemeusz, ten co później otrzymał imię Filadelfa. Ojciec dał mu też dobre wychowanie: gdy starszego syna wychował popierany przez Eurydykę Demetrjusz z Faleronu, nauczycielem młodszego był humanista Zenodotos, późniejszy kierownik bibljoteki Muzeum. Starszy miał charakter dziki i nieokiełznany; młodszy był cichy, dobry i mądry; już wtedy uważano go za lepszego następcę tronu, niż starszego królewicza. Szczególnie tego zdania była Berenika; wpływ jej zaś na króla był wielki. Co robić? Demetrjusz kruszył kopje o swego wychowanka — zapewne nietylko z pobudek osobistych. Dynastja nie zdążyła się jeszcze utrwalić; przeciwko dziedziczeniu tronu przez starszego niktby nie oponował, lecz pozbawienie go praw na korzyść młodego mogło wywołać niebezpieczne zaburzenie — za przykład posłużyła historja dzieci Kassandra. Jednakże czar Bereniki zwyciężył: w 285 r. Ptolemeusz, będąc już osiemdziesięcioletnim starcem, w przewidywaniu bliskiej śmierci wyznaczył na swego pomocnika w rządach młodszego syna. Eurydyka z synem jeszcze wcześniej go opuściła, udając się do Demetrjusza Poliorkety, męża swej — wówczas już dawno: zmarłej — siostry Fili; Keraunos zwrócił się zaś o pomoc do wielkiego Seleuka, który stal wówczas u szczytu swej potęgi. W dwa lata potem zmarl władca Egiptu; jak było do przewidzenia, jego młodszy syn, ogólnie lubiany Ptolemeusz II, oddziedziczył tron bez trudności. Jego czterdziestoletnie panowanie — to kwitnąca epoka Egiptu Ptolemeuszów. Ale dobrze powiedział o nim wyżej wspomniany poeta Teokryt, że
Dobrze on zna: miłujących a lepiej — niemiłujących.
Do tych ostatnich należał Demetrjusz z Faleronu. Młody król nie mógł mu zapomnieć jego starań na korzyść starszego brata: wstąpiwszy na tron, wysłał go do małego miasteczka egipskiego, gdzie dawny wielki władca i doradca zakończył swój owocny żywot.
Taki był jego błąd i fatalne dla niego wyniki; a że to był błąd — wykazał wkrótce najwyższy na ziemi sąd, sąd historji. Jaką zbrodnią wychowanek filozofa skalał swe życie i jak był za to ukarany — ujrzymy w następnem opowiadaniu.
Jak widzimy z poprzedniego, Demetrjusz Poliorketa i Ptolemeusz I zmarli prawie równocześnie; z dyadochów w ścislem tego słowa znaczeniu żyli jeszcze tylko Seleukos i Lizymach. Obaj znajdowali się wówczas u szczytu swej sławy i potęgi. Lizymach, skrzywdzony, jak widzieliśmy, w Azji przy podziale dziedzictwa Antygona pod Ipsos, znalazł dla siebie dostateczne wynagrodzenie w Europie. Pyrrus, któregośmy pożegnali jako władcę Macedonji, krótki czas utrzymał się tutaj na tronie. Klęska Demetrjusza pociągnęła za sobą zerwanie jego umowy z Lizymachem, zawartej przeciw wspólnemu wrogowi, wobec czego zaostrzyły się ich stosunki.
Macedończycy niedługo zastanawiali się nad wyborem pomiędzy nimi dwoma, narzuconym królem Epiru a starym Lizymachem, towarzyszem Aleksandra Wielkiego. Pirrus wrócił do Epiru i pozostał tam dopóty, dopóki wypadki w Italji nie otworzyły nowego pola jego niespokojnej ambicji; Lizymach zajął Macedonję i Tessalję, pozostawiając dla syna Demetrjuszowego, Antygona Gonaty, tylko niektóre, uznające jego władzę państewka greckiej.
Macedonja z Tessalją, Tracja i Azja Mniejsza do Tauru — stanowiły siłę bardzo poważną, zwłaszcza jeżeli dodamy do tego zalety osobiste Lizymacha, który był równie zdolny, jako wódz, władca i administrator. Jego mądra polityka finansowa dała mu możność rozporządzania poważnym skarbem, który się mieścił w niedostępnym Pergamie pod pieczą skarbnika wojskowego Filetera. Coprawda miał on już lat około osiemdziesięciu, lecz prawą jego ręką był czterdziestoletni syn, dzielny Agatokles, który niezadługo przedtem dowiódł swych niezwykłych zdolności w wojnie przeciwko Demetrjuszowi. Zdawało się, że obecnie spokój jest zabezpieczony na półwyspie Bałkańskim, — gdy nagle Lizymach swym zbrodniczym i szalonym czynem zburzył wszystko, co zbudował w życiu.
W gruncie rzeczy tragedja jego rodziny, była dalszym ciągiem rodzinnego dramatu Ptolemeusza I. Syn Lizymacha, Agatokles, był żonaty z córką Ptolemeusza z pierwszego małżeństwa, Lizandrą, rodzoną siostrą Ptolemeusza Kerauna; sam zaś Lizymach na starość ożenił się z Arsinoe, córką tegoż Ptolemeusza i Bereniki, a więc rodzoną siostrą Ptolemeusza Filadelfa. Powodzenie Bereniki w sprawie dziedzictwa tronu egipskiego dobrze wróżyło jej córce: czy nie możnaby tak sprawami pokierować, aby władza królewska z rąk starego męża Arsinoi, przeszła w ręce jej młodocianego syna? Coprawda Agatokles był przeszkodą; ale Lizymach sam był całkowicie pod władzą swej żony. Wpływ swój wyzyskała Arsinoe w ten sposób, że oczerniła Agatoklesa przed podejrzliwym ojcem i tego starca, który zapewne już niezupełnie panował nad swym umysłem, doprowadziła do tego, że kazał uwięzić syna i życie mu odebrać.
Zgodnym krzykiem oburzenia przyjęło całe państwo Lizymacha wieść o niecnem synobójstwie. Lizandra, wdowa po Agatoklesie, uciekła do Seleuka, gdzie już się znajdował jej brat, Ptolemeusz Keraunos; ustępując prośbie obojga, Seleukos, już podówczas starzec osiemdziesięcioletni, przeszedł Taurus i wkroczył na ziemie Azji Mniejszej podległe Lizymachowi. Wszędzie witano go radośnie, jakoo wybawiciela n od niecnego synobójcy; Lizymach nie miał już więcej przyjaciół. Jego wierny dótychczas skarbnik, Fileter z Pergamu, opuścił go i uznał władzę Seleuka; — był to najboleśniejszy cios dla nieszczęśliwego króla — synobójcy, gdyż razem z Pergamem stracił swe ogromne skarby, które zbierał przez dziesięciolecia. Trzeba było jeszcze raz wdziać kolczugę na starcze ciało i wyruszyć osobiście przeciwko wrogowi. Spotkali się obaj znów we Frygii, tym razem jednak jako nieprzyjaciele. Na równinie Koru doszło do bitwy (281 r.). Pierścień Apollina i na ten raz — ale już ostatni — zapewnił Seleukowi powodzenie: Lizymach stracił królestwo i życie, jego wojska przeszły na stronę zwycięzcy.
A potem? — Lizandra była przekonana, że Seleukos rozpoczął wojnę w imię zemsty za męża jej Agatoklesa i że tron Lizymacha przypadnie w udziale jej jako wdowie; tego samego zdania był również Ptolemeusz Keraunos, z tą jedynie różnicą, że rządzić będzie on, jako brat królowej. Lecz oprócz nich obojga i Seleuka miał jeszcze głos ten dumny lud, który już niejednokrotnie swą wolą rozstrzygał sprawę dziedzictwa tronu — Macedończycy. A co się stanie, jeżeli ten lud, zamiast przybyszów Lizandry i Kerauna, zechce władzę nad sobą złożyć w czyste ręce Seleuka, który był znany jako ojciec swych poddanych? A Seleukos kochał swą ojczystą Macedonję, choć jej nie widział blisko od lat pięćdziesięciu; nawet u siebie w Syryi zmienił nazwy miejscowości na macedońskie i miał tam swoją nową Pierję, nową Edessę, nową rzekę Aksjos. — Co będzie dalej? Niewiadomo, lecz skoro tylko Seleukos na czele wojsk zjednoczonych przeprawi się przez Hellespont, całe europejskie państwo Lizymachowe będzie leżało u jego stóp. Coprawda obiecał on Keraunowi zwrócić mu egipski tron jego ojca. Nie będzie to dla niego rzeczą trudną, o ile w jego rozporządzeniu pozostanie całkowite dziedzictwo Aleksandra. Myślał, że wygna jego młodszego brata, podbije Egipt, niby dla Kerauna, lecz kto może ręczyć, że zdobywszy Egipt, również nie pozostawi go dla siebie? Tylko trzeba działać szybko i stanowczo, dopóki nie jest zapóźno. Seleukos zbliżał się właśnie do Lizymachji, miasta założonego przez króla poległego nad Korem, gdzie też pamięć jego była najbardziej czczona, a zatem pogromca Lizymacha — najbardziej znienawidzony. Wykorzystawszy moment dogodny, Keraunos podstępem ściągnął do siebie starego dyadocha i zamordował go skrytobójczo, — jego, swego gospodarza, co tak łaskawie przyjął wygnanego z ojczyzny królewicza.
Wnet potem udał się do Lizymachiji i został przez nią uznany; wojsko Lizymacha, straciwszy wodza — i głowę, również przeszło na jego stronę. Coprawda przeszkód było wiele: Arsynoe, druga żona Lizymacha, znajdowała się jeszcze tutaj z dziećmi, temi dziećmi, w imię których namówiła swego zmarłego męża do synobójstwa. Keraunos zaproponował jej, by została jego żoną. Propozycja była podwójnie ohydna: naprzód był on bratem rodzonym Lizandry, której męża ona zamordowała, po drugie była jego przyrodną siostrą. Mimo to przystała na tę propozycję, pragnąc na wszelki sposób zostać królową Macedonii.
Keraunos jednak myślał o czemś innem: zwabiwszy do siebie jej dzieci, kazał je zamordować — i znów miał o jedną przeszkodę mniej.
Niestety, tylko o jedną! Pozostawali jeszcze pretendenci — Pirrus, Antygon Gonata i syn Seleuka, Antjoch. Ale Pirrusa wówczas powołali Tarentczycy — i ten chętnie zrzekł się swych praw do tronu macedońskiego na korzyść Kerauna, w zamian za pomoc w ludziach dla jego wyprawy przeciw Rzymowi; Antygon znajdował si daleko, Antjochowi zaś, którego nagle zaskoczyła wieść o śmierci ojca, sprawy małoazyjskięe nie pozwalały brać udziału w zdarzeniach macedońskich. Napozór, zda się, wszystko sprzyjało zbrodniarzowi: zajął tron macedoński, do którego, jako syn Eurydyki i wnuk Antypatra, posiadał prawa osobiste.
Lecz kiedy zdobył wreszcie okupioną tylu zbrodniami władzę, Fatum zbliżało się z północy, a było tak straszne, że Grecja nigdy jeszcze czegoś podobnego nie widziała.
Czytelnik pewnie nie zapomniał jeszcze o Gallach i ich najeździe na Italję przed stu laty. Gdy zwycięstwo Kamilla skierowało ich niszczycielski potok we właściwe koryto, większość ich sił wyruszyła dalej na wschód przez doliny Alp. Na początku III wieku napotykamy ich nad Sawą i Dunajem. Gdy władza nad Bałkanem znajdowała się w mocnych rękach Lizymacha, wszelkie próby Gallów, by się przedrzeć na półwysep, były daremne. Lecz gdy jego panowanie upadło na równinie Koru, Gallowie sunęli niezliczonymi hufcami na południe. Wiele rzeczy ich tam nęciło, lecz najbardziej świątynia « Delfach, o której skarbach doszły ich bardzo przesadzone, jak to zwykle bywa, pogłoski. I rozpoczęła się dla Grecji prawdziwa święta wojna, najświętsza ze wszystkich dotychczas tak nazywanych. I jak przystoi takiej wojnie, porosła ona bujną zielenią legend, której my tu niszczyć nie będziemy.
Pierwszy, którego konieczność zmusiła, by za oręż porwać przeciw dzikim hordom, był następca Lizymacha, nowy król Macedonjij — Ptolemeusz Keraunos. Lecz krwią splamione jego ręce niegodne były bronić świętej sprawy: został rozbity i zabity, wojsko jego w pień wycięte. Macedonja stała się bezbronną. Spuściwszy się z wyżyn na pobrzeże Archipelagu, barbarzyńcy przeznaczyli część swoich sił, na czele których stał Brennus (imię to i tu się spotyka), do zajęcia Grecji i Delf.
I oto powtarza się to, co stało się 200 lat temu, gdy wojska Kserksesa udały się do Hellady — i gdy pośród nędzy i nieszczęścia zablysło bohaterstwo Leonidasów i Temistoklesów. Teraz położenie było jeszcze groźniejsze — tego wroga nie można się było pozbyć daniną <ziemi i wody», a jego okrucieństwo dla pokonanych i bezbronnych nie miało granic. I znów stało się to, czegośmy nie widzieli w ciągu tych 200 lat: w obliczu bezlitosnego wroga, Grecja się zjednoczyła. Coprawda nie pod dowództwem Sparty: od czasów Epaminondasa państwo to było bezsilne, jego odrodzenie zaczęło się w pokoleniu późniejszem. Hegemonja w Helladzie, jeżeli o czemś takiem dziś mogła być mowa, należała do Etolczyków. Zjednoczywszy się podczas wojny Pirrusa z Demetrjuszem, ściągnęli i inne państwa do swego związku etolskiego, z głównem miastem Termonem — i mogli wystawić poważne siły. Oni to głównie ruszyli na spotkanie wroga w Termopilach; Ateńczycy posłali im na pomoc swoje okręty. Rzeczywiście powtórzył się niezapomniany rok 480; znów sławna cieśnina pomiędzy górą Etą a morzem stała się świadkiem bohaterstwa Hellenów: hufce Brennusa, jakkolwiek nieugięte, nie zdołały przełamać oporu obrońców Hellady.
Tessalijczycy, których ojczyznę Gallowie niszczyli haraczami, postanowili pozbyć się nieproszonych gości, a na to był tylko jeden środek: powtórzyć zdradę Efjaltesa i Ścieżkami górskiemi przeprowadzić wrogów na tyly obrońców Termopil. Widząc, że są otoczeni, wojownicy etolscy usiedli na przybyłe z Aten okręty i przeprawili się na średniogreckie wybrzeże zatoki; stąd udali się na południową część Parnasu, aby własną piersią bronić Delf, tego «wspólnego całej Hellady ogniska».
Tymczasem Gallowie, nie napotykając oporu, przeszli od Ety do Focydy; niedaleko już było do cudownej świątyni, celu ich dążeń. Przestraszeni mieszkańcy rzucili się do Apollina, lecz bóg kazał się im uspokoić: sam siebie potrafi obronić. Jednakże wróg się zbliżał, pomocy zaś nie było widać; wkrótce cały stok stromych Fedriad upstrzył się hełmami i tarczami Gallów; można było myśleć, że świątynia stanie się ich łupem.
Lecz nie zdążyli rozbić obozu dla chwili wytchnienia po szczęśliwych przeprawach górskich, gdy ziemia zadrżała pod ich stopami. Gallowie, nieświadomi trzęsienia ziemi, lękliwie tulili się do siebie i nie mieli odwagi podejść do świątyni. Tymczasem chmury, zazwyczaj pokrywające wierzchołek Parnasu, zaczęły się wyolbrzymiać i mrocznieć, błyskawice rozdarły niebo, zahuczały odgłosy piorunów — i w widmowem świetle burzy Delfijczycy ujrzeli na górach olbrzymie postaci bohaterów — obrońców, co kierowali ogień Zeusa na najeźdźców, paląc ich tarcze i ich samych. Tak minął dzień, a następna po nim noc była jeszcze straszniejsza. Zapanowało nagle zimno lodowate, zaczął padać śnieg obfity, tak że o śnie nie było mowy; Gallowie zwartym tłumem otaczali nieliczne ogniska, które im się udało rozniecić w tej krainie prawie bezleśnej. Huk piorunów ucichł, lecz zastąpił go inny ryk stokroć gorszy: to odrywały się odłamy skał z wierzchołka Parnasu i jakby umyślnie celowały w najbardziej zwarte ciżby Gallów. Noc spędzili nawpół przytomni ze strachu; a słońce następnego dnia opromieniło obozujące naprzeciw nich zastępy Hellenów z pod Termopil. Gallowie z chęcią uchyliliby się od bitwy, lecz lekkie pułki Focejczyków, obszedłszy Parnas znanemi sobie przesmykami, odcięły im drogę do ucieczki. Wzięci we dwa ognie musieli przyjąć bitwę, która skończyła się całkowitą ich klęską; sam Brennus został zraniony. Gallowie zabrali go na nosze, lecz resztę rannych, nie mogąc zabrać ze sobą, musieli dobić. Teraz przynajmniej mogli się cofnąć, lecz widmo ścigającego wroga nie opuszczało ich ani na chwilę, i w czasie następnego noclegu przeżyli istny atak «panicznego» strachu: mowę swoją brali za grecką, broń swoją za broń wroga — i w końcu sami między sobą rozpoczęli nocną bitwę, kładąc trupem — jak mówią dziesięć tysięcy swych współbraci. Szli dalej po tych samych dawniej już wyniszczonych okolicach, nocowali wśród tlejących jeszcze gruzów i, jak to można było przewidzieć, poznali jeszcze jednego wroga — głód. Brennus nie zniósł poniżenia: ranny i chory, zatopił swą duszę w mocnem winie. Wreszcie ukazało się morze i Termopile; lecz Tessalijczycy, uprzedzeni o zbliżaniu się Gallów, nie mieli zamiaru wpuszczać po raz drugi do swego kraju drapieżnych gości. Bez zbytniego wysiłku otoczyli Gallów w wąwozie Termopilskim i wycięli ich w pień co do jednego.
Tak dotrzymał słowa Apollon. Ale tu niknie znów blask legendy i wszystko odbywa się dalej już przy dziennem świetle historji.
Osłabieni porażką wojsk Brenna, Gallowie, którzy pozostali w Tracji, nie wiedzieli, co czynić; przyszły im z pomocą wojny domowe w Azji Mniejszej, które wybuchły po upadku państwa Lizymacha. Król Bitynji — taką nazwę nosiła północno-zachodnia część półwyspu — zaproponował Gallom przewiezienie znacznej ich części — 20.000 — przez Hellespont, o ile mu zapewnią pomoc w jego wojnie przeciwko bratu. Gallowie dotrzymali obietnicy, poczem szeroką lawą rozleli się po tym kraju bogatym i rozpieszczonym. Tu rozpoczęło się dla nich rozkoszne w ich pojęciu życie: nigdzie żadnego oporu; miasta z obawy przed ich najazdem okupywały się bogatą daniną; na niczem więc Gallom nie zbywało.
Coprawda nie wszystko im się wiodło: chociaż niezmiernie nęciła ich skała Pergamu, gdzie dotyczas siedział Fileter z olbrzymim skarbem króla Lizymacha, jednak zdobyć jej nie mogli.
Lecz gdy osiedlone w Azji wojska Gallów pędziły życie beztroskie, głównym ich siłom na wybrzeżu europejskim coraz to gorzej się powodziło. Antygon Gonata, uporządkowawszy jako tako swe sprawy, ruszył wreszcie na północ. Gallów, którzy zajęli Chersonez, rozbił doszczętnie około Lizymachji; pozostałe resztki Gallów, odrzucone od morza, założyły swe osobne królestwo w głębi kraju. Tam też osiedlili się oni od owego czasu, chętnie zaciągając się do wojsk grecko-macedońskich; dzięki im Tracja, już całkowicie poddana wpływom Hellady, wróciła znów do dawnego dzikiego stanu, w jakim trwała w przeciągu całej epoki starożytnej.
Co się tyczy Antygona, to ten po swem nadzwyczajnem zwycięstwie nad Gallami został z otwartemi rękami przyjęty w Macedonji, w której po śmierci Ptolemeusza Kerauna panowała zupełna anarchja. W ten sposób objął on znów tron swego ojca, Demetrjusza-Oblegacza Miast — i zwrócił Macedonji dynastję Antygonidów, która w niej panowała, aż do utraty jej samodzielności.
Tu następuje dla nas wypoczynek.
Ze zgonem Seleuka Zwycięzcy, które to imię słusznie mu się należało, umarł ostatni z dyadochów t. j. spadkobierców bezpośrednich Aleksandra Wielkiego, którzy opierali swe prawa do dziedzictwa po nim na swym udziale w jego wojnach. Epoka dyadochów obejmuje pierwsze czterdziestolecie po jego śmierci — do bitwy na równinie Koru 281 r., która, po bitwie pod Ipsos na 20 lat przedtem w 301 r., była drugą epokową bitwą w historji Wschodu greckiego. Epokę, rozpoczynającą się po niej — w odróżnieniu od poprzedniej, należącej do dyadochów — nazywamy epoką epigonów; obejmuje ona sześćdziesięciolecie następne do r. 222. Pod względem wypadków zewnętrznych jest ona mniej interesująca: drobne wojny epigonów pomiędzy sobą. powtarzają tylko na małą skalę wojny dyadochów, mniej więcej jak wojny wewnętrzne Hellady IV w. powtarzały wojnę Peloponeską. Dlatego nie będziemy się nad niemi zatrzymywać.
Osoby królów-epigonów jako takie godne są jednak naszego zainteresowania. Najgłówniejszych jest trzech: Antygon Gonata macedoński, wnuk Antygona i Antypatra; Antjoch I syryjski, syn Seleuka, i Ptolemeusz II Filadelf egipski, syn Ptolemeusza I Zbawcy. Czwarty dyadoch Lizymach dopiero w następnem pokoleniu znalazł godnego siebie następcę w osobie króla pergameńskiego.
Wszyscy byli to dzielni, rozważni i mądrzy ludzie; najbardziej jednakże z pośród nich godny szacunku był Antygon. Genjalna bystrość jego ojca Poliorkety harmonijnie w nim się łączyła z odziedziczonym po matce, Fili, córce Antypatra, łagodnym rozsądkiem i poczuciem obowiązku. W późniejszym wieku Antygon z zapałem się zwrócił do surowej filozofji, której początek dał Zenon w pierwszych latach stulecia we «Wzorzystej Stoi» (t. j. kolumnadzie) i która dlatego nazywa się filozofją stoicką. Uczeń Zenona Perseusz został przezeń wezwany na jego dwór; Antygon dążył do uzgodnienia swych obowiązków królewskich z jego nauką. Odpowiednio do tego nazywał swe panowanie: «zaszczytną służbą» (endoxos douleia), wprowadzając w życie zasady, którym w późniejszych czasach holdowali najwybitniejsi cesarze rzymscy — Trajan, Marek Aureljusz — i najlepsi z nowszych. Macedonję podniósł z upadku do poziomu wielkiego państwa, zapewniając jej hegemonję nad Grecją. Coprawda nie odrazu zadowolnił się on swą rolą: marzył z początku o zjednoczeniu królestwa Lizymacha, co spowodowało w następstwie wojnę z Antjochem syryjskim; lecz rozsądek nakazał mu porzucić te plany. Z Antjochem zawarte zostało przymierze, wzmocnione jego małżeństwem z siostrą Antygona — Filą Młodszą. W ten sposób zawiązała się długotrwała przyjaźń Antygonidów z Seleukidami. Dwór Antygona był ogniskiem kultury; prócz filozofji kwitła tutaj historja w osobie Hieronima z Kardji, sławnego ze swej surowej rzetelności historyka dyadochów. Wogóle największą zaletą tego najlepszego z epigonów jest uczciwość.
W innym zupełnie rodzaju był władca Egiptu, tak długo i niefortunnie wojujący z Antygonem o wpływy w Grecji, Ptolemeusz II Filadelf. Ujmujący w sposobie zachowania, subtelny polityk, uczynił on swój dwór ogniskiem wytworności i wiedzy. Nie był miłośnikiem filozofji, lecz, jak widzieliśmy w opowiadaniu poprzedniem, nauki ścisłe, a również poezja i nauki humanistyczne cieszyły się jego wielką życzliwością. Był on również po swojemu bardzo czynny. Pewnemu pochlebcy, który sławił jego szczęście, odrzekł: «Mój przyjacielu, gdybyś wiedział, ile ja muszę pisać aktów urzędowych, nie podniósłbyś dyademu, chociażby u twych nóg leżał.» Natura nie obdarzyła go silnem zdrowiem: patrząc z balkonu swego pałacu na robotników, co popychali olbrzymie głazy do budowy zamówionych przez siebie gmachów, wzdychał: «Czemu nie jestem jednym z nich?» Będąc bardzo przywiązanym do życia, opiekował się w sposób szczególny lekarzami. On to właśnie sprowadził do Aleksandrji Erazystrata i Herofila, twórców anatomji i fizjologji i wszelkiemi siłami popierał ich sławną działalność naukową, tak że pozwolił im nawet uprawiać wiwisekcję na skazanych zbrodniarzach. Marzeniem jego było, ażeby ci uczeni wynaleźli eliksir życia. Marzenie to dotychczas nie jest spełnione; jednakże pod wpływem tej królewskiej idei — Egipt, rozmiłowany w magji, szczególnie się oddał badaniom przemiany materji, z czego później powstała chemja. Wogóle bardziej niż ojciec tolerował obyczaje egipskie. Żonaty był z Arsinoe starszą, córką Lizymacha, z którą miał dzielnego syna, późniejszego Ptolemeusza III Ewergetę («Dobroczyńcę»). Lecz gdy, po śmierci żony, wróciła jego siostra Arsinoe Młodsza, — ów zły duch Lizymacha, — on, zgodnie z tradycją Faraonów, uczynił ją swą żoną, co było przyczyną jego przezwiska «Filadelf» (t. j. «miłujący siostrę»). Na szczęście małżeństwo to było bezdzietne, i najbliższemu pokoleniu Filadelfa nie zagrażało zwyrodnienie — owa straszna klątwa, rzucana przez naturę na kazirodcze małżeństwa.
Trzeci z wyżej wspomnianych, Antjoch, objął dziedzictwo ojcowskie w nader nieprzyjaznych okolicznościach, wywołanych nagłą i gwałtowną Śmiercią ojca; w ślad zatem nastąpiła inwazja Gallów, spowodowana zdradą wladcy Bitynji Nikomeda. Antjochowi nie udało się go ukarać, zmuszony był uznać niepodległość Bitynji. Za to przeciw Gallom wystąpił energicznie i, przeraziwszy ich swymi słoniami wojennemi, rozbił ich doszczętnie, za co otrzymał chwalebne przezwisko Zbawcy (Sôtêr).
Po oderwaniu się Bitynji, przy schyłku panowania Antjocha (261), zdarzyło się jeszcze coś innego. Fileter, władca Pergamu, który po śmierci Agatoklesa uznał władzę Seleuka, pozostał wiernym jego synowi; ale następca Filetera Eumenes nie chciał uznać tej zależności. Otrzymał on w spadku po Fileterze bogaty skarb Lizymacha, dzięki czemu mógł zebrać liczną armję; zwyciężył Antjocha pod miastem Sardes i ogłosił swą niepodległość. Następca Antjocha Zbawcy, Antjoch II «Bóg», nie czuł się na silach, by go sprowadzić na drogę posłuszeństwa; tembardziej, że siłę jego osłabiała chroniczna bolączka Seleukidów, nieskończona wojna z Egiptem o Syrję Wklęsłą z miastem Damaszkiem Koniec jego panowania zaznaczył się wielkiem niepowodzeniem nie tylko jego, lecz wogóle Hellenów: oddzieliły się prowincje wschodnie, co stopniowo doprowadziło do założenia za Eufratem królestwa partyjskiego Arsakidów (247 r.); tak królestwo Seleukidów zamknęło się w granicach Syrji i Mezopotamji. W tem położeniu władcy Pergamu mieli ręce rozwiązane: nie lękali się Seleukidów, lecz Gallów, którzy prędko zapomnieli o nauczce, danej im przez Antjocha Zbawcę, i w dalszym ciągu prowadzili swe rozboje, ściągając haracz z miast, które chciały żyć z nimi w zgodzie.
Haraczem okupywał się i Eumenes; płacił rzetelnie do samej śmierci. Lecz jego następca Attalos postanowił wyzwolić się od tego poniżającego zobowiązania iw pierwszym roku swego panowania (241) zapowiedział Gallom, że nic od niego nie dostaną. Gdy zaś ci w odpowiedzi wpadli do jego państwa, wyszedł na ich spotkanie i u źródeł rzeki Kaikos odniósł tak wielkie zwycięstwo, że wytępił wroga niemal całkowicie. Od tego czasu Gallowie przestali być niebezpieczeństwem dla pokoju grecko-azjatyckiego.
Siedziba ich ograniczyła się do północno-wschodniej części Frygji, dookoła miasta Ankiry (obecnie Angora); kraj ten zwano Galatją. Attalos ogromnie szczycił się swem zwycięstwem: ogłosił siebie królem i przyjął zaofiarowane mu przez Greków przezwisko «Attalos Zbawca» (Sôtér). Całe swe długie życie poświęcił na to, aby podnieść znaczenie ojczystego Pergamu, który dzięki niemu stal się jednym z najważniejszych centrów kultury greckiego Wschodu, narówni z Aleksandrją i Antjochją. Chociaż nie dorównywał im wielkością, lecz za to wyprzedził chociażby Antjochję pod względem swego znaczenia dla umysłowego życia ówczesnego hellenizmu. Znaczenie to jest tak wielkie, że zmuszeni jesteśmy poświęcić Pergamowi opowiadanie osobne.
Legendy starożytności nie pominęły stolicy Attalidów: był to ów pseudo-Ilion, gród Telefa, który przez nieporozumienie stał się przynętą dla armji Agamemnona, gdy ta wyruszyła przeciw Troi. Natomiast w epoce niepodległości Hellady Pergam stał na uboczu. Było to jedno z licznych warownych miast perskich, które król oddawał pod władzę «tyranów», t. j. namiestników. Położenie Pergamu na niedostępnej skale zwróciło na siebie uwagę Lizymacha, który, jakeśmy to widzieli, wybrał go za strażnicę swego skarbu, powierzywszy ten skarb mądrości i wierności Filetera. O dalszych losach Pergamu aż do chwili objęcia tronu przez Attala I (241—197) mówiliśmy już wyżej. Za jego panowania oraz za jego następcy, Eumenesa II (197—159) Pergam osiągnął najwyższy szczyt swej wielkości.
Wyprzedzając przyszłość, musimy już tu zaznaczyć, że rozkwit swój Pergam zawdzięczał przymierzu z republiką rzymską: podstawą religijną tego związku było rzekome wspólne pochodzenie od dawnej Troi. Główną ofiarą tego przymierza stali się Seleukidzi, których Attalidzi pergameńscy uważali nie bez powodu za swoich największych wrogów. Ich udział w zwycięstwach rzymskich, jak również zwycięstwo Attala I nad Gallami, „dały powód do budowy wspaniałych pomników, o których musimy tutaj wspomnieć. Tej samej polityki trzyma] się brat Eumenesa, Attalos II (159—138), którego syn, Attalos III (138—133), uwieńczył ją niezbyt czcigodnym testamentem, ogłaszając Rzym jako swego następcę. Poniekąd jednak było to godne zakończenie żywota owej organizacji państwowej, która powstała, rzekłbyś, jak przedsiębiorstwo handlowe z bogactw Filetera.
Lecz ten niezbyt dostojny początek, a jeszcze mniej dostojny koniec nie powinien zamykać nam oczu na wspaniałość epoki środkowej. Dla nas Pergam, tak samo jak Aleksandrja — to niepodobne do siebie, lecz jednakowo ważne miasta hellenistyczne.
Jednakże Aleksandrję znamy tylko z pomników literackich: żywotność miasta, które blisko dwa tysiąclecia leżało niewzruszenie na tem samem miejscu, nie sprzyjała zachowaniu pamiątek i obecnie jeszcze utrudnia wykopaliska. Przeciwnie, Pergam po upadku państw starożytnych stoczył się powoli ze swej skały ojczystej, którą pokryły ruiny. Dziś skała ta jest pustkowiem i tylko dzięki szczegółowym poszukiwaniom Niemców, robionym w końcu ubiegłego stulecia, zyskaliśmy obraz tego, czem niegdyś był Pergam. Obecnie podróżny, spędziwszy noc w grecko-tureckiej «Bergamie» u podnóża góry, która szeregiem wyniosłych domów ledwie dotyka «dolnego rynku» starego miasta — nazajutrz dosiada konia i po krętej ścieżynie dostaje się do stolicy Attalidów, by oglądać jej zabytki. Coprawda rzeźb, co ją niegdyś zdobiły, już tam nie znajdzie: mieszczą się one w muzeum berlińskiem. Ale i to, co pozostało, ma wielką wartość pod względem architektonicznym i topograficznym.
W przeciwieństwie do Aleksandrji Pergam nie był <założony»> w określonym czasie i podlug określonego planu. Nie oczekujmy też tutaj owej prawidłowości, którą mieliśmy w Aleksandrji. Widzimy tu, że w miarę rozrostu grodu akropol zyskiwał wolne miejsce dla budowli monumentalnych, mieszkańcy zaś musieli zajmować zbocza góry, na których leżało miasto dolne; a ponieważ odbywało się to dowolnie, zatem nie mogła tu wystąpić obmyślana prawidłowość. W każdym razie warunki gruntu górzystego znakomicie wyzyskano nietylko pod względem celowości, ale też i malowniczości — i rezultat ostateczny rozwoju historycznego pozwala nam wcale nie żałować, że nie było planu uprzedniego.
W dolnej części miasta, na pochyłości góry, znajdujemy «rynek dolny», otoczony kolumnadą; ponad nim na trzech tarasach wznosiło się «gimnazjum», t. j. miejsce dla ćwiczeń młodzieży, potrójne w związku z różnym wiekiem ćwiczących się uczniów, a więc chłopców, wyrostków i młodzieńców. Tarasy te również były otoczone kolumnadą i kolumnadą też oddzielały się od siebie. Wszystko to obecnie leży w ruinach, o ile jeszcze leży i nie zostało zużytkowane do nowych budowli: ale w swoim czasie te lasy wspaniałych kolumn greckich, które się unosiły jedne nad drugiemi, i które dzięki temu mogłeś oglądać w całości, musiały wywoływać przepotężne wrażenie. Budowniczy i tu liczył się z nierównym poziomem gruntu: kolumnady jednopiętrowe z tyłu — musiały być dwupiętrowe z przodu. Dwupiętrowe — to dawało możność urozmaicania stylów. Już dawniej, w Propilejach ateńskich naprzykład, spotykamy połączone w jednym i tym samym budynku kolumny porządku doryckiego i jońskiego. Tu połączenie takie wprowadzono w tym celu, aby piętro niższe składało się z cięższych kolumn doryckich, górne — z lżejszych jońskich: połączenie to, bardzo mądre i wytworne, naśladowali później Rzymianie, od nich zaś przeszło do nas. Zresztą kolumny doryckie są obecnie znacznie lżejsze, niż były za Peryklesa; wogóle ścisłość co do form architektonicznych z biegiem czasu słabnie.
Nie zatrzymując się na szczegółach mniej ważnych, przechodzimy wprost z górnego gimnazjum na obszerny taras, ozdobiony świątynią Demetry i Kory. Jest to naśladowanie Eleuzynu, przeniesienie jego świętych misterjów do miasta hellenistycznego. Na prawo odrazu napotykamy monumentalną studnię; jest to niewątpliwie eleuzyńska «studnia wesola», przy której córki Keleosa znalazly zrozpaczoną boginię. Coprawda było to w Eleuzynie; ale i kolonie, że tak powiemy, światyni eleuzyńskiej lubowały się w odtwarzaniu tych szczegółów. Na prawo był szereg stopni, unoszących się ku górze: stąd wtajemniczeni oglądali dramat poszukiwań Demetry i jej połączenie z córką. Założenie świątyni przypada na sam początek III w. w epoce Lizymacha. Wtedy „świątynia zapewne znajdowała się za murami ówczesnego miasta, podobnie jak Eleuzys aleksandryjski. Niewątpliwie też tajemnice pergamskie musiał tu wprowadzić jakiś apostoł Demetry eleuzyńskiej, jak to w Aleksandrji uczynił Tymoteusz. Być może on sam. Wiadomo nam, że on działał i w tych miejscach, o czem jeszcze będzie mowa.
Teraz mamy przed sobą właściwą twierdzę «Pergam», t. j. Wawel, samo gniazdo orle Filetera i jego „następców, otaczające łukiem miasto dolne. Sam środek luku na zaokrąglonym stoku góry zajmuje teatr, podobnie jak w Atenach — i znów jak w Atenach ponad nim unosi się święta zagroda Pallady z jej świątynią. Było to dzieło Attala I-ego: jak świątynie Akropolu ateńskiego były owocem zwycięstw nad Persami, tak dzielnica Pallady w Pergamie powinna była przypominać wszystkim o zwycięstwie nad Gallami. Jak zaś Perykles znalazł wykonawcę swoich wspaniałych pomysłów w osobie Fidjasza, tak Attal ściągnął dla wykonania swoich — najbardziej utalentowanego artystę swego czasu Epigona.
Epigon poszedł jeszcze dalej po linji patosu, którą wskazał Skopas; wyzyskał udoskonalenia techniczne, wprowadzone przez Lizyppa, i od siebie dodał charakterystyczny dla epoki hellenizmu — realizm. Wszystkim tym trzem odrębnościom jego talentu zadanie, postawione mu przez króla, dawało wdzięczny materjał. Gallowie, jak wogóle plemiona koczownicze, brali ze sobą na wozach żony i dzieci; klęska dotykała bezpośrednio i te bezbronne istoty. Można sobie wyobrazić, ile patosu i wraz z tem ile rozmaitości przedstawiała w tych warunkach dla Epigona zamówiona u niego przez Attala «klęska Gallów u źródeł Kaiku» dla zagrody Ateny w Pergamie. Częściowo możemy sądzić o tem z kopij. Wszystkim jest znany «Gall umierający»: raniony śmiertelnie, w półleżącej pozycji na swej tarczy, opiera się na lewym ręku; głowę ma opuszczoną, a na twarzy wyraz powstrzymywanej męczarni i cień nadchodzącej śmierci; jeszcze chwila — a naprężona ręka osłabnie, i Gall również górną częścią ciała upadnie na swą tarczę.
Jeszcze bardziej patetyczna co do pomysłu jest druga figura albo raczej grupa, przedstawiająca Galla z żoną; aby uniknąć niewoli, Gall zabija żonę — i ta, już wydawszy ostatnie tchnienie, zwiesza się mu na lewej ręce, prawą zaś, wciąż bacząc na wrogów, wojownik sam sobie zadaje cios śmiertelny. Nie zachowała się trzecia grupa, nie mniej wzruszająca: kobieta gallijska leży martwa, jej żywe niemowlę tuli się do niej i nie rozumie, dlaczego ona nie odpowiada na jego pieszczoty. Zaznaczony wyżej realizm uderza zwłaszcza w wyrazie barbarzyńskiej typowości Gallów: ich szorstkich włosów, szorstkiej skóry, szorstkich rysów twarzy. Ale ten realizm nadaje jeszcze większą prawdę zasadniczej myśli, którą Epigon wcielił w swoich utworach, idąc raczej za własną szlachetną naturą, niż za wskazaniami monarchy: to Eschylowska idea współczucia dla wrogów i niechęci przeciw wojnie i jej okropnościom.
Attalos nie poprzestał na wysławieniu swoich czynów we własnej stolicy: pragnąc je uwiecznić w samym ośrodku helleńskiego ruchu umysłowego, poświęcił on dla Aten cztery grupy rzeźbione, z których pierwsza wyobrażała — zwycięstwo bogów nad gigantami, druga — zwycięstwo Hellenów nad Amazonkami, trzecia — ich zwycięstwo nad Persami, wreszcie czwarta — jego własne zwycięstwo nad Gallami. Zasadniczą myślą tych czterech grup było zwycięstwo praworządności nad dzikiem bezprawiem. Oddzielne postaci tych grup były niewielkie, a pomieszczone zostały w Akropolu ateńskim podobnie jak pergameńska — na tarasie ponad teatrem Dyoniza. Z tych grup zachowało się nam niemało reprodukcji oddzielnych figur, ale rzecz godna uwagi: wyłącznie są to postaci zwyciężonych; ci oczywiście lepiej wcielali patos hellenistyczny i dlatego więcej znajdowali miłośników, niż zwycięscy ze swoim tryumfem.
Schodząc z zagrody bogini Ateny na prawo, znajdujemy najbardziej imponujący pomnik Pergamu, ten, któremu — jak się przypuszcza — autor Apokalipsy w czasie największego ognia walki z pogaństwem nadał imię «tronu szatana» — znakomity ołtarz Zeusa. Samego ołtarza zresztą osądzić nie możemy, tylko to, co nazwać można jego ramą: monumentalne schody prowadziły na niewielką płaszczyznę, otoczoną portykiem — i otóż podstawa tego portyku była ozdobiona marmurową wypukłorzeźbą, która wyobrażała walkę bogów i olbrzymów. Jest to pomnik, wzniesiony na chwałę zwycięstw Eumenesa II. Zabytek ten możemy ocenić: znaczne jego części odnalezione były w czasie wyżej wspomnianych rozkopów niemieckich i teraz znajdują się w Berlinie. Dzieło to jest o dwa pokolenia młodsze od utworów Epigona; twórca jego jest nam nieznany. Rzeźby ołtarza pergameńskiego mają w sobie patos na jeszcze wyższym stopniu rozwoju, niż u Epigona — i przytem na takim stopniu, ponad który iść już niepodobna. Nadzwyczajna gwałtowność ruchu, niesłychana wyrazistość natężonych twarzy: w istocie umiejętność ludzka dosięgła tutaj kresu, coprawda w jednostronnym kierunku Skopasa, i każdemu wolno stawiać wyżej łagodny «etos» Praksytelesa lub wspaniałą niewzruszoność Fidjasza.
Ale te predylekcje są bezpłodne; bądźmy zadowoleni, że jest również i Pergameńska gigantomachja; że jest ten Dyonizos, który razi tyrsem swego potwornego przeciwnika; że jest Zeus, który swojego — strąca niezwalczonym piorunem; że jest ta Atena, która swego — ciągnie w dal od zaczarowanej dziedziny jego nietykalności; a gdy nasze oczy znużą się widokiem walki, to zwróćmy wzrok na wspaniały obraz Matki-Ziemi, która blaga o laskę dla swych synów. I tutaj matka protestuje przeciw zgrozie wojny.
Idąc wgórę po schodach monumentalnych, docieramy do wspaniałych portyków jońskich, które niegdyś otaczały ołtarz... prawda owo «niegdyś» stosuje się też do samych portyków. Wewnętrzną stronę cokołu tylnego również zdobią wypukłorzeżby, wyobrażające mit o Telefie, bajecznym królu Pergamu. Rzeźby te, będąc znacznie późniejsze od gigantomachji, przedstawiają nam i sztukę wypukłorzeźby na dalszym szczeblu rozwoju, ale nie w duchu patetyczności: pod tym względem, jak widzieliśmy, niepodobna było iść dalej. Nie; ale gdy burzliwe sceny gigantomachji, zgodnie z tradycją epoki attyckiej, rozwijają się na tle próżnem, tło «fryzu Telefa» tworzą skały, drzewa, świątynie; słowem mamy tutaj tło krajobrazowe, które sztuka wypukłorzeźby przyswoiła sobie w epoce swego naiwnego dzieciństwa, nie rozumiejąc jeszcze trudności tego zadania, — z którego zrezygnowała w epoce klasycznej, słusznie zwęziwszy swe problematy, aby uzyskać większą doskonałość — i do którego powróciła teraz, gdy całkowite opanowanie środków technicznych dało jej prawo do tego. Nietrudno zmiarkować, jak owo tło krajobrazowe godziło się z tym nastrojem idyllicznym (sielankowym), który napotyka się również w poezji aleksandryjskiej naszej epoki hellenistycznej. Dla tego też liczne dochowane do naszych czasów wypukłorzeźby na tle krajobrazowem, — nazywamy je niezależnie od ich pochodzenia «wypukłorzeźbami aleksandryjskiemi» — doskonale ilustrują jeżeli nie oddzielne sceny Teokryta, to w każdym razie istotę jego poezji.
Odkrycie pomników pergameńskich dało nam możność wprowadzenia w linję rozwoju rzeźby greckiej szereg znakomitych, ale rozproszonych posągów i grup, jak Laokoon, Afrodyta z Melos, Apollon Belwederski, atleta Borghese i t. d. Wszystko to są owoce tego samego drzewa. Ale zanim się pożegnamy ze sztuką Attalidów, musimy wspomnieć o jednej ich zasłudze: nie poprzestając na zamawianiu nowych utworów, byli oni pierwszymi w dziejach kultury zbieraczami (kolekcjonerami) dziel starych, oczywiście w kopjach, gdyż oryginałów zamiłowana w nich Grecja nie oddawała za żadne pieniądze. Tak powstał obyczaj kopjowania posągów; Attalidzi zdobyli sobie wdzięczność artystów, którym umożliwili egzystencję, ale jeszcze bardziej naszą wdzięczność: toć niemal wszystkie posągi starożytne, któremi słyną nasze muzea — są to kopje z dawnych oryginałów, powstałe z zamówienia samych Attalidów lub ich późniejszych naśladowców.
Wiele jeszcze jest pomników architektonicznych twierdzy pergameńskiej, ale nie będziemy już ich rozpatrywać. Wróciwszy do zagrody Ateny — pójdziemy z niej do niewielkiego budynku na lewo. To bibljoteka pergameńska, składająca się z wielkiej sali do czytania i szeregu izb — książnic, ozdobiona nadto posągiem Pallady, opiekunki piśmiennictwa, oraz biustami ważniejszych pisarzy greckich.
Istotnie Attalidzi szczęśliwie współzawodniczyli z Ptolemeuszami w sprawie gromadzenia książek, choć mieli do zwalczania znacznie większe trudności. Papyrusu, poza Egiptem, nigdzie nie można było znaleźć, Egipt zaś, który bardzo zazdrośnie czuwał nad tym swoim skarbem i pragnął zachować monopol księgarski, zakazał jego wywozu zagranicę.
Ale jak to od owych czasów nieraz miało miejsce, trudności komory celnej podnieciły wynalazczość krajową: ze skóry świń, których tysiące składano w ofierze wspomnianej tu bogini Demetrze, Pergam nauczył się robić cienkie białe arkusze, doskonale przysposobione, by służyć jako materjał do pisania. Materjał ten do dzisiaj znany jest pod imieniem swego miasta — wynalazcy: zowiemy go «pergaminem». W odróżnieniu od papyrusu, który skręcano w role, arkusze pergaminowe zszywano po cztery w t. zw. «czwórki», tetradia, z nich zaś powstawały «tomy». A zatem książka pergameńska była zupełnie podobna do naszej, która też wprost od niej pochodzi. Takich «tomów» bibljoteka pergameńska liczyła dwieście tysięcy.
I oczywiście nie był to kapitał martwy. Podobnie jak Aleksandrja, Pergam był centrem wiedzy owego czasu. Co do wyboru specjalności, widoczne jest pewne współzawodnictwo między niemi. Filozofja, zaniedbana w Aleksandrji, kwitnęła w Pergamie, a zwłaszcza surowa moralna nauka Zenona i jego «Stoi»; za to w naukach ścisłych Pergam stał niżej od Aleksandrji. Filologja była gorliwie uprawiana i tu i tam, ale jej przedstawiciele pergameńscy zgóry patrzyli na prace Aleksandryjczyków w dziedzinie języka i «krytyki tekstów». Samym sobie nie dawali oni nazwy «gramatyków» lecz «krytyków». Wykładali oni autorów z wyższego, filozoficznego punktu widzenia, zwłaszcza chętnie uprawiali wykład allegoryczny. Najsławniejszy z nich był, za Attala II, Krates z Mallosu, który swemu królowi służył też i w dziedzinie polityki.
Wszystko, cośmy tu powiedzieli może wywołać takie wrażenie, jakoby Pergam był miastem czysto greckiem.
Rzeczywiście ludność tubylcza nie mogła grać tutaj takiej roli, jaką w Aleksandrji grali dumni swą wielowiekową kulturą Egipcjanie. Bądź co bądź, oni istnieli, i ich zjednoczenie religijne z przybyłym elementem greckim stanowiło i tutaj troskę władców, nie tylko Attalidów, ale przedtem już Lizymacha. Wybór kultu był wskazany: jak pergameńscy Mizyjczycy, tak też sąsiedni Lidowie, Frygowie i t. d. czcili boginię, którą zwali poprostu «Wielką Macierzą». Główna jej świątynia, otoczona lesistemi górami, znajdowała się w mieście Pessynuncie, w samej głębi dzikiej Frygji. Gród ten, swojego rodzaju Mekka owych czasów, był rządzony przez kapłanów — rząd ich, uświęcony wiekami, był na tyle potężny, że nawet Gallowie, którzy zajęli tę miejscowość, nie śmieli dotknąć skarbów wspaniałej świątyni, gdzie kapłani śród szalonych ceremonji, co doprowadzały czcicieli do samokaleczenia, służyli swej Wielkiej Macierzy i jej oblubieńcowi, pięknemu pasterzow Attysowi.
Ten właśnie ceremonjał Macierzy Pessynunckiej trzeba było przystosować do religijnego poczucia Greków. Zadanie było zupełnie w rodzaju tego, jakie przedtem rozwiązał Tymoteusz w Aleksandrji: jak tam połączył w jedno grecką Demetrę z Izydą egipską, tak i tu trzeba było przelać ducha jej głębokich tajemnic w dziki kult Macierzy Pessynunckiej. Do niego też — t. j. do Tymoteusza — zwrócił się Lizymach, co wobec jego przyjaźnych stosunków z Ptolemeuszem było bardzo naturalne. I Tymoteusz znów szczęśliwie rozwiązał powierzone sobie zadanie. Pergam wzbogacił się nową świątynią ku czci bogini małoazyjskiej nazwano tę nową świątynię Megalêsion (od Megalê — Wielka) — i misterja Attysa zaczęły pociągać tych, których nie zadawalniały czyste tajemnice Demetry Eleuzyńskiej.
Mówiąc o pomnikach Pergamu, wspominaliśmy mimochodem o gimnazjum tego miasta, składającem się z trzech oddziałów: jednego dla pacholąt, drugiego dla chłopców, trzeciego dla młodzieńców. Podział ten, zarówno jak i rozmiar oraz monumentalna forma samego gmachu, świadczy o pieczołowitości, z jaką rząd traktował wychowanie narodowe; ponieważ troska ta stała się dopiero teraz powszechną, zatem dopiero teraz zjawiła się możliwość mówienia o greckiej szkole wogóle.
Szkoła sama oczywiście istniała oddawna; w surowej Sparcie zgodnie z prawem Likurga byla ona państwową, w wolnych Atenach — prywatną. W Sparcie wychowanie było prawie wyłącznie fizyczne: z przedmiotów umysłowych wykładano tylko naukę czytania a także muzyki, która była konieczną dla obowiązkowego udziału w uroczystościach państwowych; nawet nauka rachunku stała bardzo nisko. Natomiast rozwój uzdolnień cielesnych był doprowadzony do doskonalości, i to w obu kierunkach, t. j. czynnym i, że tak powiemy, biernym. Myśliwstwo, sztuka wojskowa i wszelkiego rodzaju gimnastyka w najszerszem znaczeniu tego słowa były przedmiotem nauczania: ale nadto chłopcy hartowali się w sztuce znoszenia największego bólu bez szemrania. Znana jest historja o młodym chłopcu spartańskim, który niósł pod płaszczem młodego lisa i uparcie tego się zapierał; lis chłopca gryzł do kości, chłopiec zaś ani jednem drgnieniem muskułów nie dał poznać swoich cierpień. Do tego celu istniał nawet egzamin publiczny: publiczne ćwiczenie (rózgą) młodzieńców przed ołtarzem Artemidy; kto się okazywał najwytrwalszym, otrzymywał tytuł «zwycięzcy przed ołtarzem?».
Wszystkiem tem można się zachwycać; ale bądź co bądź, faktem pozostanie, że nie surowa Sparta, lecz wolne Ateny stoją na czele sprawy szkolnej w Europie.
Tu od najwcześniejszych lat wychowanie szkólne dzieliło się na trzy odmiany: gimnastyczne pod kierunkiem pedotryby, muzyczne pod kierunkiem kitarysty i właściwe nauczanie elementarne pod kierunkiem grammatysty. Z tych trzech odmian wychowanie gimnastyczne było najszersze, t. j. wymagało największego pola dla swych ćwiczeń; drugie było początkowo bardzo skromne i dopiero zbieranie jego owoców w postaci udziału w chorei religijnej t. j. w pieśniach i pląsach na cześć bogów ojczystych, wymagało obszernej przestrzeni; skromnem do ostatka było trzecie t. j. nauka czytania, pisania, rachunków połączona z lekturą najlepszych poetów, a głównie Homera. Jeszcze w V w. ten, który przeszedł tę niższą szkolę uważany był za oświeconego człowieka. «Wykształceni w palestrze, korowodach i muzyce» — są to ludzie, którym Arystofanes doradza powierzać sprawy państwowe. Nie wszyscy przechodzili całą naukę do końca, ale takich co jej nie przechodzili wcale, — jak to się u nas mówi, analfabetów — nawet śród ludzi warstw niższych, zapewne już w w. V nie było zupełnie w Atenach. «Ja przecież nie nie umiem, zaledwie czytać potrafię — i to słabo» — mówi u tegoż Arystofanesa człowiek zgoła niewychowany.
Otóż owa szkoła niższa w Atenach nie była szkołą państwową: utrzymywali takie uczelnie mistrzowie samoistni, którzy nadawali swe imię zakładowi: «ten a ten uczęszczał do szkoły Taureasa» — mówiono za czasów Sokratesa. Chodzili do niej chłopcy rodzin zamożnych w towarzystwie «pedagoga», t. j. dozorcy dzieci, zacnego niewolnika w starszym wieku, który niósł za nimi przedmioty szkolne — woskowaną tablicę do nauki muzyki, zgrzeblo i flaszkę oliwy do — ćwiczeń gimnastycznych. W sali klasowej stał posąg Muzy-opiekunki nauki, w palestrze — Hermesa, opiekuna ćwiczeń cielesnych. Obcym wstęp był zakazany, ale popisowe ćwiczenia chłopców w palestrze, które stanowiły sławę nauczyciela, ściągały w chwili wywczasu i ojców młodzieży i ich przyjaciół i artystów-rzeźbiarzy, którzy znajdowali tu żywe i nieprzymuszone wzory dla swoich dziel; w sali tej często spotykano Sokratesa, który chętnie korzystał z okazji, by z tego, czego był świadkiem, przenosić dyskusję na ogólniejsze kwestje duchowe.
Metody nauki języka przez długi czas były czysto praktyczne: pierwszą gramatykę grecką napisał w Aleksandrji Djonizjos z Tracji, uczeń wspomnianego wyżej Arystarcha (z Samotracji) — i była to, rzec wypada, macierz wszystkich gramatyk wogóle, aż do naszych czasów. Z poetów, a zwłaszcza z Homera chłopcy uczyli się całych urywków na pamięć — i ta znajomość wraz ze sztuką umiejętnej deklamacji była dumą młodzieńca. Chętnie też popisywał się nią na uroczystościach rodzinnych i wogóle śród ludzi. Byli tacy miłośnicy, którzy umieli na pamięć całą Iljadę i całą Odysseję: byli też jednak niepoprawni próżniacy. Jednego z nich opisuje wspomniany wyżej poeta aleksandryjski Hierondas w swej trzeciej scenie: jego matka, Metrotima, przemocą sprowadza chłopca do nauczyciela szkolnego Lampryska, żaląc się na jego próżniactwo nie do przezwyciężenia:
Kiedy ma czytać — alfy nie wybąka;
Choć się pięć razy to samo z nim duka,
Ani rusz dalej! Taka z nim nauka.
Onegdaj ojciec dobitnie, powoli
Dyktuje «Ma-ron», ten «Sy-mon» gryzmoli.
Oj, czemu raczej osłów nie pogania!
A tu człek głupi uczy go pisania,
Że go w potrzebie zratuje pewnikiem.
Gdy znów jak dziecku ładnym się wierszykiem
Każą popisać, ja — lub starowina
Ojciec, co ślepnąć i głuchnąc zaczyna —
«Strzelcze Apollo!» jak przez sito cedzi;
A człek słuchając, jak na szpilkach siedzi.
A toćby baba łatwo temu zgadła,
Co nie widziała nawet abecadła,
Lub Fryg z ulicy!...
..Aliści wszystkie niedziele i święta
Lepiej niż biegły astronom pamięta —
Nie zaśpi nigdy, gdy u was dzień wolny,
Uroczystości nie omieszka szkolnej!
Chcesz więc, Lamprysku, być szczęśliw wiek cały,
Chcesz, by ci Muzy błogi żywot cały:
Nie żałuj ręki ani też rzemienia[1]:
Nauczyciel wypełnia jej życzenie; ma on nawet do tego celu dwa rzemienie: jeden lżejszy, drugi mocniejszy — chwyta za drugi. Jak widzimy, w szkole Lampryska kary cielesne odgrywały swoją zwykłą rolę pedagogiczną; niema w tem nic szczególnego. Osobliwość stanowiło to, że w greckiej szkole właśnie powstała myśl o niedostateczności takich środków fizycznych, o potrzebie oparcia sztuki wychowawczej na szlachetnych zadatkach natury człowieczej, na poczuciu honoru, na żądzy współzawodnictwa. Tak jest, pedagogika humanitarna powstała właśnie w szkole greckiej, choć zapewne nie w szkole Lampryska; nowsze czasy wydały takich ludzi, jak Plutarch i Kwintyljan, którzy zapoczątkowali pedagogikę humanitarną.
Wszystko to była szkoła niższa. Na znacznie wyższym poziomie stoi szkoła w w. V i można ją też nazwać szkołą wyższą. Była to szkoła sofistów, po której ukazały się szkoły Izokratesa, Platona, Arystotelesa w w. IV., nie mówiąc o praktycznej szkole medycyny śród Asklepiadów na wyspie Kos. Jak niższa szkoła, tak i wyższa była prywatną. Ale na końcu w. IV dokonano szeregu reform pedagogicznych, które doprowadziły do tego, że zarówno szkoła wyższa jak i niższa (prawda nie wszędzie) przeszły w ręce państwa, przyczem powstał typ przejściowy od niższej do wyższej, czyli szkoła średnia.
Jak widzieliśmy, Ateny w epoce Aleksandra W. posiadały dwie ważne szkoły filozoficzne: Akademję Platona i Liceum Arystotelesa. Szkoły te założone były przez prywatne kola czcicieli Muz i utrzymywały się prywatnemi funduszami założycieli i uczniów. Ale gdy jeden z ostatnich, Demetrjusz z Faleronu, został zarządcą Aten, chcąc na zawsze zabezpieczyć byt swego rodzimego Liceum, nadał mu charakter państwowy; takie samo stanowisko zdołała sobie zapewnić później Akademia, jak również i założone po Demetrjuszu szkoły Zenona (stoika) oraz Epikura. Były to od owego czasu cztery państwowe szkoły filozoficzne w Atenach; wszystkie cztery łącznie stanowiły coś w rodzaju uniwersytetu, przynajmniej co się tyczy nauk filozoficznych, i ogarniały wówczas niemałą część obecnych nauk historyczno-filologicznych, prawnych i matematyczno-przyrodniczych. Na czele każdej z tych czterech szkół stal «scholarcha»; pensję wypłacało państwo, które było zainteresowane w sprawie frekwencji swego uniwersytetu, zwłaszcza gdy Ateny, pożegnawszy się z nadzieją odzyskania z powrotem dawnego znaczenia politycznego, zmieniały się coraz bardziej w spokojne miasto uniwersyteckie.
Tymczasowo poprzestańmy na tem: o życiu na tym uniwersytecie ateńskim będziemy jeszcze mieli okazję mówić. Ale na krótko przed Demetrjuszem z Faleronu odbyło się w Atenach założenie szkoły średniej; i Demetrjusz sam brał udział w jej organizacji. Szkoła ta nazywała się efebją. Pierwotnie była to początkowa służba wojskowa wewnątrz kraju dla młodych ludzi, którzy doszli do lat 15 — i trwała dwa lata: ale mniej więcej w zaznaczonym wyżej czasie zrodziła się myśl, by nadać jej charakter ogólnie kształcący. Efebów zbierano podług dzielnic (phylae), przyczem zwracano baczną uwagę na ich czysto obywatelskie pochodzenie; później — mówi Arystoteles, — ojcowie powołanych, zebrawszy się podług fil, składają przysięgę, potem zaś z każdej fili wybierają po trzech członków, starszych nad czterdzieści lat, takich mianowicie, których uważają za najzdolniejszych do opieki nad efebami; z pośród nich lud wybiera jednego z każdej fili, t. zw. sofronistę, a z ogólu Ateńczyków jednego nad wszystkimi, kosmetę. Ci kuratorzy, jeżeli tak można powiedzieć, zapraszali przedewszystkiem nauczycieli, zarówno więc mistrzów sztuki wojskowej, co było pierwotnem przeznaczeniem efebji, jako też i mistrzów wykształcenia ogólnego — retoryki, filozofji i t. d. Zorganizowana w ten sposób etebja zyskala powszechne uznanie i w samych Atenach, i śród obcych miast i krajów. Udział w uroczystościach ojczystych należał do obowiązków tej młodzieży, jak dawniej, tak też i obecnie; a przy radosnym charakterze obrzędowości greckiej można sobie wyobrazić wpływ tego udziału na młode dusze. Tu zawiązywano związki przyjaźni; nieraz spotykamy wyraz «Synephêboi» (towarzysze z efebji) i jako tytuł komedji w stylu Menandra. Później i cudzoziemcy zaczęli się starać o przyjęcie do tego korpusu młodzieży ateńskiej, a to by zyskać udział w jego duchowo radosnem życiu.
W tymże czasie — prawda, nie wszędzie — również i szkoła niższa przeszła w ręce państwa: co zostało wywolane pewną koniecznością sakralną. Widzieliśmy, że w szkole niższej wychowańcy uczyli się także muzyki — gry na kitarze (kitharistikê), głównie zaś śpiewania przy dźwięku kitary (kitharôdikê); sztukę tę stosowano w służbie dla bogów ojczystych, a przytem już bardzo wcześnie w chórach małoletnich. Chcąc zapewnić sobie na wszystkie uroczystości dostateczną liczbę wykonawców, państwo zmuszone było wziąć w swoje ręce sprawę szkolną. Ponieważ zaś chóry były nietylko męskie, ale i żeńskie, zatem po Aleksandrze W. szkoła państwowa zajmuje się nie tylko wyksztalceniem chłopców, ale też i dziewcząt. Taki był dobroczynny wpływ równouprawnienia kobiety wobec bóstwa: z dziedziny religji przeszło ono do dziedziny wykształcenia.
Teraz możemy wrócić do Pergamu z jego troistem gimnazjum, malowniczo rozłożonem na tarasach stoku góry: właśnie państwowy charakter szkoły owego czasu pozwolił te trzy gimnazja połączyć w jedno, tak, że jeden i ten sam przedsionek był wspólnem wejściem do wszystkich trzech. A mimo wszystko były to trzy zakłady różne: niższy dla pacholąt, średni dla efebów, wyższy dla młodzieńców. Mamy na to poświadczenie: znaleziono listy pacholąt, które «przeszły» — dodaj, do efebów. W każdym zakładzie było kilka klas; rozróżniano (na co mamy świadectwa z innych miast) efebów młodszych, średnich i starszych, czyli mówiąc po naszemu, były trzy klasy. Sale szkolne były odrębne, dziedziniec dla ćwiczeń mógł być wspólny. Przypuszczając, że taki sam podział na klasy był i w dwóch innych oddziałach, mamy instytut, dający swym wychowańcom wykształcenie całkowite, niższe, średnie i częściowo wyższe. Ci, którzy je przeszli, śmiało się mogli uważać za ludzi, którzy «skończyli kurs gimnazjum»; w Egipcie, a zapewne i w innych państwach, odpowiedni dyplom stanowił warunek, bez którego nie można było otrzymać stanowiska urzędowego; dawał on dostęp do umysłowej elity kraju.
Chętnie byśmy pragnęli się dowiedzieć, jakie przedmioty były wykładane w różnych klasach tego gimnazjum pergameńskiego, jak nie mniej i innych. Niestety, zachowane w kamieniu dokumenty nic nam o tem nie mówią. Tem wymowniej przedstawiają się nam w nich inne mniej zasadnicze strony życia szkolnego, i tem żywiej świadczą, jak potężnym ośrodkiem łączności była dla młodzieży greckiej szkoła. Życie korporacyjne, tak ważne dla dorosłych, przeniknęło również i do szkoły. Efeby i młodzieńcy i nawet czasem pacholęta występowali korporacyjnie, zwłaszcza, gdy chodziło o oddanie czci jakiemu zasłużonemu obywatelowi lub złożenie hołdu jego mogile. Ale i wewnątrz każdego zakładu istniały kółka ściślejsze, które nadawały sobie godność korporacyjną; miały one prezesa, sekretarza, skarbnika: istotnie miały one swoją kasę, do której wnoszono składki członków i ofiary sympatyków. Kółka te czasem miały na celu sport, czasem po prostu zbliżenie towarzyskie, jak np. koła «przyjaciół». Istotę tego życia towarzyskiego możemy sobie tylko odtworzyć w wyobraźni; w dokumentach nie odnajdujemy jego śladów.
Wspominaliśmy wyżej o zasłużonych obywatelach; dla wychowańców szkoły byli nimi na pierwszem miejscu ci, którzy położyli zasługi na polu szkolnictwa. Rzeczywiście dotykamy tu jednej z najbardziej sympatycznych cech życia greckiego, cechy, która przetrwała aż do dzisiaj; była to bardzo szeroka dobroczynność w dziedzinie sprawy szkolnej. Biorąc na swe barki troskę o szkolnictwo, państwo bardzo często podejmowało się zbyt wielkich zobowiązań, od uczniów pobierano tylko skromną sumę za wstąpienie do szkoły, opłaty rocznej nie było. Tu przychodziła z pomocą filantropja. Świadczą o niej przechowane postanowienia państwowe w rodzaju poniższego, wydanego ku czci Politroosa z Teos: «Aby zaś wszystkie dzieci wolne mogły otrzymać wyksztalcenie, jak przezornie przedstawił ludowi Politroos syn Onezyma, budując wspaniały pomnik swemu umiłowaniu sławy i składając na ten cel 34.000 drachm — postanawia się corocznie na wyborach urzędników, po pisarzach państwowych, wyznaczać trzech nauczycieli czytania dla nauki chłopców i dziewcząt, z płacą dla wybranego w pierwszym rzędzie t. j. dla klasy starszej, 600 drachm, w drugim rzędzie 550 drachm, w trzecim 500 i t. d. dla nauczycieli gimnastyki i muzyki. Egzamina nauczycieli czytania i muzyki mają się odbywać w sali radnej, nauczycieli zaś gimnastyki — w gimnazjum».
Tu ofiarodawcy Politroosowi wyrażona jest prosta wdzięczność w słowach: w innych wypadkach polega ona na osobnych zaszczytach, ale jakich? Oto przykład, wzięty z postanowienia mieszkańców Miletu ku czci swego dobroczyńcy Eudema: «Ponieważ Eudemos, syn Talljona, chcąc dobrodziejstwo uczynić narodowi i na wieczne czasy pozostawić jaknajlepszą pamięć o swem umiłowaniu sławy, zobowiązał się wnieść dziesięć talentów srebra na wykształcenie dzieci wolnych, przeto i t. d. (tu następuje wyszczególnienie punktów o zużytkowaniu tej sumy). A dnia 28 miesiąca Artemizjon, gdy zamknięte zostanie zgromadzenie narodowe, w orchestrze należy stawiać trójnóg i thymiatêrion dla kadzidła, a na nim kapłan Hermesa i Muz, dalej herold sakralny oraz nowowybrani pedonomowie (tj. kuratorzy) i do końca życia Eudemos, a później najstarszy z jego rodu, niechaj zapalą tymian na cześć Hermesa, Muz i Apollina Muzagety.» Oto wszystkie zaszczyty, jakich doznawał dobroczyńca. Słuszne jest, jak widać to, co powiedział o Grekach Horacy, że «niczego nie pożądali oprócz chwały» (praeter laudem nullius avari).
Rok 241, w którym Attalos pobił Gallów u źródeł Kaiku, możemy uważać po r. 301 (Ipsos) i 281 (równina Koru) za trzecią datę wyroczną w historji Wschodu greckiego; po tym roku ustalił się nowy układ państw hellenistycznych: Macedonja, Pergam, Syrja (bez Partji) oraz Egipt. Układ ten dość wyraźnie oddziela pierwsze pokolenie królów-epigonów od drugiego. W tem drugiem pokoleniu widzimy króla macedońskiego Antygona II Dozona, pergameńskiego Attala I, egipskiego Ptolemeusza III Ewergetę; co się tyczy Syrji, to znaczną część epoki, odpowiadającej temu pokoleniu, zapełniła bratobójcza wojna dwóch synów Antjocha II «Boga», mianowicie Seleuka II Kallinika i Antjocha Jastrzębia. „Tą wojną, jak również innemi niekończącemi się wojnami epigonów, nie będziemy się zajmowali. Moment obecny uwagę dziejopisa kieruje z powrotem ku Grecji; przyczynę tego zwrotu stanowi zjawisko, którem zatytułowaliśmy niniejsze opowiadanie: krótkotrwałe, lecz żywotne odrodzenie Sparty.
Cios, jaki zadał Sparcie Epaminondas, strącił ją ostatecznie ze stanowiska wielkopaństwowego: strata Messanji była równoznaczna z unicestwieniem politycznem i gospodarczem Lacedemonu. Dotkliwe było zwłaszcza to drugie: Spartanie, którzy mieli ziemię w Messanji, zostali zrujnowani. Teraz, jak to często bywa w okresie zamętu gospodarczego, zaczęła się bezczelna spekulacja ziemią; rezultat jej był taki, że cala ziemia przeszła w ręce nielicznych obywateli, a wszyscy inni Spartanie wpadli w niewolę ekonomiczną u tych bogaczów. Przy takim stanie rzeczy nawet myśleć nie było można o choć cokolwiek wybitniejszej roli politycznej. Zapewne niezliczone drobne wojny nie odbywały się bez udziału Sparty, ale właśnie były to drobne wojny i drobna polityka; w wielkiej nikt się ze Spartą nie liczył.
A jednak, mimo wszystko, stary bohaterski duch obywateli Likurga nie wygasł ostatecznie. Kiedy Pirrus po nieudolnej swej wyprawie italskiej, walcząc z Antygonem Gonatą, zapragnął opanować ich ziemię, wszyscy oni, jak jeden mąż, porwali za oręż, i król Epiru wolał nie doprowadzać sprawy do ostateczności. I czyż posiadanie Messanji było konieczne dla istotnego ładu? Czy Sparta władała Messanją wówczas, gdy Likurg doprowadził ją do porządku i po raz pierwszy ustanowił w państwie greckiem zasady prawne? I wówczas było to samo co teraz: niewielka garść zuchwalców zagarnęła grunta orne, strącając do stanu nędzy resztę obywateli. Ale zjawił się mąż silny i śmiały, który nadał przewagę prawu nad przemocą — i Sparta nabrała siły. Czyżby to, co było możliwe wówczas, stało się teraz niepodobieństwem?
Położenie polityczne Grecji sprzyjało tym reformom. Jak wiadomo, hegemonja międzyhelleńska nie istniała od czasów Filipa i Aleksandra. Ręka macedońska to słabszem, to mocniejszem brzemieniem ciążyła nad Grecją; niechętnie ten ciężar znosiła Hellada. Ponieważ zaś nie było państw dość znacznych, aby się mgły oprzeć, powstały związki republik mniejszych. Taki był w pierwszej połowie III w. związek etolski, który początkowo zawarły z sobą miasta i plemiona wyłącznie Etolji; do tego związku, zwłaszcza po zwycięskiej walce z Gallami i po skutecznej obronie Delf, przystąpiły również i inne miasta w Focydzie, Lokrydzie do Termopil, a wkońcu i gminy Beocji, i w ten sposób związek etolski stanowił w Grecji środkowej mocarstwo pierwszorzędne. Przytem przynależność samego państwa do związku nie naruszała bynajmniej jego samoistności; traciło ono tylko prawo samodzielnego prowadzenia wojny, wzamian za co przypadało mu prawo udziału w zgromadzeniach związkowych, gdzie był wybierany dowódca, stratégos, związku. Armja związku składała się z pułków oddzielnych republik, jej skarb — z wkładów tych państewek; aby uprzedzić możliwość przewagi jednej gminy nad innemi, zebranie związku odbywało się nie w mieście, lecz w świętej zagrodzie Zeusa w Termonie.
W przeciwieństwie do związku etolskiego powstał w Peloponezie związek achejski, pierwotnie również z gmin jednej ziemi, Achai; rozkwitł on w połowie III w., gdy obywatel sycjoński Aratos wyzwolił swą ojczyznę od panującego w niej tyrana i przeprowadził jej przystąpienie do związku. Zostawszy strategiem związku, Aratos rozszerzył go znacznie, przyłączając inne miasta Peloponezu, przyczem wszędzie usuwał rządy macedońskie. W ten sposób, dzięki wysiłkom obu związków, Grecja w tej epoce stała się rzeczywiście niezawisłą. Teraz cała trudność polegała na tem, ażeby oba związki żyły ze sobą w pokoju i aby w razie koniecznym pomagały sobie nawzajem przeciw wspólnym wrogom: wówczas byłby możliwy swobodny rozwój na dłuższą metę.
Najznaczniejszemi państwami w Grecji środkowej były: związek etolski, oraz Ateny — zbyt dumne, aby zostać zwykłym członkiem związku. Jednak między Atenami a związkiem etolskim panowały stosunki dobre, nie pozostawiające nic do życzenia. Ta przyjaźń była również wskaźnikiem rozumnej polityki i dla Peloponezu. Tutaj obok związku achejskiego istniała Sparta: gdyby więc i tu panowała zgoda, pokój w Helladzie byłby zapewniony.
Sparta w czasie wszystkich przewrotów politycznych ostatnich stuleci potrafiła zachować swój ustrój polityczny nienaruszonym. Po dawnemu rządzili tu zawsze jednocześnie dwaj królowie, jeden z rodu Eurystenesa, drugi z domu Proklesa; po dawnemu władzę ich ograniczało kolegium eforów; po dawnemu dzieliła ją z nimi rada starszych, geruzja, i tylko w ważniejszych wypadkach zgromadzenie ludu miało prawo wypowiedzieć swoje tak lub nie. W omawianej epoce królami byli Agis i Leonidas, z których jednak ten ostatni splamił chwałę swego wielkiego imienia tem, że wraz ze swoim ojcem Kleombrotem wziął udział we wspomnianym wyżej najściu Pirrusa na Spartę, aby zająć tron, który wówczas był zajęty przez innego członka rodu. Przeciwnie Agis, wtedy jeszcze bardzo młody, cieszył się powszechnym szacunkiem i miłością; piękny ciałem, mężny a zarazem łagodny i przystępny, zdawał się być wcieleniem wszystkiego, co jest najlepsze w człowieku.
On to powziął myśl, by przywrócić w Sparcie prawo Likurga, podzielić ziemię równo między obywateli i tym sposobem powiększyć liczbę pełnoprawnych. Dlatego musiał przedewszystkiem zwalczyć opór w rodzinie własnej: matka jego Agezystrata i babka Archidamja same należały do wielkorolnej arystokracji miasta. Bądź co bądź, wpływ Agisa był taki, że się udzielał także i otoczeniu; pomagał mu przytem wuj jego, Agezylausz. Ta gotowość mogłaby się wydać podejrzaną człowiekowi przenikliwszemu i mniej ufnemu, niż Agis: Agezylausz był nietylko bogaty, ale lubił bogactwo i życie zbytkowne. Agis zaś, będąc sam szlachetny, mimowoli przypisywał swoją szlachetność innym; uwierzył, że Agezylausz podziela jego wielkoduszne natchnienie i rzeczywiście pragnie Sparcie przywrócić praworządne czasy Likurgowe.
Jednakże niepodobna było działać bez względu na geruzję czyli radę starszych; Agis osiągnął naprzód to, że jego zwolennik Lizander został eforem, i przez Lizandra przedstawił w geruzji swoje prawo. Tekst prawa podyktował mu Agezylausz, który miał przytem na oku własne korzyści. Rzecz. polegała na tem, że ziemia, jak to już zaznaczyliśmy, przeszła cała w ręce niewielu, mniej więcej stu Spartan; większość z nich jednak już zdołała zastawić swe majętności, tak że istotnymi właścicielami była jeszcze mniejsza liczba jednostek, dziesięć lub mało co więcej. Owóż Agezylausz przedewszystkiem przekonywa Agisa, aby przekreślić te zobowiązania długu; wtedy, jak zapewniał, właściciele gruntów chętnie się podzielą z bezrobotnymi braćmi. W duchu zaś myślał: od długów się zaraz oswobodzę, a co do podziału ziemi, to zobaczymy.
W istocie Lizander wniósł prawo w geruzji; wobec sprzecznych opinij, jakie z tego powodu powstały, zwołano zgromadzenie narodowe. Agis sam wyszedł do ludu, przedstawił mu dobrodziejstwa zamierzonej reformy, ale zapomniał dodać, jaką ofiarę ponosi on sam i jego najbliżsi, oddając swoją ziemię do podziału. Jednak i drugi król, Leonidas, nie był bezczynny, starając się wszelkiemi sposobami szkodzić zamierzeniom Agisa. Wówczas Lizander, jako efor, oskarżył Leonidasa o jego poprzednie działania zdradzieckie przeciw ojczyźnie. Leonidas, przerażony wrogiem usposobieniem ludu, nie pokazał się w sądzie, lecz ukrył się, jako błagalnik, w świątyni Ateny Miedzianodomnej. Osądzono go zaocznie i oddano władzę jego szwagrowi Kleombrotowi. Wówczas Leonidas uciekł do sąsiedniego miasta Tegei w Arkadji. Chytry Agezylausz, uważając go za człowieka niebezpiecznego nawet na wygnaniu, wynajął kilku oswobodzonych przez siebie przestępców z poleceniem, aby go w drodze zamordowali. Agis dowiedział się o tem zawczasu; posłał w ślad za zbiegiem oddział ludzi wiernych, którzy go nietkniętego doprowadzili do Tegei.
Tymczasem minął termin eforatu Lizandra; wybory następne z nieznanych nam, przypadkowych przyczyn dały, jako eforów, ludzi niechętnych reformie. Wówczas przyjaciele Agisa użyli środka ostatecznego: opierając się również na współdziałaniu nowego króla, Kleombrota, pozbawili urzędu nowych eforów i wyznaczyli swoich, między innymi Agezylausza. Prawo zostało przyjęte i natychmiast w swej pierwszej części wprowadzone w życie. Nie przedstawiało to wielkich trudności: listy zastawne zabrano, przyniesiono na rynek i tu uroczyście na stosie spalono. Agezylausz zacierał ręce: «nigdy — mówił szyderczo — nie widziałem piękniejszego płomienia!» Teraz setka bogaczów została od długów oswobodzona. Przyszła kolej na młodszych braci. Ci przypominali o sobie: kiedyż nastąpi podział ziemi? Ale Agezylausz znajdował coraz nowe powody do zwlekania, póki się nie doczekał tego, że Agisa odwołała wojna.
Mianowicie Agis, dobrze rozumiejąc korzyść i Sparty i Grecji, utrzymywał dobre stosunki ze związkiem achejskim; gdy więc Aratos go wezwał na pomoc prze: ciw Etolczykom, z gotowością pośpieszył do niego na czele swej armji. Jego pochód przez Peloponez w pełnym porządku i najwyższej karności obudził zachwyt wszystkich Hellenów; ale do bitwy nie doszło. Aratos, polityk przebiegły, wolał drogę układów dyplomatycznych niż wojnę. Wtedy Agis, nie zobaczywszy wroga nawet, zmuszony był wrócić do domu. Tu zaś w czasie jego nieobecności nastrój powszechny się pogorszył.
Przyczynił się do tego Agezylausz. Gdy Agis wyruszył na wojnę, wuj królewski już nawet nie starał się maskować — i ci, którzy przedtem przyjęli prawo Lizandra i bogatych oswobodzili od długów, w nadziei, że i druga część tego prawa, podział ziemi, zostanie zrealizowana, — zrozumieli, że zostali poprostu oszukani. To poniżyło w opinji ludu nietylko Agezylausza, ale i szlachetnego Agisa, który po powrocie był witany wszędzie ponurem milczeniem.
Niedość na tem: nieprzyjaciele Agisa uważali tę chwilę za dogodną, aby sprowadzić Leonidasa z Tegei; i rzeczywiście wszyscy witali go jak zbawcę. Wówczas wypadki potoczyły się szybko. Agezylausz musiał uciekać. Teraz z kolei Agis ukrył się jako błagalnik w świątyni Ateny Miedzianodomnej, Kleombrot w drugiej świątyni. Kleombrota ocaliła żona, córka Leonidasa: jak przedtem, opuściwszy męża, poszła jako błagalnica za ojcem, tak teraz blagala ojca o łaskę dla męża i, gdy mu darowano życie, udała się z nim na wygnanie. Ale za Agisem nikt nie chciał się wstawić. Leonidas i tym razem wyzyskał zasadniczy rys jego duszy — szlachetną wiarę w ludzi. Siepacze, nasłani przez Leonidasa, chytrze pozyskali zaufanie młodego króla — i, gdy ten opuścił świątynię, by się umyć, porwali go i wtrącili do więzienia. Tam urządzono nad nim rodzaj sądu, przyczem na sędziów obrano wyłącznie jego przeciwników z geruzji. Jeden z nich ulitował się i, otwierając mu drogę do łaski, zapytał, czy nie znajdował się pod wpływem Agezylausza, gdy proponował swe prawo? — «Nie — odparł Agis — pod wpływem Likurga». Skazany został przez geruzję na śmierć i wyrok natychmiast wykonano.
Agezystrata, dowiedziawszy się o grożącem synowi niebezpieczeństwie, pośpieszyła ze swoją matką na miejsce jego uwięzienia. Pachołek Leonidasa, któremu polecono wykonanie kaźni, pocieszył ją: «Wszystko w porządku. Wejdź i przekonaj się». — <Z matką?» — «A choćby i z matką!»
Stara Archidamja weszła pierwsza; wnet ją zamordowano przy martwym wnuku. Poczem wezwano i Agezystratę. Ujrzawszy matkę i syna pomordowanych, zrozumiała wszystko: ujrzała też i swój własny los. — «Twoja łagodność, twoja miłość do ludzi zgubiła ciebie i razem z tobą nas wszystkich!» powiedziała ze smutkiem do zmarłego.
Tak Leonidas odwdzięczył się swemu zbawcy.
Teraz pozostała przy życiu tylko Agijatyda, żona Agisa, z synem Eudamidem przy piersi: jak mówili współcześni, była to najpiękniejsza z kobiet w całej Helladzie, nietylko cjałem, ale i duchem. Leonidas zawahał się przed jej zabójstwem: była ona spadkobierczynią wielkich bogactw — a chciwy król bardzo pragnął przelać je do skarbca własnego domu. Przemocą więc porwał ją z domu Agisa i oddał za żonę własnemu synowi, Kleomenesowi, który był jeszcze niemal wyrostkiem. Ale Leonidas rychło został ukarany za swoją chciwość. Młody królewicz całkowicie uległ czarom swojej pięknej żony. Agijatyda, pragnąc nawet po śmierci swego pierwszego męża zapewnić powodzenie jego planom i uczcić jego dzieło, potrafiła ciągłemi rozmowami zjednać dlań swego drugiego męża i rychło osiągnęła ten wynik, że zmarły Agis miał w Kleomenesie — choć ten był synem jego śmiertelnego wroga i zabójcy — najgorętszego zwolennika i wielbiciela.
Jednakże mimo tego uznania, Kleomenes jako syn Leonidasa odziedziczył po ojcu zasadę, że dla osiągnięcia celu wszystkie środki są dobre. Tej kryształowej czystości, jaką nas czaruje Agis, nie widzimy w drugim mężu Agijatydy. Gdy po śmierci ojca został dziedzicem tronu, postanowił wypełnić testament Agisa, wyciągając zarazem korzyści z rzekomych błędów w sposobach działania tamtego. Agis z pobudek patrjotycznych utrzymywał przyjazne stosunki ze związkiem achejskim i szanował Arata, posiadającego więcej doświadczenia. Dla Kleomenesa sprawy Hellady były obojętne: marzył on raczej o hegemonji Sparty, ponieważ zaś dla powodzenia sprawy chciał zdobyć sławę wojenną, a prócz związku achejskiego nie miał przeciwnika, postanowił więc w ten lub inny sposób sprowokować ze związkiem wojnę.
Znaleźć pozór było nietrudno: przyłączywszy, na zasadach sprawiedliwej równości Arkadję do swego składu, związek achejski stał się bezpośrednim sąsiadem Lakoniki — i spory graniczne były nieuniknione. Zaczepnym sposobem działania Kleomenes rzeczywiście osiągnął to, że związek wypowiedział mu wojnę. Wojna toczyła się ze zmiennem szczęściem, przyczem impet młodego króla nie raz tryumfował nad ostrożnością sędziwego Arata. Ale eforowie w Sparcie niechętnie patrzyli na ten w istocie niepotrzebny dla kraju rozlew krwi; ponieważ zaś z ich strony należało się spodziewać jeszcze silniejszego oporu przeciw zamierzonym reformom wewnętrznym, zatem Kleomenes postanowił pozbyć się tego kolegium, które krępowało jego swobodę działania.
Pozostawiwszy swoje wojsko spartańskie w Arkadji, Kleomenes na czele najemników niespodzianie wrócił do Sparty, tak wyrachowawszy, by wejść do miasta wówczas, gdy eforowie wspólnie spożywali obiad; kazał ich otoczyć i zamordować, jak również i tych, którzy im pośpieszyli z pomocą. Nazajutrz rano zwołał zgromadzenie ludu; zwrócił uwagę na to, że prawo Likurga nie uznaje eforów; że konieczną rzeczą jest wrócić do ustawy pierwotnej; że przy przewrotach państwowych gwałt jest nieunikniony i t. d. Ponieważ zręcznie zakończył swoją mowę obietnicą natychmiastowego podziału ziemi, przyjęto ją z zapałem — i zabójstwo eforów pozostało bezkarne. Drugi król, brat Agisa, Archidam — uważał za właściwe Spartę opuścić; wielu innych Spartan, w obawie przed niebezpieczeństwem, też poszło za nim. Ale Kleomenes słowa dotrzymał: ziemię odebrano bogatym i podzielono ją w równych częściach między obywateli, przyczem liczbę ostatnich powiększono o 4000 perieków. Za tą reformą nastąpiły inne: powrót do dawnej surowości w wychowaniu, w pożywieniu, w obyczajach — słowem, odrodzenie Sparty Likurgowskiej; marzenie, dla którego Agis poświęcił życie, stało się rzeczywistością. Trzeba przytem dodać, że Kleomenes zachowywał się bez zarzutu; ofiarował własną ziemię, a wraz z nią bogate dziedzictwo żony swej, Agijatydy, i pod każdym względem dawał przykład prostoty i surowości obyczajów.
Ponieważ tron drugiego króla był opróżniony, Kleomenes skłonił Archidama, aby powrócił z dobrowolnego wygnania. Gdy wrócił, zostal tajemniczą ręką zamordowany. Zabójcy nie wykryto, lecz podejrzenie padło na Kleomena, który dał ku temu powody, oddając powtórnie opróżniony tron rodzonemu bratu, Euklidowi. Zasada dwoistego królestwa była zachowana: ale, rzecz jasna, nie było to przywróceniem praw Likurga, jeno drwinami z jego ustawy.
Tem niemniej sprawy w Sparcie zostały uporządkowane i Kleomenes mógł powrócić do drugiej części Swego programu — do odrodzenia hegemonji Sparty. Prawdę powiedziawszy, była to idea przeżyta: Hellada znajdowała się pod znakiem związków, które urzeczywistniały sprawę zjednoczenia na zasadach znacznie słuszniejszych. Ale po przeprowadzeniu reform wewnętrznych w Sparcie, Kleomenes zdobył nowy atut: rozpuścił pogłoskę, że hegemonja Sparty oznacza powszechny podział ziemi i przekreślenie długów — co pozyskało dla niej popularność śród warstw ubogich. Tak się zmienił stan rzeczy w porównaniu ze stanem z przed stu lat: wówczas Sparta była opiekunką arystokracji, teraz pokładały w niej nadzieję najradykalniejsze partje demokratyczne.
Okoliczność ta poniekąd tłumaczy wojnę ze związkiem achejskim, która po reformie bardziej się rozgorzała, choć pod innemi względami była całkowicie bezpłodna i wkońcu spowodowała tylko spustoszenie nieszczęsnego Peloponezu. Nadzieje, powiedzmy odrazu, zawiodły: nigdzie, poza Spartą, reforma gospodarcza nie została przeprowadzona, jak było do przewidzenia, ponieważ nigdzie nie było podstawy ku temu, którą stanowiła konstytucja Likurga. Jak już wspomnieliśmy, pokój między Spartą a Achejczykami potrzebny był Helladzie, aby ją uchronić od interwencji zewnętrznej. Kiedy pokój został naruszony — interwencja nastąpiła.
Dzielny Ptolemeusz Ewergeta, który się początkowo wahał, czy stanąć po stronie związku achejskiego, czy też Sparty, wybrał ostatecznie Kleomena: zaproponował mu sojusz, ale zażądał od niego zakładników, jego matki oraz dzieci. Kleomenes, który niedawno temu utracił swą ukochaną żonę, Agijatydę — lękał się zapoznać matkę z propozycją króla egipskiego: ale matka sama go zmusiła do wyznań. — «Tylko tyle? — rzekła z uśmiechem. — Spiesz więc to starcze ciało, póki się w proch nie rozpadło, wyzyskać dla szczęścia Sparty».
I żądała stanowczo, aby przyjąć propozycję Ptolemeusza. Wprawdzie Ptolemeusz pomagał swemu nowemu sojusznikowi tylko pieniędzmi; ale tego właśnie najbardziej potrzebował Kleomenes. Jego położenie było dobre. Przeszedł ze swojem wojskiem cały Peloponez i zbliżył się do samej Achaji. Achejczycy prosili o pokój: Kleomenes jako warunek postawił «uznanie hegemonji Sparty».
«Wtedy Aratos — powiada jego biograf Plutarch — powziął decyzję wprost nieprzyzwoitą i niegodną Hellena, a tembardziej haniebną, że sprzeczną z dotychczasowemi jego działaniami i polityką. Aratos wezwał mianowicie do Hellady Antygona i zaludnił Peloponez Macedończykami, których sam niegdyś, będąc jeszcze młodym, przepędził z kraju».
Antygon (Dozon) przyjął wezwanie Arata; wojska Antygona, pomimo oporu Etolczyków, dotarły do Istmu; Kleomenes, który miał początkowo pewną przewagę, wkróce zmuszony był opuścić Peloponez północny i stanąć w obronie własnego kraju.
Na północnej granicy Lakoniki, pod Sellasją w r. 221 nastąpiła stanowcza bitwa. Wynik walki przyniósł zgubę temu, który tę nieszczęsną wojnę wywołał: Kleomenes, straciwszy w tej bitwie prawie całe swe wojsko i brata Euklida, ratował się ucieczką do swej siedziby. W domu pustka: ani żony, ani brata, ani matki, ani dzieci. Klucznica prosiła go, by się posilił, ale on uparcie odmawiał jadła i napoju; nawet nie chciał usiąść, tylko stał, oparty o kolumnę. Ani matki, ani dzieci: przecież posłał ich jako zakładników do Ptolemeusza. Myśl o tem zaważyła nad innemi: poradził obywatelom, aby przyjęli Antygona, a sam udał się do przystani Gytion, skąd statkiem popłynął do Egiptu.
Antygon zajął Spartę. W stosunku do obywateli zachował się bardzo szlachetnie. Ale reformy Kleomena unienieważnił, eforów przywrócił; natomiast władzę królewską chwilowo zawiesił. Sparta została przyjęta do związku achejskiego, ale hegemonem związku został Antygon na tychże prawach, na których niegdyś Filip był hegemonem Grecji. Wówczas była przewidywana wyprawa na Wschód; teraz chmury zbliżały się z Zachodu: Rzym i Hannibal gotowali się do wojny ostatecznej o panowanie nad światem.
Tymczasem Kleomenes ze swym okrętem zatrzymał się koło wyspy Egilji między Cyterą a Kretą. Tu jeden z jego przyjaciół, Torikjon, zwrócił się doń: «Najpiękniejsza Śmierć, śmierć w bitwie, ominęła nas. Nie sprawdziły się nasze ambitne zapowiedzi, że tylko po trupie króla spartańskiego Antygon wejdzie w granice Lakoniji. Nie traćmy teraz drugiej sposobności. Jeżeli się mamy poddać, to Antygon o tyle jest lepszy od Ptolemeusza, o ile Macedonja jest lepsza od Egiptu. Tam jeszcze widać góry Lakonji, a dopóki nie znikły nam z oczu, postarajmy się uniewinnić wobec tych, co padli pod Sellasją». Ale Kleomenes pokiwał głową: «Matka... dzieci» — pomyślał w duszy. Wtedy Torikjon oddalił się i na brzegu wyspy, w obliczu gór lakońskich, odebrał sobie życie.
Kleomenes dopłynął do Aleksandrji. Ptolemeusz Ewergeta ze czcią przyjął swego sprzymierzeńca i zaotiarował mu utrzymanie królewskie; zamierzał przywrócić mu ziemię rodzinną i czekał tylko sposobności. Ale w czasie tych oczekiwań śmierć go zabrała. Następca jego, Ptolemeusz IV Filopator, dzielił czas między pijaństwem i rozpustą z jednej strony a bigoterją z drugiej; los Kleomena był mu obojętny. Pozostawił mu jednak środki do życia a tylko trzymał go zdala od siebie. Dworzanie spoglądali na gościa z ukosa: co tu robi ten lew śród owiec? Niestety, ten lew nie był jednocześnie lisem: choć bardzo różny usposobieniem od Agisa, był tak jak tamten łatwowierny. Odwiedził go raz przybyły do króla z Messany Nikagoras, który udawał przyjaźń. — «Z czemże przyjechałeś?» — <«Z włóczniami bojowemi dla króla». Kleomenes się roześmiał. «Nie będziesz z tem mile widziany. Lepiejbyś sprowadził jaką flecistkę albo błazna.» Nikagoras doniósł o tym żarcie Ptolemeuszowi, który rozkazał przeprowadzić swego gościa do innego domu i trzymać jak więźnia.
Kleomenes wkrótce odczuł zmianę, jaka nastąpiła. Przypomniał sobie radę Torikjona, ale przedtem postanowił podjąć dzieło godne Spartanina. Jako człowiek, nieznający charakteru ludzi wschodnich i greko-wschodnich, uważał, że dla mieszkańców Aleksandrji są nie do zniesienia tak haniebne rządy. Namówił przyjaciół, że pewnego dnia wystąpią śmiało z orężem w ręku: ale obawa przed zdradą zmusiła go do przedwczesnego podjęcia kroków. Pokonawszy straże, z mieczami rzucili się na ulice, wzywając lud do wolności, jakby byli w Argosie lub Koryncie, nie zaś w stolicy państwa wschodniego. Aleksandryjczycy, którzy lubili skandale, bardzo życzliwie zachowali się wobec ich zuchwalstwa, ale nikt nawet nie myślał przyłączyć się do takiej awantury.
Próba zburzenia twierdzy i wypuszczenia więźniów zupełnie się nie udała. Wówczas Spartanie, widząc klęskę swego przedsięwzięcia, jeden po drugim odebrali sobie życie.
Ptolemeusz się rozgniewał i po swojemu postanowił się zemścić nad człowiekiem, który chciał w jego państwie wywołać rewolucję. Z umarłego Kleomena kazał zedrzeć skórę, a jego matkę i dzieci wymordować. Stara Spartanka bez trwogi wysłuchała wyroku; prosiła tylko, aby ją stracono przed dziećmi. Ale oprawcy odrzucili jej prośbę; zaprowadziwszy rodzinę Kleomena na miejsce kaźni, naprzód, w obecności babki pomordowali jej wnuków, a potem i babkę przy zwłokach tych niewinnych ofiar.
Rok bitwy pod Sellasją, 221, powinien być uważany za czwarty moment zwrotny w dziejach Wschodu greckiego. Zamykając pierwszy, najpłodniejszy stuletni okres t. zw. «hellenizmu», otwiera on prawie dwóchsetlecie, w czasie którego państwa greckie i grecko-wschodnie, odczuwając wciąż rosnącą ekspansję Rzymu, jedno po drugiem przechodzą pod jego władzę, aż nakoniec przyłączenie ostatniego z nich, Egiptu, w r. 30 zamyka cale to koło i dokonywa przemiany świata greckiego na grecko-rzymski.
Mniej więcej w tymże czasie w państwach greckowschodnich — oprócz najmłodszego z nich, Pergamu — i ostatni królowie-epigoni schodzą do grobu, a nowe pokolenie trony ich obejmuje. Rozważmy pokrótce te zmiany.
W Macedonji umiera wkrótce po swem zwycięstwie nad Kleomenem Antygon II Dozon. Dzielny ten, choć chorowity monarcha, (cierpiał na suchoty, na które zmarł) był młodszym synem Antygona I Gonaty i, właściwie, objął tron jako opiekun syna swego starszego brata. Mimo to nazywał się królem, nie zaś regentem, choć obiecywał nieustannie, że swemu bratankowi władzę odda, dzięki czemu uzyskał ironiczne przezwisko Dozon (Dôsôn, «mający dać»). Po bitwie pod Sellasją wypadki powołały go na północ, gdzie zmuszony był bronić swego kraju przeciw najazdowi barbarzyńców. Nie zważając na znaczne postępy, poczynione przez chorobę, osobiście wziął udział w bitwie i odniósł świetne zwycięstwo: barbarzyńcy, zostawiwszy wielu zabitych, poddali się. «Piękne zwycięstwo!» krzyknął w zachwycie Antygon; jednocześnie trysnął mu z gardła obfity krwotok — i wnet zakończył życie.
Śmierć ta wprowadziła wreszcie na tron jego bratanka, Filipa V, człowieka również dzielnego, który jednak ustępował znacznie Dozonowi pod względem rozumu politycznego. On też stał się, jak zobaczymy, celem pierwszych ataków Rzymu.
W Syrji w tymże czasie zaczął panować dwudziestoletniAntjoch III, nie bez powodu przezwany Wielkim. Bratobójcza wojna jego ojca ze stryjem, o której mówiliśmy wyżej, dawno już się skończyła, ale Syrja wyszła z niej mocno okrojona i poniżona: o stracie prowincji wschodnich, z których utworzyło się królestwo partyjskie Arsakidów, już wiemy, ale nadto przeciw Syrji powstała Mezopotamja, prowincje Azji Mniejszej opanował Pergam, Egipt zaś zajął cale pobrzeże łącznie z przystanią antjochejską Seleukją, tak iż państwo Seleukidów, niegdyś najznaczniejsze, stało się teraz najmniejszem z krajów hellenistycznych. Odrodzenie swe Syrja zawdzięcza właśnie Antjochowi. Szybko, gwałtownym atakiem zgniótł on powstanie Mezopotamji, odparł Pergam i Egipt i zmusił nawet prowincje wschodnie, które się oderwały, do uznania jego najwyższej władzy. Wprawdzie, skoro tylko Antjoch odszedł, zbuntowane państwa ogłosiły ponownie swą samodzielność, ale bądź co bądź, położenie, jakie było przed bratobójczą wojną, zostało przywrócone, co przy ówczesnych warunkach było wynikiem najlepszym z możliwych do osiągnięcia. Państwo Seleukidów stało się ponownie potęgą, z którą trzeba się było liczyć.
Powodzeniom Antjocha sprzyjała ta okoliczność, że wkrótce po jego wstąpieniu na tron umarł w Egipcie znakomity Ptolemeusz III Ewergeta, a po nim zaczął panować jego niegodny syn Ptolemeusz IV Filopator (t. j. «miłujący ojca;» przezwisko to otrzymał dlatego, że zabił swoją matkę, nie zaś ojca). Znamy go już dostatecznie: sprawami jego państwa zarządzał wszechmocny minister Sosibjos, ale i ten bez potrzeby nie mieszał się do polityki międzynarodowej. Jednakże król ciekawie śledził wspaniały dramat na zachodniem Śródziemnomorzu; nie dożył do jego końca, ale zrozumiał, że przyszłość należy do Rzymu, i dlatego w testamencie właśnie Rzymowi powierzył opiekę nad swoim małoletnim synem, Ptolemeuszem V Epifanesem, owocem swego kazirodczego małżeństwa z siostrą Arsinoë. Od tej chwili Rzym występuje jako państwo opiekuńcze Egiptu, którego znaczenie coraz bardziej upada.
Powróćmy jednak do początku omawianej epoki (t. j. 221 r.).
Filip V macedoński, Attalos I pergameński, Antjoch III syryjski i Ptolemeusz IV egipski: oto królowie, których los wyznaczył jako świadków wojny Hannibalowej. Z tych królów jednak Filip był wladcą nie tylko swego królestwa macedońskiego, gdyż jego stryj Antygon pozostawił też w spadku hegemonję w związku achejskim wraz ze Spartą. To było jego piętą Achillesową. Od republik związku achejskiego dzieliły go ziemie związku etolskiego, nieprzyjazne zarówno względem Achejczyków, jako też Filipa. Sparta, która połączyła się z Achejczykami pod przymusem zwycięskiego Antygona, wkrótce po jego śmierci oderwała się od nich i przystąpila do Etolczyków. Przywrócona na jakiś czas władza królewska ustąpiła miejsca niesłychanej w Sparcie tyranji, która doprowadziła państwo do całkowitej ruiny; wogóle socjalno-ekonomiczny eksperyment Kleomena stał się dla Sparty początkiem wstrząsu, po którym nigdy już nie udało się przywrócić równowagi.
Jeżeli teraz jednem spojrzeniem ogarniemy wszystkie wspomniane wyżej formacje polityczne w ich wzajemnym stosunku do siebie, to uderzy nas jedno prawo, które nam pomoże do zorjentowania się w tym beznadziejnym na pozór bezładzie. A mianowicie: ich wzajemna przyjaźń i nieprzyjaźń opierała się na zasadzie, którą nazywać będziemy zasadą transwicynatu. Państwa, które się ze sobą stykały, choćby nie bezpośrednio granicami, ale ubocznie sferami swoich wpływów i interesów z konieczności były względem siebie wrogo usposobione; a przeciwnie w przyjaźni żyły ze sobą te państwa, które dzieliło jakieś trzecie państwo, — pomijając oczywiście kraiki drobne, jak np. Bitynję. W tem znaczeniu Macedonja stykała się z Pergamem, Pergam z Syrją, Syrja z Egiptem: na mocy tego prawa stosunki między Macedonją a Syrją były przyjazne, natomiast przeciw Macedonji zwracały się zaprzyjaźnione ze sobą: Pergam i Egipt. W Europie Macedonja stykała się ze związkiem etolskim, od którego dzielily je Termopile; związek etolski sąsiadował z Achejczykami z tamtej strony Istmu; a związek achejski — ze Spartą. Na mocy tegoż prawa Macedonja popierała związek achejski, mając przeciw sobie Etolczyków i Spartę. Oczywiście dalszy rozwój zamieszania politycznego sprowadzał czasami wyjątki, lecz naogół zasada posiadała swą moc.
Prócz wskazanych wyżej państw, świat hellenistyczny liczył jeszcze wiele innych tworów państwowych, o których przynajmniej wspomnieć należy. Były to, na obszarach tego świata, przede wszystkiem barbarzyńskie i półbarbarzyńskie państwa jak: Epir, który już znamy; a na północ od niego korsarska Ilyrja, która właśnie teraz otrzymała od Rzymu surową lekcję prawa międzynarodowego; gallickie państwo w Tracji, Bitynja, Galatja, Kappadocja z Pontem, Armenja, królestwo Bosporskie nad morzem Azowskiem, Partja. Powtóre niezależne miasta i wyspy greckie: przede wszystkiem, prócz Aten, Rodos, stojący na czele; Bizancjum, Herakleja nad morzem Czarnem ze swą kolonją Chersonezem na Krymie, Synopa, Chios i wiele innych. Jest to najświetniejsza grupa republik greckich, swojego rodzaju Hanza świata starożytnego (Mommsen). Nie dążąc do zaboru, pragnęły one przedewszystkiem pokoju, widząc w nim warunek konieczny swego rozwoju głównie handlowego.
Taki był oszałamiająco różnobarwny ten świat, który z coraz rosnącym niepokojem śledził gigantomachję na Zachodzie. Po czyjej stronie stanąć? Po tem pytaniu następowało inne: do czego dążyć, zachować wolność, czy się poddać? Jeżeli chodzi o wolność — to odpowiedź nie mogła budzić wątpliwości. Kartago przez cały czas swego istnienia ani razu nie wykazała pretensji do Śródziemnomorza wschodniego, poprzestając na trójkącie, jaki tworzy Hiszpanja, Italja oraz Afryka północno-zachodnia. Przeciwnie Rzym, z racji położenia geograficznego opanowanej przez siebie Italji na granicy między Śródziemnomorzem wschodniem i zachodniem, nieuchronnie musiał być wciągnięty w sprawy Wschodu greckiego; istotnie tylko co wspomniana nauka, jaką Rzym dał korsarskiemu państwu Ilyrji — była już pierwszym krokiem w tym kierunku. Nie dziw przeto, że już w czasie pierwszej wojny Punickiej, a jeszcze bardziej w czasie drugiej wojny sympatje Greków były po stronie Kartaginy. Wprawdzie, Rzym bardzo życzliwie zachowywał się wobec kultury greckiej; ale to samo powiedzieć można i o Kartaginie. I tu sympatje helleńskie były bardzo mocne; wielki Hannibal nietylko miał przy sobie toryków-Greków, ale i sam pisał po grecku dzieje swej wojny.
Jeżeli jednak świat grecki istotnie, w imię swej wolności, życzył w tej walce światowej zwycięstwa Kartaginie, to powinien był wyciągnąć ku niej rękę pomocną; aby zaś mógł to uczynić, musiałby choć na jakiś czas zaniechać wzajemnych niesnasek. Na samym początku wojny Hannibala wzywał do tego strony, walczące w Grecji, mądry dowódca etolski i działacz państwowy Agelaos. «Jeżeli tylko raz dopuścisz — mówił on do króla Filipa — by te chmury, które powstały na Zachodzie, zawisły nad Helladą — to lękam się bardzo, że nasze umowy i wojny i wszystkie te dziecinne zabawy, które my tu urządzamy między sobą, zostaną nam z rąk wytrącone». Słowa te podziałały: pokój czasowo zawarto — ale nie na długo. Wkrótce wojna w Grecji rozżarzyła się na nowo.
Była to t. zw. «wojna związków»: prowadził ją Filip na czele związku achejskiego ze związkiem etolskim. Ta właśnie wojna sprawiła, że Filip nie mógł okazać czynnej pomocy dla Hannibala. Rzymianie rozumieli to doskonale: jak widzieliśmy, dość im było wysłać na wschód jeden legjon i jednego mądrego dowódcę, aby się uchronić od interwencji Filipa w swej wojnie z Hannibalem. Porozumiawszy się już to z Etolczykami, już to z miastami zagrożonemi przez Filipa, sprawił mu Rzym na półwyspie Bałkańskim tyle trudności, że król macedoński nie był w stanie przerzucić swoich sił przez morze Adrjatyckie lub Jońskie. Tymczasem wojna w Italji, w Sycylji, w Hiszpanji stopniowo przybierala obrót dla Rzymu przychylny, a wkońcu Scypjo przeniósł swe działania do Afryki. Nastąpiła Zama, później zawarto pokój i Rzym uzyskał możność wezwania Filipa do odpowiedzialności za umowę, którą ten zawarł w najgroźniejszej chwili dla Rzymu z jego najgroźniejszym wrogiem.
Był to początek mieszania się Rzymu w sprawy Wschodu greckiego: a ostatecznem zakończeniem był podbój rzymski całego świata greckiego aż do Scytji, Eufratu i progów Nilu. Mamy-ż, z punktu widzenia ludzkości, żałować tego wyniku? Żałować, że Grecy stracili możność zajmowania się swojemi wzajemnemi «zabawami dziecinnemi»?
— Zapewne — wolność jest to wielka rzecz, i słusznie współczujemy tym, którzy o nią walczą; ale ta sprawa ma i drugą stronę:
Ziemie, otaczające Archipelag — to przez samego Boga nakreślony park narodowy całego starego świata. Przyroda nie obdarzyła tych krajów szczególną płodnością — skutkiem czego praca i wytrwałość wychowywała mieszkańców. Ale wzajemne przenikanie się ziemi i morza w związku z wyjątkową łagodnością powietrza oraz innemi przyczynami, których istota pozostaje nam nieznaną, doprowadziły do tego, że tu narodziły się najcenniejsze dla ludzkości ideały, te, któremi żyjemy aż po dziś dzień, ideały, dla których jedynie żyć warto. Ideały te stworzono — należało je zachować. Stworzono je w czasie wojny — dla ich zachowania potrzebny był pokój i jako warunek — zjednoczenie. Któż mógł Helladzie zapewnić jedno i drugie?
Przedewszystkiem, zdawałoby się — sama Hellada: próby osiągnięcia tego celu obejmują cały okres jej życia niepodległego. Rodzi się idea międzyhelleńskiej hegemonji; coraz bardziej a bardziej się doskonaląc, przechodzi ona od Argosu do Sparty, od Sparty do Aten napróżno. Koniec w. V sprowadza ze sobą upadek hegemonji ateńskiej, a wiek IV dopełnia go upadkiem hegemonji międzyhelleńskiej wogóle. Był to zanik polityczny epoki niezawisłości, który spowodowała bitwa pod Cheroneją r. 338.
Tak więc, pozostawiona sama sobie, Hellada wykazała, że nie jest w stanie zjednoczyć się i zapewnić sobie pokój, uprzedzając tym sposobem nieskończone, niszczycielskie i pustoszące wojny. Może cel ten osiągnie panowanie obce, oparte jednak na gruncie państwowości greckiej? Powstało hegemoniczne państwo Filipa, później Aleksandra: cel zdawał się osiągnięty z zawrotną szybkością; lecz Aleksander umiera w kwiecie lat, jego mocarstwo się rozpada — i niekończące się wojny, naprzód dyadochów, a potem epigonów zastępują dawny szereg wojen międzygreckich; próba osiągnięcia jedności i pokoju znów okazała się daremną.
Teraz nadchodzi czas próby trzeciej:
Rzym uderza we wrota świata grecko-wschodniego, żąda dla siebie władzy, zapowiadając natomiast jedność i pokój. Ten cel, którego poczucie mają najlepsi jego bojownicy, usprawiedliwia moralnie wojny, które Rzym prowadził na Wschodzie w ciągu następnego dwóchsetlecia. Wprawdzie tak to rozumieli tylko najlepsi z Rzymian; większością kierowała żądza sławy lub chciwość. Ale siła wszystkich wogóle zjawisk światowych tkwi w tem, że zaprzęga do swej służby także ludzi posiadających słabsze uczucia i rozumy, niezależnie od ich własnej woli i świadomości. Wynikiem takiej walki było w każdym razie rozwiązanie zadania — obdarzenie świata jednością i pokojem —— po raz pierwszy i, jak dotąd, jedyny w historji ludzkości.
To jest owa wyższa racja mających nastąpić zdarzeń, przy których rozważaniu należy i o niej pamiętać. Linja rozwoju tych zdarzeń nie była prosta, gdyż nie brakło sil, które przeszkadzały i przeciwdziałały, a które mimowoli pochłaniają naszą uwagę, zaciemniając sedno sprawy. Tem niemniej możemy się łatwo przekonać, jeżeli uniesiemy się duchem ponad próżnię i znikomość poszczególnych zdarzeń, że owa rzecz najważniejsza istniała i działała właśnie w niezłomnem dążeniu Rzymu do celu, wskazanego przez historję — do zjednoczenia świata i do pokoju.
Polibjusz, grecki historyk chwały rzymskiej, opisawszy nieszczęścia nad Trazymenem i pod Kannami, stawia pytanie, co stanowiło istotę siły, która pozwoliła Rzymowi wytrzymać te okropne ciosy i wreszcie zatryumfować; istoty owej siły dopatruje się w rzymskim ustroju państwowym, równomiernie obejmującym czynniki monarchiczne, arystokratyczne i demokratyczne. Przeto i dla nas, nim wstąpimy za tem państwem na drogę jego chwały, będzie z pożytkiem przedstawić sobie, jakiem było ono na początku tej drogi i do czasu przewrotów, które je przekształciły w ciągu stulecia.
Rozważania o państwie rzymskiem rozpoczniemy z geograficznego punktu widzenia. W skład jego wchodziły podówczas Italja i cztery «prowincje»; prowincjami temi były: Sycylja, następnie Sardynja łącznie z Korsyką oraz Bliższa i Dalsza Hiszpanja. Dwie ostatnie obejmowały jedynie pas wybrzeża nad morzem Śródziemnem, zresztą dosyć szeroki, pozostawiając głównej części półwyspu dotychczasową niepodległość. Dzielnice te nie tworzyły zwartej i jednej całości, nietylko podobnie jak państwa dzisiejsze, lecz nawet na wzór państw grecko-wschodnich. Natomiast każda prowincja moglaby stanowić oddzielne państwo, rządzone przez namiestnika rzymskiego, gdyby nie warunek corocznej zmiany tego namiestnika. Rządził on prowincją, opierając się na starszyźnie wojskowej i legjonach; ludność płaciła podatki, lecz do służby wojskowej zaciągała się jedynie w razie potrzeby, tworząc oddziały posiłkowe; pozatem zaś korzystała z samorządu i z błogich dobrodziejstw pokoju.
Położenie Italji było bardziej skomplikowane. Zjednoczona politycznie w ręku Rzymu, nie zjednoczyła się bynajmniej ani pod względem języka, ani pod względem jednolitości zarządu. Mowy łacińskiej Rzym nikomu nie narzucał. Z pośród ludów północno-italskich — jeżeli nie liczyć Gallów na równinie Padu — Etruskowie na zachodzie mówili językiem zupelnie dla Rzymian niezrozumialym, po dziś dzień zagadkowym, a na wschodzie Umbrowie, pokrewni Latynom, tworzyli bądź co bądź plemię dosyć odrębne. Na wschód zaś od Lacjum i na całej południowej połaci półwyspu Samnici i inne ludy «sabelskie» mówiły po osku, i mowa ta tym sposobem była w ltalji bardziej rozpowszechniona, niż łacina; w licznych kolonjach greckich utrzymał się oczywiście język grecki. Po łacinie; prócz bezpośrednio przylegającego do Rzymu Lacjum, mówiono jedynie w «rzymskich» i «latyńskich» kolonjach, rozrzuconych po całym półwyspie. Kolonje te, założone w celach wojskowych, stały się z czasem ogniskiem romanizacji półwyspu.
Co się tyczy administracji, to, w miarę podboju miast italskich, Rzym zawierał z niemi sojusze, których treść sprowadzała się do tego, że pozostawiano im samorząd, a ich zależność od Rzymu ograniczała się do wystawiania rekruta dla rzymskich legjonów; owe kontyngenty były w normalnych warunkach równie liczne, jak legjony. Ogromna przewaga liczebna «sprzymierzeńców» w zaludnieniu Italji wywołała następnie proporcjonalną ulgę dla ich powinności wojskowej w porównaniu z takąż powinnością wojskową obywateli rzymskich. Raz jeszcze powtórzyło się to, co mieliśmy w ustroju ateńskiego Związku Morskiego: państwo naczelne dochodziło do władzy nie za darmo, ale za cenę dość bolesnej daniny krwi.
Z tego, co się powiedziało, jasne jest, czem był Rzym w porównaniu naprzykład z Nolą albo z Teanum: bynajmniej nie tem, czem jest w dzisiejszej Francji Paryż w porównaniu z Lugdunem. Dla Paryżanina fakt, że w jego mieście znajdują się centralne władze rządowe, przedstawia tylko pewną dogodność praktyczną; poza tem zaś mieszkaniec Lugdunu jest Francuzem, równie posiadającym pelnię praw, jak Paryżanin. Rzym natomiast był miastem panującem; mieszkaniec Noli zasila kontyngent sprzymierzeńczy przy legjonie rzymskim, ale ten kontyngent idzie tam, dokąd każe mu iść wódz rzymski — konsul; a o wojnie, z powodu której ten kontyngent został zaciągnięty, decyduje naród rzymski — przedstawicielstwa nolijskiego nikt tu o zdanie nie pyta.
Nasuwa się pytanie, czy było to słuszne? Odpowiemy, że dodatnie były wynikające stąd rezultaty stopniowego rozwoju; dla zjednoczenia i uśmierzenia całego chaosu drobno-ustrojów politycznych podobna zależność od miasta rządzącego była stanem nieodzownym i przejściowym, ów zaś stopniowy rozwój dalszy polegał na tem, ażeby prawa obywatelskie rzymskie planowo rozciągać — z miasta Rzymu na Lacjum — z Lacjum na Italię — z Italji na prowincje. Tę drogę Rzymowi przeznaczono: za mądrych rządów szedł nią dobrowolnie, a skoro działo się przeciwnie, to sam tok wypadków przypominał mu o niej i zmuszał opornych do posłuszeństwa zasadzie wbrew ich woli. Że zaś dotychczas miasto panujące było posłuszne swojemu powołaniu, o tem przekonała wojna z Hannibalem i owa zwartość, ktorą okazała podwładna mu Italja wobec najścia nieprzyjaciół.
Zatem — mieszkańcy prowincji, «sprzymierzeńcy» italscy i obywatele rzymscy: oto, z pominięciem pośrednich, mniej ważnych ugrupowań, skład swobodnego zaludnienia państwa rzymskiego. Rządzącą była tylko klasa ostatnia, a rządziła jedynie w mieście Rzymie; zobaczmyż, jak wyglądały te jej rządy.
«Trzy czynniki ustroju państwowego», ciągnie wspomniany wyżej Polibjusz, «tak równomiernie, właściwie i celowo podzieliły między siebie rządy, że nikt nawet z pośród samych obywateli nie mógłby z głębi przekonania powiedzieć, czy ten ustrój państwowy jest w istocie swojej arystokratyczny, czy demokratyczny, czy monarchiczny. Jeżeli weźmiemy pod rozwagę przysługujące konsulowi pełnomocnictwa, wydadzą się nam one ustawowo monarchicznemi i autokratycznemi; jeżeli zaś powagę senatu — ustrój wyda się arystokratyczny; jeśli, wreszcie, pamiętać będziemy o prawach narodu, okaże się jawnie demokratyczny». W tej równowadze dopatruje się historyk grecki, nauczony doświadczeniem działacz państwowy, rdzenia doskonałości ustroju rzymskiego. Czy miał słuszność? czy nie byłoby właściwiej dopatrzeć się doskonałości w stopniowo przeprowadzonej demokracji? Skoro powstanie nauka polityczna, oparta na psychologji, nie zaś na algebrze, da nam ona odpowiedź naukową na to pytanie, może różną od odpowiedzi Polibjusza; dziś jednak musimy poprzestać na danych, które przynosi doświadczenie, przekonywające nas, że Roma przy tej swojej zrównoważonej konstytucji zatryumfowała i nad autokratami i nad ustrojami arystokratycznemi (jak Kartago) i nad demokracjami całego świata.
Demokratyczny pierwiastek stanowiły zebrania ludowe różnych rodzajów, przyczem owa różność była uwarunkowana przez charakter tych grup, w których każdy obywatel swój głos składał. Rzymianie chełpili się tem, że u nich — nie jak w Grecji — lud głosował nie chaotyczną masą, lecz oddziałami, i że większość stanowiło nie proste, jeno podwójne obliczenie głosów — głosów obywateli w poszczególnych oddziałach i głosów oddziałów w sumie ogólnej; innemi słowy, ich głosowanie nie było bezpośrednie, lecz pośrednie. Na skład tych oddziałów przynależność do starych warstw — patrycjuszów i plebejuszów — wpływu już nie miała: patrycjuszów było niewielu, a nowy stan, który utworzył się podczas ostatniego półtorawiecza — nobilitas — składał się raczej ze wzbogaconych plebejuszów, niż z rodów patrycjuszowskich. Najważniejszy był cenzus majątkowy: z niego wynikała przynależność obywateli do tej albo do owej z pośród pięciu «klas», a dopiero ze zlania się podziału klasowego z podziałem na «tryby», to jest — pierwiastkowo — człony terytorjalne, wyłoniły się «centurje», które — w komicjach centurjalnych — dokonywały wyboru wyższych magistratów. Niezależne od cenzusu były komicje trybuckie, zbierające się dla głosowania nad nowem prawem lub dla wyboru niższych urzędników, przyczem złożone ze wszystkich obywateli, jeśli zwoływali je konsulowie albo pretorowie, lub z samych plebejuszów, jeżeli zwoływali je trybuni ludu. Ale i przy jednym i przy drugim systemie ugrupowania, prawo głosu było dla każdego obywatela zabezpieczone: wybór padał na tego urzędnika, i przechodziło to prawo, któremu udało się skupić dokoła siebie większość głosów. Przewodniczący urzędnik przedstawiał kandydatów i ogłaszał prawo; lud mógł wybrać albo obalić kandydata, przyjąć lub uchylić ustawę, ale jakiekolwiek wnioski przeciwne z jego strony były niedopuszczalne. Nie dopuszczano również do dyskusyj przed głosowaniem; natomiast w dnie, poprzedzające komicje, odbywały się ożywione wiece (eontiones), zwoływane przez konsulów, pretorów albo trybunów ludowych, i na nich twórcy i przeciwnicy wnoszonych projektów prawnych rzeczowo przedstawiali swój punkt widzenia. Co się tyczy możności uczestniczenia w zgromadzeniach ludowych, to, naturalnie, nie była ona już taka, jak za czasów Korjolana i Kamilla: łatwiej było zajść na pole Marsowe zamieszkującemu w Rzymie obywatelowi, niż mieszkańcowi Tuskulum na górze Albańskiej, a temu znów łatwiej, niźli rzymskiemu koloniście w Brunduzjum. Mimo to komicje skupiały, jeżeli nie wszystkich obywateli rzymskich, to znaczniejszą ich część, a do utraty ówczesnego ich znaczenia, która nastąpiła w I stuleciu przed Chrystusem, było jeszcze daleko.
Duch tej demokracji rzymskiej był ponad wszelką pochwałą. «Czegokolwiek można było wymagać od obywateli takich, jak rzymscy — właściwe poczucie tego, co jest dla wszystkich z pożytkiem, rozumne posłuszeństwo wobec wybranego wodza, serce niewzruszone w jasne i ciemne dnie, szczególnie — zdolność przynoszenia w ofierze osobistych interesów na rzecz ogólnego dobra, pomyślności obecnej na rzecz pomyślności przyszłej — wszystko to społeczność rzymska ujawniła w stopniu tak wysokim, że, gdy zwrócimy wzrok na całość, krytyka szczegółów milknie, ustępując miejsca podziwowi i uwielbieniu» (Mommsen).
Jednakże ciężką maszynę zebrań ludowych puszczano w ruch stosunkowo rzadko: organem stałego kierownictwa sprawami był senat, zasiadający w normalnych czasach pod przewodnictwem jednego z konsulów. Jeśli Polibjusz przypisuje mu arystokratyczny charakter, to dlatego, że ma przedewszystkiem na względzie jego małą liczbę — wszystkiego trzystu członków, — a następnie także i skład, który uczynił zeń wyłącznie organ nobilitatis. Rzeczywiście, członkowie senatu powstali nie z wyborów i nie z losowania; mianowanie ich w naszym okresie pozostawiono obu cenzorom, a urząd ten, wieńczący zazwyczaj karjerę męża stanu, był w charakterze swym konserwatywny i arystokratyczny. Co prawda, swobodę działania cenzorom ścieśniono: nie można było wykluczyć senatora bez formalnego obwieszczenia, nie można było, przy naznaczaniu nowych na opuszczone stanowiska w senacie, pomijać dawnych urzędników, ale ten ostatni warunek w niczem nie zmieniał arystokratycznego charakteru kolegjum, ponieważ, jak zaraz ujrzymy, urzędników obierano z pośród kierowniczych nobilitatis. Co zaś do pytania, czy senat stał na wysokości zaufania, jakie mu pośrednio okazywał naród, to i na nie znajdzie się odpowiedź w dziejach wojny z Hannibalem: niewiele jest, zaiste, w historji przykładów kierownictwa równie nieugiętego, rozumnego i pełnego zaparcia się siebie, miłości tak bezgranicznej do ojczyzny, jak te, które złożyły się na chwałę senatu w owej strasznej dla Rzymu chwili. Niemożliwością jest czytać bez uniesienia opowieści Liwjusza o posiedzeniach senatu z tego czasu: odczuwa się, że senat rzymski był jeszcze tem, czem okazał się za czasów Pyrrusa: zgromadzeniem królów.
I nakoniec magistratura z konsulami na czele jest spadkobierczynią władzy dawnych królów i przedstawicielką, według Polibjusza, monarchicznego pierwiastku w ustroju rzymskim. Skład jej, przy pewnej rzucającej się w oczy niejednolitości, był uderzająco prosty: 1) dwuch konsulów, stojących u steru rzeczypospolitej, 2) sześciu pretorów, włącznie jednak z czterema namiestnikami prowincji, 3) czterech edylów, dwuch «kurulnych» i dwuch plebejskich, 4) dziesięciu trybunów ludowych bez określonych funkcji administracyjnych i wreszcie 5) dwunastu kwestorów dla zarządu finansów, z których atoli tylko czterech pozostawało w Rzymie — oto jest cały skład właściwej magistratury, jeśli pominąć obu cenzorów, obieranych raz w ciągu pięciu lat. Czy taka liczba odpowiedzialnych głów mogła być dla państwa, podobnego Rzymowi, wystarczająca? Oczywiście, nie: są to jedynie przedstawiciele władzy — umiejętność państwową przedstawiają luminarze kancelaryj, w których liczbie największe znaczenie dla państwowego życia Rzymu posiadała kwestura, zarządzająca skomplikowanym działem finansowem.
Ale władza, pozostawiona konsulom przez konstytucję, była w rzeczy samej rozległa: senat w istocie praw swoich był ich organem doradczym, wojsko zostawało w ich zupełnem rozporządzeniu, reszta urzędników, z wyjątkiem trybunów, była od nich zależna. Jeżeli wygodniej im było zarządzać państwem bez oglądania się na senat, jak robił to w roku 217 konsul Flaminjusz, mieli w tem najzupełniejszą swobodę. Jednakowoż siła tradycji była tak wielka że prawie nigdy tego nie pragnęli; nadomiar trybunowie, po zatarciu się różnic stanowych, przestali być przeciwnikami senatu i wręcz przeciwnie, stanęli w obronie jego uświęconych, jeżeli nie przez konstytucję, to przez obyczaj, uprawnień. Z drugiej zaś strony lud nie miał już przeciw czemu protestować.
Urok imienia był wielki w jego oczach: Fabjusze, Klaudjusze, Korneljusze, Walerjusze, Emiljusze — na dziejach tych rodów można było uczyć się całej historji rzymskiej od kolebki rzeczypospolitej; kto do nich należał, ten już w osobie swoich przodków znajdował poparcie dla swej kandydatury. A jednak Rzym nie ugrzązł w arystokratyźmie stanowym, jednak bezustannie zdolności i zasługi mogly dla «nowego człowieka» — homo novus — stanowić tytuł dostępu do władzy; na tem polegał tłumik arystokratycznych skłonności państwa — nie jednej tylko nobilitatis, lecz całego narodu.
I dzięki wszystkim opisanym dobrym stronom swojego ustroju państwowego mógł Rzym wstąpić pewną stopą na ową drogę, na której znalazł nieśmiertelną chwałę, lecz mógł to jedynie dopóty, póki je rzeczywiście posiadał. I narówni z jego powodzeniami na tej drodze, przyjdzie nam w następnych opowiadaniach mówić i o tych zjawiskach, które były zwiastunami schyłku.
Jeśli teraz zadamy pytanie, dlaczego, jak powiada Liwjusz, «pokój punicki zastąpiła natychmiast wojna z Filipem» to odpowiedź bez ogródek dać będzie nie trudno: dlatego, że pragnęła jej rzymska nobilitas. Ale z podobnego tłumaczenia powstaje pytanie dalsze: dlaczego rzymska nobilitas jej pragnęła? — a na to nie jest już tak łatwo odpowiedzieć. Cele wojny wychodzą niejednokrotnie na jaw równocześnie ze skutkami zwycięstw; otóż, rzucając-spojrzenie naprzód, umacniamy się w przekonaniu, że zwycięstwo nad Filipem nie przyniosło Rzymowi żadnych materjalnych korzyści.
Bynajmniej; przyczyna leży głębiej, leży w samym charakterze owej szlachty (nobilitalis) rzymskiej i w stanowisku, jakie zajęła ona wobec helleńskiego świata.
Oddziaływanie ducha greckiego na Romę zaczęło się bardzo wcześnie, bądź dzięki związkom z kolonjami helleńskiemi na południu (Kumy, Neapolis), bądź dzięki zetknięciu się ze zhellenizowaną Etrurją; zaczęło się w dziedzinie religii. Mówiliśmy już o przeniesieniu wieszczb Sybilińskich z Kum: spisane były w heksametrach greckich, dla zbadania ich zaś wyznaczono specjalne «kolegjum sakralne», którego członkowie, rzecz prosta, musieli umieć po grecku. Na podstawie ksiąg sybilińskich zaprowadzono w Rzymie w pierwszem stuleciu rzeczypospolitej wiele kultów greckich, wśród nich zwłaszcza kult Demetry-Cerery, której świątynia stała się główną świątynią plebejuszów i ich religijną podporą w walce z patrycjatem. Wogóle był to czas demokratycznej hellenizacji Rzymu, hellenizacji, że się tak wyrazimy, od dołu. — Wojny samnickie zepchnęły religje grecką i wogóle hellenizm na ostatni plan, ale podczas wojen z Tarentem i z Pyrrusem przypomniały one znowu o tem, że istnieją. Mniejwięcej w tymże czasie zdołała ugruntować się legenda o pochodzeniu Rzymian od trojańskiego Eneasza i jego drużyny. Lecz Troja, to nie zupelnie Grecja: dla poparcia jednej legendy powstaje druga — że zstąpiwszy na wybrzeże Tybru, Eneasz zetknął się na miejscu późniejszego Rzymu z Ewandrem, arkadyjskim wychodźcą, który zamieszkałemu przez siebie wzgórzu nadał od imienia ojczystego arkadyjskiego Pallantejonu — nazwę Palatyn. Ale w taki sposób Rzymianie byli właściwie Grekami — przedewszystkiem zaś, rozumie się, starożytne rody patrycjuszowskie Fabjuszów, Klaudjuszów, Juljuszów, Korneljuszów, które dały Rzymianom początek. To dawało hellenizmowi rzymskiemu III stulecia zupełnie różne od poprzedniego piętno arystokratyczne.
Wspomnieliśmy już mimochodem, że zawezwano do Rzymu Andronika, mieszkańca Tarentu, by zorganizował dziękczynne igrzyska «tarentyńskie» (r. 249); ów zaś ponad pochwałę wywiązał się z powierzonego mu zadania, i jako obywatel rzymski, L. Liwjusz Andronikus, stał się kierownikiem szkoły dla szlachty, a dzięki temu twórcą rzymskiej literatury nadobnej. Rzecz w tem, że Andronikus, studjując ze starszymi uczniami mowę grecką na Homerze, potrzebował dla młodszej grupy analogicznej książki łacińskiej. Stworzył ją sam, tłumacząc na łacinę Odysseję, ale ta łacińska Odysseja zajęła wybitne stanowisko w szkolnictwie rzymskiem, i dzięki niej, chłopcy rzymscy zawierali znajomość z baśniowemi i czarownemi postaciami Cyrce i Kalipso, Nauzykaji i Penelopy. Temu samemu Andronikowi, w roku 240, na rok po ukończeniu pierwszej wojny Punickiej, powierzono ozdobienie igrzysk tragedjami greckiemi; przełożył wówczas na łacinę i tragedję i komedję. Przekład był chropawy, ale mimo wszystko były to dramaty greckie, które Rzym dzięki niemu poznał.
Siejba, rzucona przez Andronika, wydała plon w okresie drugiej wojny Punickiej, kiedy to mianowicie rozpoczęła się raptowna hellenizacja Rzymu, hellenizacja od góry, dzięki dążeniom i usiłowaniom filhelleńskiej szlachty rzymskiej. Przewodził temu ruchowi znakomity ród Fabjuszów; jeden z pośród jego najwybitniejszych przedstawicieli, Kw. Fabjusz Piktor, napisał pierwszą historję swojej ojczyzny, ale napisał ją po grecku, ażeby Grekom dowieść, że Rzymianie bez względu na swój język są takimiż Hellenami, jak sami Grecy. Religja grecka osiągnęła ponownie przewagę nad rzymską: ten sam Fabjusz Piktor po porażkach nad Trazymenenem i pod Kannami stanął na czele poselstwa, skierowanego do Delf, które, ocalawszy od pogromu ze strony Gallów, rozsłoneczniły się dawną chwałą. Miał on zasięgnąć u wyroczni rady co do środków ocalenia od grożącej katastrofy. Ocalenie Rzymu przypisano Apollinowi delfickiemu: powiększyło to czar, jaki wywierał. Dziesięć lat później, kiedy zwycięstwo nad Hazdrubalem Barkidą dało pewność pomyślnego zakończenia wojny, poselstwo wyruszyło do Delf po raz drugi, by żądać wytłumaczenia proroctwa Sybili, która kazała przyszczepić do Rzymu kult Macierzy-Ziemi. Delfy skierowały posłów do Pergamu, do króla Attalsa; dzięki jego pośrednictwu udało się przewieźć do Rzymu czarny kamień Macierzy z Pessynuntu: zapoczątkowano dla niej uroczysty kult na Palatynie. Był to, zauważmy nawiasem, krok znamienny: Rzym oczywiście marzył o naczelnej bogini swojej domniemanej ojczyzny trojańskiej, otrzymał zaś z Pergamu boginię nie grecką, lecz wschodnią, z obcym, niemal odpychającym rytuałem. Pergam okazał się powtórnie «fałszywym Iljonem» dla poszukiwanej prawdziwej Troi.
W czas drugiej wojny punickiej, Kamena skrzydlaty krok
Niosła, wśród szczęku oręży, gdzie wdały Romula ród.
Przykład Andronika rychło znalazł sobie naśladowców: było ich niemało, aczkolwiek do nas doszło tylko parę imion. Więc pierwszym był Cn. Naevius z Kampanii rodem, mianowicie z Kapui; chociaż jego ojczystym językiem był oski, jednakże opanował tak doskonale mowę łacińską, że w nagrobku swego układu — z istotnie kampańskiem samochwalstwem, jak twierdzili Rzymianie, — pozwolił sobie umieścić takie słowa:
Gdyby śmiertelnych mogli łzą czcić nieśmiertelni,
Opłakałyby Muzy poetę Newjusza:
Skoro tylko on zstąpił do Hadu podziemi,
Dźwięku mowy łacińskiej zapomniał Rzymianin.
Newjusz obdarzył! Rzymian pierwszą oryginalną epopeją, epopeją o pierwszej wojnie Punickiej. Napisał ją, naśladując Andronika, w takich samych wierszach saturnińskich, jakiemi ów przełożył Odysseję; daje nam pojęcie o nich zacytowany przed chwilą nagrobek. «Saturnińskiemi» nazwano je przez ironję już później, kiedy w poezji rzymskiej zasłynął heksametr, — nawiązując do imienia Saturna, legendarnego króla Lacjum. Nie poprzestając na tem, prowadził Newjusz dalej rozpoczętą przez Andronika działalność w kierunku zaznajomienia Rzymian z dramatem greckim, przyczem z powodzeniem bez porównania większem, gdyż był on — to jest niezaprzeczone — prawdziwym poetą, podczas gdy Andronik był jedynie pracowitym składaczem wierszy. Ale gdy Kapua odpadła, zaszkodziło Newjuszowi bardzo jego pochodzenie kampańskie, zwłaszcza przy dumnem i nieustępliwem usposobieniu poety; popadł w niełaskę u możnych, był pewien czas pozbawiony swobody i umarł na wygnaniu.
Andronik, wręcz przeciwnie, zestarzał się w Rzymie, lubiany i przez wszystkich szanowany dla swoich zasług na polu hellenizacji. Udało mu się stworzyć ognisko dla swoich dążeń: założył stowarzyszenie poetów i aktorów przy świątyni Minerwy na Awentynie, gdzie został jakby dożywotnim przewodniczącym; nie było to bynajmniej aleksandryjskie Muzeum, ale dobry i ruchliwy ośrodek kultury helleńskiej. A kiedy w obliczu wojny z Hazdrubalem Barkidą postanowiono zwrócić się do bogów z hymnem błagalnym, ułożenie tego hymnu poruczono Andronikowi, który tym sposobem stał się dla swej nowej ojczyzny epicznym, dramatycznym i lirycznym poetą. Są to ostatnie o nim wieści.
Cześć, okazywana sędziwemu władcy rzymskiej poezji, przedstawia nam hellenizującą szlachtę w świetle szczególnie sympatycznem. Jako poetę, przewyższył Andronika nie jeden tylko Newjusz. Drugim jego poważnym współzawodnikiem był Plautus, rodem z Umbrji — wogóle charakterystyczne jest, że ani jeden z tych wczesnych pisarz pochodził już nie tylko z Rzymu, ale nawet z Lacjum — język łaciński był dla wszystkich językiem obcym, przyswojonym. Plautus to pierwszy poeta rzymski, którego sądzimy nie na podstawie urywków i świadectw późniejszych pisarzy, lecz z jego własnych, całkowitych dzieł, a mianowicie z dwudziestu zachowanych komedji. Nie był to poeta wszechstronny, jak Andronik, Newjusz i nieco późniejszy Ennjusz, lecz wyłącznie autor komedji. Jako taki, nie pierwszy wprawdzie, lecz zato z największem powodzeniem przeszczepił do Rzymu teatr Menandra i jego naśladowców.
Ciekawe będzie zdać sobie sprawę z tego, co to znaczy. Plautus z natury swojej był dość daleki od dążeń idealistycznych: prostak z pochodzenia, dostał się do trupy aktorskiej, grywającej prawdopodobnie sztuki Andronika, Newjusza, lecz częściej lubiane przez zwykłą publiczność życiowe sceny z wymysłami i bójkami; grając rolę obijanego głupca, otrzymał jako przezwisko imię tej roli — imię Maccus. Uciułaną w ten sposób fortunkę puścił w ruch, włożył w przedsiębiorstwo handlowe (to jest poprostu, powiedzmy, otworzył sklepik); stracił ją i musiał iść służyć, jako robotnik, do młynarza, czyli obracać żarna. Ciężka to była robota; skazywał na nią później w swoich komedjach niewolników, którzy coś zawinili; ale przy swoim mechanicznym charakterze, praca ta nie zajmowała przynajmniej myśli: Plautus mógł oddawać się rozpamiętywaniom swej przeszłości aktorskiej, tego, o czem słyszał i czytał, obracając się w owem półkulturalnem środowisku, które go podówczas otaczało; i przyszło mu do głowy przełożyć na łacinę, przy brzęku żarn, dwie komedje greckie. Bynajmniej nie z wyrachowań idealistycznych: za dobry przekład otrzymywało się honorarjum — niezbyt wielkie, ale w każdym razie większe od tej płacy, którą brał Plautus od swego chlebodawcy. Przekład się podobał, honorarjum mu wypłacono, i to postanowiło o dalszym losie naszego «Maccusa».
Wypłacono — kto wypłacił? Wiedzieć trzeba, że od czasu Andronika widowiska dramatyczne stały się częścią składową igrzysk ludowych, które urządzali prawie zawsze edylowie, przyczem od tego, czy spodobały się ludowi, zależała popularność edyla, a z nią dalsza jego karjera. Pokusa była wskutek tego wielka: tak urządzać te igrzyska, ażeby dogodzić upodobaniom ludu. Czy pamiętając o tem, można było zalecać dramat grecki, nietylko tragedję, ale i komedję w stylu Menandra? Niestety, nie. W połowie II stulecia publiczność, oglądająca «Świekrę» Terencjusza, tłumnie opuściła nudne dla niej widowisko i poszła sobie w sąsiedztwo patrzeć na produkcje tancerza na linie. Chcąc jednak lud rzymski wychować, trzeba było, nie zniechęcając się, wystawiać i wystawiać Menandra i Eurypidesa chociażby kosztem swej popularności, wystawiać dopóty, póki się oczy tej publiczności nie otworzą. Tak postępowali edylowie, edylowie zaś byli ze szlachty.
Zatem taką drogą szlachta filhelleńska stała się wychowawczynią ludu rzymskiego, dowodząc w taki sposób swoich praw do kierowniczej roli w państwie.
Jednak, prowadząc lud do wysokiego celu kulturalnego, należało wziąć pod uwagę jego zdolności i skłonności, by nie dojść do wręcz przeciwnego rezultatu, by go nie odstraszyć — o czem najczęściej zapominają niepowołani nauczyciele. Oto dlaczego ludzie miary Plauta byli nieoszacowani. Plautus nie potrzebował długo myśleć nad tem, co będzie się ludowi podobało, a co nie — sam przecież pochodził z ludu i mógł powodować się swoim własnym smakiem. Komedja Menandra była całkowicie zbudowana na deklamacji; to nudne, a więc trzeba dodać muzykę, śpiewy. I oto Plautus, przerabiając sztuki greckie, przekształca monologi w arje, djalogi w duety i tercety, komedję w wodewil. Menander przeraziłby się tej przeróbki, ale publiczność rzymska jej przyklasnęła. Menander lubuje się w subtelnych dociekaniach, charakteryzujących rozmowach; i to także nudne. Plautus dodaje tęgiego, nieraz rubasznego humoru, a gdzieby i to niewiele pomogło — poprostu opuszcza niewdzięczne sceny. Czy aby sztuki zbyt się przez to nie skróci? Jest środek i na to: Plautus «dopełniał» ją pociesznemi epizodami z innych komedji — zwało się to naukowo «kontaminacją». Menander, rzecz zrozumiała, liczył się ze zwyczajami i obyczajami Ateńczyków, z ustawodawstwem Solona, z sądami tesmotetów i t. d.; tegoby lud rzymski nie rozumiał. Plautus, ze spokojem imponującym, zaprowadza w Atenach rzymską procedurę według edyktu pretora i posyła swoich Greków na Kapitol. I dopiął swego. W dwa stulecia później, kiedy upodobania społeczeństwa rzymskiego stały się wybredniejsze, jego gburowata maniera nie napotykała uznania, ale za owych czasów tego właśnie było potrzeba.
Oto więc, jak poznanie Grecji, a szczególnie Aten, rozwijało się w Rzymie: młodzież ze znakomitych rodzin z zachwytem oklaskiwała wytwory attyckie — palestry, stadja, sympozja, Djonizje — z upodobaniem wtrącała do swych rozmów łacińskich zwroty greckie, marzyła o Atenach. Potęgowały zapał ogólny przywiezione przez Marcella ze zwyciężonych Syrakuz dzieła sztuki. Nie może naturalnie być dwóch zdań o tem, jak dalece barbarzyński był sam fakt — złupienie zwyciężonego miasta i zagrabienie mu jego duszy; jego artystycznych skarbów; natomiast z drugiej, pozytywnej strony, kultura helleńska i na tej rodze przysparzała sobie zwolenników w przyszłej stolicy świata. A skoro tak cudowne były posągi i obrazy, posiadane przez Syrakuzy, to jakież musiały być owe przesławne dzieła Fidjaszów, Praksytelesów, Zeuksisów? I jaką musiała być ich ojczyzna — Ateny?
O zapale młodzieży filhelleńskiej, wyrosłej w szkole Andronika, trudno wytworzyć sobie pojęcie całkowite; był to zapał taki, że nawet filhelleni starego pokolenia, jak Fabjusz Kunktator, dopatrzyli się w nim przesady.
Uderzyło to po wyprawieniu Scypiona na Sycylję: «Tryb jego życia nie jest godny nietylko Rzymianina, ale wprost żolnierza; w płaszcz grecki, w obuwie greckie przystraja się w gimnazjum; pochłaniają go książki greckie i zabawy w palestrze» (Liwjusz). Scypjo był rzeczywiście jakgdyby prowodyrem młodych filhellenów, lecz za nim stało ich mnóstwo — stała cała młoda kulturalna szlachta.
I zdarzyło się to, co od tej pory nieraz powtórzyło się w życiu ludzkości i powtarzać się będzie, miejmy nadzieję, aż po jej tajemnicze dni ostatnie. Rzym — był to wybrany przez Fatum zwycięzca greckiego świata kulturalnego, zwycięzca, dzięki sile oręża i wyższości materjalnej. Ale w tej samej chwili, kiedy miał urzeczywistnić się pogrom Hellady, krew z krwi rzymskiej przechodzi na stronę ofiary: młody Rzym staje się sam przyjacielem i wielbicielem skazanej Grecji. Zwycięstwo Rzymu utraciło swoje katastroficzne znaczenie: nie zniszczyło cywilizacji greckiej, lecz ją ochroniło i przez zjednoczenie i pokój ocaliło ją dla siebie i dla nas.
Teraz pytanie, postawione na początku opowiadania poprzedzającego, przybiera kształt taki: co spowodowało, że filhelleńsko usposobiona szlachta rzymska pragnęła wojny z Filipem? Odpowiemy: nieprzychylne dla Hellenów stanowisko, jakie zajął czynny, ale nierozsądny następca ludzkiego i rozważnego Antygona II.
Pierwszą swoją wojnę z Rzymem Filip skończył zawarciem pokoju, jeszcze zanim się rozstrzygnęło przedsięwzięcie Hannibala, i nie przyniósł wodzowi kartagińskiemu żadnej korzyści. Nie mógł się spodziewać ze strony Rzymu zbyt przyjaznych uczuć, ale to mu bynajmniej nie przeszkodziło wszcząć nową, ryzykowną wojnę na Wschodzie. Kiedy zamknął oczy Ptolemeusz IV, zostawiając na tronie pacholę Ptolemeusza V Epifanesa, Filip wszedł w porozumienie z Antjochem Wielkim; zamierzył on podział Egiptu, warując dla siebie wszystkie greckie dzielnice Ptolemeuszów (Cypr, Cyklady, Cyrenę); zamysł ten poróżnił go z Rodosem i ze wspomnianą wyżej «Hanzą» wysp i miast greckich, której Rodos przewodniczył, a w myśl już omówionej zasady transwicynatu, zaostrzył jego wrogi stosunek z Attalem pergameńskim. Dlatego zmuszony był zaczynać od nich.
Działając stanowczo i bez ogródek, napadał Filip na graniczące z jego państwem miasta i równał je z ziemią. W całym świecie greckim rozległ się okrzyk zgrozy: po dzień ów nie było w Helladzie króla, któryby tak nadużywał swojej władzy! Najbardziej opłakany był los miasta Abydos nad Hellespontem, które zawiniło w tem jedynie, że z tytułu swojego położenia geograficznego stało na zawadzie stosunkom Filipa z Azją. Po rozpaczliwej walce mieszkańcy Abydos postanowili poddać się. Filip odrzekł, że pozostawia im trzy dni do dobrowolnej śmierci. Skorzystali z jego wspaniałomyślności: odebrawszy życie żonom i dzieciom, skończyli ze sobą, i zwycięzca znalazł istne królestwo śmierci w zwyciężonem mieście.
Abydos stał się na progu nowej wojny tem samem, czem był Sagunt dla drugiej wojny Punickiej, ale za powód do wypowiedzenia jej mogły jedynie posłużyć krzywdy wyrządzone sprzymierzeńcom. Sprzymierzeńcem był Egipt, jako państwo protegowane przez Rzym, lecz Filip jeszcze nań ręki nie podniósł. Pozostawały Ateny od niedawna sprzymierzone z Rzymem, których ziemie Filip pustoszył również przez zaprzedanych mu Akarnańczyków. Jasne, że to był tylko wybieg prawniczy: rzeczywistą przyczynę stanowiło pragnienie szlachty rzymskiej, by wystąpić w obronie uciskanych i zagrożonych Hellenów. Rzadko w dziejach ludzkości wypowiadano i prowadzono wojny bez najmniejszych wyrachowań materjalnych, dla samych tylko pobudek idealnych, lecz tutaj właśnie mamy jeden z tych wyjątkowych wypadków.
Hellenizm obejmował w dalszym ciągu jedynie szlachtę, a nie lud rzymski, bez zgody ludu zaś nie można było wypowiadać wojny. Lud był wyczerpany ukończoną właśnie wojną z Hannibalem i propozycję, by teraz, w 200 roku, zaczynać nową, dość stanowczo odrzucił. Ale szlachta upierała się przy swojem: «Podczas pierwszej wojny Punickiej — dowodziła, — wspieraliśmy Mamertyńczyków, podczas drugiej nie daliśmy pomocy Saguntowi w Hiszpanji — dlatego mieliśmy jedną wojnę nazewnątrz swojego kraju, a drugą w samej Italji. Co było lepsze?» To rozumowanie podziałało; skoro wniosek o wypowiedzeniu wojny Filipowi wniesiono po raz drugi, lud go przyjął.
Pomimo to trzeba się było liczyć z wyczerpaniem obywateli; większych sił podczas tej drugiej wojny Macedońskiej (200—197) Rzym rozwinąć nie mógł i zdawało się, że jest to niepotrzebne. Ze względu na znaną nam już zasadę transwicynatu, Rzym liczyć mógł na tamtejszych sojuszników. Ci sojusznicy to, — oprócz Egiptu, którego rola ograniczała się do tego, że odciągał sprzymierzonego z Filipem Antjocha — Pergam ze swoim sędziwym królem-bohaterem Attalem, Rodos z siłami morskiemi, związek etolski i wreszcie Epir, zachodni sąsiad Filipa, a tem samem jego wróg. Zresztą Epir czynnego udziału w wojnie nie brał i poprzestał na przyjaznej neutralności; dobrze, że chociaż pozwolił wysadzić na swoje wybrzeże wojska rzymskie.
Czy tylko można było polegać na tych sojusznikach? Trzeba myślą zgłębić duszę grecką. To pewna, że zamiary Rzymu są teraz jak najczystsze, ale któż zaręczy za przyszłość? Czy zawsze filhelleni kierować będą szlachtą rzymską, a pośrednio ludem? Etolowie, najcenniejsi dla Rzymu sprzymierzeńcy, wahali się: partja macedońska była u nich również silna. «Nadejdzie czas — mówił poseł macedoński — i pan rzymski zmusi was do żalu za sojusznikiem Filipem!» Jednak partja rzymska tymczasem zwyciężyła.
Było jasne, że jedynie powodzenia oręża rzymskiego potrafią jej dać stanowczą przewagę; ale początek wojny nie był zbyt pomyślny. Rozwścieczony na Ateny Filip oddał Attykę na pastwę swym niszczycielskim hordom, nie szczędząc ni mogił, nie świątyń; tylko miasta, które zdobyć było trudno, zdołały ocalić swoje skarby. A wszak cała Attyka dzięki temu, że posiadała miejscowy pentelikoński marmur i wielu rodzimych architektów i rzeźbiarzy, była pokryta cudownemi pomnikami, które czyniły z niej prawdziwe muzeum Hellady. Wszystko to rzucono teraz na pastwę niszczyciela. Filhelleni rzymscy szemrali: czemuż to wódz rzymski nie przychodzi z pomocą uciemiężonym sojusznikom?
Tymczasem wódz rzymski ugrzązł w labiryncie gór między Epirem i Macedonją i po nieznacznem powodzeniu ruszył z powrotem ku brzegom na zimowe leże. Jego następca, w rok później, tembardziej nic zrobić nie mógł. Widocznie przyroda obwarowała Macedonję lepiej, niż to można było przypuścić; wojna w tych warunkach mogła się przeciągnąć w nieskończoność.
Dla jej szybkiego ukończenia miał Rzym za mało urzędowych talentów wojskowych: trzeba było drugiego Scypjona. — Dla czego drugiego? mógłby ktoś zapytać. Czemu nie tego pierwszego, zwycięzcy Hannibala? — By prowadzić wojnę w charakterze dowódcy, należało mieć ów rodzaj władzy, który Rzymianie nazywali imperjum; posiadał go konsul albo pretor w ciągu roku swojej magistratury i mógł pozostawać przy nim w roku następnym (prorogatum imperium) i rok jeszcze, ale niedopuszczalne było wysyłać na wojnę osobę nieurzędową i obdarzać ją odpowiedzialną władzą (privatus cum imperio): ustrój republikański nie pozwalał na to. Niedopuszczalny był również powtórny obiór tej samej osoby na konsula przed upływem lat dziesięciu; kłopoty w czasie wojny z Hannibalem nieraz, powiedzmy, zmuszały do naruszenia tych praw, lecz teraz odpadły, i Rzym pragnął wrócić do surowości swoich zwyczajów republikańskich.
Na szczęście, drugi Scypjo się znalazł; był nim młody Tytus Kwinkcjusz Flamininus. Służył on pod Marcellem czasu wojny Punickiej, był przy oblężeniu i obronie Tarentu; zetknięcie z elementem greckim w Italji umocniło go w filhellenizmie, w którym niemal przewyższał samego Scypjona. Opanował w zupełności język grecki, a będąc, z natury swej, człowiekiem skorym do uwielbień i wielkodusznym, miłował, jak mówiono o nim, ludzi, którym świadczył dobrodziejstwa, niby własnych dobroczyńców; posiadał przy wybitnym wprost talencie wojskowym najodpowiedniejsze kwalifikacje na wodza w wojnie greckiej. Przyjaciele, wiedząc o tem, wysunęli kandydaturę jego na konsula na r. 198. Surowi ludzie, zazdrośni o zwyczaje republikańskie, jęli sarkać: co — młodzieniaszek, mający poza sobą jedynie kwesturę, odrazu konsulem? A trybunat, edylitet, pretura? — Ale ponieważ nie ustawa, jeno zwyczaj stanowił przeszkodę w tym wypadku, senat uznał za możliwe pozostawić ludowi prawo obioru, i Flaminina wybrano.
Objąwszy po swoim poprzedniku dowództwo nad legjonami w Epirze, znalazł się wkrótce w takiem samem kłopotliwem położeniu. Klucz do Macedonji od tej strony stanowiły źródła rzeki Aôos — lesisty wąwóz, gdzie rozwinąć szeroki front było wprost niemożliwością. Flamininus długo siedział w tym wąwozie, mając naprzeciw siebie Filipa i jego wojsko, i był zgnębiony myślą, że traci czas drogocenny — gdy wreszcie, nieoczekiwanie, zjawił się przed nim pastuch epirocki i oświadczył, iż przeprowadzi go ścieżynami górskiemi dookoła stanowisk macedońskich. Flamininus zamyślił się: powodzenie mogło decydować o całej wyprawie, lecz co będzie, jeżeli tu kryje się podstęp? Zapytał króla Epirotów, czy można zaufać pastuchowi. «Zaufaj — odrzekł mu ów — ale tak, żebyś nie ty był w jego ręku, tylko on w twoim». Flamininus odłączył część swojego wojska pod wodzą trybuna wojskowego i kazał pastuchowi, zakuwszy go w łańcuchy, spełnić daną obietnicę: w razie powodzenia miał przyobiecaną ogromną nagrodę. Rzeczywiście, rychło znak ogniowy na tyłach Macedończyków upewnił Flaminina, że obejścia dokonano pomyślnie. Wówczas wydał bitwę; Filip, wzięty w dwa ognie, nie mógł długo stawiać oporu. Straciwszy znaczną część swojego wojska, ustąpił z pozycji i cofnął się do Tessalji, dokąd Flamininus za nim podążył.
Koniec wojny jednak był jeszcze daleki; tymczasem starał się konsul rzymski wyzyskać korzyści militarne, które dała mu wygrana nad rzeką Aoos, a zarysowywała się i możliwość osiągnięcia większego pokojowego powodzenia. Główną podporą macedończyków w Grecji stanowił od czasów Antygona II, jak już wiemy, związek achejski, który doszedł do rozkwitu dzięki działalności swego pierwszego na wielką miarę stratega Arata. Filip i pod tym względem trzymał się polityki swojego poprzednika, lecz jako człowiek mający za nic prawa i wyuzdany, nadużył gościnności wodza achejskiego i uwiódł jego synowę, prześliczną żonę jego syna, Arata Młodszego, którą następnie zabrał ze sobą; a że młodzik nie zniósł cierpliwie takiej krzywdy, Filip kazał zgładzić obydwuch, ojca i syna, przy pomocy wolno działającej trucizny (213). Zrozumiałe jest, że tą zbrodnią popsuł swoje dobre stosunki ze związkiem, który potem pozyskał w osobie Filopemena jeszcze lepszego spadkobiercę Arata.
Mimo to zasada transwicynatu była tak silna, że nawet teraz sojusz pomiędzy Achejczykami i Filipem nie rozpadł się; ale postępowanie króla w r. 200, zburzenie Abydos i innych miast greckich, spustoszenie Attyki i podobne akty przemocy zachwiały ostatecznie jego wpływami. Na zgromadzeniu w 198 roku z pośród dziesięciu starszych («demiurgów») — pięciu opowiedziało się za przejściem na stronę Rzymu; nie była to jeszcze wymagana większość. Ale jednego z macedonofilów wziął ojciec na dłuższą rozmowę: po uporczywych i daremnych prośbach zagroził mu śmiercią na wypadek oporu. Demjurg uległ, i związek achejski przeszedł na stronę Flamiminina. Ten ostatni miał prawo przypisać sobie to powodzenie: wywołało je zwycięstwo nad rzeką Aoos i dobra sława zwycięzcy.
Tymczasem nastąpiła jesień i stało się oczywiste, że w tym roku wojna się nie skończy. Filip jął pertraktować o pokój; Flaminin nie opierał się, ale zażądał od króla zrzeczenia się wszystkich greckich posiadłości, z Tessalją włącznie, którą jeszcze Filip II, ojciec Aleksandra Wielkiego, przyłączył do Macedonji; król nie godził się i trzeba było wojnę prowadzić dalej. Dlatego senat przedłużył Flamininowi władzę jeszcze na jeden rok.
Zato rok ten — 197 — przyniósł rychłe rozstrzygnięcie. Zimą obie strony wzmocniły swoje wojska; obydwaj wodzowie mieli około 26.000 żołnierza, w tej liczbie 6.000 Etolów walczących po stronie Flaminina. Obydwaj stali w Tessalji, obydwaj zgadzali się z tem, że koniec wojny zależy od stanowczej bitwy. Spotkanie to nastąpiło koło wzgórza, które ze względu na kształt wierzchołka nazwano «Kynoskefalai» («Psie głowy»). Teren był nierówny, umożliwiał w dużej mierze obu stronom urządzanie zasadzek i napawał jedną i drugą pewną obawą. Nadomiar dzień wydawał się mglisty; chmury to spowijały dziwaczne szczyty Psich Głów, to, zkolei, obnażały je, potęgując trwogę i nieświadomość i tu i tam. Wojska zetknęły się na szerokim froncie; tego, co działo się na jednem skrzydle, nie było widać na drugiem — zasłaniała mgła. Pierwszy drgnął front rzymski; gońcy, jeden za drugim, zaczęli przybiegać, prosząc wodza o pomoc. Posłano Etolów; powodzenie stało się teraz udziałem Rzymian, a panika — Macedończyków. Ale i tutaj dzięki posiłkom odzyskano równowagę; stopniowo cała armja stanęła do walki. Prawe skrzydło Filipa zajmowało pagórek; to dogodne stanowisko dało mu zwycięstwo. Natomiast na lewem rozstawił Flaminin swoje słonie, pozostałość zdobyczy kartagińskiej, a przeciwko nim falanga macedońska była bezsilna. Jej klęska obróciła w niwecz powodzenie prawego skrzydła; kiedy wreszcie słońce przedarło zasłonę mgły, oświeciło pole bitwy, pokryte ciałami poległych Macedończyków, a w oddali ich rozbite zastępy, uciekające przed wojskiem rzymskiem.
Zwycięstwo pod Kynoskefalai rozstrzygnęło o losach wojny, lecz także rzuciło pierwsze ziarna niezgody w szeregi zwycięzców. Etolowie przypisywali sobie tę zasługę, spychając Rzymian na drugi plan; właściwie zaś to oni byli winni temu, że Filip wyprowadził z pogromu resztki swojego wojska, ponieważ zaraz po zwycięstwie rzucili się do grabieży obozu, by uprzedzić zajętych gonitwą Rzymian. Na kamieniu grobowym, postawionym na polu bitwy, rzekomo na cześć poległych Macedończyków, mocno wyolbrzymiwszy ich liczbę, wyryli te szumne słowa:
Tu, na tym grzbiecie tessalskim, bez grobu, bez płaczu, wędrowcze,
Legła Filipa moc — są mirijady to trzy.
Chrobry ją zgromił Etolczyk, a z nim i zastępy Latynów;
Te zaś Flaminin wiódł z głębi Italii ziem.
Biada ci, biada, Tessaljo! Ów Filip, uparty i bardy,
Szybciej od płochych sarn rzucił żałobny ten bój.
Tym nagrobkiem pragnęli dogryźć Filipowi, który w samej rzeczy odpłacił się ich poecie, noszącemu pełne chwały imię Alceusza, takim dwuwierszem:
Tu, na tym grzbiecie tessalskim, bez kory, bez liści, wędrowcze,
Na Alceusza cześć słup szubieniczny ma stać.
— lecz dotknęli nim raczej Flaminina i Rzymian wogóle. Etolowie nie poprzestali na tem, lecz dowiedziawszy sięł że Flaminin na wstępną propozycję Filipa o pokój da, przychylną odpowiedź, jęli głośno uskarżać się, jakoby wódz rzymski zaprzedawał wrogowi owoc ich wygranej i nadal pozostawiał w ciele Hellady tę drzazgę, którą teraz łacno mógłby usunąć.
Ale to właśnie dało Flamininowi możność okazania całej swojej szlachetności: aczkolwiek bardzo przykra mu była chełpliwość i niewdzięczność sprzymierzeńców etolskich, ani na krok nie cofnął się z raz obranej drogi. Trzeba wiedzieć, że trzema ostojami władzy macedońskiej na ziemiach Hellenów były warownie zajęte przez załogi macedońskie: w tessalskiej Demetrjadzie (starożytnym Jolkosie), w Chalkidzie eubejskiej i w Koryncie; Hellenowie bardzo się obawiali, że Flaminin, usunąwszy Macedończyków, wprowadzi tam swoje garninizony. Atoli Flaminin rozpoczął od tego, że zaprosił sprzymierzeńców do uczestnictwa w rokowaniach z królem. Tem samem wytrącał broń z rąk ich wszystkich, z wyjątkiem Etolczyków, którzy postawili żądanie, ażeby Filipa stracić lub wygnać, a jego królestwo zburzyć. Flaminin oświadczył grzecznie, ale stanowczo, że taki tryb postępowania sprzeciwia się odwiecznej zasadzie rzymskiej, nakazującej oszczędzać zwyciężonego. Ponadto, ciągnął on, nie zapewniłoby to bezpieczeństwa Helladzie. Rzeczywiście, nad Korem poległ Lizymach, ale w wyniku okazało się, że potok barbarzyńców gallickich, zerwawszy słabą tamę, zalał ziemie Hellady. A co stanie się teraz, jeżeli ze zniszczeniem Macedonji padnie ostatnia zapora przeciwko północnemu barbarzyństwu? — Były to uderzające, przenikliwe i mądre słowa: historja potwierdziła je później całkowicie.
Zawarto pokój na dosyć łagodnych warunkach. Dla siebie Rzym nie żądał więcej ponad zwrot wydatków wojennych; nawet zakładnicy, których początkowo zamierzano odesłać do Rzymu, wkrótce zostali uwolnieni. Ale swoich posiadłości w Helladzie razem z Tessalją Filip musiał się zrzec. Dla kogo?
W tym właśnie roku odbywały się igrzyska istmijskie w obwodzie Posydona koło Koryntu; z racji zawartego pokoju sciągnęło tutaj wielu Greków ze wszystkich krańców Hellady. I oto, kiedy wszyscy siedzieli na stadjonie i oczekiwali sygnału, otwierającego zawody, rozległ się dźwięk trąby wojennej i herold wśród powszechnego milczenia ogłosił: «Senat rzymski i wódz Tytus Kwinkcjusz, odniósłszy zwycięstwo nad Filipem macedońskim, pozostawia niezawisłość, wolność od danin i własne prawodawstwo państwom Koryntu, Fokidy, Lokrydy, Eubei, Tessalji...» i tak dalej, wymieniając długi poczet państw, nad któremi dotychczas ciężyła tak albo inaczej surowa ręka władcy macedońskiego.
Z zamarłem sercem przysłuchiwała się Hellada tym słowom: to, w imię czego walczył i umarł Demostenes, czego nie mogło dokonać półtora wieku ciągłych wyczerpujących wojen, to nareszcie stało się rzeczywistością! Ludziom już nie były w głowie igrzyska: widzowie rzucili się ku namiotowi Flaminina, zaczęli go zasypywać kwieciem i wstęgami, wszyscy pragnęli dotknąć ręki wodza rzymskiego i usłyszeć jego słowa. Trzy dni, prawie bez przerwy, ciągnęła się ta pielgrzymka, te objawy dziękczynienia, te pozdrowienia. A więc jest na ziemi naród, który prowadzi wojny, nie oszczędzając sił, nie zrażając się niebezpieczeństwami, — o wolność innych ludzi! Który przeprawia się nawet przez morze, dążąc, by na ziemi nie było władzy niesprawiedliwej, by siła szła wszędzie razem z prawem i uczciwością! Samem tem zwiastowaniem herolda wolność została przywrócona wszystkim miastom Grecji i Azji. Gdyby ktoś przewidział to w swojem marzeniu, byłby uważany za śmiałka; ileż dzielności i ile szczęścia należało posiadać, ażeby takie marzenie zamienić w rzeczywistość!
Kiedy Temistokles po zwycięstwie platejskiem zwracał się do Hellenów, przyznawał z pokorą, że zwycięstwo to nie sobie zawdzięczał, lecz pomocy rodzimych bogów i herosów. Teraz zgromadzeni na Istmie Hellenowie mogli powtórzyć słowa Temistoklesa, lecz do owych rodzimych półbogów winni byli dodać Homera, Eschyla, Sofoklesa, Eurypidesa, Sokratesa, Platona, Fidjasza, Praksytelesa, Zeuksisa, wszystkich mędrców, wszystkich artystów, słowem wszystkich tych, dzięki którym urok Hellady zniewala serca szlachetnych młodzieńców. Od tej chwili działali oni nieraz i przypomnieli się podczas ostatecznego oswobodzenia Grecji, które miało miejsce przed stu laty.
Flaminin niezupełnie zresztą pozbawiony daru wracał do Italji. Z pośród tych obywateli rzymskich, którzy w czasie wojny z Hannibalem zostali wzięci przez Kartagińczyków i, zaprzedani w niewolę, rozproszyli się po szerokim świecie, kilka tysięcy żyło i na ziemiach greckich. Przebywszy wiele lat w niewoli, utracili wszelką nadzieję, że kiedykolwiek ujrzą swoje rodziny, swoje domowe ogniska, swoją macierz-ziemię. Odszukano ich teraz, wykupiono i oddano Flamininowi. I kiedy Flaminin, według obyczaju rzymskiego, święcił swój tryumf, widok owego tryumfu był pomimo wszystko niezwykły: nie wodzowie nieprzyjacielscy, obciążeni kajdanami, postępowali za jego rydwanem tryumfalnym, lecz długi orszak obywateli rzymskich z nakrytemi głowami, oznaką powrotu z niewoli.
Oto był dar, jaki wyzwolona Grecja przyniosła swojemu oswobodzicielowi.
Zajęci sprawami greckiemi oraz «drugą wojną Macedońską», straciliśmy z oczu obu bohaterów wojny Punickiej, Scypjona i Hannibala. Obaj jeszcze żyli, ale jakie było ich życie?
Wiemy już, jakiego rodzaju pobudki polityczne nie pozwalały w wojnach zewnętrznych wyzyskać świetnych zdolności Scypjona jako dowódcy. Przytem zwycięzca Hannibala był na tyle lojalnym obywatelem, że nie opierał się temu i nie usiłował wbrew senatowi, korzystając naprzykład z poręki tego lub owego trybuna, domagać się dla siebie od ludu «władzy nadzwyczajnej» (imperium extraordinarium). Wzamian za to otrzymał z rąk szlachty wszelkie inne dostojeństwa, wchodzące w ramy republiki. Obierani raz na lat pięć cenzorzy uczynili go prawowicie «pierwszym senatorem» (princeps senatûs): znaczyło to, że gdy otwierano dyskusję, konsul przewodniczący jemu winien był zawsze udzielać głosu — mówiąc po rzymsku, jego pierwszego «pytać o zdanie» (sententiam rogare). I możemy być przekonani, że to jego zdanie prawie zawsze skupiało dokoła siebie większość głosów. W’ ten sposób został on uznanym przywódcą rządzącej w państwie szlachty. Nie ulega wątpliwości, że i listy konsularne i pozostałych wyższych urzędników układano w porozumieniu z nim; że on był niewidzialnym sprawcą wojny z Filipem i wyslania na tę wojnę Flaminina. W r. 194, po upływie lat dziesięciu od czasów jego pierwszego konsulatu, obrano go powtórnie; rok był spokojny, i Scypjo nie mógł się szczególnie odznaczyć. — Natomiast w roku tym wprowadzono pewną, błahą z naszego punktu widzenia, nowość, która mimo to zaszkodziła mu w oczach ludu.
Mianowicie z polecenia cenzorów edylowie wyznaczyli dla senatorów osobne miejsca w teatrze: krzesła w orchestrze; dotychczas podobnego wyróżnienia nie było. Tymczasem zgromadzenie publiczności w teatrze było swego rodzaju zgromadzeniem narodowem, w którem, aczkolwiek nie ferowano wninosków prawnych, jednakże sympatje i antypatje wyrażano z najzupełniejszą swobodą. Kiedy więc lud poraz pierwszy zebrał się w teatrze i ujrzał senatorów na ich nowych miejscach, odezwały się głośne protesty: co to znaczy? Widać — szlachta pogardliwie stroni od obywateli. Czyż to nie przystoi senatorowi sąsiadować ze zwykłym człowiekiem? Atakowano edylów, atakowano cenzorów, ale podniosły się też zarzuty przeciw Scypjonowi. Nieprzychylni mu zacierali ręce milczkiem.
Bądź co bądź, na razie tylko milczkiem. Cięższe było położenie jego wroga w zwyciężonem państwie. Organem szlachty kartagińskiej było w owym czasie wszechpotężne kolegium t. zw. sędziów; było tych sędziów stu i czterech, i oni to zagarnęli w swe ręce wszystkie bogactwa kraju i podług tajnych postanowień rozporządzali majętnością i życiem obywateli. Równocześnie ze Scypjonem Hannibal został w Kartaginie poraz drugi wybrany sufetą (t. j. mówiąc po rzymsku — konsulem). Widząc oburzające nadużycia” «sędziów» — postanowił z pomocą ludu złamać ich władzę. Wówczas zagrożone stronnictwo zwróciło się do senatu rzymskiego ze skargą przeciw niemu: że jakoby Hannibal, niby zwierz drapieżny, nie może przywyknąć do pokoju i stale powtarza, że jego ojczyzna od bezczynności w sen zapada, i że tylko szczęk oręża mógłby ją pobudzić do życia. W senacie rzymskim znaleźli się ludzie, na których podobne skargi działały: co się stanie, jeżeli tak jest rzeczywiście? Więc w czasie, gdy Wschód pochłania naszą uwagę, nieprzejednany Hannibal gotuje nam w Afryce trzecią wojnę Punicką! Możemy się jeszcze zetknąć z tym żądnym władzy i upartym człowiekiem, który stale utrzymuje Rzym w nastroju pełnym trwogi. — Nadaremnie szlachetny Scypjo powstawał przeciw tym nędznym intrygom: «czy przystoi nam, senatowi rzymskiemu, skłaniać ucho na oszczerstwa małych wrogów wielkiego człowieka?» Ale wobec popłochu, co opanował senatorów, nawet jego ważkie słowo nie miało siły. Postanowiono wyprawić do Kartaginy poselstwo niby dla załatwienia sporu z Masynissą. Ale Hannibal przeniknął właściwy cel; w przebraniu uciekł do jednego z miast nadmorskich i tam siadł na okręt. Tak porzucił ojczyznę. Czy na zawsze?
Nie, Hannibal wierzył w swój powrót. Nie napróżno przepowiednia grecka, którą kiedyś usłyszał, brzmiała:
Proch ziemi libijskiej pokryje Hannibala.
Kartago była kolonją fenicką; Fenicja zaś znajdowała się wówczas pod władzą Antjocha Wielkiego, który był jedynym poważnym wrogiem Rzymu. Niech tylko on da właściwy posłuch jego radom: przymierze Syrji ze zwyciężonym, ale nie unicestwionym Filipem i z odrodzoną Kartaginą — wytworzy potęgę, wobec której nie ostoi się dumny pan Italji. I rzeczywiście, Antjoch przyjął Hannibala z szacunkiem, zawsze go uważnie wysłuchiwał — i nigdy się do jego rad nie stosował. Nie mogli obaj osiągnąć porozumienia: Antjoch nazywał się «Wielkim», Hannibal był nim istotnie.
Ale sam pomysł wojny z Rzymem podobał się królowi syryjskiemu. Co prawda, moment najwłaściwszy zmarnował: nie poparł w swoim czasie Filipa, podobnież jak Filip w swoim czasie nie poparł Hannibala. Ale sprawa nie była jeszcze bynajmniej stracona. Właśnie niedawno temu zmarł stary król-bohater Pergamu, Attalos I, i na tron po nim wstąpił jego młodszy syn, Eumenes II; z Egiptem zaś zawarł Antjoch coś w rodzaju układu osobistego, wydając swą córkę Kleopatrę za Ptolemeusza V Epifanesa, jeszcze młodszego króla ziemi dawnych faraonów. Z drugiej strony wiecznie niespokojni i pełni pychy Etolczycy w Grecji nie krępowali się niczem: uważali się za pokrzywdzonych przy podziale zdobyczy macedońskiej. I tu zaczęła się zdradziecka, podwójnie występna gra wobec szlachetności, jaką Flamininus okazał w stosunku do Greków. Lawirując pomiędzy państwami Hellenów i Antjochem, okłamywali obie strony, zapewniając Hellenów, że Antjoch przybędzie z całą potęgą swego ogromnego królestwa, Antjocha zaś — że z jego przyjściem cała Grecja jak jeden mąż powstanie przeciw jarzmu macedońskiemu.
Są tacy, którzy Flamininowi wyrzucają jego łatwowierność: jużci nie powinien był wyprowadzać swoich załóg ani z Demetrjady, ani z Chalcydy, ani z Koryntu. Lecz właśnie haniebne zachowanie się intrygantów etolijskich dowiodło, że miał słuszność. Kiedy nakoniec Antjoch przeprawił się do Europy — cała Grecja jak jeden mąż zachowała spokój niewzruszony, a gdy jego emisarjusze zapewniali Greków, że król ich przyszedł Helladę uwolnić — zamiast odpowiedzi słyszeli zawsze pytanie: od kogo?
Lecz idziemy zbyt daleko. Przeprawić się do Europy nie było królowi tak łatwo: musiał naprzód opanować niektóre miasta jońskie i eolskie, które uznawały władzę Ptolemeuszów. Powiedzmy, że dla przyszłego oswobodziciela Grecji było to zajęcie dość osobliwe, ale do swoich operacji morskich potrzebował on wybrzeża małoazjatyckiego, zwłaszcza Efezu, dokąd przeniósł główny postój floty syryjskiej. Nareszcie w r. 192 mógł przeprawić się do Europy. Pierwszym skutkiem jego zjawienia się w Grecji było głębokie rozczarowanie wzajemne. Etolczycy, mimo dużej zabiegliwości, nie mogli mu dać do rozporządzenia żadnych innych sił prócz własnych, on zaś — licząc na większą pomoc z ich strony — wziął ze sobą zupelnie nieznaczne siły. Z tego powodu Flamininus na zebraniu achejskiem powiedział żartobliwie: «Wojsko Antjocha przypomina mi ucztę u mego chalcydzkiego gospodarza. Przynoszono nam dania z dziczyzny wszelkiego rodzaju: były tam i zające i głuszce i kuropatwy i niewiadomo co jeszcze. Wyraziłem mu swe zdziwienie, skąd w środku lata ma tyle dziczyzny; na to gospodarz się roześmiał i rzekł: wydam ci swoją tajemnicę — to mój kucharz zmajstrował wszystko ze zwykłej wieprzowiny. Tak samo i tutaj. Antjoch sprowadza tu do was Medów, Chaldejczyków, Elamitów i t. d., ale to tylko pozór, bo właściwie są to wszystko pospolici Syryjczycy».
Ale dłużej już tego znosić nie było można. Rzymianie przedtem już usiłowali przemówić do rozsądku Etolczyków, którzy się nadmiernie przeceniali; atoli otrzymali od nich odpowiedź bez sensu: «poznacie nasze warunki, skoro obóz etolski stanie na wybrzeżu Tybru». Antjochowi również oświadczono, że jego przyjazd do Europy uważany będzie przez Rzym za powód do wojny, lecz król odpowiedział, że jako prawnuk Seleuka Zwycięzcy uważa za swoje wszystkie te ziemie, które jego pradziad zdobył prawie przed stu laty w wojnie z Lizymachem. Otóż Antjoch teraz przeprawił się do Europy; należało mu wypowiedzieć wojnę, i tak się stało (192 r.).
Widzimy tutaj znów Scypjona u steru rządów w państwie rzymskiem. Na rok przedtem otrzymał on od senatu polecenie, by udać się w poselstwie do Antjocha w Efezie; żywił podówczas nadzieję, że łagodna wymiana zdań będzie mogła zażegnać wojnę. Cala powaga jego misji polegała właściwie na owej wymianie zdań w pertraktacjach, co zresztą żadnego skutku nie odniosło. Współcześni z daleko większą sympatją ocenili jego drugie spotkanie — spotkanie z Hannibalem. Krążyła opowieść, że pewnego razu mówili oni ze sobą o wielkich dowódcach.
Hannibal miał odrzec Scypjonowi, że za największego wodza uważa Aleksandra Macedońskiego, po nim zaś na drugiem miejscu stawia Pyrrusa z Epiru, na trzeciem — siebie. Scypjo, uśmiechając się, zapytał Hannibala: «A cobyż powiedział gdybyś pod: Zamą mnie zwyciężył?»
— Wówczas, — odpowiedział ów — postawiłbym siebie nie na trzeciem, lecz na pierwszem miejscu».
Powróciwszy do Rzymu Scypjo kierował nadal polityką republiki. Konsulem w r. 191 został wybrany jego gorący poplecznik, Manjusz Acyljusz Glabrjo, «człowiek nowy», by rzec wszystko, lecz jak się następnie okazało, niezwykle sprawny.
Antjoch wręcz przeciwnie dziwnie się opuścił: jakgdyby nie zdawał sobie sprawy z powagi swego położenia, wesoło spędzał zimę w Chalkidzie, a nawet uznał za stosowne święcić tam gody weselne z pewną piękną Greczynką, córką zwykłego obywatela Chalkidy. Lekkomyślność króla udzieliła się naturalnie i jego otoczeniu tak, że owo zimowanie w Chalkidzie bardzo rozprzęgło dyscyplinę w wojsku syryjskiem.
Natomiast Acyljusz odrazu poprowadził rzeczy bardzo energicznie: niespodzianie dla wszystkich, ukazał się z wojskiem w Macedonji. Ze szkodą Antjocha plan Hannibala co do Filipa nie został w swoim czasie wprowadzony w czyn: król macedoński uczciwie wypełnił obowiązek, jaki spływał nań podług układu z Rzymem. Szybkim marszem wojsko rzymskie przeszło z Macedonji do Tessalji, oczyściło ten kraj od załóg Antjocha i stanęło u wrót Grecji środkowej. Antjoch zmuszony był myśleć o obronie, a ku temu jedna tylko była pozycja, wyznaczona przez samą naturę i wskazana przez historję — Termopile. Po raz trzeci ów sławny przesmyk pomiędzy górą i morzem przypomina o sobie, lecz tym razem współczucie nasze nie jest po stronie jego obrońców. Antjoch kazał wojsku swojemu zająć wschodnią z pośród dwojga «bram», jakie wąwóz posiada, powierzając swoim etolskim sprzymierzeńcom obronę zdradzieckiej «ścieżki Efjaltesa». Ale Etolczycy zawiedli jego zaufanie.
W wojsku Acyljusza służył w charakterze trybuna wojskowego mąż, który jako były konsul miał stopień wyższy niż dowódca; był to ów M. Porcjusz Kato, z którym wiele jeszcze będziemy mieć do czynienia. Dlaczego chciał stanowiska w wojsku, okazało się później; narazie jako zwykły oficer wypełniał bez większej korzyści dla siebie polecenia swojego dowódcy. Acyljusz powierzył mu nieuniknione obejście ścieżką Efjaltesa; wiemy, że stali tam Etolczycy, ale Rzymianie nie mieli podstaw do szczególnie wysokiego mniemania o ich dzielności; rzeczywiście pozwolili się podejść znienacka i ze ścieżki ich usunięto. W tym samym czasie bitwa się już zaczęła; Antjoch z powodzeniem odpierał natarcie Acyljusza, nagle ktoś zwrócił uwagę na to, że z wysokości Kallidromu, tak zowie się wąwóz, jakieś zbrojne oddzialy zstępują w przesmyk. «To Etolczycy», spokojnie odpowiedział król. Rozczarowanie nastąpiło wówczas dopiero, kiedy owe oddziały znalazły się zupełnie blisko, ale było zapóźno. Okrążone przez Rzymian w dzikiej dolinie wojsko zostało wycięte, sam król na czele niewielkiego oddziału dopadł do Chalkidy. Wyrzekł się zamiaru wyzwolenia opornej Grecji i popłynął z powrotem do Efezu.
Lecz to wszystko nie było jeszcze końcem wojny; prowadzić jej na gruncie azjatyckim nie mógł już Acyljusz. Uporządkowanie spraw greckich, w szczególności etolskich, zajęło resztę roku, potem zaś w poczuciu szczęśliwie i uczciwie spełnionego obowiązku Acyljusz wrócił do Rzymu, gdzie otrzymał zasłużony tryumf.
Rozwiązania oczekiwano w roku następnym, 190; jednym z dwóch konsulów został obrany Lucjusz Korneljusz Scypjo, brat bohatera z pod Zamy. Nie znaczyło to jeszcze, że jemu będzie powierzona wojna; zaszczyt ów mógł przypaść i jego koledze. Lecz nagle Publjusz Scypjo oświadcza w senacie, że jeśli wojna zostanie powierzona jego bratu, to on sam gotów jest towarzyszyć mu w charakterze legata, t. j. adjunkta. Słowa te wywarły głośny entuzjazm; zdawało się, że pełne chwały spotkanie pod Zamą ma się powtórzyć: przy boku Antjocha — Hannibal, przy konsulu rzymskim — Scypjo, zwycięsca Kartagińczyka, obaj formalnie podwładni, obaj w rzeczywistości dowódcy. Rozumie się samo przez się, że wniosek «pierwszego senatora» został przyjęty, czego natychmiastowym skutkiem było to, że tysiące weteranów bitwy pod Zamą dobrowolnie pospieszyły pod znaki konsula, radując się możnością zaszczytnej służby pod rozkazami ukochanego wodza.
Jednak, ażeby zwyciężyć Antjocha, trzeba było przeprawić się do Azji, a to było trudne: na morzu panował król syryjski, którego flota pod każdym względem przewyższała flotę Rzymian; czuli się oni i teraz na morzu tak nieswojo, jak w czasie pierwszej wojny Punickiej. Prawda, posiadali sprzymierzeńców, Pergam i Rodos; opierając się na nich, można było zetrzeć się z Antjochem. Ale w sprawach wojskowych trzy trzecie zawsze okazują się mniejsze od jedności. Antjoch nadomiar posiadał dzielnego i oddanego bardzo admirała w osobie Poliksenida, rodyjskiego renegata; człowiek ten powziął prosty plan zniszczenia swoich trzech przeciwników jednego po drugim, zaczynając od własnej ojczyzny, którą nienawidził; z tą myślą nakazał oświadczyć admirałowi rodyjskiemu, że jeżeli zostanie mu zapewniony bezpieczny powrót na Rodos, gotów jest wydać flotę królewską. Rodyjczyk mu zaufał, udał się ze swoją flotą do Efezu, jakgdyby po pewną zdobycz, i opłacił to utratą prawie wszystkich swoich statków. Ale Rodos nienadaremnie był najbardziej nieugiętym i czynnym z pośród miast greckich: nie pozwolił się zgnębić tą wielką stratą, wytężył wszystkie siły, zbudował nową flotę, zaciągnął nowych marynarzy i rychło zajął znowu poprzednie wybitne stanowisko w szeregu państw morskich. Mimo to owa zwłoka zaważyła dość ciężko na operacjach rzymskich: upłynęła większa część roku, zanim Rzymianie mogli przeprawić się przez Hellespont. Skoro tego dokonano, połowa zadania zdawała się być spełniona. «Ten koń czuje już nietylko uzdę, lecz i jeźdźca», żartował Scypjo.
Jednakże mówiło się to raczej dla pocieszenia żołnierzy; w samej rzeczy pozostałe zadanie było jeszcze niezmiernie ciężkie: oczekiwało Rzymian spotkanie z Antjochem na jego własnej ziemi, walka przeciwko armji, liczebnie więcej niż w dwójnasób przewyższającej rzymską. Lecz oto na czem polegała przewaga tej ostatniej. Naturalnie przyszła kolej na drugi pojedynek między Scypjonem i Hannibalem; atoli, gdy konsul rzymski, uznając wyższość swojego wielkiego brata, we wszystkiem był mu posłuszny, — król syryjski, pyszniąc się ze swoich dawnych powodzeń, którym zawdzięczał swoje przezwisko, zgóry patrzył na starego lwa kartagińskiego.
Pod Magnezją koło góry Sypilu miała się odbyć bitwa stanowcza. Mając do usług ogromną armję, król potrzebował nie przesmyków jeno rozległej równiny. Ale nietylko przewaga liczebna była po jego stronie. Władca azjatycki gotował swojemu wrogowi i inne niespodzianki, o których nie mogło być mowy w Termopilach. Były to po pierwsze słonie, z któremi starym żołnierzom z pod Zamy wypadło odnowić znajomość; po drugie spadek po Persach, wozy bojowe z kosami na osiach; po trzecie pulki złożone z dzikich Gallów, co tysiącami służyli w wojsku bogatego króla. Wszystkiemu temu Scypjo mógł przeciwstawić jedynie męstwo i wytrzymałość swojego wojska, osobisty talent wodza oraz oddaną umiejętną pomoc młodego rzymskiego sojusznika Eumenesa. I dzięki tym wyższościom zwyciężył.
W planie Antjocha było, rzecz prosta — skoro front jego przerastał szerokością rzymski — obejść przeciwnika ruchem lewego skrzydła: równocześnie rzucił swoje wozy bojowe na centrum. Tutaj dopiero Eumenes wykazał swoje zdolności wojskowe. Rozporządzał tylko minutami: trzeba było skończyć z natarciem wozów wcześniej, nim Antjoch dokona ruchu oskrzydlającego; i to zadanie Eumenes wypełnił znakomicie. Żołnierzom swoim rozkazał godzić nie w woźniców, lecz w konie, licząc, że rozjuszone poniosą; tak też się stało, a straszne ostrza kół jęły kosić swoich zamiast wrogów, roznosząc postrach i zamieszanie w szeregach wojska syryjskiego. Nie zostawiając mu czasu do opamiętania się, Eumenes całą swoją jazdę rzuca na spotkanie konnego skrzydła Syryjczyków, przeciw najlepszej części jego konnicy, t. zw.
katafraktom (po naszemu: pancernym); tym śmiałym manewrem prędko zlikwidował zamierzony ruch oskrzydlający i odciął katafraktów od reszty wojska. Tymczasem nadążyła i piechota rzymska; razem z nią Eumenes natarł na lewe centrum, gdzie stali Gallowie. Uderzywszy odrazu z frontu i na skrzydle, Rzymianie zmusili ich do ucieczki, obnażając w ten sposób środek armji, jądro sił Antjocha — wypróbowaną w tylu bojach falangę «macedońską» z jej słynnemi długiemi kopjami, «saryssami». Bardzo głęboka, jako szyk, mogła ocalić sytuację, rozwijając szeregi. Ale do tego konieczna była szybka decyzja dowódcy — byłoby tak, gdyby na czele wojska stał Hannibal. Lecz tego Antjoch starannie unikał, nie chcąc, by Kartagińczyk zaćmił jego sławę; więc falangitom pozostało jedynie — wycofać się do swego pobliskiego obozu; wycofali się też, narazie w porządku bojowym, później w rosnącem zamieszaniu, wreszcie w panicznej ucieczce.
Lecz gdzież był sam Antjoch? Antjoch, dowodząc prawem skrzydłem, odnosił tryumf nad Rzymianami, których rzeczywiście udało mu się odciąć od ich głównego oparcia, od rzeki. Lecz tryumf ten nie był trwały. Obóz rzymski był zupełnie blisko; cofające się legjony otrzymały pomoc i zatrzymały się — i Antjoch, rozejrzawszy się, zobaczył, iż jego środek i lewe skrzydło są w rozsypce. Jego powrót niczego już nie mógł ocalić; zwycięstwo przeciwnika nad nim okazało się zupełne.
Teraz wszystko było stracone: należało pogodzić się z wypadkami, to jest zawrzeć pokój. Warunki rzymskie były znane: wyrzec się nietylko Grecji, ale i Azji Mniejszej po Taurus, prócz tego — kontrybucja, zmniejszenie floty i tak dalej. Dla siebie Rzym i tym razem nie zażądał ani jednej piędzi ziemi. Odebrana Antjochowi część Azji została oddana już to Eumenesowi, który z tego powodu, jak wiemy, postawił wspaniały ołtarz Zeusowi — już to Rodyjczykom. «Wojna Syryjska» skończyła się, i nominalny wódz L. Scypjo, za przykładem brata Scypjona Afrykańskiego, przyjął sławny tytuł «Scypjona Azjatyckiego» (Asiagenus).
Ale kiedy Scypjonowie w Azji przysparzali sławy imieniu rzymskiemu, w samym Rzymie zachodziły wypadki, które bynajmniej nie w porę zbiegły się z bitwą pod Magnezją. W 189 roku znowu przypadł termin cenzusu; wpośród kandydatów na cenzorów znajdował się i Manjusz Acyljusz, zwycięzca Antjocha w Termopilach. Jego wybór zdawał się być zapewniony: po Scypjonie i Flamininie nie było w Rzymie głośniejszego nazwiska. Przytem był on drogi i szlachcie, jako zwolennik Scypjona, i ludowi, jako swój «człowiek nowy». I oto naraz — dwóch trybunów ludowych, dwóch Sempronjuszów, pociąga go do odpowiedzialności przed sądem ludowym za to, że jakoby zatrzymał sobie część zabranej Antjochowi zdobyczy. Ów sąd ludowy był instytucją niezdarną; odbywał się w kilku oznaczonych terminach, i jedynie ostatni termin był z konieczności terminem wyroku. Ale jeżeli lud był już zadziwiony brzmieniem oskarżenia, to bardziej jeszcze zadziwiła go osoba jednego ze świadków: był nim Kato, ten sam, który swym umiejętnym ruchem oskrzydlającym dopomógł Acyljuszowi odnieść zwycięztwo Termopilskie. Oświadczył on teraz, że widział pomiędzy zdobyczą złote i srebrne naczynia królewskie, których jednakże na tryumfie nie było. Tem oświadczeniem zbił z tropu wszystkich przyzwoitych ludzi, bo nadomiar sam znajdował się w liczbie ubiegających się o cenzurę. Oto dlaczego, będąc już mężem konsularnym, zapragnął udać się w charakterze trybuna wojskowego do zaciągu konsula: by go śledzić i donosić na niego. Acyljuszowi w podobnych warunkach kandydatura obmierzła; cofnął ją — a Sempronjusze zrzekli się natychmiast swojego oskarżenia. Lud zresztą pokazał co potrafi: Acyljusza, ponieważ zrzekł się, wybrać nie mógł, ale Katona obalił.
Ludzie doświadczeni już wówczas domyślali się, że Sempronjusze i Acyljusz byli w tej sprawie jedynie pokrywką; że właściwą duszą oskarżenia był kto inny — a mianowicie ten, który okazał się świadkiem — i że cel właściwy też był inny. Po dwóch latach stało się to jeszcze oczywistsze. Odbyło się posiedzenie senatu; nagle dwóch trybunów — znów takich dwóch Petyljuszów — podaje wniosek, ażeby senatowi został przedłożony rachunek z opłaconej przez króla Antjocha kontrybucji — mając na myśli owe 3000 talentów, które przy zawarciu pokoju Antjoch wręczył konsulowi rzymskiemu. Formalnie żądanie to zwrócone było do Lucjusza Scypjona, ale w istocie, rzecz jasna, do Publjusza, który był duszą całej wyprawy; Publjusz ponadto był «pierwszym senatorem» i — jako taki — powinien był wypowiedzieć się jako pierwszy. I oto na zapytanie przewodniczącego konsula: «Twoje zdanie, Publjuszu Korneljuszu?» — ów, zwracając się do swego brata Lucjusza, poprosił go, ażeby ten przyniósł z domu przechowywane u niego rachunki. Wszyscy byli zdumieni tą niespodzianą ustępliwością i oczekiwali, co będzie dalej. Kiedy Lucjusz przybył z rachunkami, Scypjo ich zażądał. «Rachunki istnieją, — rzekł sucho — lecz obowiązek okazania ich nie istnieje» — i z temi słowy podarł przyniesione pisma na strzępy.
Trybuni zamilkli, i sprawy tej w senacie więcej nie poruszono, ale cichy pomruk trwał: teraz jużci sami mogliście się przekonać, Kwiryci, że wzywać wielkiego pana do odpowiedzi w senacie, to sprawa beznadziejna. Upłynęły jeszcze dwa lata — i nowy trybun, M. Newjusz, na zebraniu trybuckim plebejuszów wzywa Publjusza Scypjona do odpowiedzi za to, że, przekupiony przez króla Antjocha, ofiarował mu pokój na zbyt dogodnych warunkach; — oto z jaką oceną spotkała się u ludu bezinteresowna polityka Scypjonów i Flamininów. Znów nadchodził czas sądu ludowego z jego skomplikowanemi terminami, ale te terminy były nieumiejętnie rozłożone przez trybuna. Skoro nadszedł termin pierwszy, dumny patrycjusz i tym razem przeraził wszystkich swą ustępliwością: stawił się, spokojnie zajął swoje miejsce. Trybun wygłosi swoją pierwszą mowę oskarżającą. Scypjo jej wysłuchał i, zwracając się do ludu, rzekł: «Dzisiaj, Kwiryci, rocznica tego dnia, w którym lat temu osiemnaście zwyciężyłem Hannibala pod Zamą. Dnia tego składam Jowiszowi obiatę powinną na Kapitolu; kto laska, proszę ze mną?. Mówiąc to powstał i udał się z forum przez Via Sacra na Kapitol; lud wszystek ruszył tam za nim, i trybun został — sam ze swoim sekretarzem.
Po tej nowej porażce nieprzyjaciele stali się oględniejsi; kilka miesięcy później drugi trybun oskarżyl przed tymże sądem ludowym Lucjusza Scypjona o przywłaszczenie sum otrzymanych od Antjocha; w charakterze kary proponował grzywnę, coprawda, bardzo wysoką. Tym razem cel został osiągnięty: Lucjusza uznano winnym. Nie znaczy to, naturalnie, że był istotnie winien: szczegóły sprawy są nam nieznane, a namiętności partyjne to licha rękojmia sprawiedliwości. Skazany nie mógł zapłacić grzywny; trybun — oskarżyciel kazał liktorowi zaprowadzić go do więzienia. Lecz tutaj ujął się za Lucjuszem drugi trybun, Tyberjusz Sempronjusz Grakchus: «Ja jestem wrogiem Scypionów; — rzekł do ludu — ale pomimo to nie mogę dopuścić do tego, by zwycięzca Antjocha był odsyłany do tego samego więzienia, do którego niegdyś sam, będąc wodzem, odsyłał wrogów ludu rzymskiego». Tak powagą swojej «trybuńskiej intercesji» ocalił od wstydu nie tyle Lucjusza Scypjona, ile lud rzymski.
W rezultacie władza Scypjonów została zniesiona. Publjusz Afrykański opuścił Rzym i udał się do swojej nadmorskiej posiadłości pod Liternum w Kampanji; tu umarł w następnym 183 r. Na łożu śmierci polecił żonie swojej Emilji, aby go pochowała tutaj, w Liternum, nie zaś w grobie jego przodków koło Porta Capena w Rzymie: «Nie chcę, mówił, ażeby mój proch spoczywał w niewdzięcznem mieście». Drugiem jego rozporządzeniem było, aby młodsza ich córka została wydana za jego wielkodusznego wroga i obrońcę Tyberjusza Grakcha.
Mniejwięcej w tym czasie poselstwo rzymskie bawiło u króla Bitynji nad Propontydą; królem był podówczas Prusjasz, którego imię po dziś dzień żyje w nazwie założonego przezeń miasta Prusy (obecnie Brussy) u podnóża Olimpu Bityńskiego. Z pominięciem innych spraw przewodniczący poselstwa przeszedł do tej, którą uważał nieledwie za najważniejszą: <u ciebie znalazł schronienie ten, w którym lud rzymski widzi swego najgorszego wroga; z jego porady prowadziłeś wojnę z naszym sprzymierzeńcem Eumenesem; możesz stać się przyjacielem narodu rzymskiego, jeżeli wydasz Hannibala».
Rzeczywiście wielki Kartagińczyk po klęsce Antjocha pod Magnezją uciekł z początku na Kretę, później na dwór bityńskiego Prusjasza, licząc — pamiętać proszę o prawie transwicynatu, — że ów, jako sąsiad Pergamu, z pewnością będzie jego, Hannibala, przyjacielem. Rzecz zrozumiała, że i tę gościnę uważał za czasową: będzie mu dobrze wszędzie, gdzie nienawidzą Rzymu, póki nie zawezwie go ojczyzna do nowej rozstrzygającej walki. A że sądzone mu było wrócić, o tem nie wątpił: wszakże przepowiedziano mu, że «proch ziemi libijskiej pokryje Hannibala».
Teraz co prawda Rzymianie zażądali jego wydania. Hannibal się uśmiechnął; czyż, jako wszechmogący wódz Prusjasza przeciwko Eumenesowi, nie mógł przewidzieć tego i nie przedsięwziąć pewnych środków w swoim pałacu? — Już oto rozlega się złowieszcze pukanie do drzwi. Niech sobie pukają; są drugie drzwi, piwniczne, skryte: prowadzą do podziemnego przejścia, to zaś w głuchy bór zamiejski. Oto już jest na wolności; oto już i morze niedaleko. Czy aby zastanie jaki okręt? Ależ, naturalnie; przecież sądzone mu powrócić do ojczyzny. A tymczasem będzie mógł sobie urządzić pierwszy odpoczynek w tej oto wsi nadmorskiej.
— Jak zwie się twoja wieś?
— Libja, odpowiedział wieśniak.
Hannibal drgnął, ale długo nie mógł rozmyślać. Rozległ się tętent: to pogoń go ściga! Teraz nowa troska, — uniknąć niewoli: wszystko przewidujący Hannibal nosił przy sobie pęcherzyk z trucizną. Teraz, wobec zbliżania się pościgu, przypomniał sobie o nim.
I jednego i tego samego roku piarg nadbrzeżny dwóch odległych od siebie mórz pokrył popioły obu przeciwników, którzy niegdyś starli się pod Zamą. Rok ów był rokiem tysiącznym od zburzenia Troi.
Już pobieżnie wspomnieliśmy wyżej, że według nader poważnych dochodzeń chronologicznych Eratostenesa, uczonego z III wieku, zburzenie Troi nastąpiło w 1183 roku. Z drugiej strony oddawna ustaliła się wiara w Rzymie, że jego podwaliny założył zbiegły ze zburzonej Troi Eneasz. Coprawda czas obu tych zdarzeń jest różny i to nawet bardzo: przecież Rzym według podań miejscowych był założony, jeśli już nie koniecznie w 753r., jak ustalono później, to w każdym razie koło tego czasu. Lecz kiedy tę niezgodność spostrzeżono, usunięto ją przez przypuszczenie, że Eneasz był jedynie pobocznym założycielem Rzymu, że pomiędzy nim a Romulusem żył długi szereg królów albańskich. Ale nikt nie wątpił, że Troja była prawdziwą metropolją Rzymu: kiedy rzymscy wodzowie lub posłowie przechodzili obok sławnego wzgórza, na którem teraz stało skromne miasteczko Nowy Iljon, nigdy nie pominęli sposobności, by tam wstąpić i zlożyć ofiarę Atenie Iljońskiej. Okoliczność ta wzmocniła także, jak już mówiliśmy, przyjaźń Rzymu z Pergamem, w granicach którego leżał Nowy Iljon.
I oto zbliżało się tysiąclecie upadku owej metropolji Rzymu. Tysiąc lat — to znaczy dziesięć wieków, a przecież wiek to największa możliwa długość życia ludzkiego; długość ta według Platona i innych określona została na sto lat. Co się tyczy tych dziesięciu wieków, to w księgach Sybili było zagadkowe, lecz straszne proroctwo. Każde stulecie znajduje się pod opieką odrębnego bóstwa: ostatni wiek dziesiąty jest pod opieką Apollina. On zamknie ruch tego koła, doprowadzi wszystko do punktu wyjścia. Nastąpi odnowienie całego świata, lecz będzie go poprzedzała zagłada starego. Jak wówczas, w poprzedniem kole, zagłada dosięgła Troi, tak obecnie miastem przeznaczenia będzie jej potomek nad Tybrem. Nadciągnie zzewnątrz wróg niezwyciężony, «Forum pokryje się namiotami», ogień pochłonie gród na siedmiu wzgórzach. A potem się zrodzi nowy świat — niewiadomy.
Księgi Sybilli grały w religji starożytnego Rzymu tę samą mniej więcej rolę, jaką w świecie chrześcijańskim, dla ludzi usposobionych mistycznie, odgrywa Apokalipsa: Rozważały one zagadkę końca świata i zawierały mgliste, lecz tembardziej dręczące aluzje co do możliwej odpowiedzi. Więc jakiż to potężny naród jest tym, któremu sądzono zetrzeć z oblicza ziemi władcę świata zachodniego? Rzymianie! przywykli widzieć swych. najzawziętszych wrogów w Gallach, którzy już raz, ściśle dwa wieki temu, zajęli Rzym. W ostatnich czasach najstraszniejszym wrogiem Rzymu był Hannibal, który omało go nie zdobył w 213 r. Z drugiej strony Troja opanowana była przez Greków, więc przepowiednia mogła i ich mieć na widoku; wreszcie, gdy zbliżał się termin tragiczny, najpotężniejszym, a nawet jedynym potężnym przeciwnikiem Rzymu był Antjoch Wielki, a właśnie jemu służyli Gallowie (azjatyccy — lecz mimo wszystko, Gallowie) i Hannibal, a z Greków Etolczycy. Oczywiście, że jeżeli już komu sądzono odnieść zwycięstwo nad Rzymem, to właśnie jemu. Na tle tej wiary nawet przytoczona wyżej zuchwała odpowiedź Etolczyków: «Odpowiemy wam, kiedy swój obóz rozbijemy na brzegach Tybru» — wyda się do pewnego stopnia zrozumiałą; tembardziej zaś zrozumiałą wyda się pewność siebie samego Antjocha, prawnuka tego Seleuka, który był uważany za syna i ulubieńca Apollina.
Należy wziąć pod uwagę, że idea takiego okresowego odnowienia świata była wypiastowana przez filozofję grecką. Widzimy ją już w apollińskiej nauce Pitagorasa; przyjął ją do swego systemu i przeciwnik jego, Heraklit, przypuszczając, że okresowo Świat spopiela się w ogniu, fizyka zaś Heraklita była podstawą stoicyzmu, nadwornej filozofji królów pergameńskich. Oczywista, że nauka filozoficzna, nauka o powszechnem spopieleniu, zasadniczo różniła się od proroctwa Sybili o przeznaczeniu, które zawisło nad jednem miastem; lecz można je było pogodzić, zwłaszcza za pośrednictwem astrologji, która po przeniesieniu na grunt grecki, zapuściła korzenie głęboko i wydała liczne a wspaniałe kielki...
— «Że też chce wam się słuchać tych wszystkich majaczeń greckich!» — Ten gniewny okrzyk słyszano, im dalej tem głośniej, z ust M. Porcjusza Katona, jednego z najgodniejszych uwagi działaczów owej epoki. Pochodził on z Tuskulum, miasta łacińskiego na górze Albańskiej, które już dawno korzystało z rzymskich praw obywatelskich; był to człowiek, prowadzący życie surowe, zajadły domator, a nadewszystko bardzo pracowity gospodarz. Życie jego więc możeby minęło wśród drobnych trosk domowych, gdyby nie jego sąsiad, bogaty patrycjusz L. Walerjusz Flakkus, który zwrócił na niego uwagę i skłonił go do życia publicznego. Tu jednak spotkał wielkie trudności; był <człowiekiem nowym», i jako taki zmuszony był zdobywać sobie miejsce przebojem, miejsce, które z łatwością zajmowali jego arystokratyczni rywale. To uczyniło go zgorzkniałym i zjadliwym. Jako kwestor został przydzielony do konsula Scypjona; sympatje greckie tego ostatniego były głęboko wstrętne dla starorzymskiej duszy chłopa tuskulańskiego, i tutaj zaczęła się jego nienawiść do zbawcy ojczyzny, która przyniosła mu smutne zwycięstwo w dwadzieścia lat potem.
Powracając przez Sardynję zapoznał się z odbywającym służbę w tamtejszym kontyngencie «sojuszników», zdolnym młodym poetą Kw. Ennjuszem. Ennjusz spodobał mu się, i Kato zabrał go ze sobą. Co wzbudziło tę sympatję, trudno powiedzieć, lecz oczywiście, biorąc Ennjusza ze sobą, Kato nie przewidział, że w jego osobie daje Rzymowi jednego z najbardziej wpływowych krzewicieli znienawidzonego przez siebie filhellenizmu. Nienawistny zaś był mu filhellenizm z wielu powodów, a najważniejszym z nich był ten, który od tego czasu i później stwarzał wrogów helleńszczyzny i dotychczas ich stwarza: nie znał Grecji. Po grecku nauczył się dopiero na starość, widząc, że to konieczne i że inaczej literatury greckiej nie pozna. — Po wtóre, filhellenizm był ulubionym konikiem tej szlachty, która «nowemu człowiekowi» robiła wszelkie przeszkody w jego karjerze magistrackiej.
Oburzało go, że ta szlachta starała się pochlebiać tym greckim gadułom i nawet historję rzymską pisała po grecku: rzeczywiście wspomniany wyżej przykład Fabjusza Piktora znalazł cały szereg naśladowców. Na przekór im Kato postanowił, — co prawda, było to znacznie później, — napisać historję rzymską po łacinie; w ten sposób powstało siedem ksiąg jego Origines («Początki»; tytuł nadany według trzech ksiąg pierwszych); jest to utwór niewielki co do objętości, lecz, jak tego dowodzą jego zachowane urywki, nader wartościowy pod wzgledem treści. Co prawda, jedna rzecz mu przeszkadzała: mówiąc o tryumfach oręża rzymskiego, musiałby sławić wszystkich tych Korneljuszów, Flamininów, Klaudjuszów, których tak bardzo nienawidził. Dopomógł sobie jednak w tej sprawie tym sposobem, że wogóle nie podawał żadnych imion: wygrał bitwę «wódz rzymski» i tyle. Po trzecie — wyrachowany i chciwy zysku gospodarz z oburzeniem widział, jak ci patrycjusze, pod wpływem swych idej filhelleńskich, prowadzili wojny zamorskie, przelewali krew rzymską i italską, a potem zawierali pokój bez żadnej korzyści materjalnej dla Rzymu. Już Scypjo Afrykański pozostawił Kartaginę nie tkniętą i więcej troszczył się o Masynissę, niż o lud rzymski, któremu zboże afrykańskie bardzo by jednak się przydało. Tak samo postąpił potem Flamininus z Filipem, tak samo Scypjo Azjatycki z Antjochem; zdawało się, że lud rzymski posyłał ich, by prowadzili wojnę w interesie Achejczyków i Eumenesa, nie zaś w swoim własnym. Po czwarte — wychowanek surowej choć bezbarwnej religji rzymskiej nie mógł obojętnie patrzeć na to, jak pod wpływem tegoż filhellenizmu starzy bogowie rzymscy, bogowie Numy Pompiljusza, ustępowali na plan drugi przed bogami obcymi, którzy szli częściowo ze zhellenizowanej Etrurji, częściowo z helleńskich miast Italji, częściowo zaś z samej Hellady, a nawet ze Wschodu.
Już od Etrurji zaczęło się zło. Przecież Romulus i Numa, zakładając augurat, wskazali, w jaki sposób należy błagać nieśmiertelnych bogów: pocóż więc ci patrycjusze przy każdej dogodnej okazji zapraszają etruskich «haruspików», aby rozpoznawali niezrozumiały rysunek wątroby ofiarnego zwierzęcia? Można sobie wyobrazić, jak ci szarlatani w duszy drwią z tego bezmyślnego zaufania szlachty rzymskiej do ich kłamliwej nauki: «dziwię się, jak może jeden haruspeks bez śmiechu patrzeć na drugiego»[2]. Lecz była to rzecz błaha w porównaniu z niszczycielskiem działaniem kultów greckich, wprowadzonych przez patrycjat na zasadzie ksiąg Sybili. Dzięki nim obrzędy starorzymskie coraz bardziej ustępowały miejsca greckim i co jeszcze gorzej, wschodnio-greckim: zaczęli od Apollina i Demetry, a na razie skończyli na frygijskiej Macierzy Bogów z jej wstrętnymi dla uczuć rzymskich pokaleczonymi kapłanami. «Ona przecież jest boginią trojańską, a Troja — to matka Rzymu». Przyniosło nam korzyść to macierzyństwo! Dzięki niemu teraz te kruki kraczą na wszystkich rogach i prorokują «namioty na Forum» — bliską zagładę naszej ojczyzny!
Kato był dobrym mówcą; chociaż bez szkoły greckiej, lecz za to ze starorzymską ścisłą logiką, zgodnie ze swem ulubionem powiedzeniem: «trzymaj się rzeczy — słowa napłyną same (rem tene — verba sequentur)». On pierwszy wydawał swe mowy, których ku końcowi jego życia zebrało się około półtorasta; zrozumiałe jest, że wpływ jego był ogromny, że zawsze ludzie pokroju starorzymskiego, przeciwnicy filhellenizmu, zbierali się dokoła niego. Ich poparcie przyniosło mu preturę w 198 r. i wespół z jego protektorem Flakkusem — konsulat w r. 195. Preturę sprawiał w Sardynji, starając się tam ochronić prowincję przed wyzyskiem lichwiarzy; po konsulacie zaś zarządzał Hiszpanją i tam dzielnie bił się z plemionami tubylczemi, które nie chciały uznać władzy rzymski nagrodzono go za to tryumfem. Wkrótce potem zaczęła się wojna z Filipem, i wiemy już, że on, mąż konsularny, pozwolił wysłać się jako trybuna wojskowego w armji Glabrjona i dopomógł mu swem świetnem obejściem w jego zwycięstwie pod Termopilami, potem zaś wystąpił jako świadek przeciwko swemu byłemu wodzowi i przez to zmusił go, iż ten się wyrzekł swej kandydatury na cenzora. Wogóle był duszą walki trybunów przeciw członkom patrycjatu, szczególnie Scypjonom, których z wytrwałością, godną lepszej sprawy, gnębił w ciągu całego następnego dziesięciolecia, aż do owego roku, kiedy powinien był rozstrzygnąć się los państwa rzymskiego.
W takie niespokojne dni tajne sekty ze szczególnem powodzeniem zdobywają sobie zwolenników; jedna z nich, pochodząca widocznie od rozgromionego niegdyś zakonu pitagorejskiego i wzmocniona w zabobonnej Etrurji, teraz przeniosła się do Rzymu. Podobnie jak sam związek pitagorejski, i ona miała charakter polityczny. Przerażająca wróżba dawała jej nadzieje, że ponieważ po zwycięstwie nad Antjochem niema już wroga zewnętrznego, po straszliwym dniu «namiotów na Forum» runie stary Rzym w niszczącym przedodrodzeniowym ogniu. Sekta była tajemna, wiedziano tylko, że jej zwolennicy na swych tajnych zebraniach czcili Bachusa, od czego same zebrania zwały się «bachanaljami» — to właśnie jest pochodzenie tego słowa, używanego i u nas. Co wogóle działo się na tych bachanaljach, oczywiście nie mógł nikt wiedzieć, lecz, jak to bywa zwykle z tajnemi stowarzyszeniami, fama ludowa przypisywała im wszystkie okropności, dostępne ludzkiej wyobraźni: nieograniczone pijaństwo, nienaturalną rozpustę, najrozmaitsze przestępstwa przeciwko życiu obywateli i pomyślności państwa.
Bądź co bądź, sekta pozostawała nie wykrytą; dziwić się niema czemu: mafja sycylijska w czasach stosunkowo niedawnych stanowi analogję do tego. Przypadek naprowadził na jej ślady — ponura historja pewnej zrujnowanej rodziny. Matka wdowa, mająca syna wyrostka — jej powtórne małżeństwo, — znajomość opuszczonego wyrostka z pewną, zresztą dobroduszną pięknością ówczesnego Rzymu — chęć ojczyma, by się pozbyć zbytecznego pasierba, — zgoda matki i jej zamiar, by w tym celu wtajemniczyć go w bachanalje. Wyrostek przychodzi do swej przyjaciółki: nie będziemy mogli widzieć się przez jakie dziesięć dni. — Dlaczego? — Matka zamierza wtajemniczyć mię w bachanalje... Krzyk przerażenia: «ależ, czy ty wiesz, co to jest? Pożegnaj się wtedy ze swym honorem, zdrowiem, życiem!» Wyrostek przestraszony szuka rady u ludzi świadomych; powoli o sprawie dowiadują się konsulowie, obaj zaś byli z partji Katona. Chwytają wyrostka, chwytają przyjaciółkę; otwarte zeznania obojga naprowadzają wreszcie konsulów na ślad spisku. Okazał się on bardzo rozgałęziony i nadzwyczaj niebezpieczny; zaszła potrzeba stworzenia specjalnego śledztwa pod przewodnictwem konsulów i zaopatrzenia ich w specjalne pełnomocnictwa, by spisek unicestwić. Skazanych było ni mniej ni więcej, tylko siedem tysięcy ludzi, i większość z nich ukarana Śmiercią. Lecz nawet to nie wystarczyło: po wykryciu głównego rzymskiego gniazda, wyszły na jaw różne oddziały italskie i za śledztwem rzymskiem poszły italskie — liczba ofiar rosła i rosła, a straszliwy rok zbliżał się coraz bardziej i bardziej.
Poprzedzał go jednak rok cenzorski, rok 184. Ze względu na panujące śród ludu nastroje, jest rzeczą zrozumiałą, że cenzorem obrany został Kato wraz ze swym niegdyś protektorem, a niedawno kolegą w konsulacie, Walerjuszem Flakkusem. Cenzorowie byli nadzwyczaj surowi: Kato skorzystał z otrzymanej możności wydalenia z senatu członków znienawidzonego patrycjatu, między innymi L. Flaminina, brata zwycięzcy z pod Kinoskefale. On wprawdzie był mniej sławny, lecz mimo wszystko, jako pomocnik brata, oddał państwu duże usługi, — i oto Kato wykluczył go z liczby senatorów. Nadszedł dzień przedstawień teatralnych; senatorowie zajęli swe specjalne miejsca, L. Flaminin zmuszony był jednak szukać miejsca wśród tłumu widzów. To poniżenie i pokora wzruszyły lud; na jego jednogłośne żądanie magnatowi, choć tylko na czas widowisk, zostało przywrócone jego miejsce pośrodku jego poprzednich tówarzyszów.
Lecz oto wreszcie nadszedł rok przeznaczenia — rok 183. Cóż więc ten rok przyniesie? Od czego rozpocznie się zagłada? Rok, jak rok; coprawda umiera starszy arcykapłan (pontifex maximus), P. Licinjusz Krassus. Podobne zgony zawsze wywołują wśród ludu powikłane uczucia: żal było tracić czcigodnego człowieka, lecz z drugiej strony — stypa po takim dygnitarzu może być obfita, zwłaszcza, że chodzi o starszego arcykapłana — rzec można, duchowną głowę Rzymu. Rzeczywiście, stypa była wspaniała: naprzód walki gladjatorów (będziemy musieli zetknąć się jeszcze z tą okrutną zabawą), potem, w ciągu całych trzech dni, inne igrzyska, wreszcie, po igrzyskach, uczta dla całego ludu. Robiło się to w taki sposób: na całem Forum rozstawiono «triklinja», t. j. po trzy ławy wokół każdego stołu; na stole stały dania mięsne i inne smakołyki i, oczywiście, wino. Jak na złość, dzień zdarzył się wietrzny; z nadmiaru uprzejmości kierownicy uczty, ażeby ucztującym było wygodniej, rozkazali ustawić dokola triklinjów — namioty. Oczywiście, natychmiast to zauważono. — «Namioty na Forum!» — począł krzyczeć zachwycony lud. Proroctwo się spełniło — ale przestało być strasznem dla grodu Romulusa.
Kato dziwił się, jak jeden haruspeks bez śmiechu mógł patrzeć na drugiego; lecz nie dziwilibyśmy się, gdyby historja przechowała nam świadectwo, że tego dnia obaj cenzorzy, Kato i Flakkus, przechadzając się po Forum i patrząc na siebie, uśmiechali się znacząco.
Po tym niespokojnym roku nadeszło dla Rzymu dziesięciolecie ciszy. Oczywiście, na kresach państwa nie ustawały drobne walki; na północy coraz to burzyli się Ligurowie (koło Genui) i Gallowie, a i Hiszpani z głębi lądu niepokoili prowincje rzymskie. Konsulom rzymskim i namiestnikom zaburzenia te szły na rękę: dawały im powód, by wysyłać do senatu obszerne listy o swych zwycięstwach i żądania tryumfu dla siebie.
Lecz najważniejszem zajęciem senatu, prócz spraw wewnętrznych, było rozpatrywanie skarg królów i gmin wschodnio-greckich. Była to rzecz zupełnie jasna: Flamininus i jego zwolennicy tak właśnie rozumieli rolę Rzymu na Wschodzie, gdy żądali dla tego Wschodu protektoratu pokojowego nad jego wolnemi państwami. Jednakże skarg tych było już za wiele: Tessalijczycy żądali pomocy przeciwko Filipowi; Achejczycy uważali, że ich niedostatecznie nagrodzono za pomoc dla Rzymu; mieszkańcy Rodosu byli oburzeni, że Eumemes zajmuje przyznaną im linję mało-azjatycką i t. d. Senat z wielką cierpliwością wysluchiwał tych skarg i wysyłał na miejsce posłów w celu polubownego załatwiania sporów. Jednakże rzecz oczywista, że przeciwnicy polityki filhelleńskiej czerpali z tego obrotu rzeczy obfity materjał dla swych ataków.
Lecz o wiele groźniejsze od tej hałaśliwej i w gruncie nieszkodliwej kłótni było to, co przygotowywało się w ciszy i tajemnicy.
Filip Macedoński z uczciwością, której niepodobna było nic zarzucić, spełnił w wojnie Rzymu z Antjochem swe zobowiązania, wypływające z jego układu z republiką; i niewiadomo, czy robił to jedynie przez uczciwość, czy też sam pragnął odpłacić sprzymierzeńcowi, co go opuścił w jego własnej wojnie z władcą zachodnim. Senat rzymski nie pozostał mu dłużnym; darował mu pozostałą część kontrybucji i wyzwolił jego syna, młodego królewicza Demetrjusza, który przedtem był wzięty jako zakładnik. Lecz to właśnie było początkiem tragedji rodzinnej, która zatruła ostatnie lata króla macedońskiego.
Należy wiedzieć, że Filip miał dwóch synów. Starszym był Perseusz, lecz jego prawa mogły być kwestjonowane, gdyż matka jego nie była «prawą» żoną Filipa; prawowitym synem był Demetrjusz, lecz ten był za to młodszym. Naturalną, w takich warunkach, nienawiść obu braci wzmogła ich polityczna niejednomyślność. Demetrjusz pozyskany był przez filhelleńską szlachtę z Flamininem na czele dla Rzymu, i powracał jako jego gorący zwolennik; rzecz prosta, że i Rzym nie ukrywał swego życzenia, by ujrzeć go w swoim czasie na tronie. Perseusz, starając się rozpłomienić nienawiść swego ojca do Rzymu, umiejętnie korzystał z sympatji rzymskich młodszego brata, aby oczernić go w oczach Filipa. W tym celu udało mu się wyzyskać powstałą między nimi w czasie pijatyki kłótnię, że brat jakoby godził na jego życie; nie dość na tem, doprowadził podejrzliwość starego króla do takiego stopnia, że ten zaczął obawiać się o swoje życie.
Straszliwe rozwiązanie tej iście macedońskiej tragedji nastąpiło w związku z pewną fantastyczną podróżą Filipa. Nie dawała mu spokoju myśl o Hannibalu i jego śmiałym pochodzie z Hiszpanji przez Alpy do Italji. Podobnie jak Hiszpanja — Macedonja jest sąsiadującym z Italją półwyspem. Marsz lądem z jej granic do Dardanji (obecnej Serbji) i przez Alpy na terytorjum weneckie jest zupełnie możliwy... Czyż możliwy? Ażeby się o tem przekonać, Filip przedsięwziął wyprawę na najwyższą górę Bałkanów (starożytny Haemus), z której, jak mówiono, otwiera się widok na oba morza: Adrjatyckie i Czarne. Filip udał się tam z obydwoma synami: trzy dni trwała ta ciekawa wycieczka, której rezultatem było, rozumie się, zupełne rozczarowanie. Mimo to Filip nie wyrzekł się zamierzonej wyprawy transalpejskiej; a ponieważ dla obmyślenia tego planu rzymskie sympatje jego młodszego syna stanowiły przeszkodę, przeto odesłał go zpowrotem do swej stolicy Pelli. Z tego właśnie wypadku postanowił skorzystać Perseusz; zdążył on już dowiedzieć się w drodze z zeznań bliskich Demetrjuszowi osób, że ten, nie czując się bezpiecznym, zamyślił uciec do Rzymu, i naturalnie przedstawił Filipowi tę «zdradę» w odpowiedniem oświetleniu. Nie zadawalając się tem, podrobił list od Flaminina do swego brata i również pokazał go Filipowi. Przy pomocy tych wszystkich podstępów, udało mu się przekonać nieszczęśliwego króla, że dobro państwa i powodzenie obmyślanej sprawy wymaga usunięcia Demetrjusza; i oto, gdy ten udał się do stolicy macedońskiej, dowódca towarzyszącego mu oddziału, na rozkaz Perseusza i za zgodą Filipa, podał mu truciznę.
Jedno bratobójstwo więcej przybyło w krwawej kronice królów macedońskich — nie było w tem nic dziwnego. Lecz i Demetrjusz miał przyjaciół; oni dowiedli królowi, że jego syn, jego prawy syn był niesłusznie posądzony. Filip się przeraził; po tem odkryciu już i Perseusza nie mógł uznawać za syna. Sprowadził więc do siebie siostrzeńca swego Antygona; Perseusz uznał za właściwe oddalić się, jego ojciec zaś począł Antygona przedstawiać miastom i wojsku, jako swego następcę — i w tym właśnie czasie spotkała go śmierć... Czy była naturalna? Wśród ludu głucho krążyła wieść przecząca. Tak, czy inaczej, Perseusz niezwłocznie zajął tron ojca, a jednym z pierwszych jego czynów królewskich było wysłanie również i brata ciotecznego w ślady rodzonego.
Jak widzimy, wstąpienie na tron Perseusza zamiast Demetrjusza oznaczało niepowodzenie polityki rzymskiej na Bałkanach. Od tej chwili wszyscy, którzy nie byli zadowoleni z protektoratu rzymskiego, zaczęli patrzeć na króla macedońskiego jako naturalnego. Gdyby Perseusz był zręczniejszym politykiem — udałoby mu się stworzyć silną koalicję wschodnio-grecką przeciwko Rzymowi; ale i bez tego rozporządzał środkami bardzo znacznemi.
Już Filip zebrał bogaty skarb w Pelli, za który można było długo utrzymać silne wojsko najemne, a najemników, nawet doskonałych, dostarczała i Grecja i państwo Gallijskie w Tracji. Nie mniej znaczny był zapas zboża i broni; potrzebna była tylko umiejętność zarządzania tem wszystkiem, umiejętność nieoszczędzania środków w decydującej chwili — a właśnie tej umiejętności Perseusz nie posiadał. Zdolności jego nie wychodziły poza inscenizowanie zamachów rozbójniczych, co też niezawsze się udawało: jak np. zamach jego towarzysza, niejakiego Ewandra, na życie Eumenesa, który przybył, by złożyć ofiarę w Delfach; Perseusz nie osiągnął celu i shańbił się tylko, jako świętokradca, w całej Grecji. Przytem zachowywał się bezczelnie, naruszając dowolnie układ zawarty przez Rzym z jego ojcem. Rzym nie był skłonny do użycia siły, ale wobec tego, że Perseusz wciąż krzywdził jego sprzymierzeńców, zmuszony był wypowiedzieć wojnę niesfornemu królowi. Była to trzecia wojna Macedońska (172—168).
Jak bardzo nie na rękę była ta wojna Rzymianom, dowodzi zupełne ich nieprzygotowanie. Poseł rzymski, Marcjusz, zmuszony był uciec się do podstępu i skłaniał króla do zawarcia dłuższego zawieszenia broni w celu pertraktacyj dyplomatycznych, aby Rzym zdążył się przygotować. Marcjusz wielce się chełpił w senacie swą zręcznością, lecz nie doczekał się pochwały: postąpiłeś, mówiono, mądrze, lecz nie po rzymsku. Ale i te przygotowania nie wiele pomogły. Tutaj znowu trzeba będzie przypomnieć o rzymskich prawach republikańskich: dowództwo w czasie wojny powierzano tylko starszemu magistratowi (zwykle konsulowi), a magistratów obierano na rok. Kogo lud wybierze konsulem, ten wyrusza do armji, wszystko jedno, czy posiada talent wojskowy, czy go nie posiada. Jest rzeczą zrozumiałą, że pod tym względem pierwszy lepszy Perseusz miał więcej szans do zwycięstwa: od najmłodszych lat przywykł do swej armji i dowodził nią nie przez jeden rok, lecz przez całe życie.
Nadszedł pierwszy rok wojny; wojsko rzymskie zostało rozbite. W drugim roku niczego nie dokonano. W trzecim roku konsulem został sam Marcjusz i okazał wielką Śmiałość, przeprowadzając wojska spadzistemi ścieżkami przez Olimp. Okrążył Perseusza, ale ten cofnął się w porę i zajął niedostępny przesmyk na południe od Pidny, poczem wszelkie działania utknęły. Wszystko to ujemnie wpływało na dyscyplinę. Przedewszystkiem komisarze rządowi w miastach sprzymierzonych przez swe nadużycia poniżali honor imienia rzymskiego i budzili w obywatelach nienawiść do Rzymu: byłże to pokojowy protektorat w myśl Flaminina? Żołnierze zaś, widząc nieudolność wyższego dowództwa i chciwość komisarzy, nauczyli się krytykować jednych i z zapałem naśladować drugich.
Wreszcie — tłum miejski, nie mogąc doczekać się zwycięstw, chciwie słuchał przeróżnych plotek: potępiano działalność dowódców i z wielką pewnością siebie rozwijano własne plany strategiczne.
Było jasne, że stan taki dłużej trwać nie może: zwyciężenie Perseusza nie mogło być dziełem pierwszego lepszego nowicjusza, wymagało wodza dojrzałego i doświadczonego. Szlachta przekonała się, że należy bezwarunkowo przeprowadzić w wyborach konsularnych jednego z wypróbowanych wodzów ze starszego pokolenia, jednego z tych, co już dawniej dzierżyli konsulat. Wybór jej zatrzymał się na L. Emiljuszu Pawle (L. Aemilius Paulus).
Imię to spotykamy tu nie poraz pierwszy; czytelnik nie zapomniał jeszcze tego «rozrzutnika swej wielkiej duszy», który nie chciał przeżyć klęski Rzymu pod Kannami. Był to ojciec naszego Emiljusza; starszą jego siostrą była Emilja, żona wielkiego Scypjona, o której wspomnieliśmy wyżej. Lecz to bliskie pokrewieństwo ze zwycięzcą Hannibala nie przeszkodziło mu zawrzeć równie bliskiego związku z jego najzawziętszym wrogiem: jedną ze swych córek wydał za M. Katona, syna surowego cenzora z r. 184. Sam był błogosławionym ojcem rodziny: z żony swej Papirji miał on, prócz córek, dwóch synów, odznaczających się dużemi zdolnościami. Mimo to uznał za stosowne rozwieść się z nią i ożenić się z inną, która mu także powiła dwóch synów. W nich widział dalszy ciąg swego rodu, a obydwóch starszych oddał w celu usynowienia dwom swoim bezdzietnym przyjaciołom, takim samym, jak i on, patrycjuszom: pierwszego — Fabjuszowi Maksymowi, drugiego — synowi Scypjona Afrykańskiego, swemu krewnemu i rówieśnikowi. Wprawdzie obaj odznaczyli się później, ale w dalszem opowianiu spotkamy tylko drugiego, który, nosząc nazwisko swego prawnego ojca, imię rodzonego odziedziczył jako przydomek; był to P. Cornelius Scipio Aemilianus. Narazie jednak wracamy do jego ojca.
Miał on wówczas około lat 60. Pierwszy swój konsulat z honorem spędził w wojnie z Ligurami, dowodząc ośmiotysięczną armją i mając przeciwko sobie wroga pięciokrotnie silniejszego. Dzięki swym mądrym posunięciom strategicznym zapędził Ligurów do obwarowanych miast i zmusił do kapitulacji, następnie zaś ofiarował im pokój na bardzo przystępnych warunkach, zabierając tylko okręty, z których wróg korzystał w celu napadów pirackich po calem zachodniem Śródziemnomorzu aż do słupów Heraklesa. Podstawą tych powodzeń była zaprowadzona w wojsku żelazna dyscyplina; ale ona to właśnie osłabiała urok surowego patrycjusza między prostym ludem. Kiedy po upływie owego dziesięciolecia wystąpił po raz wtóry, jako kandydat na konsula, imię jego nie zyskało sobie większości. Powrócił do trosk życia — prywatnego i, kochając gorąco swe dzieci, z zapałem zajął się ich wychowaniem. Filhellen, na podobieństwo Scypjona, Flaminina i wogóle szlachty, sprowadził do swych dzieci nauczycieli greckich, i to nietylko literatury i filozofji, lecz także malarstwa i innych przedmiotów; w takich warunkach wzrósł wódz narodu rzymskiego Scypjo Aemilianus.
Szlachta postanowiła teraz przeprowadzić na konsula właśnie Pawła, doskonale rozumiejąc, że przywrócenie zachwianej dyscypliny jest nietylko koniecznym warunkiem pomyślnego prowadzenia wojny, lecz również pomyślności całego państwa. Lud na szczęście również to zrozumiał: Paweł otrzymał konsulat na rok 168. Nim wyruszył do armji, zebrał lud i zwrócił się doń z surowem napomnieniem. «Zadziwiające rzeczy», powiedział, «zauważylem w czasie tej wojny. Niema kółka, niema pijatyki, gdzie nie zjawialiby się mądrzy ludzie, doskonale wiedzący, jak należy prowadzić wojska do Macedonji, gdzie rozbijać obóz, w jakich miejscowościach osadzać garnizony, gdzie rozmieszczać punkty żywnościowe i tak dalej. I nie dość, że oni to wiedzą: ledwie tylko zrobiono cokolwiek nie po ich myśli, natychmiast żądają, by konsul się stawił przed nimi w celu wyjaśnienia, jakgdyby przed sądem. Dla nas, prowadzących wojnę, stanowi to wielką przeszkodę: nie wszyscy są przecież tak obojętni na opinję ludzi, jak wielki Fabjusz, który wolał oddać wam na pastwę swą dobrą sławę, niż, ratując ją, narażać kraj na niebezpieczeństwo. Nie znaczy to, bym uchylał się od krytyki; przeciwnie, ja jej żądam; lecz niech to będzie krytyka ludzi, znających się na rzeczy. Dlatego, jeżeli między wami znajdują się ludzie, uważający, że mogą mi dawać rady pożyteczne dla sprawy — proszę bardzo do nas na okręty, do wojska, do Macedonji. A komu milsze są pokojowe warunki miasta, ci niech z lądu nie sterują mym okrętem i niech zadowolą się obfitym pokarmem plotek miejskich — nam w obliczu wroga rady ich są niepotrzebne».
Zwykła, choć bardzo trudna droga z Italji do Macedonji prowadziła przez morze do Epiru, następnie przez góry do Tessalji. Paweł już po pięciu dniach, odkąd wyruszył z Brundusium, był w Delfach, gdzie nie zapomniał złożyć ofiary Apollinowi; minęło jeszcze pięć dni, i stanął u podnóża Olimpu wśród oczekujących go legjonów Zjawienie się czcigodnego starca, jako następcy młodych konsulów z lat minionych, wywarło wrażenie na nie: karnych żołnierzy; Paweł spotęgował je, zwracając się do nich z odpowiedniemi słowami: «Kierownictwo działań wojennych — powiedział — jest rzeczą wodza i zwołanej przezeń rady wojennej. Żołnierz powinien troszczyć się o trzy rzeczy: o silę i zdrowie swego — ciała, o stan swej broni i o zapas pożywienia, w celu spelnienia naglych rozkazów. Resztę powinien powierzyć nieśmiertelnym bogom i swemu wodzowi». Niemało ważkich słów przytem powiedział — tak, że po jego mowie nawet starzy żolnierze zmuszeni byli wyznać, że po raz pierwszy dowiedzieli się, czem jest obowiązek żolnierski. — Trzecią i zapewne najsurowszą mowę Paweł zmuszony był wypowiedzieć w głównej kwaterze, do swej «kohorty» (sztabu), z której wyznaczano komisarzy do miast sprzymierzonych, lecz po niej, oczywiście, nie pozostało śladów w kronikach historycznych.
Paweł od słów rychło przeszedł do czynu. Perseusz ze swojem 43.000-em wojskiem ciągle jeszcze stał nad Dionem na południe od Pidny, w pozycji niedostępnej, zagrodziwszy drogę do Macedonji; armja rzymska mniej liczna stała w tem samem miejscu, na południe od tamtej. Flanki obu armji opierały się o Olimp z jednej strony i o morze z drugiej. W ten sposób sytuacja mogła przez dłuższy czas nie ulec żadnej zmianie, czas jednak pracował dla Perseusza, a zapalnym Grekom się zdawało, iż Rzym nie jest w stanie zakończyć wypowiedzianej przez siebie wojny; konieczne było śmiałe uderzenie, i Paweł potrafił je wymierzyć.
Wysłał on oddział 8.000 żołnierzy pod wodzą swego siostrzeńca, młodego Scypjona Nazyki, w celu otoczenia Olimpu od południa, następnie od zachodu, dalej od północy i od wschodu: przyczem w umówionym dniu Nazyka miał się znaleźć na tyłach pozycji Perseusza. Manewr powiódł się, i Perseusz, który zawsze tracił głowę w wypadkach nieoczekiwanych, opuścił swą niedostępną pozycję w przesmyku nad Dionem i cofnął się jeszcze dalej na północ aż do samej Pidny. Paweł oczywiście ruszył za nim; obaj przeciwnicy znowu zajęli pozycje naprzeciw siebie, rozdzieleni rzeczką o spadzistych brzegach, Białą (Leukos). Gorący Nazyka na radzie wojennej żądał natychmiastowej bitwy; «i jabym jej żądał, gdybym był w twoim wieku i ty, kiedy pożyjesz tak dlugo jak ja, zrozumiesz, że właśnie teraz przyjąć bitwy nie można.» Żołnierze byli zmęczeni, odpoczynek był nieodzowny. Lecz Paweł kierował się nie tylko ludzkiem wyrachowaniem; mąż świątobliwy — rozpoczął przecie pochód od uroczystej ofiary złożonej w Delfach — czuł bezpośrednie spojrzenie Zeusa na sobie i nie chciał przedsięwziąć niczego bez jego błogosławieństwa. Padała ofiara za ofiarą, już legło dwadzieścia byków, a wróżbita grecki ciągle jeszcze nie obiecywał powodzenia: wreszcie, po dwudziestym pierwszym, powodzenie zostało zapewnione, — lecz jedynie dla walki obronnej.
Tymczasem — według naszego czasu, około 3-ej po południu — nieprzyjacielskiemu koniowi zachciało się przepłynąć na rzymską stronę rzeki. Kilku Traków z forpoczt Perseusza pogoniło za zbiegiem, aby go zawrócić, lecz tu spotkali się z żołnierzami rzymskimi, którzy wystąpili w obronie nowego sprzymierzeńca. Krzyk, śmiech, bitka — Trakowie, widząc, że ich ziomków biją, rzucili się na pomoc; spotkali się z lekką piechotą rzymską; zwolna całe lewe skrzydło Perseusza (sam on dowodził prawem, gdzie stała jego konnica) przedostało się na rzymską stronę rzeki. I stało się to, czego pragnął Paweł — bitwa obronna. Rzymianie cofnęli się do obozu, i tutaj napadające lewe skrzydło wroga zostało otoczone przez ciężką piechotę legjonów. Trzeba było się cofać, naprzód wolno, potem w nieporządku, nareszcie w popłochu; strumień znowu został przebyty, lecz tym razem napadają Rzymianie... Rozbiwszy lewe skrzydło, legjony mają przed sobą wyborowe siły wojska perseuszowego — falangitów z ogromnemi sarisdami; ale plan bitwy Macedończyków był zniweczony przez ten głupi przypadek, a Rzymianie byli podnieceni swem zwycięstwem.
Mimo wszystko nacisk ich został wstrzymany przez ten nieprzezwyciężony zastęp; widząc to, Salwjusz, wódz samnickiego oddziału Pelignów, rzuca sztandar w samą gąszcz wroga. Oddać sztandar to niezmyta hańba; Pelignowie wszyscy, jak jeden mąż, rzucili się piersiami na sarissy i wszyscy, jak jeden mąż, padli. Rzymianie poczynają się cofać. Paweł, znajdujący się przez cały czas w przednich szeregach, z rozpaczy rozdarł na sobie płaszcz, widząc, że bogowie nie chcą mu dać zwycięstwa. Tak więc Rzymianie się cofają; najbliżej pod naciskiem wroga był M. Kato, zięć dowódcy. Ten odważnie rąbie mieczem, lecz nagle wróg nieoczekiwanem uderzeniem wytrąca mu go z ręki. Powrócić bez miecza? Niepodobna! Zwraca się więc do swoich i znakami pokazuje, co mu się stało. Podbiega do niego garść odważnych żołnierzy i wszyscy razem rzucają się na falangitów. Nacisk wroga zostaje wstrzymany; Kato pomiędzy trupami znajduje swój miecz, podnosi go, krzykiem radości witają go swoli Falanga drgnęła — legjoniści rzucają się w powstałą wyrwę, sieką na prawo i na lewo, jest ich coraz więcej i więcej; oto centrum Macedończyków nie wytrzymało, rzuca się do ucieczki.
Na ich prawem skrzydle stała konnica i dotychczas nie brała udziału w bitwie, która rozpoczęła się na lewem, i teraz, kiedy przyszła na nią kolej, nie uznała za właściwe atakiem swym zapobiec klęsce. Uciekła i ona, lecz tutaj gniew cofających się przed nieprzyjacielem falangitów zwrócił się przeciw konnicy. Rzucili się na jeźdźców, zaczęli strącać ich z koni, zadawać ciosy, lecz przez to klęska wroga stała się jeszcze bardziej sromotną. Pole bitwy pokryło się dwudziestoma tysiącami trupów, rzeką Biała stała się purpurową od krwi, z rzymskiej strony padło tylko stu ludzi; prawie wszyscy z pomiędzy Pelignów. Nadszedł wieczór: w świetle pochodni szukali i spotykali Rzymianie zuchów, którzy zapędzili się naprzód. Każdy nadciągający oddział zwiększał radość zwycięzców brakowało tylko jednego, syna dowódcy, młodego Scypjona. Czyżby Nemezis zażądała odeń tej ofiary za odniesione zwycięstwo? Nie... narazie jeszcze nie: Scypjo nadciąga; poprostu zapędził się dalej niż wszyscy i dlatego powrócił ostatni.
Perseusz w ucieczce dotarł aż do Pelli, stamtąd zabrał swą rodzinę i skarby i, korzystając z wolności dróg morskich, na okręcie dopłynął do Samotracji; z nim razem nieliczni z jego krewnych i młodzież dworska. Samotracja jest wyspą Świętą: tutaj od dawien dawna odprawiano te same obrzędy tajemne, które według podania Jazon wznowił na Lemnosie z powodu «grzechu lemnijskiego», obrzędy tajemniczej dwójcy Kabirów, których Grecy utożsamiali ze swymi Djoskurami. Świątynia korzystała z praw schroniska; i oto Perseusz ze swą świtą zjawił się tam, prosząc o schronienie dla siebie i swoich.
Lecz prawo schroniska nie obejmuje jawnych przestępców, a takim był... sam król-bratobójca? Ciemna była ta historja macedońska, lecz niech pozostanie tajemnicą bogów i własnego sumienia króla; ale za to cała Hellada wie o zamachu na życie Eumenesa w Delfach, a sprawca zamachu Ewander znajduje się w świcie królewskiej. — Czy tylko o to chodzi? Temu można zaradzić, znowu coprawda po macedońsku: błysnął sztylet i Ewander nie żyje. Przeszkoda usunięta! Zadrżeli kaplani: czyż zbrodnię zmywa się zbrodnią? Lecz Paweł, jak o tem wiemy, był człowiekiem wielce pobożnym: uszanował nawet wątpliwe prawo schronienia; zarządził tylko, aby błagalnikowi uniemożliwić ucieczkę. A ten błagalnik był niezmiernie bogaty: zdołał ocalić nieprzebrane swe skarby: z łatwością udało mu się znaleźć śmiałka, który zgodził się przewieść go do Tracji, do króla Kotisa. Gdy Perseusz rozprawił się z Ewandrem, pozostali opuścili króla i jego rodzinę. Nadszedł wieczór umówiony: najpierw na okręt przenoszą skarbiec królewski, a potem?... Potem żeglarz niespodzianie podnosi kotwicę i pozostawia króla z rodziną na opustoszałym brzegu.
To ostatnie niepowodzenie do reszty go złamało; posyła list do Pawła: «Pozdrowienie od króla Perseusza»...
List zostaje mu zwrócony: od króla? Jakiego króla? — Pisze drugi list: «Pozdrowienie od Perseusza». Teraz już można się zgodzić: zwycięzca w dobrotliwych słowach zaprasza go do swej głównej kwatery. Perseusz przychodzi i, niepomny swej godności, rzuca się na twarz do kolan Pawła. «Wstań!» z gniewem krzyczy Rzymianin, «nie poniżaj mego zwycięstwa!»
Zwycięstwo było zupełne; aby zebrać jego owoce, senat, podług odwiecznego zwyczaju, wysłał do Pawła dziesięciu posłów ze swego grona. Zasada Flaminina utrzymana została w mocy: Rzym nie przywłaszczył sobie ani jednej piędzi ziemi na Bałkanach. Natomiast Macedonja rozdarta została na cztery oddzielne republiki; dom królewski, wywodzący swój ród od Heraklesa, w osobie ostatniego potomka, Perseusza, usunięty został od władzy. Podatki, które gminy macedońskie płaciły królowi, zostały zmniejszone o połowę, lecz za to połowa ta winna była wpływać do skarbu rzymskiego. Innemi słowy: republiki macedońskie zostały uznane za lennicze w stosunku do Rzymu — co było nowością. Zwrócono także uwagę i na tych, których Perseusz usiłował nakłonić do przymierza ze sobą, specjalnie na Achejczyków, sprzymierzeńców jego dziada, Antygona. Wolność ich pozostała nienaruszona, ale zażądano 1000 zakładników, a między nimi syna ich stratega Likorta, znakomitego w późniejszych czasach historyka Polibjusza. Prawdopodobnie nie jeden z nich wspominał teraz słowa poprzednika Perseusza na tronie macedońskim, wypowiedziane wobec ich ojców przed trzydzietu laty: «Pan rzymski zmusi was, iż żałować będziecie sprzymierzeńca Filipa!» I nie tylko oni, ale i Eumenes i wyspiarze Rodosu poczuli, że, wobec pogromu macedońskiego współzawodnika, przestali być Rzymowi potrzebni.
Zwycięzcy mogli teraz powrócić do domu, gdzie czekał na nich zasłużony tryumf. Zasłużony, lecz mimo to wątpliwy: osobiści wrogowie Pawła rozniecali przeciwko niemu niezadowolenie obywateli — żołnierzy, rzekomo z powodu wprowadzonej przezeń surowej dyscypliny. Mimo wszystko tryumf został mu przyznany. Jego początek zasępiło nieszczęście w domu tryumfatora: z dwóch młodszych synów, których pozostawił sobie jako spadkobierców swego imienia, jeden umarł na pięć dni przed uroczystością; uwieńczony starzec zmuszony był przezwyciężyć swój żal i z radosną twarzą pokazać się bogom i ludowi. W pochodzie miał kroczyć przed rydwanem tryumfatora zwyciężony i uwięziony król ze swemi dziećmi, jako jeniec — taki był bowiem odwieczny, okrutny zwyczaj, którego Paweł nie mógł zmienić; był zadowolony choć z tego, że, nie żądano od niego, zgodnie z tradycją, stracenia jeńca w ciemnicy po uroczystości. — Perseusz wiedział o tem; wypiwszy do dna czarę upokorzeń, błagał Pawła, aby mu darowano przynajmniej tę ostatnią mękę... Paweł dal lodowatą rzymską odpowiedź: <to raczej jest w twojej mocy, niż w mojej». Perseusz zrozumiał odpowiedź, lecz ręka, co się niedawno podniosła na Ewandra, tym razem zawiodła.
Uroczystość się odbyła; trwała trzy dni. Cała droga pochodu, cyrk między Awentynem i Palatynem, następnie Forum i wiodąca na Kapitol droga Święta, była z obydwóch stron zastawiona pomostkami, na których tłoczył się lud; wszystkie świątynie były otwarte, wszędzie odbywały się ofiary, płonęły kadzidła i rozbrzmiewały modły. Cały pierwszy dzień poświęcony był na przewożenie przedmiotów sztuki, należących do króla, magnatów i miast zwyciężonej Macedonji. Na nieszczęście ów zwyczaj, wprowadzony przez Marcella po zdobyciu Syrakuz pół wieku temu, nie dał się wykorzenić; na dwustu pięćdziesięciu wozach zostały przewiezione posągi marmurowe i spiżowe, płaskorzeźby i obrazy. Ozdobią one kolumnady i świątynie rzymskie, teraz zaś niechaj lud ujrzy je wszystkie razem, jako najcenniejszą część zdobyczy. — Drugi dzień pokazał Rzymianom zdobyty na wrogu oręż; umiejętnie ułożono go na niezliczonych wozach bojowych, tak że mimo pozornego nieladu w ugrupowaniu widok ten sprawiał miłe wrażenie swą barwnością i niezwykłością. Prócz tego skutkiem nieuniknionych zderzeń masa ta wydawała ciągle rozgłośny szczęk i dźwięk. Po orężu, pokazywano nieprzebraną moc areć bra, zarówno w stanie surowym, jako też obrobionym, w postaci pięknych rzeźbionych i wzorzystych naczyń.
Lecz najuroczystszy był dzień trzeci. Na czele pochodu szli trębacze, wygrywając pobudki wojenne. Za nimi pędzono sto dwadzieścia wołów z pozłacanemi rogami, przybranych wiankami i wstążkami — była to ofiara dla Jowisza Kapitolińskiego. Dalej szły pięknie odziane pacholęta z naczyniami ofiarnemi. Jeszcze dalej — młodzieńcy, niosący zdobyte złoto w osiemdziesięciu naczyniach, a za nimi ci, co nieśli złotą czarę, ofiarowawą Jowiszowi przez samego Pawła — olbrzymią, ciężką, zdobną w różnobarwne drogie kamienie... Prawdopodobnie jednak znawcy woleliby te mniejsze czary, także złote, które niesiono za nią, — wyroby starożytnych mistrzów epoki Antygonów i Seleuków. — Lecz oto wśród szmeru zdumienia rozlega się donośny gwar: ukazuje się uroczysty rydwan Perseusza, na nim jego broń, jego djadem królewski, a dalej — rozdzierający widok: małe dzieci zwyciężonego króla, prowadzone przez sługi, rozpłakane siłą niejasnej świadomości przeżywanego momentu, którego nie rozumiały, lecz którego ciężar odczuwały; byli to dwaj chłopcy i jedna dziewczynka. Wreszcie szedł on sam, ich ojciec, godny politowania w swem poniżeniu, nad które jednak przeniósł życie. Lecz na Perseusza niezbyt zwracano uwagę; widok jego płaczących dzieci mimowoli wywoływał łzy w oczach widzów. «Oto przykład zmienności szczęścia!» — Czyjego? — «Naturalnie: żwyciężonego, byłego króla Perseusza!» — A czy to nie tego, co jedzie za nim? — «Jakto? Zwycięzcy?» Tryumfator jedzie na
złotym rydwanie, starzec w laurowym wieńcu. «Któż jest szczęśliwszy od niego?» Nawet żołnierze, idący za nim, śpiewają wesołe pieśni, ażeby złagodzić zazdrość bóstwa. Lecz czemuż jest sam? Czemu synowie nie towarzyszą mu na rydwanie, jak być powinno podług przykazań ojców?» — «Ależ jednego pochował w tych dniach!» — Jednego pochował, a gdzie drugi?
Tryumf się skończył; Perseusza wysłano na osiedlenie do Alby Fucyńskiej, gdzie żył jeszcze kilka lat; jego dzieci żyły życiem prywatnem, którem historja się nie interesuje. A tryumfator, po świętej ofierze, zdjął wieniec laurowy, zdjął swój płaszcz wodza i powrócił jako zwykły obywatel do loża boleści swego młodszego, ostatniego syna. Nemezis w zupełności dług swój odebrała: trzydniowy tryumf oddzielił tylko jeden pogrzeb od drugiego. I kiedy potomni chcieli sobie wyobrazić nieubłaganą zmienność Fortuny i jej okrutne igraszki, co przeplatają żałobę tryumfem, a tryumf żałobą — wspominali L. Emiljusza Pawła.
Gdy Rzym odzyskiwał równowagę po wysiłkach trzeciej wojny Macedońskiej, Wschód był terenem zdarzeń tak napozór błahych, że współczesna historjografja grecka nie uważała nawet za wskazane wspomnieć o nich. Lecz dla nas, pomimo to, są one bardzo ważne.
Trzeba wiedzieć, że Antjoch Wielki, zawierając pokój z Rzymem po swej klęsce pod Magnezją, zobowiązał się wydać jako zakładnika swego młodszego syna, również Antjocha. Sam wkrótce potem został zabity, tron jego odziedziczył starszy syn, Seleukos IV Filopator, człowiek słaby i niezdolny do czynu. Przez cały ten czas czternastu lat, młodszy Antjoch był w Rzymie, obracając się naturalnie wśród szlachty, która go sobie pozyskała. Tradycyjny w rodzie Seleukidów filhellenizm spotęgował się w nim jeszcze dzięki temu, co słyszał wśród filhellenów rzymskich. Śmierć brata w roku 175 powołała go na tron: Rzym chętnie wyraził swą zgodę, wiedząc o jego przyjacielskiem dla siebie usposobieniu. Antjoch powrócił do ojczyzny jako zapalony wielbiciel wszystkiego, co greckie; przejeżdżając przez Ateny, zobaczył wspaniały fundament założonej przez tyrana Pizistrata, prawie czterysta lat temu, świątyni Zeusa Olimpijskiego. Zadanie wydało mu się godnem jego imienia; udzielił środków na dalszą budowę — jednak nie on ją wykończył, lecz dopiero cesarz Hadrjan w trzy stulecia później.
Skrajny filhellenizm — to był jeden rys charakteru Antjocha E»pifanesa» (tak go nazywano, niby «boga widomego», wskutek syryjskiej tendencji do ubóstwienia królów); drugim była chęć przywrócenia i rozszerzenia mocarstwa swego ojca. Czasy sprzyjały tym zamiarom. W Egipcie umarł Ptolemeusz V Epifanes, mąż Kleopatry I, siostry Antjocha, zostawiwszy pod opieką wdowy dwóch synów i córkę Kleopatrę II. Było to zresztą zjawisko zgoła zwyczajne. Z synów-Ptolemeuszów: VI Filometor był wprawdzie nieco lepszy, ale za to VII Ewergeta II (poufale nazywany Fiskonem t. j. «tłuściochem»), nieco mądrzejszy; obaj rozsądku mieli niewiele, ale Egipt przywykł do pokory, i ze strony ludu nie przewidywano trudności, zwłaszcza, gdy Filometor, zgodnie z miejscowym zwyczajem, ożenił się ze swą siostrą Kleopatrą. Trudności począł czynić ich wuj, Antjoch Epifanes, który chciał skorzystać z okazji, aby pod pretekstem opieki zawładnąć Egiptem. Udało mu się zwabić do siebie starszego chłopca. Wówczas Aleksandryjczycy ogłosili królem młodszego. Antjoch wyruszył przeciwko nim z wojskiem w obronie praw starszego i osiągnął swój cel; lecz teraz bracia pogodzili się i w ten sposób pozbawili go pretekstu do dalszej interwencji.
Mimo to Antjoch nie wypuszczał jednak z rąk zdobyczy; wówczas Ptolemeusze zwrócili się do potęgi opiekuńczej, do Rzymu, i senat rzymski przysłał, w celu rozpatrzenia spraw syryjsko-egipskich, jednego z senatorów, G. Popiljusza. Ze strony Rzymu Antjoch nie spodziewał się przeszkód: widział on w senatorach rzymskich przyjaciół z czasów swego długoletniego zakładnictwa w Rzymie. Lecz Rzymianie nie znali żartów w sprawach państwowych, i Popiljusz zakomunikował królowi żądanie senatu, aby wycofał swą armję z Egiptu. «Pomyślę nad tem» — odparł Antjoch. Wówczas Popiljusz — rzecz działa się na otwartem powietrzu — nakreślił swą laską linję dokoła króla i rzekł do zdumionego: «Zanim wyjdziesz z tego koła — musisz mi powiedzieć, co mam donieść senatowi?» Niezmiernie zmieszany Antjoch odrzekł pokornie: «Spełnię wolę senatu» Armja syryjska rzeczywiście została wycofana z Egiptu, a «koło Popiljusza» cieszyło się zasłużoną sławą u potomnych.
W takim nastroju, w jakim Antjoch opuszczał Egipt, łatwo przychodzi człowiekowi, dla ulżenia uczuciom zawodu, wywrzeć zemstę na kimkolwiek. Ten «ktokolwiek» nawinął się Antjochowi właśnie po drodze z Egiptu do Antjochji: tutaj, w dolinie Jordanu, mieszkał naród mały, lecz uparty, który jakby ześrodkował w sobie to wszystko, co było tak wstrętne dla duszy króla syryjskiego — Judejczycy.
Jak już wiadomo, historję Judejczyków znamy jedynie z ich własnych kronik i dlatego mimowoli patrzymy na nich jakby ich oczami. Lecz jeśli król Antjoch zapragnął dowiedzieć się czegoś o tych swoich poddanych — a napewno był tego ciekawy — to od swego doradcy usłyszał o nich mniej więcej następujące informacje:
— To dziwny naród, niepodobny do innych narodów twego królestwa; siedział w dolinie Jordanu — co prawda, jako naród napływowy — już za czasów trojańskich. Jego królestwo, początkowo niepodzielne, z biegiem czasu rozpadło się; większe poczęło zwać się Izraelem, mniejsze — Judeą. Jeden i drugi naród wzięty został do niewoli: Izraelici przez Assyryjczyków, Judejczycy — przez Babilończyków; lecz podczas, gdy lzrael zginął, rozpłynąwszy się wśród otaczającego plemienia, Juda zachował swą samoistność i zwartość do czasu, kiedy Cyrus, zwycięzca Babilonu, pozwolił mu powrócić. Od tej chwili Juda znowu zamieszkuje dolinę Jordanu, lecz nierównomiernie. Główne siły jego znajdują się na nizinach i w górach nad morzem Martwem; tutaj stanęła jego stolica — Jerozolima. Wyżej — również judejska, ale heretycka Samarja, nie uznająca Jerozolimy; jeszcze wyżej — pogańska Galileja. Wyższa władza w Judei należy do arcykapłana. Ludzie ci wmówili w siebie, że ich bóg zawarł z nimi szczególne przymierze, jako ze swym ludem wybranym; jemu składają w dni świąteczne ofiary całopalne, udając się tłumnie do jego świątyni jerozolimskiej; lecz nie pozwalają robić jego podobizny. Trzy rzeczy odróżniają ich od pozostałych ludzi. Po pierwsze, obrzezanie. Powtóre, pilne obserwowanie sabbatów, które święcą w zupełnej bezczynności, tak że nawet w czasie wojny hufce ich nie decydują się bronić, jeżeli zdarzy się napaść na nie w dzień sobotni. Po trzecie, zakaz używania pewnych pokarmów, wskutek czego stali się najniegościnniejszym narodem w świecie i wspólny posiłek z nimi jest niemożliwy. Sami mówią, że ich bóg dał im to prawo, aby zabezpieczyć ich przed obcowaniem z bałwochwalcami, (jak nazywają wszystkich innych ludzi), obawiając się, że rezultatem takiego obcowania będzie zdrada jego zakonu. Lecz najwidoczniej bóg ich omylił się w swych rachubach. Urok naszego helleńskiego życia kusi ich, specjalnie zaś ich możnowładztwo tak, że coraz częściej zaniedbują obrzezania i wogóle starają się upodobnić do nas; jeszcze kilka pokoleń, i z nimi stanie się to samo, co już zdarzyło się z Lidyjczykami, Karyjczykami, Pamfilijczykami i niejednym innym niegdyś barbarzyńskim, obecnie zaś zhellenizowanym narodem. Przy podziale państwa Aleksandra Wielkiego, razem z Syrją południową dostali się Ptolemeuszowi; ten obchodził się z nimi dobrze i przeniósł część ich do Aleksandrji, gdzie zapomnieli swego języka i przyjęli grecki, wskutek czego zmuszeni byli nawet swe księgi zakonu przetłumaczyć na grecki. Twój ojciec Antjoch Wielki razem z całą Syrją południową ich również przyłączył do swego królestwa; w ten sposób stali się teraz twymi poddanymi. Lud to spokojny i bynajmniej nie wojowniczy; podatki płacą regularnie i żądają jedynie tego, by im pozwolono służyć swemu bogu i zajadle kłócić się między sobą o znaczenie jego przykazań. Dlatego rada moja jest, by dać im spokój.
Ale Antjoch odpowiedział:
— Nie mam czasu czekać przez kilka pokoleń, dopóki rozpłyną się w otaczającem środowisku helleńskiem i staną się takim samym narodem jak wszyscy. Nasze życie helleńskie jest o tyle lepsze od innego, że okażemy im prawdziwe dobrodziejstwo, jeżeli już teraz przyswoimy im to życie. Dlatego rozkazuję, aby w ich świątyni wzniesiono posąg Zeusa, aby obrzezanie było zniesione, zwoje ich zakonu odebrane i zniszczone, sabbaty zapomniane i aby ich zmuszano, nawet siłą, do jedzenia tych pokarmów, które dzięki swej głupocie uważają za szkodliwe dla siebie.
I rozkaz królewski został spełniony.
Szaleństwo to było od tego czasu stosowane bezskutecznie wiele razy, i pomimo to ludzkość nie chce korzystać ze wskazań historji, że wprowadzanie siłą religji, nawet najdoskonalszej, jest rzeczą niemoralną i bezowocną. Poczynanie Antjocha Epifanesa w tym kierunku stanowi przykład, zapewne nie pierwszy, lecz dla nas mimo to najwcześniejszy.
Zamiary jego były uczciwe: był on przekonany o wyższośći swej helleńskiej religji nad wszystkiemi innemi.
Posąg Zeusa Olimpijskiego przed kamieniem ofiarnym całopalenia — czyż istnieje coś piękniejszego, żeby wzbudzić uczucie religijne? Lecz Judejczycy nie uznawali objawienia boga w pięknie; religijność ich wyryła sobie inne łożysko, i wspaniały posąg, wcielenie proroczego marzenia Fidjasza, postawiony w ich jerozolimskiej świątyni, był dla nich jedynie <obrzydliwością». Zwyczaj obrzezania, który nawet śród światłych Judejczyków budził drwiny i skazany był najwidoczniej na zanik — skoro go zgóry zakazano, stał się nagle drogim i świętym. I wogóle groźba stworzyła miłość — milczącą w Jerozolimie, gwałtowną i buntowniczą w gminach wiejskich.
W Modeinie wysłannik królewski, wzniósłszy ołtarz na sposób grecki, począł spraszać lud na ofiarę; nieśmiały wieśniak chciał już pójść za jego wezwaniem, gdy nagle rzucił się na niego starzec, gorliwy wyznawca religii ojców, jednem uderzeniem zabił chłopka, drugiem wysłannika, trzeciem zburzył ołtarz.
Był to kapłan Matatjasz, ojciec pięciu synów; jego energiczny czyn stał się sygnałem powstania. Każdy, komu droga była wiara ojców, poszedł za nim i jego rodziną w spalone góry judejskie, dające możność bronienia się nawet przeciwko znacznie przewyższającej liczbie wrogów. Wodzem tego powstania stał się, z woli ojca, średni, najsilniejszy z pięciu synów, Judasz, zwany Machabeuszem, co oznacza «młot». Przezwisko to objęło także i jego braci; dlatego też nazywamy, powstanie, o którem mowa, «powstaniem Machabeuszów» (166).
W tradycji Judejczyków przechowały się opowiadania o wielu bohaterskich czynach wojennych tej garści junaków, którzy potrafili zamienić początkową walkę partyzancką na prawdziwą wojnę, wojnę przeciwko licznym armjom nieprzyjacielskim; tradycja grecka jednak, jak już wspomnieliśmy, niestety, o tem milczy. To pewna, że ostateczne powodzenie Machabeuszów było możliwe dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zewnętrznych. Antjoch Epifanes wkrótce po wybuchu powstania poległ; od jego śmierci zaczęły się niesnaski dynastyczne w rodzie Seleukidów, dzięki czemu Machabeuszom latwo było, popierając już to tego, już to | innego pretendenta, zapewnić swej ojczyźnie nietylko wolność kultu, lecz mniej lub więcej pełną niezależność polityczną.
Szczególnie ciekawa dla nas, w tej wojenno-dyplomatycznej zawierusze, jest próba Judy Machabeusza zapewnienia swej ojczyźnie protektoratu Rzymu: «Juda, — opowiada o tem jego historyk Judejczyk — usłyszał o sławie Rzymian, że są silni i potężni i przyjmują wszystkich, którzy zwracają się do nich. W stosunku zaś do przyjaciół i do tych, którzy im zaufali, zachowują umowę, i wszyscy, którzy słyszeli ich imię, obawiają się Rzymian. Mimo wszystko żaden Rzymianin nie sięgał po koronę; stworzyli u siebie radę i stale, codziennie, stu dwudziestu ludzi obraduje nad wszystkiem, co dotyczy ludu i jego pomyślności. Co rok jednemu człowiekowi (nie jest to ścisłe) powierzają zwierzchnictwo nadsobą i władzę nad wszystkiemi swemi ziemiami; wszyscy słuchają jednego, i nie bywa między nimi zawiści ani zazdrości.» — «Rzym, mówi dalej tenże historyk, miłościwie odniósł się do tej próby, lecz specjalnej pomocy swemu nowemu przyjacielowi i sprzymierzeńcowi nie okazał». — Pomimo to, ciekawy jest dla nas ten wyraz sympatji ze strony Judejskiej dla dalekiego władcy z nad Tybru, sympatji, która miała z czasem przekształcić się na okrutną niechęć i nienawiść.
Więcej od Rzymu pomogły Machabeuszom wspomniane już wewnętrzne rozterki w rodzie Seleukidów. Po wojennych powodzeniach Judy Machabeusza, uwieńczonych śmiercią jego na polu bitwy, nastąpiły powodzenia dyplomatyczne jego brata Jonatana, który potrafił osiągnąć ten sukces, że zatwierdzono go jako arcykapłana w Jerozolimie (153 r.). Był to krok następny, lecz nie ostatni: Machabeusze dążyli do zupełnej niepodległości swej ojczyzny i do swej zupełnej w niej władzy. I jedno i drugie powiodło się trzeciemu bratu, następcy Jonatana, Szymonowi: ten nie tylko stał się królem oswobodzonej Judei, lecz także uzyskał możność przekazania po śmierci następstwa tronu swemu synowi; stal się w ten sposób założycielem nowej dynastjj Chasmoneuszów, jak ją nazywamy od imienia przypuszczalnego praszczura.
W ten sposób na Wschodzie przybyło jeszcze jedno królestwo. Państwo to powstało na podwalinach nienawiści plemiennej Judejczyków względem narzucanej im cudzoziemskiej religji helleńskiej; lecz kiedy ustał ten obcoplemienny ucisk, nienawiść ostygła. Znowu urok piękna helleńskiego dał znać o sobie; znajdując się pośrodku między helleńską Syrją i helleńskim Egiptem, otoczona wieńcem miast helleńskich, Judea nie mogła opierać się długo działającym zewsząd wpływom hellenizmu. Dynastja Chasmoneuszów stała się z czasem prawie hellenistyczną; obyczaje helleńskie zaszczepiły się wszędzie, poczynając od dworu; «hellenizujący» zajęli wpływowe i zaszczytne stanowisko wśród nauczycieli ludu judejskiego. Coprawda, natknęli się na równie silne przeciwdziałanie; koniec II wieku i bardziej jeszcze wiek I był epoką zajadłej walki hellenizmu z judaizmem. Była to zdrowa, silna, dobroczynna walka; przekazywana z pokolenia na pokolenie i rosnąca w siłę w każdem z nich, stworzyła w końcu ten czarnoziem, na którym zakwit najpromienistszy żywot w całej historji ludzkości.
Jak wspomnieliśmy, dwudziestolecie po zwycięstwie pod Pidną (168 r.) było dla Rzymu epoką odpoczynku i rozkwitu pokojowego. Oczywiście, drobne wojny wciąż trwały: Gallowie i Ligury na północnych kresach Italji, bandy rozbójnicze na Sardynji i Korsyce, niezależne plemiona z gór hiszpańskich — nie mało trosk przyczyniały namiestnikom rzymskim. Lecz wojny te prowadzone były przy pomocy pokojowego kompletu legionów rzymskich i kontyngensów sprzymierzeńczych, lud zaś rzymski niekiedy dowiadywał się o nich jedynie z okazji tryumfów poszczególnych dowódców.
Za to życie kulturalne płynęło w Rzymie jak potok; miało jednak już nie jeden, lecz dwa ośrodki, wiodące ze sobą walkę namiętną, choć złagodzoną dzięki osobistej przyjaźni przywódców. Filhellenizm był po dawnemu silny wśród szlachty rzymskiej; po śmierci Flaminina głównymi jego przedstawicielami byli Emiljusz Paweł i jego siostrzeniec, rówieśnik i przyjaciel P. Scypio, syn bohatera z pod Zamy. Przyjaźń ich wzmogła się dzięki temu, że, jak już wiemy, bezdzietny Scypjo adoptował starszego syna swego wuja, zwanego od tej chwili P. Scypjonem Emiljanem. Spadkobierca obu swych ojców, naturalnego i prawnego, odziedziczył również i ich filhellenizm. Dokoła niego zgrupowali się wybitniejsi przedstawiciele ówczesnej literatury, zarówno Rzymianie, jak i zamieszkujący Rzym Grecy.
Z pomiędzy pierwszych zwraca naszą uwagę utalentowany poeta Kwintus Ennjusz. Jak już wiadomo, M. Kato przywiózł go ze sobą z Sardynii, gdzie Ennjusz, Kalabryjczyk rodem, służył w oddziałach sprzymierzeńczych przeciwko Kartagińczykom; władając trzema językami: oskim (t. j. samnickim), greckim i łacińskim, mówił o sobie, że ma trzy «serca». Jakie znaczenie miało dlań jego oskie serce, nie możemy brać w rachubę; ale za to greckie dało mu możność — głębiej, niż ktokolwiek przed nim w Rzymie — przeniknąć ducha poezji greckiej; a rzymskie — oddać to, co zrozumiał, w pięknej, na owe czasy, mowie łacińskiej. Katona jednak spotkało rozczarowanie: Ennjusz odsunął się od swego opiekuna i przystąpił do znienawidzonego przezeń ruchu filhelleńskiego. Jego działalność poetycka byla bogata i różnorodna; wystarczy nam jednak ocenić go jako epika i dramaturga, zgodnie z jego własnem życzeniem, jako rzymskiego Homera i rzymskiego Eurypidesa. W charakterze pierwszego był twórcą poetyckiej «Kroniki» (Annales), obejmującej dzieje Rzymu od założenia miasta do ostatnich czasów — oczywiście tych tylko, które można było traktować poetycznie. Wzór przytoczyłem wyżej, z powodu wojny z Pyrrusem; jak czytelnik mógł się przekonać, Ennjusz wyrzekł się w tym eposie narodowego rzymskiego wiersza «saturnijskiego», który od tej chwili poszedł w zapomnienie, i przeniósł na grunt rzymski giętki heksametr grecki, który do ostatnich czasów pozostał ulubionym wierszem epickim Rzymian. — Nie mniejsze były jego zasługi, jako dramaturga, a zwłaszcza tragika.
Nie dążył do samodzielności twórczej, czerpał ze skarbów greckich; ateńska trójca tragiczna V wieku, a zwłaszcza Eurypides, wskazywała mu drogę, którą można było iść śmiało bez obawy zbłądzenia. Z treści — jego tragedje były przeróbkami greckich; nie mniej zadanie jego było i trudne. Należało muzę tragiczną nauczyć mowy łacińskiej; należało osiągnąć ten wynik, by patetyczna skarga wróżki Kassandry bezpośrednio wzruszała serca zebranego w rzymskim teatrze ludu rzymskiego — i Ennjusz wynik ten osiągnął. Od niego zaczyna się rzymska trójca tragiczna; drugim jej członkiem był siostrzan Ennjusza — Pakuwjusz, trzecim — Akcjusz; działalność ich opromieniła drugi wiek przed Chr., ten pierwszy okres klasyczny literatury rzymskiej . Dramaty ich nie zachowały się do naszych czasów, jeżeli nie brać pod uwagę urywków; lecz i tego wystarczy, by usprawiedliwić wysokie mniemanie Cycerona o tych siewcach hellenizmu w Rzymie Scypjonów.
W charakterze wszechpoety Ennjusz pisał również komedje, które jednak nie bardzo były cenione przez krytykę rzymską. W tej dziedzinie zapanowała od czasów Plauta pewna specjalizacja; kontynuatorem jego dzieła był poeta P. Terencjusz, urodzony na krótko przed śmiercią Plauta, a zmarły w młodym wieku. Pochodził on z Afryki, lecz z wychowania był Rzymianinem, bliskim Scypjona Młodszego. Dzięki niemu komedja rzymska bardziej jeszcze zbliżyla się do oryginałów greckich. Terencjusz nie uważał się za uprawnionego do przeróbki dramatów swego ulubieńca Menandra na krotochwile, lecz zachował w nich charakter djalogów, nie wahając się utracić przez to sympatji publiczności, przyzwyczajonej do plautowskich arji i duetów. Wrogowie go oskarżali, że korzystał z usług swych znakomitych przyjaciół w celu stylistycznego wygładzenia swych sztuk, i Terencjusz nie starał się obalić tego mniemania, które było raczej zaszczytnem dla niego. Wszystkie sześć jego komedji zachowały się do naszych czasów, i z uwagi na to, że Terencjusz umarł jako zupełnie młody człowiek, musimy przyznać, że rzeczywiście miał on bardzo wielki talent. Jego znaczenie literacko-historyczne jest ogromne: Terencjusz i Plautus — to natchnienie i wzór dla przyszłych poetów komicznych.
Jeżeli warunkiem oryginalności ma być zupełne unikanie zapożyczania motywów treści, to oryginalniejszym od obu przytoczonych poetów był trzeci członek scypjonowskiego kółka Lucilius. Choć i on również nie był rodowitym Rzymianinem; mimo to jednak, pochodząc z «municipium» z prawem obywatelstwa rzymskiego, a przytem ze stanu rycerskiego, zajmował o wiele wyższe stanowisko społeczne, aniżeli dwaj poprzedni. Dzięki temu mógł, nie liczyć się z nikim, pisząc swe poezje; czyli innemi słowy, mógł zostać satyrykiem. Satyrę nie on wynalazł; słowo to (satira nie jest w bezpośredniem pokrewieństwie z greckim satyros) oznacza właściwie potrawę pożywną, sałatę mieszaną, bigos, «winegret», w poezji zaś wiersz o charakterze mieszanym; w tym nieszkodliwym sensie pisali satyry i Newjusz i Ennjusz. Lecz twórcą satyry w naszem wspólczesnem znaczeniu tego wyrazu, t. j. utworu zjadliwego, karcącego, był właśnie Lucyljusz. Był to poeta wielce płodny, lecz coprawda dość niedbały; każdy wypadek zarówno w jego życiu politycznem, jak prywatnem, znajdował u niego swój oddźwięk, wskutek czego trzydzieści ksiąg jego wierszy, przeważnie heksametrycznych, były, według trafnego określenia Horacego, jakby <tablicą wotywną tego starca.»
Tacy byli przedstawiciele literatury rzymskiej w kółku Scypjona; lecz prócz nich obracali się w niem i Grecy. Z nich na czoło wysunęli się dwaj: Polibjusz i Panecjusz. Pierwszy, syn stratega achejskiego Likorta, znajdował się w liczbie tego tysiąca zakladników, których Rzymianie zażądali od Achejczyków po bitwie pod Pidną; lecz dzięki wysokiemu stanowisku jego ojca, los Polibjusza w Rzymie był o wiele lepszy od losu jego towarzyszów niedoli. Paweł i Scypjo zainteresowali się nim, stał się przyjacielem ich syna i jego towarzyszem w licznych podróżach; miał sposobność obserwować mało znany wogóle Grekom świat zachodni, specjalnie zaś życie polityczne Rzymu. Został historykiem — historykiem całej «epoki chwały» państwa rzymskiego; jego sąd pozytywny o wartości ustroju wielkiej republiki rozwiązuje dla nas, w granicach rozumienia ludzkiego, to zagadnienie, i możemy jedynie żałować, że z czterdziestu ksiąg jego historji w całości zachowało się tylko pięć, a z pozostałych urywki, coprawda dość duże. — Polibjusz był historykiem, Panecjusz filozofem, a przytem, co było wielce szczęśliwym przypadkiem, filozofem kierunku stoickiego. Kierunek ten powstał w Atenach w epoce Aleksandra Wielkiego; przedmiot jego stanowiła przeważnie moralność, hasło — wielkie słowo, że «cnota sama sobie wystarcza», aby w życiu znaleźć szczęście. — Oczywiście usprawiedliwić to słowo przez przykład na sobie samym mógł tylko człowiek doskonały, niezależny od zdarzeń i klęsk zewnętrznych; innemi słowy, mędrzec. Jest to — ideał prawie nieosiągalny. Dlatego konieczną rzeczą jest, w celu moralnego wychowania ludzi, dać im inny, dostępny ideał; ten drugi ideał podrzędny — to obowiązek. Panecjusz jest twórcą etyki obowiązku; w tem leży wielka jego zasługa dla ludzkości. Rzucone przezeń ziarna wydały obfity plon właśnie na niwie świadomości narodowej rzymskiej, która przez samą naturę była jak najlepiej przygotowana dla ich przyjęcia; dzięki Panecjuszowi bohaterska filozofja stoicka stała się narodową filozofją rzymską.
A mimo wszystko hellenizm tego drugiego i trzeciego pokolenia nie miał takiego entuzjazmu, jakim odznaczało się pierwsze pokolenie Scypjona Starszego i Flaminina. Jest to widoczne nawet w urywkach satyr Lucyljusza, który wśród innych niesympatycznych dla siebie zjawisk wyśmiewa także i ów skrajny filhellenizm epoki Flaminina; widać to również i w praktyce, z wyników trzeciej wojny Macedońskiej, w porównaniu z wynikami drugiej z faktu, iż nałożono daninę na prowincje macedońskie; iż surowo postępowano z Achejczykami; iż powstała naprężona atmosfera niedowierzania, która wogóle opanowała stosunki grecko-rzymskie. I chyba się nie pomylimy, przypisując przeważną rolę w tem oziębieniu stosunków-nacjonalistycznej polityce znanego nam już M. Porcjusza Katona.
Był on również miłośnikiem literatury, lecz tworzył ją sam, a cel, który pragnął osiągnąć, był czysto praktyczny. Dlatego też nie zajmował się poezją, jakiż mógł być z niej pożytek? Inna sprawa — wychowanie: sam posiadał syna, i aby go wychować, poświęcił mu większą część tego, co napisał. Między innemi i wyżej wspomnianą historję rzymską; napisał ją nawet własnoręcznie wielkiemi literami, ażeby chłopiec łatwiej mógł ją przeczytać. Jemu również poświęcił małą encyklopedję, zbiór wiadomości pożytecznych dla przyszłego obywatela i ziemianina: tu między innemi wysławia zdrowe prawidła higjeniczne ojców i tradycyjną medycynę domową, gwałtownie napada na lekarzy greckich, na uczniów Erazystrata, Herofila i innych. «Naród ten — mówi — nie mając siły, by zwyciężyć Rzymian mocą oręża, zdecydował się wytępić ich swemi miksturami». Nie dążył Kato do ideałów filozoficznych, będąc zupełnie pewny, że ideał cnoty zawiera pracowite życie staro-rzymskie w zawodzie rolniczym: ku zbudowaniu potomnych napisał swój utwór «O rolnictwie», jedyny, który po nim pozostał. Czyta się to z ogromnem zaciekawieniem poprostu jako pierwszy przechowany do naszych czasów zabytek prozy rzymskiej; lecz jakiż chłód wieje od tej wyrachowanej książki! Niewolnicy istnieją i muszą istnieć, bez nich nie można się obejść w gospodarstwie; należy ich wyzyskać jak zwierzęta juczne, a gdy się zestarzeją, sprzedawać, ażeby ochronić majątek od darmozjadów. Plutarch, biograf Katona, stara się wogóle oddać należną cześć jego zasługom, lecz tutaj jego greckie serce oburza się i przypomina o tem, z jaką ludzkością jego ziomkowie traktowali nie tylko niewolników, lecz nawet juczne zwierzęta, zapewniając paszę darmową tym, co były używane przy budowie Partenonu. I raz jeszcze przekonywamy się, że filhellenizm, to rzeczywiście jedyny mistrz ludzkości, który uczy, że humanizm i człowieczeństwo są równoznaczne.
Już milsza jest dla nas inna cecha tego zatwardziałego Rzymianina: skutkiem konkurencji prowincjonalnego, specjalnie zaś sycylijskiego zboża, nastąpił zanik rolnictwa italskiego. O tem wiedział i godził się z tem, lecz przekazano nam następującą charakterystyczną dlań rozmowę. «Jaka działalność jest najzyskowniejsza?» — «Dobra hodowla bydła». — A potem? — «Średnia hodowla bydła». — A potem? — «Kiepska hodowla bydła». A potem? «Rolnictwo». — «A pożyczać pieniądze na procent?» — «A zabijać ludzi?» Tak więc, nasz ziemianin tuskulański lichwę równa z zabójstwem; widać z tego, z jaką pogardą musiał traktować tę klasę ludzi, którzy zajmowali się w Rzymie lichwa i wogóle spekulacjami pieniężnemi, t. zw. «rycerzy». Jest to tem dziwniejsze, że w jednym punkcie, a przytem w punkcie zasadniczym, popierał ich chciwą politykę.
Jakkolwiek chytrzy byli spekulanci rzymscy, to jednak z wyrobioną w ciągu wieków obrotnością Kartaginy współzawodniczyć nie byli w stanie. Poniżony, zrujnowany rywal na Bagradzie wciąż jeszcze był dla Rzymian groźny: wyleczył się bowiem ze strasznych ran klęski pod Zamą, jego stocznie pracowały ze zdwojoną energją, port pełen był okrętów, rynki pełne towarów; w rzeczywistości owo niezłomne miasto w dalszym ciągu było ośrodkiem handlowym Śródziemnomorza zachodniego. O, czemuż to Scypjo Afrykański, mając w ręku tego nieprzejednanego wroga, wypuścił go na wolność!
I właśnie w tej sprawie Kato występuje, jako nieoczekiwany sprzymierzeniec rycerzy. Przecież i on także wojował w młodości z władczynią fenickich miast na wybrzeżu afrykańskiem i pałał do niej żywiołową, dziedziczną nienawiścią. Oburzały go również wielce lagodne warunki, jakimi się zadowolił zwycięzca z pod Zamy, ten niepoprawny humanista i filhellen, którego, jak wiemy, Kato wogóle niezbyt lubił. Teraz Kato siedział śród najpierwszych w senacie rzymskim; zmuszony był, jako «censorius» (t. j. były cenzor), wypowiadać swe zdanie we wszystkich zagadnieniach jako jeden z pierwszych, jeżeli nie pierwszy. W tym względzie senator rzymski nie był skrępowany; posiadał prawo egredi sententiam, t. j., wypowiedziawszy się na dany temat, mógł mówić o tem, co ponadto go zajmowało; a poważany przez wszystkich censorius tembardziej miał do tego prawo. I Kato przyzwyczaił swych słuchaczów-senatorów do tego, że w jakiejkolwiek sprawie konsul przewodniczący prosił go o zdanie, kończył swą mowę słowami:
Ceterum censeo Carthaginem esse delendam.
(«A zresztą jestem zdania, że Kartago winna być zburzona»). Jednakże humanizm filhellenów przeciwdziałał; jeden z jego najznakomitszych przedstawicieli, Scypjo Nazyka, który zasłynął okrążeniem wroga pod Pidną, używał w swych przemówieniach w senacie refrenu treści wręcz przeciwnej: «A zresztą jestem zdania, że Kartago winna być zachowana». I senatorowie mieli teraz rozważyć, która droga jest lepsza.
Cóż oznaczało to sławne po wszystkie czasy ceterum censeo surowego Katona? Oznaczało ono w płaszczyźnie moralności, że Rzym ma splamić swą odwieczną sławę czynem barbarzyńskim, zburzeniem miasta, które było pochodnią kultury w Afryce północno zachodniej; a przecież aż do tego czasu kroniki rzymskie nie znały podobnej kaźni: ani Kapua, ani Tarent, ani Syrakuzy nie doznaly ze strony Rzymu tak srogiego losu. Oznaczało to w płaszczyźnie (jeżeli można się tak wyrazić) higjeny państwowej, że Rzym winien zgładzić swego rywala na zachodniem Śródziemnomorzu i w ten sposób zagarnąć dla siebie wielką, nadmierną siłę, która, właśnie skutkiem swego nadmiaru, zwróci się potem przeciwko temu, co ją posiadł, i stanie się przyczyną jego zguby.
Oto przepaść, która groziła Rzymowi przez straszne ceterum censeo Katona, i oto znaczenie mądrego, ostrzegawczego głosu Nazyki. Lecz nie tylko sam Kato spychał swą ojczyznę ku tej przepaści — wysiłki jego wspierali equites rzymscy, i ci, którzy w senacie popierali jego politykę. I nareszcie wysiłki te uwieńczone zostały pomyślnym rezultatem — Kartaginie wypowiedziano wojnę. Wojnę okrutną i niesprawiedliwą, spowodowaną jedynie tem, że królewski gród nad Bagradem chciał żyć, że uporczywie uchylał się od zadania sobie śmierci samobójczej. Katon dążył do zagłady Kartaginy, lecz nie zdążył dowiedzieć się o spełnieniu swych ponurych życzeń, gdyż porwała go śmierć w roku 149, w wieku lat osiemdziesięciu. Znienawidzeni przezeń Grecy upamiętnili jego śmierć następującym epigramatem:
Rude ty, sinookie wilczysko! Nawet umarłym
Do swej siedziby, Porcjuszu, nie przyjmie cię Persefona!
Każdy naród zazwyczaj przywiązuje się do takiej formy rządu, jaka mu najlepiej odpowiada, jeżeli zaś z zewnątrz narzuca mu się inną, obcą formę rządu, to inaczej tego nazwać nie można, jak przemocą bezmyślną i nieusprawiedliwioną. Taką naturalną formą rządów była dla Aten republika, dla Macedonji — monarchja; Rzym, zamieniwszy tę monarchję na cztery republiki, zadał krajowi gwałt o wiele trudniejszy do zniesienia od nałożonej nań daniny. Perseusz, prawnuk Demetrjusza-Oblegacza miast, zestarzał się i zmarł zdala od swego narodu, w odległej Albie; Macedończycy zaczęli pokładać nadzieje w jego synu, królewiczu Filipie. Jakież były jego losy? Nic pewnego nie wiadomo; podobno zmarł we wczesnej młodości, jako nauczyciel szkolny w Albie.
Tymczasem w Macedonji ukazał się młodzieniec, głoszący wszem wobec i każdemu z osobna, że jest właśnie Filipem, synem Perseusza, prawowitym spadkobiercą tronu macedońskiego; było to w roku 149, w dwadzieścia lat po bitwie pod Pidną. Twierdzenie wrogów rzekomego Filipa, że jest on właściwie Andryskiem, synem folusznika z Adramittjum w Mizji, nie miało posłuchu, i Filip ów skupił na sobie całą miłość ludu dla krwi Poljorkety. Tama pękła, całą Macedonję w okamgnieniu objął pożar powstania; Rzymianie zmuszeni byli siłą oręża bronić swej polityki. Z początku samozwaniec odniósł sukces: rozbił nieliczny oddział, wysłany przeciwko niemu. Lecz wówczas Rzym wyekspedjował do Macedonji prawdziwą armję pod kierownictwem wytrawnego dowódcy, Kw. Cecyljusza Metella. Pseudo-Filip został rozbity i wkrótce potem wydany Rzymowi przez króla trackiego, u którego szukał schronienia. Ale Rzym nie chciał już przywracać systemu, który zawiódł pokładane w nim nadzieje; Kw. Metellowi «Macedońskiemu» (jak go przezwano, by uczcić jego zwycięstwo) polecono zorganizować Macedonję jako prowincję — nową prowincję rzymską na Wschodzie greckim. W ten sposób, od Flaminina do Emiljusza Pawła, od Emiljusza Pawła do Metella Macedońskiego, polityka rzymska stopniowo i konsekwentnie zmienia się, przechodząc od idei protektoratu do idei panowania. Teraz przed całym Wschodem greckim ukazał się oczekujący go los.
Wśród następstw tej czwartej wojny macedońskiej były także dodatnie. Macedonja została ponownie zjednoczona; Rzym przejął zadanie obrony półwyspu przeciw barbarzyńcom północnym, a przedewszystkiem zbudował drogę wojenną — pierwszą na Bałkanach — od portu epirskiego Dirrachjum (starożytnego Epidamnu, obecnie Durazzo) przez góry do Tessaloniki: droga ta, zwana Egnatjuszową od imienia budowniczego, łączyła morze Jońskie z Archipelagiem i stanowiła zamorskie przedłużenie drogi Appjusza, łączącej Rzym przez Kapuę z portem Brunduzjum.
Zresztą, te zmiany nie dotknęły bezpośrednio Grecji właściwej: ani Metellus ani senat rzymski nie mieli zamiaru naruszać jej niezawisłości. Z pomiędzy czterech, mniej lub więcej silnych państw, na które rozpadło się terytorjum lądowe Grecji w epoce Flaminina — Aten, Sparty oraz związków: etolskiego i achejskiego — jedno, mianowicie związek etolski, zostało zniesione po wojnie Syryjskiej: Rzymianie nie zapomnieli Etolczykom, że w głównej mierze oni właśnie spowodowali przez swe intrygi tę wojnę, i ich związek zniszczyli. Achejczykom natomiast sprzyjali; zażądawszy od nich zakładników za ich dwuznaczną politykę w czasie wojny z Perseuszem, zwrócili im tychże w roku 150. Wówczas, po 17 latach rozłąki, Polibjusz ujrzał nareszcie swą arkadyjską ojczyznę. Dla Achejczyków jego powrót mógł być bardzo dobroczynny; nikt lepiej od niego nie znał Rzymu, jego sił, nastrojów, a przedewszystkiem sił i nastrojów walczących ze sobą stronnictw rzymskich. Oczywiście nie ukrywał przed swymi rodakami, że bezinteresowny filhellenizm w duchu Flaminina zbliża się ku schyłkowi, że jest naciskany z jednej strony przez narodowców z Katonem na czele, z drugiej zaś przez partję interesów materjalnych, rycerzy, kapitalistów, wprawdzie nie reprezentowanych w senacie, ale potężnych swoimi zakulisowymi wpływami. Mówił, że powinni ze swej strony kierować się mądrą, umiarkowaną polityką, aby nie dawać w Rzymie przewagi wrogom wolności greckiej. Niestety, jak to się często zdarza w demokracjach, lud poszedł za tymi, którzy schlebiali jego miłości własnej — i rozegrała się smutna tragedja lat 148 — 46, znosząca resztkę wolności greckiej, ogłoszonej pół wieku temu przez Flaminina.
Jako powód posłużyły niesnaski Achejczyków ze Spartą, która wprawdzie była czŁonkiem ich związku, ale nie dawala sobie wydrzeć niektórych oznak swej dawnej niepodległości. Szczególnie zawzięcie podburzał przeciw Sparcie strateg achejski, Diaios.
Pośrednictwo pokojowe Rzymu, podjęte przez Metella Macedońskiego, okazało się bezowocne. Achejczycy nierozumnie uwierzyli Dijeuszowi, że okazane przez władcę świata umiarkowanie jest spowodowane jego słabością, której źródłem są piętrzące się trudności na Zachodzie. Co się tyczy tych trudności, to, jak zobaczymy, istotnie miały one miejsce, lecz przecież nie były aż tak duże, by pozbawić Rzym swobody działania przeciw tak lekceważącym go przeciwnikom, jakimi byli Achejczycy.
Głównem miastem związku achejskiego był podówczas piękny Korynt, leżący w punkcie skrzyżowania się drogi wodnej przez zatokę Koryncką i Sarońską, z lądową — ze średniej Grecji do Peloponezu, Korynt, spoczywający bezpiecznie w cieniu swej niedostępne warowni, zroszonego chłodną Pireną Akrokoryntu. Tutaj rozdźwięki achejsko-spartańskie odbiły się echem najgłośniejszem, najhałaśliwszem; niesforna czerń pozwalała sobie na wszelkiego rodzaju wybryki względem zamieszkujących w Koryncie Spartan; nie oszczędzano też ich obrońców — Rzymian. Tak Dijeusz osiągnął wreszcie cel swych dążeń: wojnę z Rzymem.
Istotnie: tylko z małym palcem Rzymu. Metellus mógł łatwo doprowadzić wojnę do końca: zebrane przez Dijeusza pospolite ruszenie achejskie nie wytrzymało naporu zwycięskich legjonów. Tymczasem zgodnie z rzymskim porządkiem w dowodzeniu, konsul L. Mummjusz zastąpi! namiestnika Metella, który lepiej zdawał sobie sprawę z położenia. Ale ta zmiana nie o wiele opóźniła decydujący cios. Mummjusz, co prawda, był homo novus, «nowym człowiekiem», lecz odważnym i energicznym.
Mummjusz był również człowiekiem łagodnym; niestety musiał postępować wedlug wskazań senatu, senat zaś był zależny od liczebnego stosunku i nastrojów partyj. Filhelleni byli rozbici; dzięki połączonym wysiłkom nacjonalistów i kapitalistów przeprowadzony został wniosek, żądający od Mummjusza zburzenia Koryntu — handlowego konkurenta Rzymu nad Istmem (146 r.). Trudno pojąć powody tego okrucieństwa i niepodobna go usprawiedliwić.
Lecz gdzież, zapytamy, był w owym czasie P. Scypjo Młodszy, będący duszą Rzymu filhelleńskiego? On również, jak i Mummjusz, musiał kierować niszczycielską wojną przeciwko wrogom Rzymu, nie na Wschodzie, lecz na Zachodzie: w tym smutnym roku gwałtów znajdował się pod murami Kartaginy. Przebieg zdarzeń był następujący. Po zwycięstwie pod Zamą Rzym, niechętny podbojowi prowincji w Afryce, pozostawił jednak nieznośną drzazgę w ciele Kartaginy, którą był król numidyjski, Masynissa, bezpośredni sąsiad Kartaginy na zachodzie. Masynissa, korzystając z niedomówień i dwuznaczności traktatu rzymsko — kartagińskiego, wydzierał swemu poniżonemu sąsiadowi tu i owdzie kawały ziemi. Kartago, skrępowana traktatem, zabraniającym jej prowadzenia wojen ze sprzymierzeńcami Rzymu, mogła odpowiadać na te gwałty jedynie skargami do senatu rzymskiego. Ta droga zaś nie wiodła do celu: skargi wroga nie szkodziły przyjacielowi Rzymu, natomiast dla starego Katona były okazją do wciąż nowego wypowiadania swego ceterum censeo. W wyniku jednak Rzym pewnego razu przekonał się, że wysłanie do Kartaginy poselstwa, i to z samym Katonem na czele, jest rzeczą nieuniknioną. To zaś, co ujrzał Kato na własne oczy, napełniło jego serce przerażeniem: istotnie, przez dwa pokolenia, które zeszły do grobu po Zamie, gród Hannibala zdążył się odrodzić: życie na ulicach i placach wrzało jak potok, port handlowy był pełen okrętów, morze przed nim bielało od żagli, a na lądzie, na błogosławionej równinie Bagradu, inne morze — bogate łany, wobec których widmo głodu jest nie do pomyślenia! Wobec takiego stanu rzeczy zwycięstwo Scypjona zdawało się Katononowi daremne: zjawi się nowy Hannibal i trzeba będzie zaczynać walkę od początku.
Następne dziesięciolecie było powolnem konaniem skazanej na zagładę Kartaginy. Miasto stało się przytem widownią współzawodnictwa własnych partyj politycznych: pokojowej i wojennej, których wpływ był zależny od zmieniającej się sytuacji; ponieważ powodzenie Masynissy w senacie rzymskim równało się porażce pacyfistów, więc nic dziwnego, że zwolennicy wojny podnieśli głowę. Wodzem ich był niejaki Hazdrubal — niestety, prócz bogactwa, nie posiadający warunków do tak odpowiedzialnego zadania. Z początku wojna toczyła się w Afryce — pomiędzy nienasyconym Masynissą i doprowadzoną do rozpaczy Kartaginą; jej wynik nie przysporzył chwały Kartaginie: wskutek nieudolności wodza — najemne wojska zostały pobite na głowę przez oddziały lwa numidyjskiego.
A jednak był to dopiero początek: nad brzegami Tybru bowiem wróg jeszcze bardziej bezwzględny przygotowywał drugi, śmiertelny cios. Zaślepiony chciwością Masynissa nie rozumiał, że pracuje na zgubę — jeżeli nie swoją, to swych następców; niszcząc nieszkodliwego już sąsiada, sam po jego zagładzie tracił znaczenie dla zwycięzcy; lecz przecież błąd taki popełniali o wiele doświadczeńsi w polityce królowie w rodzaju Eumenesa pergameńskiego. Tak czy owak, Kato cel swój nareszcie osiągnął: w 149 r. Rzym wypowiedział wojnę Kartaginie — trzecią wojnę Punicką.
Na nieszczęsne miasto wieść ta, pomimo naprężenia stosunków, spadła jak grom. Spodziewano się, że nie jest jeszcze zapóżno, aby zapobiec katastrofie. Znów partja pokojowa wzięła górę: Hazdrubal i jego zwolennicy zostali skazani na śmierć, której uniknęli, uchodząc z kraju; do Rzymu wysłano posłów celem usprawiedliwienia się przed senatem. Argumenty posłów uznano za niedostateczne. Niezrażeni niepowodzeniem Kartagińczycy ponownie wysłali do Rzymu pełnomocników: teraz zgadzali się na wszystko, co rozkaże władca, byle tylko uratować miasto.
I władca oto rozkazuje — napozór bardzo łagodnie: pozostawia upokorzonej gminie jej tereny, samorząd i własność prywatną; gmina zaś ma wydać konsulom trzystu zakładników ze znakomitych rodów i wypełnić dalsze ich rozkazy. Z zamierającem sercem słuchali pełnomocnicy dyktowanych warunków: tereny, samorząd, majątek — lecz gdzież jest najważniejsze, gdzież samo miasto? — Przecież powiedziane: czekać dalszych rozkazów konsulów! Konsulowie tymczasem w Lilibeum sycylijskiem zgromadzili swe wojska na okrętach, otrzymanych zakładników wysłali do Rzymu, sami zaś wraz ze swą armją wylądowali w Utyce, która nie zawahała się oddać do dyspozycji Rzymu swój port, jako podstawę do stanowczych operacji przeciw skazanemu, pokrewnemu miastu. Tutaj też przybył senat kartagiński po owe dalsze «rozkazy» konsulów.
Odpowiedź brzmiała: Wydajcie broń! Senatorowie odjechali, by po pewnym czasie wrócić. Całe uzbrojenie morskie, broń dalekonośną, zarówno państwową jak prywatną, nawet imitację broni, — przywieźli i posłusznie wydali wrogowi. «Teraz, kiedy wypełniliśmy wasze warunki, może pozwolicie nam wrócić do życia codziennego? I oto złudzenia prysły: Kartagińczyków zawiadomiono, że senat rzymski postanowił zburzyć ich miasto, z tem jednak, że mają prawo osiedlenia się w innem miejscu, lecz nie bliżej niż o dwie mile od morza.
Dzisiaj czytamy spokojnie o tem okrucieństwie dawno minionych wieków. Kartago — to dla nas jeno dźwięk pusty; czyż to nie wszystko jedno, jeśliby jakiś inny punkt t. zw. Małej Afryki był oznaczony tem mianem? Lecz inne będzie miał zdanie ten, kto był na miejscu Kartaginy starożytnej, w jednem z najpiękniejszych miejsc kuli ziemskiej. To wzgórze w pobliżu morza, gdzie obecnie stoi kościół św. Ludwika — to Wawel kartagiński, historyczna Byrsa. Tutaj, gdzie otwierał się widok na szeroki rozłóg, zamieszkiwali patrycjusze kartagińscy, stąd mogli patrzeć, jak nadpływały ich statki. A w głębi malowniczy łańcuch gór na półwyspie, zakończony przylądkiem «Dobrym»; choć znacznie oddalony, lecz dobrze widoczny dzięki przejrzystej atmosferze południowej; pomiędzy przylądkiem a Byrsą — zatoka Kartagińska. Tutaj wjeżdża okręt, zdaleka łatwo go poznać z figury na dziobie (tramie przednim), dzięki tej samej przejrzystości powietrza. Wjeżdża do zatoki, mija wzgórza nadbrzeżne, skręca do przystani. Przystań widać całą — jak na dłoni; ludzie jak mrówki snują się po wybrzeżu. Podstawa wzgórza, jego zbocza, cała miejscowość dokoła usiana domami miasta. Za niem wąski przesmyk między dwiema taflami wodnemi, silnie zasłonięty fortyfikacjami, których widok dodaje otuchy; lecz wzrok odpoczywa na pasie nadmorskim, na wspaniałych willach, któremi ozdobiony jest lewy stok, spadający ku błękitnemu morzu. Przez całe wieki powstawało to piękno, to rodzime, niezastąpione zacisze; i oto, wyszedł rozkaz, aby je porzucić, aby oddać na pastwę niszczącego ognia i szukać innych miejsc na osiedle, zdala od morza — niechaj obezwładniony delfin zakończy swe dni na lądzie.
Wówczas wreszcie ojczyzna Hannibala okaza a się godną swej przeszłości, ocknęła się i zawstydziła swe pokory. Partja pokojowa znowu utraciła wpływ, życiem przypłacili ci, którzy radzili wydać broń bezlitosnemu wrogowi; do zbiegłego Hazdrubala wysłano posłów, z prośbą, by przyjął dowództwo nad miastem w jego ostatnim, rozpaczliwym boju... Jednocześnie innych posłów wysłano do konsulów: niechaj się zgodzą na rozejm trzydziestodniowy, w celu wysłania poselstwa do Rzymu. Konsulowie chętnie zgodzili się na tę zwłokę. Bezbronne miasto zaś skorzystało z niej, pracując usilnie w warsztatach i stoczniach, a kiedy minął termin rozejmu — Kartago nie była już bezbronna. Gdy nie wystarczało ołowiu do umocnień, wydostano go ze szczelin budowli cedrowych. Gdy nie starczyło włosia do maszyn dalekonośnych, kobiety odcięły swe warkocze, składając ojczyźnie w ofierze swą piękność. A wszystko to działo się w największej tajemnicy: wśród ostatnich obrońców świętej sprawy nie znaleźli się zdrajcy. Zdobycie miasta gołą ręką okazało się niemożliwe: trzeba było uciec się do oblężenia, i to podwójnego, z lądu, t. j. ze wspomnianego wyżej przesmyku, i z morza. Goście italscy nie byli przygotowani na opór, a gniew jest złym doradcą na wojnie. Nadeszło lato, a z niem choroby. Oczekiwano pomocy od Masynissy, lecz ten miał już go lat i wkrótce umarł, synowie jego zaś nie bardzo się spieszyli, aby się przyczynić do zamiany sąsiada słabego na silnego. W ten sposób operacje się przedłużały. Próżno w Rzymie stary Kato oczekiwał upragnionej wieści o zwycięstwie, o wzięciu miasta, o jego zburzeniu: dożył do wypowiedzenia wojny, lecz nie doczekał jej wyniku. Chciwie przysłuchiwał się wieściom z rzymskiej kwatery głównej: konsulowie, legat, trybunowie — wszyscy nie stali najwidoczniej na wysokości swego zadania, prócz jednego trybuna, jednego z młodszych: był to krewny Katona — i jego przeciwnik polityczny, szwagier jego syna, Scypjo Emiljanus. Porównywując jego gorącą działalność z niedołęstwem innych, Kato stosował doń wiersz z poznanego niedawno Homera — wiersz, którym ten charakteryzuje wieszczka Tyrezjasza na tamtym świecie:
I on jeden jest mądry śród mar czczego tłumu:[3]
Persefona mu z życiem nie wzięła rozumu.
Nie było to zadanie tak bohaterskie, do jakiego tenże lud powołał niegdyś jego dziada, zbawcę Rzymu w ciężkich dlań czasach. To też nie bez smutku patrzymy na szlachetnego młodzieńca, jako na kata, wykonywującego wyrok nad miastem, wijącem się w przedśmiertnej agonji. Wynik nierównej, rozpaczliwej walki był przesądzony: żelazna taktyka Scypiona odnosiła sukcesy, a położenie obrońców stawało się coraz bardziej beznadziejne. Cofali się krok za krokiem, zraszając obficie krwią każdą piędź wydzieranej ziemi, tracąc oddział za oddziałem. Ich śladem szedł płomień podpalanych gmachów. Wreszcie pozostał już tylko Wawel Kartaginy, święta Byrsa ze świątynią Melkarta, Heraklesa fenickiego. Tutaj schronił się Hazdrubal z rodziną ostatnimi bohaterami Kartaginy. Wobec grozy, zwątpiwszy w ocalenie, podpalili świątynię. Jeden tylko Hazdrubal nie poddał się rozpaczy: zeszedłszy nagle ze wzgórza, upadł do nóg Scypjona, błagając o darowanie życia. Lecz w odpowiedzi na to rozległ się pełen oburzenia i bólu okrzyk jego żony. Złamana tą ostatnią hańbą, rzuciła do płonącej świątyni swe dzieci, poczem sama skoczyła w ogień.
Od czasu gdy powstały na świecie formy współżycia w środowisku ludzkiem, daje się w niem spostrzegać dążność ku wyodrębnieniu z pośród siebie względnie nielicznej «elity», posiadającej w stosunku do ogółu szersze uprawnienia państwowe i większe dogodności życia osobistego. Dążność ta, będąca objawem zasadniczo zdrowym, wywoluje z kolei rzeczy dwie sprzeczne ze sobą, lecz zarówno niezdrowe tendencje: elita usiłuje zamknąć swoje koło i zarazem — swoją przynależność do niego wyzwolić od tej przewyżki zasług, która jedynie mogła ją usprawiedliwiać; pozostały zaś ogół dąży do zniesienia całkowitego tej elity i do opanowania jej stanowiska w życiu społecznem. Dążność pierwsza, mimo wszystko, jest już przez to samo szkodliwa, że wywołuje w sposób nieunikniony tendencję drugą; ta ostatnia zaś jest również szkodliwa, gdyż powoduje wstrząśnienia w życiu państwowem i, nie osiągnąwszy celu, sprowadza się ostatecznie do zamiany dawnej elity, stosunkowo lepszej, przez nową — gorszą.
Niegdyś elita Rzymian nosiła nazwę patrycjatu; była to arystokracja miecza, potomkowie tych, którzy potęgą swego oręża wywalczyli niepodległość naówczas bardzo jeszcze małego miasta rodzinnego. Na nieszczęście Rzym ówczesny zamknął się w kole wybranych, czyniąc szeregi ich niedostępnymi nawet dla najbardziej wybitnych przedstawicieli bezprawnego «plebsu». Wynikły stąd z biegiem czasu te zaburzenia polityczne, które obecnie nazywamy walką klas. Wodzami plebejuszów były jednostki najzdolniejsze do walki, to znaczy najmniej od patrycjuszów zależne; niezależność ta zaś wynikała z ich samodzielności materjalnej. Tym sposobem obok starożytnej arystokracji patrycjuszowskiej, arystokracji miecza, powstała nowa arystokracja, arystokracja trzosa, która rozpoczęła walkę z dawną. Bronią polityczną plebejuszów w tej dwuwiekowej walce był trybunat ludowy; walka skończyła się zwycięstwem trybunatu, a wynikiem zwycięstwa było, że obie arystokracje, patrycjuszowska i plebejuszowska, zespoliły się, tworząc nową elitę — stan szlachecki (nobilitas). Ustaliwszy ten zespół, stan szlachecki ze swej strony, na wzór starego patrycjatu, powziął szkodliwą dla siebie dążność, by zamknąć swoje szeregi, utrudniając wszelkiemi sposobami wejście do nich «ludziom nowym» hominibus novis. Skutek był ten, że obok arystokracji, która w drugim wieku stała się już arystokracją rodową, nobilitas, — powstała nowa arystokracja trzosa. Byli to «rycerze rzymscy» equites Romani, którzy w znacznym stopniu zatracili swoją łączność z konnicą.
Spójrzyjmy nasamprzód na nobilitas, która coraz bardziej się zespala ze stanem senatorów. W gruncie rzeczy o należeniu do tego stanu decydował także cenzus: istniał «cenzus senatorski», narówni z rycerskim, o wiele odeń wyższy. Ale gdy cenzus rycerski dawał prawo jego posiadaczowi (o ile na nim nie ciążyły braki moralne) do zaliczenia się w poczet rycerzy, to cenzus senatorski otwierał przed jego właścicielem możność wejścia do senatu, a przez senat do szeregu szlachty. Jakże możność ta wchodziła w życie? Na opróżnione wakanse senatorskie w epoce, o której mowa, cenzorzy wyznaczali kandydatów; ale swoboda ich wyboru była ograniczona zwyczajem, zwyczaj zaś wymagał, aby wyznaczać najpierw byłych magistratów, t zn. przedewszystkiem mężów konsularnych, pretorjów, edylycjów, o ile ci nie byli jeszcze senatorami, a następnie trybunicjów i kwestorjów, po których wyznaczeniu miejsc wolnych zazwyczaj już nie było.
Wypadało z tego, że do senatu dostawali się wyłącznie dawni magistraci, a kto był magistratem? Ci, których wybierał lud. Zasada niewątpliwie demokratyczna: lud nie był niczem związany i mógł wybierać pierwszego lepszego obywatela nawet z pośród najnowszych. Mógł, ale nie wybierał. Czemu? Dlatego, że nie chciał.
Dziwny demokratyzm, nieprawda? Chodzi o to, że demokracja rzymska posiadała strukturę nadzwyczaj arystokratyczną. Jako kandydaci występowali Korneljusz Scypjo, Cecyljusz Metellus, pierwszy patrycjusz, drugi plebejusz, ale to wszystko jedno, gdyż obaj byli nobiles w najwyższym stopniu: same nazwiska nie mało były warte. I tu obok nich — Mummjusz. Mummjusz? Co to za jeden ten Mummjusz? Co to jest Mummjusz? Co mu przyszło do głowy mierzyć się ze Scypjonami i Metellami? Oczywiście, że w dziewięciu wypadkach na dziesięć kandydatura jego przepadała, i co jeszcze oczywistsze, że on w dziewięciu wypadkach na dziesięć nie wystawiał się na pośmiewisko i raczej wolał pozostawać rzymskim rycerzem. Taka była siła i urok zwyczaju; nobilitas umiała stworzyć ten urok i potrafiła z niego skorzystać. Co do nas, to podziw nas ogarnie, gdy się dowiemy, że jedynem niemal ściśle oznaczonem prawem do nobilitas było jus imaginum, to znaczy prawo umieszczania w atrium swego domu woskowych masek swych przodków, poczynając od tego, który pierwszy osiągnął magistraturę kurulną.
Wydawać by się mogło, że cóż to kogo obchodzi, co się zawiesza na ścianie własnego pokoju? Otóż nie, kontrola istniała; istniała w czasie zwykłym i nadewszystko w tych uroczystych chwilach, kiedy czcią otoczone imagines opuszczały swe miejsca. Powód ku temu dawał pogrzeb, którego obrzędowość sięgała bardzo zamierzchłych czasów. Rozpoczynał się on wezwaniem herolda: «Tego oto Kwirytę zabrała śmierć; kto łaskaw, niech się przyłączy do żałobnego orszaku dla jego uczczenia; właśnie zwłoki jego wynoszą». Na czele szły płaczki zawodząc; za niemi muzykanci, tancerze... tak jest, i tancerze: świat antyczny znał taniec żałobny również jak i wesoły i miał w tem słuszność. We wszystkiem tem dotąd nic osobliwszego niema, ale oto ukazuje się naraz — sam nieboszczyk. Tak jest, sam on przechodzi ulicą w takiej postaci, w jakiej go znano za życia; jego odzienie, jego ruchy, jego — wprawdzie woskowe rysy. A za nim, na rydwanach, jeden za drugim — przodkowie, począwszy od pierwszego co niegdyś zajmował krzesło kurulne, każdy we właściwych swemu stanowisku szatach, każdy w otoczeniu należnej mu ilości liktorów, dwunastu dla mężów konsularnych, sześciu dla pretorjów. Oto na co były potrzebne maski, które wisiały na ścianach atrium. Proszę sobie teraz wyobrazić cały nieskończony szereg tych przodków, wszystkich Klaudjuszów (jeżeli chowali Klaudjusza), począwszy od Attusa, który w pierwszym roku republiki przeszedł od Sabinów do Rzymu. Wszyscy oni zatem opuścili swój wiekuisty przybytek, wszyscy poszli odprowadzić do grobu swego potomka. Można sobie wyobrazić rozmowy otaczających: «To ten, co pobił Ekwów; to ten, co zbudował drogę Appjuszową; to ten, co oblegał Kapuę; to ten (dodawano półgłosem), który postradał swą flotę pod Drepaną». Tak cała historja ojczysta przesuwała się przed oczami widzów i cała historja rodu Klaudjuszów. Otóż, co znaczyło być Klaudjuszem: i jakże wobec tego oddawać pierwszeństwo jakiemuś Mummjuszowi?
Ale nietylko śmierć — i życie wyróżniało przedstawiciela szlachty. Nie było ono bynajmniej poświęcone rozkoszom: o ile, rzecz prosta, rozumieć przez to uroczystości domowe, stanowiące dla gospodarza źródło nieskończonych trosk i kłopotów, związanych z podejmowaniem przyjaciół i krewnych — to były i rozkosze; ale weźmy zwyczajny dzień powszedni. O wschodzie słońca nobilis opuszcza swoją sypialnię, udając się do atrium przepełnionego już ludem. Są to klijenci; każdy ma jakąś sprawę. Ten wydaje zamąż córkę i radby wiedzieć, czy patron akceptuje wybór narzeczonego; trzeba go dokładnie wypytać, kazać narzeczonemu takiego a takiego dnia przedstawić się osobiście; jeżeli się podoba, patron nie poskąpi na wiano dla narzeczonej. Inny chciałby kupić dom w Suburze; zysk niewątpliwy, kapitał również prawie zebrany, brak jedynie dziesięciu tysięcy sestercjów; czyżby patron nie raczył?... Jeszcze innemu zagraża sąd za sprzeniewierzenie; on — rzecz prosta — wcale nie winien, ale powód postarał się o fałszywych świadków; och, gdybyż patron raczył wziąć na siebie obronę! Wreszcie jeszcze dwaj prowadzą spór ze sobą, a ponieważ obaj są klijentami, więc patronowi wypadnie ich rozsądzić. Godziny upływają; czas na forum; do forum naszemu szlachcicowi mieszka on, oczywiście, we «wspaniałych Karynach» (lautae Carinae) dość daleko, a w Rzymie pojazdów dla mężczyzn niema. I oto udaje się on piechotą w ciężkiej todze, śród skwaru lipcowego słońca, idzie wolno (senatorowi nie wypada chodzić szybko), raz wraz ocierając chustką czoło obficie zroszone potem.
Na forum już go oczekują: jeden się procesuje, za drugim trzeba poręczyć u lichwiarza, za trzeciego zapłacić poręczoną należność: trudna rada — chyba tylko surowa nauczka, wygłoszona lekkoduchowi, zdoła sprawić ulgę wewnętrzną. Tak do zachodu słońca, i zaledwie wieczorem, wróciwszy do domu, można będzie oddać się życiu rodzinnemu.
Rozumie się samo przez się, że wszystkie te usługi są darmowe. Jakkolwiek śród klijentów bywają ludzie zamożni, jednakże patron od żadnego z nich za swoją obronę nie przyjmie nawet najmniejszego daru: honor szlachecki na to mu nie pozwala. Jego klijentela — to swojego rodzaju państwo: panuje w niem własne bóstwo — to genjusz «naszego Gajusa», którego imieniem nie radzę krzywoprzysięgać; własne uroczystości, — urodziny «naszego Gajusa» i członków jego familji; własne sądy — ów sąd domowy, o którym była mowa; nawet własna moneta — ołowiana moneta zdawkowa z wybitym symbolem «naszego Gajusa», mająca wartość obiegową we wszystkich sklepach jego dzielnicy. Zachodzi jednakże pytanie, z jakich funduszów utrzymuje patron swój dom w kosztownych Karynach, swoje wille w Tyburze, Tuskulum, Ancjum, swoją liczną czeladź i pokaźną część swojej klijenteli?
Przeważnie z dochodów, jakie przynoszą mu włości — i tu dotykamy bolesnego miejsca naszej epoki. Droga do przemysłowo — handlowych obrotów zamknięta była dla szlachcica prawem, wydanem jeszcze na samym początku drugiej wojny Punickiej, które do ostateczności ograniczało senatorów w korzystaniu ze środków przewozowych, uzasadniając to tem, że wszelki zarobek (quaestus) jest rzeczą hańbiącą dla ojców miasta. Wygrało na tem oczywiście rycerstwo, arystokracja trzosa, która tym sposobem została zwolniona od niebezpiecznego współzawodnictwa. Tembardziej zmuszony był nobilis dążyć do powiększenia swych włości, co osiągano za pomocą t. zw. okupacji, czyli zajmowania italskiej ziemi państwowej (ager publicus), ściągniętej niegdyś na rzecz Rzymu z gmin podbitych:
Senatorowi zatem pozostawiono gospodarkę naturalną, rycerzowi — pieniężną; taki był podział dóbr pomiędzy dwa stany uprzywilejowane. Całe mnóstwo surowca gromadziło się w willach gospodarczych (villae rusticae) magnata; wiele zboża, wina, tkanin i t. p. zwożono do Rzymu, albo do willi podmiejskiej. Nie miała ona nic wspólnego z naszą tego rodzaju siedzibą, chociażby i pańską: weźmy willę Klaudjuszów przy drodze Appjuszowej z jej «szalonemi podstawami», pod któremi dawano schronisko setkom uzbrojonych ludzi; — to był raczej zamek średniowieczny, poprzednik tych, z których w piętnaście wieków potem Colonna i Orsini szerzyli grozę w tych samych miejscach. Tymczasem — nic w nich strasznego nie było; Rzym był uporządkowany, prawo panowało powszechnie.
Klijenci nie mieli potrzeby z bronią w ręku ochraniać swego patrona; wdzięczność swoją mogli wyrażać w inny sposób. Powód ku temu dawało wystawianie przez patrona swojej kandydatury na jakąkolwiek z wyższych magistratur. Tego dnia przywdziewał on szczególnie olśniewającej białości togę, togam candidam, (z czego, mówiąc nawiasem, powstał i sam wyraz «kandydat») — i obchodził po głównych ulicach (ambiebat) wyborców. Był to zwyczaj starożytny, mający sens w tych dawnych czasach, kiedy wszyscy obywatele maleńkiego Rzymu znali się wzajemnie — zwyczaj zachowany i w czasach późniejszych. Sam kandydat rozumiał jego niedorzeczność. Jeden z nich, krążąc tak w towarzystwie filozofa greckiego, poprosił go, ażeby ten się oddalił: «wstyd mi ciebie, przecież zaraz będę musiał tumanić». Bez tego nie było sposobu: groziła przegrana. I oto kandydat nasz kroczy po ulicach; za nim w białych togach ciągnie nieskończony ogon klijentów. Im ogon dłuższy, tem większy wpływ, znaczenie, urok kandydata, tem większe i jego szanse. Jednakowoż — sam ogon nie wystarcza. Trzeba zapewnić sobie poparcie osób wpływowych z trzeciego stanu obywateli. Ale jakże ich rozpoznać, skoro ich tysiące? W tym celu obok kandydata kroczy specjalista tego fachu, jego niewolnik-nomenclator. Jest to chodząca księga adresowa. Oto podszepnął nieznacznie kandydatowi: zbliża się Kwintus Aufidjusz Gallus, jeden z przedstawicieli sukienników z za Tybru, wielce wpływowy w dzielnicy (tribus) Mecjuszowej, niedawno pochował najstarszego syna. I kandydat wyciąga do sukiennika dłoń (prensat) — «jak się masz, Kwintusie Aufidjuszu?» Wyraża ubolewanie z powodu ciężkiego ciosu, jaki go dotknął. Już to jedno, że magnat zna go po imieniu, schlebia mu ogromnie, a wyrażone przezeń współczucie czaruje go jeszcze bardziej. Rzecz oczywista, że głosy z dzielnicy Mecjuszowej ma zapewnione. — Teraz trzeba wyrzucić z głowy te śmiecie, gdyż zbliża się L. Torjusz, właściciel łaźni handlowych z ulicy Wysokiej, który w tych dniach córkę zamąż wydaje. Trzeba mu powinszować: on — powiada nomenklator — trzyma w zanadrzu wszystkie głosy dzielnicy Welińskiej. I tak wciąż dalej i dalej posuwa się olbrzymi wąż, chłonąc jedną dzielnicę za drugą. Dzięki bogom — sprawa idzie pomyślnie, kandydatura na wyborach nie będzie odrzucona (repulsa).
Ale zdobycie magistratury — to dopiero jedna część zadania; druga polega na tem, by tak nią pokierować, ażeby zapewnić powodzenie kandydaturze następnej. Umiejętność, gorliwość, uczciwość, wszystko to bardzo piękne, ale mało widoczne. Ludowi potrzeba świetności, zwłaszcza jeżeli magistrat jest edylem, t. zn. należy do tych, co urządzają igrzyska dla ludu. Dajmy na to, że państwo edylowi wyznacza na ten cel pewną sumę pieniędzy, ale zostałby sromotnie wygwizdany ten, komuby przyszło do głowy poprzestać na tej sumie. Nie, trzeba dodać podwójną i potrójną sumę od siebie. I oto dotykamy drugiego bolesnego miejsca zaczarowanego koła karjery magistrackiej. Edylitet był stanowiskiem nad wyraz rujnującem: człowiek o przeciętnej fortunie senatorskiej opuszczał je zubożałym. Jak poprawić nadwyrężone mienie? Możność ku temu dawało stanowisko pretora, jeżeli obranemu pretorem los wyznaczył prowincję: pozycja namiestnika nawet w zakresie legalnych tylko poborów była dość intratną, tembardziej zaś, jeżeli kto nie miał skrupułów i nie gardził łapówkami i zdzierstwem... dajmy na to, że w domu czekał go za to proces (de repetundis), ale można było zaryzykować. W rezultacie wypadało, że za zabawy ludu rzymskiego — płaciła prowincja.
Takiem było życie pierwszego, rządzącego stanu senatorów. Liczniejszy był stan drugi — rzymskich rycerzy, ordo bonestissimus, jak ich pospolicie nazywano dla odróżnienia od ordo amplissimus — senatorów. Przedstawicieli ich również można było spotkać na forum; dawali się oni łatwo poznać po wąskim czerwonym pasie w tem miejscu tuniki, gdzie rozwiewała się toga, t. j. na piersiach; u senatorów w tem samem miejscu widniał czerwony pas szeroki. Z pośród nich pochodzili ci bankierzy, którym musiał składać poręczenie wspomniany senator; tu u bramy Janusa znajdowała się ich giełda, gdzie equites załatwiali operacje pieniężne — dość skomplikowane, mówiąc nawiasem, z zastosowaniem procentów, akcji, buchalterji — nawet podwójnej i t. d. Ponieważ quaestus nie był dla nich uważany za rzecz hańbiącą, przeto nie podlegali oni w swoich operacjach handlowych żadnym ograniczeniom; główną ich działalnością były operacje pieniężne, bankierskie, a zasadniczym terenem tej działalności — były prowincje. Tu mamy następujące obrazy. Miasto obłożone daniną; winno ono w pewnym terminie zapłacić taką a taką sumę kwestorowi swego namiestnika. Tymczasem pieniędzy brak. I oto niezbędną kwotę pożycza mu miejscowy bankier, rycerz rzymski — M. Cylnjusz... Pojedyńcza jednostka całemu miastu? Tak jest. Wszak jednostka ta reprezentuje firmę — M. Cylnjusz i S-ka, mówiąc po naszemu, która dysponuje dużym kapitałem obrotowym dzięki uczestnictwu akcjonarjuszów i udziałowców, którymi bywali nawet senatorzy: ci tym sposobem, ominąwszy prawo, mieli możność zarobkowania. Pożyczka udzielona bywała oczywiście na procent, nieraz wysoki, jeżeli miasto było w ciężkich warunkach. Ale co począć, jeżeli się okaże, iż miasto nie jest w stanie zwrócić pożyczki? Wówczas bankier udaje się do namiestnika. Dalej zaś? Jeżeli bankier był w laskach u namiestnika (zwłaszcza jeżeli namiestnik sam był udziałowcem jego firmy) — wówczas do krnąbrnego miasta wyśle oddział uzbrojony, każe aresztować parę dziesiątków zamożniejszych obywateli, sprzedać ich mienie przez licytację i tą drogą zbierze na rzecz bankiera niezbędną sumę. Ale mogło stać się inaczej: namiestnikiem mógł się zdarzyć jakiś M. Kato; mógł zażądać pokazania sobie weksli — a przekonawszy się że bankier wymaga 48%, zredukować je do 6% i zaproponować obowiązującą dla obu stron spłatę kapitału w słusznych ratach. Takiego namiestnika lud prowincji błogosławił; jednakowoż bankier, przeklinając go w duchu, myślał: jakiby znaleźć sposób, ażeby namiestników podporządkować nam, rycerzom rzymskim.
A tymczasem obraz drugi: Jesteśmy w Sycylji; mieszkańcy jej, rolnicy, obowiązani składać do skarbu rzymskiego dziesięcinę z zebranego zboża. Oczywiście jednak pretor-namiestnik i jego nieliczny sztab (cohors praetoria) nie mają personelu potrzebnego do pobierania tej dziesięciny; wskutek tego pretor wypuszcza ją w dzierżawę zamieszkałym w Sycylji rycerzom rzymskim, którzy stają się tym sposobem dzierżawcami (publicani). Komuż on wypuszcza np. dziesięcinę z powiatu Panormitańskiego? Rzecz prosta, temu, co za nią najwięcej ofiaruje. Korzystne przeto jest dla skarbu, jeżeli konkurentów bywa kilku. Ale konkurenci doskonale rozumieją, że współzawodnicząc wzajemnie, działają jedynie na własną niekorzyść, i by się od tego uchronić, robią zmowę: do licytacji stanie tylko jeden, zaofiaruje możliwie najniższą cenę, którą namiestnik zmuszony będzie przyjąć. Pomyślane nieźle; ale mogło się zdarzyć inaczej. Współzawodnikiem mogło się okazać samo miasto Panormus: zaofiaruje namiestnikowi sumę wyższą od proponowanej przez dzierżawców, i obie strony na tem zyskają — rolnicy i skarb rzymski, a dzierżawcy za chciwość swą będą ukarani. I znowu, przeklinając namiestnika, myślą nad tem, jakiby wynaleźć sposób, żeby pozbawić go prawa wydzierżawienia dziesięciny komukolwiek innemu, oprócz nas, publikanów? Muszę tu zastrzec, że bynajmniej nie wszyscy rycerze należeli do tych dwóch klas, t. j. bankierów i dzierżawców: ci niestanowili nawet większości. Zdarzały się z pośród rycerstwa jednostki, zajęte pracą produkcyjną przemysłowo-handlową, byli również i rolnicy municypalni, którzy w swych municypjach (t. j. miastach italskich z rzymskiem prawem cywilnem) grali taką rolę, jak senatorzy w Rzymie; takim był w Tuskulum M. Kato przed sprowadzeniem się swojem do Rzymu. Ale historja, zaznaczając naogół ich pożyteczną działalność, nie zajmuje się nimi; o ile rycerstwo odegrało rolę w życiu politycznem, była ona taka, jaką podaliśmy wyżej, niezbyt dodatnia.
Takiemi były oba uprzywilejowane stany: senatorski i rycerski; trudno mówić o trzecim, bezimiennym, wskutek nadzwyczajnej różnorodności. Należał do niego cały szereg stanów.
Po pierwsze — stan urzędników kancelaryjnych, scribae, którego znaczna część gromadziła się w kancelarji kwestorów, swojego rodzaju ministerstwie finansów. Faktycznie, spędzając całe życie przy biurkach, obeznani byli oni ze sprawą doskonale. Kwestor obierany na rok jeden, w dodatku na samym początku swej magistrackiej karjery, reprezentował jedynie władzę, nie zaś znajomość rzeczy, i bez potrzeby nigdy nie wdawał się w spory z sędziwym dyrektorem swojej kancelarji.
Po drugie — przedstawiciele obywateli poszczególnych dzielnic, t. zw. tribuni aerarii, obierani z pośród zamożniejszych w celu pośredniczenia pomiędzy ogółem obywateli a skarbem.
Po trzecie — członkowie licznych t. zw. kolegjów, t. j. związków zawodowych (albo cechów, korporacji), które stanowiły pewnego rodzaju państwa w państwie, mając swych przedstawicieli, swój skarb, nawet własne monety, swych bogów-orędowników, swe własne uroczystości, obchodzone bądź w rzymskiej siedzibie związku, bądź w podmiejskim szyneczku. Kolegja czasami, uczyniwszy zmowę, brały niepożądany udział w życiu politycznem Rzymu i dlatego miały skierowany na siebie wzrok — czujny wzrok władzy państwowej.
W trzeciej kategorji odrębną klasę stanowili wyzwoleńcy (libertini). Nadanie swobody niewolnikowi czyniło go obywatelem rzymskim, jednakowoż nie korzystał on z pełni praw; nie miał prawa być wybranym na urząd państwowy (jus honorum), a w prawie wyborczym (jus suffragii) był ograniczony: wszyscy wyzwoleńcy podawali swe głosy w jednej z dzielnic miejskich. Libertinus pozostawał klijentem swojego dawnego pana, a obecnie patrona, którego imię zastępowało mu imię ojca; tym sposobem, gdy wolny z urodzenia podpisywał się (raczej nadpisywał się) M(arcus) Porciua M(arci) f(ilius) Cato, wyzwoleniec jego Abascantus winien był podpisywać Się M(arcus) Porcius M(arci) l(ibertus) Abascantus. Pod tem mianem był on członkiem jakiegokolwiek kolegjum zawodowego i musiał być koniecznie członkiem swojej licznej klasy wyzwoleńców, która posiadała własne interesy stanowe i broniła ich należycie. Rola społeczna wyzwoleńców była bardzo znaczna, przedewszystkiem w życiu ich patronów, dla których stawali się oni nieraz najbliższymi ludźmi. A ponieważ byli to zazwyczaj barbarzyńcy, w najlepszym wypadku Greko-azjaci, przeto z powodu wtargnięcia ich do obywatelstwa rzymskiego ucierpiała niemało czystość rasowa. Istotnie już syn wyzwoleńca stawał się kompletnie uprawnionym obywatelem rzymskim, gdy czystej krwi Samnita albo Umbryjczyk nie mógł marzyć o czemś podobnem.
Taki był skład społeczeństwa cywilnego rzymskiego w drugiej połowie II stulecia.
Sławny zwycięzca Hannibala, Scypjo Afrykański, umierając w r. 183, wyraził w swym testamencie życzenie, ażeby najmłodsza jego córka Kornelja, podówczas małoletnia, we właściwym czasie została wydana zamąż za jego szlachetnego przeciwnika, byłego trybuna ludowego, Tyberjusza Sempronjusza Grakcha. Życzeniu bohatera stało się zadość, i w błogosławionym tym związku Kornelja obdarzyła męża swego całym szeregiem dzieci.
I nietylko je zrodziła, ale też wychowała je w duchu tradycji starorzymskich, które wyniosła z patrycjuszowskiego domu swojego ojca. To też szczyciła się swojem zazdrości godnem potomstwem; opowiadają, że kiedy odwiedziły ją przyjaciółki, żony możnowładców, i gdy w próżności kobiecej zaczęły pysznić się drogocennemi ozdobami, ona zawołała swe dzieci i wskazując na nie rzekła: oto moje klejnoty.
Teraz dzieci te podrosły — troje, którym sądzone było życie zachować: córka Sempronja i dwaj synowie Tyberjusz i Gajus. Sempronję wydano zamąż za przyrodniego jej brata z adoptacji, Scypjona Młodszego. Obaj młodzieńcy, jako synowie Grakcha i wnuki Scypjona Starszego, mieli przed sobą otwartą karjerę magistratów. Sama Kornelja zachęcała ich do tego, a przedewszystkiem Tyberjusza, jako starszego: Rzym nazywa mię teściową Scypjona, mówiła, alejabym wolała, żeby mnie nazywa matką Grakchów.
We właściwym czasie Tyberjusz wystąpił jako kandydat do kwestury: lud, pomnąc doskonale ojca jego, chętnie oddał za nim swe głosy.
W charakterze kwestora musiał towarzyszyć konsulowi do Hiszpanji; przejeżdżał przez Etrurję. Uderzyła go pustka tego rozkosznego kraju. Jak ją wytłumaczyć? Okazało się, że kraj, którym jechał, był to ager publicus, zajęty przez możnowładców. Uprawianie tej ziemi nie opłacało się, gdyż zboże sycylijskie i afrykańskie z nowozagospodarowanej prowincji Afryki wypadało taniej niż italskie; i oto ziemie orne puszczone były na łąki i pastwiska. Przypomniał sobie te rzesze obywateli rzymskich, które tłoczyły się w atrjach Scypjonów, Pawłów, Klaudjuszów, a wreszcie i w jego własnem; tam ludzie bez ziemi, tu ziemia bez ludzi; zapomocą jednego środka można było jednej i drugiej klęsce zaradzić. A sposób na to był: przeszło dwieście lat temu naród przyjął prawo Licynjusza i Sekstjusza. Na zasadzie tego prawa ograniczony został ager publicus w rozmiarach do 500 hektarów, które wolno było zająć jednemu obywatelowi. Prawo to jednak obecnie było zapomniane. A gdyby o niem ludowi przypomnieć?
Jednakowoż narazie myśli tej trzeba było zaniechać: Tyberjusz jechał do Hiszpanji, aby się stawić w obozie konsula Mancyna, a w Hiszpanji toczyła się wojna. Dajmy na to, że wojna była tam zjawiskiem powszedniem, ale obecnie się zaostrzyła; ogniskiem sił hiszpańskich było bohaterskie miasto Numancja. Mancynus oblegał Numancję, ale mu się nie powiodło; podczas jednego z manewrów, Hiszpanom udało się wciągnąć go w wąwóz podobny do Kaudyńskiego; Mancynowi groziła zguba. Rozpoczyna z wrogiem układy o kapitulację; Hiszpanie gońców jego odsyłają z powrotem: «nie wierzymy nikomu oprócz syna starego Grakcha». Chodziło o to, że nie gdyś był on u nich namiestnikiem; gdyby wszyscy byli tacy, nie byłoby wojny. Tak oto młodemu kwestorowi wypadło być pośrednikiem pokoju pomiędzy nieprzyjacielem a konsulem; rzecz prosta, jednakże, że warunki układów musiały być dość ciężkie: Hiszpanie wyzyskali korzyści swego położenia. Z tem wszystkiem wódz miał możność wycofania się ze sztabem i wojskiem, pozostawiając obóz w ręku nieprzyjaciela. Uszedł i Tyberjusz; na raz przychodzi mu na myśl, co będzie, gdy pokaże się w Rzymie bez ksiąg skarbowych? Wziąwszy ze sobą trzech wiernych przyjaciół, powraca do Numancji, już nie w roli pośrednika pokoju, lecz poprostu jako żołnierz rzymski. Hiszpanie zapraszają go do siebie. Drgnął Tyberjusz: ci spostrzegli jego wahanie: «Syn starego Grakcha niech się niczego nie lęka» dodali. Wówczas przyjął ich zaproszenie. Spotkali go z nadzwyczajnymi honorami, zwrócili mu jego księgi skarbowe i zaproponowali, by ze swego mienia zabrał wszystko to, co porzucił w obozie. Ale Tyberjusz wziął jedynie libacyjny kielich rodzinny i, złożywszy dzięki uprzejmym nieprzyjaciołom, odjechał.
Tymczasem w Rzymie czekały go ciężkie chwile. Senat odrzucił pokój, zawarty przez swego konsula, i ażeby usprawiedliwić się przed wrogami, uchwalił wydać im samego konsula. Hiszpanie zresztą nie chcieli go przyjąć, i Mancynus nadaremnie dzień cały stał pod zamkniętą bramą Numancji.
Jednakże to był początek oziębienia stosunków pomiędzy Tyberjuszem a senatem.
Tylko początek. Tyberjusz był, w najlepszem słowa tego znaczeniu, najświetniejszym młodzieńcem w Rzymie: oblicze jego tchnęło szlachetnością, a jednocześnie znamionowało dziwną delikatność; jego mowa, jego obejście, wszystko w nim było czarujące. Ponadto szła za nim sława waleczności. Klęska rzymskiego wojska w Hiszpanji nie dała mu coprawda możności okazania męstwa, ale wszyscy pamiętali, jak będąc jeszcze prawie chłopięciem i walcząc w armji Scypjona Mlodszego w Afryce, pierwszy stanął na murach zdobytego miasta. Zwłaszcza w prywatnej rozmowie urok jego był nieodparty. Zdarzyło się pewnego razu, że Tyberjusz siedział przy winie w jednej kompanji, w której brał udział i Appjusz Klaudjusz, znamienity mąż konsularny, patrycjusz dumny, jak wszyscy Klaudjusze. Ten długi czas zachwycał się młodzieńcem, wreszcie nie wytrzymał: oznajmił mu, iż życzyłby sobie mieć go za zięcia. Tyberjusz mógł tylko z radością przyjąć tę pod każdym względem świetną propozycję. Po powrocie do domu Appjusz wesoło zawołał do żony: «Czy wiesz, Antystjo? dziś wyswatałem naszą Klaudję». Matrona wybuchła: «Choćbyś miał ją wydać za samego Tyberjusza Grakcha, powinieneś był przedtem naradzić się ze mną.» — «Właśnie jemu też ją wyswatałem,» odrzekł, śmiejąc się stary patrycjusz.
I oto wreszcie nadszedł dla Tyberjusza prawem przewidziany czas, w którym ten mógł się domagać następnego stanowiska na urzędzie państwowym — stanowiska trybuna ludowego. Znowu mu się powiodło. Lud wybrał go w poczet tych dziesięciu, którzy stanowili coroczne kolegjum.
W tych czasach trybuni dawno już przestali być postrachem możnych: sami będąc senatorami, prowadzili politykę senatorską; jeżeli kogo poskramiali, byli to magistraci w tych wypadkach, kiedy działalność ich była w sprzeczności z wolą senatu. Ale Tyberjusz był innego mniemania. Marzył o tem, ażeby ludowi wrócić czasy Licynjuszów i Sekstjuszów; trybunatu swego chciał użyć poto, ażeby przeprowadzić swe prawo o podziale ziemi państwowej (lex agraria).
Zastanówmy się, czy miał on słuszność w tej kwestji co do istoty i co do formy.
Co się tyczy istoty rzeczy, to nie ulegało wątpliwości, że sprawa agrarna wymagała jaknajszybszego rozwiązania. Całe okręgi Italji pustoszały dzięki temu, że właściciele ziemscy przechodzili od rolnictwa do hodowli bydła. Skądinąd znowu i liczba obywateli rzymskich, jak świadczyły o tem cenzusy, stale się zmniejszała. Z tem wszystkiem należało odróżniać: ten ager publicus, który był zamieniony na pastwiska, zyskałby Bezwzględnie, gdyby go rozdzielić na parcele i rozdać rolnikom; ale ten, który był uprawiany przez potomków dawnych właścicieli, dziś fermerów, należało pozostawić po dawnemu, gdyż dając go rolnikom, wypadałoby puścić z torbami jego dotychczasowych posiadaczy. Następnie: okręgi, nadające się do bardziej intensywnych gospodarstw, położone były nietylko w Italji, lecz w jeszcze większym stopniu w prowincjach: na Sardynji, na Korsyce, w Gallji, w Hiszpanji. Tam też należało skierować nadmiar ludności rzymskiej drogą tworzenia kolonij. I po trzecie — nie wolno było zapominać, że od czasu Licynjusza i Sekstjusza zmieniły się pojęcia o bogactwie: obszar 500 ha, wystarczający na owe czasy, był oczywiście teraz niedostateczny.
Przechodząc od istoty rzeczy do formy, należało zapytać siebie, czy było celowe, wobec zmienionych stosunków, przeprowadzenie takiego prawa zapomocą zgromadzenia ludowego i z pominięciem senatu. Czem był podówczas lud, ów populus Romanus Quirites?
Unikać tu będziemy wszelkiej krańcowości. Onego czasu wyobrażano sobie pod imieniem Kwirytów szczyt doskonałości politycznej; słowa «lud rzymski» samym swym dźwiękiem czarowały ucho i rozbrajały krytykę. W ostatniem stuleciu — przeciwnie, ten lud rzymski opisywano, jako wiecznie głodny, obleśny i buntowniczy motłoch, gotowy poświęcić całe dobro państwa za kawał chleba. I jedno i drugie jest niesłuszne. Lud rzymski — od Korjolana do Kamilla, od Kamilla do Fabrycjusza, od Fabrycjusza do Scypjonów — przeszedł trwałą i poważną szkołę władzy; wychowany w tej szkole, istotnie stał się ludem rządzącym, i pod tym względem żaden z narodów Europy nowożytnej nie może się z nim porównać. Ażeby się o tem przekonać, wystarczy przeczytać pierwszą lepszą mowę Cycerona, skierowaną do ludu (mowy Katona i Grakchów niestety zaginęły) i porównać ją z przemówieniami współczesnych mówców wiecowych, albo artykułem, przeznaczonym dla pisma ludowego. Nie mówiąc już o szlachetności tonu ówczesnego i trywialności dzisiejszego, samo porównanie treści, charakteru i biegu myśli, linji wywodów — stwierdza, że tam miało się na celu przekonanie ludzi myślących albo zmianę istniejącego ich przekonania, gdy tu chodzi o to, by obuchem wbić dany pogląd tłumowi, niezdolnemu do myślenia.
Wszystko to było niewątpliwie słuszne, a jednakże ku końcowi II stulecia zgromadzenie ludowe stało się już niemal fikcją. Lud rzymski rozsiedlił się po Italjj — a i ta jego część, która pozostała na miejscu, niezbyt pochopnie uczęszczała na zebrania ludowe. Było rzeczą naturalną, że ton nadawali klijenci tego magistrata, który zwoływał zgromadzenie, a pozatem i ci, co na niego podali swe głosy w czasie wyborów, a jak to się robiło — widzieliśmy wyżej; była to część ludu zorganizowana i zawczasu przygotowana, wobec której inna część nic zdziałać nie mogła. Oto dlaczego rzekome «zebranie ludowe» zawsze w sposób twierdzący odpowiadało na wnioski, stawiane przez magistrata, który je zwołał; miało to takie znaczenie, że za pośrednictwem zebrania ludowego rządził państwem i prawa wydawał właśnie ten magistrat — inaczej mówiąc, że władza jego była jednoosobowa, czyli, że była tyranją. Stąd święty zwyczaj Rzymu republikańskiego — nie zgłaszać żadnego prawa na zgromadzenie, póki go nie rozważy i nie przyjmie zebranie trzechset dojrzałych wiekiem i doświadczeniem obywateli, niemal bez wyjątku — dawnych magistratów. Przeciwstawienie «senat, czy lud», «arystokracja, czy demokracja» — w danym wypadku stały się pozorem; w rzeczywistości trzeba było wybierać między senatem a jednoosobowym magistratem, między arystokracją — a tyranją.
I czyż kwestja prawa agrarnego była w senacie tak beznadziejna? Bynajmniej. Wielu widziało w niem pożądaną naprawę stosunków rolnych w Italji. Przyjaciel Scypjona Leljusz sam myślał nad opracowaniem właściwego prawa; wprawdzie zrzekł się on swego zamiaru, przekonawszy się o nieprzejednanem stanowisku znacznej liczby senatorów — za co był przezwany Sapiens; ale to, co nie powiodło się dziś, mogło udać się jutro: współczujących sprawie było bardzo wielu.
Tyberjusz jednak był niecierpliwy. Idea zbawienia Italji wydawała mu się tak piękną, jego powodzenie krasomówcze u ludu tak go z nim zaprzyjaźniło, że nie wyczuwał fatalnego charakteru drogi, na którą wejść był gotów. W tem jego postanowieniu utwierdzał go kierownik jego sumienia, Blosjusz z Kumy, filozof-stoik, który zajmował przy nim to samo stanowisko, jakie przy Scypjonie Młodszym zajmował Panecjusz: surowy mąż obowiązku, ale jednocześnie oderwany od rzeczywistego świata teoretyk, Blosjusz doradzał Tyberjuszowi, aby szedł przebojem dla osiągnięcia raz obranego celu, nie licząc się z żadnemi przeszkodami. Utwierdzał go w tem postanowieniu i teść jego Appjusz Klaudjusz, zgóry traktujący swych kolegów — senatorów, jako godny następca wielkiego cenzora Appjusza Klaudjusza Ślepego.
I Tyberjusz poszedł przebojem: obrany trybunem w roku 133, przedstawił na zgromadzeniu ludowem swoje prawo agrarne. W zasadniczej części bylo ono wzmocnieniem prawa Licynjusza i Sekstjusza: obszar ziemi państwowej, którą wolno było posiadać właścicielowi — nie mógł przewyższać 500 hektarów dla niego osobiście i po 250 ha dla jego synów: razem zaś nie mógł przekraczać 1000 ha. Nadwyżka miała być podzielona na 30-to hektarowe parcele i rozdana ubogim obywatelom jako grunta niewywłaszczalne, za które mieli oni płacić niewielki podatek. Rozdziałem ziemi miała kierować stała komisja z trzech członków złożona, obdarzona kompetencją sądową (a to dla każdorazowej decyzji, czy dane grunta stanowią własność państwową, czy też prywatną — praktycznie prawo nader doniosłe).
Dotąd Tyberjusz miał formalną słuszność; jako trybunowi, wolno mu było w swojem imieniu przedstawiać zgromadzeniu ludowemu swe prawo (jak lex Sempronia agraria), nie tylko nie licząc się z opinją swoich kolegów, ale nawet nie pytając ich o nią. Ale święte prawo władzy trybunów (lex sacrata), pozostawiając każdemu trybunowi wolność inicjatywy, wytworzyło jednocześnie przeciwwagę w postaci prawa trybuńskiej «intercesji»: jeżeli z dziesięciu członków kolegjum trybuńskiego bodaj jeden zaprotestował, to, chociażby reszta była solidarna z prawodawcą, głosowanie nie mogło dojść do skutku. W tej przeciwwadze zawierała się ostoja rządów republikańskich: z dziesięciu trybunów jeden niezawodnie bywał po stronie senatu, i to było dostateczne.
To właśnie odczuł obecnie Tyberjusz. Zaledwie zwolal lud na glosowanie, gdy jeden z jego kolegów, M. Oktawjusz, zglosił intercesję. Był to człowiek z wiarą we własne przekonania, niezłomny i nieskazitelnej uczciwości. Trzeba było zgromadzenie rozwiązać. Ale prawo intercesji przysługiwało również i Tyberjuszowi, i on zeń skorzystał w stosunku do wszystkich działań innych magistratów — chcąc ich niejako pokonać wyczerpaniem: pretorzy nie mogli sprawować sądów; kwestorzy — asygnować pieniędzy na wydatki krajowe, cała machina państwowa stanęła: senat oburzał się, ale się nie poddawał. Tyberjusz, mniemając, że dostatecznie go przeraził, ponownie zgłosił swe prawo; napróżno — Oktawjusz znowu występuje z intercesją, znowu trzeba lud rozpuścić.
Dzięki pośrednictwu wspólnych przyjaciół, udało się urządzić posiedzenie senatu, poświęcone rozważaniu prawa agrarnego — to, od czego najwłaściwiej trzeba było zacząć. Samo prawo miało w senacie wielu zwolenników, ale wyzywające stanowisko, zajęte przez Tyberjusza, bardzo zmniejszyło ilość jego przyjaciół w senacie: prawo zostało odrzucone.
Co było począć? Środki legalne były wyczerpane, pozostawało — bezprawie. Tyberjusz zwołał trybunów i zaproponował, aby przegłosowali, kto powinien wystąpić z kolegjum — on, czy Oktawjusz. Oktawjusz w odpowiedzi zaznaczył, że prawo nie przewiduje usuwania przemocą członków ze składu kolegjum. — Wówczas Tyberjusz raz jeszcze zwołał lud i zadał mu pytanie czy może trybun ludowy, postępujący wbrew interesom ludu, zachowywać tytuł trybuna ludowego?
Takie strącanie ze stanowiska tembardziej sprzeciwiało się prawu «świętemu». Pomimo to jednak i pomimo nowej intercesji Oktawjusza, Tyberjusz skłonił lud do głosowania. Jedna tribus za drugą zaczęła ogłaszać swe rezolucje: czy Oktawjusz ma zachować swój urząd, czy też nie? Oto już 17 z 35-ciu tryb zgodnie z życzeniem Tyberjusza orzekło, że nie; jeszcze jedna, a Oktawjusz zostanie usunięty. Tyberjusz przed ogłoszeniem wyników pośpieszył do Oktawjusza i błagał go, by zaniechał swego uporu. Oktawjusz sam był wzruszony szlachetnością swego przeciwnika, łzy mu płynęły z oczu, ale sumienie nie pozwalało ustąpić: choćby sam jeden miał stanąć przeciw wszystkim — wbrew groźnym okrzykom, które grzmiały dokoła, był nieugięty. Tyberjusz, straciwszy nadzieję, rozkazał, by herold dalej ogłaszał wyniki: następna 18-ta tribus — znowu mówiła: nie. A więc większość zdobyto; Oktawjusza usunięto. Nie uznając prawomocności wyroku, Oktawjusz pozostał na swojem miejscu. Tyberjusz rozkazał swym wyzwoleńcom, by go wyprowadzili. Gorętsi z pośród ludu na własną rękę zaatakowali Oktawjusza, inni zaś pospieszyli mu z pomocą, i wywiązała się bójka. Oktawjusz wyszedł z niej cało, ale niewinnemu niewolnikowi, który go bronił, wybito oko. Krew splamiła kamienną posadzkę forum, pierwsza krew wojny domowej. Tyberjusz w przerażeniu zasłonił swoją twarz; czyż takiego wyniku pragnął?
Bezprawia dokonano: od tego dnia rozpoczyna się schyłek państwowego ustroju rzymskiego, ten schyłek, po którym z biegiem czasu stoczyła się w przepaść republika.
Teraz już było nietrudno uchwalić prawo agrarne: oczywiście zostało ono przyjęte. Pozostawało wybrać komisję agrarną złożoną z trzech członków («agrarny tryumwirat»); obrano — samego Tyberjusza, jego teścia Appjusza Klaudjusza i młodszego brata, dwudziestoletniego Gajusa Grakchusa. Było to dalsze odstępstwo od zwyczajów republikańskich — i to odstępstwo podwójne: po pierwsze było nieprzyzwoitością, ażeby magistrat, projektujący pewien urząd, sam został na ten urząd powołany; i było podwójną nieprzyzwoitością tworzyć kolegjum z członków jednej i tej samej rodziny. Mimo to tryumwirat został obrany i natychmiast rozpoczął swoją działalność — a działalność ta, jak się zaraz przekonamy, okazała się zupełnie pożyteczną.
Teraz Grakchowi nie pozostawało nic innego, jak posuwać się dalej po tej samej równi pochyłej. To, czego dokonał — zrzucenie trybuna — było, jako naruszenie «świętego prawa», występkiem przeciwko majestatowi ludu rzymskiego (crimen majestatis). Obecnie, jako trybun, był on nietykalny, ale doskonale wiedział, że z chwilą gdy urząd złoży — a to nastąpi w końcu bieżącego 133 roku — będzie pociągnięty do odpowiedzialności. Na to miał tylko jeden środek, również bezprawny: ponowny wybór na trybuna w następnym roku 132. To się nazywało kontynuacją magistratury i było rzeczą zakazaną właśnie dlatego, że dawałoby ponownie wybranemu możność uchylenia się od odpowiedzialności. Tyberjusz zdawał sobie również sprawę i z tego, że lud niechętnie popełni nowe bezprawie: ażeby go do tego skłonić, należało podwoić jego życzliwość jakiemś nowem, miłem dlań prawem. Tyberjusz uczynił co następuje.
Właśnie w owym 133 roku Rzym się wzbogacił nową prowincją na Wschodzie. Ostatni król Pergamu, Attalus III, pod każdym względem niegodny potomek swoich dzielnych przodków, umierając, zapisał swe państwo narodowi rzymskiemu, Senat, który już z chwilą utworzenia prowincji Macedonji w 148 roku ustąpił od przyjętej zasady nietworzenia nowych prowincji na Wschodzie, — przyjął ten spadek i dołączył «prowincję Azję» do szeregu innych. Ale wraz z ziemią Rzym posiadł bogaty skarb Attalidów. I oto Tyberjusz występuje na zgromadzeniu ludowem z wnioskiem, ażeby skarb ten oddano do dyspozycji tryumwiratu agrarnego na zakup inwentarza dla nowych rolników. Było to uchybienie, jeżeli nie prawu, to tradycjom republikańskim; dotąd zarządzenia gospodarcze należały do kompetencji senatu. Ale ludowi prawo to pochlebiało: chętnie je uznał — i Tyberjusz mógł śmiało, wśród kandydatów na rok następny, umieścić swe nazwisko; napomknął przytem, że z biegiem czasu zamierza wydawać i inne, niemniej miłe dla ludu zarządzenia.
A więc dalszy ciąg władzy jednoosobowej? I nawet jej dożywocie? Czyż to nie tyranja? Posypały się oskarżenia: Tyberjusz Grakchus chce zostać królem rzymskim.
Pewien Kwintus Pompejusz zapewniał nawet, że jako sąsiad trybuna, widział na własne oczy królewski djadem Attalidów ofiarowany Tyberjuszowi — niby przyszłemu monarsze.
Nadszedł dzień wyborów. Insynuacje wrogów osiągnęły skutek: na zebraniu było wielu usposobionych niechętnie dla śmiałego trybuna; ten doszedł do wniosku, że trzeba rozwiązać zgromadzenie i odłożyć glosowanie do następnego dnia. W nocy, sądząc z obiegających pogłosek, miał powody do obawy. Wielu z jego wrogów podzielało przekonanie, że tyran jest wyjęty z pod prawa, i że ten, co go zabija, popełnia nie zbrodnię, jeno wykonywa obowiązek obywatelski. I oto Tyberjusz przed rozwiązaniem zgromadzenia zwraca się do ludu z przemową, wskazując na grożące mu niebezpieczeństwo, prosi, by w razie gdy zginie — nie zapomniano o jego żonie i małych dzieciach. Jego liczni zwolennicy słuchali wzruszeni: «nie damy cię skrzywdzić!» I wyruszywszy tłumnie ku domowi Tyberjusza, otoczyli go i całą noc trzymali straż.
Noc przeminęła, a nazajutrz miały się odbyć dwa zgromadzenia. Na dole, na forum, zebrał się lud, na górze zaś, na Kapitolu — senat pod przewodnictwem znamienitego prawnika, Mucjusza Scewoli. Tyberjusz opuścił dom w towarzystwie kierownika swego sumienia, filozofa-stoika Blosjusza z Kumy. Gdy wychodził z domu — dwa kruki z hałaśliwem krakaniem biły się na dachu, i strącona przez nie dachówka spadła do nóg Tyberjusza. Ten drgnął: czy nie jest to znak bogów? Ale Blosjusz, jako uczeń Panecjusza lekceważył takie zabobony. Zaczął mu perswadować: co ludzie powiedzą, jeżeli wnuk pogromcy Hannibala ulęknie się kruka i nie wyjdzie do ludu! I rozwiał obawy Tyberjusza.
Kiedy zbliżali się do forum, przyjaciele wyszli na jego spotkanie: sytuacja pomyślna, nastrój ludu jak najlepszy. Wkrótce sam się o tem przekonał: urządzono mu gorącą owację. Uradowany, pełen ochoty, zaproponował zgromadzonym, aby przystąpić do głosowania podług dzielnic (tribus). Rzecz załatwiono sprawnie. Ponieważ tribus zbierały glosy jednocześnie, głosowanie nie zajęło zbyt wiele czasu; pozostawało w należytym porządku ogłosić oddzielne wyniki. Naraz wybuchł hałas: przyjaciel Tyberjusza z pośród senatorów, Fulwjusz Flakkus, zszedł pośpiesznie z Kapitolu i przedarł się do trybuna. Ukazanie się senatora wzbudziło powszechną ciekawość, ale jednocześnie i wrzawę ogólną: co się stało? Publikacja wyników głosowania została przerwana. Flakkus zbliżył się do Tyberjusza i rzekł: «Twoi wrogowie na Kapitolu, nie mogąc przekonać konsula, postanowili zgładzić cię na własną rękę i w tym celu uzbroili mnóstwo niewolników i wyzwoleńców». Słowa te mogli słyszeć tylko obywatele, którzy stali najbliżej Tyberjusza. Rzucili się oni na strażników, odebrali im włócznie, któremi ci odpychali tłum i połamawszy je — zaczęli się zbroić.
Wobec tak dziwnego widowiska zaczęto jeszcze głośniej krzyczeć: co się stało? Tyberjusz daremnie zwracał się do ludu; nawet w pierwszych rzędach nie dosłyszano jego słów; widząc, że nie jest słyszany, trybun, chcąc przynajmniej gestem dać do zrozumienia o co chodzi, wskazał prawą ręką na swoją głowę. W tej chwili wrzawa dosięgła najwyższych granic. «On chce powiedzieć, że życie jego jest w niebezpieczeństwie» — wołali przyjaciele. «Kłamstwo — odparli wrogowie — on żąda dla siebie korony królewskiej».
Gdy na forum trwała wrzawa, heroldowie wbiegli na Kapitol z wiadomością, że Tyberjusz Grakchus zażądał od ludu korony królewskiej. «Słyszysz? — zawołał do konsula senator Nazika, daleki krewny Tyberjusza, a przytem najzaciętszy jego wróg, — czy zaniechasz wreszcie swego uporu?» — «Nie dopuszczę do bezprawia» odrzekł spokojne Scewola: «Konsul zdradza republikę», — rzekł Nazika do senatorów: kto ją miłuje, niech idzie ze mną». Wielu podążyło za nim, uzbroiwszy się w kije i w co kto miał. Spiesznie pobiegli na forum do ludu, do trybuna.
Gdyby nadciągnęły tu nawet tysiące niewolników i wyzwoleńców, uzbrojonych — w miecze; Obroniliby swego wybrańca; na widok jednak niewielkiej gromadki senatorów z ich ponsowymi wyłogami, przeważył stary nałóg szacunku: lud ten pierzchnął, i opuszczony Tybrjusz rzucił się! do ucieczki. Ale w pobliżu świątyni Wierności, w tem miejscu, gdzie stały posągi siedmiu królów rzymskich, on, ósmy król, upadł. Tam też zamordowano go. Jednocześnie zginęło około 300 jego zwolenników. Gajus Grakchus nadaremnie prosił, ażeby mu wydano zwłoki brata dla pogrzebania; wszyscy, którzy zginęli w walkach tego dnia, zostali wrzuceni do Tybru.
Ale gdzie wówczas był Scypjo, będący uosobieniem sumienia ludu rzymskiego? By zatrzeć hańbę Mancyna, prowadził on wojnę w Hiszpanii. Powodzenie towarzyszyło mu jak zwykle; przedewszystkiem udało mu się przywrócić karność zdemoralizowanej armji rzymskiej, powtóre, co było już rzeczą łatwiejszą, zdobyć Numancję. Dodano mu też do jego dziedzicznego i zasłużonego przydomku «Afrykański», jeszcze drugi: «Numantyński».
Właśnie teraz powracał. Dowiedziawszy się o śmierci szwagra i o jej przyczynie, odrzekł wierszem Homera:
Niechby też każdy tak zginął, kto sprawę by podjął podobną.
Jaką sprawę? Nie prawo agrarne, lecz uzurpację jednoosobowej władzy antyrepublikańskiej, z djademem, czy bez djademu, wszystko jedno. I senat dalszą swą działalnością zaznaczył, że nie sprzeciwia się prawu agrarnemu: tryumwirat działał w dalszym ciągu, przyczem miejsce Tyberjusza zajął teść jego brata Krassus, a rezultatem tej działalności było podniesienie się liczby obywateli rzymskich obdarzonych pełnią praw o 80.000. Kilka lat jeszcze pracował ten tryumwirat i został zniesiony dopiero, gdy wykonał bezpośrednie swe zadanie. Bądź co bądź, trzeba było niemało odwagi cywilnej, aby znieść ten tryumwirat: lud widział w tryumwiracie agrarnym jakby wcielenie dzieła swojego ulubieńca, a w zniesieniu tryumwiratu, jakby powtórne jego zabójstwo. To śmiałe zadanie wziął na siebie Scypjo; nie uszło mu to bezkarnie: pewnego nieszczęsnego poranka, znaleziono go martwym we własnej pościeli (129). Sprawca tej zagadkowej zbrodni nigdy nie został wykryty.
Nastała cisza, ale cisza złowroga. Kontynuatorzy dzieła Tyberjusza zdołali przeprowadzić jedno doniosłe w następstwa zarządzenie; trybun uzyskał prawo domagania się trybunatu na rok następny. Było rzeczą jasną, dla kogo przygotowuje się ta kontynuacja władzy. Brat zabitego Gajus Grakchus zbliżał się do przepisanego prawem wieku. Podzielał on przekonania swego brata, a przewyższał go zdolnościami politycznemi i talentem krasomówczym; podniecało go zaś jeszcze uczucie, które tamtemu było nieznane: płomienne pragnienie zemsty. Jego matka znała te uczucia i lękała się wyników.
«Ty odpowiesz — pisała pewnego razu do syna — że zemsta jest rzeczą piękną. Nikt głębiej odemnie tego nie odczuwa. Zemsta ma w sobie i wielkość i piękno, ale tylko wtedy, gdy przez jej wywieranie na wrogach nie cierpi ojczyzna. Jeżeli uniknięcie tych cierpień jest niemożliwe, to w imię ojczyzny, niech lepiej wrogowie zachowają swą władzę».
Przestrogi były daremne: Gajus, skoro tylko mógł, wystawił swoją kandydaturę w 123-cim roku. Nigdy jeszcze forum nie widziało takiego tłumu wyborców. Wszyscy, którzy niegdyś dzięki prawu Tyberjusza uzyskali dobrobyt, podążyli do Rzymu, ażeby dopomóc jego bratu; zbyteczne mówić, że został wybrany. Najbliższym jego celem było ponowne powołanie do życia tryumwiratu agrarnego. Jakkolwiek nadwyżka zajętych przez możnowładców ziem była już podzielona, to jednak pozostawały jeszcze ziemie, które były odstąpione gminom latyńskim: ażeby więc zachęcić je do. zwrotu tych ziem, Gajus Grakchus zaproponował nagrodę w postaci nadania mieszkańcom owych gmin obywatelstwa rzymskiego. Ale to jeszcze nie rozwiązywało zagadnienia. Idea kolonij zamorskich, przed którą zatrzymał się Tyberjusz, wydawała się Gajusowi możliwą: pierwszą taką kolonją miała zostać odbudowana Kartago.
Ale jakże osiągnąć ten wynik, żeby lud rzymski przyjął te prawa? I jak zabezpieczyć dla siebie tę władzę jednoosobową, bez której skuteczna polityka była niemożliwa? Stanowczy i niezachwiany w swych postanowieniach Gajus w tym wypadku powziął decyzję, o jakiejby Tyberjusz nie pomyślał.
Po pierwsze, należało sobie zapewnić trwale poparcie ludu. Gajus osiągnął je zapomocą prawa wprost już niemoralnego i w rezultacie szkodliwego dla samego proletarjatu: wprowadził na rachunek skarbu tanie, prawie darmowe przydziały zbożowe (lex Sempronia frumentaria) wyłącznie dla obywateli zamieszkałych w Rzymie. Ponieważ skarb zasilany był przez prowincjałów, znaczyło to, że lud rzymski miał żywić się pracą mieszkańców prowincji; znaczyło również, że te przydziały będą ściągać zewsząd obywateli do stolicy, powiększając tym sposobem zastępy próżniaków i darmozjadów; znaczyło wreszcie, że wszyscy obdarzeni tem dobrodziejstwem utworzą gwardję, oddaną swemu żywicielowi.
A żeby i trybun mógł wreszcie nasycić swoją dawną żądzę zemsty, należało pozyskać pewnego sprzymierzeńca w postaci stanu rycerskiego. I w tem miejscu wypadnie zapisać na rachunek Gajusa nie jedno, lecz dwa niemoralne prawa: prawo sądowe i prawo dotyczące prowincji Azji. Oba wymagają objaśnienia,
Sądy o charakterze cywilnym należały do kompetencji pretorów, którzy każdorazowo wyznaczali sędziów z pośród senatorów; sędzia, dobrawszy sobie ławników, rozważał wraz z nimi i decydował sprawy. Dla przestępstw ważnych o charakterze karnym do połowy II stulecia istniał tylko sąd ludowy: ale w roku 149 słynny ze swego poczucia prawa L. Kalpurnjusz Pizo Uczciwy (Frugi), na urzędzie trybuna, wprowadził przepis, na którego zasadzie powoływano z senatorów specjalną komisję śledczą (quaestio perpetua) dla sprawowania sądów nad namiestnikami, oskarżonymi o zdzierstwo (repetundae). Za przykładem tej komisji były następnie powoływane inne. Tym sposobem do epoki Gajusa cale sądownictwo spoczywało w rękach senatu. I oto Gajus proponuje ludowi zmienić te prawa i postanowić, ażeby sędziowie zarówno w procesach cywilnych, jako też karnych, powoływani byli zpośród rycerzy (lex Sempronia judiciaria). Miało to znaczyć, jeżeli namiestnik z prowincji utrudniał rycerzom (patrz str. 351) uciskanie ludu lichwą, to jeden z nich mógł po jego powrocie wytoczyć mu proces o zdzierstwo, a wobec tego, że sądzić go będą sami rycerze, wyrok skazujący przeciw niemu był niewątpliwy. A stąd przestroga dla tych, coby zechcieli trzymać w rygorze rycerzy-lichwiarzy.
}Chciwość rycerzy w sposób jeszcze popierało drugie prawo.
Widzieliśmy, że w r. 133 państwo Pergameńskie wcielone zostało do Rzymu pod nazwą «Prowincji Azji». Otóż Gajus przeprowadził prawo, które wszystkie dochody z tej nowej prowincji oddawało w ręce dzierżawców z pośród rycerzy, skazując przez to kwitnącą prowincję na wyzysk bez żadnej kontroli. Przekonamy się potem, do czego doprowadziło to zarządzenie; tymczasem działało ono łącznie z poprzedniem prawem i zapewniało swemu twórcy sprzymierzeńczą pomoc rycerstwa. Gajus zdawał sobie sprawę ze swojego postępowania. Akty swoje prawodawcze nazywał sztyletami, rzuconemi na forum dla wzajemnego krwawienia się stanów uprzywilejowanych. Chciał strącić ze stanowiska elitę senatorską i na jej miejsce postawić rycerstwo; nie dbał o to, że lepszą elitę zastępuje — gorszą.
Wywołana bezpośrednio losem jego brata lex Sempronia de provocatione była wznowieniem i rozwinięciem starożytnego prawa Walerjuszowego tej samej nazwy; groziło ono najsurowszemi karami temu, coby się ośmielił skazać na śmierć obywatela rzymskiego z pominięciem sądu ludowego.
Te i tym podobne prawa Gajus ogłosił częściowa podczas pierwszego swego trybunatu, częściowo odłożył do drugiego, ażeby utorować sobie drogę do trzeciego.
Senat nie przeszkadzał drugiemu jego wyborowi, ale trzeciemu postanowił się oprzeć. Jednakże nie zapomocą intercesji, która od czasu Oktawjusza uważana była za niepewną, lecz drogą bardziej przebiegłą i niemoralną. Zapewnił on sobie pomoc drugiego towarzysza z kolegjum trybunów, M. Liwjusza Druza, aby rozpocząć kontrakcję demagogiczną. Gdy Gajus projektował utworzenie dwóch kolonji, to Druzus podnosił ich liczbę do dwunastu; gdy Gajus proponował uskutecznianie przydziału ziemi przez obciążenie jej nieznacznemi podatkami, Druzus oddawał ją zadarmo. Bardzo też zręczne było jego zapewnienie, że osobiście wyłącza on swoją kandydaturę do komitetu wykonawczego, niezbędnego dla realizacji jego ustaw; był to złośliwy pocisk pod adresem agrarnych tryumwiratów Grakchowskich, które posiadały charakter familijny, a zarazem wyzwalało go od obowiązku brania udziału w tych niewykonalnych zamierzeniach.
Cel został osiągnięty; lud poszedł za Druzem. Ponieważ zaś Druzus wyraźnie zaznaczył, że działa z polecenia senatu, więc popularność senatu poczęła wzrastać, a popularność Gajusa przygasać. Ponadto wypadło mu z powodu zakładania nowej Kartaginy wyjechać na czas dłuższy. Wrogowie jego (na czele z konsulem Opimjuszem, mianowanym na następny 121 rok) wyzyskali nader skutecznie ten czas dla agitacji przeciw niemu. Po powrocie zastał on nastrój zmieniony: kiedy lud zgromadził się na wybory trybunów roku następnego, kandydatura Gajusa nie przeszła.
Wszystko to było jeszcze niczem: prawda, że Gajus w ciągu dwóch lat był faktycznym władcą Rzymu, był twórcą nietylko wrogich senatowi, lecz wręcz szkodliwych ustaw; nienawidzili go, ale zaatakować go nie mogli: nie popełnił żadnego formalnego bezprawia. Ale oto nadszedł styczeń 121 roku; nowy konsul natychmiast ogłosił swój projekt zniesienia najbardziej pożytecznej, ale najmniej popularnej ustawy poprzedniego trybuna — ustawy o odbudowie Kartaginy. Gajus osobiście ukazał się na forum, ażeby przeciwdziałać temu zniesieniu; towarzyszy] mu tłum jego zwolenników, wszyscy byli uzbrojeni w oczekiwaniu napadu partji senatorskiej. Przed zebraniem złożono ofiarę przed świątynią Jowisza Kapitolińskiego; służący konsulów Antuljusz, obnosząc cząstki ofiary między obecnych, zbliżył się do zwolenników Grakcha: «Wynoście się, źli obywatele! — zawołał do nich, — ustąpcie miejsca cnotliwym». Jeden z nich, obnażywszy sztylet, zabił go, popełniając przez to nietylko zabójstwo, ale i świętokradztwo. Na szczęście dnia tego deszcz rozpędził zgromadzenie, ale nazajutrz namiętności rozpaliły się jeszcze bardziej. Zwłoki Antuljusza wystawiono na forum; płacz po nim mieszał się z klątwami rzucanemi na niecnych jego zabójców. Coraz częściej dawało się słyszeć imię Gajusa jako istotnego sprawcy tej zbrodni. Zmuszony był się bronić, i oto wynikła nowa niezręczność: nie zauważył on, że właśnie w tej chwili jeden z trybunów przemawiał do ludu; miało to taki pozór, że Gajus przerywał mu, co uważane było za ciężkie uchybienie «świętemu» prawu.
Położenie zaczynało być groźnem. Opimjusz zawczasu poczynił odpowiednie kroki, i już nie gromadka senatorów z laskami, lecz całe oddziały zbrojne gotowe były do tłumienia rokoszu. Fulwjusz Flakkus, jeden z lepszych przyjaciół Gajusa, skłonił go, ażeby wraz ze wszystkimi stronnikami swymi udał się na Awentyn i tam się okopał. Opimjusz otoczył Awentyn. Wówczas Fulwjusz wysłał swego młodszego syna, powszechnie lubianego, miłego chłopca, do Opimjusza w celu układów; ale Opimjusz zażądał bezwzględnego poddania się. Fulwjusz wiedział co to znaczy: nie zważając na życzenia Gajusa, by udać się do senatu, powtórnie wysłał chłopca dla układów i wysłał swoje siły do ataku. Stronnicy Grakcha nie byli w stanie długo się opierać; Fulwjusz wkrótce poległ; Gajusa namówili przyjaciele do ucieczki za Tybr. Przyjaciół było niewielu: większość stronników skorzystała z propozycji Opimjusza, który przyrzekł bezkarność tym, co opuszczą swojego wodza. «Zostańcie wiecznie niewolnikami!» — zawołał Gajus, rzuciwszy się do ucieczki na most, wiodący przez Tybr. Za nim pędziła już pogoń. Garstka jego przyjaciół, poświęciwszy się, za cenę własnego życia zatrzymała napastników. Pozostał jeden niewolnik. Gajus wszedł wraz z nim do świętego gaju po drugiej stronie Tybru. Niewolnik ten oddał Gajusowi ostatnią posługę: przeszył go mieczem, a następnie przeszył sam siebie.
Zwłoki zabitych znowu były wrzucone do Tybru; ale nie był to koniec zawieruchy. Zaczęły się dochodzenia w sprawie rokoszu awentyńskiego; wielu na skutek tego ucierpiało. Wobec prawa Sempronjusza co do prowokacji, senat zwolnił od niego konsulów, uchwalając t. zw. «postanowienie ostateczne» (senatus consultum ultimum): «Konsulowie dopilnują, aby państwo nie doznało jakiegokolwiek uszczerbku» (videant consules, ne quid respublica detrimenti capiat). Pośród tych, którzy ucierpieli, znajdował się i młody Fulwjusz.
Rok ów 121-szy słynny był ze swego urodzaju: jeszcze całe stulecie wspominali ludzie o felix autumnus Opimii. Ale wspominali również i tę obficie przelaną krew obywateli, którą Opimjusz utuczył ziemię ojczystą.
Dwudziestolecie, które nastąpiło po tragicznej śmierci młodszego Grakcha, nazywane okresem «restauracji Opimjusza», stanowi dla Rzymu epokę spokoju wewnętrznego, brzemiennego, jednakże, zarodkami przyszłych wstrząśnień. Władzę przywrócono szlachcie, — coprawda, w postaci nieco okrojonej: ustawa sądowa podporządkowała namiestników prowincjonalnych kontroli rycerzy, zagrażając, po złożeniu przez nich urzędu, sądem rycerskim tym, którzy, broniąc ludności, chcieliby trzymać w rygorze rycerzy-dzierżawców i lichwiarzy. Pomimo wszakże tych ograniczeń, rządy szlachty, wysunąwszy na czoło elitę finansową z uszczerbkiem rodowej i tytularnej, — przetrwały bez przeszkód do końca stulecia.
Rządy te miały swoje jasne i ciemne strony; gdy jednak przypatrzymy się sprawie bliżej i pominiemy oddzielne jednostki występne, a przedewszystkiem tego, którego imię nosi restauracja — zrozumiemy, że ciemne strony były wynikiem fatalnego rozwoju pierwiastków, z któremi walka przerastała siły ludzkie; natomiast jasne miały źródło w dzielności samej elity i jej poczuciu obowiązku. Jak zaś w życiu politycznem skutkiem tego będzie dalszy stopień schyłku, — tak znowu w życiu kulturalnem widzimy niewątpliwy postęp i zapowiedź epoki humanitaryzmu, który kwitnąć miał w ludzkości w przeciągu trzech stuleci.
Ze stron ciemnych — najciemniejszą było niewolnictwo, które stawało się coraz cięższe; o tem będzie mowa w jednem z dalszych opowiadań. Drugie miejsce zajmowała sprawa rozszerzenia rzymskich praw cywilnych przez rozciągnięcie ich nasamprzód na gminy z prawem latyńskiem, a następnie na resztę sprzymierzonych gmin Italji, — w oczekiwaniu tych odległych jeszcze czasów, kiedy można będzie rozciągnąć te prawa i na prowincje po osiągnięciu przez nie właściwego poziomu kultury. Wielu ze szlachty przychylało się do takiego stopniowego rozszerzania koła obywateli; niestety, sam Grakchus swoją ustawą zbożową stworzył zbyt trudne do pokonania przeszkody, aby to dało się urzeczywistnić. Ustawa ta zapewniała każdemu obywatelowi rzymskiemu, zamieszkującemu w Rzymie — otrzymywanie prawie za darmo przydziału zboża; łatwo sobie wyobrazić, jakie tłumy próżniaczego ludu rzuciłyby się do Rzymu, gdyby wszystkich Latynów uznać za obywateli rzymskich, nie mówiąc już o reszcie Italczyków.
Trzecią ciemną stroną był fakt, że zaniechano zakładania kolonij zamorskich z rzymskich obywateli — w krajach barbarzyńskich środka bezwarunkowo dobroczynnego, który z jednej strony zapewniłby ziemię proletarjatowi rzymskiemu, z drugiej podniósłby wytwórczość prowincji i powołałby w niej do życia ogniska wyższej kultury. Zamierzeniom tym przeciwstawiała się teorja o Rzymie, jako mieście panującem, i o Italji, jako panującym kraju. Z tego stanowiska kolonje obywateli rzymskich na prowincji były nie do pomyślenia. Założona przez Gajusa Grakcha Kartago nie przeżyła swego założyciela, i tylko zawdzięczając szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, udało się zbudować i utrzymać rzymską kolonję Narbońską (Narbo Martius) w południowej Galji zaalpejskiej; była ona długi czas jedyną rzymską kolonją pozaitalską.
Do stron jasnych powinien być zaliczony ruch kulturalny epoki, wywołany połączeniem ducha rzymskiego z greckim. Znowu filhelleni kroczą na czele elity rzymskiej, ale ich filhellenizm nie był to już zapalny filhellenizm Flaminina, jeno pogłębiony i poważny. Istotą zaś tego uduchowionego hellenizmu była po pierwsze filozofja helleńska, a po drugie-sztuka helleńska. Filozofja jeszcze nie wydaje adeptów rzymskich, pierwsi z nich należą już do następnej epoki; ale filozofowie greccy, rozwijając tradycje Panecjusza i Blossjusza, pozostają kierownikami sumienia rzymskich mężów stanu. Pod tym względem pierwsze miejsce należy się najświetniejszym postaciom tej epoki: obu Mucjuszom Scewolom, ojcu i synowi. Ojca już poznaliśmy, jako nieugiętego konsula z 133 roku, który odmówil wystąpienia z represjami przeciwko Tyberjuszowi Grakchowi. Na podobieństwo ojca i syn był wcieleniem sprawiedliwości. Ale nietylko w praktyce: obaj oni byli twórcami systemu prawa rzymskiego; natchnąwszy dawne prawa i edykty duchem stoickiej filozofji, przetworzyli je oni w ten wspaniały pomnik ludzkiego rozumu, który stał się wychowawcą wszystkich późniejszych czasów aż do dni naszych. Gdyby epoka nasza nic innego nie wydała, oprócz obu Scewolów, to już przez to samo zasłużylaby na wdzięczną pamięć potomnych i zgładziłaby swoje grzechy zarówno świadome jak i mimowolne.
Z tem wszystkiem Scewola-ojciec nie był głową tego pokolenia, które nastąpiło po śmierci Scypjona Mlodszego. Oficjalnie był nim do końca epoki M. Emiljusz Skaurus, pierwszy senator (princeps senatus), człowiek surowych starorzymskich obyczajów. Jakkolwiek był patrycjuszem, ale ż rodu podupadłego; zmuszony więc był na wzór «człowieka nowego* z trudem dochodzić do urzędów państwowych. Obrany edylem — jako człowiek niezamożny, nie był on w stanie wydać ludowi zbyt wspaniałych igrzysk, ale tak wielki był jego urok, jego auctoritas, — mówiąc niemożliwym do przekładu wyrazem łacińskim, — że wcale mu to nie zaszkodziło na późniejszej arenie jego działalności.
Auctoritas jego była taka, że cenzorowie 116 roku zniewoleni byli obrać go pierwszym senatorem, jakkolwiek do tej chwili cenzorem nie był — przykład jedyny; ale i cenzura dostała mu się w czasie właściwym. O uroku tym świadczy również dumna obrona siedemdziesięcioletniego patrycjusza wobec oskarżenia, jakie rzucił na niego trybun ludowy Kw. Barjusz: «Kw. Barjusz oskarża M. Skaura, pierwszego senatora, o to, że ten dopomagał sprzymierzeńcom do rokoszu przeciwko Rzymowi. M. Skaurus, pierwszy senator, zaprzecza temu; świadków niema. Komu dacie wiarę, — Kw. Barjuszowi, czy Skaurowi?»
Zawstydzony trybun zrezygnował z oskarżenia. Jakiemi zaś ofiarami zdobyty został ten urok, wykażą jego czyny podczas wojny północnej, o której mowa niżej, Sam Emiljusz Skaurus z powodu podeszłego wieku nie brał udziału w tej wojnie; syn jego wraz ze swoim oddziałem dał się wciągnąć do ucieczki. Natenczas ojciec zabronił mu pokazać się na oczy. Młody Skaurus wrócił do legjonu i śmiercią bohaterską odkupił swą słabość.
Rzecz prosta, że jako głowa szlachty podlegał on zażartym napaściom swych przeciwników politycznych, usiłujących wszelkiemi sposobami splamić jego dobrą sławę; ale te oskarżenia, które dostały się i do najnowszych dzieł historycznych, zbija jego sława pośmiertna i odgłosy tej sławy u Horacego, który Skaura umieszcza wśród bohaterów dawnego Rzymu, narówni z Regulusem i «rozrzutnikiem swej wielkiej duszy» — Pawłem.
Skaurus był wodzem politycznym szlachty nobiliów; kulturalnym jej wodzem był Kw. Lutacjusz Katulus, którego kółko po śmierci Scypjona Mlodszego stało się ogniskiem dążeń filhelleńskich i humanistycznych; człowiek subtelny i wykształcony, co jednak nie przeszkodziło mu stać się jednym z dwóch bohaterów wspomnianej wojny północnej. Jak Skaurus, pisali on pamiętniki o swej działalności politycznej; jak Skaurus, ozdobił Rzym i Italję imponującemi i doniosłemi pomnikami o charakterze świeckim i religijnym.
Wielką i trudną pracą ówczesnej epoki była ochrona północnej, alpejskiej granicy Italji od niespokojnych, przeważnie galickich plemion, zamieszkujących góry.
Jednocześnie trzeba było, również dla ustalenia komunikacji lądowej z Hiszpanją, utworzyć na południu obecnej Francji «prowincję Gallje», której imię przetrwało dotąd pod mianem Prowincji, z głównem miastem Narbonem. Przez to stwarzała się zarazem potężna pomoc dawnej i wiernej sojuszniczce Rzymu, greckiej Massylji (dziś Marsylja), krzewicielce kultury helleńskiej pośród Gallów. Ale nie dość na tem: panowanie rzymskie spowodowało budowę znakomitych dróg wojennych, które nosiły nazwy od swych budowniczych, a drogi te — z kolei rzeczy — służyły za arterje dla kulturalnego obiegu krwi pomiędzy sercem całego tego świata, Rzymem, a jego dalekiemi kresami. Nie ulega skądinąd wątpliwości, że nobiles myśleli i o sobie, o możliwem powiększeniu przepychu swojego życia prywatnego. Strojne Karyny przestały zadawalać ludzi, którzy przywykli do wykwintu grecko-wschodniego; zaczynają oni budować się na Palatynie, podług zasad architektów greckich, sprowadzonych z Koryntu, Kizyku, Pergamu; miały też wkrótce zacząć oddziaływać wzory bardziej odległych ognisk, — Antjochji i Aleksandrji. Ale nie będziemy brali im tego zbyt za złe, jeżeli przypomnimy, że następstwem tego dążenia do przepychu — nie prostackiego, lecz wytwornego — okazał się ten dom grecko-rzymski, który dotąd nas zachwyca w Pompei.
Następstwem tego artystycznego uduchowienia życia było wzmożone umiłowanie tego życia, z czego znów wynikło silne i szczere umiłowanie pokoju. Wojny, prowadzone o przełęcze alpejskie, miały na celu jedynie zapewnienie Rzymowi bezpieczeństwa w jego granicach naturalnych; zresztą Rzym nie marzył o dalszych podbojach i pragnął jedynie, żeby narody pograniczne nie przeszkadzały władcom śródziemnomorskim w rozstrzyganiu — w miarę sił — swych zagadnień politycznych i kulturalnych.
Ale właśnie tak się nie stało. Właśnie teraz Rzym został wciągnięty w dwie przewlekłe i niebezpieczne wojny, — południową i północną. Południowa zaczęła się nieco później, ale zato wcześniej się zakończyła, (111—106); przeto zajmiemy się przedewszystkiem wojną południową.
Powodem jej była sprawa dziedzictwa tronu w Numidji. Po śmierci Masynissy panowali razem trzej jego synowie: Micipsa, Mastanabal i Gulussa, a po śmierci dwóch młodszych — najstarszy Micipsa, władca usposobiony pokojowo, miłośnik kultury greckiej i wierny sprzymierzeniec Rzymu. Wysłał on był Scypjonowi pod Numancję oddział jeźdźców numidyjskich pod dowództwem swojego bratanka, nieprawnego syna Mastanabala, — Jugurty. Ów Jugurta, młodzieniec odważny i bystry, postępowaniem swem pod murami obleganego miasta zasłużył na zupełne uznanie swoich naczelników rzymskich. Ale pobyt swój w sztabie wodza wyzyskał on również w ten sposób, że zawarł z oficerami liczne korzystne znajomości i zdobył jak najściślejsze informacje o życiu partyjnem i prywatnem różnych członków rządzącej szlachty, tak iż Scypjo zmuszony był zwrócić mu uwagę, że królom i królewiczom przystoi być przyjaciółmi Rzymu, ale nie oddzielnych Rzymian.
Jakkolwiek bądź — Jugurta okrył się sławą, zdobył miłość swoich żołnierzy i szlachty rzymskiej i wysunął się pod każdym względem na czoło, gdy synowie samego Micipsy, Hiempsal i Adherbal, mało byli znani w Numidji i wcale nieznani w Rzymie.
Przekonawszy się o takim stanie rzeczy, Micipsa uznał za rzecz najlepszą — usynowić Jugurtę i, umierając (118 r.), zostawić swoje państwo wszystkim trzem, licząc, że będą oni rządzić niem równie zgodnie, jak niegdyś on ze swoimi braćmi. Ale właśnie tak się nie stało: porywczy Hiempsal nie taił swego wstrętu względem intruza, ten zaś ostatni nie robił sobie z nim ceremonji i, skorzystawszy ze sposobności, — zgładził go ze świata. To dało hasło do wojny domowej. Numidja naogół popierała legalnego następcę tronu, ale Jugurta, jakkolwiek rozporządzający mniejszemi siłami, niedarmo był uczniem wielkiego Scypjona. Bezradny Adherbal, ścigany przez żołnierzy Jugurty, musiał uciekać do rzymskiej prowincji «Afryki», to znaczy do byłej dzielnicy kartagińskiej, a stamtąd do Rzymu, ażeby wystąpić w niewdzięcznej roli króla-wygnańca.
Jugurta poczynił przygotowania ze swojej strony.
Znając wybornie, dzięki swym stosunkom, pokojowe usposobienie szlachty rzymskiej, mógł on z góry przewidzieć niepopularność w Rzymie wojny afrykańskiej. Istotnie, zbyt surowe zarządzenia nie zostały wydane: komisja senatu, z Opimjuszem na czele, zdecydowała zabójstwo Hiempsala puścić w niepamięć, państwo zaś podzielić pomiędzy obu władców, pozostawiając Adherbalowi, jako starszemu, stolicę Cyrtę (obecnie Konstantyna). Jugurta poddał się: cel jego w połowie był osiągnięty, ale tylko w połowie. Zaledwie zdążyła komisja odjechać, gdy rozpoczął on najazdy na dzielnicę podległą bratu, zmuszając go do ponownego zwrócenia się ze skargami do Rzymu. Nie poprzestając na tem, wdarł się do państwa Adherbala, zniósł go, poczem osaczył w Cyrcie. Senat zbytnio tem się nie przejmował; mógł on słusznie sądzić, że, dając Adherbalowi dostateczne siły do samoobrony, sam bronić go nie był obowiązany.
Ale w Cyrcie zamieszkiwało i prowadziło handel wielu Italczyków; nie można było nie ująć się za nimi. Jakoż istotnie do Afryki wyprawiona została nowa komisja z samym Skaurem na czele.
Przybywszy do Utyki, głównego miasta prowincji rzymskiej, Skaurus zaprosił do siebie Jugurtę; Jugurta stawił się posłusznie, ale rokowania umyślnie przewlekał, zdając sobie doskonale sprawę, że Skaurus nie jest upoważniony do wypowiedzenia mu wojny. Istotnie rokowania wypadło przerwać; Skaurus powrócił do Rzymu, Jugurta pod Cyrtę. Italczycy, zmęczeni oblężeniem, domagali się kapitulacji, pewni, że Jugurta nie odważy się ich ruszyć. Omylili się jednak; zdobywszy miasto, zwycięzca rozkazał stracić ich wraz z resztą ludności męskiej, a Adherbala na śmierć zadręczył.
Jugurta nie bez słuszności sądził, że Rzym, który musial oszczędzać swoje siły dla wojny północnej, zagrażającej samej Italji, bardzo niechętnie zwiąże sobie ręce wojną na południu; ale to jego zuchwalstwo wzburzyło Rzym do głębi. Jugurcie wypowiedziano wojnę w roku 111. Konsul Bestja udał się z wojskiem do Numidji. Osiągnął on kilkakrotnie powodzenie, ale nietrudno było odgadnąć, że wojna w górskich wąwozach z Saharą na tyłach może wlec się do nieskończoności. Kiedy więc Jugurta wyraził życzenie wejścia w układy, Bestja przyjął tę propozycję i pokój został zawarty, przyczem Jugurta zgodził się zapłacić kontrybucję i wydać zbiegów, oraz słonie bojowe.
Tego oczywiście było za mało; wrogowie szlachty z trybunem ludowym Memmjuszem na czele byli przekonani, że Bestja dał się przekupić; wskutek nalegań trybuna, do Jugurty został wysłany pretor z zaproszeniem, by ten przybył do Rzymu i udzielił wyjaśnień co do osób przez siebie przekupionych. Jugurta posłusznie przybył; ale w chwili, kiedy zamierzał złożyć zeznania przed sądem ludowym, inny trybun, z mocy przysługującej mu intercesji, rozkazał mu zamilczeć. Było rzeczą oczywistą, że intercedent został przekupiony przez tego, lub przez tych, dla których zeznania Jugurty mogły okazać się niebezpiecznemi; ale trudna rada. Zachęcony powodzeniem, niecny Numidyjczyk zdecydował się na nowy występek. W Rzymie bawił podówczas drugi wnuk Masynissy, syn Gulussy Massywa. Widząc, że Rzym zaczyna tracić zaufanie do Jugurty, powziął on myśl wystawienia swojej kandydatury do korony numidyjskiej. Jugurta postanowił rozprawić się z nim po afrykańsku: polecił jednemu ze swojej świty zabić pretendenta, co tenże wykonał, jakkolwiek nie dość zręcznie. Sprawa nabrała rozgłosu, i Jugurta musiał Rzym opuścić. W jakiś czas potem opowiadano, że wyjeżdżając, często oglądał się na stolicę świata, którą opuszczał, mówiąc do siebie: «O miasto sprzedajne! prędkobyś zginęło, gdybyś znalazło kupca na siebie!»
W gruncie rzeczy położenie Rzymu było trudniejsze niż kiedykolwiek. Łatwo było Memmjuszowi i innym wymagać od konsulów energicznego prowadzenia wojny, lecz bardzo trudno było prowadzić ją w takiej miejscowości jak Numidja, i z takim wrogiem, jak Jugurta. Obecnie miejscowość tę zowią Algierem. Francuzom przy całej wyższości ich wojennej techniki, trzeba było dwudziestu lat (1827-47) do podbicia i ujęcia nieuchwytnego wodza Arabów Abd-el-Kadera, tego Jugurty czasów nowożytnych. Tymczasem Francja dążyła do podbicia kraju i do jego przemiany w tę kwitnącą dzielnicę, jaką znamy obecnie; dla Rzymian w owym czasie «wojna Jugurtyńska» miała znaczenie ekspedycji karnej, nie rokującej żadnych korzyści; rzecz oczywista, że w senacie była ona w najwyższym stopniu niepopularna. Istotnie w roku 110 los nie dopisał konsulowi Albinowi: dał się on wciągnąć do wąwozu i zmuszony był dla uratowania swego wojska zawrzeć z Jugurtą hańbiący pokój, którego senat nie przyjął.
Z tem wszystkiem hańba Albina nadała sprawie nowe zabarwienie: teraz honor Rzymu wymagał ukarania zuchwałego barbarzyńcy. Senat wysunął na rok 109 kandydaturę na konsula jednego z najlepszych swoich ludzi, Kw. Cecyljusza Metella. Zadanie jego było nader trudne: kiedy przybył do obozu, zastał armję zupełnie zdemoralizowaną niepowodzeniami, jakich doznała, i bezcelowością wojny, która jej została narzucona. Trzeba było zaczynać od wprowadzenia dyscypliny, od drobnych zwycięstw, ażeby stopniowo przywrócić dawnego ducha rzymskiego. Coprawda wojna z Jugurtą i jego Numidyjczykami należała do wojen szczególnych. Nie byli to Kartagińczycy z ich miastami i osiedlami: oddziały na dzikich, nieokiełznanych koniach rozpraszały się przy porażce i nagle znowu się gromadziły w nieoczekiwanem miejscu; górskie łąki, na których nie było nic do niszczenia, a na domiar wszystkiego, palące słońce afrykańskie i, w razie konieczności ścigania, pustynia bezwodna, żywioł macierzysty dla beduinów numidyjskich, a złowroga macocha dla rzymskich legjonów. Przez czas swojego dwuletniego dowództwa Metellus niewiarogodnym trudem zdołał podbić całą Numidję, ale wojna nie była skończona, dopóki pozostawał Jugurta. Zamierzał on ukończyć swoje dzieło w następnym 107 roku, gdy nagle zaszło coś zgoła nieoczekiwanego.
W szeregach Metella służył, jako oficer, «nowy», ale dzielny człowiek, o którym będziemy mieli jeszcze niemało do powiedzenia, Gajus Marjusz. Wódz był bardzo zadowolony z jego gorliwości, gdy naraz w końcu roku 108 ów Marjusz zjawił się u niego z prośbą, by go puścić do Rzymu w celu przeprowadzenia swej kandydatury. Metellus był skądinąd najlepszym człowiekiem, o tem się jeszcze przekonamy, ale dumę rodu Metellów posiadał w całej pełni: kiedy Marjusz, nie ulegając przyjacielskim z początku namowom starca, począł się domagać zwolnienia, ten odparł mu z pogardliwym uśmiechem: «Czemu śpieszysz? Będziesz miał czas wystąpić jako kandydat razem z moim synem». Syn ten, dwudziestoletni młodzian, służył podówczas w sztabie swojego ojca.
Marjusz nie zapomniał mu tego szyderstwa: stał się od tej chwili najzaciętszym wrogiem Metella i oczerniał go naprzód w Afryce wobec zamieszkujących tam rzymskich rycerzy, oskarżając go o rozmyślne przewlekanie wojny: «dajcie mi połowę tego wojska, a ja wam wnet przyprowadzę Jugurtę w kajdanach». Ci posłali do Rzymu odpowiednie komunikaty, a w Rzymie, zawdzięczając agitacji Memmjusza i jego następców, grunt był wybornie przygotowany. Kandydatura Marjusza została zgłoszona i przyjęta. Tak się dokonał pierwszy konsulat Marjusza roku 107-go, — pierwszy z siedmiu konsulatów, które mu były przepowiedziane. I ten sam lud, który go obrał konsulem, polecił mu prowadzenie wojny z Jugurtą. Łzy trysnęły z dumnych oczu Metella, kiedy się dowiedział o tej niewdzięczności ludu: potomni, uwzględniając niesłychane trudności wygranej przezeń wojny, sprawiedliwie uznali go za właściwego zwycięzcę, nadając mu przezwisko «Numidyjskiego».
Z tem wszystkiem dalej prowadzić jego dzieło miał Marjusz. Swojej dumnej obietnicy o Jugurcie w kajdanach oczywiście nie spełnił; wyprawa jego była pomyślna, ale ani o krok jeden nie zbliżyła go do upragnionego celu — raczej oddaliła. Przysunąwszy swoje legjony ku zachodniej granicy, ku Mauretanji (obecnie Marokko), gdzie panował teść Jugurty — Bokchus, Marjusz przeraził go i sprawił, iż Bokchus zawarł przymierze ze swym zięciem, który za pomoc przyrzekł mu ustąpić trzecią część swoich terytorjów. Od tej chwili zamiast jednego — mieli Rzymianie dwóch wrogów w Afryce. Ale nie napróżno Marjuszowi wywróżono powodzenie we wszystkich sprawach, — a był zabobonny: przyszła zima, i gniew Bokcha ostygł; stary lis począł rozważać, co dlań byłoby korzystniejsze: przyjaźń z Rzymem, czy przyjaźń z Jugurtą, którego sentymenty rodzinne znał dobrze podług przykładów z Hiempsalem, Adherbalem i Massywą. Chcąc sprawę tę zbadać wszechstronnie, zaproponował, aby Marjusz przysłał pewną osobę, swojego kwestora i najdzielniejszego oficera, który, rzec można, uratował w ostatniej bitwie całą armję. Tu staje przed nami drugi z przeznaczenia działacz najbliższych czasów L. Korneljusz Sulla.
Moment był stanowczy: polegać na słowie teścia Jugurty, była to rzecz bardziej, niż lekkomyślna. Ale Sulla uważał siebie za wybrańca losu. Śmiało powierzył swoją osobę synowi Bokcha, który podjął się przeprowadzić go do swojego ojca. Nie stracił wiary w siebie i wówczas, kiedy Jugurta, oczywiście przeniknąwszy zamiary swego teścia, obsadził wojskiem drogi, po których iść mieli, tak że musieli w nocy formalnie przedzierać się przez jego obóz. Jednocześnie więc u króla mauretańskiego gościł i Sulla i poseł Jugurty, i w ich obecności Bokchus rozmyślał, która z dwóch zdrad byłaby dogodniejsza: czy wydać Sullę Jugurcie, czy Jugurtę Sulli. Każdy starał się go przeciągnąć na swoją stronę, ale młody patrycjusz rzymski, zbrojny we wszystkie czary swego nieprzepartego uroku — zwyciężył.
Bokchus postąpił ze swym zięciem po afrykańsku: wciągnął go w zasadzkę, wymordował jego straż ochronną, jego samego zaś wziął do niewoli i zakutego w kajdany wydał Sulli. Działo się to na początku r. 106.
Zaznaczymy mimochodem, że w roku tym urodzili się znakomici działacze epoki następnej, Pompejusz i Cycero.
Zakończyła się wojna Jugurtyńska; ale co było począć z Numidją? Uporządkowanie jej zatrzymało Marjusza w Afryce jeszcze przez dwa lata. Rzym, jak już wspomniano, nie zamierzał czynić z niej swojej prowincji; zachodnią część Numidji oddano Bokchowi w nagrodę za jego ustępliwość; wschodnią ofiarowano Gaudzie, ostatniemu wnukowi Masynissy; przy nim ziemia ta, granicząca z prowincją Afryką, znowu stała się najwierniejszą sojuszniczką Rzymu. Dopiero w 104 roku udało się Marjuszowi powrócić z wojskiem do Rzymu. Tu zwycięzcę Jugurty, wobec niebezpiecznego obrotu wojny północnej, obrano konsulem powtórnie, z jawnem pogwałceniem tradycji republikańskich. Ale zanim wyruszył przeciw barbarzyńcom północnym Marjusz odprawił uroczysty tryumf. Afrykańskiego tygrysa przeprowadzono w kajdanach przed wielotysięcznym tłumem ludu rzymskiego. To nie był Perseusz: po zakończonej uroczystości odprowadzono go do ciemnicy, gdzie śmiercią musiał odkupić niezliczone zbrodnie swojego życia.
Tak, wojna Jugurtyńska się skończyła; ale na czem jej istota polegała? Dla Rzymu było rzeczą obojętną, czy królem Numidji będzie Adherbal, Jugurta, czy Gauda; wzajemne morderstwa w rodzie Masynnissy również nie tak dalece odbiegały od obyczajów afrykańskich, ażeby miały usprawiedliwić taką uciążliwą wojnę, która jedynie dzięki genjuszowi Metella i Marjusza, oraz umiejętności i szczęściu Sulli skończyła się już po pięciu latach, widzieliśmy bowiem, ile czasu potrzebowała Francja, by dokonać takiego samego dzieła. Szlachta niechętnie wyprawiała legjony na stepy numidyjskie: wymógł to Memmjusz i drugi trybun. Dlaczego? Po części dlatego, że szlachta tego sobie nie życzyła; ale główną przyczyną była Cyrta i śmierć osiadłych w niej Italczyków, śród których przeważną rolę odgrywali spekulanci z rzymskich rycerzy. Lubili oni wzbogacać się nietylko na prowincjach, ale i w państwach ościennych, drogą operacji nie tyle handlowych ile finansowych, budząc tem oczywiście nienawiść ludności — wobec czego cały stan rycerski był zainteresowany w tem, by zapewnić im bezpieczeństwo. A stan ten był sprzymierzony z ludem i jego przywódcami, trybunami, przeciwko wspólnemu wrogowi — senatowi; dzięki temu Rzym dal się wciągnąć w tę wojnę, która go kosztowała wiele ofiar, łatwo zaś mogła kosztować jeszcze więcej.
Taka byla ta południowa wojna; zgoła inny charakter miała wojna północna — tam istotnie Rzym walczył o swój byt. Wywołały ją plemiona germańskie, które ukazały się nagle — jak przypuszczano, z północnych mórz — w atmosferze śródziemnomorskiej w poszukiwaniu nowych terenów wraz z żonami i dziećmi w liczbie kilkuset tysięcy. Głównemi z pośród nich plemionami byli Cymbrowie i Teutoni. Dziwne i groźne wrażenie sprawiały na południowcach te jasnowłose, błękitnookie olbrzymy, ich powolny niszczący pochód, kiedy się posuwali niezmierną siłą, stłoczeni dokoła swych nie zgrabnych furgonów, które im służyły, jako ruchome domy i twierdze przenośne. Jakkolwiek doskonała była rzymska sztuka wojenna — wobec nich okazała się bezsilna, jak wobec szarańczy. Wogóle ukazanie się Teutonów było zapowiedzią tej nawałnicy germańskiej, która po upływie kilku stuleci przyniosła ze sobą zagładę świata antycznego. Podobieństwo polegało i na tem, że zamiary barbarzyńców były początkowo pokojowe: żądali oni ziemi na osiedlenie, ofiarując za nią Rzymowi swoje... usługi. Ale, ponieważ żądanie to było niewykonalne, więc u stóp Alp rozpoczęto kroki wojenne.
W roku 113 wysłano przeciwko nim konsula Karbona, który został pobity; w 109 ten sam los spotkał Sylana; w 107 — Longina; w 105 Cepiona. Przerwy tej wojny tłumaczą się tem, że Germanie, nie znając systematycznego prowadzenia wojny, odsuwali się za każdym razem bardziej na północ Alp. Tak po zwycięstwie nad Cepionem, zwycięstwie stanowczem, kiedy Italja leżała u stóp ich bezbronna — barbarzyńcy woleli szukać szczęścia w Hiszpanii i, przeprawiwszy się przez Pireneje, bić się dwa lata z tamtejszemi plemionami, które doskonale potrafiły bronić swobody kraju ojczystego.
Tymczasem Marjuszowi udało się zakończyć wyprawę jugurtyńską. Powtórnie obrany konsulem, wyruszył on w roku 104 do Gallji przeciwko Germanom. Ci wciąż jeszcze przebywali w Hiszpanji, tak, iż miał czas przygotować kraj do ich spotkania, a drobnemi wyprawami i szeregiem dokonanych fortyfikacji — podnieść ducha zdemoralizowanej niepowodzeniami armji rzymskiej. Wróg oczekiwany był dopiero w roku przyszłym, i Rzym uważał za konieczne obrać Marjusza konsulem na rok 103 — po raz trzeci. Istotnie Germanie zawitali, ale nie śpiesząc, rozdzielili się na dwa wojska, z których jedno, cymbryjskie — postanowiło przejść Alpy od wschodu, podczas gdy drugie, teutońskie — wzdłuż wybrzeża. Rezultatem tego była obopólna bezczynność i czwarty konsulat Marjusza (102 r.), przyczem, jednakowoż, wybrano mu kolegę z pośród wodzów senatorów, znanego nam już Katulusa. Ten ostatni zajął italijskie podnóże Alp Zachodnich; Marjusz, przebywając w krainie transalpejskiej, opanował pozycje przy ujściu Izery do Rodanu, ażeby zagrodzić Teutonom drogę Hannibalową, prowadzącą w górę Izery, i dostęp do wybrzeża Massylijskiego. Teutoni bardzo chcieli stoczyć bitwę jak najprędzej; Marjusz z wielu powodów nie życzył sobie tego. Olbrzymi wzrost barbarzyńców, ich glos dziki, bardziej zwierzęcy niż ludzki, ich mnogość — wszystko to sprawiało na legjonistach wrażenie przygnębiające. Niechże wróg przedewszystkiem połamie sobie rogi o fortyfikacje obozu rzymskiego, i niech żołnierze tymczasem oswoją się z tem, co ich początkowo przerażało. Oprócz tego wiemy już, że Marjusz był bardzo przesądny: zabrał on był ze sobą wróżkę syryjską, której było na imię Marta, i trzymał ją w wielkiem poszanowaniu, idąc we wszystkiem za jej wskazówkami. Ona zaś tymczasem na bitwę mu nie pozwalała. Żołnierze zaczynali już szemrać: cóż to, do kopania rowów przysłano nas tutaj? Ta niecierpliwość również cieszyła wodza, i w dalszym ciągu trzymał wojsko w obozie, doskonale zaopatrzone we wszystko, co było potrzebne.
Nareszcie wyczekiwanie dokuczyło barbarzyńcom — więc, omijając wroga, ruszyli wdół szeroką doliną Rodanu. Długie dni trwał ich pochód; przechodząc mimo Rzymian, szydzili z legjonistów, pytając ich, czyby nie mieli czego do przekazania swym żonom. Marjusz wszystko to znosił, poczem, zaledwie przeszły ostatnie oddziały, sam wyruszył w ślad za nimi. Tak doszli do miejscowości, zwanej Aquae-Sextiae, której nazwa po dziś dzień z trudem daje się rozpoznać we współczesnem Aix. Barbarzyńcy z rozkoszą rzucili się do ciepłych źródeł, którym miejscowość zawdzięcza swoją nazwę, gdy tymczasem Marjusz zajął ufortyfikowaną, ale bezwodną wyniosłość. «Skądże mamy wziąć wody?» — zapytywali żolnierze. «Stamtąd» — odrzekł Marjusz, ukazując na Rodan. Tam było istotnie dużo wody, ale i nieprzyjaciel znajdował się w pobliżu. Pomimo to, trzeba było zaryzykować. Udali się więc nosiwody — a za nimi oddziały ochronne. Zobaczywszy to, Ambronowie, którzy znajdowali się najbliżej, wyskoczyli z wanien i zastąpili im drogę. Ale łaźnia nie wyszła im na dobre: Rzymianie stanęli do obrony — i włóczniami zapędzili ich z powrotem do obozu, przyczem w pościgu niejeden zginął; w obozie zaś zostali jako tchórze i zdrajcy niezbyt uprzejmie przyjęci przez swe żony; nie obeszło się przytem bez rozlewu krwi. Zresztą i dla Rzymian nie była igraszką obrona przed dzielnemi olbrzymkami, które, porwawszy za miecze, rzuciły się na legjonistów, usiłując wydrzeć im tarcze; wpadały wtedy w jakieś upojenie bitewne, które ich nie opuszczało aż do śmierci.
Jednakże był to dopiero wstęp; należało się spodziewać rzeczy ważniejszych. Teraz i Marta żądała bitwy. Marjusz wyprowadził wojsko z obozu, ale przedtem niepostrzeżenie wysłał swojego oficera Marcella na czele kilku oddziałów w celu oskrzydlenia nieprzyjaciela. Teutoni nie dali nawet legjonom zejść na równinę; doprowadzeni do wściekłości zagładą swych braci Ambronów, ruszyli zdobywać wzgórze. Marjusz umiejętnie wyzyskał teren: legjoniści mogli swobodnie rzucać ze szczytu dziryty i, zgóry waląc na wrogów, łamać ich swojemi pociskami, w czem sam Marjusz, jak żołnierz wśród żołnierzy, świecił przykładem. Oto już zachwiały się zastępy barbarzyńców, gdy naraz na ich tyle rozległ się krzyk żołnierzy Marcella. Teraz już odwrót zmienił się w ucieczkę. Nacierani z obu stron, śpieszyli z powrotem do swego obozu. I znów rozgrywały się okropne sceny. Kobiety, przewidując niewolę, odbierały sobie życie, jak która umiała. Wiele z nich wieszało się na dyszlach furgonów. Szczególnie wstrząsające widowisko przedstawiała pewna Teutonka, którą znaleziono powieszoną na dyszlu wraz z dwojgiem dzieci, uczepionych u jej nóg.
Liczba jeńców była wielka, lecz ilość zabitych — dwa razy większa: późniejsi mieszkańcy tej miejscowości nadzwyczajny urodzaj tej ziemi przypisywali użyźnieniu jej krwią ludzką. Marjusz, wybrawszy najlepszy, zdobyty oręż, jako trofeum, kazał resztę spalić na cześć Wulkana; podczas składania tej osobliwej ofiary przybyli śpiesznie gońcy z Rzymu z wiadomością, że Marjusz po raz piąty został obrany konsulem.
Teraz oczywiście nie było jeszcze powodu do tryumfu: druga armja rzymska z Katulusem, drugim konsulem, na czele stała w Galji Cyzalpińskiej i oczekiwała na strasznego wroga, który też rychło dal znać o sobie. Rzymianie nie wytrzymali niezwykłego widoku i, nie zważając na usilne zabiegi konsula, zaczęli się cofać. Wówczas Katulus zmienił swój plan: chcąc, aby hańba okryła jego, nie zaś legjony rzymskie, sam stanął na czele cofających się żołnierzy i, posuwając się na zachód, doprowadził ich do miasta Vercellae, w dzisiejszym Piemoncie. Tu spotkał Marjusza, którego zjawienie się podnieciło odwagę wojsk Katulusa i zmusiło Cymbrów do rokowań. Nie wiedząc o klęsce Teutonów, Cymbrowie wystąpili z wygórowanemi żądaniami ziemi dla siebie i dla swoich braci-Teutonów. «Nie troszczcie się o swoich braci» powiedział Marjusz z ironicznym uśmiechem — «dostali oni już od nas tyle ziemi, ile im było potrzeba». Cymbrowie zbledli: «Nieprawda!» — krzyknęli. Wówczas Marjusz kazał przyprowadzić wodzów, wziętych do niewoli w bitwie pod Aquae-Sextiae; uwierzyli.
Nadszedł dzień bitwy; niestety, Marjusz pragnął nietylko pobić wroga, ale i zaćmić Katulusa. Współzawodnictwo obu konsulów zaostrzał fakt, że jeden z nich był przywódcą rządzącej arystokracji, drugi zaś opozycji ludowej. Niewiele brakowało do klęski; zwyciężyło jednak szczęście Rzymu, i Vercellae, świadek zagłady Cymbrów, zajął poczesne miejsce obok Aquae-Sextiae.
Czy jednakże udał się i drugi zamiar Marjusza? Musimy, bądź co bądź, powiedzieć, że tak. Subtelny Katulus cierpiał z powodu pychy Marjusza, który nie chciał dzielić zwycięstwa z towarzyszem. Katulus zatem wezwał okolicznych mieszkańców na świadków i, oprowadzając ich po polu bitwy, dowodził, że jego legjony dokonały znacznie więcej, niż legjony Marjusza. Senat ocenił jego zasługi, przyznając obu konsulom tryumf jednoczesny; lud jednakże uparcie uważał Marjusza za zbawcę Rzymu od barbarzyńców północnych i widział w nim «trzeciego założyciela Rzymu» (po Romulusie i Kamillu).
I coraz bardziej urastała legenda o Marjuszu, w której ten ulubieniec losu ze swoją wiarą w cuda, ze swoją wieszczką Martą był mężem opatrznościowym. Pamięć o bohaterze z pod Aquae-Sextiae żyła trwale w błogosławionej Prowincji i zajaśniała nowym blaskiem później, gdy kraina ta przyjęła religję krzyża i legenda chrześcijańska zetknęła się z legendą starorzymską — legenda o trzech ewangelicznych Marjach i siostrze jednej z ni Marcie, które przybyły na równinę Rodanu krzewić wiarę Chrystusową. Świętą Martę, pogromczynię potwornej Taraski, naród, nie licząc się z chronologią, utożsamił z wieszczką bohatera rzymskiego, a imię Marjusza, tajemniczo jednobrzmiące z imionami świętych, dokonało reszty, splatając obydwie legendy w dziwaczną całość. I dotychczas ludność Prowancji opowiada o cudach, męstwie i świętościach, objawionych przez «generała» Marjusza i trzy Marje, jak również przez jasnowidzącą Martę, która prowadzi na linie, (jak to często malują), pól-ropuchę, pół-żmiję, bezbożną, bluźniącą Taraskę.
Lecz skąd przybył ten legendarny bohater, co pieścił w marzeniach zapowiedziane sobie siedm konsulatów, jako zadatek jakiejś nadzwyczajnej i sobie samemu nie dość świadomej wielkości?
Ojczyzną jego było Arpinum (warto zapamiętać tę nazwę, jeszcze do niej powrócimy) w górzystym obwodzie Wolsków; przodkowie jego walczyli w tych drużynach, które Korjolan poprowadził niegdyś na swój ojczysty Rzym. Było to nieomal przed czterema stuleciami; od owych czasów Wolskowie otrzymali obywatelstwo rzymskie i nauczyli się mówić po łacinie, jednak nie świetnie dla ucha wybrednych mieszkańców stolicy — jak to się potwierdziło na Marjuszu. Pochodził on bowiem z prostej rodziny włościańskiej, wychowanie otrzymał elementarne, bez języka greckiego. «Nie będę się uczył języka, którego nauczycielami są nasi poddani», mówił nieraz. Wyrósł na mężczyznę silnego, dobrze rozwiniętego, o ponurym wyrazie twarzy; obcy wszelkiemu pięknu, prosty, a nawet szorstki w obejściu, miał natomiast mocno rozwinięte poczucie prawdy i, co było głównym rysem jego charakteru — nieposkromioną ambicję i żelazną siłę woli.
Urodził się w r. 155. Pierwsze powodzenie wojenne zdobył pod sztandarami Scypjona Młodszego podczas oblężenia Numancji. Wówczas to zwrócił na siebie uwagę wodza męstwem i najściślejszem wykonywaniem swych obowiązków. Scypjo lubił nagradzać zasłużonych; pewnego razu wezwał Marjusza na obiad do sztabu. W czasie obiadu była mowa, kto po nim, Scypionie, będzie uznany za głowę państwa. «Kto wie», powiedział Scypjo, «być może ten oto młodzieniec» — i wskazał na Marjusza. Marjusz drgnął: żart dowódcy wydał mu się nie żartem, lecz proroctwem. Gdy powrócił do Rzymu, starał się zostać trybunem i, dzięki pomocy Kw. Metella, z którym był bliski — cel osiągnął. Chciał i na tem stanowisku się odznaczyć: zatem, nie zważając na senat, przedstawił ludowi projekt o demokratycznem prawie glosowania w sądzie. Konsul Kotta zalecił senatowi ogłosić to prawo z powodów formalnych za nieobowiązujące i pociągnąć trybuna do odpowiedzialności. Marjusz ze swej strony zagroził konsulowi więzieniem, ponieważ ten poważył się porwać na uświęconą władzę trybuna. Konsul zwrócił się do Metella, i ten go chciał poprzeć, myśląc, że swą powagą złamie upór trybuna. Lecz Marjusz i Metella wtrącił do więzienia. Wówczas senat zgodził się na żądanie Marjusza, który, dzięki swojej stanowczości, odrazu stał się ulubieńcem ludu.
Marjusz w ten sposób przygotował sobie drogę do pretury. Wprawdzie nie obyło się bez przeszkód — wszak był on «nowym człowiekiem» — lecz pomimo to cel osiągnął.
Trudno jest nam zrozumieć, jakim sposobem on, syn włościanina, człowiek wcale nie wytwornych manier, mógł ożenić się z panną z rodziny patrycjuszowskiej — Julją, przyszłą ciotką wielkiego Cezara. Lecz w życiu tego niezwykłego człowieka wszystko było niezwykłe.
Dalej widzimy naszego bohatera jako oficera w wojnie Metella z Jugurtą, a dalej — jako konsula i dowódcę armji. Jaką drogą się to stało — o tem mówiliśmy wyżej.
Wojna dla Marjusza była żywiołem rodzimym; prowadząc surowe i proste życie, jak zwykły żołnierz, stal się on bożyszczem swoich legjonów. W jaki sposób po wojnie Jugurtyńskiej nastąpiła wojna z Teutonami, w jaki sposób spadały na niego konsulaty — o tem też już wiemy. Consul quintum — oto czem był on w roku 101, gdy święcił podwójny tryumf, jako ten, co szczęśliwie i całkowicie zakończył wojnę południową i północną.
Konsul po raz piąty — i cóż dalej? Dzięki jego zasługom pokój został osiągnięty na wszystkich czterech krańcach państwa; lecz czem się stanie podczas pokoju bohater krwawych walk? Pierwszym senatorem? Był nim Skaurus; przytem wogóle nie sława wojenna, lecz doświadczenie polityczne i dar słowa dawały pierwszeństwo w senacie. Nie, nie pierwszym, nie drugim, nie trzecim i nie dziesiątym. Tam byli Metellowie, Katulusowie, Scewolowie — ludzie wysoko wykształceni, którzy z uprzejmym uśmiechem na ustach prowadzili zawiłą grę polityczną. Jakże on stanie pomiędzy nimi ze swoją twarzą o grubych rysach i prostaczym wyrazie, ze swym pospolitym dowcipem żolnierskim? W jaki sposób będzie brał udział w ich wielkoświatowych zebraniach, przyprawianych według ówczesnej mody na pól greckiemi słowy i zwrotami, których on zupełnie nie rozumiał? Z drugiej znów strony powtórne konsulaty i dowództwa wywoływały w oczach bojaźliwych widmo samowładcy, któryby posiadał pełnomocnictwa już nie tylko cywilne, jak Grakchowie, lecz i wojskowe; jednakże dla tej nowej roli trzeba było utrzymać w swoim ręku władzę wojskową, trzeba było postąpić tak, jak w pół wieku później postąpił Cezar. Na to Marjusz nie mógł się zdecydować. Czy dlatego, że przeraził się następstw możliwego niepowodzenia? Czy też dlatego, że jego poczucie prawdy i prawa zakazywało mu wejść na tę drogę? Nie wiemy.
Lecz Marjusz istotnie przygotował drogę innemu swoją reformą wojskową, zmieniwszy obywatelskie pospolite ruszenie w armję stałą. Do tej pory przestrzegana była starorzymska zasada zależności rodzaju służby wojskowej od cenzusu: bogatsi odbywali służbę w konnicy, średniozamożni w ciężkiej piechocie, proletarjat w lekkiej. Marjusz zniósł wogóle pobór przymusowy i zaczął przyjmować ochotników — przede wszystkiem z pomiędzy proletarjuszy rzymskich i italskich, ponieważ ci, ukończywszy prawem określoną służbę, z trudem tylko mogliby powrócić do ziemi, której nie posiadali; utrzymywała ich wojna, i pozostawali pod chorągwią, dopóki można było a potem? Cóż było robić z weteranami? Trzeba było obdarzyć ich ziemią. Ta nowa troska o weteranów była dla Marjusza naturalnem następstwem nowych reform, i nie raz się z tem jeszcze spotkamy.
Dzięki tej trosce utrwalił się obyczaj, powstały znacznie wcześniej, że z pomiędzy legjonistów wyróżniano oddział wyborowy, znajdujący się w obozie w bezpośredniem sąsiedztwie ze sztabem — praetorium — i nazywany przeto oddziałem pretorjan; tutaj po raz pierwszy zaznacza się podział sil wojska na «armję»
i «gwardję». Zrozumiale jest, że wojsko takie było stokroć więcej związane z osobą dowódcy: kto się stał jego bożyszczem, ten mógł się na wiele odważyć, nie wyłączając i korony królewskiej... Lecz, powtarzamy, Marjusz nie chciał, czy też nie mógł zdecydować się na to.
Tryumf przebrzmiał; Jugurta był wysłany do «zimnej łaźni» jak nazywał podziemie, gdzie go czekała śmierć. I cóż dalej? Piąty konsulat nie dał Marjuszowi upragnionej władzy, a przed nim były jeszcze dwa, w które wierzył całą duszą. Więc trzeba było pomyśleć o szóstym na następny 100 rok. Senat więcej niż kiedyindziej będzie mu przeciwny, tem bardziej, że na widnokręgu nie było wojen; trzeba więc upewnić się o pomocy «popularów».
Rzeczywiście, od epoki Grakchów widzimy w Rzymie dwie partje, powstałe w czasie drugiej wojny Punickiej — przypomnijmy sobie Flaminjusza i Warrona — a które później nie występowały w epoce chwały; były to: partja «popularów» i partja «optymatów». Przy następcach Grakchów powstał szczególny obyczaj: kandydat zostawał gorącym popularem, otrzymywał urząd, dostawał się do senatu; — i tam stawał się optymatem, zwolennikiem władzy nobilitetu. Takim był i ów Memmjusz, którego widzieliśmy w wojnie Jugurtyńskiej; surowo zdemaskował on przekupstwo posłów, wysłanych do króla afrykańskiego; teraz zaś ujrzymy go jako czynnego obrońcę senatu.
Lecz wracajmy do rzeczy. Przywódcami popularów wówczas, t. j. w r. 101, byli dwaj ludzie, nie tyle naśladowcy Grakchów, ile raczej ich parodje: Saturnin i Glaucia; pierwszy starał się o trybunat, drugi — preturę. Obaj zaproponowali Marjuszowi przymierze: Marjusz poprze ich swoim wpływem wzamian za co oni zapewnią mu szósty konsulat. Czy zdawał sobie sprawę ten bohater tylu bitew, na co się waży — on, ze swoją uczciwością bez zarzutu, z poczuciem prawdy i prawa-wstępując w przymierze z tymi gwałcicielami ustaw? I znów musimy rzec-nie wiemy. Lecz jego doświadczenie jest bardzo pouczające.
Najpierw odbywały się wybory konsularne. Zbrodniarze dotrzymali słowa; rzecz zrozumiała, gdyż czekała ich nagroda. Marjusz uzyskał szósty konsulat na rok 100. Później były wybory pretorskie; i tu sprawa potoczyła się gładko. Glaucia, znany już ludowi z poprzedniej działalności, otrzymał wymaganą większość. Lecz oto nadeszły wybory dziesięciu trybunów; imię Saturnina stało na czele popularów, lecz poza tem byli kandydaci z partji optymatów. Rozpoczęło się obliczanie głosów podług dzielnic (tribus). I cóż się okazuje? Pierwszym otrzymującym większość jest optymat, drugim-optymat i tak dalej, aż do dziewiątego zwyciężają sami optymaci. Lecz i na dziesiątego nadziei mało: i tu coraz więcej zarysowują się szanse kandydata optymackiego, poważanego ogólnie obywatela Kw. Nunnjusza. Wtem z pośród zebranych rozlega się okrzyk: «Nunnjusz zabity!» — «Zabity — przez kogo?» — To się rozpatrzy później, a pozostawiać lud bez trybunów «uświęcone prawo» zabrania; trzeba dalej prowadzić wybory. Głosy, oddane nieboszczykowi, oczywiście przepadają, na jego miejsce podsuwa się jedenastego kandydata, którym był właśnie Saturnin.
Kto zamordował Nunnjusza, tego i później nie stwierdzono, lecz Rzymianie pamiętali przysłowie, wypowiedziane przez jednego z lepszych prawników: is fecit, cui prodest.
A tymczasem nasi trzej sojusznicy przystąpili do dzieła. Więc pierwszem ich zadaniem było nadanie ziemi weteranom Marjusza, naprzód oddziałom obywateli rzymskich, a potem — i to było ważnym nowym krokiem wielu Italczykom, którzy otrzymaliby w ten sposób obywatelstwo rzymskie. Ziemi miała dostarczyć kolonizacja zamiejska i zamorska w rozmiarach najszerszych, przyczem przewodniczącym komisji dla wychodźców był obrany Gajus Marjusz. Wobec tego zaś, że przewodniczący takiej komisji winien posiadać szerokie pełnomocnictwa wojskowe i obywatelskie, a działalność komisji była obliczona na wiele lat, zatem szósty konsulat przyniósłby Marjuszowi to, o czem ten dawno marzył, t. j. najwyższą władzę w Rzymie. Lecz w jaki sposób można było zmusić lud do przyjęcia takiego prawa? Toć większość, przyzwyczajona do rzymskich przydziałów, nie dałaby się skłonić do pracy rolnej w kolonjach. Aby pozyskać opornych, Saturnin dodał do tego prawa — drugie, w którem została prawie zupełnie usunięta i tak już nieznaczna splata za bursy zbożowe. Reforma groziła skarbowi bankructwem, ale to dla Saturnina było obojętne.
Nadszedł dzień głosowania; weterani Marjusza, oczywiście, jak jeden mąż zjawili się na forum. Trybun zgłasza intercesję, — wiemy bowiem, że byli oni optymatami. Saturnin, popierany silnie przez weteranów, prowadzi dalej głosowanie. Augurowie dają znać, że nadchodzi burza, a według prawa w takich wypadkach przerywa się zebranie; Saturnin radzi im dać spokój, pamiętając, że po grzmotach może być i grad. Prawo zostaje przyjęte.
Lecz dla Saturnina niedość było tego wszystkiego, — pamiętał bowiem, jaki los spotkał prawa młodszego Grakcha. Przeprowadziwszy swoje prawo, dodał do niego punkt, zgodnie z którym wszyscy senatorowie, pod groźbą utraty godności, obowiązani byli zaprzysiąc, że będą go przestrzegali. Marjusz, jako konsul, musiał dać przykład.
Prawo to, jak zauważyliśmy, było mu na rękę, lecz z drugiej strony, obryzgany krwią Nunnjusza, czuł się niezbyt dobrze w towarzystwie swoich sojuszników, a jego poczucie prawdy mocno obrażał bezprawny sposób, w jaki Saturnin przeprowadził owe prawa. Wypowiedział się więc w ten sposób: «Prawo, o ile jest prawem, winno być przeze mnie przestrzegane — na to przysięgam». Omówienie to usuwało sens przysięgi; ten bowiem, który przysięgał, mógł oświadczyć, że prawo, przeprowadzone wbrew intercesji i zastrzeżeniom augurów, nie jest prawem. Senatorowie chętnie poszli za przykładem Marjusza; jeden tylko, Metellus Numidyjski, zbyt dumny, aby szukać wykrętu, odmówił przysięgi i zmuszony był przez to pójść na wygnanie na wyspę Rodos.
Saturnin i Glaucia rzeczywiście spostrzegli w tej dwuznacznej przysiędze konsula odstępstwo; zapał ich znacznie ostygł. Do wprowadzenia w życie nowego prawa było jeszcze daleko: prawo to bowiem okazało się bardziej skomplikowane, niż dawniej prawo Tyberjusza Grakcha. W tym czasie nadeszły nowe wybory. Kandydował na konsula pretor Glaucia, co było wbrew prawu, ale to już było obojętne! Śród współzawodników był człowiek o dużej inteligencji, były popular, obecnie zaś optymat Memmjusz. Naród był wzburzony, wybory przewlekały się, nadszedł termin komicjów trybuńskich; wybory w myśl «uświęconego prawa» nie mogły być odłożone. Kandydatem był znowu Saturnin, lecz pomny swego wątpliwego powodzenia na zeszłorocznych wyborach, tym razem przygotował dla ludu swojego rodzaju niespodziankę. Najbardziej pamiętną sceną w trybuńskiej działalności Tyberjusza Grakcha było to, że, przeczuwając swój upadek, polecił zebranemu ludowi opiekę nad swym maleńkim synem. Było to przed trzydziestu laty. I oto teraz Saturnin, przypomniawszy ludowi jego przysięgę, przedstawił wyborcom w liczbie kandydatów samego, niby cudem ocalonego, syna Tyberjusza. Samozwaństwo było oczywiste; Marjusz z obowiązku konsula kazał rzekomego Grakcha uwięzić. Lud jednakże nie chciał się rozstać ze swojem złudzeniem; przemocą odbił samozwańca i obrał go trybunem. Był to już otwarty bunt, lecz na tem się nie skończyło. Nadszedł wreszcie dzień wyborów konsularnych. Kto zwycięży: Glaucia czy Memmjusz? Zdaje się, Memmjusz... Lecz teraz partja Saturnina użyła tego samego środka, co w roku ubiegłym: zorganizowana przez nią szajka zabiła Memmjusza.
To już przebrało miarę cierpliwości: senat zażądał od swego konsula, t. j. Marjusza, aby z siłą zbrojną wystąpił przeciwko gwałcicielom. Ten więc musiał stosować krwawe represje względem dawnych sojuszników. Sił wojskowych w pobliżu Rzymu nie było, trzeba było uzbroić młodzież optymacką, przyczem dowództwo nad nią objął dostojny Skaurus. Saturnin i Glaucia ze swej strony otoczyli się swojemi szajkami lecz wobec dobrze uzbrojonej młodzieży byli bezsilni. Rozbici na Forum, cofnęli się na Kapitol i tam się umocnili, lecz nie długo mogli się bronić. Marjusz nakazał pozamykać rury, dostarczające wodę na Kapitol, i zmusił ich w ten sposób do poddania się. Chcąc jednak ocalić życie byłym swoim sprzymierzeńcom, przeznaczył im na więzienie jeden z budynków na Forum; ale młodzież, w zapale bitewnym, weszła na dach i rozebranemi dachówkami zasypała uwięzionych. W ten sposób zakończył się pamiętny rokosz Saturnina w roku 100.
Wiele trupów pozostawił w spadku Saturnin; lecz śród trupów był jeden żywy, tym był właśnie sam Marjusz na schyłku swojej władzy szóstego konsulatu. Ciężko zapłacił za to, że sam, szanując prawo, związał się z ludźmi, którzy prawo lekceważyli. Teraz już obie partje go opuściły. O nowym konsulacie mowy być nie mogło; o przewodnictwie w komisji kolonizacyjnej tembardziej: prawo Saturnina przepadło wraz ze swym twórcą. I czemże był teraz bohater wojen afrykańskich i germańskich? Nawet pamięć o jego czynach zagasła. Jugurta? — wygnał go z Numidji Metellus, a jako jeńca sprowadził Sulla. Germanie? — wojnę z nimi zakończył Katulus.
Metellus, Sulla, Katulus — te trzy znienawidzone imiona czytał Marjusz w głębi chłodnych i urągliwych spojrzeń, które dostrzegał w oczach szlachty; właśnie zaś przygotowywano dla Metella uroczyste powitanie, gdy powróci ze swego dobrowolnego wygnania. A czy Marjusz nie zechce wziąć udziału w tem powitaniu? Nie, woli się udać do Pessynuntu, aby tam złożyć daninę wdzięczności Wielkiej Macierzy, która obiecała mu kiedyś zwycięstwo nad Teutonami. Lecz mniejsza o to. Tam w Galatji oczekiwała go nowa i zaszczytna znajomość: z królem Kappadocji i Pontu, Mitrydatem Eupatorem, sąsiadem prowincyj rzymskich w Azji. Był on bardzo niezadowolony z rozporządzeń Rzymu, które godziły w jego interesy, i wyraził swoje niezadowolenie Marjuszowi, oczywiście przez tłumacza. Lecz Marjusz odpowiedział mu wykrętnie przez tegoż tłumacza: «Albo postarajcie się być silniejsi od Rzymu, albo spełniajcie jego rozkazy». Król był zdumiony: «rzymską mowę słyszałem wiele razy, lecz po raz pierwszy słyszę szczere rzymskie słowo». Zapamiętał jednak radę i postanowił być silniejszym od Rzymu. W jaki sposób mu się to udało, zobaczymy później.
Jednak Marjusz powrócił do Rzymu. Tu go w dalszym ciągu drażnili i Metellus i Katulus, a przedewszystkiem Sulla, który otwarcie przypisywał sobie zasługę zwycięstwa nad Jugurtą. Kazał nawet sporządzić dla siebie specjalną pieczęć, wyobrażającą w kamieniu rzniętym związanego Jugurtę, i pieczęcią tą pieczętował listy do swoich przyjaciół. Niedość tego. Oto nowy sojusznik i przyjaciel narodu rzymskiego, król mauretański Bokchus, zapragnął wyraziście zobrazować swoje zasługi i wysłał na Kapitol poświęcony dar w postaci bogini Zwycięstwa; śród ozdób znajdowała się tu płaskorzeźba, przedstawiająca, jak Bokchus związanego Jugurtę oddaje Sulli. Obecnie Marjusz nie mógł nawet pomodlić się do Jowisza Kapitolińskiego, aby nie spotkać się ze szczęśliwym i szyderczym rywalem.
Stanowczo, szósty konsulat nie spełnił pokładanych w nim nadziei: zdaleka tylko pokazał Marjuszowi koronę samowładztwa, aby później ją cofnąć. Korona... Jeżeli Marta była jeszcze przy nim, powinna mu była powiedzieć, że korona nie dla niego jest przeznaczona, lecz dla dziecięcia, którego narodzin Marjusz właśnie w tym roku, gdy po raz szósty był konsulem, winszował swojemu szwagrowi, G. Juljuszowi Cezarowi Starszemu...
Rzeczywiście, szósty konsulat nie przyniósł Marjuszowi nowych korzyści, tylko zniszczył owoce pierwszych pięciu: populary go odepchnęli, widząc w nim właściwego winowajcę upadku swoich wodzów, Saturnina i Glaucii; optymaci nie uznali za zasługę faktu, że się później nawrócił, i, w dalszym ciągu stroniąc od niego, uważali go zawsze za wroga.
Jednakże pomimo wszystko Marjusz nie rozstawał się ze swojemi ambitnemi marzeniami; jako człowiek zabobonny, wierzył w przepowiedziany sobie siódmy, ostatni i decydujący konsulat. Lecz kiedy i jak się on urzeczywistni?
Gdy Marjusz o tem myślał, Rzym otrzymał najstraszniejszy cios od czasu pogromu Hannibala. Ciosem tym była wojna Italska, czyli wojna sojusznicza.
O położeniu tak zwanych «sprzymierzeńców» (socii) była już mowa nie raz: było ono rezultatem samnickich i innych jednoczesnych wojen, które doprowadziły do zjednoczenia Italji pod hegemonją Rzymu. Ze zwyciężonymi Rzym wchodził w układy, na zasadzie których ci, porzuciwszy inne związki, stawali się sprzymierzeńcami Rzymu. Zwyciężonym odbierano część ziemi, i ziemia ta stawała się ager publicus, o czem była mowa z powodu reformy Grakchów; częściowo zaś służyła jako założony przez Rzym fundament dla kolonji, które stawały się opoką potęgi rzymskiej wśród zwyciężonych narodów i ogniskiem ich romanizacji. U siebie związkowcy zachowali zupełny samorząd, żaden komisarz rzymski nie mięszał się do ich spraw, i podatków nie płacili, lecz skoro zobowiązali się uważać przyjaciół lub wrogów Rzymu za swoich, jak o tem już wiemy, posyłali do rzymskiego legjonu swoje oddziały pomocnicze (alae). W czasie wojny z Hannibalem stanowiły te oddziały siłę równą sile legjonów, co było bardzo skromną proporcją, jeżeli weźmiemy pod uwagę znaczną przewagę liczebną zaludnienia. W okresie chwały czasami przewyższali Rzymian podwójnie, a po wojskowej reformie Marjusza ich liczba zależna była od dobrej woli samych «sprzymierzeńców».
Organizacja powyższa była dobra do czasu. Celowości jej dowiódł najazd Hanibala, który zawiódł się w swej rachubie, że przeciągnie sprzymierzeńców na swoją stronę. Lecz epoka chwały rzecz całą zmieniła. Italję otaczał cały nieprzerwany pierścień prowincyj; ich podbój był sprawą ogólną; na polach Hiszpanji, Macedonji, Afryki lala się krew zarówno rzymska jak italska, a jednak wszystkie korzyści i zaszczyty otrzymywali wyłącznie Rzymianie. Wskutek tego sprzymierzeńcy coraz bardziej pragnęli otrzymać w pełni obywatelstwo rzymskie. Było to tem możliwsze, że istniały gminy o pośredniem prawie rzymsko-italskiem; były to t. zw. Latini. Początkowo tak nazywały się tylko gminy w Latium, ager Latinus; później w miarę tego, jak z jednej strony owe «gminy», będąc obdarzone obywatelstwem rzymskiem, zamieniały się w «municypja», z drugiej zaś strony powstawały równolegle z rzymskiemi i «latyńskie kolonje», termin nomen Latinum przechodził na te ostatnie i z plemiennego stawał się jurydycznym.
Latynowie stali się sojusznikiem uprzywilejowanym; przywilej ich w pierwszym rzędzie polegał na tem, że w prawie cywilnem zrównano ich z Rzymianami, z którymi po pierwsze mogli zawierać umowy majątkowe (jus commercii) i prawne małżeństwa (jus conubii), a powtóre stać się obywatelami rzymskimi.
Tym sposobem przy końcu II-go wieku prócz innych zagadnień politycznych, zaprzątających rząd republiki rzymskiej, przybyło jeszcze jedno zagadnienie: kwestja italska, a raczej sprawa obdarzenia Italczyków prawami obywateli rzymskich. Trudność rozwiązania tej kwestji polegała na tem, że odpowiednie prawo, które z istoty swej było demokratyczne, było jednak sprzeczne z interesami proletarjatu rzymskiego. Sprawcą tego był Gajus Grakchus, który wydał prawo o tanich przydziałach zboża (lex frumentaria). Prawo powyższe w warunkach ówczesnych stało się wielkim ciężarem dla skarbu rzymskiego; w miarę wzrostu liczby obywateli, niepomiernie powiększyłaby się ilość udzielanych przez skarb przydziałów. Łatwo to zrozumiał tłum, który się gromadził na komicjach; oczywiście więc wrogo odnosił się do każdej próby rozszerzenia granic obywatelstwa rzymskiego. Doświadczył tego sam Gajus Grakchus; po jego upadku nobilitet bez trudu usunął jego wniosek o obdarzeniu sprzymierzeńców obywatelstwem rzymskiem. Po raz drugi doświadczył tego w dwadzieścia lat potem Saturnin: zabiegając o obywatelstwo dla sprzymierzonych, przekupił lud propozycją jednorazowego obniżenia ceny za przydziały zboża, wskutek czego przyniósł skarbowi podwójny uszczerbek, Oczywiście sytuacja finansowa państwa była mu obojętna, lecz zato nie była obojętna szlachcie, która, złamawszy rokosz Saturnina, zniosła oba jego prawa. Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie na Italczykach wywarły te powstające i nieurzeczywistnione nadzieje. Władze zdawały sobie sprawę z tych niepokojących nastrojów i patrzyły przez palce na dość częste fakty samowolnego przyswajania sobie praw obywatelskich przez zamieszkałych w Rzymie sojuszników; dla Italczyków była to pewnego rodzaju furtka. Lecz oto w r. 95 konsulat otrzymuje znakomity Scewola (syn), wcielenie poczucia prawa, oraz przyjaciel jego, sławny owemi czasy mówca, L. Licynjusz Krassus. Dla jurydycznej duszy Scewoli wszelkie samozwaństwo było wstrętne; prawdopodobnie też dbał on i o interesy skarbu rzymskiego. Wspólnie przeprowadzili ustawę, która pod groźbą surowych kar zakazywała nie — obywatelom przyswajanie obywatelstwa rzymskiego. Italczycy powrócili do swoich miast, i tam wybuchło ich niezadowolenie. Wszędzie tworzyły się grupy spiskowców. Powstało tylko pytanie, czy należało przedsięwziąć kroki, by zmusić Rzym do przyjęcia Italczyków w poczet swoich obywateli, czy też obalić władzę rzymską i złączyć się w jeden związek bez udziału Rzymu.
Chwila była pełna niepokoju, i senat dobrze zdawał sobie z tego sprawę: z inicjatywy umiarkowanej większości senatu jeden z jego członków, M. Liwjusz Druzus (syn tego, który w tak nieszlachetny sposób przyczynił się do obalenia G. Grakcha) porozumiał się ze wspomnianemi grupami niezadowolonych, obiecując im uchwalenie pożądanego prawa. Miał zadanie o tyle ułatwione, że na rok 91 został obrany trybunem ludowym. Sprawa była zagmatwana: należało pozyskać życzliwość ludu i nieprzejednanych członków senatu; dlatego też Druzus, przed ogłoszeniem swego prawa o obywatelstwie sprzymierzeńców, obmyśli dwie ustawy, z których jedna była przeznaczona dla ludu, druga-dla senatorów. Ludowi zaproponował powiększenie przydziałów, gdyż wobec znanej sytuacji, stworzonej przez Grakcha, innego wyjścia nie było. Senatorów chciał zjednać prawem sądowem, na zasadzie którego senatorowie i rycerze mieli w równej liczbie zasiadać w komisjach sądzących.
Przy wniesieniu tych praw popełniono jednak pewną formalną nieprawidłowość. Gdyby bowiem te ustawy poddano oddzielnym głosowaniom, wówczas partja ludowa prawdopodobnie odrzuciłaby prawo sądowe, partja zaś senatorska przydziały. Aby temu zapobiec, Druzus połączył je w jeden projekt prawny, co było niezgodne z niedawnemi postanowieniami ludu. Jednak Druzus dopiął celu: jego prawo zostało przyjęte. Ale przeciwnik Druza, konsul Marcjusz Filip, zaczął zabiegać w senacie, aby przyjęte prawo unieważnić, i zdołał uzyskać poparcie dla swego stanowiska. Ale nie na tem się skończyło. Pewnego wieczoru, gdy Druzus wracał, na samym progu domu został zamordowany sztyletem; kto i z czyjego rozkazu popełnił morderstwo — pozostało na zawsze tajemnicą.
«Druzus zabity!» — oto słowa, które przechodziły z ust do ust w całej Italji; nienawiść wzrosła i sprowadziła wybuch. W piceńskiem mieście Askulum pretor rzymski, który, jako sędzia śledczy, przybył dla zbadania podejrzanych stosunków tego miasta z gminami sąsiedniemi, został wraz z całym swym orszakiem rozszarpany przez zgromadzoną tłuszczę. Był to początek rokoszu, który wkrótce rozpowszechnił się w południowej i północnej części Italji; w ten sposób rozpoczęła się wojna sojusznicza (90—88 r.). Rokosz zawrzał we wszystkich dzielnicach, choć nie ogarnął ogółu mieszkańców.
Wiele ważnych gmin dochowało wierności Rzymowi; jest rzeczą zrozumiałą, że wierności tej dochowały głównie kolonje rzymskie, rozsiane tu i owdzie. Były to jakby wzgórza śród wzburzonych fal powodzi. Oczywiście bowiem, akcja zjednoczonych Italczyków była w pierwszym rzędzie zwrócona przeciwko tym kolonjom. Na czele rokoszan stanęło plemię samnickie Marsów, z których też pochodził waleczny naczelnik armji powstańczej, Kw. Pompedjusz Silo.
Rzym gotował się do stłumienia rokoszu. Przedstawione przez sojuszników na początku r. 90 ultimatum, w którem Pompedjusz zgadzał się na złożenie broni pod warunkiem przyznania powstańcom obywatelstwa rzymskiego, zostało odrzucone. Heroiczne wskazanie testamentu przodków, aby nie pertraktować z uzbrojonym na ziemiach Italji wrogiem i tym razem było przestrzegane. Wszystkie wysiłki zmierzały do tego, aby wojnę poprowadzić do zwycięskiego końca. Dowództwo objęli konsulowie owego (90) roku: L. Cezar i Lupus. Marjusza i Sullę również mianowano komendantami. Między zwaśnionemi partjami zapanowala wreszcie zgoda, a lud złożył nawet chwilową ofiarę ze swych przydziałów, aby nie obciążać skarbu. Z drugiej znów strony, sojusznicy, których warunki zostały odrzucone, postanowili rządzić się bez Rzymu. W miasteczku Korfinjum, leżącem w centrum Italji, na wschód od Rzymu, założyli swoją stolicę, nazywając ją Italją. Tutaj obradował senat italski w składzie pięciuset członków, odbywały się zebrania ludowe i obierano sprawujących urzędy, a więc dwóch konsulów, dwunastu pretorów i t. d. — jak w Rzymie.
Kroki wojenne rozpoczęto: Przed wyprawą na Rzym sojusznicy musieli jednak powyciągać ze swojego ciała drzazgi w postaci kolonji rzymskich, których obrona była znów pierwszym obowiązkiem Rzymu. Stąd też wynikła pozorna bezplanowość działań wojennych. Wyniki walk w r. 90 były zmienne: konsul Lupus, wpadłszy z wojskiem w zasadzkę, poniósł klęskę i poległ. Natomiast drugi konsul, L. Cezar, w wielkiej bitwie pobił Silona i zwycięstwem swem podniósł słabnącego ducha Rzymian. Marjusz, który po klęsce Lupusa objął naczelne dowództwo jego armji, pomimo podeszłego wieku (miał wówczas lat 66), również okazał się godnym swej dawnej sławy wojennej. Sulla, jak niegdyś w Afryce, dzielnie pomagał Marjuszowi. Jednakże w roku 90 szale powodzenia przechylały się na stronę Italczyków. Rokosz się szerzył; wojska sojuszników już przedtem przewyższały liczebnie Rzymian, teraz zaś jeszcze bardziej wzrosły. Los również zdawał się sprzyjać Italczykom: król Pontu, Mitrydat, pomnąc radę Marjusza, postanowił «być silniejszym od Rzymu»; rozumiał, że odkładanie na później wojny mogło przyprawić go o utratę całego Wschodu.
Wobec grozy położenia Rzym chwycił się środka równie szlachetnego, jak mądrego: zgodnie z propozycją konsula L. Cezara, lud postanowił obdarzyć obywatelstwem rzymskiem te gminy Italji, które pozostały wierne Rzymowi. Zbawienne skutki tego środka wkrótce się ujawniły: dalsze szerzenie się rokoszu zostało powstrzymane, a z początkiem następnego 89-ego roku siły Rzymu wzrosły, siły zaś Italczyków znacznie zmalały. Południowa Italja została stosunkowo szybko opanowana; Rzym mógł ściągnąć siły do centrum, do stołecznej Italji, którą także podbił; upadek tej nowej stolicy wpłynął przygnębiająco na tych, którzy niedawno marzyli o pochodzie na Rzym. Po całym szeregu dalszych powodzeń oręża rzymskiego, stało się jasne, że «zjednoczeni» Italczycy przestali istnieć; ze zwycięskim Rzymem wojowali już tylko Samnici, porzuceni przez swoich sprzymierzeńców. Oto jakie wyniki przyniósł rok 89-ty.
Teraz zwycięstwo Rzymu nie mogło ulegać żadnej wątpliwości, co potwierdził następny rok 88-my. Gdy Marsowie — ziomkowie Silona, zostali pokonani przez Rzymian, Silo dalej dowodził resztką powstańców, lecz szczęście mu nie sprzyjało; w bitwie z dowódcą rzymskim poniósł klęskę i sam poległ. Powstanie zaś, którego sercem i głową był Silo, wkrótce wygasło. Sulla obrany na rok 88-my konsulem i tym razem okazał się zwiastunem zwycięstwa. W ciągu niespełna pól roku, rozprawił się ostatecznie z Italczykami i jako «szczęśliwy» konsul mógł wyruszyć przeciwko Mitrydatowi. Lecz nie wyruszył odrazu: nowe wypadki zmusiły go do przedsięwzięcia marszu najmniej spodziewanego, bo na miasto Rzym. Lecz o tem zdarzeniu i wogóle o dziejach lat ośmdziesiątych opowiemy później.
Kwestja italska nie była jeszcze przez upadek powstania rozwiązana; widzieliśmy, że, jak dotychczas, obywatelstwem rzymskiem zostały nagrodzone tylko gminy, które Rzymowi dochowały wierności. Ale przyznanie tego obywatelstwa pozostałym gminom było już tylko kwestją czasu. Rzym nie okazał zawziętości; w ciągu zaledwie lat dziesięciu cała ltalja od Apenninów do mórz południowych otrzymała rzymskie, a Gallja cyspadańska — latyńskie obywatelstwo. Odtąd cały półwysep był już nietylko geograficznie, lecz i politycznie zjednoczony.
Teraz był w Italji (nie licząc wyjątków) tylko potężny Rzym na czele municypjów i kolonij, które zostaly włączone do trzydziestu pięciu rzymskich tribus. Wszyscy mieszkańcy Italji zostali równouprawnieni i mieli prawo mieszkać w Rzymie, wybierać magistratów i występować jako kandydaci na urzędy. Rzym, jak już wspomnieliśmy, nie wywierał zemsty nad zwyciężonymi; kiedy znakomity poeta Owidjusz, Samnita z pochodzenia, wspominał o tych zdarzeniach w sto lat później, to bez żadnych skrupułów, nawet z pewną dumą pisał o strachu, jakiego napędzili Rzymowi jego sąsiedzi italscy. Wszyscy mieszkańcy Rzymu mogli otrzymywać przydziały zboża, które oczywiście znów zostały przywrócone po zwycięstwie. W jaki sposób skarb rzymski mógł ponosić tak wielkie ciężary — trudno dociec; bądź co bądź, było to zadanie niełatwe i wiodło niechybnie ku coraz cięższemu przesileniu finansowemu.
Kwestje finansowe stanowiły część zagadnień, których drugą częścią były sprawy socjalno-polityczne. Przynęty w postaci przydziału zboża, tudzież innych korzyści, które można było osiągnąć przy okazji jakiegoś zwycięstwa, lub śmierci któregoś z magnatów, igrzysk w teatrze, amfiteatrze, cyrku lub z okazji sukcesu obywatela, który zaspokoił swoje ambicje wyborcze, jak również z okazji nietyle ambitnych, ile materjalnych dążeń tych, którzy za swe głosy dostawali od kandydata okrągłą sumkę — wszystkie te okazje przyciągały do Rzymu znaczną część nienajlepszej ludności italskiej («szumowiny» — mówili kandydaci między sobą, gdy ich nikt nie słyszał). Rezultatem tego napływu ludu italskiego do Rzymu była proletaryzacja ludności stołecznej. Ponadto zaś, ten tłum, bywający na komicjach, teraz mniej niż kiedykolwiek mógł być uważany ilościowo i jakościowo za przedstawiciela ludu rzymskiego. Innemi słowy, demokracja rzymska, której wartość była już wątpliwa za Grakchów, stała się obecnie zupełną fikcją.
Jak temu zaradzić? Do czego miał zmierzać człowiek, dla którego dobro państwa było najwyższem prawem? Kto nad frazesem przechodzi do porządku, a natomiast wyciąga wnioski z życiowych doświadczeń, ten przyzna, że rozumnie zarządzać państwem można zarówno przy ustroju monarchicznym i arystokratycznym, jako też demokratycznym, a najlepiej — łącząc i godząc owe trzy formy, jak to zaleca Polibjusz. Jak wiadomo, ustroje demokratyczne dzielą się na dwa rodzaje (systemy): plebiscytowy, kiedy wszyscy obywatele biorą osobiście udział w uchwalaniu ustaw, i parlamentarny, kiedy różne miejscowości obierają swych przedstawicieli, którzy tworzą sejm, jako instytucję prawodawczą. Jest rzeczą oczywistą, że system plebiscytowy jest możliwy do zastosowania tylko w niewielkich organizmach państwowych, kiedy obywatel może bez trudności stawić się osobiście w stolicy, celem wzięcia udziału w zebraniach prawodawczych. Kiedy państwo rozszerza swe granice, ustrój demokratyczny może się utrzymać tylko zapomocą zamiany systemu plebiscytowego na parlamentarny. Teraz dla Rzymu nadszedł czas wstąpienia na drogę parlamentarną, dla zachowania demokracji. Lecz Rzym nie obrał tej drogi; żaden z przywódców nawet nie wskazał możliwości takiego rozwiązania — do tego stopnia była obca duszy Rzymianina i wogóle owym czasom antycznym za sada przedstawicielstwa.
Z powyższych wywodów wynika jasno, że mąż stanu, mający dobro ojczyzny na celu, nie mógł szczerze i poważnie współdziałać z partją popularów. Jeżeli zaś zgodnie współpracował z partją, to tylko dlatego, że widział w niej narzędzie do osiągnięcia własnych celów i korzyści. Mieliśmy już przykłady, jakie to były cele: władza jednoosobowa, a więc monarchja.
Co innego senat, nobilitet, optymaci. Zbyt ryzykowne byłoby twierdzenie, że wszyscy członkowie senatu stali na wysokości swych zadań. Ale cała polityka Rzymu w omawianej epoce świadczy, że jego jądro było zdrowe.
A pozatem czyny rzeczywiście odpowiadały słowom: senat rządzący był istotnym organem nobilitetu, podczas gdy prawodawcze zebrania ludowe już przed r. 89-tym nie były właściwie organem ludu, a potem wogóle przestały być wyrazicielem jego woli. Tak więc rozumna polityka była możliwa w Rzymie tylko w tym wypadku, gdy na zebrania ludowe wnoszono jedynie projekty, aprobowane już przez senat. W takich wypadkach istotna działalność prawodawcza należałaby do senatu, a zebranie ludowe byłoby tylko instancją zatwierdzającą. Każdy zaś fakt przerzucenia na zgromadzenie ludowe inicjatywy prawodawczej, na wzór Grakchów lub Saturnina, będąc napozór posunięciem demokratycznem, w istocie przyczyniał się tylko do przygotowania monarchii.
Wszystko to należy sobie uświadomić dla należytej oceny walki politycznej, która się rozegrała w następnem pięćdziesięcioleciu. Zdawałoby się, że była to walka arystokracji z demokracją, w istocie zaś — walczyła republika z monarchją.
Ale wynikiem wojny sojuszniczej było nietylko to, że zgromadzenia ludowe ostatecznie utraciły wszelką wartość; można tu wskazać jeszcze inne zjawisko polityczne, godne uwagi.
Otóż w wojnie tej brała udział i Pompeja — z woli losu jedyne dziś w swoim rodzaju, zachowane dla nas miasto. Jeszcze przejdziemy się wśród jego ruin; ale już teraz można wspomnieć o takim fenomenie: mieszkańcy Pompei byli plemienia kampańskiego, t. j. samnickiego; mówili więc najbardziej rozpowszechnionym w Italji językiem oskim. Wszystkie napisy na murach miasta z przed r. 89-ego są w języku oskim; ale od owego roku język oski poczyna być wypierany przez łacinę. Taki skutek przyniosło uzyskanie praw obywatelstwa rzymskiego, czyli sprawy, dla której Italczycy wszczęli wojnę. Skutek w istocie zdumiewający. Zazwyczaj narody powstają w obronie swej mowy rodzinnej przed językiem ciemiężycieli; Italczycy zaś, przeciwnie, powstali, aby swój rodowity język zastąpić językiem zwycięskich Rzymian.
Jak wytłumaczyć tę osobliwość? — Oto Rzymianie nigdy nie narzucali podbitym ludom swej mowy. Mając bardzo wysokie mniemanie o swym języku, uważali posługiwanie się nim za zaszczyt, o który należało się ubiegać zapomocą zasług — albo, jak w tym wypadku, miecza. I możnaby tylko żałować, że nowa Europa nie naśladowała tego dalekowidzącego i mądrego przykładu. Gdyż jest rzeczą niewątpliwą, że Pompeja — to tylko dowód, jeden z wielu. Od r. 89-ego wszystkie narzecza italskie poczęły zamierać, wszędzie zamiast nich pojawia się język latyński, czyli łacina.
Italja latyńska — oto doniosły rezultat wojny sojuszniczej.
Opowiadając o dziejach Wschodu Greckiego, ograniczyliśmy się do tej części Azji Mniejszej, która stanowiła państwo Attalidów, później zaś, pod panowaniem rzymskiem, prowincję «Azję». Teraz zwrócimy uwagę na dalszy Wschód; pomijając znaną nam już Galatję koło dzisiejszej Angory, ujrzymy szereg krajów i narodów, których helleńskie zabarwienie jest coraz mniejsze — aż do Armenji. Z krajów tych na największe zainteresowanie zasługuje Pont, który od miasta greckiego Synopy rozciągał się na wschód i na zachód nad morzem Czarnem.
Założycielem dynastji królów tej ziemi był Mitrydat I, którego za młodych lat łączyły bliskie stosunki z Antygonem, a przyjacielskie z jego synem Demetrjuszem Poliorketą. Jeden z potężnych dyadochów rzucił na Mitrydata ciężkie podejrzenie, grożące utratą życia; zapobiegł temu Demetrjusz, w porę go uprzedzając, żeby się ratował ucieczką. Dzięki swoim węzłom pokrewieństwa Mitrydat zdołał opanować wspomniany wyżej Pont, w którym od owego czasu zaczęły się rządy jego dynastji.
Historyczne losy Mitrydata I malo są znane; gdyby nawet były znane lepiej, niezbyt by nas interesowały: działalność tych wszystkich królów sprowadzała się do tego, że zagarniali ziemię i gromadzili bogactwa. Pod tym względem niema żadnej różnicy, czy to będzie mowa O Kappadocji lub Paflagonji, Poncie lub Armenji. Ale teraz stan rzeczy się zmienił; odkąd «Azja» w r. 133 została prowincją rzymską, inne państwa półwyspu znalazły się w połozeniu półzależnem. I oto w Poncie wstąpil niebawem (w r. 120) na tron człowiek, wprawdzie jako chłopiec jedenastoletni, dla którego z czasem ten stan rzeczy stał się bardzo niewygodny. Był to Mitrydat VI, przezwany Eupator.
Maloletni królowie nawet w grecko-wschodnich państwach rzadko dochodzili do lat dojrzałych, a tembardziej w krajach czysto wschodnich. Opiekunowie zawsze starali się zająć ich miejsce, niekiedy nawet przy pomocy samych matek. Dlatego dzieciństwo Mitrydata pełne było niebezpieczeństw; życie zachował poprostu jakimś cudem, jako myśliwiec ukrywając się we własnem państwie. Dzięki twardej szkole stał się człowiekiem niesłychanie silnym, zręcznym i mądrym, ale zarazem bardzo nieufnym, wiarołomnym i okrutnym. Dość powiedzieć, że będąc młodym, zabił matkę, później brata i siostrę, a wkońcu trzech synów i trzy córki: innych zabójstw popełnił co niemiara. Ale jego życie rodzinne i prywatne jest dla nas bez znaczenia, natomiast dużą wagę ma rola historyczna, jaką odegrał w ówczesnym świecie. Jego polityka opierała się na dwóch czynnikach, których wprawdzie nie wytworzył sam, ale które umiał zręczne wyzyskać: jeden czynnik — to sytuacja kolonij greckich na południu dzisiejszej Rosji, drugi — sytuacja rzymskiej prowincji Azji.
Kolonje greckie — to przede wszystkiem Olbja u ujścia Dniepru, Chersonez na zachodzie Krymu w pobliżu Sebastopola oraz Pantikapajon (dziś Kercz) na wschodzie tegoż półwyspu. Kolonje greckie, będące krzewicielkami kultury i hellenizmu śród Scytów i Sarmatów, jako naturalne pośredniczki handlowe między światem tubylców-rolników a Grecją, bądź kwitnęły, bądź też upadały w czasach, kiedy wędrówki ludów w zajmowanych, przez Greków dzielnicach burzyły ich pokojowy stosunek do tubylców. Teraz właśnie nadchodziła dla nich taka groźna fala, prawdopodobnie związana z ową wędrówką ludów, która pchnęła Cymbrów i Teutonów na terytorjum zachodniego świata kulturalnego. Wrogowie, którzy się nagle ukazali, zaczęli uciskać Greków; domagali się nadmiernych haraczów, i wprost zagrażać ich życiu. Właśnie w tym samym czasie Mitrydat, rozszerzając swe ziemie, przyłączył do nich Kolchidę i w ten sposób znalazł się w sąsiedztwie, choć nie bezpośredniem, z Pantikapajon. Grecy zwrócili się do niego z prośbą moc i ochronę, co było mu na rękę; przepędził więc przybywające tu hordy, a nawet przyłączył do swoich posiadłości nową dzielnicę nad morzem Azowskiem. Mitrydat pozyskał przytem rozgłos jako filhellen, co mogło mu ułatwiać realizację planów małoazjatyckich.
Senat rzymski, choć zajęty własnemi sprawami, śledził jednak nie bez trwogi wzrost potęgi Mitrydata Eupatora; ale Rzym, chcąc go poskromić, poczynił zrazu kroki niezbyt fortunne. Książęta scytyjscy, wypędzeni przez Mitrydata, widząc w nim władcę półzależnego od Rzymu, zwrócili się ze skargą — i Rzym był na tyle nieostrożny, że stanął po ich stronie wbrew interesom Greków czarnomorskich. Energiczniej interwenjował Rzym w sprawach Azji Mniejszej, kiedy Mitrydat zajął Kappadocję, kraj położony blisko prowincji rzymskiej. Nie będziemy tu omawiać całego szeregu zabójstw i samozwańczych wystąpień, za pomocą których król Poncki zdołał opanować ten kraj; kiedy Rzym zaprotestował przeciw zaborowi Kappadocji, Mitrydat, nie chcąc swą odmową wywoływać gniewu Rzymian, skłonił swego zięcia, króla ormiańskiego Tygrana, aby przyszedł z pomocą swemu sprzymierzeńcowi w zagrożonej ziemi. Ale ta obłudna pokora nie uśpiła czuwającego Rzymu, a czuwającego dzięki temu, że namiestnikiem Cylicji był znany nam już L. Sulla.
Tu należy wyjaśnić, co następuje:
Osłabienie Rodosu po wojnie z Perseuszem doprowadziło do tego, że niepomiernie się wzmogło zuchwalstwo piratów, którzy, nie obawiając się już groźnej niegdyś floty rodyjskiej, urządzali dzikie polowania na statki kupieckie, a w razie pościgu znajdowali schronienia w zatokach górzystego kraju między Taurem a Syrją — w Cylicji. Ujarzmienie ich było prostym obowiązkiem Rzymu, który się przyczynił do upadku Rodosu. Dążenie do podołania temu obowiązkowi spowodowało, że w latach 90-tych zorganizowana została Cylicja, jako druga po «Azji» prowincja rzymska w Azji Mniejszej. Namiestnikiem jej był właśnie Sulla. Jego siły wojenne były niezbyt duże; ale zato jako dowódca posiadał zdolności wybitne w najwyższym stopniu. Z właściwą sobie brawurą przeszedł Taurus, wdarł się do Kappadocji, rozbił sprzymierzeńca Mitrydata oraz pomocnicze oddziały Tygrana — i, ścigając ich, dotarł ze swemi kohortami aż do Eufratu. Po raz pierwszy stopa legjonisty rzymskiego dotknęła brzegów tej prahistorycznej rzeki; Sulla zdawał sobie sprawę z doniosłości tego zdarzenia i wyzyskał je w sposób, jaki uznał za stosowny.
Brzegi Eufratu wchodziły w obręb Armenji i Partji; król Partów postanowił wysłać swego przedstawiciela dla układów zarówno ze śmiałym dowódcą rzymskim, jak i z nowym królem Kappadocji, którego Rzym popierał. Nastąpił moment historyczny: pierwsze zetknięcie Rzymu z tak groźną później Partją. Pomyślne wyniki zależały tu w dużym stopniu od umiejętnego wyzyskania sytuacji — ale tu Sulla zgrzeszył nadmierną gorliwością. Znacznie później: Tacyt, historyk rzymski, dostrzegał tajemnicę powodzenia rzymskiego na Wschodzie w tem, że główną troską Rzymian była siła władzy, imperium, podczas gdy jej stronę zewnętrzną, superbia, chętnie pozostawiali barbarzyńcom. Tymczasem Sulla właśnie tu uległ superbji: kazał sobie postawić tron nad brzegiem Eufratu i zajął honorowe miejsce między królem Kappadocji z jednej strony, a przedstawicielem króla Partów — z drugiej. Ten ostatni na wieść o takiem poniżeniu zawrzał gniewem; swego przedstawiciela; który zbyt skromnie odegrał swą rolę, kazał ukarać, a do Rzymu zaczął się odnosić wrogo.
Ta znakomita «konferencja nad Eufratem» odbyła się w r. 92-gim. Chwilowo Sulla uzyskał zupełne zadośćuczynienie, lecz niestety tylko chwilowo. W roku następnym wojna sojusznicza odciągnęła uwagę Rzymu od spraw wschodnich: Mitrydat zaś oczywiście nie omieszkał skorzystać z tak dogodnej dla siebie konjunktury. Sprzymierzonego z Rzymem króla Kappadocji znów wypędził i posadził na jego tronie swego kandydata. W kolonjach greckich Czarnomorza północnego zachował (na szczęście dla kultury) dawne urządzenia, ale w dalszym ciągu zagarniał Euksyn z południa i północy, idąc tędy i tamtędy w kierunku półwyspu Bałkańskiego. Ponieważ zaś jego potężna flota na tych wodach nie miała współzawodnika, można było istotnie widzieć w nim władcę Pontu — nie tylko małego kraju tej nazwy, ale samego wielkiego morza.
Rzym zrozumiał, że jest rzeczą konieczną postawić twarde warunki, — gdyż w razie przeciwnym powaga Rzymu w całej Azji byłaby nadszarpnięta; nie rozporządzając wielkiemi siłami wojennemi, wysłał do prowincji Azji na pomoc jej namiestnikowi dowódcę bardzo doświadczonego. Był to Manjusz Akwiljusz. Rzym spodziewał się, że półzależne od niego państwa przyjdą z pomocą ze swemi pułkami. Nadzieje te częściowo się sprawdzily; ale jeszcze realniejszą siłą był strach, jaki budziło w barbarzyńcach samo imię Rzymu, strach wywolany energją Sulli. Mitrydat znów ustąpił, znów zabrał z Kappadocji swego figuranta i miejsce oswobodził dla sprzymierzeńca rzymskiego.
Wynikło szczególne obustronne nieporozumienie. Z jednej strony Mitrydat nie zdawał sobie sprawy ze słabości Rzymu w tym ciężkim dla niego r. 90-tym, bo oto, posiadając armję półmiljonową, cofnął się przed niewielkim korpusem Akwiljusza. Ale i z drugiej strony Akwiljusz nie zdawał sobie sprawy z istotnej siły swego przeciwnika. Nic dziwnego, że kappadocka huśtawka mu się sprzykrzyła: łatwo było przewidzieć, że skoro tylko armja rzymska odejdzie, Mitrydat znów wygna sympatyka rzymskiego i sprowadzi swojego. Postanowił więc zapobiec temu; ponieważ zaś miał niewiele własnych sil, rozkazał półzależnemu od Rzymu królowi Bitynji Nikomedowi, aby wtargnął w granice Pontu.
Gdy zaś Mitrydat zaczął przygotowywać opór, Akwiljusz zakazał mu wojować z Nikomedem, jako sprzymierzeńcem i przyjacielem narodu rzymskiego.
Było to posunięcie nierozsądne; naprężona struna pękła. Mitrydat wyruszył przeciw Nikomedowi i zaczęła się pierwsza wojna Mitrydatowa (r. 89-84). Nadomiar złego było jeszcze trzecie nieporozumienie: Akwiljusz nie orjentował się, jak słaba była władza Rzymu w prowincji Azji. Słaba zaś była z następujących powodów. Sam przez się był to kraj rozkoszny i żyzny, zdolny żywić ludność wielomiljonową; przy złych rządach perskich nie mógł on rozwinąć swoich sił, ale pod oświeconą i troskliwą władzą Attalidów wzmocnił się i rozkwitł. Ten świetny stan kraju mógłby trwać i przy Rzymianach, którzy zajęli «Azję» w r. 133; ale nie zdołali jeszcze w niej osiąść jak należy, gdy w r. 121 G. Grakchus podpisał na nią wyrok śmierci temi fatalnemi ustawami, zapomocą których chciał sobie kupić życzliwość stanu rycerskiego, tj. arystokracji pieniężnej. Pierwsza ustawa nadawała rycerzom wyłączne prawo dzierżawy w prowincji Azji. Natychmiast ten nieszczęśliwy kraj pokryła sieć towarzystw spekulacyjnych; w skarbie rzymskim kupowali oni za określoną, niezbyt wysoką sumę, powiedzmy dla przykładu, dziesięcinę zboża; potem zaś od chłopów wyciągali za to zboże podwójną i potrójną sumę. Spekulantów zbyt bezczelnych mógł hamować namiestnik, który podług prawa był ze stanu senatorów; ale gdyby to zrobił, to można go było oskarżyć np. o łapownictwo, a w takim razie groził mu nieuchronnie wyrok potępiający, albowiem podług drugiej ustawy tegoż Grakcha (str. 353), sędziami byli ciż sami rycerze. Sprawdziło się to bardzo niedawno: w r. 94 Azją zarządzał znany już nam ze swej prawości Kw. Scewola; zarządzał tak sprawiedliwie, że jego «edykt prowincjonalny» stał się po wszystkie późniejsze czasy wzorem mądrego prawodawstwa. Spekulujących rycerzy, rzecz prosta, trzymał twardą ręką i nie pozwalał im wyciskać soków z prowincji. Za to też stał się przedmiotem ich gwałtownej nienawiści. Coprawda, jego samego nie mieli odwagi wezwać do odpowiedzialności, i by go zgnębić pośrednio, oskarżyli jego pomocnika Rutyljusza Rufa, najszlachetniejszego i najuczciwszego człowieka: oskarżyli go o zdzierstwa (repetundarum). Oczywiście sędziowie-rycerze uznali go za winnego. Wówczas Rutyljusz, zmuszony iść na wygnanie, wybrał za schronisko tę samą krainę, którą rzekomo ograbil-Azję; ta zaś przyjęła swego dobroczyńcę z taką miłością, że ten później już nie chciał powracać do Rzymu, choć drogę miał otwartą.
Bądź co bądź, Rzym dużo stracił: spekulanci czynili, co im się żywnie podobało, namiestnicy zaś, przerażeni losem Rutyljusza, patrzyli przez palce na ich gospodarkę; lud cierpiał, ale cierpiąc — nienawidził i szemrał. Nienawiść jego wzmocniło proroctwo — właściwie zaś wznowienie starej wróżby z przed stu lat, która się nie ziściła. Jak się ta wróżba odrodziła, zobaczymy w opowiadaniu następnem; tu tylko wspomnimy, że nad Rzymem powtórnie zawisł miecz przeznaczenia, który miał rychło spaść, bo już w r. 83, i że sprawcą tego miał być właśnie Mitrydat. Wróżbici zaczęli mu zapowiadać panowanie nad całym światem.
«Azja» w sprawach religijnych była zapewne najwrażliwsza z prowincji rzymskich; pierwsza powitała króla Pontu jako władcę świata. I rzeczywiście jego powodzenie było zdumiewające. Zaledwie Mitrydat albo raczej jego dwaj dowódcy, Grecy Archelaos i Neoptolem, rozpoczęli swój pochód przeciw wrogowi, gdy panowanie rzymskie runęło; wojska bityńskie i inne pomocnicze rozpierzchły się, Akwiljusz został okrążony i wzięty do niewoli, a cala prowincja z entuzjazmem witała swego oswobodziciela.
Taki wynik przyniósł pierwszy rok wojny; prowincja Azja była dla Rzymu stracona. Barbarzyńska dusza Mitrydata obnażyła się tu w pełni: a więc tak slaby był ów Rzym, którego lękał się cały świat! Nieszczęsnego starca Akwiljusza rozkazał pieszo, lub na ośle, śród męczarni i szyderstw, prowadzić po wszystkich miastach prowincji, a w drodze powrotnej do Pergamu kazał mu wlać w usta roztopionego złota, mówiąc: «masz, nasyć się bogactwami Azji! Sam zaś, przybywszy do Efezu, drugiej stolicy prowincji, wydal rozkaz, aby wszyscy obywatele rzymscy z żonami i dziećmi zostali w pewien określony dzień wymordowani. Rozkaz ten został wykonany bardzo ściśle: około stu tysięcy Rzymian padło ofiarą «rozkazu efeskiego», podczas owej nocy Bartłomiejowej świata starożytnego.
Nigdy jeszcze Rzym nie doznał tak straszliwego sponiewierania. Barbarzyńca mógł się na ten krok ważyć tylko dlatego, że uważał zagładę Rzymu za rzecz nieuchronną. Zapewne mniemanie jego nie było bez podstawy. Rzym w r. 88-ym, jak to widzieliśmy w opowiadaniu poprzedniem, znajdował się w ogniu rewolucji i nie mógł natychmiast stanąć w swej obronie. Mitrydat, oprócz silnej armji, posiadał także i flotę; nie tracąc czasu, przeniósł wojnę do Europy. Grecja również była tak nierozsądna, że dała się uwieść potędze przyszłego władcy świata; nawet Ateny zapomniały o Flamininie, Pawle, Scypjonie i uznały «nowego Dioniza» z Pontu; coprawda Ateny były wówczas same pod władzą tyrana, który wyobrażał sobie, że jest hetmanem wojska, — pod władzą retora Arystona. Taki był stan rzeczy w r. 88-ym; w następnym r. 87-ym Mitrydates zamierzał wylądować w Italji.
Ale zamiast tego nastąpiło zdarzenie zgoła inna: oto Sulla wylądował w Grecji. Jakim sposobem mógł być dokonany ten genjalnie szalony krok, o tem powiemy później; tu wspomnimy tylko, że Sulla przedsięwziął wyprawę nie z polecenia Rzymu, gdzie rządzili wówczas jego wrogowie polityczni, lecz z własnej inicjatywy, poparty miłością swych legjonów, które nie chciały opuścić bohatera wojny Jugurtyńskiej, germańskiej i sojuszniczej. Ale prócz tej miłości nie było nic: ani floty wojennej, ani pieniędzy, ani zapewnionej prowizji; wszystko to musiał sam zdobywać.
Innemi słowy: zaopatrzyć go miała we wszystkie potrzebne produkty nieszczęsna Grecja, która okrutnemi cierpieniami okupiła wtedy swój zapal dionizyjski.
Skarby Delfów i Olimpji zostały «zarekwirowane»; świątynie te, a zwłaszcza Delfy, po tym ciosie już nigdy nie wróciły do dawnej świetności. Ateny zostały oblężone; padły święte jawory Akademji, co niegdyś przysłuchiwały się słowom Platona, padły w Pireusie odwieczne gmachy z wieku Peryklesa; jakkolwiek Aryston zachowywał się mężnie, to jednak musiał się poddać. Lecz cóż dalej? Grecję można było zająć i do pewnego czasu żywić się, pustosząc jej spichrze, ale jak przenieść wojnę do Azji, nie mając floty? Mitrydat zaś miał nie tylko swoją flotę: korsarze, uradowani klęską wspólnego wroga, chętnie pospieszyli z pomocą królowi Pontu ze swojemi statkami.
Tymczasem polityczni wrogowie Sulli w Rzymie dalej prowadzili swe dzieło: wysłali do Grecji silną armję pod dowództwem Walerjusza Flakka, nie przeciw Mitrydatowi, lecz przeciw Sulli.
Na szczęście nieprzyjaciel się zapamiętał; nie zważając na mądre rady Archelaosa, który doskonale rozumiał, że czas pracuje dla Mitrydata — niecierpliwy król, zaufany w liczebną przewagę swej armji, wydał rozkaz bitwy. Bitwa toczyła się pod tem miastem, które już raz pogrzebało wolność Grecji: pod Cheroneją (86 r.). Zwyciężył duch: armja Archelaosa została przez Sullę rozbita i prawie wytępiona.
Ale tu znowu można zapytać: cóż dalej? Z zachodu sunął Flakkus z armją, dobrze zaopatrzoną. Tymczasem Sulla uchylił się od spotkania z Rzymianami. Ze wschodu Mitrydat wysłał drugą armję, równie liczną jak pierwsza; Sulla wyszedł naprzeciw i pod Orchomenem, również w Beocji (85 r.), w takiem samem druzgocącem natarciu zniszczył ją.
Sulla wierzył w swą szczęśliwą gwiazdę: teraz stanowczo przeważyła ona szalę na jego korzyść. Pomocnik Sulli, słynny później Lukullus, sprowadził z Syrji flotę, dobrowolnie wypożyczoną przez króla syryjskiego. W armji Flakkusa wybuchł bunt, dowódca Flakkus został zamordowany przez swego podwładnego Fimbrję, który był na tyle rozważny, że nie zwrócił oręża przeciw Sulli, lecz przeciw Mitrydatowi. Despota ten swemi okrucieństwami pogrzebał wreszcie życzliwość Azji równie nagle, jak ją pozyskał; pod jego krwawem panowaniem nawet nadużycia rycerzy rzymskich zbladły.
Pod wpływem tych wszystkich klęsk Mitrydat dążył do zawarcia pokoju: Sulla zaś wobec groźnego położenia spraw rzymskich zgodził się na układy. Pokój został zawarty na warunkach dla Rzymu bardzo korzystnych: Mitrydat był zmuszony zrzec się swych zdobyczy, zachowując tylko w Azji swoje kraje pontyjskie; sprawcy rzezi Rzymian w prowincji Azji zostali ukarani. Pozostawał Fimbrja. Sulla nie śpieszył do rozpoczęcia z nim bitwy, choć rozłożył się obozem w jego sąsiedztwie. I nie zawiódł się w swych nadziejach na urok zwycięstw pod Cheroneją i Orchomenem: bratobójcza walka została zażegnana, legjoniści Fimbrji zaczęli tłumnie przechodzić do Sulli; okrążony przez swoje wojska, buntowniczy Fimbrja przypłacił śmiercią swe przestępstwo.
Teraz Sulla odniósł już zwycięstwo zupełne. Władał Azją: jakiś czas jeszcze w niej pozostał, aby uporządkować sprawy; poczem, zostawiwszy w Azji legjony Fimbrji, sam ze swoją tak już wsławioną bojami armją wsiadł na okręt i skierował się do Italji, do miasta Brundusium.
Działo się to z początkiem roku przeznaczenia — 83-ego.
Czy Rzym mógł być zadowolony z rozwoju swej wojny z Mitrydatem? Niewątpliwie, nie mógł. Wykonawcy krwawego rozkazu efeskiego byli wprawdzie ukarani, ale główny winowajca był dalej królem Pontu. Znacznie mniejsza była wina Jugurty w Cyrcie, a jednak Rzym nie spoczął, póki Jugurta nie odpokutował w «zimnej łaźni» podziemia rzymskiego. Skądże więc teraz takie umiarkowanie? Przyczyną tego była rewolucja w Rzymie. Musimy wniknąć w tę rewolucję — i dlatego wrócimy do momentu zakończenia wojny sojuszniczej w r.
89-tym.
Przede wszystkiem jednak musimy czytelnikowi przypomnieć jeden szczegół, którego może nie pamięta.
Chodzi tutaj o ów przewrót wszechświatowy, jakiego oczekiwano w roku tysiąclecia upadku Troi t. j. w r. 183-cim. Przewrót ten nie nastąpił. Cóż to znaczyło? Czyżby Sybila się pomyliła? Niepodobieństwo! Przecie znaczna część rzymskich ceremonij religijnych opierała się na jej wyroczniach: kult Apollina, Demetry-Cerery, Wielkiej Macierzy i wielu innych bogów. Sybila była nieomylna, — nikt w to nie wątpił — a wyraźnie mówiła o dziesięciu wiekach po upadku Troi. Więc może niesłusznie uważano r. 1183-ci za rok jej zburzenia? Takie przypuszczenie zdawało się być bezpodstawne: kto jak kto, ale Eratostenes, który wymierzył wielkość ziemi, bezwarunkowo zasługiwał na zaufanie, to też jego chronologja była podstawą chronologji rzymskiej. Pozostawało więc przypuścić błędne obliczenie owych «dziesięciu wieków». Mówiło się, że wiek — to sto lat; ale na jakiej podstawie? Wprawdzie «wiekiem» jest życie ludzkie w największej rozciągłości; obliczane na sto lat aby słusznie? Bynajmniej, znane bowiem były przykłady żywotów ponad 100 lat. Jakaż jest zatem granica ostateczna naszego życia? Zaczęto rachować — i okazało się, że sto i dziesięć lat! Teraz sprawa się wyjaśniła. A więc sto wieków — to tysiąc i sto lat. Troja upadła w r. 1183-zatem jej potomek Rzym zginąć miał w r. 83-cim.
Teraz ten fatalny rok się zbliżał; trwoga rosła z dnia na dzień. Jak odbędzie się owa zagłada? Księgi Sybilińskie trzymane były w tajemnicy, czytało je tylko kolegjum sakralne, ale wieści z tego grona czasami dochodziły i do społeczeństwa. Sybila prorokowała za czasów królewskich w tekstach jej wróżb była mowa o królu — o królu nad Rzymem. A więc z nadejściem nowej epoki zdobędzie władzę jakiś nieprzyjacielski król: zaczęto go szukać, i wzrok zatrzymał się na Mitrydacie. Ale kto będzie królem rzymskim? Marjusz? Zapewne Marjusz marzył o tem, ale nie odpowiadał wymaganiom. Godnym tronu byłby tylko potomek założycieli Rzymu czyli patrycjusz. A zatem Sulla? Prawdopodobnie, choć mogli też być i inni kandydaci. Tak czy inaczej, Rzym zginie, «forum się pokryje namiotami», mieszkańcy będą wytępieni, prócz nielicznej garstki pobożnych, którzy będą przeniesieni na wyspy szczęśliwe... Gdzież są te wyspy? Za granicami Atlasu, za słupami Herkulesa: noga ludzka jeszcze ich nie dotknęła.
Lęk szerzył się bezustannie. Znaki, które tu i owdzie widziano: piorun z jasnego nieba, iskry nad sztandarem wojskowym, kruki lub myszy, pożerające swe potomstwo — wszystko tłumaczono sobie jako wstęp do nowej epoki. Szczególnie duży wpływ wywierali wróżbiarze (haruspices), a nie stało drugiego Katona, któryby ich ośmieszył. Zresztą pora nie nadawała się do śmiechu.
Namiętności się rozpalały. Wszystko się zdawało możliwem, wszystko dozwolonem. Na rok 88-my starał się o trybunat niejaki Sulpicjusz Rufus, zręczny mówca, ulubieniec tłumu. Ale Sulpicjusz pochodził z patrycjatu. Tem lepiej, tego właśnie żądała Sybila. Co się zaś tyczy warunków otrzymania trybunatu, to bardzo łatwo poradzić: Sulpicjusz uroczyście «złożył ze siebie patrycjat», i lud go obrał trybunem. Natychmiast otoczył się oddziałem straży przybocznej, zebrał drużynę młodych rycerzy, których nazwał «antysenatem» — i oto stał się królem Rzymu. O jego rewolucyjnych zarządzeniach nie warto mówić; główna rzecz w tem, że decyzją oddanej sobie tłuszczy powierzył Marjuszowi wojnę z Mitrydatem. Na rozkaz Sulpicjusza trybuni wojenni udali się do Noli — aby przejąć dowództwo nad wojskiem Sulli i przekazać je Marjuszowi.
Ale nie znał on Sulli, a jeszcze mniej jego legjonistów. Trybunów wojennych powitano gradem kamieni. Sulla, po krótkim namyśle, poprowadził swoje legjony przeciw Rzymowi. Daremnie Sulpicjusz dla porozumienia wyprawił do niego pretorów: ci z trudem uratowali swe życie. Sulla kroczył naprzód, wszedł do Rzymu bramą Eskwilińską — zwołał senat — prawdziwy, a nie sulpicjuszowy. Na nadzwyczajnem zgromadzeniu sądowem Sulpicjusz i Marjusz zostali skazani na śmierć. Wkróce kilkudniowy król rzymski został ścięty, a głowa jego przybita do mównicy trybuńskiej; niedoszły zaś dowódca Rzymu przeciw Mitrydatowi musiał pospiesznie opuścić Rzym, aby uniknąć podobnego losu.
Kiedy Marjusz uciekał, zabójcy podążali jego śladem. Biegł w kierunku morza, do Ostji, aby znaleźć statek i pojechać do Afryki, gdzie znali pogromcę Jugurty, i gdzie miał wielu przyjaciół. Chwała bogom ocalony! Lecz nie: bogowie zesłali burzę na okręt; koło przylądka Cyrcei trzeba było wylądować. Starzec siedemdziesięcioletni jął pieszo błądzić nad brzegiem morza. Głód mu doskwierał. Nieznajomego nikt nie wspomoże; Marjusza zapewne by przyjęli, ale czem: chlebem, czy sztyletem? Ląd jest niepewny, lepiej popłynąć wzdłuż wybrzeża, choćby na małym statku. Burza szczęśliwie minęła. Siedzieli na statku i tylko szeptali coś, podejrzewając pogoń. Pod wieczór zatrzymali się przy brzegu i, opuściwszy statek, ułożyli się do snu. I Marjusz zasnął snem kamiennym. Gdy rankiem się obudzili, statku już nie było. Prześladowcy widocznie wzdrygnęli się przed mordem, a do porwania też im zabrakło odwagi. Osłabieni głodem towarzysze Marjusza, (którzy aż do śmierci dochowali mu wierność), stracili już wszelką nadzieję. Lecz Marjusz ich pocieszał: «Czemuż się lękacie? Nad moim życiem trwa czar, który mnie chroni: siódmy konsulat jest mi przeznaczony».
Cokolwiek się miało stać, należało przecież odkryć swą tajemnicę, ot choćby przed tym gospodarzem nędznej chaty nad błotnistym brzegiem Lirysu. Pytają go: «Czy nie zdradzisz?» Odpowiada, że choć nie zdradzi, to jednak nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa, gdyż prześladowcy są na tropie, krążą dokoła. «Tymczasem jednak ukryj mnie, jak możesz». W bagnie Lirisu, zanurzony po pas w wodzie, czekał Marjusz nocy. Ale wysłańcy Sulli — to ludzie sprytni: przeszukali cale bagno, wyciągnęli sześciokrotnego konsula i przywieźli go do najbliższego miasteczka, do kolonji rzymskiej Minturn. Kolonji rzymskiej, a więc wiernej Sulli i senatowi.
Marjusza uwięziono. Jaki czekał go los? To jasne! wyrok już zapadł; należy go ściąć. — Łatwo powiedzieć: ściąć Marjusza! ale kto będzie jego katem? Może olbrzymi jeniec germański? Za sowitą nagrodę zgadza się wykonać wyrok. Z długim mieczem wchodzi do celi więziennej. Oto ten starzec, który tysiące jego rodaków położył trupem przy Akwach i Wercellach. Podnosi miecz. Ale starzec błyska groźnem okiem i wola: «To ty, niewolniku, śmiesz zgładzić Marjusza?» I miecz bezsilnie opadł; skruszony kat wraca do kurji: «darujcie, ale nie mogłem zabić Marjusza!» Zmieszali się dekurjonowie: barbarzyńca nie mógł, a oni, Rzymianie, mogliby?
Więc zaopatrzywszy Marjusza w pieniądze i prowjant, wysłali go statkiem na dzisiejszą Ischję w zatoce neapolitańskiej, dokąd przybył ogół emigrantów, by popłynąć dalej. Oczywiście powitali oni Marjusza z honorami; ale ich samych nikt niestety przyjąć nie chciał. I w Sycylji spotkali się z odmową. Więc wylądowali w Afryce w starym porcie kartagińskim i ruszyli na opustoszałe wzgórze, gdzie śród nędznego zielska leżały zgliszcza świątyni Saturna. Tu zaczekali na gońca z Utyki od pretora Sekstyljusza. Przyszedł goniec z wiadomością, że pretor Sekstyljusz zabronił Marjuszowi wstępu do prowincji Afryki. Marjusz opadł z jękiem na kwadrę świątyni Saturna. — «Cóż mam powiedzieć pretorowi?» zapytał goniec. — «Powiedz, żeś widział Marjusza na ruinach Kartaginy».
Pocieszyło Marjusza przybycie jego syna, Marjusza Młodszego, który z trudem zdołał uniknąć niewoli u króla Numidji Hiempsala II; obaj siedli na okręt, udając się na wyspę Cercynę w pobliżu brzegów Afryki. Tam pozostawiono ich w spokoju; stary dowódca mógł bezpiecznie oczekiwać dalszych zdarzeń i swego siódmego konsulatu.
Tymczasem Sulla, który, opierając się na swoich legjonach, samowładnie rządził Rzymem, przeprowadził między innemi ustawę, która bardzo ograniczała inicjatywę prawodawczą trybunów ludowych: oto pozbawił ich prawa ponownego przedstawiania uchwał, niezatwierdzonych przez senat. Był to środek radykalny przeciw przyszłym Grakchom, Saturninom i Sulpicjuszom: ale jak zapobiec zamachowi na tę ustawę podczas nieobecności Sulli, który wyruszał przeciw Mitrydatowi? Gdyby choć wybory konsularne w r. 87 dały wynik szczęśliwy; ale to nie nastąpiło. Widocznie trybuni ostatniego dziesięciolecia umieli dobrze zorganizować proletarjat; w kolegjach rzemieślników i drobnego mieszczaństwa agitowano gorliwie, i w r. 87-mym wybrany został konsulem, wraz z energicznym optymatem Gn. Oktawjuszem, gorący popular (ludowiec) L. Korneljusz Cinna. — Korneljusz! potomek pierwszych ojców starodawnego Rzymu — i, może, przepowiedziany przez Sybilę król, zwiastun przewrotu światowego. Wielu w to wierzyło — a przedewszystkiem sam Cinna.
Sprawy brały obrót niepomyślny. Wprawdzie, pozostawała jedna nadzieja: oto prawo Sulli zawierało punkt, na który populary nie mogli się skarżyć, ponieważ wysunął go jako pierwszy ich własny przywódca Saturnin — konsulowie powinni byli włączyć nowe prawo do swej przysięgi. Ale Cinna nie był Metellem. Gdy go zapytano, czy złoży przysięgę? Odpowiedział, że bezwarunkowo złoży. — Lecz czy jej dotrzyma? — Bezwarunkowo nie dotrzyma!
Zaledwie Sulla zdołał odpłynąć, gdy zaczął się drugi akt wojny domowej; po wojnie sulpicjuszowej — wojna oktawjańska. Należy tu dodać, że lex Julja z komentarzem, przyznająca sojusznikom prawa obywatelskie, bądź co bądź, ograniczała te prawa. Nowi obywatele mogli głosować tylko w ośmiu tribus z trzydziestu pięciu; skutkiem tego ograniczenia największa część tribus — dwadzieścia siedem — zachowana była dla rdzennych obywateli. Zapewne, ograniczenie to było tylko środkiem tymczasowym i jako taki było dosyć rozumne, gdyż rozpraszanie głosów rzymskich wśród głosów z całej Italji narazie nie było celowe. Jest jednak rzeczą zrozumiałą, że Italczycy niecierpliwie oczekiwali zniesienia tych ograniczeń. Już Sulpicjusz im to przyobiecał, aby zapewnić sobie ich poparcie; teraz jego próby ponowił Cinna.
Nadszedł gorący dzień: Oktawjusz był człowiekiem żelaznej woli, a przytem miał jeszcze za sobą Sybilę. Jeżeli Cinna był królem-zwiastunem przewrotu światowego — końca świata — to może jego wygnanie zażegna koniec świata, a porządek i prawo znów zatryumfują? Więc zawrzała bitwa, która zaćmiła wszystkie rzezie dni Grakchów, Saturninów i Sulpicjuszów; po okrutnej walce tysiące trupów wypełniło forum, ale Cinna wraz ze swymi zwolennikami zmuszony był do opuszczenia Rzymu. Wśród tych zwolenników było wprawdzie wiele figur ciemnych, ale jedna postać promieniała blaskiem niezwykłym: był to Kwintus Sertorjusz. Szczerze wierzył on w Sybilę, która po zgrozie wieku żelaznego obiecywała pobożnym resztkom ludności spokojny żywot na wyspach Szczęśliwych. Ta wiara widocznie sprowadziła go do obozu Cinny.
Cinnę pozbawiono konsulatu, cinnistów wygnano: tem dla nich lepiej. Italczycy, z powodu których rozpalił się ten bunt, okazywali Cinnie pomoc wszelkiemi sposobami. Dla Marjusza był to moment bardzo nęcący-i stary żołnierz go wyzyskał. Teraz jego imię stało się potężne; Italczycy gromadzili się pod sztandarami swego dawnego przeciwnika. Wkrótce Marjusz i Cinna, każdy ze swoją armją, zgodnie ruszyli na Rzym, oblegli go i po pewnym czasie zdobyli. Nadeszły straszne dni «terroru Marjusza»; teraz przypomniał on swoim wrogom i Minturny i Sycylję i gruzy Kartaginy. Wszystek kwiat rodów nobilitetu został skazany na śmierć: i Katulus i Scewola i Oktawjusz. Nie pojedyńczo, lecz tysiącami padały ofiary. Napróżno Sertorjusz prosił Cinnę, aby ten pohamował zagniewanego i mściwego starca; Cinna, sam mało znany, cenił powagę imienia bohatera i na teror patrzył przez palce. Nie dość na tem — wystawił jego kandydaturę na konsula wraz ze swoją na następny rok, 86-ty.
Marjusz tryumfował. Doczekał wreszcie siódmego konsulatu i urzeczywistnienia dawnych marzeń, będących jego ostoją poprzez wszystkie dnie niebezpieczeństw wojny i ucieczki. Niestety, jednocześnie ze spełnieniem marzenia zbliżał się kres tego zaczarowanego żywota.
I cóż stąd, że Marjusz skazuje na śmierć wszystkich, ze strony których grozi mu niebezpieczeństwo, i że zabije ich jeszcze dziesięćkroć więcej? Głównego wroga jego ręka nie dosięgnie. Na polach Beocji Sulla walczy z Mitrydatem — a zwyciężywszy, powróci.
Powróci może nie prędko ale już teraz krwiożerczego konsula dręczą zmory nocne i złowieszcze sny; wciąż mu się zdaje, że słyszy czyjeś słowa:
Groźnem i łoze jest lwa, choć daleko ten dusz zatraciciel.
Ale ponieważ nade wszystko obawiał się bezsenności, więc, choć już pijany krwią, zaczął się upijać i winem; upijał się w porze niewłaściwej i w mierze nieodpowiedniej dla jego wieku. Jakiś błahy dodatkowy powód rzucił Marjusza na loże boleści. Choroba była ciężka, lecz krótkotrwała. Pod wpływem febry bredził i wyobrażał sobie, że jest na Wschodzie, że prowadzi legje rzymskie przeciw Mitrydatowi. I wśród tych urojonych bitew porwała go śmierć, po zaledwie siedemnastu dniach przepowiedzianego siódmego konsulatu.
Wraz ze śmiercią Marjusza, teror ustał. Nastało spokojne, lecz bezbarwne królestwo Cinny — właśnie królestwo! Wprawdzie Cinna nazywał się konsulem, ale z roku na rok sobie tę godność powierzał i, nie pytając ludu, obierał swego kolegę — drugiego konsula. Szczególnej działalności prawodawczej nie przejawiał; wprawdzie głosy nowych obywateli były już równomiernie rozdzielone pomiędzy 35 tribus, ale też to było wszystko, albo prawie wszystko.
Tymczasem Sulla walczył i zwyciężał w Grecji: Cheroneja — Orchomen — pokój; zawarłszy pokój, wysłał do senatu zwyczajem republikańskim pismo sprawozdawcze ze swych czynów, w którem zapowiadał swój rychły powrót i zapewniał senat o pokojowości swoich zamierzeń. Oto, nie tknie prawa o nowych obywatelach, a za mordy terorystyczne zostaną ukarani tylko główni winowajcy. Pisał to wszystko z niewzruszoną pewnością siebie, jakgdyby nie istniała wcale owa armja cinnańska, którą wysłano przeciw niemu pod dowództwem Walerjusza Flakka, i jak gdyby Italja nie mogła przeciwstawić jego starej gwardji — wojska dwakroć i trzykroć liczniejszego.
Co do owego wojska — to Sulla się nie mylił: wiemy już, że skoro tylko znalazło się ono w pobliżu zwycięskiego dowódcy, z cinnańskiego stało się sullańskiem. Z Italją było trudniej się uporać. Próba Cinny, aby drugą armję wysłać do Grecji, nie powiodła się: żołnierze się zbuntowali i Cinna, będący przez cztery lata królem Rzymu — został zamordowany. Ale w samej Italji siła była poważna. Nadszedł fatalny rok 83-ci, a z nim powrót Sulli. Zbiegowie z pośród ocalałych optymatów pośpieszyli do niego, ofiarując mu cenną pomoc-i tu po raz pierwszy napotykamy imiona, które będziemy często wspominać w rozdziale następnym. Z Afryki przybył na czele niewielkiego oddziału — M. Krassus, a z obwodu Piceńskiego, z trzema legjonami — Gnejus Pompejusz. Obaj byli jeszcze bardzo młodzi, mieli niewiele więcej ponad dwadzieścia lat, ale doświadczony Sulla swem bystrem okiem odrazu ocenił ich talenty.
Rozpoczęto działania wojenne. Prosta droga z Brundusium, gdzie Sulla wylądował, do Rzymu — prowadziła przez Kapuę; tu stanął przeciw Sulli pierwszy z dwóch konsulów, Karbo. Sulla zajął ufortyfikowaną pozycję na pochyłości góry kapuańskiej Tifaty. Armja Karbona przewyższała dwukrotnie armję Sulli, ale za to sam Sulla dziesięć razy przewyższał Karbona. Jak niszcząca lawina runął ze swej góry; armja konsula została rozgromiona; resztki jej wraz z wodzem uratowały się ucieczką do Kapui. Drugi konsul, który niesławnie nosił sławne imię Scypjona, spóźniwszy się, nie wziął udziału w bitwie i zgodził się na układy z Sullą.
Tymczasem armja Scypjona obserwowała zbliska żołnierzy Sulli, podziwiała ich dziarskiego ducha i surową dyscyplinę, wreszcie zaczęła się z nimi bratać i całemi kohortami przechodzić do ich obozu. Scypjo, pozostawiony w swym namiocie ze swoim sztabem, zmuszony był przyjąć warunki nieprzyjaciela i wreszcie odjechał.
Sulla szedł naprzód, ale wraz z nim szło Fatum. «Śpiesz — mówił mu wróżbita, który zjawił się na jego drodze — śpiesz, jeżeli chcesz uprzedzić pożar Kapitolu». Lecz daremnie: Fatum uprzedziło Sullę. W nocy z 5 na 6 lipca 83 r. świątynia Jowisza Kapitolińskiego, budowla wzniesiona przez Tarkwinjuszów, spłonęła z niewiadomej przyczyny. Przy ogólnym zgorączkowanym nastroju — ten pożar zdawał się być początkiem końca. Oto już się zaczyna agonja Rzymu, lecz kiedyż nastąpi jego śmierć? — A kto wie? Może natychmiast? Może po trzeciem uderzeniu pioruna? Ale pierwszy grom Niewątpliwie już zagrzmiał: straszliwa tragedja zamierania władczej stolicy — zaczęła się. Sertorjusz właśnie wówczas opuścił Italję i udał się na poszukiwanie zapowiedzianych ludziom pobożnym wysp Szczęśliwych.
Na rok następny (82) konsulami wybrani zostali Marjusz Młodszy, syn bohatera, oraz Karbo, jeden z głównych Cinnańczyków. Siły demokracji nie były jeszcze bynajmniej wyczerpane; przyszli jej z pomocą Italczycy, a zwłaszcza Samnici, którzy nie zapomnieli, co zawdzięczają Cinnie. Ale Fortuna niewątpliwie czuwała nad Sullą.
Pod Sakriportem Sulla rozbił Marjusza i zmusił do ucieczki do Preneste; teraz droga do Rzymu była otwarta. Z rozkazu Marjusza, który odziedziczył po ojcu jego bezmyślne okrucieństwo, nastąpiła w Rzymie nowa rzeź optymatów, która co do liczby ofiar przewyższyła rzezie z r. 87-ego; wkrótce potem Sulla był już w Rzymie. Niedługo tu bawił: trzeba było jeszcze uśmierzyć Italję górną, gdzie operowała armja drugiego konsula Karbona. Ten moment Samnici uważali za dogodny do napaści na bezbronny Rzym. Chwila należała do najkrytyczniejszych: prowadząc dalej dzieło zniszczenia, którego początkiem był pożar Kapitolu, nie zostawiliby oni kamienia na kamieniu w rodowem mieście swoich ciemiężycieli. Na szczęście, Sulla zdołał szybko się załatwić z Karbonem; po nowem zwycięstwie, przyśpieszonym marszem wrócił do Rzymu i wyszedł na spotkanie wroga, który się przybliżył do bramy Kollińskiej. Tu, koło świątyni bogini opiekunki Sulli, Wenery Erycyńskiej, nastąpiła ostatnia bitwa tej wojny domowej — ostatnia i najstraszliwsza. Nie wódz tu walczył z wodzem i nie wojsko z wojskiem: tu naród rzymski walczył z narodem samnickim, walczyło szczęście Sulli z przeznaczeniem spadkobierców Iljonu. — Zwycięstwo przypadło Rzymowi i fortunie jego wodza.
Niezwłocznie zwołał zwycięzca senat do świątyni Bellony na polu Marsowem; w czasie jego mowy z sąsiedniego gmachu dały się słyszeć jęki i odgłos padających ciał — byli to jeńcy samniccy w liczbie sześciu tysięcy, których mordowano z rozkazu Sulli... Śród senatorów powstało zamieszanie: «Co to takiego? Kto tam jęczy?» — «Proszę się nie odrywać od spraw ważnych dla spraw pomniejszych i uważnie słuchać tego, co mówię».
Korneljusza Cinnę zastąpił w królowaniu Korneljusz Sulla. Właśnie «w królowaniu», bo tak to pojmowano w owym okresie długotrwałego końca świata. Jeszcze w dwadzieścia lat potem ludzie z trwogą pytali: dwaj Korneljusze już byli królami Rzymu, kto będzie trzecim i ostatnim?
Sulla był z pochodzenia patrycjuszem; ród jego upamiętnił się w historji Rzymu — przodkiem jego był Korneljusz Rufin, którego pamietano, jako zwycięzcę Samnitów. — Ale przy trzech ostatnich przedstawicielach ród owych Korneljuszów zubożał, i nasz Sulla musiał zaczynać swoje samodzielne życie w warunkach nader skromnych. Przyroda natomiast obdarzyła go szczodrze: miał piękne oblicze, włosy jasne, oczy niebieskie; wszędzie zwracał na siebie uwagę i szybko zyskiwał sobie życzliwość zarówno młodych jak starych. Było to nietylko miłe, ale i korzystne; zgodnie z rzymskim obyczajem ludzie bogaci, umierając, pozostawiali swe mienie nietylko spadkobiercom: «zapisywali» mniejsze lub większe legaty również i przyjaciołom. Tak też zbogacił się i Sulla: nie było w tem nic poniżającego. W pierwszej młodości władała nim namiętna żądza rozkoszy; ale gdy doszedł do roku trzydziestego a rodził się w r. 138 ambicja przeważyła tę żądzę. — «Ulubieniec Wenery» — jak siebie nazywał — obrany został kwestorem i zrządzeniem losu został przydzielony konsulowi Marjuszowi, który wówczas (r. 107) prowadził wojnę z Jugurtą. Dla Marjusza obecność Sulli nie była pożądana: czegóż można było oczekiwać od takiego hulaki i lekkoducha? Ale Sulla bardzo rychło przekonał Marjusza, że jego zdanie o nim jest błędne. Przede wszystkiem umiejętnie postępował z żołnierzami — bądź to łaskawie i z prostotą, bądź to w razie potrzeby surowo — czem podbił ich serca. Ale poza tem dał się poznać i nieprzyjacielowi. Jednakże główne powodzenie zawdzięczał nietyle swemu wybitnemu, bądź co bądź, męstwu — ile czarowi swej osoby; o takiem powodzeniu świadczył, jak to już wiemy, fakt, że Bokchus wydał mu Jugurtę, co położyło koniec wojnie, a jednocześnie stało się początkiem przykrej nieprzyjaźni między Sullą a Marjuszem.
Po wojnie Jugurtyńskiej nastąpiła germańska; po niej krótka przerwa i znów wojna italska, wreszcie wojna z Mitrydatem: we wszystkich tych wojnach Sulla brał czynny udział, przyczem fortuna mu sprzyjała bez zastrzeżeń. Owemi czasy fortuna uważana była za cechę osobistą człowieka — i pewna część prawdy kryła się w tym poglądzie. W szczęście Sulli wierzyli jego podwładni, wierzyli jego żołnierze, idąc śmiało na spotkanie nieprzyjaciela. Powodzenie, sławę i zdobycz zgóry uważali za rzecz pewną, skoro wodzem ich był Sulla. A przecież i sam Sulla nietylko wierzył w swoją fortunę, ale i chełpił się nią nawet bardziej, niż swą wybitną umysłowością i nie mniej wybitnem męstwem.
W pamiętnikach, które poświęcił najlepszemu ze swych przyjaciół, Lukullowi — radzi mu najbardziej ufać wskazówkom, jakie mu we śnie podsuwa bogini. Taki był nastrój w owej epoce zawisłego nad Rzymem Przeznaczenia.
Z niem to — jak widzieliśmy — wystąpił Sulla do walki u wrót Kollińskich; potomek zwycięzcy Samnitów wznowił sławę swego przodka: Rzym był ocalony — a Sulla jego królem.
Gdyby jego żywot wówczas się był zakończył, to możnaby go nazwać jednym z najpiękniejszych i najświetniejszych w historji rzymskiej. Niestety, Sulla utrwalił się w pamięci potomnych i żył w ich oburzonem wspomnieniu nie jako bohaterski zwycięzca i zbawca Rzymu, lecz jako winowajca ohydnych proskrypcji r. 82-go. Zapewne, że był sprowokowany. Dopóki walczył na Wschodzie i w Italji — obaj Marjusze, naprzód ojciec, potem syn-kierowali terorystycznemi wystąpieniami popularów w Rzymie; nie dość na tem — dom Sulli został zburzony, jego żona i dzieci ledwie uniknęły śmierci. Niechże teraz populary odkupią swoje grzechy. Wprawdzie obaj Marjusze już nie żyli, ale imię ich nosił bratanek siedmiokrotnego konsula, czcigodny i przez wszystkich kochany Marjusz Gratidianus. Z rozkazu Sulli zawleczono go do mogiły zabitego przez Marjańczyków Katulusa, zwycięzcy Cymbrów, i tam poddano powolnej i męczącej torturze. Roli kata nie zawahał się przyjąć człowiek, który w dwadzieścia lat potem miał wystąpić jako kat Rzymu — L. Sergjusz Katylina.
To jest tylko jeden z przykładów. Gdy zabójstwa raz się zaczęły, z dnia na dzień liczba ich rosła; senatorzy, rycerze, lud prosty — wszyscy żyli w niepewności: śmierć zdawała się grozić każdemu. Trwoga była powszechna: jeden z senatorów ośmielił się poprosić władcę, aby przynajmniej ogłosił imiona ofiar skazanych na śmierć, tak, aby reszta mogła być spokojna o swój los. Sulla zgodził się na to i wkrótce na ścianie kurji zawieszono tablicę z osiemdziesięcioma imionami. Pozostali odetchnęli swobodnie, ale radość była przedwczesna. Po pierwszej tablicy wnet pokazała się druga; po drugiej — trzecia. Spis «proskryptów» powiększał się bez miary. Kiedy zsumowano imiona — nie wiele brakło do pięciu tysięcy. Dla zabójcy przyznano nagrodę urzędową, a przeciwnie, ukrywanie skazanych, choćby nawet najbliższych krewnych, groziło karą śmierci. Majątek straconych, nieruchomy i ruchomy nabywany był od skarbu, przyczem jak to zazwyczaj bywa w takich wypadkach — znacznie poniżej rzeczywistej wartości. Wielu wzbogaciło się dzięki tym tanim nabytkom, a najwięcej znany nam już M. Krassus; ale i sam Sulla nie uważał zgoła za rzecz niewłaściwą bogacić się kosztem swoich ofiar. Coprawda tych «sullańskich posiadaczy» okrywała powszechna pogarda; obawiali się oni odpowiedzialności w razie powrotu rządów demokratycznych.
Ale co umożliwiało Sulli takie szafowanie życiem i mieniem obywateli? Otóż, jako dowódca armji, posiadał on tylko władzę «prokonsulską», a więc wojskową i nawet nie miał prawa wkraczać w mury Rzymu. Po śmierci obu konsulów, Marjusza i Karbona, panowało bezkrólewie (interregnum). Ale jeden z wyznaczonych kolejno interreksów, L. Walerjusz Flakkus, zaproponował narodowi prawo o wyborze L. Korneljusza Sulli Szczęśliwego (Felix) — jak się odtąd kazał nazywać — urzędowo na dyktatora dla organizacji ustroju państwowego (dictator rei publicae constituendae). W ten sposób po 120 latach odnowiona została dyktatura, do której się nie uciekano od czasów wojny z Hannibalem; ale od owej dyktatury republikańskiej ta nowa dyktatura różniła się tem, że była nieograniczona. Sulli nadano prawo postępowania z życiem i mieniem obywateli, jak również z majętnością państwa podług swego widzimisię; mógł on powiększać granice Rzymu, Italji i całego państwa, zakładać i znosić municypia, wyznaczać dowódców wojska, ogłaszać przepisy prawne — i jako szczyt tego wszystkiego — zachowywać te nadzwyczajne pełnomocnictwa przez taki przeciąg czasu, jaki pragnie. Widzimy więc, że była to poprostu władza monarchy — bez monarszej nazwy, władza dożywotnia, a gdyby tego pragnał jej posiadacz — nawet dziedziczna.
Czy Sulla o tem myślał? Niewiadomo. Ale uważał, że jego szczęście przechodzi na dzieci. Syn jego otrzymał imię Faustus (Szczęśliwy); córka Fausta. Wszystko to pod wpływem swego zwycięstwa nad Przeznaczeniem trojańskiem w r. 83.
Skoro mu powierzono organizację ustroju państwowego, nie omieszkał skorzystać ze swej władzy dla bardzo szerokiej działalności prawodawczej. Jest rzeczą jasną, że celem jego działalności była restytucja władzy nobilitetu; epoka, zaczynająca się od roku 82-ego, nazywa się drugą (albo sullańską) restauracją, jako przeciwstawienie pierwszej restauracji Opimjuszowej 121—87 r. Ta druga była bardziej stanowcza: Sulla załatwił się z reformami Grakcha doraźnie i doszczętnie. Rozpatrzmy jednak prawodawstwo Sulli, choć pokrótce, ale w systematycznym porządku.
Głównym organem władzy stał się senat; dlatego Sulla powiększył liczbę członków tej mocno wyczerpanej (wskutek trzech terorów) korporacji — do 600 głów, przyczem — możemy to odrazu zaznaczyć — wypełnił senat bardzo dużą liczbą ludzi bez czci. Na przyszłość zaś rozporządził, aby się uzupełniali nie podług opinji cenzorów (cenzurę faktycznie zniósł), lecz automatycznie. Powiększył liczbę kwestorów do dwudziestu i postanowił, że każdy kwestor ma zostać senatorem, zapewniając w ten sposób dla organu rządowego coroczny dopływ dwudziestu członków. Urząd pierwszego senatora (princeps senatus), którego dotychczas wyznaczał cenzor, zniknął wraz z wyborami cenzorskiemi. Postanowiono, że konsul prezydujący jako pierwszego zapytuje starszego (podług liczby otrzymanych głosów) z wyznaczonych konsulów, a przed ich wyborem kogo sam zechce z pośród mężów konsularnych.
W magistraturze władza wojenna była oddzielona od cywilnej. Konsul, pozbawiony prawa dowodzenia armją w prowincji, zmienił się w istocie na prostego marszałka senatu; z pretorów, których liczbę powiększono do ośmiu, dwaj otrzymali sądownictwo cywilne w Rzymie, sześciu zaś pozostałych — prezesurę w komisjach kryminalnych, o których powiemy niżej. Dopiero po roku służby konsul i pretor z tytułami: «prokonsul» i «propretor» — otrzymywali prowincję i dowództwo nad znajdującą się w niej armją. Aby uniknąć nadużyć, uprawianych ostatniemi czasy, wznowiony został zakaz powtórnego konsulatu aż do lat dziesięciu; również pomiędzy dwojgiem urzędów (np. kwesturą i trybunatem) musiało upłynąć nie mniej jak dwa lata. Mocno ograniczeni zostali trybuni, których inicjatywę prawodawczą krępowała ta okoliczność, że ich projekty musiały być przedtem aprobowane przez senat, a ten, który został wybrany trybunem, tracił prawo domagania się wyższych urzędów. — Stopniowanie urzędów było takie: kwestura, trybunat lub edylitet, pretura, konsulat.
Z dwóch stanów uprzywilejowanych senatorowie uzyskali bezwarunkową przewagę nad rycerstwem. Odebrano rycerzom dzierżawę dochodów z prowincji Azji — i zastąpiono go normalnym podatkiem, co było istotnem dobrodziejstwem dla tej kwitnącej, lecz bezwstydnie wyzyskiwanej krainy. Nie mniejszem, choć pobocznem dobrodziejstwem dla prowincji było i to, że klasie rycerskiej odebrano również sądy kryminalne, za pomocą których equites teroryzowali namiestników, gdy ci stawiali przeszkodę ich spekulacjom prowincjalnym. Szkoda tylko, że Sulla, zamiast utworzyć wszechstanowy sąd przysięgłych, jak to zrobiono w dwanaście lat później — poprzestał na tem, że przywrócił sądy senatorom, naruszając w ten sposób zdrową zasadę oddzielenia władzy sądowej od prawodawczej. W tym celu, jak widzieliśmy, liczbę senatorów powiększył do sześciuset. — Powiększył również i liczbę komisyj kryminalnych (quaestiones perpetuae), dzieląc je stosownie do rodzaju przestępstwa: były więc komisje w sprawach o zdzierstwo (q. p. repetundarum), o przekupienie wyborców (ambitûs), o obrazę majestatu (czytaj: narodu rzymskiego, majestatis t. j. przekroczenia władzy, albo zdrady państwa), o okradzenie skarbu (peculatas), o gwałt (de vi), o mężobójstwo (inter sicarios et veneficos).
Co się tyczy obywateli wogóle, to Sulla, po złamaniu powstańców italskich, przyznał im jednakże całkowite równouprawnienie, które na zasadzie lex Julia z r. 89 nadawało im pełnię obywatelstwa rzymskiego, jakiem cieszyli się rdzenni Rzymianie; aby zaś, w związku z tą równością, zapobiec niezdrowemu skupianiu się w stolicy najmniej pożądanych żywiołów, okazał Sulla tę odwagę, że zniósł niemoralne prawo G. Grakcha, które ustanawiało bardzo tanie przydziały chleba dla żyjącego w Rzymie proletarjatu, czyli w gruncie rzeczy karmiło próżniaków rzymskich kosztem uciśnionych prowincjałów. Nie można z taką samą pochwalą wyrazić się o innych środkach, zastosowanych względem ludności italskiej. Najsurowiej obszedł się z temi gminami, które jeszcze w r. 82 popierały wrogich mu popularów, gnębił zwłaszcza Samnitów i Etrusków. Samnium ostatecznie zrujnował, wielu Etruskom odebrał ziemię i rozdał swoim weteranom, zamieniając ją tem samem na osiedla wojskowe. Sądził, że w ten sposób stworzy oddaną sobie i senatowi armję rolniczą; ale niesforni żołnierze wojen mitrydatowych byli złymi gospodarzami, w szybkim czasie doszli do ruiny i zamiast być podporą porządku, stali się narzędziem bezładu, co ujawniło się zwłaszcza w dwadzieścia lat potem. Chcąc stworzyć taką samą armję dla senatu w samym Rzymie, wypuścił na swobodę 10.000 najlepszych niewolników, których skonfiskował swoim «proskryptom». Niestety brak nam pewnych danych, by stwierdzić, czy owi świeżo upieczeni «Cornelii» ziścili pokładane w nich nadzieje.
Taką w głównych zarysach była ustawa restauracji Sullańskiej. Skrytykować ją nietrudno, wskazując, że nie usunęła ona bynajmniej głównych chorób, na które cierpiało państwo — o czem nas przekona następny rozdział. Ale jeżeli nie można od rozumu ludzkiego wymagać rzeczy przerastających jego siłę, jeżeli nie wolno nam zapominać, że po dwóch tysiącach lat — również nie zdołano choćby w sposób jako tako zadawalający rozwiązać wielkich zadań, zaprowadzających lad we współżyciu ludzkiem — będziemy zmuszeni powiedzieć, że skoro przejście do demokracji parlamentarnej było niemożliwe, to z republikańskiego punktu widzenia konstytucja Sulli była najlepszem wyjściem z powstałej anarchji. — Niewątpliwym plusem było to, że Sulla przywrócił elicie optymatów stanowisko prawne, korzyść elity pieniężnej, i że złagodził położenie wyzyskiwanych przez nią prowincjałów. Minusem zaś było, że zaniedbał troski o należyty poziom moralny przywróconego senatu i że napełnił go wielu ludźmi wątpliwej naruszone na wartości.
Jako minus należy zapisać i to, że Sulla przez swój nadmierny racjonalizm lekceważył urok, jaki dla serca rzymskiego miały niektóre dawne urządzenia: nie wiedział, że niszcząc prawa trybunatu i usuwając w ten sposób ze swej konstytucji nawet pozór elementów demokratycznych, daje wrogom swych poczynań zbyt potężną broń przeciw sobie.
Ale były to wadliwości stosunkowo drobne, mogące ulec poprawie w rychłym czasie. Najokropniejszym był fakt, że cały ten urodzaj wyrósł na glebie, zaczerwienionej krwią pięciu tysięcy proskryptów. Ta krew zaś, zgodnie z wiarą starożytnych, musiała z siebie narodzić Erynję — Erynję wojen domowych. Twórca nowej konstytucji już do tych wojen nie dożył; dzięki bajecznemu swemu szczęściu utrzymywał Erynję w więzach letargu przez cały czas, co prawda krótki, swego życia. W niezachwianej ufności, że szczęście nie zawiedzie go do końca — popelnił nowe, bezprzykładne dziwactwo.
Prawo Walerjusza — jak widzieliśmy — dawało Sulli w ręce dożywotnią władzę królewską; ale nie miał on bynajmniej zamiaru zatruwać tą władzą całego swego życia. Po dwóch latach zgórą, ukończywszy dzieło, którego się podjął, na uroczystem zebraniu ludowem zrzekł się pełnomocnictw dyktatorskich i nanowo został zwykłym obywatelem rzymskim; oświadczył przytem, że gotów jest ponieść odpowiedzialność za wszystkie swoje czyny z czasów zarządu republiką. Lecz nikt nie miał odwagi pociągnąć go do odpowiedzialności.
Oczywiście — powie niejeden — łatwo mu było okazać te wielkoduszność, mając za sobą 10.000 gwardji swych Korneljuszów. Przypuśćmy; ale oto Sulla opuścił Rzym; udał się do swej posiadłości Kumańskiej, żył swobodnie, bądź to oddany hałaśliwym igrzyskom łowieckim i wystawnym ucztom, bądź to cichej pracy nad swemi pamiętnikami. I ani jeden cios nie ugodził weń choćby przypadkiem, ani jedna kropla trucizny nie wsączyła się do jego puharu odświętnego, ani jeden zabójca nie zakradł się za kotarę jego domu. Bezczynni byli mściciele proskryptów, bezczynni byli nędzarze, niezadowoleni z utraty przydziału chleba: winy, za które ktoś inny dziesięć razy odpowiedziałby życiem, uchodzą Sulli bezkarnie.
Nikt nie ośmiela się podnieść ręki na wybrańca fortuny, na zwycięzcę nie tylko nieprzyjaciół rzymskich, ale i samego Przeznaczenia rzymskiego.
Śmierć przyszła sama do niego — śmierć skutkiem silnego krwotoku w roku 78-ym. Ciało jego przywieziono do Rzymu; tłum, towarzyszący zwłokom, wzrastał z każdą chwilą; ciżba była nieprzejrzana, gdy ciało na polu Marsowem oddawano ogniowi. Nigdy jeszcze Rzym nie widział takiego pogrzebu.
Przechodząc do ostatniego aktu wielkiej tragedji, której bohaterką była republika rzymska, wyobrazimy tu przedewszystkiem te osobistości, które miały w niej zagrać odpowiedzialne role.
Pozostawiony przez Sullę senat, ten jedyny po jego reformie organ rządu, był znacznie liczniejszy niż p o przedni, ale co do jakości stał o wiele niżej. Stał niżej naprzód dlatego, że całe szeregi i to najlepszych jego członków zginęły głównie wskutek teroru obu Marjuszów, częściowo zaś wskutek teroru Sulli; powtóre dlatego, że w sprawie uzupełnienia kolegjum wzmocnionego do 600 członków — naczelnik rządu nie był zanadto w y bredny; zwolennikom swoim dawał w nagrodę miejsce w senacie, nie bacząc na ich zalety moralne i zasługi obywatelskie. Dzięki temu do liczby senatorów dostali się jutrzejsi łupieżczy namiestnicy, jak ów G. Werres, bicz Sycylji, którego umiejętne zdemaskowanie unieśmiertelniło Cycerona — a także jutrzejsi sprzedajni sędziowie w komisjach kryminalnych.
Mimo wszystko byli i teraz w senacie mężowie, którzyby w każdym okresie stanowili jego ozdobę. Śród przedstawicieli starego pokolenia przedewszystkiem powinien być wspomniany Metellus Pobożny (Pius), syn Numidyjskiego — tego samego, który sam jeden odmówił przysięgi na wierność zgubnym prawom Saturnina i wskutek tego zmuszony był udać się na wygnanie; szanowne swe przezwisko (które nasz «Pobożny» bardzo nieściśle oddaje) jego dostojny syn uzyskał za niezmordowaną gorliwość w sprawie powrotu ojca. Drugim w tej grupie sławnych był Kw. Katulus, syn zwycięzcy Cymbrów, jeden z dwóch konsulów w r. 78, roku śmierci Sulli. Trzecim był najbliższy pomocnik i przyjaciel zmarłego, L. Lukullus, któremu szkic niniejszy jest poświęcony; prawda, że potomność go zna raczej jako wynalazcę uczt lukullusowych», ale my go przedstawimy czytelnikowi z innej strony. Z nim razem wspomnieć trzeba mniej znakomitego, ale niemniej czcigodnego brata jego, Marka; ich miłość wzajemna, nawet w Rzymie, który słynął z mocy związków rodzinnych, uważana była za wzorową. — Byli to surowi arystokraci, sullaniści czystej wody; na czele umiarkowanych stali dwaj bracia, Gajus Aureljusz Kotta i Markus A. K., którzy, dostojnie nosili to sławne w historji rzymskiej imię. Śród młodych, nietyle członków senatu, ile kandydatów do tego kolegium — należało pięciu, o których tu musimy wspomnieć: Gn. Pompejusz, M. Krassus, M. Cycero, M. Kato i G. Cezar. Z tych dwaj pierwsi wsławili się pomocą, jaką dali Sulli, gdy ten, zwyciężywszy Mitrydata, wysadził swoje wojska u brzegów Italji. Będziemy jeszcze mieli o nich niejedno do powiedzenia.
Była to grupa mocna, zdolna, czynna; mogła dokończyć dzieła zbawienia Rzymu, zaczętego przez Sullę; np. wprowadzić konieczne złagodzenie w jego zbyt twardem prawodawstwie; mogłaby to uczynić, gdyby nie wątpliwy skład większości w kolegjum rządzącem. Ujawniło się to natychmiast po śmierci byłego dyktatora. Jeden z dwóch konsulów, sullańczyk, M. Lepidus, który miał później odpowiadać przed sądem za drapieżny zarząd Sycylji, uważał za lepsze przejść do partji popularów, którym brakło choć trochę zdolniejszego przywódcy; obiecał im ni mniej ni więcej, jak zniesienie całej konstytucji sullańskiej — i przedewszystkiem, rzecz jasna, przywrócenie zgubnego i demoralizującego prawa o nadziałach chleba. W istocie zaś chętnieby został drugim Cynną; wysłany przez senat do Etrurji, aby zgnieść rokosz, jaki tam wybuchnął, M. Lepidus skorzystał z powierzonej mu armji w ten sposób, aby samemu podjąć chorągiew buntu przeciw władzy senatu. Ale inne to już były czasy. Prawda, udało mu się doprowadzić wojsko pod mury Rzymu: ale wystąpił przeciw niemu drugi konsul, dzielny i zacny Katulus. Rozbił armję Lepida, który uciekł do Sardynji i tam wkrótce umarł od choroby. Tak niedorzecznie się skończył niedorzecznie uknuty tumultus Lepidanus, jak go nazwali Rzymianie.
Nie doszłoby do tego «tumultu», gdyby nie wielkie pełnomocnictwa, jakiemi większość senatu obdarzyła niesumiennego konsula-zbiega; ale na nieszczęście ta większość pod względem moralnym stała bardzo nisko — i ton nadawali w senacie nie wyżej wspomniani ludzie uczciwi i oddani republice, ale jednostka bezecna, nie lepsza od M. Lepidusa, — mianowicie G. Korneljusz Cetegus. Uśmiechała mu się nadzieja, że po Cynnie i Sulli będzie trzecim Korneljuszem — królem Rzymu. Dajmy na to, że mu się to nie udało — i korona monarsza «trzeciego Korneliusza» w dalszym ciągu nęciła awanturników, jak to jeszcze zobaczymy. Ale dzięki swym próbom śród sprzedajnych członków większości uzyskał on bądź co bądź wielkie wpływy, hańbiąc jednocześnie swem rozpustnem życiem tę partję, która, choć z oburzeniem, musiała go znosić w swem kole.
Jednakże Italja po buncie lepidowym była jakiś czas spokojna; natomiast państwo w całości przeżywało bardzo trudne czasy. Nad Azją po dawnemu wisiał miecz zwyciężonego, lecz nie zniszczonego Mitrydata; morza były pod władzą piratów, którzy z łatwością korzystali z wyników rzymskich wojen domowych; prowincje zaś zachodnie, obie Hiszpanje, były oderwane od całości państwa przez pozostałych zwolenników Cynny, przez demokratyczną emigrację z Kw. Sertorjuszem na czele.
Ten utalentowany i szlachetny marzyciel szczerze uwierzył w zapowiedziany na rok 83 koniec świata. Kiedy wojna domowa skończyła się klęską jego partji, Cynnańczyków, Sertorjusz z gromadką współideowców udał się ku granicom Atlanta, na tamtą stronę słupów Herkulesa, aby odkryć te Wyspy Szczęśliwe, które Jowisz obiecał pobożnym synom wieku żelaznego po zburzeniu świata. Próby jego zostały uwieńczone powodzeniem: żeglarze, którzy przybyli z morza, opowiadali mu o wyspach na oceanie Atlantyckim opodal brzegu Afryki (dziś nazywamy je wyspami Kanaryjskiemi), których klimat jest nader przyjemny, których gleba sama bez wysiłku człowieka rodzi to wszystko, co jest potrzebne do życia. I Sertorjusz zapłonął chęcią, by tam zamieszkać, aby żyć w pokoju, w oddali od tyranii i nieskończonych wojen; przepłynął do Afryki, ale w Maurytanji pochwycił go ogień płonącej tam wojny. Przedrzeć się dalej, pojechać na pożądane wyspy było rzeczą niemożliwą; tymczasem zjawili się u niego posłowie od Luzytanów w Hiszpanji zachodniej z prośbą, aby przyjął nad nimi dowództwo w ich wojnie z Rzymem.
Co sprawiło, że Sertorjusz przyjął tę propozycję — nie wiemy dokładnie; ale od tego czasu widzimy marzyciela dowódcą w towarzystwie jego «białej łani», niewidzianego dotychczas w Europie zwierzęcia, zapewne antylopy, którą przywieziono dla niego z tychże Wysp Szczęśliwych. Widział w niej zwiastunkę bogini Artemidy, naradzał się z nią i postępował zgodnie z tem, co mu się wydawało jej radą. Hiszpanie jest to naród bardzo wrażliwy; Sertorjusz sam był także osobistością czarującą, obecność zaś przy nim cudownej łani podnosiła jego urok do najwyższego stopnia. Ubóstwiali swego wodza i tysiącami składali przysięgę, że oddadzą życie za niego. On zaś nie poprzestawał na tem, że ich prowadził na wojnę; dla dzieci szlachty urządził szkołę, w której uczył je wszystkich przedmiotów po łacinie i po grecku, kładąc w ten sposób podstawę cywilizacji i romanizacji półwyspu. W niedługim czasie półwysep cały należał do niego: prowincje hiszpańskie były dla Rzymu stracone, ukazał się nowy Hannibal; i można było oczekiwać, że podobnie jak stary, poprowadzi on swoje wojsko hiszpańskie przez Pireneje i Alpy do Italji.
Do tego oczywiście niepodobna było dopuścić. Zaczęła się wojna Sertorjańska (7972). Początkowo, jeszcze za życia Sulli, wysłany został przeciw Sertorjuszowi Metellus Pobożny, wódz stary i doświadczony; ale Hiszpanów natchnął jakiś cud i Metellus, mimo całe swe męstwo i rozwagę — nic nie mógł przeciw nim uczynić.
Wówczas zaproponował swe usługi Pompejusz: ściśle biorąc, było to niezgodne z prawem: «trzydziestoletni rycerz» rzymski żadnych urzędów kurulnych jeszcze nie zajmował, był poprostu osobą prywatną, a taki privatus cum imperio uważany był za zjawisko bardzo nierepublikańskie. Ale jego sława, uzyskana w wojnie domowej, dzięki czemu zdobył sobie przezwisko «Wielkiego», zrobiła swoje: dano mu armję, i udał się do Hiszpanii.
Tu Sertorjusz po swych powodzeniach w wojnie z Metellem stał się bardziej niż kiedykolwiek bożyszczem swoich poddanych. Jego biała łania, oswojona i mądra, ciągle jeszcze była przy nim. Czasami lania nagle go porzucała; wówczas wpadał w rozpacz i Hiszpanie również. Ale potem łania również niespodzianie wracała i wtedy Sertorjusz jasno rozumiał, że ona była u swej bogini i wraca do niego, by mu objawić jej wolę. Z taką wiarą naród bywa niezwyciężony; Pompejusz przekonał się o tem równie dobrze, jak przedtem Metellus. I kto wie, jak długo jeszcze przeciągnęłaby się wojna z Sertorjuszem, gdyby nie zdrada w jego własnym obozie.
Po zwalczeniu buntu Lepida do Sardynji uszedł z pewną garścią rokoszan niejaki Perpenna, osobistość równie ciemna, jak i sam jego wódz naczelny. Powszechna miłość do Sertorjusza była mu bielmem w oku; wyobrażał sobie, że gdyby jego usunąć, to on sam zostanie przywódcą emigrantów rzymskich i powstańców hiszpańskich. Wyzyskując jedno z licznych powodzeń oręża powstańców, — urządził u siebie ucztę i zaprosił na nią Sertorjusza. Uczta była hałaśliwa i rozwiązła; Sertorjusz, który przyzwyczaił swoich ludzi do życia surowego i trzeźwego, widocznie doznawał przykrości wobec tego pijaństwa — i gotów był porzucić orgję. Wówczas Perpenna rzucił puhar na ziemię; było to dla spiskowców umówionym znakiem. Ci nagle rzucili się na Sertorjusza i zamordowali go.
Perpenna cel swój osiągnął; ale niedługo się cieszył swem powodzeniem. Zniknęła aureola cudu; przy bladem świetle dnia wszystko przybrało kształt pospolity. Pompejusz z łatwością przełamał buntowników hiszpańskich i rzymskich — i przyłączył zpowrotem prowincje hiszpańskie do republiki rzymskiej. Ze zwycięską swą armją wrócił do Italji (r. 72).
Co tu znalazł, zobaczymy w opowiadaniu następnem. Teraz nawróćmy do roku śmierci Sulli i zobaczmy, jak rozwijały się sprawy na wschodzie świata rzymskiego.
Tu od czasu odjazdu Sulli panował słomiany pokój, na krótko jeno przerwany t. zw. drugą wojną Mitrydatową (83—81); dała ona zastępcy Sulli, Murenie, przyzwoity triumf, ale zresztą nic się nie zmieniło. Położenie rzeczy było bardzo podobne do tego, jakie widzieliśmy w Numidji jugurtyńskiej: naród nie chciał wojny, była ona sprawą jednego człowieka — i tylko ze śmiercią jego mogła się skończyć. Podobieństwo można tu spostrzec jeszcze bliższe: jak Jugurta szukał poparcia u swego świekra, Bokcha mauretańskiego, tak samo naturalnym sojusznikiem Mitrydatesa był jego zięć-król armeński Tigranes. Człowiek próżny i niespokojny — ze swojego kraju i dzielnic sąsiednich stworzył sobie obszerne królestwo, nazwał siebie «królem królów» i założył nową stolicę, którą dumnie nazwał Tigranokertą (t. j. Tigranogród) — i w tym celu zburzył przedtem cały szereg miast swego państwa. Ale plątać się w walkę z Rzymem nie miał najmniejszej ochoty, nie bacząc na natarczywe prośby swego teścia.
Mitrydates na chwilę nie porzucał myśli o wznowieniu wojny; powodem ku temu stało się zajęcie przez Rzym (r. 75) Bitynji, którą testamentem zapisał mu jej król ostatni — Nikomedes III. Tym sposobem Rzymianie stali się bezpośrednimi sąsiadami Pontu, i przytem było to groźne dla położenia Mitrydata nad morzem Czarnem, które ten uważał za swoje. I Mitrydates, wzburzony tym nowym zaborem, wypowiedział wojnę Rzymowi — trzecią wojnę Mitrydatową (74—63).
Naturalnymi jego sojusznikami byli Tigranes, Sertorjusz i piraci. Pierwszemu z nich zaproponował przymierze pod warunkiem, aby ten ustąpił mu całą Azję Mniejszą; Sertorjusz zgadzał się ustąpić mu Bitynję, którą zawładnął rząd Sulli, ale o tem, by oddać starą prowincję rzymską, Azję, dziedzictwo Attalidów — nawet i słyszeć nie chciał. Mocno to ochłodziło zapał Mitrydata: «Cóż to on nam powie z Kapitolu — mówił wzburzony — jeżeli tak trudno się z nim porozumieć na wygnaniu», Tem wartościowsza była pomoc, jaką mu okazali władcy morza — piraci; ale o tem państwie w swoim rodzaju pomówimy niżej.
Na szczęście Rzymu jednym z jego konsulów był 74 L. Lukullus. Już go trochę znamy: człowiek wysoko wykształcony, filhellen w duchu, pełny zapału czciciel Akademji platońskiej i przytem najbardziej w swoim czasie utalentowany dowódca armji. Rola jego jako naczelnika wojsk przeciw Mitrydatowi była, zdaje się, zgóry wskazana, a mimo to musiał poniżać się przed rozpustnym Cetegiem, którego nienawidził i którym gardził, oraz przed jego faworytką Precją, aby rzeczywiście otrzymać konieczne pełnomocnictwo. Dla dobra Rzymu i to uczynił i cel w ten sposób osiągnął.
Pierwsze wystąpienia Rzymian zazwyczaj kończyły się niepowodzeniem. Kolega Lukulla, M. Kotta, otrzymał dowództwo jedynej, ale wybornej floty rzymskiej; z nią udał się na wody greckie. Ale Mitrydates w przymierzu z korsarzami okazał się o wiele mocniejszy od niego i Kotta zmuszony był szukać ucieczki w ufortyfiwanej przystani Chalcedonu (naprzeciw Bizancjum). Tu był bezpieczny i mógł spokojnie oczekiwać Lukulla, który mu spieszył na pomoc ze swemi legjonami; ale on chciał rozbić wroga samodzielnie. Przedsięwziął wypad, ale zmuszony był się cofnąć. Flota poncka, w pościgu za cofającymi się, wraz z nimi wdarła się do przystani i zniszczyła całą siłę morską Kotty i Rzymu.
Był to cios bardzo ciężki: jak Sulla, tak Lukullus w czasie wyprawy wiele cierpiał z powodu braku okrętów. Jednak jego przybycie poprawiło sprawę. Nie bacząc na szemranie swoich żołnierzy, którzy liczyli na bogate łupy w opuszczonych miastach królestwa Mitrydata — wytrwale szedł do Chalcedonu, aby ocalić resztki armji Kotty: «Życie jednego żolnierza rzymskiego — mówił — jest dla mnie droższe, niż wszystkie skarby królewskie». Żołnierze byli mu posłuszni; a jednak było to początkiem rozdźwięku pomiędzy nim a wojskiem.
Istotnie, na tem polegał tragizm jego położenia. Legjony jego składały się z t. zw. «fimbrjańczyków»: byli to ci nowozaciężni Cynny, którzy, posłani pod dowództwem Walerjusza Flakka przeciw Sulli, dopuścili naprzód do tego, że Fimbrja zamordował swego naczelnika, potem zaś od Fimbrji przeszli do Sulli. Rzymianie, bardzo wrażliwi na sprawy honoru wojskowego, nie spieszyli się z odwołaniem zepsutych żołnierzy, aby nagrodzić ich ziemią po służbie — i legjony te zgórą dziesięć lat przesiedziały na obczyźnie. Ale szczęście Lukulla ich oczarowało — i z początku wszystko szło pomyślnie.
Oswobodziwszy wojsko Kotty, Lukullus ruszył przeciw głównym siłom Mitrydata, które oblegały greckie miasto Kizyk na Propontydzie — miasto sławne, w którem wciąż żyło nienaruszone męstwo starej Hellady. Rozpoczęło się sławne oblężenie podwójne: oblegającego Mitrydata oblegał Lukullus. Bohaterstwo mieszkańców okazało się mu istotną podporą: pomimo wielkiej przewagi liczebnej wojsk Mitrydata — prawie całą zimę trwające oblężenie, przyniosło w wyniku zupełne niemal zniszczenie armji ponckiej. Latem r. 73 Mitrydates uciekł w granice swego państwa, pozostawiwszy około 200.000 trupów pod murami Kizyku.
Skończył się pierwszy okres wojny — usunięcie Mitrydata z okupowanej przez niego prowincji; zaczął się okres drugi — wojna w samym Poncie. Tu przedewszystkiem zatrzymała Lukullusa Amizos, stolica Mitrydata; oblężenie tego miasta zajęło całą następną zimę. Jego zdobycie pozostawił swemu podnaczelnikowi Murenie, sąm zaś z głównemi siłami wyruszył na drugie miasto Pontu — na Kabirę. Tu znajdowały się najcenniejsze skarby króla; kiedy i to miasto zostało zdobyte, Mitrydates zaniechał dalszego oporu i uciekł do swego zięcia Tigrana. Ale zanim opuścił Pont, przedtem w zwierzęcy sposób zamordował swoje żony i siostry, aby się nie dostały w ręce zwycięzcy.
Z tak zadziwiającą szybkością skończył się i drugi okres wojny: wczorajszy władca Azji szukał ucieczki u swego jeszcze potężnego krewniaka i sąsiada: jak niegdyś Jugurta u Bokcha. Dla Lukulla ucieczka Mitrydara była wskazówką dalszych jego planów działania: należało iść za przykładem Marjusza i zażądać od Tygrana, aby wydał niebezpiecznego wroga. Ale Marjuszowi tę trudną służbę wyświadczył Sulla; Lukullus zaś mógł ją poruczyć tylko swemu szwagrowi, którym był Appjusz Klaudjusz. Appjuszowi nie sprzyjała Afrodyta: Tygranes mu odmówił.
Odpowiedzią Lukulla mogło być tylko wyzwanie na wojnę samego Tygrana. Prawda, siły jego były niewielkie: odliczywszy te, które zmuszony był pozostawić w Poncie, miał do rozporządzenia ledwie dziesięć tysięcy żołnierzy; mimo wszystko przeprowadził ich przez Eufrat, aby podjąć oblężenie nowej stolicy państwa armeńskiego, Tygranokerty. Gdy mu donieśli, że Lukullus idzie przeciw niemu, Tygranes kazał powiesić gońca; oczywiście sprawie to nie pomogło. Kiedy zaś zauważył, że sam dowódca rzymski się przybliża, zaczął się Śmiać: «na poselstwo to za wiele, na wojsko — za mało» — i postanowił zgnieść wroga swoją dwuchsettysięczną armją, w której samych katafraktów (t. j. pancernych na koniach okrytych kolczugą w rodzaju rycerzy średniowiecznych) — było więcej, niż ten miał żołnierzy. Ale tam zato był Lukullus.
Napróżno Lukulla ostrzegali przyjaciele, mówiąc, że wybrany przez niego dla bitwy dzień — rocznica klęski Rzymian w walce przeciw Cymbrom — był niefortunny; Bukullus powiedział: «Dzięki mnie stanie się fortunny». I dotrzymał słowa. Nieomylnem okiem, godnem naczelnika armji, odkrył pewne wzgórze, którego nie domyślił się zająć Tygranes. Opanował to wzgórze — i jak huragan spadł na armję nieprzyjacielską — a jego legjoniści mieli już tylko jedno zadanie — siekać uchodzących. — «Z ich strony padło sto tysięcy, z naszej pięciu ludzi»: tak pisał w swem doniesieniu do senatu.
Nawet w sławnej czynami wojennemi historji Rzymu mu nie było jeszcze nigdy takiej bitwy. A jednak do końca wojny było jeszcze daleko. Wystraszony Tygranes oddał teraz kierownictwo armji staremu teściowi, Mitrydatowi; pod jego doświadczoną ręką sprawa rychło przyjęła zwrot wcale inny. Napróżno Lukullus starał się szybkim pochodem do właściwej Armenji uwieńczyć swoje zwycięstwo: surowy klimat górzystego kraju zmusił go do odwrotu. Tego jednego niepowodzenia było dość, aby głuche niezadowolenie jego wojska, którego nie przejednały żadne zwycięstwa, zmieniło się w otwarty rokosz.
Widzieliśmy, jakie były główne przyczyny tego niezadowolenia; do nich w czasie pochodu przyłączyły się nowe. Zapalony filhellen, Lukullus, nie pozwolił rabować miast greckich, to po pierwsze. Powtóre, szczodrze obdarowując żołnierzy, nie zapominał i o sobie — i namiot jego był pełen cennych sprzętów artystycznych, które kłuły oczy żołnierzy. Wszystko to jednak nie miałoby znaczenia: ale oto zjawił się w — wojsku: drugi jego szwagier, brat nieudanego Appjusza, Publjusz Klodjusz — o którym jeszcze niemało usłyszymy. Był to demagog i warchoł pierwszej klasy; mówiąc o Lukullu, zwracał uwagę żołnierzy na przykrości wieloletnich wypraw, — i za przykład im stawiał korzyści, jakie swoim wojakom dawał Pompejusz po znacznie krótszej wojnie sertorjańskiej. W wyniku tej propagandy dawni fimbrjańczycy odmówili posłuszeństwa swemu wodzowi.
Teraz Lukullowi pozostawało tylko uwieńczyć swe czyny bohaterskie najwyższym czynem wojskowym — odwrotem. Ten jego odwrót z Mezopotamji do prowincji Azji, wykonany na czele małej a przytem zbuntowanej armji, wśród tysiąca niebezpieczeństw, w kraju nieprzyjaznym — znawcy stawiają narówni z odwrotem 10.000 Greków pod dowództwem Ksenofonta: i liczba wojska i droga była ta sama. Odwrót Lukulla powiódł się całkowicie: jak dawni bohaterowie walk baśniowych, bez strat dotarli do miejsc przeznaczonych, a stanowisko Lukulla zajął Pompejusz (r. 66).
Zanim zajmiemy się jego osobą, opowiemy do końca historję Lukulla. W Rzymie również podnieśli głowę jego wrogowie, a przedewszystkiem rycerze-spekulanci, oburzeni uczciwem sprawowaniem rządów w prowincji azjatyckiej. Wprawdzie już Sulla, jak widzieliśmy, odebrał owym rycerzom dzierżawy azjatyckie, ale Sulla nałożył na prowincję okrutną kontrybucję za rzeź, dokonaną nad obywatelami rzymskimi, rycerzom zaś udało się wyzyskać ten tan rzeczy dla nowej, jeszcze złośliwszej spekulacji: wypożyczali oni gminom potrzebne kapitały na olbrzymie, lichwiarskie procenty. Azja doprowadzona była do rozpaczy; nader często się zdarzało, że rodzice dla opłacenia raty długu zaprzedawali dzieci w niewolę, a rycerze bez skrupułów nabijali swe kabzy. Otóż Lukullus wystąpił tu jako zbawca dręczonej prowincji: przeciw drapieżnikom zastosował środki stanowcze i mocne, obniżył nadmierne procenty i przyznał dłużnikom słuszne prolongaty w spłacaniu kapitału; cala Azja odetchnęła swobodniej, błogosławiąc imię Lukulla. Tylko lichwiarze, których brudne operacje zniweczył, byli niezadowoleni.
Lukullus, wróciwszy do Rzymu, zrozumiał, że już nie będzie odgrywał dotychczasowej roli politycznej; ze spokojem przyjął tę nieusprawiedliwioną zmianę sytuacji w swem świetnem życiu. Miłośnik rozkoszy, lecz nie sprośnej, jeno wytwornej i uduchowionej, wynagradzał sobie teraz trudy i braki swoich wypraw azjatyckich. Zaczął więc budować pałace i wille — w Rzymiec, w górach Albańskich i na brzegu błogosławionej zatoki neapolitańskiej. Miłował to połączenie architektury z naturą, które nas tak zachwyca na malowidłach pompejańskich: tu lekkie kolumnady obejmowały woniejące gaje, tam fale rozbijały się o fundamenty wysuniętego w morze kjosku. Nie dla samego siebie budował to wszystko: życzliwy gospodarz chętnie przyjmował u siebie przyjaciół i ugaszczał ich temi «ucztami lukullusowemi», których serja zaczęła się właśnie teraz, kiedy zerwał z życiem politycznem, i które uwieczniły jego imię, niestety, daleko więcej, niż Kizyk, Kabira i Tygranokerta. Bądź co bądź, i teraz rozkosze duchowe stawiał na pierwszem miejscu. Helleńskich miast, jak wiemy, nie pozwalał rabować w czasie swych wypraw, ale skarby Mitrydata i Tygrana uważał za swoją prawowitą zdobycz. To też jego pałace i wille zostały przyozdobione dziełami greckiego dłuta i greckiego pędzla; były to prawdziwe muzea, które Lukullus chętnie pokazywał znawcom. Jeszcze chętniej otwierał dostęp do swej bibljoteki — omal nie pierwszej w Rzymie, otwartej dla użytku publicznego. Nietylko szafy i stoły znajdował tu miłośnik nauki czy literatury: orzeźwiające chłodem kolumnady, cieniste aleje nęciły do przechadzki z pergaminowym zwitkiem w ręku — i sam pełen życia gospodarz nieraz tu przychodził pogawędzić z uczonymi na temat, który ich zajmował.
Tak to przeżywał Lukullus ostatnie swe lata: cicho i spokojnie, nie pomnąc krzywd, uczynionych przez kogokolwiek, nawet przez Pompejusza, który go pozbawił owoców zwycięstwa w Azji; równie cicho i spokojnie zgasł, o dwadzieścia prawie lat przeżywszy swego przyjaciela Sullę. I dopiero jego śmierć przypomniała Rzymianom, że był mężem wielkich zasług wojennych; lud chciał go koniecznie pochować uroczystym pogrzebem na polu Marsowem — ale brat umarłego z niemałym trudem zdołał skłonić jego wielbicieli, aby mu pozwolili spokojnie odpocząć pod dębami ulubionego Tusculanum na górze Albańskiej.
Dziś nie tylko jego bohaterskie czyny pokryła niepamięć, ale też pałace i wille, muzea i bibljoteki zniknęły z oblicza ziemi. I tylko jeden pomnik aż po dzień dzisiejszy mówi znawcom o Lukullu i o jego wyprawach azjatyckich: to nasza ulubiona czereśnia. Rosła ona obficie nad brzegami Pontu; Grecy nazywali ją kerasos od jej zwartego jak róg (keras) — drzewa. Od jej imienia nawet nadmorskie miasto dzielnicy Ponckiej zostało nazwane Kerasuntem. Tu ją ujrzał Lukullus; spodobała mu się, więc nakazał ją przenieść do Italji, gdzie była dotychczas nieznana. Stąd rozszerzyła się po całej Europie; od ludów romańskich (cerase, cerises) przejęli ją samą i jej imię Niemcy (Kirschen), od nich zaś Słowianie (czereśnia z zachowaniem niemieckiego «n», końcówki liczby mnogiej). I jeżeli już mamy łączyć pamięć o Lukullu z wrażeniami smaku to niechaj jej symbolem będzie raczej ten miły dar naszej wiosny — niż osławione «uczty Lukullusa».
Musimy teraz znowu cofnąć się nieco wstecz, jednakże nie do roku śmierci Sulli, lecz do tego późniejszego momentu, kiedy wojna Sertorjańska przybliżała się do końca, i gdy świetne zwycięstwo Lukulla pod Kizykiem spełniało nadzieje Rzymian również i na Wschodzie. Był to rok 73.
Jak wiemy, zagłada świata rzymskiego oczekiwana była w roku 83. Potwierdzeniem tych oczekiwań był pożar Kapitolu, tego symbolu wieczności miasta, a zarazem jego puklerza. Kiedy jednak skazane na zagładę państwo znalazło sobie zbawcę w osobie Sulli, żywotność wróżby, jak zwykle, przystosowała się do nowych okoliczności, utrzymując, że los Rzymu będzie rozstrzygnięty trzema ciosami, zadawanemi w odstępach lat dziesięciu. Drugi cios, zatem, miał uderzyć w roku 73. Tak się też stało.
Narówni ze świątynią narodową na Kapitolu Rzym czcił u jej podnóża, na forum, niegasnący ogień Westy, symbol nietykalności i nieśmiertelności wewnętrznego, przy ognisku domowem, życia miasta. Żaden posąg nie przedstawiał wierzącym rysów dziewiczej Westa — był to sam płomień, który palił się w jej okrągłej świątyni. Czuwały nad nim Westalki (virgines Vestales), które wiodły tu we «dworze Westy» (atrium Vestae) surowy żywot klasztorny pod dozorem najstarszej z ich grona (virgo maxima). Lud oddawał im niezmierną cześć: ale też i one powinny były czuwać nad sobą i święcie dotrzymywać przysięgi dziewictwa, jaką złożyły bogini. I oto w owym roku 73 zdarzyło się coś, co jak piorunem poraziło strwożone umysły obywateli: okazało się, że dwie Westalki złamały przysięgę. Oznaczało to obrazę samej bogini ogniska państwowego; oznaczało przeniknięcie śmiertelnej zarazy do wnętrza samego państwa i skalanie znicza rodzinnego. Cokolwiek jeszcze oznaczało — dość, że wyjaśnienie strasznej zagadki nie kazało na siebie długo czekać: w tymże r. 73 wybuchło w Italji powstanie niewolników.
Dlaczego właśnie teraz? Ażeby odpowiedzieć, trzeba omówić, czem było niewolnictwo w świecie starożytnym wogóle, a w szczególności w I wieku przed Nar. Chr. Niewolnictwo w swej starej formie, czyli taki porządek prawny, którego mocą jeden człowiek, jako «niewolnik», staje się «rzeczą» drugiego człowieka, swego «pana» — napotyka się dzisiaj tylko u dzikich: niewolnictwo takie było wytworem pierwotnych warunków życia społecznego. Antyczny świat kulturalny odziedziczył tę organizację po swych praojcach z dawnych stuleci; pod tym względem narody antyczne, t. j. grecki i rzymski, nie odróżniają się od innych narodów starożytności. Różniły się zaś od nich tem, że naprzód w pracy myślicielskiej swoich najlepszych poetów i filozofów, potem zaś w pracy prawodawczej swoich jurystów, a wreszcie w samem życiu potępili niewolnictwo. I jeżeli my dziś uważamy niewolnictwo za rzecz haniebną, to jest to zasługa naszego mistrza — świata antycznego. Głównem źródłem niewolnictwa była świadomość, że stosunki prawne istnieją tylko między współobywatelami albo sprzymierzeńcami, między nieprzyjaciółmi nie istnieją — że zatem w razie zwycięstwa zwyciężeni wraz z całą swą majętnością stają się własnością zwycięzców. Oczywista jednak, że takiego rodzaju niewolnictwo groziło raczej kobietom, niż mężczyznom: jeniec rzadko bywa pokornym i gorliwym niewolnikiem. W tej gminie, którą nam opisuje Homer, niewolnicy stanowią wyjątek: są to po największej części ludzie porwani albo kupieni w dzieciństwie. Zato niewolnic jest wiele: używane są głównie do pracy domowej — do przędzenia, tkania, mielenia ziarna, pieczenia chleba. Także i w późniejszym czasie aż do VI w. niewolnicy nie mieli większego znaczenia w gospodarstwie; dlatego to Periander koryncki mógł znieść niewolnictwo W swem państwie, nie sprowadzając szczególnych wstrząsów w jego życiu gospodarczem.
W V i IV wieku położenie rzeczy się zmienia; ale tu musimy rozróżniać gospodarstwo rolnicze i przemysłowe. W rolnictwie dzięki Solonowi (tymczasem poprzestaniemy na Atenach), przeważa drobna własność, a wraz z nią i swobodna praca włościańska; mają coprawda i włościanie swego Manesa, swoją Syrę albo Trattę, ale są to raczej towarzysze, którzy dzielą pracę swych gospodarzy. Ubogi grunt Attyki nie mógł wyżywić jej ludności; trzeba było przywozić zboże i w tym celu wywozić przetwory przemysłowe; aby przy ich pomocy zdobyć rynki zagraniczne, trzeba było, aby produkcja kalkulowała się tanio — i dlatego zkolei potrzebna była tania niewolnicza, nie zaś droga wolna praca. Masowe niewolnictwo zatem wprowadzono naprzód w dziedzinie przemysłu. W każdym razie jego rozmiary były bardzo skromne; ojciec Demostenesa np., którego uważano za właściciela znacznej fabryki broni, dawał pracę 33 niewolnikom. Dlatego to w Grecji wogóle niewolnictwo nie stanowiło elementu szczególnie szkodliwego; słyszymy czasem o ucieczkach niewolników, ale nigdy o ich powstaniach.
Inaczej działo się na Zachodzie, w atmosferze Kartaginy. W tem państwie, jak wiemy, po raz pierwszy praca niewolnicza była wyzyskana na wielką skalę w dziedzinie rolnictwa — zapomocą systemu plantacyj, bardzo podobnego do systemu, uprawianego w południowych stanach Ameryki północnej, a znanego wszystkim w latach dziecinnych z «Chaty wuja Toma». Z Kartaginy system przejęła Sycylja, a stąd Italja. Sprzyjał temu cały szereg czynników. Włościanie rzymscy, odrywani przez wojny, oczywiście zapuszczali swe gospodarstwa i stopniowo odprzedawali je swoim bogatym sąsiadom-dziedzicom; ci, widząc w majątkach ziemskich główne źródło swego dobrobytu (wiemy już, że stan senatorów miał zakazany handel) — starali się uprawiać ziemię możliwie najtaniej, czyli zapomocą pracy niewolniczej, nie zaś wolnej. Swobodni wieśniacy, nie znajdując dla siebie pracy uzupełniającej u właścicieli ziemskich, zmuszeni byli wędrować do Rzymu. Stąd więc powstawały z jednej strony bezrobocie i nadziały chleba, skarb obciążające, z drugiej zaś jeszcze większy rozrost pańskich «latifundiów», — jak nazywali Rzymianie obszerne posiadłości. Niewolników dostarczały bezustanne wojny, zwłaszcza na Wschodzie, a także polowania na ludzi, czem się znów gorliwie zajmowali piraci. Ponieważ jeńcy byli niewolnikami niepewnymi, trzeba było trzymać ich nader surowo; dzielili się oni na «dziesiątki» i «setki» pod dozorem «dziesiętników» i «setników»; nocowali często w podziemnych «ergastulach»; pracowali pod kijem, a za nieposłuszeństwo i inne występki podlegali torturom i ukrzyżowaniu. Rzecz zrozumiała, że żywili nienawiść względem swoich panów, jako też i względem państwa, które tych panów popierało.
Szkodliwość tego niewolnictwa — pominąwszy jego zasadniczą niemoralność, którą trzeba przedewszystkiem podkreślić, — polegała na tem, że praca niewolnicza tworzyła niezwalczoną konkurencję dla wolnej pracy włościańskiej i w ten sposób doprowadzała chłopów do ruiny, powiększając masę stołecznego proletarjatu bezroboczego — to ognisko wszystkich zamętów w państwie; ponadto zaś niewolnictwo roztapiało kulturalną ludność italską w miljonach wychodźców niekulturalnych, ciemnych i zabobonnych, ze szczepów północy, wschodu i południa; przechodząc z wolnego stanu w stan niewolnictwa, szczepy te spadały jeszcze niżej, umysłowo i moralnie. Niewolnictwo napełniało Italję miljonami wrogo względem niej usposobionych ludzi, którzy oczekiwali pierwszej lepszej sposobności, aby od słów przejść do czynu.
Takim czynem było powstanie roku 73. Nie było to pierwsze powstanie w republice rzymskiej: już wkońcu II wieku rozpętały się na Sycylji dwie krwawe «wojny niewolników», jak je nazywamy. Była to jednak tylko prowincja i to taka, która od najdawniejszych czasów aż po dni ostatnie była klasyczną ziemią tajemnych stowarzyszeń i spisków. Powstanie ominęło wówczas Italję, głównie dlatego, że niewolnicy w tej, przeważnie hodującej bydło, krainie byli mniej stłoczeni, niż na Sycylji. Oczywiście odosobnione bunty mogły się tu i owdzie wydarzać, i jak widzieliśmy, wojny domowe sprawiały nieraz, że «gromady» niewolnicze wyzwalano i uzbrajano, ale do wybuchu powstania niewolników nie dochodziło.
Jednym z czynników, które wpłynęły na wybuch obecnego powstania, było czysto rzymskie urządzenie gladiatura. Szczegółowo opiszemy ją niżej; tu wystarczy powiedzieć, że «gladjatorami» (od gladius — miecz) nazywali się niewolnicy, przeznaczeni do tego, żeby podczas igrzysk z orężem w ręku walczyć ze sobą nie na życie, lecz na śmierć — dla uciechy ludu, który się zbierze dla ich oglądania. Takich „par» (paria) występowało nieraz po kilka dziesiątków, i ta okrutna zabawa w owych czasach zdołała już opanować całą Italję i rozszerzała się nawet w prowincjach. Oczywiście na gladjatorów wybierano niewolników najsilniejszych, zręcznych i śmiałych, zwłaszcza z pomiędzy jeńców wojennych; zapewne i w niewoli pamiętali oni o swojej dawnej wolności i pałali namiętną żądzą powrotu do tej wolności. Dlatego trzymano ich pod surowym dozorem w osobnych «szkołach» (ludi), albo ściślej mówiąc, w koszarach.
I oto właśnie w roku 73-im kilkudziesięciu takich gladjatorów zbiegło Z koszar kapuańskich i zajęło niedostępną pozycję na górze Wezuwjuszu. Góra ta była wówczas wygasłym wulkanem, tonęła cala w winnicach i innej zieleni, ale nie miała jeszcze tej formy spadzistego, ze wszystkich stron dostępnego stogu, ukształtowanego przez powtarzające się w ciągu ostatnich dwu tysiącleci wybuchy. Przedzierżgnąwszy się z niewolników-gladjatorów w szajkę wolnych zbójców, napełnili przerażeniem najbliższe miejscowości «szczęśliwej Kampanji»; obrali oni trzech hersztów, z których głównym był Spartak, pochodzący z Tracji. Ten zasługujący na szczególną uwagę człowiek miał w żyłach krew nietylko wolną, ale nawet książęcą: przynajmniej jego imię i pochodzenie wskazują nań, jako na członka rodu Spartokidów, który między innemi dał wodzów i królów «państwu Bosporskiemu» w Taurydzie.
Gladjatorzy podczas swej ucieczki zagarnęli transport broni gladjatorskiej; przy jej pomocy odparli rezerwistów kapuańskich i, zawładnąwszy prawdziwym orężem wojskowym, porzucili oręż gladjatorski. Teraz Rzymianie wysłali przeciwko nim pretora Klaudjusza Albina z oddziałem trzechtysięcznym; Albin, zająwszy wąski przesmyk, dający dostęp do pozycji wybranej przez Spartaka, zaczął go osaczać w nadziei, że głodem zmusi go do poddania. Ale Spartak był chytrzejszy: z rosnących tu obficie winnych latorośli kazał upleść lekkie drabinki, po których z całą swą watahą spuścił się stromem zboczem góry na równinę. I oto, kiedy Albin przypuszczał, że powstańcy są na górze i dalej ich oblegał, Spartak napadł na niego z tyłu i zawładnął jego obozem. Zdobyta w ten sposób broń umożliwiła uzbrojenie całej gromady niewolników, którzy się zbiegli. Toż samo zrobił Spartak po swem drugiem i trzeciem zwycięstwie, tak, że wkrótce rozporządzał armją, złożoną z 70.000 ludzi.
Położenie poczęło budzić niepokój: gdy wojna przeciągnęła się i na następny, 72 rok, senat uznał za konieczne wyprawić przeciw niewolnikom obu konsulów.
Rzymianie mieli ułatwione zadanie skutkiem niesnasek, jakie powstały w samej armji Spartaka: mniejsza część tego wojska, składająca się z ludzi pochodzenia gallo-germańskiego, pod dowództwem drugiego przywódcy Kriksa odłączyła się od głównej armji, aby na własną rękę kraj rabować. Konsul Gelljusz wyprawił przeciwko nim część swych legji pod dowództwem pretora Arrjusza, ten zaś dopadł Kriksa u stóp góry Garganu w Apulji, rozbił go i wyrznął jego bandę. Natomiast Spartak był zwycięski: kolejno pobił i konsulów, i namiestnika Gallji italskiej, i zwycięzcę Arrjusza. Zdawało się, że już całą Italję mają w swych rękach buntownicy.
Jednakże Spartaka trawiły chwilowe zwątpienia: rozumiał, że jego słabość polega na niedostatecznem przygotowaniu jego ludzi, i że wytrzymałość Rzymu wydrze mu wkońcu zwycięstwo z rąk. Powodzenie swoje chciał wyzyskać w ten sposób, żeby przejść przez Alpy i wrócić do kraju rodzinnego, gdzie ich oczekiwało życie pracowite, lecz wolne. Ale jego wojacy ani słyszeć o tem nie chcieli: jakże opuścić błogosławioną Italję, gdzie pozostało jeszcze tyle nierozgrabionych bogactw? Porzuciwszy zamiar pierwotny, niespodzianie poprowadził swoje wojsko na Rzym: bo jeżeli ma już pozostać w Italji, to trzeba było przede wszystkiem skończyć z jej ustrojem państwowym, a na jego miejsce wprowadzić — co? Kto może wiedzieć, jakie myśli roiły się w tej śmiałej i mądrej głowie? Ale jego bandy i na to się nie zgodziły. Bandy te, jak trafnie wyraził się Mommsen, zmusiły Spartaka, by został hersztem zbójców, podczas gdy on chciał być dowódcą armji.
Zabójstw, łupieży, podpaleń oto czego chcieli podwładni Spartaka, bojowcy-niewolnicy. Dla Italji zaczęła się prawdziwa, mówiąc po naszemu, hajdamaczyzna. Zniszczeniu ulegały folwarki, chaty, dwory szlacheckie, czasami i miasta; szczególnie lubowali się Spartakowcy w rabowaniu składów wina, i jeszcze długie lata później mówiono ocalałych amforach «szczęśliwej jesieni Opimjusza», że widać uniknęły grabieży Spartaka. Jeńców traktowali w sposób niesłychanie okrutny, co zresztą jest zrozumiale, bo i Rzymianie nie traktowali Spartakowców jako jeńców wojennych, lecz krzyżowali ich jako zbuntowanych niewolników. Ci nie zostawali im dłużni; szczególną ich przyjemnością było zmuszanie swoich jeńców, aby ci zkolei występowali jako gladjatorzy i walczyli ze sobą. Tak na stypie ku czci Kriksa stracono na ofiarę trzystu jeńców rzymskich.
Rzym był w rozpaczy. Trzeba było przyznać, że Spartak to pierwszorzędny przeciwnik, i dlatego należało przeciw niemu wysłać pierwszorzędnego dowódcę. Ponieważ zaś Lukullus walczył wówczas z Mitrydatem, Pompejusz zaś z Sertorjuszem, przeto na wojnę ze Spartakiem miał być wysłany trzeci po nich: M. Krassus.
Wspominaliśmy już o nim, ale wobec dokonanego teraz przezeń głównego czynu wojennego, stanowiącego podstawę późniejszej karjery politycznej — musimy o nim pomówić obszerniej.
Krassus pochodził z rodziny niezamożnej i młode lata przepędził w otoczeniu nader skromnem. Ale właśnie dlatego rozwinęła się w nim niesłychana żądza bogactw, która przez całe życie została jego głównym motorem i zaćmiła inne, wcale nietuzinkowe jego zdolności. Wybiwszy się na powierzchnię dzięki swym talentom, a między innemi dzięki swej sztuce krasomówczej, dziedzicznej w rodzie Licynjuszów, Krassus zdobył znaczny majątek; ale zwycięstwo Marjusza i Cynny w r. 87 zniweczyło wszystkie owoce wysiłków.
Zmuszony do ucieczki, schronił się w Hiszpanji u swego przyjaciela, Wibjusza. Ale i tu był narażony na niebezpieczeństwa. Wibjusz nie mógł się zdecydować, aby go przyjąć w swym domu, i wyznaczył mu na mieszkanie nadmorską jaskinię, obszerną i doskonale przygotowaną, aby w niej było można przebywać we dnie i w nocy. Tu spędził Krassus osiem miesięcy w wielkiej tajemnicy, przyczem Wibjusz nietylko zaspokajał wszystkie jego potrzeby, ale nawet otoczył go zbytkiem. Po śmierci Cynny — wyruszył do Afryki i przyłączył się do Metella Pobożnego, potem zaś przeszedł do Sulli. Sulla przyjął go życzliwie, ale w każdym razie nie cenił tak wysoko, jak Pompejusza, z którym Krassus, z tego powodu namiętnie jął rywalizować. Sulli okazał dość poważne usługi, nie zapomniał jednak o sobie: chciwość złota jeszcze bardziej nim zawładnęła. Cel swój tym razem osiągnął w pełni: straszliwe proskrypcje umożliwiły mu skupowanie za bezcen posiadłości skazańców. Dzięki operacjom, przed któremi wzdrygali się ludzie o sumieniu wrażliwszem, Krassus został najbogatszym człowiekiem w Rzymie; ale za to specjalnie do niego przyczepiło się wzgardliwe przezwisko, którem Rzymianie określali ludzi skupujących dobra proskryptów — przezwisko Sector (właściwie «siekacz», czyli skupujący majątki, posiekane na części). Ale w życiu prywatnem był on miłym i usłużnym, chętnie pomagał niezasobnym przyjaciołom i pożyczał im pieniądze bez procentów, choć coprawda, natarczywie później żądał zwrotu sum pożyczonych. — Następujące po dyktaturze Sulli dziesięciolecie Krassus przepędził w Rzymie, starając się wszelkiemi sposobami rozszerzyć swoje wpływy. Pod względem zasług wojennych, wobec takiego trybu życia, nie mógł się równać z nieobecnym w Rzymie Lukullem ani Pompejuszem, tem niemniej jako naczelnik wojska uważany był za jednego z najlepszych, dzięki swemu wybitnemu udziałowi w wojnie domowej.
Teraz, wobec pogromu ze strony Spartakowców, przypomniano sobie o nim — i Krassus chętnie przyjął włożony nań obowiązek — w nadziei, że zostanie drugim po Sulli zbawcą Rzymu. Przejąwszy od konsulów roku 72-go zdemoralizowane niepowodzeniem legjony, przede wszystkiem przywrócił dyscyplinę rzymską — zapomocą surowego środka karnego — t. zw. decymacji. Polegał ów środek na tem, że wojsko podzielono na dziesiątki; każdy dziesiątek podchodził do urny, w której było dziesięć gałek: dziewięć białych i jedna czarna. Kto wyciągał czarną — ulegał karze śmierci. W ten sposób uśmiercił Krassus w swojem wojsku 4.000 żołnierzy: nie każda przegrana bitwa wymagała tylu ofiar. Powodzenie takiego środka bywa niepewne, ale Krassowi się udało; wojsko jego odzyskało dawną waleczność — mógł je więc poprowadzić na wroga.
Teraz w r. 71-ym istotnie nastąpił przełom. Pierwsze ponowne starcia przyniosły zwycięstwo Krassowi. Spartak cofnął się na południe, na półwysep Regium, zamierzając przeprawić swą armję na Sycylję i tam rozpalić nową wojnę niewolniczą. Co do okrętów, to porozumiał się z piratami, którzy w owym czasie byli władcami morza; ale piraci, otrzymawszy zgóry pieniądze, zawiedli jego oczekiwania. Tymczasem Krassus był pewny siebie: zagrodziwszy murem półwysep Regium od reszty Italji, cieszył się, że szajki niewolników trzyma jakby w pułapce — i spokojnie oczekiwał ich głodowej śmierci, albo zdania się na laskę i niełaskę.
Tak tanim kosztem nie osiągnął jednak zwycięstwa; pewnego razu Spartak, korzystając z burzliwej nocy, przedarł się poprzez szańce rzymskie — i na nowo zalał Lukanję. Po tem niepowodzeniu, Krassa opanowała chwilowa depresja: napisał do senatu, że koniecznie należy sprowadzić Pompejusza i Lukulla, wyznając tem samem pośrednio swoją własną niemoc. Za ten nierozważny krok zapłacił później bardzo drogo. Wprawdzie nastrój małoduszności przeminął szybko: dopomogły mu nowe niesnaski w armji Spartaka. Część jej oderwała się i rozłożyła nad jeziorem Lukańskiem; Krassus, dowiedziawszy się o tem, pośpieszył, rozbił wroga i byłby go wytępił, gdyby Spartak, który się na czas zjawił, nie ocalił resztek. Rozkładu jednak ta pomoc nie powstrzymała — i Krassowi znów udało się zaatakować powstańców. Odniósł pełne zwycięstwo, wyciąwszy zgórą 12.000 niewolników; wszyscy padli z ranami w piersiach, walcząc do ostatniego tchnienia.
Tymczasem Pompejusz, ukończywszy wojnę Sertorjańską, wracał do Italji i miał ochotę odebrać Krassowi wawrzyny. Krassus nie miał prawa stawiać przeszkód, gdyż sam go przywolał na pomoc. Tembardziej pałał żądzą zakończenia wojny, zanim Pompejusz pokaże się w Italji. Z tem pragnieniem szedł na spotkanie Spartaka, który również wolał się zetrzeć z każdym dowódcą rzymskim oddzielnie. Decydująca bitwa rozegrała się w nieznanem nam bliżej miejscu, w Apulji. Kiedy Spartakowi przyprowadzono konia, własnym mieczem wobec wojska go przebił: «w razie zwycięstwa, zawołał, będziemy mieli więcej koni, a do ucieczki koń mi niepotrzebny».
Walczył jak lew; dwóch setników zabił ręką własną, starając się dotrzeć do Krassa, ale nie mógł tego dokazać. Rzymska wytrwałość ostatecznie wzięła górę: mężny herszt buntowników, otoczony, poległ, a jego wojsko zostało rozproszone. Uciekające bandy jednakże rogromił Pompejusz, który z tego powodu napisał do senatu, że Krassus wygrał tylko bitwę, on zaś — wojnę.
Nienawiść Krassa do Pompejusza jeszcze się wzmogła. Uroczystości tryumfu — tryumfu nad zbiegłymi niewolnikami! — Krassus nawet się nie domagał; mały tryumf, czyli «pieszy» (t. zw. owację) otrzymał, ale i ten przyniósł mu więcej drwin, niż zaszczytu. Tak szybko zapomnieli Rzymianie o minionych opałach.
W każdym razie groźna wojna się skończyła: płomień Westy znów płonął równem, cichem światłem. Czy na długo?
Tysiące krzyżów z przybitymi na nich niewolnikami przez parę miesięcy służyły jako osobliwa ozdoba drogi Appjuszowej, owej «królowej gościńców» — od Rzymu do samej Kapui i świadczyły przejezdnym o zwycięstwie władzy państwowej nad strasznym wrogiem wewnętrznym. Zwycięstwo to było ostateczne: jakkolwiek Rzym niejedno jeszcze przeszedł wstrząśnienie — to jednak powstanie niewolników już się nie powtórzyło. Mamy powiedzieć, że stało to właśnie dzięki zbawiennemu przestrachowi, jaki wzbudziła okrutna rozprawa z buntownikami? Mamyż uznać praktyczną wartość teroru? Bynajmniej.
Widzieliśmy już, że świat antyczny nie był wynalazcą niewolnictwa; był on, owszem, pierwszym i jedynym, który uznał niemoralność i szkodliwość tej instytucji. Naprzód poeci greccy, a zwłaszcza Eurypides, wskazywali na jedność natury ludzkiej, która nie pozwala, aby jeden człowiek był własnością, rzeczą drugiego. Następnie filozofja, zwłaszcza z kierunku stoickiego, szerzyła tę samą naukę śród swoich licznych adeptów. Stoicka zaś filozofja przeniknęła do Rzymu i wpłynęła na rzymską naukę o prawie; znamy już jej reformatorów, dwóch Scewolów. Powoli, ale pewnie idzie praca ku ulżeniu warunków życia warstwy niewolniczej: przyznane im zostaje małżeństwo prawne (contubernium), własność osobista (peculium); samowola pana stopniowo zostaje ograniczona. — «Cóż to jest niewolnik? Pierwszy skromny przyjaciel» — mówi swym czytelnikom w sto lat później Seneka. Takie są trwałe i zbawcze drogi postępu.
Co zaś do wojny roku 73—71, to przy całej naszej sympatji dla osoby samego Spartaka — nie powinniśmy żałować, że nie on zwyciężył, ale wytrzymałość i organizacja Rzymu. Spartakowcy już tylko przez to, że woleli grabieże i podpalania, niż wolność, do której ich wzywał dowódca — wykazali, że nie są przygotowani do władzy. Gdyby zwyciężyli — to utopiliby całą kulturę w morzu krwi i zamiast rzymskiej praworządności, stworzyliby nowy chaos, z którego ludzkość musiałaby temi samemi drogami powoli i mozolnie wydostawać się na światło, aby może za tysiąc lat znowu się znaleźć tam, gdzie stała wówczas.
Nie odrazu wyleczyła się Italja z okropności spartakowszczyzny. Zniszczone wsie, spalone chaty długi czas jeszcze były świadectwem wichury, która przeszła nad nią, i kto wie, ile z jej powodu zaginęło skarbów niezastąpionych? Toć Lukullus był nie pierwszym, co zdobił swoje wille wytworami artystów greckich. Ale przynajmniej istniały warunki dla kulturalnej odbudowy kraju; Rzym odetchnął swobodnie — i wdzięczny był swemu zbawcy.
Swemu zbawcy ale właściwie kto był tym zbawcą? Krassus złamał siłę niewolników, ale Pompejusz «wykarczował korzeń wojny»; bohaterstwa Pompejusza były głośniejsze, ale bohaterstwa Krassa bliższe; za Pompejuszem przemawiał jego czyn, za Krassem nadto jego słowo, odziedziczona elokwencja. Najpożądańszą rzeczą było, aby się obaj porozumieli ze sobą. Tak się też stało, i obaj w następnym roku 70 zostali obrani na konsulów.
Ten pierwszy konsulat Pompejusza i Krassa w roku 70-ym był punktem zwrotnym w historji upadku republiki; zakończył on ostatecznie drugą czyli Sullańską restaurację i rozpoczął nowy okres m demokratycznych. Ażeby to zrozumieć, należy bliżej poznać tego z dwóch konsulów, który był twórcą owego przełomu — Pompejusza.
Urodzony w roku 106-ym, liczył zaledwie lat 24, gdy powrót Sulli do Italji po raz pierwszy umożliwił mu wysunięcie się na polu wojskowo-politycznem. Wiemy już, jak dyktator ocenil doniosłość usług, oddanych mu przez tego młodzieńca. Do powodzenia nie mało przyczyniała się jego postać zewnętrzna, owiana dużym urokiem. Z twarzy był podobny do Aleksandra Wielkiego; wiedząc o tem, Pompejusz i pod innemi względami starał się go naśladować. Zachowaniem się swojem również umiał ludzi czarować, a zwłaszcza żołnierzy; ten zaś dar nie był u niego odziedziczony. Przeciwnie, jego ojciec, naczelnik armji w czasie wojny sprzymierzeńczej — swem surowem, usposobieniem wywolał powszechną nienawiść przeciw sobie, nasz zaś Pompejusz stał się przedmiotem miłości powszechnej.
Kiedy Sulla nakazał mu odebrać od Cynnańczyków prowincję Afrykę, Pompejusz z niesłychaną szybkością wykonał to trudne polecenie. Wróciwszy potem do jej stolicy Utyki, zastał tam pismo Sulli, który mu nakazał rozpuścić całe wojsko, oprócz jednego legjonu, ten zaś miał przejść pod kierownictwo nowego dowódcy. Wojsko nawet słyszeć nie chciało o rozłączeniu z ulubionym młodym naczelnikiem: zaczęło się buntować i nawet było gotowe oderwać się od Sulli. Pompejusz napróżno starał się je przekonać: dopiero gdy zagroził żołnierzom, że w razie ich nieposłuszeństwa sam sobie odbierze życie, uspokoili się — i dyscyplina wojskowa została zachowana. W Rzymie usłużni przyjaciele nie omieszkali donieść Sulli, że Pompejusz od niego się oderwał i prowincja Afryka powtórnie jest stracona; tem większe było zdziwienie, a potem zachwyt, gdy w namiocie Sulli zjawił się sam Pompejusz: «wykonałem twój rozkaz» — rzekł mu, wchodząc. Sulla wobec wszystkich wyciągnął rękę do niego i, robiąc aluzję do Aleksandra Macedońskiego, którego wielbił i naśladował młody wojownik, głośno powiedzial: — «Pozdrowienie ci, Pompejuszu Wielki!», dając tem do zrozumienia, że nie tyle w czynach wojennych, ile w umiarkowaniu i władzy nad sobą samym tkwi istotna wielkość. Przezwisko to już przy nim pozostało.
Nie przez długi czas jednak Pompejusz był zwolennikiem Sulli; jego surowy arystokratyzm nie przypadał mu do serca. Z drugiej strony popularowie, którym brakło tęgiego dowódcy, na wszelki sposób nęcili go ku sobie. Korzystając ze ślepej miłości, jaką naród czuł do niego — wbrew życzeniu Sulli wyrobił konsulat Lepidowi w roku 78.
«Napróżno się cieszysz ze swego zwycięstwa — powiedział wtedy samowładca, który już był abdykował — sobie samemu hodujesz wroga».
Wkrótce potem wyraził on chęć wzięcia udziału w wojnie przeciw Sertorjuszowi, któremu Metellus Pobożny oczywiście nie mógł sam dać rady. Senat jednakże nie miał tym razem zbyt wielkiej ochoty powierzać legjonów człowiekowi młodemu, który dotychczas nie zajmował żadnego z urzędów kurulnych. Naturalnymi pomocnikami prokonsula Metella byli konsulowie owego roku: Brutus i Lepidus Livianus, jeden i drugi — niewiele warci. Tem bardziej powszechne byo zdziwienie, gdy po stronie Pompejusza stanął jeden z zagorzałych arystokratów, Marcjusz Filip: «Cóż to dziwnego, — mówił żartem, — że ja, będąc Filipem, kocham naszego Aleksandra?» — «I ty proponujesz — mówił ktoś wzburzony, aby jego, co nawet nie był kwestorem, wysłać na wojnę pro consule?» — «Nie, pro consulibus!» — jadowicie odparł Filip, czyniąc aluzję do lichej wartości obu konsulów, którzy swe stanowisko zawdzięczali wpływom i intrygom Cetega.
Pompejusz osiągnął swój cel. Walcząc z Sertorjuszem, ponownie dotarł do słupów Herkulesowych. Wprawdzie, Sertorjusza pokonał nie on, lecz ręka bezecnego mordercy, ale wojnę w każdym razie ukończył — i natychmiast otrzymał od senatu rozkaz, aby pospieszył z wojskiem do Italji na pomoc Krassowi, który sam o to prosił. Dalszą historję znamy. Rzymianie przeżyli jeszcze dni pełne niepokoju, gdy Pompejusz ze swem wojskiem zbliżył się do bram Rzymu: i cóż, gdyby tak zapragnął być nowym Sullą? Ale Pompejusz pamiętał, za co zmarły dyktator nazwał go Wielkim; obiecał więc, że po tryumfie, którego nikt mu nie odmawiał, rozpuści wojsko — i obietnicy dotrzymał.
Pompejusz jednak miał zobowiązania względem partji popularów; należało je również wypełnić. Ustawa państwowa, narzucona republice przez Sullę, zbytnio naruszała wysławianą przez Polibjusza harmonję trzech pierwiastków na korzyść arystokracji; pewne złagodzenie różnic było tu konieczne. Goryczą zwłaszcza napełniało wielu, nawet umiarkowańszych arystokratów, poniżenie trybunatu ludowego, instytucji prawie równie starej, jak republika. Wprawdzie odebrane przedtem trybunom prawo domagania się urzędów kurulnych zostało im przywrócone z pięciu laty; ale inicjatywy prawodawczej byli wciąż jeszcze pozbawieni. Pompejusz mocą swego prawa konsularnego przywrócił im ten przywilej, tak iż odtąd nanowo stało się możliwe przeprowadzenie projektów prawnych przez trybunów drogą «plebiscytu» bez uprzedniej zgody senatu. To też trybunat, jak wkrótce zobaczymy, odwdzięczył się należycie Pompejuszowi.
Również środkiem zbyt surowym okazało się całkowite oddanie sądów stanowi senatorskiemu. Niewątpliwie sądy rycerzy, jak się przekonaliśmy, były nie mniej szkodliwe, ale nie należało z jednej ostateczności wpadać w drugą. Dowiodła tego w tym samym roku 70 sprawa namiestnika Sycyljj Werresa, który w nadziei na pobłażliwy sąd swych kolegów — senatorów w ciągu trzech lat bezczelnie rabował swoją prowincję. Cycero, rówieśnik Pompejusza, szczególnie się wsławił tem, że zdemaskował jego nadużycia i łupiestwa. Pod wpływem znakomitych jego przemówień «przeciw Werresowi» powstała nowa reforma organizacji sądowej: założono wszechstanowy sąd przysięgłych, w którym jedna trzecia część członków składała się z senatorów, druga — z rycerzy, trzecia — z przedstawicieli ludu. Wtedy wreszcie istotna sprawiedliwość przeniknęła do sądownictwa rzymskiego; zaufanie do sądów stało się wkrótce tak powszechne, że gdy ojciec późniejszego poety Horacego chciał synowi swemu pokazać wzór obywatela bez skazy, pokazywał mu jednego z sędziów.
Te reformy zasługiwały na uznanie. Zato mniej godne były inne środki, za pomocą których Pompejusz chciał się odwdzięczyć tym, co popierali jego kandydaturę, zarówno rycerzom, jak popularom. Rycerzom przywrócił dzierżawy w prowincji Azji, nanowo sprowadzając poprzednie klęski na ten nieszczęsny kraj, co dzięki ustawom Lukulla wolniej już oddychał; popularom zaś przywrócił przydziały zbożowe, wywołując tem samem nowe źródło trudności dla skarbu. Nie należy wątpić, że sam Pompejusz odczuwał niebezpieczeństwo, tkwiące w tem przywracaniu praw Grakchów. Ale populary wywierali nacisk, żądając środków jeszcze radykalniejszych, więc i tak był kontent, że się tem wykupił.
Co się tyczy sytuacji ogólnej, to nie można zaprzeczyć, że horyzont polityczny Rzymu ostatniemi laty znacznie się rozjaśnił. Italja była uspokojona, prowincje przyłączone — nawet wschodnie, gdzie Lukullus prowadził zwycięską wojnę z Mitrydatem: działo się to jeszcze przed buntem jego legjonów i przed jego przymusowym odwrotem. Można więc było przywrócić normalne życie polityczne. Wybrano cenzorów, poraz pierwszy po Sulli; trzeba było oczyścić senat od zbyt zepsutych ludzi, którzy się tu znaleźli wskutek pobłażliwości dyktatora. «Czystkę» przeprowadzono w sposób jak najbardziej radykalni sześćdziesięciu czterech senatorów musiało opuścić kurję. Potem przyszła kolej na stan rycerzy; tu powszechną uwagę skupił jedyny w swoim rodzaju widok: zjawienie się konsula Pompejusza. Istotnie nie był on jeszcze senatorem; konsulat był pierwszym jego urzędem kurulnym, i dopiero po złożeniu konsulatu uzyskał miejsce na ławie senatorskiej. Posłuszny przykazaniom przodków, Pompejusz podczas przeglądu rycerzy, sam prowadząc swego konia za uzdę — stanął przed surowemi oczami cenzorów. Ci mieli mu zadać ustalone pytania, i dopiero w razie zadowalających odpowiedzi mógł Pompejusz uzyskać prawo «zachowania konia», czyli prawo pozostania klasie rycerskiej. — «Czyś odbył należytą liczbę wypraw wojennych?» — «Odbyłem». — «Pod czyjem dowództwem?» — «Pod swojem własnem». Pełne zapału okrzyki ludu, który w gęstej ciżbie wypełniał plac, przyjęły te słowa i zagłuszyły tradycyjną odpowiedź prezydującego cenzora: traduc equum.
Powodzenie jest rzeczą miłą. Ale cóż dalej? Ukończywszy konsulat, Pompejusz Wielki zajął należne mu miejsce na ławie senatorskiej śród mężów konsularnych; ale chcąc z tego stanowiska rządzić państwem, trzeba było być politykiem i mówcą; Pompejusz zaś był tylko doskonałym dowódcą... Tylko? Czyżby takich talentów było zbyt wiele? Bynajmniej. Ale cóż robić, gdy prawa nie pozwalają oddawać władzy wojskowej ludziom prywatnym. I oto Pompejusz poczuł się niepotrzebnym i usuniętym od władzy; jego zaś współzawodnik Krassus dzięki swej sztuce krasomówczej zaćmiewał go coraz bardziej.
Ale było to zaćmienie tylko chwilowe. Powiedziałem wyżej, że widnokrąg rzymski znacznie się rozjaśnił. Mimo to jedna chmura na nim pozostała: byli to piraci. Tu i owdzie już się z nimi spotykaliśmy; teraz jednak należy o nich pomówić obszerniej.
W czasach najdawniejszych, o których świadczy Homer, rozbójnictwo morskie uważane było za zajęcie równie dozwolone, jak i handel morski, a może nawet bardziej honorowe: miasta zakładano w pewnem oddaleniu od brzegu morza, aby uniknąć napadów ze strony drapieżników morskich. W czasach historycznych rozkwit nadmorskich republik greckich oswobodził wschodnią część morza Śródziemnego od tej plagi; szczególnie dobroczynna co do skutków była pod tym względem działalność Aten, które w uspokojeniu mórz widziały główny warunek powodzenia swego handlu. Po upadku Aten rolę strażniczki porządku przejęła republika na wyspie Rodos. Ale wskutek wojen Rzymu z Perseuszem i Rodos stracił znaczenie; ponieważ zaś Rzym niedość interesował się sprawami morskiemi, zatem ochrona mórz osłabła, i w drugiej połowie II wieku piraterja nanowo głowę podniosła.
Nawet i korsarz nie może wiecznie błąkać się po morzu; jemu także są potrzebne gniazda na lądzie, tak dla schroniska jak i dla przechowania nagrabionych skarbów; takie gniazda najdogodniej było zakładać w miejscowościach, gdzie niedostępne góry podchodziły bezpośrednio do brzegu, tworząc między przylądkami liczne i głębokie zatoki. Taka była górzysta Cylicja w południowo-wschodnim kącie Azji Mniejszej, dalej — szczególnie wyspa Kreta, od wieków słynąca korsarstwem. Trzecią również przysposobioną dzielnicą była obecna Dalmacja; ale tu na morzu Adrjatyckiem Rzymianie bądź co bądź postarali się o wyzwolenie od tak niewygodnych sąsiadów.
Wojny domowe pierwszej polowy I-go wieku były znakomitą okazją dla piratów. Teraz stanowili już rzeczywiste państwo z własną określoną organizacją i nawet własną religją; była to religja perskiego Mitry, o której pomówimy w tomie czwartym. Siłę ich obliczano mniej więcej na tysiąc lekkich i szybkolotnych okrętów, które nazywali «myszkami», (jak kozacy nazywali swe łodzie: «czajkami»); naczelnikami byli Grecy, i językiem komendy był język grecki. Ludzi swoich zbierali wszędzie, i rzeczywiście — ich swobodne, junackie życie nęciło wielu takich, których nie zadowalał uczciwy zarobek u siebie w domu.
Z Rzymem byli stale na stopie wojennej; o ile schwytany przez nich jeniec był na tyle nierozsądny, że nazwał się obywatelem rzymskim — piraci z miną poważną przynosili mu togę i obuwie rzymskie (calceus), cześć mu wszelką oddawali, a potem, gdy im było dość tej zabawy — proponowali mu, aby po spuszczonej drabince zeszedł na przechadzkę po falach morskich. Od wielu miast nadmorskich pobierali haracze, do innych wpadali dla rabunku, albo dla uciechy. Cycero, w jednej ze swoich mów przeciw Werresowi, bardzo wyraziście opisuje nagle ukazanie się eskadry korsarskiej w porcie Syrakuz, mając na celu zdyskredytowanie bezczynnego namiestnika wyspy. Ale najgorsze było to, że piraci, korzystając ze swej bezkarności, pozwalali sobie na chwytanie bogaczów, aby uzyskać za nich należyty wykup (zobaczymy jeszcze, jak to sam Cezar dostał się w ich ręce) — i rabować trasporty zboża, przeznaczone dla Italji i Rzymu. Wynikiem tego była drożyzna i głód; lud szemrał. Populary, rzecz prosta, starali się wyzyskać ten nastrój: jeżeli senat nie może czy nie chce nic zrobić, to niech zostawi pole działania im — przywódcom ludu.
Znalezienie przywódcy nie było rzeczą trudną: Pompejusz chciał, mógł i powinien był nim zostać. Był bowiem bojownikiem doświadczonym w rzeczach wojny, a w cywilnem życiu Rzymu nie znajdował dla siebie odpowiedniej roli. Dlaczego senat nie chciał mu powierzyć sprawy tak doniosłej, jak upokorzenie piratów i pacyfikację morza? Przyczyną było fatalne nieporozumienie: senatorowie nie mieli zaufania do Pompejusza. Chcąc zapewnić powodzenie akcji przeciw piratom, należało naczelnego wodza obdarzyć szerokiemi pełnomocnictwami, oddając mu władzę nad wszystkiemi morzami i całem pobrzeżem morskiem, czyli — należało tego wodza uczynić panem całej republiki; ale czy Pompejusz, otrzymawszy taką władzę, zechce się jej wyrzec, kiedy spełni swoje zadanie? Kto go znał, ten Śmiało mógł odpowiedzieć: że się wyrzeknie. Był to człowiek ściśle republikańskiego sposobu myślenia; dwa razy tego dowiódł, dobrowolnie rozpuściwszy swą armję: po wojnie afrykańskiej i po wojnie Sertorjańskiej. Znał go Cycero, który już wówczas był najznakomitszym mówcą rzymskim; ale Cycero, uczciwie wykonawszy swe obowiązki edyla w roku 69-ym — teraz był zwykłym senatorem i zasiadał w skromnej grupie edylicjów, którym nawet mówić wiele nie wypadało w obecności poważnych mężów konsularnych; to też dopomóc Pompejuszowi nie był w stanie. Istotnie, w senacie sprawa Pompejusza była przegrana; i oto człowieka, którego po dwudziestu latach owo rządzące kolegium uznało za swą tarczę przeciw zuchwałemu uzurpatorowi Cezarowi — teraz fanatycznie nienawidzono. «Jeżeli chcesz być drugim Romulusem» — wołano — «to nie zapominaj o jego końcu».
W senacie sprawa Pompejusza była przegrana. Ale on sam, będąc konsulem w r. 70-ym, nie na darmo przywrócił trybunatowi inicjatywę prawodawczą.
I oto jeden z trybunów, Gabinjusz, zgłosił w roku 67-ym na zebraniu ludowem prawo o wyborze Pompejusza na dowódcę przeciw piratom. Próżno senat się opierał; prawo zostało przyjęte, i Pompejusz znów stanął na czele państwa, obejmując władzę nad flotą, złożoną z 500 okrętów, nad wojskiem, liczącem 120.000 legjonistów i 5.000 konnicy, oraz nad całym pasem wybrzeżnym morza Śródziemnego, szerokości sześćdziesięciu kilometrów. Wrażenie, wywołane przez jego wybór, było zdumiewające: ceny produktów spożywczych natychmiast spadły — do tego stopnia wszyscy byli przekonani, że gospodarka piratów na morzach skończy się wreszcie raz na zawsze.
I Pompejusz świetnie urzeczywistnił pokładane w nim nadzieje. Miał wtedy lat czterdzieści, czyli, że był u zenitu swego bujnego życia i że imponował siłą i wytrzymałością. To też zabrał się do rzeczy z żelazną energją, ukazując w całym blasku swój talent organizatorski. Cale morze podzielił na trzynaście części, posyłając do każdej eskadrę z obranym admirałem na czele. Pirackie «myszki» nawet nie próbowały obrony przeciw tak umiejętnie zarządzonej obławie: owszem, chętnie umykały do swoich gniazd w Cylicji. Nie minęło nawet czterdziestu dni od chwili, gdy wystąpił Pompejusz — a już całe zachodnie morze Śródziemne było wolne od uprzykrzonego wroga, a zboże sycylijskie oraz afrykańskie swobodnie wyładowywano w portach italskich.
Pozostawała druga i główna część pracy: uspokojenie i wschodniej połowy Sródziemnomorza oraz zdobycie gniazd piraterji w górzystej Cylicji. Gniazd tych korsarze zmuszeni byli bronić z całem męstwem rozpaczy; pod przylądkiem Kruczym (Korakêsion) nastąpiła bitwa decydująca: piraci zostali ostatecznie rozgromieni. Ci zaś, którzy z tej opresji wyszli cało, zmuszeni byli się poddać. Zresztą, potem tego nie żałowali: Pompejusz bowiem, rozumiejąc doskonale, że tylko czar morza skłonił tych ludzi do rozbójnictwa, doszedł do wniosku, że na lądzie, w dali od kuszącego żywiołu, mogą się oni stać pracownikami pożytecznymi — i osiedlił ich w miastach, zniszczonych przez wojnę Mitrydatową.
A wojna Mitrydatowa przybrała właśnie wtedy obrót nieoczekiwany. Wiemy już, jak się to stało: występna agitacja P. Klodjusza zdemoralizowała zupełnie armję Lukullową: żołnierze zbuntowali się przeciw swemu naczelnikowi i zmusili go, aby, wyrzekłszy się wyników swoich świetnych zwycięstw: poprowadził ich zpowrotem do prowincji Azji. Teraz byli fimbrjańczycy zostali rozpuszczeni do domów; pozostałe siły rzymskie były nieznaczne, legjony zaś, które stały w Cylicji, zgodnie z prawem Gabinjuszowem, podlegały władzy Pompejusza. Zupełnie naturalną rzeczą było, po nieudanej wyprawie Lukulla, poruczyć Pompejuszowi ukończenie wojny, Odpowiedni projekt wniósł w 66-ym roku — oczywiście na zebraniu plebsu — jeden z trybunów ludowych, Maniljusz. Było to prawo Maniljusza o wyborze Pompejusza na dowódcę w wojnie przeciw Mitrydatowi. Znów namiętności zawrzały, jak przed rokiem; tym razem nobilitet wybrał dla rozprawy z trybunem — najlepszego ze swego grona, Kw. Katula, który stłumił «rokosz Lepidowy». Tłum Kwirytów z szacunkiem wysłuchał mowy powszechnie czczonego senatora: z wielkim taktem omówił on wszystkie trudności tej sprawy, głosząc wszelako chwałę ulubieńca bogów i ludu. «Przeciwko wszystkim wybieracie Pompejusza, tylko jego wysyłacie na spotkanie wszelkich niebezpieczeństw; kogóż sobie rezerwujecie w razie, gdyby on zginął?» — «Ciebie!» zawołał tłum — i tem samem jakby zamknął usta senatorowi. Był to sukces znaczny; ale jeszcze większym była cenna pomoc, jaką teraz Cycero mógł okazać Pompejuszowi. Owego roku był on pretorem, dzięki czemu miał prawo samodzielnego przemawiania wobec ludu. W zwołanem przez siebie zebraniu wypowiedział Cycero swą znakomitą mowę de imperio Cn.Pompeji, jedną z najlepszych, w której pofolgował całkowicie swemu sercu, pełnemu szlachetnych porywów. Prawo Maniljusza zostało przyjęte, a zwycięzca wrogów Rzymu w Afryce i w Europie — ruszył gromić tych wrogów na trzecim kontynencie.
I znowu szczęście mu sprzyjało, bo przeciw Tygranowi armeńskiemu zbuntował się jego syn, Tygran Mlłodszy. Ponieważ jego matką była córka Mitrydata, zatem «król królów» podejrzewał ją, a częściowo i swego teścia, że popierają zuchwałego młodzieńca. Wynikiem tych nieporozumień było zerwanie sojuszu między obu monarchami. Mitrydatowi pozostawała nadzieja na Fraata, króla Partów; ale rozważny barbarzyńca, porównawszy siły Mitrydata i Pompejusza, wolał zawrzeć uklad z tym ostatnim, zastrzegłszy dla siebie Mezopotamję, jako nagrodę za neutralność. Tym sposobem Mitrydates znalazł się w całkowitem odosobnieniu.
Ale szczęście — to jeszcze nie wszystko: trzeba umieć korzystać ze szczęścia. Na tem właśnie polega talent dowódcy. Mitrydates bądź co bądź po odwrocie Lukulla zdołał się wzmocnić w swojem państwie Ponckiem; Pompejusz zaś, jak już mówiliśmy, miał w prowincji Azji bardzo niewielu żołnierzy. Czy powinien był czekać, aż połączą się z nim legje cylicyjskie? Były jeszcze daleko, Pompejusz zaś chciał wykorzystać dogodny moment.
Powziął więc śmiałą decyzję — przeszedł rzekę Halys. Mitrydates, wówczas już blisko 70-letni starzec, zaproponował mu pokój; ale ponieważ Pompejusz stawiał jako główny warunek pokoju całkowite poddanie się władzy Rzymu — trzeba było prowadzić wojnę. Mitrydates nie miał ochoty zetrzeć się z wojskiem rzymskiem; zaczął się cofać, w nadziei, że przeciwnik się znuży pościgiem przez nieznane tereny. Nadzieja ta zawiodła: dzięki odwrotowi Mitrydata Pompejusz mógł się połączyć z legjonami cylicyjskiemi. Teraz dowódca rzymski zdwoił tempo pościgu: Mitrydates został dopędzony, osaczony i pobity na głowę. Chciał uciec do Tygrana, ale tu, zamiast gościny, zastał ogłoszenie o wielkiej nagrodzie za swoją głowę. Wówczas zwrócił się w stronę Kaukazu i za Kaukaz, do królestwa Bosporskiego, gdzie panował jego buntowniczy syn Machares.
Pompejusz ścigał go dalej. Im bardziej się zagłębiał w te krainy, tem cudowniejsze otwierały się widoki. Oto bajeczny Fazis (dzisiejszy Rion), jeszcze nietknięty stopą rzymską; oto złota Kolchida: oblewające ją morze barwiło się żaglami okrętów rzymskich, na których nowi Argonauci oczekiwali nowego Jazona. Dalej gorące wzgórza Gruzji, zajęte przez walecznych Iberów; dalej Araks, Kura. Tam zaś kamienna ściana Kaukazu. Czy ją przestąpić? Pokusa była wielka, ale rozsądek przeważył. Król-wygnaniec został pozostawiony swemu losowi, który niezwłocznie sam się wypełnił; zwycięzca zaś ruszył w drogę powrotną.
Wszystkie opisane tu wyprawy zajęły rok 66 i część 65-ego. Resztę tego roku Pompejusz przepędził w Poncie, pracując nad uporządkowaniem tej nowej prowincji narodu rzymskiego. W następnym roku ruszył poprzez przełęcze gór amańskich do Syrji. Tu jeszcze wciąż panowali Seleucydzi; ale były to nędzne wyrodki dawnych wielkich monarchów. Antjoch Epifanes, ten, przy którym sto lat temu powstali Machabeusze — był pomimo wszystkich swoich braków prawie ostatnim godnym uwagi przedstawicielem dynastji. Po jego śmierci zaczęły się długotrwałe wojny pretendentów między sobą; wojny te niszczyły kraj i rujnowały dobrobyt miast greckich — Antjochji, Damaszku, Berytu i innych; ale były też morderczemi popisami i żerem dla królewiąt i hersztów rozlicznych szajek, Przeciw tej wiecznej zawierusze był tylko jeden środek, pożądany przez cały kraj, a mianowicie wcielenie w skład państwa rzymskiego.
Po królestwie Ponckiem była to druga znaczna zdobycz oręża rzymskiego; Pompejusz jeszcze był zajęty organizacją nowej prowincji, gdy tymczasem nastąpiło zdarzenie równoznaczne z trzecią zdobyczą — śmierć króla Mitrydata w państwie Bosporskiem.
Stary zdobywca zdołał zrzucić tu z tronu i ukarać swego zbuntowanego syna Machara i sam zajął jego miejsce; poczem zaczął przygotowywać nową wyprawę przeciw Rzymowi, nie przez Kaukaz, lecz przez Bałkany. Tymczasem te przygotowania wojenne wywołały szemrania nowych poddanych, a z szemrania wynikł rokosz. Drugi syn króla, Farnaces, stanął na czele buntowników — i los starca był przesądzony. Stolica państwa Bosporskiego Pantikapajon (dziś Kercz) otwarła swe wrota powstańcom. Błagania Mitrydata były daremne: wielokrotny synobójca nie powinien był się spodziewać od swego syna litości. Został też zmuszony do samobójstwa: najpierw skłonił swoje żony i córki do wypicia trucizny, poczem sam wychylił kielich. Ale jego ciało, od dzieciństwa w obawie otrucia uodporniane na wszelkie jady zapomocą odtrutek — nie poddało się działaniu trucizny. Otaczały go teraz trupy członków rodziny, ale jego śmierć się nie imała. Wezwał wtedy gallijskiego najemnika i kazał mu mieczem odciąć sobie głowę.
Tak się skończyła w r. 63 trzecia wojna Mitrydatowa.
Pompejusz w dalszym ciągu organizował prowincję Syrję — gdy do tego zadania przybył nieoczekiwany dodatek w postaci krótkotrwałej wojny judejskiej. Jak już wiemy, ród Chasmoneuszów, do którego należał Juda Machabeusz i jego bracia, zdobył sobie władzę nad krajem; właśnie w chwili, gdy legje rzymskie opanowały Syrję, dwaj bracia z tego rodu toczyli spór o koronę królewską. Pompejuszowi przypadła oczywiście rola sędziego w tej zrazu polubownej sprawie; ale Pompejusz, zarówno w Syrji, jak i tutaj, stawał po stronie ludu, przedstawicieli zaś ludu widział w faryzeuszach, którzy, wyznając stare tradycje, żądali usunięcia królów i przywrócenia władzy arcykapłana. Spór doprowadził do starcia armji rzymskiej z judejską; jest rzeczą jasną, że opór Judejczyków został bardzo szybko złamany. Jerozolima się poddała, Syon był wzięty, a jego obrońcy padli bądź to od miecza, bądź to od siekiery. Tajemnicza świątynia otworzyła swe podwoje przed zwycięzcą, który jednak nie tknął jej skarbów. Natomiast wielu mieszkańców Jerozolimy pociągnęło za legjonami, które wracały do domów; stworzyli oni w Rzymie dość liczną gminę — główną w tak zwanem «rozproszeniu». Do tej gminy powrócimy.
Teraz dzieło było dokonane — dzieło wielkie: rozszerzenie władzy orłów rzymskich aż do brzegów Eufratu. Pompejusz był u szczytu swej sławy — i dopiero teraz się dowiedział, że miasto ojczyste, dla którego ponosił tyle trudów w owym czasie omal nie zostało starte z powierzchni ziemi. Nastał trzeci rok przeznaczeniowy: po pożarze Kapitolu w roku 83, po zhańbieniu bogini Westy w 73 roku — trzecia, podług oczekiwania wielu ludzi, ostateczna katastrofa: — spisek Katyliny.
Straszny człowiek, o którym wypadnie nam mówić w tym rozdziale — jest nam już znany: on to po powtórnem opanowaniu Rzymu przez Sullę w r. 82, na jego rozkaz po bestjalsku zamordował na mogile Kw. Katula Starszego, zgładzonego przez Marjusza — bratanka tego ostatniego, Marjusza Gratydjana. Jak więc widzimy, Katylina był jednym z głównych katów na usługach Sulli. Od tego czasu minęło bez mała 20 lat. L. Sergjusz Katylina — takie było jego imię w całości — miał już z górą lat 40, ale jego skłonności nie uległy żadnej zmianie. Skłonności te zaś były w tym rodzaju, jakie często się napotyka u ludzi bez jutra: korzystanie w jakikolwiek sposób z dnia dzisiejszego. Był on z rodu patrycjuszów, ale z domu ubogiego; to znaczy, że obracał się śród ludzi zamożnych, nie odmawiając sobie niczego, ale zarazem nie mógł żyć na równej z nimi stopie. Inny w takiem położeniu niewątpliwie stoczyłby się w przepaść, rychło zapomniany, jak zapomina się o przyłapanym łotrzyku. Lecz Katylinę obdarzyła natura fatalnym darem poprostu szatańskim urokiem. Dzięki temu urokowi wzbił się w górę i długi czas na niej pozostawał — póki wreszcie nie strąciła go stamtąd moc karząca.
Żądza wyzwolenia się od wierzycieli i zdobycia środków do używania życia — nakazała 25-letniemu młodzieńcowi zaofiarowanie Sulli usług katowskich; ten, jak wiemy, nie był zbyt wybredny co do wyboru narzędzi, to też wykolejony patrycjusz o stalowym wzroku i żelaznej dłoni znalazł u Sulli odpowiednie dla swoich zdolności zajęcie. Gratydjan był najznaczniejszą ofiarą, ale bynajmniej nie jedyną; nadużywając zaufania dyktatora, wciągnął on na listę proskryptów także i swoich własnych nieprzyjaciół, a przedewszystkiem swoich wierzycieli. Plon był obfity, ale nie wystarczył na długo: trzeba było wyzyskać inne środki. Katylina posiadał wszelkie warunki, aby czarować kobiety; starsze zapisywały mu znaczne sumy w testamencie, młode marzyły o małżeństwie z czarującym patrycjuszem. Ożenił się z jedną — bardzo bogatą; ale w krótkim czasie i to złote źródło się wyczerpało pozostawiając mu prócz niepotrzebnej już teraz żony także i syna. Od żony się oswobodził — w jaki sposób nie wiemy; ale syna zachował przy sobie: okazało się, że jednak miał jakieś szczątki: sumienia.
Służba państwowa mogła być również źródłem dochodów, i młody patrycjusz zaraz się względem niej zakrzątnął. Pierwszy urząd — kwestura — sam przez się nie dawał wielkich korzyści, ale stanowił warunek dalszych, i pominąć go było niepodobieństwem. Trybunat dla Katyliny, jako dla patrycjusza, był niedostępny, i przytem mało nęcący; edylitet, wymagający znacznych sum na igrzyska ludowe, był dlań też niedostępny ze względu na brak środków. Ale oto Katylina dożył lat 4o-tu, a był to wiek pretorski; wystąpił więc jako kandydat i został wybrany w r. 68. Urząd ten — sądowniczy — dla człowieka uczciwego był całkowicie bez zysku; natomiast taki łapownik, jak nasz bohater, mógł na tej drodze zdobyć niemało pieniędzy. Ale główna wartość pretury polegała na tem, że otwierała drogę do zajęcia w roku następnym propretury, a z tem namiestnictwa w prowincji, co było źródłem niezmiernych dochodów. Prowincje otrzymywało się drogą losowania — i Katylinie wypadł los szczęśliwy: otrzymał bogatą Afrykę, dziedzictwo dawnej Kartaginy.
W ten sposób Katylina w r. 67 został propretorem Afryki — i wkrótce po tem zaczęły przybywać do Rzymu deputacje od miast, korporacyj i t. d. ze skargami na niemożliwy do zniesienia ucisk, na niemiłosierny wyzysk całego kraju, uprawiany przez chciwego namiestnika. Katylinie po powrocie do Rzymu groził proces w komisji kryminalnej repetundarum. Wszystko zależało od tego, kto wystąpi jako oskarżyciel. Wadą rzymskiego prawodawstwa kryminalnego było to, że nie znało ono prokuratury państwowej, czyli zasady, by oskarżenie kryminalne wnosił przedstawiciel władzy państwowej. Jako oskarżyciel wystąpił więc drugi nasz znajomy P. Klodjusz — ten sam, co przed rokiem wywołał rokosz w wojsku Lukulla. Czy działał w porozumieniu z oskarżonym (zważywszy podobieństwo ich natur, było to zupełnie możliwe), czy też poprostu nieudolnie — tego nie wiemy. W każdym razie, w wyniku rozprawy ciemiężyciel prowincji został uniewinniony.
Teraz Katylina mógł używać w pełni rozkoszy życia: zapasy złota afrykańskiego były bardzo obfite. Ale część tego złota wobec przewidywanego konsulatu trzeba było odłożyć na kupno głosów. Stawianie kandydatury na rok 65 było już spóźnione: będąc podsądnym, nie mógł żądać, by go wpisano na listę, wyrok zaś został ogłoszony już po wyborach. W takiej sytuacji mogło zabraknąć złota afrykańskiego; warto było pomyśleć o nowych źródłach dochodu.
Katylina miał środki stare, wypróbowane: czarujący uśmiech, pochlebne słówka... Aurelja Orestilla była bogatą wdową; wprawdzie, «oprócz piękności, żaden przyzwoity człowiek nie znajdował w niej nic godnego pochwały», jak mówi o niej współczesny dziejopis Sallustjusz, ale Katylina miał smak niewybredny; i jeżeli nie odrazu zawarto małżeństwo, to z nader oryginalnego powodu. Oto młoda wdowa nie chciała się stać macochą. Ów syn Katyliny z pierwszego małżeństwa był już teraz prawie młodzieńcem; a nic tak nie postarza młodych kobiet, jak dorosłe dzieci. Więc należało się zdecydować: albo Orestilla z posagiem, albo syn... Szczątki sumienia bądź co bądź odzywały się jeszcze w awanturniku. Ale niebawem zamilkły. Dość, że syn Katyliny wkrótce zmarł nagłą śmiercią, ojciec zaś niedługo potem ożenił się z piękną kobietą o kamiennem sercu.
Po tej okrutnej próbie nic już nie mogło powstrzymać Katyliny. Straszny rok Sybili, rok 63, z jego trzecim i ostatecznym ciosem nadchodził: czemużby Katylina nie miał zadać tego ciosu? Środkiem wiodącym do celu, jak na początku II wieku — był spisek; a werbować spiskowych Katylina umiał po mistrzowsku. Oprócz spisku w Rzymie, trzeba było mieć i armję; można ją bylo stworzyć w etruskich kolonjach wojennych Sulli. Wiemy już, że Sulla osiedlił w Etrurji, na ziemi skonfiskowanej wrogom politycznym, swoich weteranów; ale świeżo upieczeni rolnicy byli złymi gospodarzami: dorobek rychło zmarnowali i teraz wzdychali za nowym Sullą i nowemi proskrypcjami.
Była też pożądana pomoc jakiegoś państwa zagranicznego. Niegdyś Gallowie, przeprawiwszy się przez Alpy, runęli swemi niezwalczonemi zastępami na calą Italją północną i środkową — i dopiero skała Kapitolu powstrzymała ich pochód. Teraz, coprawda, w ich rodzinnym kraju toczyły się nieustanne wojny domowe, a południowo — wschodnia część Gallji już od czasów Grakchów była rzymską prowincją (dziś Provence). Ale ten stan rzeczy był właśnie pożądany: pamięć o utraconej swobodzie wciąż jeszcze żyła śród mężnych Gallów, a gdyby tak poruszyć to uśpione morze — kto wie, czy rozkołysaną, burzliwą falę powstrzymałby ów Kapitol, który przed 20-tu laty spłonął na znak gniewu bogów na zmierzający ku zagładzie Rzym.
W każdym razie były to siły potrzebne tylko w najgorszym wypadku, gdyby Katylina obrał drogę buntu; tymczasem jednak dysponował i środkami prawnemi. Nobilitet bynajmniej nie był wrogo względem niego usposobiońy. Zawrotne powodzenie Pompejusza w wojnie z Mitrydatem budziło niepokój wielu senatorów; na czele niezadowolonych stał M. Krassus, dawny współzawodnik zwycięzcy, i rozpoczynający dopiero swą karjerę polityczną G. Cezar. Oczywiście, żaden z nich nie zamierzał dopuścić do utrwalenia się tryumfu Katyliny; usiłowano go tylko wysunąć, jako narzędzie, które można wykorzystać przeciw Pompejuszowi. Gdy narzędzie spełni swe zadanie — zostanie odrzucone. Rzecz niewątpliwa, że Katylina myślał zupełnie tak samo o swoich sprzymierzeńcach: oby mu tylko pomogli zostać konsulem — a potem nie będą potrzebni.
Dzisiaj naturalnie trudno jest zorjentować się nam w tej ciemnej historji. Do przeprowadzenia wyboru na konsula potrzebne były przedewszystkiem pieniądze, gdyż kupowanie głosów odbywało się masowo od tych Kwirytów, którzy z zubożałej Italji gromadzili się w Rzymie. Czy starczyło Katylinie złota afrykańskiego? Czy też Krassus ze swem niewyczerpanem bogactwem przyszedł mu z pomocą? Jeżeli tak, to niewątpliwie nie dopomógł mu w sposób widoczny i głośny. Jakkolwiek było, dość, że wybory na rok 64 zawiodły całą nadzieję Katyliny: konsulat otrzymali inni kandydaci.
Katylina jednak nie rezygnował: z całą swoją niezłomną energją zaczął się przygotowywać do wyborów na następny, fatalny rok 63. Ale tu znalazł współzawodnika w osobie M. Tulljusza Cycerona.
Z imieniem tego zasługującego na wszelką uwagę człowieka złączyło się wyobrażenie o rozkwicie rzymskiej sztuki krasomówczej. Cycero urodził się w Arpinum, był więc ziomkiem Marjusza; ale cała jego miłość spoczęła na tej konstytucji rzymskiej, którą wsławili niegdyś Scypjonowie i Polibjusz, pierwsi — czynem, ostatni — słowem.
Filhellen w duchu Flaminina i Lukulla — Cycero wszystkie owoce, jakie zerwał z drzewa kultury greckiej, chciał poświęcić na chwałę swej rzymskiej ojczyzny. Jak jego ziomek Marjusz, tak i on był homo novus; nie posiadał ani parenteli, ani bogactwa; jedyną jego bronią w walce o byt i o władzę był dar, którym go natura hojnie wyposażyła dar krasomówstwa. Przy pomocy tego daru walczył Cycero przeciw nadużyciom, ujawnionym po dyktaturze Sulli, wskutek naruszenia konstytucji rzymskiej na korzyść arystokracji; koroną tych wysiłków było w roku 70-ym oskarżenie, jakie wniósł przeciw drapieżnemu namiestnikowi Sycylji, sullańczykowi G. Werresowi.
konstytucji rzymskiej. Nie dziw tedy, że Cycero był całą duszą stronnikiem tego kontynuatora tradycji Scypjonów. Tęgi wojownik Pompejusz, wskutek swej nieumiejętności operowania słowem, w senacie zawsze był skazany na niepowodzenie; pod tym właśnie względem Cycero mógł i chciał go uzupełnić.
Jako pretor w roku 66 świetną mową dopomógł Pompejuszowi w uzyskaniu głównego dowództwa przeciw Mitrydatowi; sam wyświadczył państwu nieocenioną usługę, ale tem samem spowodował nieobecność potężnego sprzymierzeńca: w roku 64, kiedy Cycero zabiegał o konsulat, Pompejusz był daleko i nie mógł mu okazać żadnej pomocy. O kupowaniu głosów zaś, jako człowiek niezamożny, nawet myśleć nie mógł; zresztą nie uważał za rzecz godziwą posługiwanie się takim środkiem. I znów mógł liczyć tylko na swoje siły i na swój niezawodny dar przyrodzony — wymowę.
Cycero i Katylina bynajmniej nie byli jedynymi kandydatami na konsulat w roku 63; pozostali kandydaci byli jednak ludźmi bezbarwnymi, choć po większej części przyzwoitymi. Owo «po większej części» dodałem tu, mając na oku jednego z nich, G. Antonjusza — człowieka z dobrej rodziny, ale niespokojnego, chciwego i ambitnego. Na niego też zwrócił uwagę Katylina: chcąc za wszelką cenę uniemożliwić wybór Cycerona, którego uczciwość i energja zniweczyłaby jego zamiary, zawarł układ z Antonjuszem w celu wzajemnego popierania się przy wyborach. Znaczyło to, że wspólnie przekupywali wyborców, którzy za umówioną łapówkę zobowiązywali się oddawać swe głosy jednocześnie na Katylinę i Antonjusza. Już się zdawało, że teraz można było oczekiwać spokojnie wyników wyborów.
A jednak szczęście poraz drugi ominęło Katylinę: podczas wyborów glosy z wszystkich centuryj otrzymał Cycero, drugie miejsce zajął Antonjusz. Wprawdzie przy pomocy swego sojusznika Antonjusza utrącony Katylina mógł zdziałać wiele; ale Cycero postarał się, aby ten Sojusz uczynić bezwartościowym; jął oddziaływać na nader czułą strunę w duszy swego kolegi — na jego chciwość. Jak wiadomo, po odbyciu konsulatu dygnitarz rzymski jako prokonsul otrzymywał w zarząd prowincję; dla wielu, a także dla Antonjusza, była to główna przynęta. «Prowincje konsularne» senat wyznacza! jeszcze przed wyborami, więc zgóry było wiadomo, że konsulowie z roku 63 obejmą w roku 62 zarząd nad Macedonją i Gallją cysalpińską; los decydował, komu przypadnie Gallja, względnie Macedonja. Tymczasem owe prowincje dla takich ludzi, jak Antonjusz, bynajmniej nie przedstawiały równej wartości. Macedonja była bogata, a jej kresowe położenie pozwalało namiestnikowi prowadzić latwe wojny z pogranicznemi półdzikiemi ludami i napełniało go nadziejami tryumfu; Gallja zaś, przeciwnie, nie dawała żadnych materjalnych korzyści, perspektywa zaś nużących wypraw przeciw walecznym plemionom alpejskim nikogo nie nęciła. Nic dziwnego, że Antonjusz marzył o Macedonji, a Gallji bał się jak ognia. Skorzystał z tego Cycero, w którego charakterze nie leżała ani chciwość ani ambicja wojskowa. Zawarł tedy z Antonjuszem polubowny układ, zapewniający temuż Macedonję bez losowania, lecz pod warunkiem, że zerwie całkowicie z Katyliną. Antonjusz z radością wyraził swą zgodę iodtąd wiernie służył swemu koledze. To też nazywamy rok 65 — rokiem konsulatu Cycerona, nie zwracając uwagi na drugiego przedstawiciela tego konsulatu.
Teraz Cycero, odzyskawszy swobodę ruchów, stanął do walki bezwzględnej i przebiegłej. Jego celem, jak to sam w jednej ze swych mów się wyraził, było «wyrwanie Rzymu z otchłani Fatum», dokąd chcieli go strącić nie tylko Katylina, ale i jego sojusznicy, bądź to zbyt lekkomyślni, bądź też zbyt zaufani w sobie. Pomimo wszystko Rzym nie powinien był zginąć; przeciwnie zaś zginąć powinna była stara hydra niezgody, aby po niej mogła zapanować harmonja wszystkich konstrukcyjnych sił państwa.
Do tego zadania Cycero czuł się powołanym bardziej niż ktokolwiek. Z pochodzenia będąc rycerzem rzymskim, posiadał zaufanie tego wpływowego stanu; z drugiej strony — jego szlachetna polityka pozyskała sobie życzliwość najlepszej części nobilitetu — ludzi w rodzaju Katula i Lukulla. Miał też nadzieję, że dzięki swej niezawodnej broni — czarującej sztuce krasomówczej — zdoła i lud podporządkować swej władzy.
I zaczęła się walka. Oto zachęcony przez Cezara trybun ludowy wnosi prawo o nowych przydziałach ziemi, oczywiście prawo ponętne dla proletarjatu rzymskiego, ale Pompejuszowi odbiera ono owoce jego zwycięstw i obarcza skarb nadmiernym ciężarem, nie mówiąc już o władzy dyktatorskiej, którą byli obdarzani wykonawcy owego prawa. Oto jakiś zapomniany przez wszystkich starzec zostaje wezwany do odpowiedzialnolci za popełnione jakoby przed czterdziestu laty zabójstwo Saturnina, a to dlatego, aby poruszyć lud przypomnieniem tego popularnego warchoła. Oto inny albo inni podsycają nienawiść ludu przeciw działaczowi, który w swoim czasie ofiarował rycerzom uprzywilejowane (po senatorach) miejsce w teatrze, czyli pośrednio jątrzą lud przeciw całej warstwie społeczeństwa. Oto czwarty proponuje przywrócenie wszystkich praw. synom ofiar proskrypcji sullańskiej...
Ten ostatni projekt wymagał od konsula najwyższej ofiary: Cycero odczuwał krzywdę owych «synów proskryptów», uważał, że przywrócenie praw, odebranych przez Sullę, jest poprostu nakazem sprawiedliwości; a jednak nie można było tej krzywdy naprawić teraz, kiedy losy Rzymu wisiały na włosku: przywrócenie praw młodzieży, wychowanej w nienawiści do senatu, równało się wzmocnieniu szajki Katyliny. I oto Cycero w płomiennej mowie zwraca się bezpośrednio do tych pokrzywdzonych z prośbą, aby tymczasem dla dobra wyższych interesów państwowych nie szukali satysfakcji. I Cycero zwyciężał — zwyciężał wszystkich i wszędzie. Potomkowie, czytając jego «mowy konsulskie» (nie wszystkie się zachowały do naszych czasów), podziwiają niezwykłą zręczność, z jaką zdołał skłonić lud do wyrzeczenia się swoich żywotnych i istotnych korzyści — i w imię czego? W imię «res publica». Bo też Cycero w nią wierzył, płomiennie miłował tę republikę, skazaną na zagładę — i całe pokolenia ludzkie od niego uczyły się kochać ojczyznę.
Katylina energicznie i przezornie działał na dwa fronty. Jak dawniej, wciągał do swego tajnego stowaszyszenia ludzi odważnych i nieskrępowanych zbędnem sumieniem. Jeden zaplątał się w długi, drugi kochał bez wzajemności, trzeci szukał czegoś innego, a Katylina każdego umiał pocieszyć, lecz pod warunkiem, że się stanie jego narzędziem, Mówiono i o innych jeszcze bardziej skutecznych środkach — o nagłej śmierci bogatych ojców, o zgromadzeniach nocnych, o uświęceniu wywrotnego związki niewinną krwią — zupełnie jak w «bachanaljach» na początku II wieku. Ile w tych pogłoskach było prawdy, a ile należałoby przypisać wpływom zgorączkowanej fantazji ludzi, oczekujących w strachu trzeciego, fatalnego uderzenia pioruna — tego oczywiście nawet i wówczas nie można byłoby wyjaśnić.
Ale Katylina zwlekał z wykonaniem swego zbrodniczego planu; ciągle jeszcze się łudził nadzieją, że mu się uda zdobyć konsulat na następny, 62 rok. Lecz poraz trzeci doznał porażki, bo konsulami zostali obrani Silan i Murena (syn dowódcy z czasów drugiej wojny Mitrydatowej) — obaj kandydaci nobilitetu. Katylina wówczas postanowił działać; jego gońcy rozbiegli się wszędzie, gdzie były przygotowane ogniska spisku. W Etrurji, w pobliżu dzisiejszej Florencji, zadanie było łatwe: weterani Sulli, którzy złą gospodarką zmarnowali swe mienie, gotowi byli powstać zaraz jak jeden mąż na sygnał, dany przez śmiałego towarzysza z partji. Ale w innych miejscowościach Katylina ze zgrozą dostrzegał jakieś tajemnicze przeszkody, paraliżujące jego inicjatywę: jakaś niewidzialna ręka zwolna lecz mocno pętała wszystkie jego kroki.
Co to znaczyło — dziś wiemy.
Aby to zrozumieć, musimy sobie uprzytomnić, że starożytność nie znała tajnej policji — tego koniecznego środka obrony państwa przeciw zakonspirowanym wywrotowcom; to też Cycero w charakterze konsula, tak samo jak jego poprzednicy, mógł liczyć tylko na swoje siły prywatne. Dlatego też nie możemy się dziwić, że Rzym tak długo tolerował tę wciąż rozwijającą się zarazę. I nie wiadomo, czem by się to skończyło, gdyby konsulowi nie przyszła z pomocą — w naszem rozumieniu szczęśliwa okoliczność, a w jego mniemaniu — boska opatrzność.
W liczbie spiskowców znalazł się niejaki Kurjusz, nieszczęśliwy zarówno z powodu długów, jak i z powodu niefortunnych zalotów. Przedmiotem jego miłości była okrutna a piękna Fulwja. Nie widząc z jej strony wzajemności, zaczął się wobec niej chełpić, że choć teraz rzeczywiście nie posiada grosza przy duszy, to jednak niedługo zdobędzie nieprzebrane skarby. Chciał w ten sposób przekonać swoją wybrankę, że jest niesłusznie lekceważony. Fulwja nie zamilczała o tych wyznaniach, i doszły one do uszu Cycerona, który Kurjusza tak nastraszył, że marny szaławiła został jego pokornym sługą i donosicielem. Oczywiście Kurjusz nie o wszystkiem wiedział: Katylina był dość przezorny, by takich ludzi nie wciągać do swej tajnej rady. Ale z wszystkiemi wiadomościami, znanemi szerokiemu kołu spiskowców, dokładnie zapoznał konsula. Przedewszystkiem zaś, że na czele spisku stoją dwaj Korneljusze — Lentulus i Cetegus. Dwóch — to za wiele; któryż z nich będzie owym «trzecim Korneljuszem», któremu Sybila, po rządach Cynny i Sulli, zapowiedziała królowanie? Cetegus był mądrzejszy i bardziej stanowczy; ale Lentulus był pretorem, miał więc przewagę: bo nawet rozbójnicy ulegali czarowi purpurowej lamy togi kurulnej.
Ale co miał począć Cycero? Czy aresztować Katylinę i innych przywódców? To mogło pogorszyć sytuację. Nie popełnili oni jeszcze takiego przestępstwa, za które można by ich było pociągnąć do odpowiedzialności; w senacie zaś, jak wiemy, Katylina miał przyjaciół, którzy częściowo nie wierzyli w szkodliwość spisku, a częściowo traktowali Katylinę z umyślną pobłażliwością, chcąc przez to okazać niechęć do «nowego człowieka» na stanowisku konsulskiem. Jasne więc było, że dopóki Katylina będzie kierował spiskiem w Rzymie, członkowie jego będą zachowywali nadzwyczajną ostrożność, i Rzymianie nie zorjentują się w sytuacji, aż dopiero wtedy, gdy ich zewsząd ogarnie płomień pożaru miasta. Zatem należało ale najprędzej zmusić Katylinę) aby opościli Rzym, a:kierownictwo spisku przekazał Lentulowi. Wówczas połowa zadania będzie wypełniona.
Cycero jeszcze przedtem, korzystając z zalęknienia senatorów, uzyskał od senatu tak zwane senatûs consultum ultimum, którego stara formuła brzmiała: videant consules, ne quid respublica detrimenti capiat. Równało się to ogłoszeniu dzisiejszego «stanu wojennego» i nadawało konsulowi nadzwyczajne pełnomocnictwa; należy jednak pamiętać, że populary nigdy nie uznawali prawomocności tej uchwały, powziętej na zasadzie tylko starych zwyczajów senatu, a nie na zasadzie prawa, przyjętego przez lud.
Właśnie dlatego, atakże z innych, przedtem wskazanych powodów, Cycero nie śpieszył się korzystać z przyznanych sobie pełnomocnictw: uchwała senatu pozwalała mu jednak, jak się wyrażał, trzymać «miecz w pochwie».
Ale oto Katylina zgromadził członków spisku na zebraniu tajnem, na którem rozważano szczególy spisku, rozdzielając role w planowanym dramacie morderstw i podpaleń. A zaraz potem, jakby się nic nie stało, Katylina ukazał się w senacie i chciał zająć swe miejsce śród pretorjuszów; lecz ci natychmiast odwrócili się od niego, jakby od zadżumionego — i Katylina sam jeden zasiadł w pustce, nie wiedząc, co to znaczy. Lecz oto powstaje konsul i ponad głowami mężów konsularnych zwraca się wprost do Katyliny: Jak długo, Katylino, będziesz nadużywał naszej cierpliwości? Quousque tandem, Catilina, abutere patientiâ nostrâ?
Grom się rozlegał za gromem. Przy wszystkich pozorach namiętności — mowa była wypowiedziana bardzo kunsztownie: konsul zaczął senatorowi wytykać wszystkie jego sprawki, tak umiejętnie łącząc fakty, że Katylina musiał sobie pomyśleć: ten człowiek wie o wszystkiem. Oto jest owa niewidzialna ręka, która krępowała każdy jego ruch i stawiała wszędzie przeszkody! Grunt zakołysał się pod spiskowcem: niesłychanie wystraszony, popędził do domu, a stamtąd jak wicher skierował się za Tyber do Etrurji, do swego wojska, złożonego z buntowniczych weteranów sullańskich. W ten sposób Cycero cel swój osiągnął.
Kierownictwo niebezpiecznego spisku objął mniej niebezpieczny «trzeci król» Lentulus; do tego właśnie zmierzał Cycero. Wiedział bowiem, że zaślepiony ambicją, nowy przywódca ułatwi całkowite wykrycie tych matactw; tak też się stało. Skorzystawszy z przybycia do Rzymu deputacji plemienia gallijskiego Allobrogów ze skargą na ucisk ze strony spekulantów rzymskich, Lentulus nawiązał z nimi ściślejsze stosunki, obiecując im złote góry, byle tylko poparli rokosz Katyliny swoją silą zbrojną. Mądrzy barbarzyńcy zrozumieli, że przez tę propozycję daje im Lentulus do ręki wróbla, który wart jest daleko więcej niż wszystkie kanarki na dachu; zastanawiano się tylko, jakby najlepiej wykorzystać zdobytą tajemnicę.
Zgodnie ze szlachetnym obyczajem rzymskim, zwycięzca jakiegoś narodu stawał się tem samem jego «patronem» czyli opiekunem w senacie; opieka ta była dziedziczna. Allobrogów zwyciężył niegdyś Fabius Maximus, brat Scypjona Młodszego. Teraz ich patronem był więc jego potomek, niejaki Kw. Fabius Sanga. Do niego też zwrócili się wysłańcy ze swą tajemnicą, a Sanga zawiadomił o wszystkiem Cycerona. Zgodnie ze wskazówkami, udzielonemi przez Cycerona, wysłańcy pozornie odpowiedzieli Lentulowi, że się zgadzają, ale zażądali od niego, oraz od innych przywódców, pisemnego wezwania z pieczęciami rodowemi — gdyż inaczej ich rodacy nie uwierzyliby. Otrzymawszy owe papiery, posłowie z przewodnikiem, którego im przydzielił Lentulus, przechodzili przez most na Tybrze, położony na północ od Rzymu — gdy nagle zostali otoczeni, i kompromitujące pisma wpadły w ręce Cycerona.
Teraz i drugą połowę zadania wykonano: spisek został ujawniony; przeciw jego przywódcom istniały niewątpliwe dowody zdrady stanu. Jakie konsekwencje wyciągnął z tego Cycero? Postępując ściśle podług zasad prawnych, musiał oskarżyć ich w komisji kryminalnej majestatis przed sądem przysięgłych, złożonym s 75-ciu ludzi w równej liczbie senatorów, rycerzy i trzeciego stanu: tak postanawiała lex Aurelia judiciaria ogłoszona przed siedmiu laty za konsulatu Pompejusza. Była to procedura tak długa, że w międzyczasie Rzym mógłby już nieraz spłonąć; a zresztą kto wie, jaki wyrok wydałby taki sąd? Strach przed spiskowcami był wielki; nawet w wypadku, gdyby żaden z sędziów nie dał się przekupić — czyż terorem nie zdołanoby wymusić werdyktu uniewinniającego?
To też Cycero rozumiał, że trzeba wystawić własną głowę pod pioruny, nie ukrywając się za kolegjum sędziów. Teraz właśnie wydobył «miecz z pochwy» i na podstawie otrzymanych pełnomocnictw zaproponował senatowi pociągnięcie do odpowiedzialności sądowej zdemaskowanych spiskowców.
Przed zebrany senat sprowadzono oskarżonych. Konsul zapytał ich, czy poznają swe pieczęcie: zaprzeczenie było rzeczą niemożliwą. Odczytano listy: fakt zdrady stanu, zdrady najokropniejszej był oczywisty. Nastąpiło rozpatrzenie sprawy przez nadzwyczajny sąd senacki, w trybie zwyczajnego posiedzenia senackiego. Cycero, jako konsul przewodniczący, zwrócił się przedewszystkiem do obu wyznaczonych konsulów, Silana i Mureny, proponując im, aby wypowiedzieli swą sententia, (taki był porządek od czasów Sulli, który zniósł stanowisko princeps senatûs). Silan wypowiedział się za summum supplicium, czyli, jak to wszyscy zrozumieli, za karą śmierci: tak samo Murena. Po wyznaczonych konsulach przewodniczący zwracał się kolejno do konsularów, czyli do byłych konsulów. Grupa ta miała w senacie największy wpływ, liczyła mniej więcej 50 osób. Ci również podzielili zdanie Silana, przyczem niektórzy dodali swoje własne opinje; większość poprzestała na ustanowionej formule: C. Silano assentior.
Sprawa zdawała się być już rozstrzygnięta, ale obyczaj przodków wymagał, aby te pytania kolejno zadawać wszystkim. Po konsularach należało się zwrócić do wyznaczonych pretorów, których było ośmiu; jednym z nich był Juljusz Cezar. Jego położenie było kłopotliwe. Wszyscy wiedzieli, że Cezar jeszcze niedawno podsycał ambitne plany Katyliny — jakże się więc wypowie w sprawie jego wspólników? Ale Cezar umiał znaleźć dla siebie wyjście, zarówno mądre, jak i honorowe. Powołał się na dawne prawa, zwłaszcza zaś na prawo Grakcha, na mocy którego wyrok kary śmierci mógł wydać tylko sąd ludowy. Jasno przedstawił senatorom wielką odpowiedzialność, jaką biorą na siebie, naruszając to prawo — i ze swojej strony proponował dla przestępców dożywotnie zamknięcie w więzieniach municypalnych. W praktyce równało się to uniewinnieniu, gdyż należało się spodziewać, że więźniów uwolnią przemocą pozostali spiskowcy; ale widmo odpowiedzialności podziałało przygnębiająco na senatorów. Silan poprosił o glos dla wyjaśnienia rzeczy (co było dozwolone) i powiedział, że pod summum supplicium właśnie rozumiał dożywotnie więzienie, gdyż kara śmierci jest przez prawo niedopuszczalna. Pozostali chętnie się przyłączyli do tego stanowiska. Po Cezarze zaproponowali to samo inni wyznaczeni pretorowie, za nimi byli pretorowie (praetorii); a dalej, wyznaczeni edyle i niewielka grupa byłych edylów (aedilicii); po nich przyszła kolej na wyznaczonych trybunów, a wśród nich na M. Katona. Był to jeden z najuczciwszych i nieskazitelnych, a zarazem najsurowszych ludzi ówczesnego Rzymu; dwa ideały wiecznie płonęły w jego duszy i kierowały jego postępowaniem: obraz pradziada Katona Starszego i obraz prawdziwego mędrca, wypielęgnowany przez szkołę stoików. «Czego wymaga obowiązek?» — takie było zawsze jego pytanie. I odpowiedzią była w danym wypadku tylko — kara śmierci dla zdrajców, zabójców i podpalaczy. Przecież senat zmienił swoje zdanie nie z pobudek humanitarnych lub politycznych, lecz poprostu zląkł się odpowiedzialności. Taki właśnie stosunek do obowiązku Kato zwalczał: jego męskie przemówienie rozproszyło wszelką trwogę. I gdy konsul, skończywszy serję pytań, przystąpił do głosowania, olbrzymia większość wypowiedziała się za karą śmierci.
Wyrok został wykonany tegoż dnia pod nadzorem samego konsula. A kiedy konsul wyszedł później do ludu, aby ogłosić fakt dokonany krótkiem lecz wymownem słowem vixere («oni żyli»), lud przyjął wiadomość radosnemi i długotrwałemi oklaskami. Wszyscy teraz zrozumieli, że Rzym został istotnie «wyrwany z paszczy przeznaczenia». Senat uważał za właściwe przyłączyć się do powszechnej wdzięczności dla konsula-zbawcy: Cycero obdarzony został nienotowanym dotychczas tytułem «ojca ojczyzny» (pater patriae). Tytuł ten stwierdzał, że właśnie Cyceronowi Rzym zawdzięcza swe ocalenie.
Istotnie, ten radykalny środek zniweczył spisek doszczętnie; Rzym wyzwolił się z objęć dławiącej go przez trzy lata zmory. Wprawdzie gorzał jeszcze bunt etruski z Katyliną na czele; ale stłumienie go było już rzeczą — nietrudna, (był to — bowiem nieprzyjaciel = jawny, a przytem słaby. Przeciw niemu senat wysłał drugiego konsula, Antonjusza. Ten marny człowiek, niegdyś wspólnik Katyliny, w dniu decydującej bitwy symulował chorobę, tak że bitwą kierował jego podwładny starszy oficer (legat) Petrejusz — uczciwy i odważny służbista. Bitwa rozegrała się pod miastem Pistorja. Wszyscy rokoszanie padli w tej bitwie — coprawda, po rozpaczliwym oporze, a wszyscy ze śmiertelnemi ranami w piersiach. Ale miało to miejsce dopiero w następnym, 62-gim roku.
Zresztą rok 63 miał się już ku końcowi. Cycero, opuszczając swój urząd, zamierzał zwrócić się do zgromadzenia ludowego z mową pożegnalną. Ale Metellus Nepos, jeden z nowych trybunów — nie pozwolił na to, mówiąc: — «Przysięgnij tylko, że rządziłeś zgodnie z prawem». Było to żądanie przebiegłe i chytre. Cycero takiej przysięgi złożyć nie mógł, gdyż kara śmierci Katylińczyków podważała prawo Grakcha. Ale Nepos miał możność natychmiastowego przekonania się, o ile go przewyższał człowiek, którego chciał poniżyć:
— «Przysięgam — rzekł Cycero — że ocaliłem Ojczyznę».
— «I my przysięgamy!» — z entuzjazmem zawołał lud.
Dzięki zdumiewającej przytomności umysłu, Cycero zdołał zamienić na tryumf klęskę, jaką mu gotowano; mimo to jednak wystąpienie Neposa było złowieszczym znakiem na przyszłość. Nie chodziło tu o osobę trybuna; Nepos pochodził ze starej optymackiej rodziny Cecyljuszów Metellów, młodzi zaś optymaci nieraz zaczynali karjerę, szczerze lub nieszczerze, w ten sposób, szukając poparcia u popularów, aby potem znów powrócić pod chorągiew rodową. Nie o to chodziło: rzecz polegała na tem, że Nepos był człowiekiem podstawionym przez Pompejusza.
Stąd powstało nieporozumienie wielkiej wagi, które z roku na rok się pogłębiało, aż doprowadziło do upadku republiki rzymskiej. Pompejusz w osobie Cycerona miał szczerego sojusznika — o czem wiemy doskonale dzięki temu, że korespondencja wielkiego mówcy zachowała się do naszych czasów. Ale Pompejusz o tem nie wiedział. Przysporzył on chwały orężowi rzymskiemu na Wschodzie, jak nikt przedtem, ale teraz patrzył z obawą na swoją osobistą przyszłość; co go czeka, gdy rozstawszy się z wojskiem, powróci do Rzymu, jako zwykły senator?
Czy zwycięzca Mitrydata poradzi sobie z urażoną dumą nietylko samego Lukulla, ale i jego potężnych stronników? Czy zdoła utrzymać się wobec intryg i bogactw Krassa, wobec ambicji młodego Cezara? — A gdyby tak w czasie jego nieobecności ktoś usiłował pogrążyć państwo w anarchji, i gdyby przerażony senat go powołał do ocalenia i senatu i republiki — wówczas uzyskałby pełne prawo do dyktatury i do władzy długotrwałej. Katylina chciał i mógł wywołać w państwie zamęt, i dlatego Pompejusz w głębi duszy życzył mu powodzenia. Zamętowi temu zapobiegł Cycero — to też na jego list pełen radosnego tryumfu, otrzymał od Pompejusza chłodną odpowiedź, a w następstwie — niechętnego Metella, zbrojnego we władzę trybuńską.
A dalej? Teraz było rzeczą wykluczoną, aby senat wezwał zwycięskiego dowódcę do wkroczenia na czele armji do Rzymu. Ale mógł on to uczynić, nie zważając na senat; nie trudno mu było przekonać żołnierzy, że senat trymfujący nigdy nie przyzna im zasłużonych nagród za czyny wojenne. W Rzymie doskonale zdawano sobie z tego sprawę; wiedziano, że w duszy Pompejusza walczy ambicja z obywatelskiem poczuciem prawa — i z trwogą oczekiwano, które uczucie zwycięży. Trwoga jednak rychło się rozwiała: po raz trzeci bowiem przeważyła szala praworządności. Wracając do Rzymu, Pompejusz rozpuścił wojsko. W takich okolicznościach był to akt heroizmu obywatelskiego, godny najwyższej pochwały.
Gdyby senat był lepiej zorjentowany w sytuacji, gdyby przyjął do swego grona lojalnego naczelnika armji, który swemi bajecznemi zwycięstwami rozsławił imię Rzym — to los republiki, kierowanej przez Pompejusza i Cycerona — bohatera miecza i bohatera słowa — mógłby nie budzić żadnych obaw przez długi czas.
Ale podejrzenia, raz zbudzonego, nie dało się już uśpić. Wprawdzie Pompejuszowi zgotowano tryumf tak wspaniały, jakiego zapewne Rzym nie widział przedtem, ani potem. Ale kiedy poczęto obradować nad zatwierdzeniem jego zarządzeń na Wschodzie — spotkał się z nieprzejednaną opozycją senatu, opozycją tem bardziej przykrą a skuteczną, że — jak wiadomo — natura poskąpiła mu daru przekonywającej wymowy. I Cycero i Cezar w milczeniu przyglądali się jego beznadziejnemu położeniu: pierwszy ze smutkiem, drugi — z utajonemi nadziejami.
Ale zanim te nadzieje miały się ziścić, nastąpiło zdarzenie, w istocie drobne, które jednak nabrało pierwszorzędnego znaczenia dzięki osobie bohatera, którym był P. Klodjusz. Znamy go już — tak samo zresztą, jak ówczesny Rzym — ze strony wybitnie ujemnej: był owym warchołem, który niegdyś wywołał rokosz w armji Lukulla. W życiu prywatnem był poprostu łotrem i hulaką, jakich w Rzymie było wówczas wielu; ale zarazem był on członkiem patrycjuszowskiej rodziny Klaudjuszów, korzystał więc niekiedy z przywilejów swego pochodzenia... Nie zawsze jednak, a nawet nie często: żyjąc przeważnie na nizinach społecznych, wolał nawet sposobem ludowym nazywać się Clodius, zamiast Claudius.
Otóż istniał w Rzymie obyczaj, że niewiasty ze znakomitych rodów corocznie odprawiały tajemną uroczystość nocną, tak zwanej Dobrej Bogini (Bona Dea), w domu któregoś z wyższych dygnitarzy. W roku 62-im zaszczyt ten przypadł domowi Cezara, który był pretorem i najwyższym kapłanem (pontifex maximus). Było to święto czysto kobiece, tak, że wszyscy mężczyźni, nie wyłączając gospodarza, powinni byli na tę noc dom opuścić. Z takiej okazji postanowił właśnie skorzystać Klodjusz, który dawno już zabiegał o względy żony Cezara, pięknej Pompei. Czy posiadł jej wzajemność — nie wiemy; dość, że przebrany za flecistkę, wcisnął się podczas zakazanej nocy do domu najwyższego kapłana: może się tak umówił z Pompeją, a może chciał jej serce zdobyć swem zuchwalstwem. Ale twarz Klodjusza znano w towarzystwie rzymskiem; matka Cezara zwróciła uwagę na podejrzaną flecistkę, wszczęła alarm — i sprawa mogłaby się na miejscu skończyć bardzo smutnie dla śmiałego hulaki, gdyby nie to, że przekupiona służąca ułatwiła mu ucieczkę.
Chociaż był to skandal w wielkim świecie towarzyskim, i to skandal istotnie pierwszej klasy, to jednak nie omieszkano rozdmuchać go do rozmiarów wielkiej afery politycznej. Oczywiście święto zostało sprofanowane; senat rzymski, w którym niemało było ludzi pobożnych, odczuł głęboko obrazę bogini — wprawdzie z imienia Dobrej, ale w gruncie rzeczy bardzo groźnej, zwłaszcza teraz, kiedy bogowie pozwolili łaskawie «wydobyć Rzym z paszczy Fatum».
Cezar powinien był właściwie odezwać się pierwszy — jako najbardziej obrażony gospodarz i małżonek. Ale nie chciał on sprawiać swoim wrogom przyjemności widowiskiem z taką, bądź co bądź, niesmaczną swoją rolą. Natychmiast więc rozwiódł się z Pompeją — i powiedział wówczas swe pamiętne słowa: «żona Cezara powinna być wyższą nawet ponad podejrzenie». Takie załatwienie sprawy uwalniało go od walki z zuchwałym patrycjuszem, który zczasem mógł być mu potrzebny. Natomiast skupił swą uwagę na zapewnione, po wygaśnięciu rocznej pretury, namiestnictwo w Hiszpanji, gdzie oczekiwało go świetne pole działania.
Senat postanowił sprawę prowadzić bez względu na stanowisko Cezara; wobec jej powagi i wysokiej godności przestępcy, powołana została osobna komisja kryminalna do rozpatrzenia sprawy o profanacji świętości, dokonanej przez P. Klodjusza, i zaczął się proces. Klodjusz nie przyznawał się do winy; zapomocą przekupionych świadków usiłował dowieść, że owej nocy przebywał nie w Rzymie, lecz w Interamnie. Na nieszczęście znalazł się człowiek, który krytycznego wieczoru widział Klodjusza w Rzymie; był to Cycero. Wezwany jako świadek — powiedział całą prawdę. Świadectwo to wywołało fatalne wrażenie; Klodjusz widział się już straconym. W takiem beznadziejnem położeniu pozostawał mu tylko ostatni, rozpaczliwy środek: przekupienie sędziów. Więc Klodjusz przy pomocy swych bogatych przyjaciół puścił w ruch złoto — i cel osiągnął: nieznaczną większością głosów został uniewinniony.
Wyrok ten był porażką dla senatu, a przedewszystkiem dla Cycerona, którego świadectwo zostało pośrednio potępione. A Cycero przeżywał już i tak ciężkie chwile. Pompejusz odtrącił jego przyjaźń — ku niepowetowanej szkodzie obydwu. Przykład Neposa znalazł naśladowców. Coraz częściej — i w przemowach politycznych, i w sądowych «ojciec ojczyzny» słyszał zarzuty, że bez prawomocnego sądu — indictâ causâ — wykonał karę śmierci na obywatelach rzymskich. Teraz zaś znalazł sobie śmiertelnego wroga w osobie Klodjusza, który mu nie mógł przebaczyć zgubnego świadectwa. Gdyby tak Klodjusz mógł zostać trybunem ludowym — jakiż ostry sztylet przekułby z owego fatalnego indictâ causâ! Niestety, był patrycjuszem, a dla patrycjuszów trybunat był niedostępny. Postanowił tedy przejść do stanu plebejskiego, co było możliwe zapomocą fikcyjnej adoptacji przez jakiegoś plebejusza. Ponieważ zaś był to akt religijny, wymagał zatem obecności najwyższego kapłana, czyli Cezara — byłego męża Pompei i gospodarza sprofanowanej uroczystości. Jest rzeczą jasną, że mściwy świętokradca nie mógł zbytnio liczyć na życzliwość Cezara. Musiał więc czekać i tymczasowo poprzestawać na groźbach. Ale Cycero wiedział doskonale, że dzień, w którym Klodjusz uzyska dostęp do trybunatu, będzie zwiastunem jego zguby.
Tymczasem Cezar, jako propretor Hiszpanji (w roku 61-ym) z powodzeniem bronił swej prowincji przed niespokojnymi sąsiadami; jego zwycięstwa otwarły mu drogę do tryumfu. Ale jego szalonych ambicyj bynajmniej nie zadowalała uroczystość, która dla tylu innych wodzów była zwykłem uwieńczeniem szczęśliwych wypraw wojennych. Cezar czuł się na siłach, aby ująć w swe ręce władzę nad Rzymem. Niebezpiecznym stawał się fakt, że o tych jego dążeniach wiedziano tu i owdzie. Zarząd prowincją wprawdzie powiększył urok i wpływy Cezara, ale mimo to potrzebował on sojuszników. Gdzie ich szukać? Oczywiście wśród malkotentów. A do malkotentów należał Pompejusz, któremu dalej nie udawało się uzyskać od senatu zatwierdzenia jego zarządzeń na Wschodzie; niezadowolonym był też jego nieprzyjaciel Krassus, który, pomimo wszystkich swoich bogactw i intryg, dotychczas nie zdobył sobie decydującego stanowiska w państwie. Obaj byli zatem odpowiednimi kandydatami na sprzymierzeńców — oczywiście po uprzedniem pogodzeniu ich między sobą i po pogodzeniu obudwu z Cezarem — co wymagało dużej zręczności. Pożądaną rzeczą byłoby także pozyskanie Cycerona z jego krasomówstwem, co także nie wydawało się trudne: przecież i Cycero, wobec widma konsekwencji owego indictâ causâ, potrzebował potężnego sojusznika. Cezar, który bardzo lubi tego czarodzieja słowa, zwracał się doń z propozycjami; ale żadne wysiłki nie zdołały pozyskać jego niezłomnego ducha republikańskiego. Pozostał więc Pompeju z którymi Cezar zawarł tajemną umowę — w ten sposób powstał w roku 60-ym pierwszy tryumwirat, pod znakiem którego Rzym przeżył następne dziesięciolecie. Polityczny ten związek częściowo się wzmocnił związkiem osobistym: Pompejusz ożenił się z córką Cezara, Julją. W plotkującym wielkim światku rzymskim małżeństwo to wywołało liczne szydercze komentarze: zięć był o sześć lat starszy od teścia, a żona o połowę młodsza od męża. Pomimo to Julja szczerze kochała siwiejącego bohatera wojen światowych, stała się też dobrym duchem nie tylko tryumwiratu, ale — jak się po jej przedwczesnej śmierci okazało — całego państwa rzymskiego.
Jednym z warunków zawartego układu było zdobycie dla Cezara konsulatu na następny rok 59-ty, przyczem Cezar zobowiązał się spełniać na urzędzie konsula ważne życzenia swoich sprzymierzeńców, a przedewszystkiem, zapomocą zwołanego zebrania ludowego, miał zatwierdzić odrzucone przez senat zarządzenia Pompejusza na Wschodzie. Sprawa została niebawem załatwiona, i senat nie mógł się przeciwstawić związkowi politecznego rozumu Cezara ze sławą Pompejusza i bogactwami Krassa. Wprawdzie zdołał przynajmniej na drugie miejsce wprowadzić swego kandydata na konsula: Bibulusa. Ale ten zagorzały optymat był bezsilny wobec energji swego świetnego kolegi; musiał też poprzestawać na szumnych a jałowych protestach.
Wogóle konsulat roku 59-ego był jakby przeciwieństwem konsulatu z roku 63-ego: o ile wówczas senat pod mądrem przewodnictwem Cycerona był organem rządzącym państwa, o tyle teraz stał się cieniem władzy. Wszystkie najważniejsze sprawy państwowe były decydowane w łonie tryumwiratu, a moc prawodawczą nadawały im uchwały zebrania ludowego, które również straciło dawne znaczenie i wykonywało posłusznie nakazy tryumwiratu. Ze smutkiem patrzył Cycero, jak giną owoce jego pracy: «ciężko pomyśleć — pisał do swego najlepszego przyjaciela Attyka — jak piękne było państwo za mojego konsulatu». Cezar z szacunkiem odnosił się do smutku wielkiego patrjoty; ale kiedy ten w przystępie bezbrzeżnej rozpaczy przerwał milczenie i z powodu pewnego procesu politycznego wygłosił płomienną mowę o tem, czem był Rzym jeszcze tak niedawno a czem się stał obecnie — rozgniewał się na dobre i kazał zawiadomić Klodjusza, że jako pontifex maximus gotów jest mu dopomóc w razie, gdyby chciał przejść do stanu plebejskiego zapomocą adoptacji, dokonanej przez któregoś z plebejuszów.
Wkrótce też rozegrała się ta groźna dla Cycerona komedja. Prawo rzymskie, ufając zdrowemu rozsądkowi obywateli, nie ograniczało wieku ani usynowiciela ani usynowionego; to też Klodjusz nie odmówił sobie przyjemności wyszydzenia raz jeszcze ustawy i, mając już lat blisko czterdzieści, obrał sobie na usynowiciela człowieka tak młodego, że w tym wypadku «ojciec» był młodszy od «syna». Bądź co bądź — wymaganiom formalnym stało się zadość: Klodjusz został plebejuszem i natychmiast wystąpił jako kandydat na trybuna ludowego w roku 58. Poszedł nawet dalej, bo zaczął gromadzić bandy zbrojne, aby przy ich pomocy teroryzować zgromadzenia wyborcze. Celów swoich bynajmniej nie ukrywał: coraz częściej straszne słowa indictâ causâ brzmiały w uszach tumanionego ludu.
Sam Cezar się przeraził; spostrzegłszy, w czyje ręce oddał największego mówcę rzymskiego, postanowił go ocalić. Jednym z pierwszych aktów konsularnych Cezara było przeprowadzenie prawa agrarnego — a właściwie wznowienie, z pewnemi zmianami, ustawy, z jego inicjatywy przedłożonej przez trybuna Rullusa jeszcze za konsulatu Cycerona. Czuwanie nad owem prawem powierzano nielicznej komisji, której członkowie byli nietykalni. Ponieważ jedno miejsce w tej komisji zostało opróżnione wskutek Śmierci jednego z członków, przeto Cezar zaproponował je Cyceronowi. Cycero wiedział że, przyjmując propozycję Cezara, zabezpieczy się od wszelkich zamachów ze strony swego zaciętego wroga, a mimo to i tym razem odtrącił wyciągniętą ku sobie pomocną dłoń. Wówczas Cezar, zmuszony do zobojętnienia, pozostawił go jego własnemu losowi. Rok konsulatu Cezara dobiegał końca, a w następnym roku miało się rozpocząć jego namiestnictwo w obu Galljach, które to prowincje, wbrew obyczajowi, zapewnił sobie na pięć lat.
Wraz z Cezarem opuścimy na krótko Rzym i przeniesiemy się do Gallji, która w ciągu ośmiu lat była terenem działalności tego wielkiego wodza i męża politycznego. Kiedy się zaczynał jego prokonsulat, do Rzymu należała po tej stronie Alp tak zwana Provincia, czyli pobrzeże morza Śródziemnego (za wyjątkiem sojuszniczego państwa Massylijskiego w nizinie Rodanu); gdy zaś po ośmiu latach wraz ze swemi legjonami wracał do kraju, cała Gallja do Renu, kanału i oceanu uznawała panowanie Rzymu. Ale nie w tem leży znaczenie czynów Cezara, że do łańcucha rzymskich prowincyj dołączył jeszcze jedno ogniwo: dziś mało nas zachwyca zdobywca, który, przelewając krew swoich żołnierzy i obcych, dąży tylko do zdobyczy terytorjalnych, a już zupełnie nie budzi naszej sympatji ujarzmiciel i ciemiężca.
Ale podbój Gallji przez Cezara przyniósł tamtejszym plemionom nie niewolę, lecz wyzwolenie duchowe: dzięki podbojowi skierowane zostały te bardzo uzdolnione ludy na drogę rozkwitu kulturalnego. To też Gallja bezwiednie odczuwała tę korzyść; chętnie przyjęła od Rzymu nasiona romanizacji i polubiła władzę rzymską. Władza ta była w Gallji reprezentowana nawet wówczas, gdy Rzym i cała Italja musiały się poddać barbarzyńcom germańskim. Te wyniki wyróżniają chlubnie Cezara od innych zdobywców i stawiają jego imię obok imienia Aleksandra Wielkiego: jak ten siłą swego oręża stworzył grecki Wschód, tak Cezar stworzył rzymski Zachód. Współcześni Francuzi ze współczuciem rozważają wydarzenia ośmioletniej wojny plemion gallijskich o niepodległość, a imię ostatniego ich bohatera Wercyngetoryksa otaczają zasłużoną czcią; ale gdyby nawet nadanie kołu historji ruchu odwrotnego zależało od Francuzów, to napewno nie zechcieliby uznać za niebyłe gallijskich wojen Cezara, gdyż byłoby to równoznaczne z wyrzeczeniem się swej wielkiej kultury, nie wyłączając pięknego języka.
W każdym razie nie będziemy stu wdawali w szczegóły tej historycznej walki, którą musielibyśmy opowiadać podług ówczesnego opisu zwycięzcy, zawartego w znakomitych «komentarzach o wojnie gallijskiej». Może to przykre, ale musimy wracać do Rzymu.
Tutaj interesów nieobecnego wodza strzegli Pompejusz i Krassus, a właściwie Pompejusz i Julja, która chociaż nie mieszała się do polityki, te jednak niewidzialnym łańcuchem miłości związała swego męża ze swym ojcem. Chwilowo jednak mogło się zdawać, że potęga tryumwiratu słabnie, bo bandy Klodjusza siały w Rzymie przerażenie, a jego nieokiełznana wola tryumfowała. Jak należało się spodziewać, pierwszy swój atak skierował Klodjusz przeciw Cyceronowi; «ojciec ojczyzny» został wygnany, a jego dom, skromnie, lecz wytwornie ozdobiony dziełami kultury greckiej, został zburzony; żona i dzieci z trudem uniknęły niebezpieczeństwa. Ale był to zaledwie początek. Zdawało się, że jakiś zły duch wcielił się w warcholskiego trybuna. Po Cyceronie wygnany został Kato, ten, dajmy na to, pod honorowym pozorem. Ale Klodjuszowi i to nie wystarczało: widząc, że tryumwirat nie odnosi się z uznaniem do jego nadużyć, zwrócił ostrze swych słów i swych szajek przeciwko Pompejuszowi, a w końcu i przeciw Cezarowi, swemu dobroczyńcy, ogłaszając jako nieważne wszystkie jego konsulskie prawa i rozporządzenia. Zapewne, samego siebie postawił przez to w śmiesznem położeniu: przecież wśród tych rozporządzeń było jego przeniesienie do stanu plebejskiego, a jeżeli miało ono być nieważne, to nieważnym był również jego trybunat ze wszystkiemi przywilejami, dzięki którym mógł unieważniać wszystkie rozporządzenia Cezara. Ale Klodjuszowi było wszystko jedno. Wreszcie przebrała się miarka i kosa trafiła na kamień.
Z zatargu między Klodjuszem a tryumwiratem pierwszą korzyść wyciągnął senat. Jeszcze nie minął rok trybuński, gdy senat przeprowadził na zgromadzeniu ludowem prawo, znoszące nakaz Klodjusza o wygnaniu Cycerona. «Ojciec ojczyzny» mógł powrócić, i ojczyzna witała go istotnie jak; ojca: jego podróż z Brundisium do Rzymu była jednym wielkim tryumfem, który był sowitą nagrodą za wszystkie gorycze wygnania. Wprawdzie Klodjusz, nawet nie będąc trybunem, pozostał królem ulicy i przy pomocy swoich szajek nie mało dokuczał nieprzyjaciołom. Ale senat mógł z nim teraz walczyć jego własną bronią: z przyzwolenia senatu niejaki T. Milo, człowiek zdecydowany na wszystko i niesłychanie odważny, zebrał własną bandę, przy pomocy której z powodzeniem przeciwdziałał zbójectwom Klodjusza. Położenie senatu znów się wzmocniło, a potęga tryumwiratu odpowiednio spadła.
Wskutek tego tryumwirat zmuszony był mocniej się skonsolidować. W roku 56-tym miała miejsce konferencja tryumwirów w Lukce (w Etrurji), której wyniki były nadzwyczaj doniosłe. Postanowiono tedy, że Pompejusz i Krassus otrzymają konsulat powtórny w następnym roku 55-tym, do czego zresztą mieli zupełne prawo, gdyż okres dziesięcioletni po ich pierwszym konsulacie w roku 70-tym dawno minął; oraz że po tym konsulacie z tytułem prokonsulów otrzymają prowincje: Pompejusz — obie Hiszpanje, a Krassus — Syrję, każdy na pięć lat; a dalej, że termin zarządzania Gallją przez Cezara, upływający w roku 54-tym, będzie przedłużony na dalsze pięć lat, i że po upływie tego terminu otrzyma i on konsulat powtórny. Były to rzeczy ważne.
Po konferencji w Lukce siły tryumwiratu odrodziły się, a opozycja senatu na jakiś czas złożyła broń. Wprawdzie powtórny konsulat Pompejusza i Krassa nie był bynajmniej tak świetny jak pierwszy; wszyscy jasno zdawali sobie sprawę, że konsulat jest dla obu tylko środkiem, zapomocą którego otrzymają prowincje, oraz legjony, jakie się w nich znajdowały. Zwłaszcza niecierpliwy był Krassus; w Syrji obiecywał sobie góry złota — jako dodatek do bogactw, które już posiadał w Rzymie. Nie czekając na koniec swego konsulatu, porzucił Rzym. Napróżno trybun Kapito powagą swej trybuńskiej intercesji usiłował go powstrzymać od takiego bezprawia: konsul nie zwrócił uwagi na protest. Wówczas Kapito, stojąc w obronie zdeptanego «prawa świętego> o władzy trybuna, uroczyście go wyklął — a siły podziemne tym razem sprawiły, że przekleństwo spełniło się niebawem.
Nie Syrja nęciła Krassa. Choć z natury bogata, była ona jednak wyczerpana wskutek zachłanności ówczesnego namiestnika — «nowej Semiramidy», jak go żartobliwie nazywano — znanego, już nam pompejańczyka Gabinjusza. Nie Syrja! Ale zato za Eufratem leżała złota Partja, spadkobierczyni królów perskich. Feudalne to państwo, osłabione wewnętrzną niezgodą, nie zdawało się być zbyt silnem, aby wytrzymać natarcie legjonów rzymskich. Dalej zaś zaczynała się jeszcze bogatsza kraina Indja. Jednakże prokonsul, pomimo całej niecierpliwości, nie mógł swej wyprawy zaczynać odrazu szlakami Aleksandra Wielkiego: trzeba było najpierw zagrabić resztkę bogactw wycieńczonej prowincji: skarby, ukryte w świątyniach, a zwłaszcza skarbiec świątyni jerozolimskiej; teraz przekleństwa wzburzonych Judejczyków dołączyły się do klątwy Kapitona. Tak minął rok 564-ty; dopiero w roku 53-cim można było przedsięwziąć wyprawę. Krassus miał wtedy około sześćdziesięciu lat. Było to niewiele w owych zdrowych czasach: gorzej, że brakło mu w armii doświadczonych dowódców. Syn jego Publjusz, który pod komendą Cezara przeszedł świetną szkołę w Gallji, oraz szereg doskonałych oficerów, zwłaszcza niejaki Kasjusz, o którym będziemy mieli jeszcze wiele do powiedzenia — to w każdym razie za mało. Bądź co bądź, Krassus wierzył w swe powodzenie. Z Antjochji do Babilonu prowadziła historyczna droga przez Armenję, teraz szczególnie odpowiednia z powodu wrogich stosunków między Armeńczykami a królem Partji Orodesem: była to jednak droga okrężna, arabski zaś emir Abgar, który władał nad plemionami pustyni, doradzał pośpiech, zwłaszcza, że gościniec był prosty i wolny od wroga: Partowie bowiem byli rzekomo zajęci ratowaniem swoich skarbów i ucieczką w niedostępne góry; należało więc ich dopędzić. Krassus, pałający żądzą zdobycia owych skarbów, chętnie uwierzył Abgarowi i poprowadził swe legjony w liczbie 40 tysięcy przez pustynię do półgreckiego miasta Karrhae. Nieprzyjaciela istotnie nigdzie nie spotkano, ale cisza i pustka zaczęły się wydawać podejrzane; to też Krassus postanowił wysłać Abgara z wywiadem. Jak Abgar wyruszył, tak przepadł. Krassus począł się trwożyć: czy też jego wierny przyjaciel nie wpadł w zasadzkę chytrego wroga? Zaledwie kilka dni trwała ta niepewność: nieprzyjaciel bowiem ukazał się z prawa, z lewa, ze wszech stron — i śród jego zastępów nie trudno było rozpoznać białe płaszcze Abgara i jego beduinów.
Teraz już nie było ratunku. Dzielni byli rzymscy legjoniści, ale w ruchomym piasku pustyni, przeciw nieuchwytnej konnicy strzelców partyjskich na nic się zdała wszelka ich waleczność i wytrzymałość. Daremnie młody Krassus na czele swego oddziału próbował się przedrzeć — otoczony i zasypany strzałami, mógł tylko bohatersko zginąć. Głowę jego na włóczni odniesiono do głównej kwatery rzymskiej i oddano prokonsulowi ze słowami: «pozostawiamy ci noc, abyś opłakał syna, a jutro oczekuj naszego powrotu». I powrócili. Stary Krassus zginął jak jego syn; znaczna większość wojska rzymskiego została wytępiona; dziesięć tysięcy zabrano do niewoli — a tylko nielicznym, z Kasjuszem na czele, udało się dotrzeć do Syrji.
Taki był wynik bitwy pod Karrami w roku 53-im — i nieudanej wyprawy partyjskiej nowego Aleksandra. Niezwyciężone orły rzymskie ozdobiły świątynie Partów, legjoniści wszechwładnego miasta obrabiali ich pola nad dalekim Tygrysem; to też kiedy Rzymianie, ściśle w dziesięć lat po spisku Katyliny, oszołomieni tym nowym strasznym gromem, ze zgrozą rozważali proroctwa Sybili, to już nie Gallów widzieli w roli grabarzy Romy: po kamiennych płytach forum, nad milczącym prochem Romulusa, słyszeli tętent kopyt partyjskiego jeźdźca.
Tryumwirat się rozpadł. Jeszcze przed klęską pod Karrami, w 54-ym roku umarła piękna i słodka Julja, która swoją miłością uświęcała sojusz ojca swego ze swym mężem. Teraz zginął i Krassus, który swym decydującym głosem mógł godzić sprzeczne opinje Cezara i Pompejusza. Ważnych rozstrzygnięć należało się spodziewać w rychłym czasie.
Odroczyć je mogła tylko wyprawa partyjska; ale po pierwsze, Partja była daleko, powtóre zaś, dzielność Kasjusza z jednej strony, a niesnaski śród Partjan z drugiej, zapobiegły bezpośrednim następstwom klęski pod Karrami i ocaliły Syrję od pogromu. Strach przeminął, ale sytuacja w Rzymie była nadal ciężka. Jak przedtem, ścierały się między sobą szajki Milona i Klodjusza — zupełnie jak w wiekach średnich. Rezultat wyborów często zależał poprostu od tego, kto pierwszy zajął pole Marsowe.
Wyjątkowe położenie wymagało wyjątkowych środków — to też rok 52-gi ujrzał w Rzymie ciekawe widowisko: Pompejusza, jako konsula sine collega. Był to cały zbiór niewłaściwości konstytucyjnych. Niewłaściwy był już sam tytuł sine collega, gdyż nawet etymologicznie consul znaczy właśnie collega; niewłaściwy był trzeci konsulat Pompejusza w dwa lata zaledwie po drugim; niewłaściwością było wreszcie to, że Pompejusz, jako konsul, sprawował pomimo to władzę prokonsula w Hiszpanji, którą otrzymał na lat pięć od 1-ego stycznia 54-ego roku. Ale najważniejszą rzeczą było ukrócenie anarchji i rozbojów na ulicach Rzymu.
W tej sprawie Pompejuszowi: raz jeszcze — już ostatni — uśmiechnęło się szczęście. Oto Klodjusz i Milon spotkali się przypadkowo na drodze Appjuszowej, każdy na czele swej bandy; było to wpobliżu miasteczka Bowille, przy świątyni Dobrej Bogini. Czy Klodjusz poznał boginię, której uroczystość sprofanował przed dziesięciu laty? W każdym razie można było mniemać, że bogini go poznała. W wywiązanej walce Klodjusz został zraniony i uciekł do sąsiedniego domu; Milo zapewne dla zasady; że raz kozie śmierć, rozkazał go tam zamordować. Śmierć Klodjusza wywołała rokosz czerni rzymskiej, która chciała uroczyście spalić ciało ubóstwianego «bojownika wolności» w samym gmachu senatu i oczywiście z nim razem; ale Pompejusz zręcznie skorzystał z okazji, aby wyzwolić Rzym i od drugiego herszta. Zarządził sąd nad Milonem; pomimo świetnej mowy obrończej Cycerona, który uważał za swój obowiązek i tu wesprzeć przyjaciela — Milo został osądzony i musiał jako wygnaniec udać się do Marsylji; ze względu na piękno tego greckiego miasta, wygnanie nie było dla Milona wcale przykrem zakończeniem jego sprawy. Ale tem pomyślniejszy był ten wyrok dla Rzymu: wszyscy odetchnęli swobodniej, bo położono wreszcie kres anarchji.
dotyczące powtórnego konsulatu. W istocie, zgodnie z tą umową, zarząd prowincją Gallją został Cezarowi przedłużony na dalsze pięć lat czyli do 1-ego marca 49-ego roku (właśnie do 1-ego marca, a nie do 1-ego stycznia, gdyż pierwsze objęcie Gallji transalpejskiej przez Cezara nastąpiło z dwumiesięcznem opóźnieniem). Gdyby nie nowe prawa Pompejusza, Cezar najspokojniej siedziałby w swej prowincji Gallji do 1-ego stycznia 48-ego roku, gdyż dopiero w tym terminie mógłby się udać jako jego następca jeden z konsulów roku 49-ego; w międzyczasie zaś przyjaciele Cezara przeprowadziliby jego kandydaturę na konsulat roku 48-ego, jak było umówione w Lukce, oczywiście bez obowiązkowego stawiennictwa osobistego; będąc zaś konsulem — i z tego tytułu nietykalnym — sam już pomyślałby o swem przyszłem bezpieczeństwie i o swej władzy.
Teraz wszystkie te rachuby zawiodły:
Konsulowie roku 49-ego mogli być wysłani na prowincję nie wcześniej, niż za lat pięć, czyli nie pierwej, niż 1-ego stycznia 43-ego roku. To znaczyło, że na rok 49-ty — 48-my należałoby wysłać do Gallji któregoś z konsulów z lat ubiegłych — a tymi senat rozporządzał już od 1-ego marca. Stawiennictwo osobiste stało się obowiązkowem; czyli, że Cezar musiałby już latem 49-ego roku zjawić się w Rzymie — a ponieważ z chwilą przejścia przez linję miejską prokonsul tracił imperium i stawał się człowiekiem prywatnym, przeto każdy mógł go pociągnąć do odpowiedzialności za jego działalność w prowincji przed jedną z komisyj kryminalnych de repetundis, de vi lub de majestate. Ponieważ zaś sędziami byliby ludzie ze spisu, ułożonego w myśl życzeń Pompejusza, więc wynik był łatwy do przewidzenia. Przyjaciele Cezara, zdając sobie z tego sprawę, żądali od Pompejusza, aby przynajmniej w artykule o stawiennictwie obowiązkowem uwzględnił, zgodnie z układem w Lukce, wyjątkowe położenie Cezara. Pompejusz wyraził swą zgodę, ale odpowiednie uzupełnienie wstawił już po zatwierdzeniu prawa przez zebranie ludowe, wobec czego wrogowie Cezara mogli ogłosić w danej chwili to uzupełnienie jako nieważne.
W ten sposób, po dziesięcioletnich nieporozumieniach, odbyło się pogodzenie Pompejusza z nobilitetem. Wszyscy rozumieli, że ofiarą tego pogodzenia miał paść Cezar.
Jego położenie było nieświetne: śmierć Julji, klęska Krassa, a w dodatku powstanie Wercyngetoryksa, które groziło utratą wszystkich owoców sześcioletnich mądrych i tęgich rządów w Gallji.
Wypadki zmierzały niepowstrzymanie ku końcowi, którym mogło być tylko zerwanie między Cezarem a Pompejuszem i — druga wojna domowa. Który z nich miał słuszność, a który był winien? Ludzie krótkowzroczni osądzają i potępiają jednostki — bądź Cezara, bądź Pompejusza, wyliczając błędy i bezprawia jednego lub drugiego; ludzie o umyśle głębszym wskazują na ogólne położenie państwa rzymskiego, polityczne i ekonomiczne, które się zachwiało od czasu — choć zapewne nie z winy — Grakchów i tylko powierzchownie zostało naprawione zapomocą surowych środków Sulli. Ale może jeszcze głębiej sięga myśl tych, którzy, nie podzielając ani jednego, ani drugiego zapatrywania, korzą się przed niewymowną potęgą Fatum, właśnie teraz tworzącego dla człowieczeństwa nowe ciało: monarchję Cezarów, aby je ożywić nowym duchem — religją chrześcijańską. Miało nastąpić wielkie zamarcie i wielkie odrodzenie; my zaś, nie próbując tłumaczyć rzeczy niepojętych, opowiemy poprostu, jak działali i cierpieli ludzie, którzy bezwiednie stali się narzędziem tych mocy.
W walce, jaka miała nastąpić, cała przewaga była po stronie Pompejusza; miał wszystkie atuty, prócz jednego. Pompejusz znajdował się w Rzymie i miał w ręku organy prawodawcze, senat, z którym się pogodził, oraz zgromadzenie ludowe, które wyzwolił od teroru ulicy. Posłuszną jego rozkazom była Italja z siłami wojennemi, które chociaż od czasu Sulli nie przedstawiały armji gotowej, to jednakże na pierwszy sygnał mogły odzyskać wojenną gotowość. Pompejusz, bohater trzech kontynentów, władał wszystkiemi prowincjami prócz Gallji, wraz ze znajdującemi się w nich legjonami, Hiszpanja zaś była pod jego bezpośrednim zarządem, jako prokonsula; wreszcie po jego stronie byli wszyscy zależni od Rzymu królowie i państwa, z których jedno, Massylja, leżała w samem sercu prowincji nieprzyjaciela. Rewolucja bowiem mogła łatwo zniweczyć te państwa, zawdzięczające swój byt senatowi rzymskiemu. Pompejusz stanowczo miał słuszność, twierdząc, że tupnięcie nogą wystarczy do stworzenia armji. Jakież wobec takiej potęgi miał znaczenie Cezar ze swymi dziewięciu legjonami, pochłonięty przytem troską o prowincję, ledwie zdobytą, a już się burzącą?
A jednak po stronie Cezara była pewna zdecydowana przewaga: oto był jedynym dowódcą bezwzględnie oddanego sobie wojska, podczas gdy Pompejusz władzę dzielił z senatem, z którym się wprawdzie porozumiał, ale tem niemniej musiał się liczyć z jego odrębnem zdaniem.
Senat zkolei dzielił się na partje, które coprawda, nie tak ściśle różniły się między sobą, jak to mamy w dzisiejszych parlamentach, ale bądź co bądź dawały znać o swoich życzeniach. Byli tam bezwzględni zwolennicy Pompejusza, ale byli też i zwolennicy umiarkowani, którzy bynajmniej nie byli tacy nieprzejednani w kwestji następstwa dla Cezara; byli dalej surowi optymaci, zarówno źle usposobieni dla Pompejusza jak i dla Cezara; byli rygoryści obowiązku moralnego z Katonem na czele; byli wreszcie miłośnicy pokoju za wszelką cenę. Wobec takiego rozgardjaszu, bardziej, niż kiedykolwiek, potrzebny był człowiek, któryby siłą swego słowa miał pogodzić partyjników, skłóconych ze sobą i z Pompejuszem. Na nieszczęście człowiek ten, a był nim Cycero, cały rok 51 zmuszony był nieoczekiwanie dla siebie przepędzić w dalekiej Cylicji w charakterze prokonsula. Był to wynik tegoż samego prawa Pompejuszowego o prowincjach z roku 52-ego: ponieważ magistraci roku 52 — ego dopiero po latach pięciu mogli otrzymać prowincje, z konieczności trzeba było się zwracać do byłych konsulów i pretorów, a śród nich przedewszystkiem powołani zostali ci, którzy, jak Cycero, wcale jeszcze nie zarządzali prowincjami.
Rok 51 minął na bezowocnych konferencjach, a decydującym miał być następny, rok 50-ty. Wobec przychylnego usposobienia większości senatorów dla przeciwników Cezara, było rzeczą szczególnie ważną zapewnić sobie współdziałanie wszystkich dziesięciu trybunów, gdyż nawet jeden członek tego kolegjum swem prawem intercesji mógł jurydycznie powstrzymać wszelkie postanowienia senatu. Ponieważ zaś w kolegjum wybranych na rok 50-ty trybunów jeden okazał się wątpliwy, przeto Pompejańczycy wytężyli wszystkie swe siły, aby jego wybór uznać za nieważny i przeprowadzić na jego miejsce człowieka pewnego; był nim młody i utalentowany Kurjo, który dotychczas cały dar swej niepospolitej wymowy zużytkowywał w dotkliwych napaściach na Cezara. Zamiar ten powiódł się całkowicie.
Ale oto, gdy prawie w połowie roku 50-go miało zapaść decydujące postanowienie senatu, mające pozbawić Cezara jego prowincji i armji, Kurjo wystąpił w senacie z nieoczekiwaną propozycją. Dlaczego ograniczać się do półśrodków? Wszelkie pełnomocnictwa nadzwyczajne są sprzeczne z duchem konstytucji. Niech więc obaj, zarówno Cezar, jak Pompejusz, zrzekną się swej władzy nad prowincjami i nad wojskiem. Ideja ta, ukazana przez Kurjona w świetnej mowie, poprostu opętała senatorów tak, że jego propozycja przeszła przygniatającą większością głosów. Dopiero później wyszło szydło z worka; okazało się mianowicie, że wiecznie zadłużony a bezczelny trybun poprostu zaprzedał swój dar wymowy Cezarowi, który doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Pompejusz nigdy się nie wyrzeknie swej prowincji; chciał więc tym sposobem uczynić wyłom między nim a senatem.
Oczywiście grupa pompejańska senatu nie była zadowolona; chociaż stanowiła mniejszość, zaproponowała Pompejuszowi objęcie dowództwa nad siłami wojennemi republiki w walce przeciw zbuntowanemu prokonsulowi, na co tenże wyraził swą zgodę. Cezar jednak działał zwolna. Rok 50-ty minął na układach; nikt nie wierzył w możliwość wybuchu wojny domowej. Nadszedł dzień 10-go grudnia, w którym nowi trybuni rozpoczynali swe urzędowanie; wśród nich znalazł się znów gorący cezarysta, człowiek wielkiej przyszłości — Marek Antonjusz. Licząc na jego współdziałanie, Cezar posłał senatowi rzymskiemu list ultymatywny, raz jeszcze domagając się załatwienia wniosku Kurjona. List ten był odczytany na uroczystem posiedzeniu dnia 1-go stycznia 49-go roku. Ale tym razem Pompejańczycy lepiej przygotowali grunt: zgodnie z ich wnioskiem senat zażądał od Cezara, aby obie Gallje przekazał nowym namiestnikom; gdy zaś Marek Antonjusz zgłosił intercesję, obsypano go stekiem obelg i pogróżek tak, że przebrany za niewolnika, musiał uciec z miasta.
Cezar znajdował się wówczas w Rawennie, najbardziej na południe wysuniętem mieście swej prowincji, z jednym tylko legjonem; prowincję tę oddzielała od właściwej Italji maleńka rzeczka o nazwie odtąd pamiętnej; Rubikon. Dowiedziawszy się o losach swego ultimatum, wypowiedział Cezar słynne po wieki słowa: Jacta alea esto, co dosłownie znaczy: «niechaj będzie rzucona kość (do gry)!» I przeszedłszy ze swym legjonem Rubikon, zajął najbliższe miasto italskie: Ariminum. Zaczęła się więc druga wojna domowa.
Nie będziemy tu opowiadać szczegółowo jej przebiegu i oddzielnych epizodów. W wojnie tej nie można było poznać Pompejusza; gdzież się podziała jego zwykła stanowczość i szybkość działania — zalety, dzięki którym stał się bohaterem trzech części świata?
Było rzeczą oczywistą, że krępuje go sztab senatorów, owi konsulary i pretorjusze, którzy sami będąc niegdyś dowódcami, źle wykonywali rozkazy naczelnego wodza. Od pierwszej chwili zaniechawszy obrony Rzymu, Pompejusz zaczął koncentrować swe siły w apulijskiej Lucerji; Cezar prawie bez przeszkód przeszedł Italję, której miasta wcale nie pragnęły| oblężenia i ruiny. Rozkazy Pompejusza nader miękko wykonywali jego podwładni; nie potrafili nawet wywieźć z Rzymu państwowego skarbca, który wpadł do rąk nieprzyjaciela. Sukcesy Cezara zmusiły Pompejusza do porzucenia Lucerji i wycofania się do Brundisium, co było równoznaczne z tymczasowem zaniechaniem obrony Italji wogóle: oto był rezultat pierwszych dwóch miesięcy wojny.
Wszystko to jednak było dopiero wstępem do ważniejszych w przyszłości rozstrzygnięć. Jak wiemy, wszystkie prowincje były po stronie senatu: zachód, południe i wschód. Na zachodzie była Hiszpanja — własna prowincja Pompejusza; tu też przede wszystkiem zwrócił się Cezar. A ponieważ wierna senatowi Massylja zagradzała drogę jego legjonom, jednocześnie z akcją w Hiszpanji musiał dowodzić oblężeniem tego pięknego miasta, które było ośrodkiem cywilizacji greckiej na Zachodzie. Obraz tego oblężenia napełnia nas dziś smutkiem, ale nie można było temu zapobiec. Massylja upadla po 500 latach sławnego istnienia. Wraz z Massylją i w Hiszpanji, pod Ilerdą, Pompejańczycy się poddali. Jeszcze nie minął rok 49-ty, a już cały Zachód był w rękach Cezara.
Wprawdzie na południu Cezar poniósł klęskę: Kurjo, który chciał naśladować żelazną wolę swego wielkiego wodza, został w Afryce rozbity przez wojsko króla numidyjskiego Juby i bohaterską śmiercią okupił wybryki swego życia. W wyniku tej klęski Italja została odcięta od obfitych w zboże prowincyi i zaczęła głodować.
Z tem większą uwagą cały świat oczekiwał wyniku mającego nastąpić zbrojnego starcia obu wodzów. Jak gdyby z woli losów starcie to przybierało znów, jak czasów Mitrydata, postać boju między Zachodem a Wschodem. Tylko, że teraz Pompejusz występował w roli swego dawnego wroga, zwyciężonego króla wschodniego. Istotnie opuścił on Italję i swoje siły przeprawił do Dyrrachjum; zacięty Cezar wyruszył za nim w pogoń z bardzo nielicznym oddziałem, który można było łatwo otoczyć i zniszczyć, — gdyby Pompejusz posiadał jeszcze dawną swobodę działania. Ale krępował go sztab, więc czekał; tymczasem zaś Cezar otrzymał nowe posiłki, i Pompejusz był zmuszony cofnąć się z Epiru do Tessalji, pod miasto Farsalos. Tu odbyła się owa bitwa, która, jak przyznali potomni, miała znaczenie decydujące dla całej tej wojny. Legenda porównywała Farsalos z Maratonem: i tu, jak mówiono, corocznie na równinie we mgle nocnej zmartwychwstają zastępy poległych i w widmowej walce powtarzają odwieczne starcie Zachodu ze Wschodem. Zwyciężony Pompejusz uciekł na południe do Egiptu. Zabezpieczył on niegdyś tron wygnanemu królowi tego kraju, Ptolemeuszowi Aulecie; teraz panowały tam niepełnoletnie jego dzieci: Ptolemeusz Dionysos i Kleopatra. Pompejusz zatem powinien był się spodziewać ich wdzięczności; tymczasem opiekun królewiąt Potinos, inaczej, na sposób wschodni, pojmował wdzięczność. Zamiast wiązać losy Egiptu z upadłą wielkością, postanowił oddać przysługę wschodzącej sławie zwycięzcy. I stała się rzecz potworna: bohater trzech części świata z rozkazu Potina został zamordowany w chwili, gdy zaledwie stanął na lądzie, i to na oczach żony i syna, którzy bezradnie i w przerażeniu przyglądali się z okrętu tej niespodziewanej, krwawej scenie.
Jeżeli jednak Potinos sądził, że tak ohydnym aktem niewdzięczności zdobędzie sobie życzliwość Cezara, to się omylił: Cezar nie rozumował sposobem wschodnim.
Znalazłszy się w Aleksandrji, postanowił działać po rzymsku, zaprowadzając porządek w sprawach dziedzictwa tronu egipskiego. Zawezwał do siebie dziesięcioletniego Ptolemeusza i szesnastoletnią Kleopatrę, którzy, oczywiście, zdążyli pokłócić się ze sobą po śmierci ojca. Podobno urok młodziutkiej następczyni faraonów wywarł wpływ na Cezara; te zaloty byłyby jeszcze rzeczą błahą, ale zato kontrybucja, jaką Cezar nałożył na bogate miasto, wywołała wrzenie przeciw niemu. Cezar miał siły nieznaczne, Egipcjan zaś było wielu; i oto zwycięzca Pompejusza był oblężony w zajętym przez siebie pałacu Ptolemejskim; zaczęła się «wojna Aleksandryjska». Wkońcu Cezar zatryumfował, ale ten tryumf kosztował go niemało: stracił całą zimę 48-ego — 47-ego roku, podczas której Pompejańczycy zdążyli już zgromadzić swe siły.
I nawet poskromiwszy Aleksandrję, nie zaraz mógł ruszyć przeciw nim. Wprawdzie Wschód po bitwie pod Farsalem uznał władzę zwycięzcy, ale król Bosporu, Farnakes, który przed piętnastu laty zgładził swego ojca Mitrydata, zapragnął teraz skorzystać z wojny domowej rzymskiej, aby odzyskać rodzinny Pont. Dla Cezara zresztą wojna ta miała tylko znaczenie doraźnego epizodu: rozbiwszy Farnaka pod Zelą, doniósł o swem zwycięstwie do Rzymu w słynnych odtąd słowach: «Veni — vidi — vici». Najważniejsza rozgrywka miała nastąpić wkrótce.
Po utracie Zachodu i Wschodu, Pompejańczykom pozostało już tylko Południe, czyli prowincja Afryka oraz wierny sprzymierzeniec Juba, król Numidji. Tam też poczęto organizować nową armję dla obrony republiki przeciw zagrażającej monarchji; jej przywódcą politycznym był Metellus Scipio, teść Pompejusza, ale jej duszą był Kato. Armja była dość znaczna, nawet bez pomocy, zaofiarowanej przez Jubę; centrem republikanów była Utyka, główne miasto prowincji Afryki od czasów zburzenia Kartaginy. Tutaj zbierał się i senat, prawdziwy, niezależny senat republiki, jako przeciwwaga senatu w Rzymie, który uznał władzę Cezara.
Natomiast położenie Cezara nie było i teraz zbyt pomyślne. Po przykrych epizodach w Aleksandrji i z Farnakiem czekała go w Italji nowa przygoda: rokosz jego własnych legjonów, które, przebywając w szczęśliwej Kampanji, bynajmniej nie miały zamiaru zmieniać jej równin na skwary afrykańskie. Wysiłki oficerów okazały się daremne: Cezar zmuszony był wszcząć układy z buntownikami. Nieustraszony, jak zawsze, stanął wobec nich ― jeden przeciw dziesiątkom tysięcy. — «Czegóż wy chcecie?» — zapytał ich. — «Zwolnienia!» — dał się słyszeć groźny szmer zbuntowanych. — «Dobrze, Kwiryci, jesteście zwolnieni; obiecane wam dary otrzymacie, gdy ja ze swymi żołnierzami odprawię uroczysty tryumf.»
W jednej chwili nastrój się zmienił; przecież «Kwirytami» od czasów Romulusa, zgodnie z przyjętym zwyczajem, nazywano Rzymian w życiu cywilnem, nigdy zaś żołnierzy. I oto buntownicy poczęli błagać wodza, aby ich przyjął ponownie na służbę do swoich szeregów. Teraz dopiero mogła się zacząć wojna afrykańska.
Nowa ta wojna trwała niedługo: wszystko zdecydowała jedna bitwa pod Tapsem (46-ego roku). Była coprawda bardzo krwawa, bo żołnierze Cezara, podnieceni walką z nieprzyjacielem, już dwa razy zwyciężanym, tym razem nie mieli miłosierdzia. Wiele krwi rzymskiej zwilżyło palące piaski Tapsu; resztka wojska z Katonem na czele, znalazła tymczasowe schronienie w Utyce. Poraz ostatni zwołał Kato swój senat z pytaniem: co robić? — «Poddać się» — decydowała większość pod naciskiem Utyczan, którzy za wszelką cenę chcieli uniknąć oblężenia miasta. «Tak, poddać się, ale przedtem wyciąć tych tchórzliwych i nikczemnych mieszkańców». — Ale przeciw temu zaprotestował Kato, rzekłszy: «ostatnia godzina republiki nie może mieć skazy». Własną piersią osłonił bezbronną ludność od gniewu swoich stronników; własną piersią również umożliwił ucieczkę tym, którym porozumienie ze zwycięzcą wydawało się rzeczą niemożliwą. Do nich należał przede wszystkiem sam Kato; ale nie przyłączył się do uciekających. Gdy okazało się, że niema nadziei ocalenia republiki, przypieczętował jej zagładę swoją dobrowolną śmiercią. Potomni nazwali go Katonem Utyckim (Cato Uticensis), stawiając go tem na równi ze Scypionami Afrykańskim i Azjatyckim, z Metellami Macedońskim i Numidyjskim, oraz z innymi przedstawicielami chwały kwitnącej republiki.
Cezar rozumiał, że krew Katona zawiśnie jak ciężka, burzliwa chmura nad jego dziełem; pod wpływem tej świadomości pozwolił sobie na postępek — może jedyny nieszlachetny w swem życiu, zohydzając pamięć bohatera w złośliwym pamflecie i w karykaturalnej masce podczas odbywania swego tryumfu. Ale i tu, i tam wysiłek był bezskuteczny. Przeciwnie, wkrótce potem Rzym został oszołomiony nadzwyczajnem zdarzeniem: oto ulubieniec Cezara Marek Brutus ożenił się z Porcją, córką zmarłego wodza republikanów.
W pozostałych kwestjach zwycięzca nie miał powodu do niezadowolenia: wojna domowa się skończyła, można było rozpocząć pracę budowniczą na gruzach zburzonej republiki. Z łatwością Cezar otrzymał dyktaturę i to na dziesięć lat, a ponadto prawo przedstawiania ludowi, czyli poprostu mianowania, magistratów; była to faktycznie monarchja bez jej nazwy.
Początek nowej epoki został godnie podkreślony uporządkowaniem kalendarza, który znajdował się w stanie zupełnego zaniedbania. Republika rzymska uznawała rok księżycowy o 355 dniach, pozostawiając władzom możność perjodycznego wyrównywania z rokiem słonecznym przez wstawianie miesiąca «przestępnego»; właśnie te wstawiania, często zależne od warunków politycznych, wprowadziły nieład do kalendarza, który był teraz o trzy miesiące wstecz poza słońcem. Z rozkazu Cezara wprowadzony został ów «juljański» kalendarz, z którego i my w zasadzie do dziś korzystamy, a który opiera się na roku słonecznym, liczącym 365 dni z perjodycznem wstawianiem przestępnego już nie miesiąca lecz dnia. Rok przejściowy, w celu rychłego wyrównania różnicy, obliczony był na 15 miesięcy; był to «niekończący» się rok 46-ty. Cezarowi przyniósł ów rok nowy wcale zasłużony zaszczyt: następujący po Juniusu (czerwcu) miesiąc republikański Quintilis został nazwany Julius (lipiec).
Byl to dopiero początek reform: w głowie zwycięzcy roiły się daleko większe, prawdziwie królewskie myśli pokojowego uporządkowania świata. Pokojowego — ale urzeczywistnienie tych myśli poprzedzać musiała jeszcze jedna wojna, ostatnia, sybilińska wojna z wrogiem z przeznaczenia: Partem. Krew Krassa, przelana w dalekich Karrach, wciąż jeszcze domagała się zemsty; orły rzymskie wciąż jeszcze zdobiły świątynie partyjskie; legjoniści rzymscy wciąż jeszcze obrabiali pola Mezopotamji w partyjskiej niewoli. To jeszcze jedno zwycięstwo było konieczne dla chwały imienia rzymskiego — a potem...
Cóż potem? Tak pytali z trwogą republikanie, których garść ocalała. Tapsos przyniósł Rzymowi monarchję bez jej nazwy; cóż mu przyniesie zwycięstwo nad Partją?
Coprawda sprawa nie poszła tak gładko. Zanim w otchłań przeszłości zapadł rok «niekończący się», napełnił dyktatora goryczą z powodu nowego powstania w Hiszpanji. Na czele buntu stanęli dwaj synowie Pompejusza, Gnejus i Sekstus, z którymi namiestnik nie mógł się uporać. Zamiast tedy na Wschód, zmuszony był Cezar udać się na krańce Zachodu. Powodzenie i tym razem mu sprzyjało: republikanie zostali rozbici pod Mundą, Gnejus zginął, ale Sekstus ocalał, a wraz z nim i zarodek przyszłych niepokojów. Tak, Pompejusz był szczęśliwy: pozostawił po sobie tęgich synów, którzy dalej prowadzili jego dzieło. Cezar nie miał synów; nadziei zresztą nie tracił, ale oczekując własnego syna ze swej Kalpurnji, adoptował urodzonego w roku 63-cim, za konsulatu Cycerona, syna swej siostrzenicy, G. Oktawjusza, który od tego czasu zaczął się nazywać Gajus Juljusz Cezar Oktawjan.
Po bitwie pod Mundą, w roku 45-tym, można było zająć się wyprawą partyjską; nadszedł czas nowych trudów, radosnych dla Cezara i dla jego zwolenników, niepokojących dla republikanów dawnego typu, których bądź co bądź, dość zostało w senacie. Olbrzymie imperjum wydawało się im jakoby olbrzymi cmentarz, na którym popieliły się kości pomordowanych współideowców. I cóż z tego, że magistratura jest niby dawna republikańska, że lud ciągle jeszcze «wybiera» konsulów, pretorów, trybunów? Była to próżna komedja, a i jej dni mogły wkrótce się skończyć. Niech tylko Cezar powróci jako zwycięzca z wojny wschodniej... Zresztą, czyż będzie on czekał tak długo? Przecież Sybila pozostawiła wyraźne proroctwo o fatalnej wojnie: zwycięstwo w niej było przepowiedziane królowi. A więc, o ile Rzym pragnął zwycięstwa...
Minął rok 45-ty; nadszedł 44-ty. Na ten rok Cezar wystawił na konsulów swoją kandydaturę oraz kandydaturę Marka Antonjusza. Był to ów młody człowiek, który jako trybun na początku roku 48-go spowodował zerwanie między Pompejuszem a Cezarem. Udając się wówczas na Wschód, Cezar powierzył Antonjuszowi rządy w Italji, ale jego sprawowanie widocznie nie było zadawalające, gdyż przez jakiś czas był w niełasce Cezara, przepędzając dni z żoną swą Fulwją, której był trzecim mężem... przed nim była ona godną małżonką Klodjusza i Kurjona. Ale teraz Cezar się z nim pogodził; było oczywiste, że Antonjusz ponownie zacznie rządzić państwem, gdy Cezar uda się na Wschód. Lecz w jakim charakterze uda się tam? Konsula? Dyktatora? — A co powiedziała Sybila?
Można by się chociaż pokusić o zbadanie gruntu. Właśnie miała się odbyć wesoła lutowa uroczystość Luperkaljów: był to rzymski karnawał. W tym dniu kto chciał, przebierał się za Luperka, czyli Satyra. Marek Antonjusz, choć konsul, też się nie krępował i togę z purpurowem obrzeżem zastąpił bardziej niż prymitywną szatą Luperka; w tym kostjumie można było pozwalać sobie na wszelkie żarty. Cezar, jako konsul prezydujący, zajmował swoje krzesło kurulne; i oto podbiega doń M. Antonjusz i ofiaruje mu koronę królewską. — Jak na to odpowie lud? Burzą oklasków? Niestety, nie: ciszą grobową. Mimowoli, drżącą ręką Cezar odsunął fatalny dar, i dopiero wtedy dały się słyszeć ogłuszające oklaski. Poraz wtóry, to samo: poraz trzeci, to samo. No, oczywiście Sybila musi poczekać: naprzód zwycięstwo, a potem...
Ale republikanie czekać nie chcieli; przede wszystkiem zaś G. Kassjusz, na którego zwracały się wszystkie oczy, gdy była mowa o wyprawie partyjskiej. Kassjusz bowiem, jako pomocnik Krassa, ocalił choć cząstkę armji rzymskiej po klęsce karryjskiej, a przytem obronił prowincję Syrję przed inwazją zwycięskiego wroga. Był to surowy republikanin, a jednak Cezar go nie tknął; Kassjusz natomiast nie godził się z losem, jaki zwycięzca Pompejusza gotował państwu. Wyczuwał jednak, że dla powodzenia spisku, jaki obmyślił, powinien stanąć na jego czele człowiek, mający większy urok. Sam los oczywiście wyznaczył tę rolę M. Brutusowi, który był jednakowo kochany i przez lud rzymski i przez samego dyktatora: — przedewszystkiem dlatego, że był potomkiem owego Brutusa, który niegdyś, wygnawszy Tarkwinjuszów, zapoczątkował republikę. Powtóre był on zwolennikiem filozofji stoickiej z jej surowem pojęciem obowiązku i samowystarczającej cnoty, podobnie jak jego wuj Kato, z którego córką był przecież żonaty. Tamten, L. Brutus, założył republikę; co powie jego potomek, gdy uciskana przez tyrana republika zwróci się ku niemu z błaganiem O pomoc? Czy powie, że kocha tego tyrana swego dobroczyńcę? A tamtem Brutus czyż nie kochał swoich synów? A jednak poświęcił ich na ofiarę, skoro zamierzali szkodzić republice.
M. Brutus był tego roku pretorem i to również z laski Cezara. Od pewnego czasu zaczął on znajdować na swojem krześle kurulnem zapiski: «Ty śpisz, Brutusie?» Coraz bardziej zaciskała się pętla przeznaczenia: wkrótce imię Brutusa zaczęto łączyć z imieniem Kassjusza; naprzód jednostki, a potem dziesiątki ludzi postanowiło stanąć w obronie skazanej na zagładę republiki. Wśród tych dziesiątek nie było jednak zdrajcy. Ale Fatum zawisło nad Rzymem; krążyły niepokojące pogłoski, wróżby. Astrologja owemi czasy mocno zagnieździła się w Rzymie. — «Strzeż się aż do Id marcowych» powiedział podobno Cezarowi jeden z wyznawców nowej nauki.
Idy marcowe (czyli dzień 15 marca) były dniem posiedzenia senatu, który teraz, przy Cezarze, zbierał się nie często; ten dzień wybrali spiskowcy dla wykonania swego zamysłu. Cezar niczego nie podejrzewał. Poprzedniego wieczoru był w gościnie i późno wrócił do domu. Senatorzy byli już wszyscy zebrani; Cezar wciąż nie przychodził. Wtedy spiskowcy posłali po niego jednego ze swoich, Decyma Bruta; Cezar naprzód odpowiedział, że jest niezdrów, ale potem, przekonany wywodami Decyma, kazał się w lektyce ponieść do kurji Pompejusza, gdzie odbywało się zebranie. Po drodze spotkał śród przechodniów swego astrologa. — «I cóż — krzyknął mu wesoło, — Idy marcowe nadeszły!». — «Ale jeszcze nie minęły», odpowiedział mu tamten. Tymczasem spiskowcy, napół żywi, napół zamarli, oczekiwali: przyjdzie czy nie przyjdzie? Do jednego z nich, Kaski, podchodzi znajomy senator: «Ty przede mną wiele ukrywasz, ale Brutus mi wszystko powiedział!» Kaska zbladł: «co ty właściwie chcesz powiedzieć?» — «A no, że ty niby jesteś kandydatem na edyla i tam jeszcze coś». Kaska nie odrazu przyszedł do siebie. — Brutus i Kassjusz stali tuż obok. Senator Lepidus, przechodząc koło nich, szeptem do nich powiedział: «wszystko wam się uda, ale działajcie szybko». Gdy zaś oni niepewnym wzrokiem spoglądali na siebie, tamten skierował się ku drzwiom, dokąd właśnie przyniesiono dyktatora, i długo z nim rozmawiał. Cóż to znaczyło? Zdradzał ich, czy nie zdradzał?
Oczywiście nie zdradził. Cezar wszedł do kurji i zajął miejsce na swem krześle kurulnem; drugiego konsula, Antonjusza, jeden ze spiskowców zatrzymał za drzwiami kurji. Do nóg siedzącego Cezara rzucił się, podług umowy, Cymber, rzekomo błagając o łaskę dla swego brata; inni spiskowcy otoczyli dyktatora, udając, że niby chcą poprzeć prośbę Cymbra. Cezar, rozgniewany, powsta z krzesła i ruchem ręki wskazał, aby się oddalili. Wtedy Cymber chwycił go za togę, która opadła mu z ramion i odsłoniła pierś pod jedną już tylko tuniką. Był to znak umówiony; wówczas wszyscy wydobyli ukryte pod togami puginały. Kaska pierwszy zatopił ostrze w plecach Cezara, za jego przykładem posypały się ciosy innych spiskowców. Cezar z krzykiem cofnął się ku posągowi Pompejusza, założyciela kurji, jakby szukał ochrony u swego nieprzyjaciela. I oto ujrzał przed sobą Brutusa z podniesionym puginałem. — «I ty z nimi, mój Brutusie?...» Były to jego ostatnie słowa.