Szanchaj/Tom II/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor F. Antoni Ossendowski
Tytuł Szanchaj
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia P. Mitręgi
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
DZIEJE CZTERECH DNI.

W gabinecie Ti-Fong-Taja zgromadziło się około trzydziestu osób. Wagin poznał wśród nich jednego z generałów chińskich, biorącego udział w denerwujących naradach z nim w Nankinie. Reszta, z wyjątkiem kompradora i Wali-chana, który ucieszył się na widok Sergjusza, składała się z ludzi zupełnie mu nieznanych. Łatwo było jednak spostrzec rękę, kierującą tem zebraniem. Zaproszono bowiem równą ilość Chińczyków i Japończyków. Przeważali młodzi wojskowi; obecne zaś osoby cywilne należały do starszego pokolenia. Chińczycy nie różnili się pomiędzy sobą sposobem zachowania. Poważni, zrównoważeni i ugrzecznieni trwali w niezmąconym spokoju, zrzadka tylko rzucali na siebie porozumiewawcze spojrzenia i zamieniali krótkie zdania. Zupełnie inaczej przedstawiali się Japończycy. Dwuch cywilów, zajmujących wysokie stanowiska w ministerstwie spraw zagranicznych, przybyło specjalnie na zebranie z Tokio. Oficerowie zaś dzielili się wyraźnie na dwie grupy. Starsi rangą, jak Waginowi szepnął Wali-chan, należeli do rodów samurajskich, młodsi zaś wyszli z demokratycznych sfer. Ruchliwi i podnieceni zbierali się grupkami i, gestykulując energicznie, porozumiewali się ze sobą. Urzędnicy ministerjalni z uwagą przysłuchiwali się rozmowom, a Wagin spostrzegał nagłe błyski w ich czarnych, przenikliwych oczach, umiejących patrzeć dokładnie i spostrzegać wszystko.
Ti-Fong-Taj zadzwonił i poprosił zebranych, by zajęli miejsca, poczem oddał głos Wali-chanowi. Pułkownik mówił po rosyjsku, gdyż wszyscy obecni znali ten język, ale, nie polegając na tem, Mongoł polecił tłumaczowi powtórzyć po chińsku i japońsku ważniejsze ustępy swojej mowy.
— Panowie! — oświadczył Wali-chan. — Nie robiliśmy tajemnicy z celu naszego przedsięwzięcia. Mieliśmy na widoku zbrojenie Mongołów, aby ci mogli powstrzymać zalewającą ich falę komunizmu. Z rozmów moich w Tokio, czcigodnego zaś Ti-Fong-Taja — z przedstawicielami rządu nankińskiego wynikła jednak nieodzowna potrzeba uzbrojenia pewnych oddziałów chińskich, a nawet ludności cywilnej niektórych szczególnie zagrożonych przez komunizm prowincyj. Zgodziliśmy się na to i staliśmy się pośrednikami pomiędzy japońskimi i europejskimi fabrykantami broni, a rządem chińskim, gdyż rozumieliśmy absurdalność sytuacji i niebezpieczeństwo jej dla obu stron, kiedy to jedno z państw, prowadzących spór, uzbraja swoich przeciwników! Zdobyliśmy sobie dostawców we wszystkich państwach. Zaczęliśmy już dostarczać karabiny zwykłe i maszynowe. I nagle na przeszkodzie stanęła nam Japonja, która nałożyła areszt na statek z bronią i pociskami, przybywający do Tientsinu ze Stanów Zjednoczonych. Powoduje to zamęt w naszych planach. Nie zanosimy bynajmniej skargi, lecz żądamy wyjaśnień!
Wali-chan usiadł i spokojnie zapalił papierosa. W gabinecie zapanowało milczenie.
— Panowie raczą się wypowiedzieć z całą szczerością i stanowczością, gdyż nienormalne warunki naszej współpracy muszą być usunięte — powiedział Ti-Fong-Taj.
Podniósł się jeden z generałów chińskich i, kłaniając się na wszystkie strony, z uśmiechem na ustach zwrócił się do obecnych:
— Tyle razy już mieliśmy namacalne dowody mądrości i daru przewidywania naszych sąsiadów i współbraci — Japończyków, iż nie wątpimy o poważnych racjach zatrzymania amerykańskiego statku z bronią. Jednak nie mogę nie zaznaczyć, że ładunek tego statku przeznaczony był dla drugiego korpusu armji rządowej, która miała być wysłana do południowych prowincyj, szczególnie przez komunizm opanowanych. Wstrzymanie tego ładunku, przykro mi o tem mówić, by słowa moje nie zostały zrozumiane, jako zarzut, unicestwia nader ważne dla rządu posunięcia. Bylibyśmy więc niezmiernie wdzięczni, gdyby nasi czcigodni sąsiedzi raczyli uwzględnić naszą prośbę i zwolnić zasekwestrowany ładunek, wysłany pod adresem czcigodnego kompradora, pana Ti-Fong-Taja!
Skłoniwszy się w stronę gospodarza, generał powrócił na swoje miejsce.
— Dodam w imieniu sztabu, — odezwał się nankiński znajomy Wagina, — że uzupełnienie uzbrojenia drugiego korpusu po sukcesach 8-go pułku w rejonie Nań-Czangu jest niezbędne, gdyż osłabiliśmy pierwszy korpus o dwa pułki i całą brygadę artylerji.
Przy tych słowach Japończycy zamienili pomiędzy sobą bystre spojrzenia, aż wszystkie zatrzymały się na małym, barczystym pułkowniku, który siedział, odrzuciwszy głowę na oparcie fotela. Spostrzegł to i zmrużył oczy.
— Panowie! — zaczął swoje przemówienie. — Istotnie władze wojskowe nakazały sekwestr statku w Tientsinie. Potwierdzam to! Pragnąłbym teraz dać wyjaśnienie powodów. Są one z japońskiego punktu widzenia usprawiedliwione i niezbędne. Przypomnę kilka faktów, których nie mogą nie potwierdzić wysoko postawione osobistości, które tu widzę po chińskiej stronie. Czyż nie tak, panie vice-ministrze i panowie generałowie? W Szanchaju, Tientsinie i Pekinie rośnie z dnia na dzień wrogi nastrój młodzieży uniwersyteckiej w stosunku do nas. W Kantonie wśród piratów, zatrzymanych podczas napadu na pocztę japońską, zostali rozpoznani oficerowie miejscowej załogi. Sztab w Nankinie dokonał dyslokacji wojsk w ten sposób, że staje się to groźnem dla okupowanej przez nas Mandżurji. Drugi korpus, o którym tu była mowa, według raportów naszego wywiadu, należy uznać za najbardziej skomunizowany, a więc po jego uzupełnieniu kompletnem i uzbrojeniu — niebezpieczny dla tak bardzo pożądanego spokoju i normalnej pracy w waszej republice. Proszę szanownych panów zaprzeczyć mi, jeżeli w zakomunikowanych przed chwilą informacjach znajdą się jakieś nieścisłości!
Umilkł i zmrużonemi oczyma zaczął przyglądać się siedzącym Chińczykom. Nikt z nich nie odzywał się, więc pułkownik mówił dalej:
— Panowie! Na wszystkich urzędowych i półurzędowych, jak naprzykład dzisiejsze, zebraniach naszych i naradach, powtarzamy zawsze jedno i to samo i jednakowe wysuwamy żądania — o ile potrzebne nam, o tyle też wprost zbawienne dla was, wciąż jeszcze unoszonych na falach anarchji! Nasz kraj jest wysoce uprzemysłowiony, moglibyśmy się stać dostawcami wszystkich niezbędnych towarów na rynki świata, ale my tak daleko nie sięgamy, musimy jednak zdobyć i zdobędziemy rynki azjatyckie! Tymczasem przemysł nasz przeżywa ciężki kryzys, nie posiadając węgla i żelaza. Kapitał nie znajduje dla siebie tchu, bo na drodze mu stanęły kapitały anglo-amerykańskie. Wreszcie zaczęliśmy cierpieć od groźnego bezrobocia i nietylko dlatego, że przemysł przeżywa kryzys i jest w zastoju, (z tem zjawiskiem dalibyśmy sobie radę!), ale najwięcej dlatego, że wieśniacy z braku ziemi i drożyzny produkcji rolnej, która już się nie popłaca, napływają do miast w poszukiwaniu pracy. Zwracaliśmy się do was z apelem: pozwólcie nam eksploatować na wygodnych dla was warunkach węgiel i żelazo w prowincjach Szantung i Szansi; dopomóżcie tym lub innym sposobem wyprzeć Rosję z Mandżurji, abyśmy mogli bezrolnym wieśniakom naszym dać nowe tereny kolonizacyjne, zaco my przyczynimy się do zorganizowania waszego państwa. Wobec takich zadań — my nie możemy tolerować czegokolwiek, co zagrażałoby z takim trudem ustalającym się sąsiedzkim stosunkom!
— Proszę o głos!
Z grupy japońskiej podszedł do biurka Ti-Fong-Taja młody kapitan sztabu generalnego i wyprostował się po wojskowemu.
— Słyszeliśmy przemówienie pana pułkownika Arisagawy, — zaczął śmiałym, chrapliwym głosem. — Było to przemówienie rasowego samuraja, prorządowca i zwolennika kapitalistycznego przedewszystkiem ustroju Daj-Nippon. Podkreślam, że rozgraniczam ściśle rząd i parlament, gdzie rej wodzą kapitaliści, od osoby Jego Cesarskiej Mości, potomka bogini Amaterazu, — władcy, który powinien być ponad rządem, poza wpływami i podszeptami dworaków, spełniających rozkazy kapitalistów. Chociaż pochodzę z narodu, rozumiem odwieczną psychikę samurajów i przeto daleki jestem od oskarżenia pułkownika Arisagawy! Samuraje są wierni rządowi do czasu aż mikado nie zwolni ich od tego. Boski cesarz tymczasem nie poszedł jeszcze za przykładem swego wielkiego dziada, Mutsubito-Odrodziciela, twórcy okresu Meidżi. Ale rychło nastanie czas, gdy nasz monarcha wyda dekret, jak to uczynił niegdyś Mutsuhito, który zwolnił samurajów od wierności szogunowi Keiki, i każe wojsku rozpędzić przekupny, służalczy parlament i obcy duchowi narodu rząd — chwiejny i ustępliwy!
Oficer skłonił się przed zebranymi i, przeprosiwszy za długi wstęp, niezbędny jednak dla zrozumienia poglądów demokratycznej większości wojska, mówił dalej:
— Gdybyśmy się jednak nie doczekali w najbliższym czasie tak niecierpliwie wyglądanego dekretu, zrozumiemy to w ten sposób, że źli doradcy utrudniają cesarzowi zamiar postąpienia według programu „Szowa“ — sprawiedliwości społecznej, pogwałconej przez wrogów narodu i ojczyzny. Wtedy, spełniając utajoną wolę mikada, ujmiemy władzę w swoje ręce i znajdziemy ludzi, zgadzających się na przeprowadzenie planu „Kokuhonszu“ dla budowy podstaw narodowych środkami kapitału upaństwowionego.
Wali-chan szepnął do Wagina:
— Czy nie uważa pan, że tego rodzaju kapitalizm państwowy i groźba „pronunciamento“ mocno trąci skrajnym nacjonalizmem, faszyzmem i komunizmem?
Wagin skinął głową i dodał:
— ...i nie wiadomo, czy wszystko to razem wzięte będzie w stanie w czemkolwiek uzdrowić fatalny stan gospodarczy Japonji? Jeszcze jeden śmiały eksperyment na modłę bolszewicką! Może się on zakończyć katastrofą...
Przysłuchiwali się temu, co mówił kapitan.
— Zanim to nastąpi, musimy czemprędzej wyrzucić na kontynent ze 20 miljonów bezrobotnych i bezrolnych obywateli i, — uczynimy to! Musimy mieć wolną rękę w całej Mandżurji aż do Dalaj-noru. Musimy otrzymać koncesje w Szantungu i wy (tu zwrócił się do Chińczyków) nam to dacie, bo w tem wasz ratunek... jedyny! Objaśnię swoją myśl, panowie! Przyjrzyjcie się Europie! Cóż tam widzicie? Wojna wyzwoliła się z pod praw pokoju. Pokój tam potrzebny jest o tyle, o ile pozwala przygotować zwycięską wojnę, o tyle, o ile starczy czasu, aby tak urobić ludność, że wojna stanie się, jak nazwał ją marszałek Ludendorff, „wojną totalną“, w której bierze udział i ryzyko cały naród, a wtedy zanika jednostka i działa jedynie cały naród. Panowie! Przecież ślepy tylko nie widzi, że ta nowa teorja skierowana jest przeciwko Rosji, a potem — przeciwko nam — ludom Azji. Cóż mamy jej przeciwstawić? Jest sposób — „plan Tanaka“, aby skonsolidować Azję, zmilitaryzować ją i raz na zawsze skończyć z agresją białej rasy! Uczynimy to — my i wy! Nie ukryjecie przed nami tego, że w mózgach waszych nie gaśnie przeświadczenie, iż tylko my potrafimy zorganizować waszą różnorodną i różnojęzyczną republikę i pchnąć ją ku wielkiej przyszłości... Musimy więc być czujni, aby broń, o której dziś mowa, w godne trafiła ręce, bo inaczej zaostrzać się będą nasze stosunki i wszystko podlegnie zwłoce, tymczasem czas nagli, panowie, nie mamy chwili do stracenia!
Kapitan odszedł, a inny, podnosząc rękę, wykrzyknął:
— Stawiam konkretny wniosek! Ustalić z rządem nankińskim procedurę powołania tajnego obserwatora japońskiego w kwestji rozmieszczenia broni i amunicji. W tym wypadku dostawa materjałów wojennych nie będzie niczem krępowana.
Chińczycy milczeli, aż przemówił chiński wiceminister. Uśmiechając się uprzejmie i pocierając wypieszczone ręce, mówił cichym, chwilami lekko szyderczym, to znów — schlebiającym głosem.
— Byłoby nierozsądnym, dziecinnym wykrętem twierdzenie, że nie mamy sympatji do naszych sąsiadów z za morza... — zaczął.
— Korea i Mandżurja nie leżą za morzem, — mruknął głośno jeden z Japończyków.
Chińczyk z jeszcze bardziej uprzejmym uśmiechem spojrzał na mówiącego i odpowiedział:
— Zapewne! Mapy naszych dominjów ściśle określają geograficzne położenie tych obu krajów, ale ja mówię o Japonji, czcigodny panie! Więc stwierdzam istniejące sympatje dla naszych sąsiadów i na dowód tego przytoczę fakt, że, zapominając o bolesnej dla nas okupacji Korei i Mandżurji, przechodząc do porządku dziennego nad częstemi przekroczeniami naszych granic i dość, jakby się tu wyrazić, swobodnemi posunięciami Japończyków w Szantungu, rząd chiński ograniczył się li tylko do pisemnych not protestacyjnych, ale nigdy — czcigodni panowie stwierdzą to napewno — nie zwracał się o pomoc i obronę do państw europejskich! Wystarczyłoby tylko obiecać Amerykanom szantuńskie koncesje, Anglikom zaś — kopalnie południowe, i od tej chwili Japonja miałaby do czynienia wyłącznie już z naszymi potężnymi koncesjonarjuszami! Nie uciekaliśmy się jednak do tych sposobów, bo bliskie są nam ideały panazjatyckie, bo i my pracujemy dla ich urzeczywistnienia, spiesząc się z organizacją stałej armji i ustaleniem ogólno-chińskiego silnego rządu. Nie możemy jednak, nie ubliżając honorowi narodu, spełniać ślepo i pokornie wszystkich i — uznajmy to za aksjomat — z dniem każdym rosnących pretensyj i żądań Japonji. One to daleko silniej niż inne przyczyny powodują te tarcia, o których tak wyczerpująco informował nas pułkownik Arisagawa. Dla naszego narodu niezrozumiałe będą wzniosłe myśli i piękne marzenia tak gorąco przemawiającego tu kapitana... kapitana...?
— Nadoku! — podpowiedziało kilka naraz głosów.
— Tak jest! — pochylając głowę, ciągnął dalej wice-minister. — Zdumiewająco wymowny kapitan Nadoku wzruszył nas i przekonał o ciężkiej istotnie sytuacji swojej ojczyzny. „Czyń innym dobrze — a nie będziesz miał wrogów“ — uczy nas mądry Laotse, ale trudne jest zaprawdę zadanie rządu, gdyby musiał narzucić prawie półmiljardowi obywateli przekonanie, iż każdy z nich powinien uwieńczyć marzenia stronników „Kokuhonszu“ i „Szowa“ i wciąż... dawać i dawać! Zapytają nas wkońcu te setki miljonów ludzi Pe-Siń: „a cóż my zato dostaniemy?“ Mamyż odesłać ich po odpowiedź do czcigodnego pana pułkownika Arisagawy czy też do natchnionego pana kapitana Nadoku, a może wprost wyznaczyć tajnego japońskiego obserwatora, jak to doradzał w swoim niezmiernie logicznym i pełnym werwy wniosku młody porucznik, a ten już będzie miał wykłady o „Kokuhonszu“, „Szowa“, „Meidżi“ i „planie Tanaka“, o czem, mówiąc nawiasem, nasi cesarze i mędrcy myśleli poważnie przedtem jeszcze, niż brzegi Chin po raz pierwszy ujrzały żagle japońskich okrętów? Pogwarka ludowa mówi: „Nie przeciągaj struny w »Lu-szu«, bo pęknie i za swoją grę nie dostaniesz nawet czocha!“ Zdaje mi się, że to powiedzonko — takie prostackie, a jednak — trafne — możemy zastosować całkowicie do wysuniętego na naradzie wniosku, częściowo zaś — do innych również przemówień... Nie jestem bynajmniej upoważniony przez rząd do przyjęcia jakiejkolwiek decyzji, wyrażam tylko swój osobisty pogląd. Radbym widzieć większe do nas zaufanie naszych sąsiadów i wyczuwać ich przekonanie, że zamieszki i wrogie przeciwko Japonji wystąpienia są samorzutne, podszeptywane przez skrajnych nacjonalistów (zdaje mi się, że kapitan Nadoku również hołduje zasadom nacjonalizmu, istotnie — japońskiego! komunistów, w przemówieniu pana kapitana uderzyły mnie także akcenty komunizmu) i — nie ukrywajmy tego przed sobą — przedstawicieli rasy białej. Tymczasem nie jesteśmy w stanie wziąć na siebie odpowiedzialności za wszystko i za wszystkich! Żyjemy w okresie budowy gmachu. Zrobiliśmy, co mogliśmy. Otoczyliśmy budujący się gmach ścianą, ale czyż jesteśmy obowiązani płacić odszkodowanie temu, kto przełazi przez ścianę, a tam spadająca cegła nabiła mu guza? Proszę więc o zaufanie do nas! Użyjemy dostarczonej broni wyłącznie w dwóch kierunkach — na zwalczenie komunizmu i na wzmocnienie władzy i autorytetu jedynego rządu, któremu będę miał zaszczyt zreferować przemówienie szanownych panów, zdumiewających mnie swoją mądrością, szlachetnością i niezrównanym taktem!
Po przemówieniu wice-ministra nikt nie zapisywał się do głosu, więc wstał Wali-chan i wygłosił krótką, żołnierską mowę:
— Nie jestem ani Chińczykiem, ani Japończykiem! U tych i u tamtych sojuszników jasno widzę robotę nad wymieceniem z Azji komunizmu. Grozi on Chinom, grozi też i Japonji przeludnionej, cierpiącej od bezrobocia i uprzemysłowionej. Jestem przekonany, że, gdyby Japonja na pierwszym planie postawiła walkę z komunizmem, a następnie — współdziałanie w zorganizowaniu republiki chińskiej, — odpadłyby wszystkie kwestje sporne. Do takiej współpracy ja, jako przedstawiciel Mongołów i Muzułmanów zachodnich i południowych, nawołuję oba wielkie narody Dalekiego Wschodu, któremu przyświeca olbrzymi cel — zjednoczenie Azji!
Rozpoczęły się narady grupowe, odczytywanie wniosków, korygowanie i uzgodnienie ich, aż wreszcie osiągnięto porozumienie. Japończycy ustąpili i przyrzekli uchylić sekwestr statku. Miał za dwa dni rzucić kotwicę na Wusungu. Ti-Fong-Taj wydał śniadanie na cześć uczestników narady. Wagin, przysłuchując się rozmowom gości, przychodził do przekonania, że zbliża się czas zupełnego porozumienia i sojuszu pomiędzy ziemią Smoka, a krajem Wschodzącego Słońca. Myślał też o tem, że nastąpi okres, w którym te 600 miljonów ludzi potrafią podnieść inne ludy, wyplenić wpływy europejskie i w Indjach zakończyć dojrzewające powoli zagadnienie wolnej Azji.
— Na szczęście nie będę już wtedy żył! — pomyślał, wyobraziwszy sobie gigantyczne rozmiary i potworne napięcie tego kataklizmu dziejowego.
Słowa — „nie będę żył“ — wszystkie jego uśpione na chwilę myśli i tęsknoty skierowały ku Ludmile. Spojrzał na zegarek. Dopiero za dwie godziny pójdzie do szpitala i, wywoławszy Plena, dowie się o stanie jej zdrowia.
— Za dwa dni musi pan wyruszyć do Fuczou, — oznajmił mu komprador, gdy po odejściu gości pozostali sami w osobnej sali restauracyjnej.
Wagin zbladł śmiertelnie.
— Co panu jest? — zapytał zaniepokojony Chińczyk.
— Nic... — szepnął Sergjusz. — Przeraziłem się na wieść, że to już za dwa dni, tymczasem...
— Niechże pan powie, co się stało?
— Ktoś bardzo mi bliski walczy w tej chwili ze śmiercią... Lekarze mogliby mi coś pewnego powiedzieć dopiero za pięć dni... — szeptał Wagin, zżymając się na myśl, że będzie gdzieś tam w Fuczou umierał ze strachu i trosk.
Zrozumiał to Ti-Fong-Taj i zawołał:
— Ależ naturalnie! Powinien pan doczekać się ostatecznej opinji lekarzy. Jechać z takim niepokojem w sercu — byłoby to szaleństwem! Miałem i ja niegdyś w życiu podobny wypadek! Nie mogłem wtedy nic robić i o niczem innem myśleć! Zrobimy tak: zamiast statku, który wlecze się straszliwie długo, poleci pan samolotem pasażerskim do Tamsujo na Formozie, a stamtąd to już dwa kroki — statkiem przez cieśninę i — jest pan w Fuczou!
Wagin z wdzięcznością spojrzał na starego Chińczyka. Wszedł kelner i oznajmił, że ktoś wzywa Wagina do telefonu. Okazało się, że mówił sekretarz z biura, meldując, że jakiś angielski dżentelmen pragnie go widzieć. Wagin razem z kompradorem wyszedł z restauracji i, wbiegłszy do biura, zajrzał do poczekalni.
— Mr. Fred Hastings! — zawołał uradowany. — Cieszę się, że widzę pana! Myślałem, że pan już dawno odpłynął do Anglji. Jakżeż się pan czuje?
Anglik, potrząsając rękę Waginowi, uśmiechał się do niego i mówił:
— Wylizałem się ostatecznie i byłbym dawno już wyjechał, gdyby nie pan, bo czyżbym mógł tak postąpić, nie zobaczywszy się raz jeszcze z panem mr. Wagin!? Przecież zawdzięczam panu życie!
Sergjusz uścisnął mu dłoń i odpowiedział wesołym głosem:
— Życie, jak życie, ale zaoszczędziłem panu pokaźną sumę w funtach sterlingów, gdyż zapewne zażądanoby od pana znacznego wykupu w tej właśnie solidnej walucie!
— Niech i tak będzie! — zgodził się Anglik. — W każdym razie musiałem raz jeszcze widzieć pana i załatwić nasze porachunki.
— Porachunki? — chmurząc czoło, powtórzył Wagin.
— Yes! Indeed! — kiwnął głową Hastings, sięgając po pugilares i uważnie przyglądając się Sergjuszowi.
Wagin zatrzymał jego rękę i, nic nie mówiąc, popatrzył na niego z wyrzutem. Anglik zmieszał się nagle, a po chwili suchą, zimną twarz jego rozjaśnił prawie dziecinny, pogodny uśmiech.
— Tak... przepraszam! — szepnął, ogarniając Sergjusza ramieniem. — Ale to, co pan robi, w naszych czasach i w pańskich warunkach jest rzeczą tak niebywałą, jak... jak...
Nie mógł nawet znaleźć dostatecznie trafnego i ścisłego porównania.
— Niech się pan nie głowi nad tem, mr. Hastings! — wybuchnął szczerym śmiechem Sergjusz, obserwując zakłopotanie i zdumienie bankiera. — Jestem bardzo zadowolony, że udało mi się wyświadczyć przysługę półrodakowi po kądzieli!
Hastings zaczął trzeć sobie czoło i mówić bardziej do samego siebie niż do Wagina. Zdawało się, że rozumował na głos:
— Dowiedziałem się pewnych szczegółów o panu i wiem, jak niewesołe były koleje pańskiego życia tu w Szanchaju. Pracuje pan ciężko. Tu na tym podminowanym zawsze gruncie nigdy nic nie jest pewne... Miałbym czuć ciągłą zgryzotę i wyrzuty sumienia, że człowiek, który uratował moje życie, dał mi możność wrócić do rodziny i mego przedsiębiorstwa, w tej samej chwili, gdy ja będę zadowolony i szczęśliwy, walczy o kawałek chleba?! Nie! Tego być nie może! Nie chce pan przyjąć ode mnie czeku... z trudem, coprawda, ale zdolny jestem zrozumieć taką biblijność uczuć i czynów... Jednak... jakoś muszę się zrewanżować! W biurze tego pańskiego kompradora mówiono mi, że jest pan prawnikiem i byłym dyplomatą, władającym kilkoma językami. Czy to prawda?
— Biograficzne dane są tym razem ścisłe! — uśmiechnął się Wagin.
Hastings, jakgdyby ucieszony tem niezmiernie, porwał w objęcia Sergjusza i mówił dalej:
— Nie wątpi pan, że żywię dla niego jak najprzyjaźniejsze i najwdzięczniejsze uczucia? Więc pozwoli pan, że zwrócę się teraz do pana z pewną realną propozycją? Bank mój prowadzi rozległe operacje w różnych częściach świata, muszę więc mieć liczny zespół pracowników, szczególnie troskliwie dobieranych. Jakiemżeż prawdziwie przyjacielskiem zaufaniem obdarzyłby i zaszczycił mnie pan, mr. Wagin, gdyby zechciał przyjąć w banku „Fred Hastings and Bros“ odpowiednie dla siebie i, zapewniam pana, poważne stanowisko! Czekać ono będzie na pana w każdej chwili. Z naszych rozmów pod pokładem „Czangszy“, gdzie ukrywaliście mnie na Jangtse, wyrobiłem sobie, jak widzę teraz, zupełnie trafne o panu mniemanie i, przyznam się, że, mimo wszystko, miałem pewną obawę, że odmówi mi pan przyjęcia czeku. Ale ta nowa propozycja — to co innego! Robi ją panu oddany przyjaciel, my dear, zupełnie oddany!...
Wagin gorąco dziękował Hastingsowi, a potem obszernie opowiadał mu, że nie mógłby natychmiast przyjąć jego oferty. Mówił o wypadku z Ludmiłą, o swoim niepokoju o nią, o marzeniach na przyszłość, o stosunkach z Ti-Fong-Tajem, którego nie wypadało porzucić, zanim się nie znajdzie odpowiedni zastępca.
— Jednak, — zakończył swe opowiadanie Wagin, — będę zawsze pamiętał, że mam w Anglji wiernego przyjaciela, do którego w chwili potrzeby będę mógł zwrócić się z prośbą o pracę. To da mi tak niezbędny teraz spokój i możliwość wyzbycia się wielu dręczących mnie wątpliwości, co do mojej akcji w Chinach. A mam co do niej nader poważne zastrzeżenia, drogi mr. Hastings! Tak poważne, że w pewnych momentach patrzę na swoją pracę — jako na szczytną misję walki z komunizmem, w następnej zaś — jak na zdradę wobec rasy, do której należę organicznie i duchowo! Te wątpliwości zatruwają mi życie i, gdyby nie warunki, zmuszające mnie do niewątpliwie lojalnego zarobku, oddawna porzuciłbym mego bardzo miłego, zresztą, kompradora!
Wagin znowu, idąc za prądem ciągle nurtującej go myśli, powrócił do Ludmiły i opowiedział słuchającemu go uważnie Anglikowi wszystko, co przeżył z nią i z jej powodu, przedstawił kochaną dziewczynę w świetle swego serca, nie ukrył własnej przeszłości, dając tem dowód pełnego zaufania, i opisał ze wszystkiemi szczegółami ludzi, z którymi w tak przypadkowy sposób związał go los.
— Prawdziwa tragedja, gehenna życia!... — mruczał coraz bardziej wzruszony Hastings, ściskając dłoń Sergjusza. — Boże, jakżeż będę szczęśliwy, gdy skończy się ta męka wasza i znajdziecie wszyscy cichą i pewną przystań u mnie! Będę wyglądał tego dnia niecierpliwie i nie zaznam spokoju, aż się go nie doczekam!
Umilkł i przeszedł się kilka razy po pokoju. Po chwili stanął przed Waginem i z kieszeni marynarki wydobył długą, wąską kopertę, mówiąc poważnym głosem:
— Tu znajdzie pan blankiet telegraficzny z gotowym już adresem i tekstem. Podpisze pan tylko swoje nazwisko i w potrzebnym momencie wyśle mi pan tę depeszę. Wszystko przygotuję i będę czekał z radością na pana, my dear mr. Wagin! Jestem teraz więcej przyjazny panu niż nawet wdzięczny! Myślałem o panu długo, i, jak pan widzi, wszystko już zdecydowałem. Jeżeli mam być zupełnie szczery, to powiem, że przez pewien czas miałem w sercu taką prawdziwie ludzką, nikczemną nadzieję, że wszystko skończy się na wręczeniu panu czeku i byłbym all-right względem Pana. Gdy jednak dowiedziałem się cośniecoś o panu, zakradło mi się podejrzenie, że z tym moim czekiem nie pójdzie bardzo gładko, więc przygotowałem na wszelki wypadek ten blankiet telegraficzny. Teraz, wysłuchawszy pańskiej opowieści, rad jestem niezmiernie, że mogę podrzeć czek, bo pragnę mieć pana w gronie najbliższych swoich przyjaciół i współpracowników. No — to już i koniec! Muszę iść teraz do naszego konsulatu.
Wyszli razem. Hastings dowiózł Wagina do szpitala i tam się pożegnali prawie bez słów, długo trzymając się za ręce i patrząc sobie w oczy.
Chodząc po hallu w oczekiwaniu Plena, Wagin uświadamiał sobie, że jest prawie zupełnie spokojny i pewny dobrych nowin. Ujrzawszy idącego korytarzem doktora, podszedł do niego z uśmiechem i w milczeniu spoglądał na niego.
Plen, który widocznie niedawno dopiero wypalił swoją czarodziejską fajkę, gdyż oczy mu błyszczały, a na pożółkłej twarzy wystąpił jaskrawy rumieniec, radośnie kiwał głową.
— Znacznie lepiej! Bez porównania! Bez porównania! Temperatura powoli, ale stale opada... Ludmiła rozmawiała dziś trochę z matką i nawet mnie poznała i uśmiechnęła się! Następny zastrzyk odłożony został do jutra wieczorem, bo, jeżeli nie będzie gorączki, dr. Downport nie uważa go za konieczny... Organizm sam już potrafi walczyć... Tak się cieszę, że mogę zwiastować panu tę radosną nowinę!...
Sergjusz wyściskał Plena, a potem powiadomił go, że za pięć dni najdalej musi wyjechać z Szanchaju. Doktór się nagle ucieszył.
— To bardzo szczęśliwie się składa! — zawołał. — Ciągle się obawiam, że będziecie pragnęli zobaczyć się z Ludmiłą, co uważam za niewskazane i niebezpieczne dla niej. Długo jeszcze będzie zbyt słaba, by znieść bezkarnie choćby najprzyjemniejsze wzruszenie. Natomiast tęsknota zdaleka, stanowczo jej nie zaszkodzi!
Zaśmiał się chytrze i poklepał go po dłoni.
— Przed odjazdem muszę się widzieć z panią Somową, — powiedział Wagin.
— O - o - o - o! — robiąc wielkie oczy i podnosząc palce do góry, przeciągnął Plen.
— Cóż w tem widzicie dziwnego, że chcę pomówić z matką o jej chorej córce? — szepnął, mrużąc oczy, Sergjusz.
Plen znowu poklepał go po ręku i mruknął:
— Nauczyliście się już od Chińczyków przebiegłości, jak widzę!
Zaczął śmiać się cicho.
— Posłuchajcie mnie uważnie, doktorze, a nie chichoczcie, bo macie nie uronić ani jednego mego słowa! — przerwał mu Wagin. — Dam wam całą swoją miesięczną pensję, abyście mogli opiekować się Ludmiłą, kupować, co będzie dla niej potrzebne i zapłacić komorne Jun-cho-sanowi, bo to już miesiąc upływa... Rozumiecie?
Plen skinął głową.
— Ale róbcie to wszystko niby w swojem imieniu, z własnych oszczędności, w formie pożyczki, bo od takiego niebywałego dziwaka panie przyjmą pomoc, — ciągnął Wagin. — Ale o mnie ani słowa! Pamiętajcie!
Doktór uśmiechał się i kiwał głową.
— Ani słowem nigdy nie wspomnę nawet Ludmile o was, — obiecał, robiąc poważną minę.
— Wcale o to was nie prosiłem! — wykrzyknął Sergjusz. — Owszem, mówcie jej o mnie, mówcie jak najwięcej, tylko nie w związku z pieniędzmi! Błagam was, opowiedzcie jej, jak bardzo... byłem o nią niespokojny, jak dręczyłem się, nie mogąc niczego się o niej dowiedzieć... Mówcie ciągle, bodaj od rana do nocy!
Trząsł Plena za ramię i ściskał. Doktór śmiał się i rzucał na niego chytre spojrzenia. Wreszcie mruknął:
— No-no-no-no! Nigdy was takim nie widziałem!
— Teraz innym już nigdy nie ujrzycie! jeszcze trzy dni spędził Wagin w Szanchaju. Pracował w biurze, przygotowując potrzebne mu dokumenty na broń, którą miał dostarczyć do Fuczou, i sprawdzając faktury statku, zatrzymanego przez Japończyków i zwolnionego nazajutrz po naradzie u Ti-Fong-Taja. Resztę dnia spędzał w poczekalni i hallu szpitalnym, naradzając się z ordynatorem i Plenem co do warunków, w jakich należałoby zorganizować życie Ludmiły, gdy wyjdzie wreszcie ze szpitala i będzie przechodziła ważny okres rekonwalescencji. Lekarze nie wątpili już, że chora jest na drodze do zupełnego powrotu do zdrowia.
— Niech pan nie suszy sobie głowy o naszą pacjentkę! — powiedział z naciskiem doktór Downport. — Obmyślimy tu dla niej wszystko, co będzie potrzeba! To — już nasza sprawa i obowiązek!
Kiedy pewnego dnia Wagin zaprosił obu lekarzy na kieliszek wina do pobliskiego baru, Downport, zaciągnąwszy się cygarem, spytał nagle Wagina:
— Niech mi pan powie, czy wielu pan spotykał w swojem życiu ludzi życzliwych sobie?
— Bardzo wielu, a raczej — wyłącznie życzliwych od pierwszego rzutu oka lub w niedługim czasie po pierwszej znajomości.
— Właśnie, oczekiwałem potwierdzenia mojej obserwacji... — zaczął ordynator, lecz Wagin przerwał mu:
— Przepraszam, że dopowiem swoją myśl! Muszę stwierdzić, że nawet w szalonym, krwawym okresie mego życia, gdy byłem bezprawnem, ściganem zwierzęciem, na drodze mojej stawali ludzie niezmiernie dobrzy dla mnie, chociaż widzieli mię po raz pierwszy i musieli uważać za niebezpiecznego dla siebie, jako wyjętego spod prawa (coprawda, że wonczas wszyscy okazali się poza prawem!) Mało tego — same okoliczności, nawet pozornie straszliwie trudne i beznadziejne, układały się w wyniku na moją korzyść i to tak, iż, gdybym nie obawiał się szafowania głośnemi określeniami, mógłbym powiedzieć, że wokoło mnie raz po raz działy się „cuda“!
Downport słuchał uważnie i potakiwał ruchem głowy. Gdy Wagin, podniecony nagle wspomnieniami, zamilkł, doktór począł rozwijać przerwaną mu myśl:
— Pamiętam dokładnie pierwszą pańską wizytę u mnie w mieszkaniu! Badałem pacjenta i nic nie wiedziałem o przyjściu pana, gdy nagle coś zmusiło mnie do pośpiechu i jak najszybszego odprawienia chorego. Ujrzawszy pana, zupełnie podświadomie wiedziałem już, że zrobię wszystko, co będę mógł, i że nawet powinienem to zrobić, jakgdyby na tem polegał mój obowiązek. Był w tem jakiś nakaz zewnętrzny a nieprzezwyciężony i sprawiający mi radość. Pamiętacie kolego, — zwrócił się do Plena, — że pytałem was, czy mieliście podobne wrażenie przy obcowaniu z naszym przyjacielem? Potwierdziliście mi to wtedy, nieprawdaż?
Plen wzruszył ramionami i, uśmiechając się łagodnie, zamruczał:
— Wagin był jedynym człowiekiem, który potrafił bez żadnego wysiłku ze swej strony zmusić mnie do przekroczenia progu palarni, gdzie urządziłem sobie dozgonne legowisko...
Sergjusz dotknął jego ręki i spojrzał na niego z wdzięcznością. Downport spytał w zamyśleniu:
— Czem to można objaśnić? Gdyby dało się zbadać naukowo taki wpływ jednego człowieka na drugiego, poddać pewnemu prawu, pomyślcie tylko, jak można byłoby szybko i gruntownie zreformować życie ludzkości?! Wszyscy ludzie wzajemnie sobie życzliwi! W ciało oblokłoby się najszczytniejsze hasła chrześcijaństwa: „Kochaj bliźniego swego“! Kochać — to za trudne dla zwykłego śmiertelnika, ale być życzliwym — to przecież byłoby wykonalne?!
Wspomnienia, niby piasek porwany przez nagły podmuch wiatru, zakłębiły się przed oczami Wagina. Patrząc szeroko rozwartemi oczyma na obu przyjaciół, mówił powolnym, głębokim głosem:
— Dziwnem to wyda się, nieprawdopodobnem... ale przysięgam... przysięgam na życie Ludmiły, że powiem prawdę! Przypominam sobie chudego, piegowatego chłopaka... Nie wiem dlaczego ukrywał się w tym samym domu noclegowym, gdzie czaiłem się pod brudną pryczą, gdyż bolszewicy przetrząsali całą dzielnicę, szukając znienawidzonych inteligentów. Ten piegowaty wyrostek — zapewne ulicznik, może nawet drobny złodziej — kieszonkowiec — poszedł z napisaną przeze mnie kartką do dawnego naszego kucharza, którego zapytywałem o los rodziców. Chłopak został przez niego oddany w ręce bolszewików... Żołdacy zatłukli go kolbami, ale on nie zdradził miejsca mego pobytu... I jeszcze... Uciekając przed szpiegiem, wpadłem do szynku portowego. Usiadłem przy oknie, aby widzieć, co się dzieje na ulicy... Kelnerka — młoda, przystojna, ruda dziewczyna przyglądała mi się długo, aż usiadła obok i spytała: — Ukrywacie się? W jej głosie wyczułem życzliwość i współczucie, więc przyznałem się, że jestem ścigany. Wtedy to ona obmyśliła dowcipną sztuczkę! Wyprowadziła mnie przez wyłom w płocie na sąsiednią uliczkę, a sama pobiegła szukać szpiega i donieść mu, że jakiś nieznajomy ukrywa się w szynku. Uprzedzałem ją, żeby tego nie robiła, ale ona tylko ręką machnęła i poszła. Policja wtargnęła do domku szynkarza, przeszukała wszystko, a ja przez ten czas zdążyłem już wsiąść na koreańską krypę...
Wagin umilkł i spuścił głowę.
— Jakżeż to się skończyło? — spytał zaciekawiony Downport.
— Skończyło się dla niej źle! — szepnął Sergjusz. — Mnie udało się zniknąć z oczu, ale ta biedna dziewczyna (świeć, Panie, nad jej duszą!)... zginęła. Zastrzelił ją wywiedziony w pole szpieg, domyśliwszy się podstępu... Sam mi o tem opowiedział już tu, w Szanchaju... Doktór Plen pamięta moje spotkanie z „towarzyszem Abramem“ w „Gospodzie 4-ch stron świata“, bo brał w niem wtedy udział nasz zmarły przyjaciel — lejtenant Miczurin... Ale nawet stosunek do mnie tego strasznego wprost, nieodstępnego, jak przeznaczenie, szpiega w pewnych momentach, jak teraz mogę to osądzić, było nacechowane, jakgdyby namysłem, wahaniem i... nie wiem jak to nazwać? Powiedzmy... czemś w rodzaju... życzliwości! Porozumieliśmy się z nim wreszcie i rozstaliśmy się bez nienawiści... zrozumiewawszy, że inaczej postępować nie mogliśmy... Obiecałem mu nawet przy rozstaniu pomoc, ale „towarzysz Abram“ już nie żyje...
— Dziwne to wszystko, bardzo dziwne!... — szeptał zasłuchany Downport, — lecz nikt nie potrafi tego wytłumaczyć!
Plen poruszył się nagle i, oparłszy głowę na rękach, zapatrzył się w przestrzeń... Po chwili począł szeptać, jakgdyby wtajemniczając przyjaciół w rzeczy, dla innych ukryte. Z każdym słowem podniecał się coraz bardziej. Niezawodnie to, o czem mówił z takiem przejęciem, nieraz już przemyślał, zamknął w ramkach własnego systemu.
— Nikt nie zgłębia teraz istoty ludzkiej... Nikt! Nawet my — lekarze, bo mamy do czynienia z człowiekiem chorym, a w każdym razie pozbawionym idealnej równowagi, więc zastosowanie naszych poglądów do człowieka fizycznie i psychicznie normalnego w pewnych, chociaż nielicznych zaledwie wypadkach ma rację bytu i daje dodatnie wyniki... Człowiek, ta przewspaniała istota, musimy to przyznać, odbywa coraz szybszą ewolucję ku jeszcze bardziej doskonałej formie duchowej!... To doskonalenie się idzie w parze z grożącym rodzajowi ludzkiemu zanikiem wskutek zmian, zachodzących w dziedzinie jego anatomji, ale ujemny wpływ braków tego rodzaju umiemy tymczasem zastępować sztucznemi środkami... Straciliśmy naturalną zdolność do szybkiego zwalczania przestrzeni, zdobyliśmy zato w samochodach i samolotach skutecznych i pożytecznych sojuszników. Coraz bardziej słabnie nasz wzrok — z pomocą nam przychodzi optyka; żołądki nasze tracą możność do trawienia pospolitych rodzajów białka — chemja usłużnie podsuwa nam lekko przez organizm przyswajane jego formy. Znane to są rzeczy... i w tym wyłącznie kierunku poznania człowieka wytężone są wszystkie siły. Chodzi tu bowiem o to, by w skomplikowanej maszynie społecznej każde kółeczko, jakiem uczyniono człowieka, pracowało sprawnie. Zato o tem, co i jak myśli i czuje to kółeczko, i co z takiej drobnej cząstki wielkiego mechanizmu można jeszcze wykrzesać, z braku czasu, w obłędnym pośpiechu zapomniano!... A wszakże, co za przecudowne jest to kółeczko-człowiek! Tysiąclecia świadomego życia, niebywale ciężkie okresy naturalne, żywiołowe, jak też wytwarzane przez współżycie społeczeństw i państw, klęski, przystosowanie się do coraz trudniejszych warunków walki o byt i, mimo bieg, pęd i zgiełk życia, nienasycony nigdy duch wciąż kształci się, zmienia, odbywa przedziwne i szybkie etapy ewolucji...
Plen przerwał nagle swój szept i zawstydził się:
— Wyglądam zapewne bardzo komicznie, wygłaszając podobne komunały? — spytał zmieszany bardzo. — Zdaje mi się, że zacząłem taniec od pieca i, jeżeli tak dalej pójdzie, nigdy do właściwego tematu nie dojdę...
— Proszę mówić, bo kolega ujmuje to bardzo zajmująco! — powiedział Downport, pociągając wino. — Rzadko pozwalamy sobie na syntezy...
Plen, ośmielony nieco, usiadł wygodniej i mówił pewniejszym już głosem:
— Ludzie, żyjący w chaosie współczesnym, mają chaos w duszy. Trudno byłoby znaleźć kogoś, kto wiedziałby ściśle poco żyje, do czego dąży i jak to osiągnąć zamierza. Straciliśmy równowagę i dlatego to wywierają na nas nieprzeparty wpływ nader rzadko spotykani ludzie zrównoważeni. Takim typem zrównoważonym jest nasz przyjaciel — Wagin! On wie wszystko o sobie, nie pomniejsza i nie przecenia swoich sił, rozumie do czego ma dążyć i nieświadomie z drogi swojej nie schodzi. Wprowadzając spotkanych ludzi do równowagi, tem samem bez udziału własnej woli zmusza ich do współdziałania z nim, do tej niepojętej „życzliwości“, o której mówił kolega, a która istotnie towarzyszy, jak widzimy, naszemu przyjacielowi, chociaż życie jego nie było i nie jest łatwe ani słoneczne...
— Teraz dni mego życia są pełne słońca, ale zato nie mam już tej równowagi, o której mówicie, doktorze! — uśmiechnął się Wagin.
— Wagin narzuca swoją wolę... narzuca jednak innemi sposobami, niż te, które są nam znane z praktyki lekarskiej. Hipnotyczny wpływ polega zwykle na pogwałceniu obcej woli i usypianiu niektórych zmysłów. Wagin zapewne podświadomie postępuje inaczej — on wyzwala wolę i zmysły, przytłoczone chaotycznemi wrażeniami i zbyt szybko następującemi po sobie i nieskoordynowanemi przez to odruchami emocjonalnemi. Dziwne zaprawdę zmysły posiada istota ludzka — ta nieszczęśliwa, zagnana, znużona śmiertelnie i ciągle przerażona istota! Ośrodki ich znajdują się, jak i innych znanych nam zmysłów, w mózgu, chociaż anatom, fizjolog i neurolog nie odnaleźli ich jeszcze, bo nie mają czasu zwracać uwagi na takie „drobiazgi“, jak zmysł dobroci, sprawiedliwości, współczucia, jak zmysł intuicji, jasnowidztwa, reagowania na każde drgnienie duszy bliźniego, jak wreszcie najsubtelniejszy zmysł wyczucia ducha świata i nakazów kosmicznej woli. Oto dlaczego Wagin, który przeszedł piekło na ziemi, z prawdziwem rozrzewnieniem powiedział nam, że wszędzie i zawsze spotykał życzliwych sobie i dobrych ludzi, nie wyłączając nawet czyhającego na jego życie szpiega — Abrama Chackelesa, i dlatego też ja na początku swego chaotycznego, zdaje mi się, przemówienia podkreśliłem, że „człowiek — to przewspaniała istota“! Tak — przewspaniała, bo, wierzcie mi, moi drodzy, że zdolni już jesteśmy, jak najczulsze odbiorniki, pochwytywać wszystko, co się dzieje na ziemi, w duszach i organizmach ludzkich i w nieskończoności wszechświata... i jeszcze wyżej i dalej — w otchłani nadświata... gdzie panuje wszystkiem rządząca, jedyna Wola — Bóg! Doprawdy, Sebastjan Franck miał słuszność, twierdząc, że natura nasza jest boska. Jestestwo absolutne wciela się w nas i — stajemy się przejawem działalności Boga!
Westchnął, znużony tem niezwykle dla niego długiem przemówieniem i wstydliwie przyglądał się przyjaciołom.
— Ta-ak! — mruknął Downport. — Bardzo pochlebną macie, kolego, opinję o człowieku, tymczasem on ze swoim zmysłem dobroci i sprawiedliwości marzy o wynalezieniu promieni śmierci, błyskawicznie trującego gazu, najsilniej i najszybciej działających bakcylów, które zamierza zrzucać z samolotów na spokojną ludność! Coś mi się tak wydaje, że z pomiędzy tych wszystkich zmysłów, wybujał i rozwinął się ponad inne — zmysł wojny i zniszczenia, bo już ten i ów mądry skądinąd człowiek przebąkuje o konieczności wojen narodów, o kulcie wojny, o podniesieniu jej do stopnia religji, filozofji i etyki!
Plen kiwał głową i szeptał:
— Chaos! Chaos!
Wagin, przypomniawszy sobie naradę u kompradora, zauważył:
— Słyszałem z ust pewnego japońskiego oficera o „wojnie totalnej“ i o wojnie kontynentów i ras...
Plen powtarzał jedno i to samo słowo:
— Chaos! Chaos!
— Djablo ciekawy, ale kłopotliwy przeżywamy okres! — zaśmiał się Downport, wstając i biorąc kapelusz.
Obaj lekarze powrócili do szpitala, Sergjusz zaś skierował się do biura, w którem pracowała Ludmiła. Kierownicy przedsiębiorstwa z zaciekawieniem wysłuchali opowiadania Wagina o wypadku, któremu uległa Ludmiła, i zawołali jednogłośnie:
— Teraz staje się zrozumiałem, dlaczego tak nagle przestała przychodzić do biura! Bardzo ją ceniliśmy za sumienność i pracowitość i pragnęliśmy, żeby jak najdłużej u nas pracowała!
— Z tego wnioskuję, że panna Somowa po powrocie do zdrowia, będzie mogła zająć dawne stanowisko? — wtrącił pytanie Wagin.
— Ależ naturalnie! Uważamy ją za pierwszorzędną siłę! — oświadczył jeden z dyrektorów.
— Panowie pozwolą, że ich opinję o niej i obietnicę powtórzę pannie Somowej?
— Upoważniamy pana do tego i nawet prosimy! — potwierdzili obaj Amerykanie.
Nazajutrz Wagin pojechał na Wusung, aby pożegnać odjeżdżającego Hastingsa. Znalazł go już na dużym statku angielskim „White Star“. Bankier był wzruszony pamięcią o nim Sergjusza i opowiadał kapitanowi, ambasadorowi Wielkiej Brytanji, płynącemu z Jokohamy do Londynu, i znajomym pasażerom o swojej przygodzie z bandytami, nazywając Wagina swoim „zbawcą“. Na prośbę Anglików Sergjusz był zmuszony opowiedzieć im o „mieście mężczyzn“, a gdy wspomniał imię tajemniczego Hung-wu, który był tym, kogo mieszkańcy przerażającego miasta ze strachem nazywają „Wielki On“; Hastings pochylił mu się do ucha i szepnął:
— Kapitan Bojcow doręczył mu ode mnie czek i wyrazy wdzięczności...
— Dobrze pan to zrobił, mr. Hastings, — odpowiedział na to Sergjusz, — gdyż bez jego pomocy nie miałbym przyjemności rozmawiać dziś z panem na „White Star“!
Zaśmiali się obaj porozumiewawczo i uścisnęli sobie dłonie. Wagin powrócił do Szanchaju stateczkiem, kursującym po Whangpu, i wysiadł na przystani wpobliżu Palace-Hotelu.
W wilję odlotu z Szanchaju, o godzinie 4-ej Sergjusz był już w poczekalni. Wywoławszy Plena, powiedział mu, że chciałby się widzieć z panią Somową. W kilka minut potem wchodziła już do pokoiku, w którym, na szczęście, nikogo nie było.
Wagin, ucałowawszy jej ręce, wyrażał tak gwałtownie i serdecznie swoją radość spowodu coraz lepszego stanu Ludmiły, że pani Somowa patrzyła na niego zdumionemi oczyma. Nigdy nie przypuszczała, że ten zrównoważony, niezmiennie spokojny, a nawet zimny i skryty, niemal tajemniczy Wagin mógł mieć aż tak ciepłe i przyjazne dla nich uczucie. Zdumienie jej przeszło wkrótce w rozrzewnienie, gdy Sergjusz z prostotą i szczerością, głosem wzruszonym, drgającym od tłumionego porywu, opowiedział jej, jak wzrastała w jego sercu miłość dla Ludmiły, jak ogarnęła go całego i nie opuści już aż do śmierci. Słuchała i patrzyła na mówiącego Wagina uważnie i czujnie, jak wtedy, gdy po raz pierwszy przyszedł do domku Jun-cho-sana, ale z każdego słowa jego, z wyrazu twarzy, z błysku oczu biła prawda i niezłomna wola. Gdy skończył, milczała długo, starając się stłumić wzruszenie. Wreszcie powiedziała:
— Sam pan pomówi o tem z Ludmiłą... Myślę, że nie jest jej pan obojętny, o, nawet bardzo nieobojętny! Jednak... — zająknęła się nagle.
— Na litość Boga! Dlaczego pani nic więcej nie mówi?! — zrywając się z miejsca, krzyknął Wagin.
— Chciałam przypomnieć panu o nieszczęśliwym Miczurinie... — drgnął jej głos i załamał się. — Ludmiła nie wie, że on już nie żyje. Tymczasem... był on tak dobry dla niej i szlachetny, że pan tego sobie wyobrazić nawet nie potrafi, bo złożył nadludzką ofiarę... Nie wiem, jak przyjmie moja córka wiadomość o śmierci jego i jakie to wywrze na niej wrażenie? Pan przecież wie, że...
Pani Somowa na chwilę umilkła, ale znalazła potrzebne określenie:
— Użyję pańskiego porównania, o którem opowiadała mi Ludmiła, że jest ona milczącą, czarną mniszką posępną, nie wychodzącą poza ponure mury klasztorne... W jej duszy smutnej zawsze i stroskanej wszystko przełamuje się w sposób odmienny...
— Pomówię z panną Ludmiłą, gdy powrócę! — szepnął Wagin, a w jego duszy nagle obudził się strach. — Zresztą może będzie lepiej, jeżeli napiszę?
— Nie! — zaprzeczyła. — Takie ważne rzeczy należy powiedzieć, patrząc sobie w oczy. Myśli wtedy znajdują dla siebie bezpośredni, prawdziwy wyraz i najprostszą drogę.
Zadawszy kilka pytań, dotyczących stanu chorej, pożegnał panią Somową i ze ściśniętem sercem odszedł. Słońce, przyświecające mu przez całe cztery dni, zgasło nagle. W sercu niósł trwogę, w duszy — ból tępy, nieokreślony i gorycz trapiącej go znów niepewności.
W takim ciężkim, nieradosnym nastroju odleciał nazajutrz na Formozę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.