Tajemnice Londynu/Tom III/Część pierwsza/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Londynu |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1847 |
Druk | S. H. Merzbach |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Les Mystères de Londres |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Lord James Trewor i jego córka część drogi odbyli w milczeniu. Marya w przystępie prawdziwéj namiętności, za jedném wysileniem rozerwała sieć sofizmatów, które, jak ciemna zasłona, wisiały między nią a jéj miłością. Ujęła na nowo wodze swéj woli, a moralne jéj niewolnictwo nagle się skończyło. Była znowu sama sobą; myślała własną wyobraźnią, czuła własném sercem.
Dla tego tez znikła w niéj wszelka wątpliwość, wszelka niepewność. W głębi jéj myśli samowładnie panował jedyny tylko obraz. Ani wspomniała o Rio-Santo, tym człowiekiem tak pięknym, tak zachwycającym i tyle wyższym nad innych, tym półbożku, którego jéj tak długo palcem wskazywano mówiąc: uwielbiaj! czcij!... Nic dla niego,! wszystko dla Franka, wszystko dla biédnego rannego, który nie miał obrońcy, tylko samych nieprzyjaciół.
Marya więc odradzała się po swéj śmiertelnéj chorobie. Obudziły się w niéj od razu wszystkie wspaniałomyślne uczucia. W téj chwili była silną i odważną, zdolną w walnéj bitwie pokonać tę domową tyranię, z któréj się dopiéro co prawie niespodzianie otrząsnęła.
Słodki i delikatny rumieniec osiadł na bladym dotąd jéj policzku. Oko błyszczało śmiałém światłem, a cała wdzięczna postać, pełną była nieustraszoności. Słowem cała jéj istota tak krucha obok arystokratycznéj swéj piękności, zdawała się gotować do przyszłéj walki i grozić zdala gnębiącéj ręce, pod którą tak długo uginała swą słabą wolę.
Marya radowała się tą niezwykłą siłą i dziękowała Bogu.
Wszystko to trwało kwandrans. Po upływie tego czasu zasępiło się czoło Maryi. Nagle ujęła ona rękę ojca i błagalnie w oczy mu spojrzała.
— Milordzie, rzekła, zmysły moje mięszają się, a okrutne wyrazy ciotki mojéj przychodzą mi na pamięć, jakbym je we śnie słyszała... Ale ty ojcze... zdaje mi się, że przypominam sobie... gdy oskarżano Franka, że ma kochankę... czy nie powiedziałeś: wiém o teém.
Lord Trewor usiłował uśmiechnąć się.
— Oi odpowiedz mi, milordzie, dobry mój ojcze! rzekła Marya błagalnym głosem; wszak się nie mylę, nie?
— Ej to są dzieciństwa! niechętnie pomruknął lord Trewor.
— Nie! o! nie, mój ojcze... kocham go tyle!.. iż gdyby mnie zapomniał dla drugiéj, nie umiałabym mu przebaczyć milordzie.
Marya wymówiła te słowa głosem mocnym, a suche jéj i pałające oko znowu badało twarz ojca.
Ten napróżno usiłował uśmiechnąć się, wnet zmarszczył brwi, potém półgłosem, z całego serca przeklinał siebie i Franka.
Pojazd zwrócił się na róg Regent’s-Street.
Kareta z herbem Dunois stała jeszcze przed Dudley-house, a mała księżna de Gèvres ciągle wyglądała przez okienko.
— Prędzéj, moja piękna! prędzéj i zawołała, skoro postrzegła ekwipaż lorda Trewor; już czas.
Sama otworzyła drzwiczki i popchnęła Zuzannę, która najmniejszéj nie okazywała niechęci.
— Idź na schody, a spiesz się! nakazująco dodała mała Francuzka; zastukaj!... Skoro raz wejdziesz powiedzą ci co masz czynić.
Zuzanna weszła na schody. Księżna de Gèvres dała znak stangretowi, który zawróciwszy zaciął konie i galopem ruszył ku Tottenham-Court-Road.
W téj chwili ekwipaż lorda Trewor zatrzymał się przed Dudley-house.
Marya nie straciła ani najmniejszego szczegółu sceny, którą dopiero opisaliśmy. Mocno ścisnęła rękę ojca, który przeciwnie nic nie widział, prócz pędzącego galopem pojazdu zaprzężonego w parę bardzo pięknych koni.
— Milordzie, rzekła wzruszonym głosem, ta kobiéta!...
— Która kobiéta?
Marya pokazała mu ręką Zuzannę, która w téj właśnie chwili przebywała próg w Dudley-house.
— Do djabła mruknął lord James, ta kobiéta, powiadasz miss Maryo?... Na honor nie znam jéj wcale!
— Ale ja ją znam! głucho odpowiedziała miss Marya i znowu zupełnie zbladła.
Całe jéj ciało zadrżało jak w febrze, zaledwie oddychać mogła.
Lord Trewor wielce żałował, że ją wziął z sobą. Od samego początku drogi, mocno wyrzucał sobie tę nieroztropność, ale złe było już niecofnione.
— Odwagi! moja córko! rzekł nakoniec ukrywając własne wzruszenie.
A potém dodał ukradkiem:
— Ah! łotrze Franku!
— Dosyć mam odwagi, odpowiedziała Marya z przymusem; ale na coż jeszcze czekamy milordzie?... przybyliśmy odwiedziéć Fraka Percewal, i oto jego mieszkanie.
Lord Trewor namyślał się.
— Moja córko, rzekł po chwili, głosem wzruszonym, ale mocnym i niedopuszczającym odpowiedzi, działałem zbyt nagle. Nie powinnaś była być tutaj... Przynajmniej nie zapomnę się do tego stopnia, iżbym miał narażać córkę Trewora... Zostaniesz tu, miss Maryo... Ja sam pójdę, odwiedzę wielce szanownego Franka Percewal.
— Zawsze ci byłam posłuszna mój ojcze, odpowiedziała Marya z wzrastającą co chwila boleścią; poddaję się twojéj woli... Ale na imię Boga! wysłuchaj mojéj prośby; przyrzeknij, źe mi powiész... Widzisz mój ojcze, że jestem silna!... Przyrzeknij że powiesz, czy ta kobiéta!...
Zamilkła i położyła rękę na upadającym sercu.
— Czy ta kobiéta, dodała, ma prawo stawać między mną a Frankiem Percewal.
— Przyrzekam, odrzekł lord Trewor po niejakiém wahaniu się.
— Na honor twego nazwiska, ojcze!
— Na honor mego nazwiska...
Już blizko pół godziny nieszczęśliwy, ociemniały sir Edward Mackenzie siedział w głowach Franka Percewala. Stefan Mac-Nab przepędziwszy całą noc i większą część dnia przy swym przyjacielu, korzystał z obecności poczciwego sir Edwarda i ujmującéj jego grzeczności, i wyszedł do Cornhill dla dania znać o sobie.
Od wczorajszego wieczoru nie widział ani matki, ani Klary, o któréj myśl skracała mu długość bezsennie przepędzonéj nocy. Od chwili przybycia sir Edwarda, znikła wszelka niespokojność, bo Frank znał oddawna poczciwego ślepca, równie jak i jego matka i cały prawie świat londyński.
Frank wprawdzie nie najgrzeczniéj się z nim obszedł na zawczorajszym balu w Trewor-house, ale Stefan nie wiedział o tém i zresztą biédny niewidomy nie żywił zemsty.
Frank całą noc miał gorączkę. Teraz spał.
Stary Jakób zajęty był jakąś robotą na dole.
On to otworzył drzwi Zuzannie.
— Czy tu wielce szanowny Frank Percewal? spytała.
— Tu milady, odpowiedział Jakób; ale nie można się z nim widziéć.
— Wiém, że chory, dodała Zuzanna, z przykrością powtarzając wyrazy, których ją nauczono. Ale właśnie dla tego tu przybywam. Stefan Mac-Nab mniemał, ze nierozsądnie uczynił zostawując chorego sam na sam z człowiekiem pozbawionym wzroku.
Dobry pan Stefan! szepnął stary Jakób; jak on o wszystkiém pamięta... Ah! na wielką tarczę Percewalów, którą pani obaczysz skoro wejdziesz do gabinetu Jego Wielmożności, oto mi prawdziwy przyjaciel... Gdyby mi wolno było czynić przypuszczenia, sądziłbym że pani jesteś zapewne jedną z kuzynek pana Stefana... jedną z miss Mac-Farlane... Uczciwe, stare szkockie nazwisko, na honor... O! znam ja to wszystko... Pozwól pani na górę, proszę, i niech panią Bóg błogosławi jak wszystkich, co się interesują Percewalem!
Zuzanna czém prędzéj^korzystała z tego pozwolenia. Gdy weszła do pokoju, w którym leżał chory Frank, oko w oko spotkała się z ślepym Tyrrelem. Piérwszy to raz widziała ona twarz jego oświetloną dziennym blaskiem, mimo to od razu go poznała.
Tyrrel wlepił w nią nieruchomy i zagasły swój wzrok.
— Kto tam? zapytał po-cichu.
— Ta na którą czekasz, odpowiedziała Zuzanna.
Tyrrel zbliżył się do niéj i ujął za rękę.
— Moja córko, rzekł ostrożnie, ale dobitnie, wiész czego od ciebie żądają... Pamiętaj! nie wahaj się w chwili, w któréj potrzeba będzie działać, bo zginiesz!...
— Zawsze te groźby! przerwała Zuzanna.
— Można ci grozić moja córko, teraz kiedy jesteś szczęśliwą, rzekł ślepy z dobrodusznym uśmiechem; ah! powtarzam ci: do Tamizy daleko... a wielce-szanowny Brian jest dla nas drogą rękojmią twego posłuszeństwa... Ale, ale, pomówimy o wielce szanownym Brianie moja córko. — Dziś tylko co się już nie zdradziłaś, a tém samém tylko co go nie zgubiłaś.
— Co!... zawołała Zuzanna, miałżebyś wiedziéć?...
— Wiém o wszystkiém... Strzeż się!!... Ale na przyszłość będziesz zapewne rozsądniejszą, jeżeli nie dla siebie saméj, to przynajmniéj przez wzgląd na niego... Słuchaj!
Usłyszano kołatanie do drzwi zewnętrznych.
Tyrrel pociągnął Zuzannę do łóżka i kazał jéj pochylić się nad głową chorego.
— Wejdzie tu jeden człowiek, powiedział, starzec. W chwili gdy się na progu pokaże uczynisz to co rozkazano... Żadnych kwestyj! dodał rozkazująco; podpisałaś umowę, musisz ją dopełnić.
Lord Trewor szedł po schodach, zdaleka odpowiadając staremu Jakóbowi.
— Ciężko raniony, biédny chłopak! rzekł; ha! może ja się mylę... Nie teraz to dla niego pora miéć miłośne awanturki.
Stąpił na próg i ujrzał Zuzannę plecami do niego obróconą. Zatrzymał się.
— Teraz! szepnął Tyrrel.
Zuzanna zbladła i nie ruszyła się.
— Nuże, do wszystkich djabłów!... Bo na Lancestrze mścić się będziemy!
Łza oburzenia i boleści stoczyła się pałająca z powiek Zuzanny.
I w téj chwili nachyliła się i złożyła pocałunek na czole Franka Percewal.
Lordowi Trewor wyrwał się z piersi boleśny wykrzyknik.
— Kto tam? spytał ślepy.
Zamiast odpowiedzieć, lord Trewor szybko zbiegł po schodach.
— Możesz teraz odejść, szepnął Tyrrel do ucha Zuzannie, dziękuję.
Lord James Trewor przechodząc obok starego Jakóba powiedział mu kilka przykrych słów, wsiadł do karety i natychmiast odjechał.
Zuzanna zawstydzona, wzruszona, czując aż nadto, że grała rolę nieszczęsnego narzędzia w ręku nikczemnych, oddaliła się nie odpowiedziawszy nawet staremu Jakóbowi, który pytał ją, czy w istocie jest miss Anną lub Klarą Mac-Farlane.
Frank tymczasem niespodzianie się przebudził i prawie w chwili gdy usta Zuzanny dotykały jego czoła. Widział, jak przez sen, srogie oblicze lorda Trewor na progu i zachwycającą twarz pięknéj dziewicy pochyloną nad głową swoją.
Znowu zamrużył oczy i głębokie wydał westchnienie.
W kilka chwil potém, otworzył oczy i już samego tylko sir Edwarda Mackenzie, ujrzał spokojnie przy swém łóżku siedzącego.
— Szczególniejsze miałem przywidzenie, szepnął; widziałem lorda Trewor... i piękną kobiétę... więcéj nawet... czuję jeszcze na mém czole dotknięcie jéj zlodowaciałych ust... Ale to nie była Marya.
— Mój kochany Franku, odpowiedział biédny Edward mocno wzdychając, nie umiém ci powiedzieć czy marzyłeś lub nie... Słyszałem chodzących po pokoju, ale wiész, że moje oczy...
— Zadzwoń pan na Jakóba! przerwał Frank; powiadasz pan żeś słyszał chodzących?...
Jakób przybiegł natychmiast skoro posłyszał dzwonek.
— Kto tu był? spytał Frank niespokojny.
— Czyż Wasza Wielmożność nie wie?... Dobrze mówiłem, mój pan zapewne nie poznał lorda Trewor, kiedy go tak rozgniewał.
— Lorda Trewor! powtórzył Frank.
— Tylko co stąd wyszedł, zaklinając się na wszystkie nieba i piekła, że odtąd już Waszej Wielmożności znać nie chce.
— Ah! zawołał Frank i podniósł się na łóżku.
— I tę małą miss musiałeś pan także rozgniewać... a jednak to była ładna panienka!... uciekła jak...
— Co za panienka? co za dziewczyna?... cóż ty mi znowu prawisz? zawołał Frank gubiąc się w domysłach.
— Kuzynka pana Stefana, miss Anna lub miss Klara Mac-Farlane.
— Ah!... zawołał Frank lżej tą razą oddychając.
— Otoż i pan Stefan! on nam całą rzecz wyjaśni...
W rzeczy saméj wszedł Stefan wprost od kuzynek wracający. Nie mogła to więc być ani Klara ani Anna.
— O Boże! Bożę stęknął Frank. Dobrze więc widziałem!... lord Trewor... ojciec Maryi!... był tam... Jakaś kobiéta nachylała się do mego czoła... widział ją... i powiedział...
Frank nie dokończył. Ciężko padł na posłanie, stracił przytomność.
— Ale cóż to za kobiéta... cóż to za widmo? rzekł stary Jakób.
Potém, zaczynając pojmować, zawołał: sir Edwardzie! ah! do licha on ślepy, on nic nie widział.
Stefan także zrozumiał, a niosąc ratunek Frankowi, rozmyślał o tém co zaszło. Ale głowa jego gubiła się w odmęcie romantycznych przypuszczeń.
Co to za kobiéta? kto ją tu przysłał?... Miałżeby to być drugi akt tragedyi, któréj początkowe sceny odegrał doktor Moore ze swoim pomocnikiem Rowleyem?...
Dwadzieścia razy, zapominając na ślepotę biédnego sir Edwarda Mackenzie, żywo obracał się ku niemu aby go zapytać, aby się dowiedzieć, ale nieruchomy wzrok nieszczęśliwego ślepca, wstrzymał go od tego.
— Sir Edwardzie, rzekł mu nakoniec, Frank wkrótce odzyska przytomność, a muszę z nim mieć poufną rozmowę... racz wybaczyć...
— Odchodzę, panie Mac-Nab, odpowiedział ślepy. Przyszedłem dla wyświadczenia przysługi, dodał z tak prawdziwym smutkiem, że Stefan uczuł się wzruszonym; ale i dziś, podobnie jak bardzo często, obecność moja była raczéj szkodliwą niż użyteczną... Oby pana Bóg uchronił od nieszczęścia jakiém dotknięty jestem, panie Mac-Nab!
Stefan milcząc ścisnął mu dłoń a sir Edward wyszedł z Jakóbem, który go odprowadził aż na ulicę i wsadził do fiakra.
Gdy wrócił do przytomności, znalazł obok siebie Stefana i lady Ofelię hrabinę de Derby, która oddalić się chciała, lecz ją Stefan usiłował zatrzymać. Frank zrazu nie pamiętał co zaszło.
— Mój przyjacielu, rzekł Stefan, badając puls jego, zanadto jeszcze jesteś słaby, iżbyś mógł wytrzymać wrażenia, które cię czekają, a które ja, jako lekarz, powinienbym usunąć. Ale zagrożono szczęściu twojego życia; a przyjaciel powinien tu zająć miejsce lekarza. Posłuchaj mię. Tylko co zadano ci cios okrutny.
— Pamiętam, odpowiedział Frank z rozpaczą; a więc to nie był sen?...
— Nie, odrzekł Stefan. To coś widział było rzeczywistością. Istnieje teraz zapora między tobą, a miss Marya Trewor.
— Jej ojciec... moja ostatnia nadzieja! szepnął Percewal.
— Odważnie przyjacielu!... jeżeli mimo stanu twojego, mówię ci o tém, czyż nie zgadujesz, że na to złe mam lekarstwo?... Zbierz twoje siły... oto nowa nadzieja w miejsce téj, którą nam pochwycono... Pani hrabina de Derby jest tu, przybywa stosownie do obietnicy... ma mówić...
— Nie, panie, nie, zawołała lady Ofelia czując się słabą w stanowczej chwili; nie... Ten sekret nie jest moim... Proszę pana... pozwól niech się oddalę...
Stefan rzucił na nią pełne wyrzutu spojrzenie.
— Nie, panie! powtórzyła hrabina; to niepodobna!
— Czyż więc przybyłaś tu pani, z goryczą rzekł młody doktor, dla nasycenia się widokiem jego walki ze śmiercią?
Hrabina, która się była schroniła za łóżko Franka, znowu wróciła i usiadła przy nim. Ten zarzut ranił jéj serce.
— Chcę mówić z wielce szanownym Frankiem Percewal, a nie z panem, rzekła wyniośle do Stefana po chwili milczenia; proszę pana, oddal się...
Stefan zbliżył do ust Franka łyżkę napełnioną kordiałem, wdzięcznie skłonił się i natychmiast wyszedł z pokoju.
Hrabina długo jeszcze wahała się; gdy nakoniec otworzyła usta, opowiadała przerywanémi wyrazy i zaledwie zrozumiałym głosem historyą, w któréj bardzo często wspominała imię Rio-Santa.
Frank słuchał z natężoną uwagą. Żył wzrastającą nadzieją, interesujące to opowiadanie dodawało mu siły.
— I ten człowiek ma zaślubić Maryę! zawołał, gdy hrabina zamilkła.
Ta ujęła jego rękę. W oczach miała pełno łez.
— Jest to człowiek, którego ani pan, ani ja sądzić nie możemy, rzekła po-cichu. To, coś słyszał, mocno cię przeciw niemu oburza... Ale nie chciéj nadużywać mego zaufania... Pamiętaj pan, żeś mi dał słowo... i że ja go kochani!...
Hrabina z wysileniem wymówiła te ostatnie wyrazy; mocny szkarłat pokrył jéj czoło; a Frank uczuł konwulsyjne drganie jéj ręki.
Nim zdołał odpowiedziéć, hrabina wstała i wyszła nagle.
— Stefanie! Stefanie! zawołał Frank, któremu w tej chwili gorączka dodawała siły; papieru, atramentu!... Zawołaj Jakóba Stefanie... O! jeszcze nie wszystko stracone!... Ona bardzo nieszczęśliwa, Stefanie, ta biédna kobiéta!... No, dajcie mi do pisania! Odważę się na ostatnią próbę, bo mi coś powiada, że ten człowiek dzisiaj nie zwycięży mię już tak jak wczoraj!...
Jakób podał panu do łóżka papier i pióro.
— Czy mi będziesz dyktował Franku? spytał Stefan.
— Nie, nie, mój przyjacielu! odpowiedział Frank z zapałem; powiadam ci, że to ostatnia próba, ostatnia moja nadzieja...
— Jego ostatnia nadzieja! powtórzył stary Jakób, którego uczciwe oblicze wyrażało bolesną ciekawość.
— Sam pragnę doświadczać mego szczęścia, mówił daléj Frank coraz bardziéj się zapalając; jeżeli mi się nie uda... ah! jeżeli mi się nie uda Stefanie, czuję, że tego nie przeżyję...
Stefan nie odpowiedział.
Stary Jakób pochylił siwą głowę i wniósł w niebo zapłakane oczy.
Frank tymczasem z gorączkową szybkością pędził piórem po papierze. Gdy skończył, podał list Jakóbowi.
— Do lorda Trewor, rzekł; nie powracaj aż mu sam oddasz to do własnych rąk... rozumiesz?
— Rozumiém Wasza Wielmożności.
— Chociażbyś miał drzwi wysadzić, staraj się dostać do jego salonu!...
— Nie powrócę aż lord Trewor będzie miał list Waszéj Wielmożności, przerwał z prostotą stary Jakób. Wasza Wielmożność rozkazałeś, dosyć mi na tém.
Lord James Trewor jak wściekły wsiadł do powozu. Zrazu uporczywie nie chciał odpowiadać na zapytania córki, ale nalegany przez Maryę i pomny na dane jéj słowo, starzec nareszcie się odezwał w uniesieniu:
— Widziałem na własne oczy!... Frank na prawdę zapomniał o tobie moja córko!
Marya od kilku minut oczekiwała tego ciosu, a jednak wytrzymać go nie mogła. Padła na poduszki pojazdu i odtąd ani słowa nie wyrzekła.
Ojciec usiłował wyrwać ją z téj osłupiałéj nieczułości, która go trwożyła, ale napróżno. Marya leżała bez ruchu, sztywna, nie płacząca i zaledwie objawiająca oznaki cierpienia.
Od czasu do czasu jednak pierś jéj wzdymała się, i głębokie westchnienia wydobywały się z pod ciężaru tłoczącego jéj serce.
Wysiadłszy z powozu, wsparta na ramieniu ojca weszła do salonu. Byli tam lady Campbell i Rio-Santo, który przywitał Maryę zrezygnacyą pełną godności i boleści, a lordowi Trewor zimno się skłonił.
Lady Campbell spojrzeniem badała stroskane czoło brata, i skamieniałą twarz Maryi. — Odgadła wszystko.
— Milordzie, rzekł lord James do Rio-Santa porywczo i smutnie, dziś rano odmówiłem ci ręki méj córki, bom ją przyrzekł drugiemu. — Ten drugi, któregobym wolał na zięcia niż ciebie milordzie, zwrócił mi dane sobie słowo... w sposób, iż...
Lord James Trewor zastanowił się.
— Cóżem ci mówiła kochany markizie? zawołała lady Campbell; milord mój brat jest to stary żołnierz, a jego komplementa są czasem dziwaczne; ale widzisz, że na ostatek przychyla się do twego żądania...
— Pozwól pani! ja się nie oświadczam... miss Trewor jest wolna... niech wybiera małżonka i będzie szczęśliwą!
Marya skoro weszła usiadła obok swéj ciotki.
— I cóż! moje kochane dziecię? spytała lady Campbell.
Marya spojrzała na nia zrazu nie rozumiejąc; a potem, cała doznając bolesnego wstrząsnienia, zalała się łzami.
— Wszystkie młodo dziewczęta są jednakowe, szepnęła z uśmiechem lady Campbell: truchleją na widok blizkiego szczęścia.
— O jakżem go kochała! rzekła miss Trewor wśród łez. Ah! pani, pani, dodała kładąc pałające swe czoło na ręku ciotki, przekonywaj mię, mów mi jeszcze, że go już nie kocham!
Lady Campbell w widocznym była kłopocie Rio-Santo czuł, że mu się serce ściska.
— Maryo, rzekł po-cichu nachylając się do jéj ucha, a więc to prawda!... pani mię nie kochasz!
Miss Trewor podniosła na niego zalane oczy i podała mu rękę, którą Rio-Santo namiętnie do ust przycisnął.
— Dla mnie znikła już przeszłość, rzekła nieco gwałtownie; ja chcę kochać ciebie milordzie... ciebie jedynie... tak jest... chcę tego!
— Przecie! zawołała oddychając lady Campbell, a nie mogąc nic lepszego uczynić, złożyła pocałunek na czole swéj siostrzenicy.
Lord Trewor podał markizowi rękę i rzekł:
— Milordzie, moja córka mówiła; masz moje słowo.
Marya bardzo rychło wyczerpała przemijającą energią gorączkowego przesilenia. Znowu zbladła, a wątła jej organizacya uległa nakoniec pod natłokiem tylu rozmaitych wrażeń; słowa obecnych odbijały się o jéj ucho tylko jak głuchy szmer: nie pojmowała już co się wokoło niej działo.
W téj chwili dał się słyszeć hałas w przyległym pokoju. — Zdawało się, że jest tam jakaś kłótnia i że lokaje lorda Trewor tamują do niego drogę przybylcowi, który gwałtem dostać się pragnął.
— Daj twój list, rzekł jeden ze służących; wręczę go milordowi.
— Ja go sam wręczę, na Śgo Dunstana! odpowiedział głos zdyszały.
Nakoniec drzwi się nagle otworzyły, i stary Jakób oblany potém, cały w nieładzie, wpadł do pokoju, a za nim dwóch lokai. Lord Trewor poznał go i odwrócił głowę.
— Oto list do Waszéj Wysokości, rzekł Jakób, od mojego pana.
Lord Trewor odepchnął go.
— Weź milordzie, weź!... zawołał Jakób; weź na imię Boga!... Pan mój umiera!...
— Pójdź precz, srogo odpowiedział lord Trewor; nie znam już Franka Percewal.
Rio-Santo lekko pobladł na widok starego sługi; ale usłyszawszy te słowa odzyskał znowu swą obojętną minę.
— Przez litość milordzie!... dodał wierny Jakób, chcąc coś więcéj jeszcze mówić.
Lord Trewor pochwycił list i podarł nie czytając go.
Jakób cofnął się jakby w twarz dostał.
Oczy jego zabłyszczały ogniem; pochylona postawa wyprostowała się.
Ale wnet smutnie zwiesił głowę i spojrzał na starego lorda z wyrazem najboleśniejszego wyrzutu.
— Była to jego ostatnia nadzieja!... pomruknął z nieopisaną boleścią; musi więc umrzéć mój biédny Frank!...