Wesoły Marszałek (opowiadanie)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bogusław Adamowicz
Tytuł Wesoły Marszałek
Pochodzenie Wesoły Marszałek
zbiór opowiadań
Wydawca Książki Ciekawe
Data wyd. 1922
Druk Z.G. Zygmunt Sakierski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wesoły Marszałek.
I.

Przygoda, którą opowiem, miała miejsce na Litwie około r. 1880, gdy po ukończeniu szkół odbywałem w wojsku obowiązkowe lata mustry. Siedziałem z oficerami w skromnem kasynie, w miasteczku B — e powiatu Borysowskiego, gdzie pułk nasz stał garnizonem. Było to w środku zimy podczas ostrych marszów. Skończyliśmy ledwo obiad, a już ciemniało na dworze. Rozmowa, zwykle nudna w obecności zwierzchników, tym razem się ożywiła. Ktoś zaczął się rozwodzić na temat spirytyzmu.
Byłem podówczas bardzo młody, na rzeczy się nie znałem, ale kategorycznie nie wierzyłem w duchy. Nie mogłem się nie unieść, słuchając śmiesznych bajań, i wytaczałem raz po raz ciężkie kolubryny mojej młodzieńczej trzeźwości racjonalistycznej. W najwymowniejszem miejscu przerwał mi stary pułkownik.
— Słuszność po pańskiej stronie, rzekł. Mieczysławie Stanisławowiczu. Wszystkie historje o duchach da się wytłumaczyć w sposób naturalny, jakimś najczęściej figlem, albo złudzeniem optycznem, albo poprostu tchórzostwem, bo strach ma wielkie oczy. Chociaż... niema prawidła bez wyjątku... Kiedyś pan sam się o tem przekona; bo któż się nie przekona?..
Pułkownik ziewnął czy westchnął, przymykając oczy, w zamyśleniu jął bębnić palcami po stole.
— Ciekawy też byłbym, podjął znów po chwili, jakby to pan się poczuł w wypadku spotkania się w nocy sam na sam z takim „wesołym marszałkiem?..“
To mówiąc zatrzymał na mnie dłużej swe blado szare oczy, w których z pod tłustych powiek błysnęło jakieś ostrzejsze światło przeświadczenia.
— Historja o tym upiorze wygląda na śmieszną plotkę, jednak opowiadają ją tacy ludzie i w taki sposób, że wprost nie wypada nie wierzyć... Zresztą wskażą panu i miejsce, i czas, i nawet zaofiarują konie. Kto chce ten może sprawdzić choćby zaraz. Ja na to się nie piszę przez wzgląd na... mój reumatyzm, bo w nawiedzonych domach się nie pali w piecach.. Tak... tak... uśmiechnął się z goryczą.
— Wesoły marszałek? zapytałem szyderczo. Ktoż to taki być może? Jeżeli duch, to chciałbym go zobaczyć.
— Zobaczyć go nie trudno, przy dobrej chęci. A jest to pewnie upiór, bo po śmierci chodzi. Jak się nazywał za życia, o tem legenda milczy. Miał być marszałkiem szlachty gdzieś w tych stronach, za czasów Mikołaja I-go
A trzeba panom wiedzieć, że tym dygnitarzom szlacheckim, polskiego pochodzenia nie brakło charakteru i oryginalności. Jeden z nich, jeśli nie mylę się, Miński, kazał się portretować po tysiące razy, poto, by naśladując cesarza, rozdawać sympatykom swe podobizny. Inny znów taki marszałek już pół wieku temu zaczął budować pałac na tak wielką skalę, że chyba za sto lat jeszcze nie będzie ukończony, ale już dziś ten pałac wspaniałością i skarbami sztuki może rywalizować z najprzedniejszemi rezydencjami w całem imperjum Rosyjskiem. Słyszałem i o takim, który w ciągu całego życia nie zdjął ani razu z głowy swojej mycki, co prawda bardzo ładnie wyszywanej złotem, wzbudzając posądzenie, że był piętnowany. W testamencie nawet nakazał, by jej nie tykano... Poszła więc z nim do grobu ta dziwna tajemnica.
Nasz straszący dygnitarz, jak sama nazwa mówi, odznaczał się zapewne zaletami humoru. Był może złośliwym szydercą, może wesołym hulaką; a tem się różni od innych, że nawet po śmierci nie lubi sypiać w nocy. Chodzi po swem mieszkaniu, szpera, gospodarzy, jak czynił to za życia, najczęściej jednak przesiaduje w salonie przed kominkiem, jakby się grzał przed ogniem którego tam niema...
Widziałem jego fotel w dzień i w towarzystwie... — Tu się zasępił pułkownik i na chwilę przerwał. — Podobno dotąd jeszcze stoi na tem samem miejscu... Byłem tam wówczas... gdy to zwiedzaliśmy ten dom... zapowietrzony. Nie wiem, co mogło być strasznego w tym marszałku, chociaż... Właściwie jeden tylko charakterystyczny słyszałem o nim szczegół: miał on podobno tak wielką słabość do odznak, że nawet na szlafroku nosił swe ordery. I na świat zjawia się z za grobu w galowym mundurze, ze złotym kołnierzem, obwieszony „krzyżami“ i „gwiazdami“.
— Chciałbym, rzekłem, pogadać z tym oryginałem. Możebym coś się mógł dowiedzieć o tamtym świecie — od naocznego świadka.
— To trzeba jechać tam i przenocować.
— A gdzież to jest?
— Oh, wcale niedaleko. — Nie dalej niż wiorst dziesięć od tego miasteczka, za karczmą Kalumnicą, o którą dopytać się można w pierwszym lepszym zajeździe. W miejscowości odludnej, w pobliżu Berezyny stoi tam dom opuszczony od już bardzo dawna. Jest to dworek szlachecki, a raczej były folwark. Tam mieszkał nasz marszałek po dymisji, tam umarł i od wielu lat już straszy. Przy dworze jest oficyna, w niej były sługa jego Tatar-odludek, coś jakby stróż cmentarny, pilnuje porządku w apartamentach po śmierci swego pana. Ten stary warjat, figura zresztą mocno podejrzana, najlepiej zna i rozumie całą tę historję. Ale dotychczas nikt jej nie wyjaśnił.
Tajemniczy ton opowiadania zaczynał mnie intrygować...
— Wartoby ją wyświetlić, panie pułkowniku.
— A wartoby.. Lecz sądzę, tu zwrócił się żartobliwie do najsympatyczniejszego z mych kolegów — że nawet nasz doktór, który bez strachu kraje trupy, nie zdobyłby się na taką odwagę!..
— A jeśli się zdobędę? odrzekł zagadnięty.
— No, no, nie radzę nikomu wdawać się w te głupstwa... Chowajmy nasze nerwy dla ważniejszych rzeczy.
— Idę o zakład, że...
— Tylko bez żadnych zakładów, — z powagą rzekł pułkownik. W podobnych sprawach niema nic głupszego nad zakłady.
— Teraz pozwólcie mi nieco się zdrzemnąć przed partją preferansa.
— Przenocuję w tym dworze, odezwał się po wyjściu pułkownika doktór.
— Chce pan koniecznie i z duchem się poznajomić?
— A właśnie chce mi się tego? — Doktór był w całym słowa znaczeniu dobrym chłopcem; miał, jak się to mówi, „szeroką naturę“, lubił szastać pieniędzmi, olśniewać dowcipem i ogładą. Słynął też z wielkiej łatwości zawierania stosunków. Nie było domu w miasteczku, począwszy od aptekarza, a kończąc na właścicielu sklepiku, gdzieby go nie respektowano. Gorzej rzecz miała się w stosunku do miejscowych obywateli ziemskich, do których dla mnie, jako dla Polaka, był łatwiejszy dostęp. Większa nasza zażyłość łączyła mnie z państwem C. Do nich jednak nie chciałem go wprowadzać, by nie dopuszczać Moskali do polskiego towarzystwa. Zwłaszcza ze względu na pannę Jadwigę, — istotny kwiat anielstwa, jaki wydają czasem zacisza wiejskich dworów, odmówiłem doktorowi pośrednictwa, mimo że mówił po polsku, co było niezmierną rzadkością pośród oficerstwa.
— Koniecznie muszę przenocować u wesołego Marszałka! — powtórzył.
— O cóż chodzi, prosimy.
— Tylko warunek — nie odkładać!..
— Dobrze. Dziś o dziesiątej wyjeżdżam stąd, doktorze, do owej karczmy, stamtąd już sam pieszo udam się do dworu, dostukam się do tego Turka czy Tatara i nakażę, aby ci nocleg przygotował.
— Tylko nie dziś, — rzekł doktór. — Za nic w świecie dzisiaj.
Zaśmiano się.
— Umówmy się więc na jutro, co wam szkodzi, za to nietylko spędzę tam noc całą, lecz nawet podejmuję się, przeszkodzić temu głupiemu duchowi usiąść na ulubionem miejscu, gdyż sam zasiądę w fotelu i nie wstanę, choćby się mury waliły.
— Jeżeli tak, to ja mogę wyręczyć cię, kochany doktorze, rzekłem, zdziwiony i podrażniony nieco tą jego wielką odwagą, o którą go nie posądzałem dotychczas. Chociaż też wolałbym odłożyć to do jutra. Mam dzisiaj tańczyć u znajomych. I zapowiada się kulig na Berezynie... Przyrzekłem, że będę.
— U państwa C.? — podchwycił z radością doktór — O, niech pan się nie troszczy! Ja wytłumaczę pańską nieobecność.
— Więc pan już ich poznał?
— Tak. Wczoraj miałem przyjemność poznać brata panny Jadwigi i jestem dziś zaproszony na kulig.
— Doprawdy rzadki to dar, tak łatwo zbliżać się z ludźmi.
Byłem nieco ździwiony... Lecz piękność panny Jadzi nie obchodziła mię na tyle, bym miał narzucać swą opiekę. Od roku miałem już narzeczoną, czekałem tylko na możność porzucenia służby, by wziąć ślub. A ten wesoły doktorek, jak widzę, miał i tutaj szczęście... Podałem mu dłoń, którą uścisnął skwapliwie i z wielką serdecznością.
— Więc zakład?
— Zakład!
— Tylko, czy mam tam siedzieć przez noc całą, spytałem?
— O nie. Tam jest za zimno, wystarczy dwie godziny: od 11 do 1-szej po północy.
— Trzeba ten czas przepędzić w fotelu marszałka? — Zgoda.
— O kosz szampańskiego.
Rozeszliśmy się obaj, zadowoleni z siebie.

II.

Wieczorem tegoż dnia, o umówionej godzinie, zaopatrzony w zapałki i zapasową świecę do latarni, zgóry bowiem wiedziałem, że przy podobnych zakładach bywa się narażonym na przeróżne figle, zabrałem się do rzeczy najważniejszej do obejrzenia rewolweru. Bo duchy, moi panowie, mają to do siebie że czasem od nich odskakują kule. Warto więc zawsze sprawdzić, czy nie są powyjmowane przez jakąś tajemniczą dłoń, sprzyjającą zaświatom i zastąpione kłakami lub papierem.
Rewolwer znalazłem we wzorowym porządku.
Wsiadłszy tedy w sanki, kazałem się wieźć do wiadomej karczmy. Droga szła lasem dosyć gęstym, który w miarę oddalania się od miasta coraz bardziej głuchnął. Wjechałem nareszcie jakby w jakiś kurytarz ciasny, w jakiś tunel niemiłosiernie długi i prawie zupełnie ciemny. Bo niebo ledwo miejscami dawało znać o sobie, że istnieje. Dopiero po dobrej godzinie zaczęło szarzeć w koło mnie. Kiedy wyjechaliśmy na jakąś większą polanę, — spostrzegłem, że już księżyc gramolił się na sosny.
Tutaj dopiero przyszły mi na myśl strachy, ale to prawdziwe strachy: mianowicie wilki. W tej porze roku zgłodniałe bestje włóczą się wielkiemi zgrajami, a można sobie wystawić, jakie są w kupie zajadłe, jeżeli czasem w pojedynkę nawet wskakują na ganki odludnych dworów, albo czatują zuchwale przed drzwiami chałup samotnych. Opowiadano o tem niestworzone rzeczy. Trzymając więc w pogotowiu broń, wpatrywałem się w ciemne zarośla, bo las się już rozstępował. Wytężałem słuch.
Na szczęście nie doszło uszu moich nic podejrzanego. Nie doznawszy żadnych przygód, stanąłem w szczerem polu przed ową Kalumnicą, zwykłą żydowską karczmą, ledwo trzymającą się na nogach, a krzywą i pochyloną, jakby nieudana babka wielkanocna.
Przyjęto mię gościnnie, to znaczy, że prędko podano samowar. Po krótkim wypoczynku rozpytałem o dalszą drogę arendarza, który nie bez zdziwienia, lecz i nie bez jakiejś utajonej niechęci udzielał mi objaśnień. Kręcił głową, mlaskał językiem, aż wreszcie nie wytrzymał i pozwolił sobie dać wyraz swemu niezadowoleniu.
— Czy to pan oficer naprawdę chce tam iść sam, teraz, w nocy czy pan tylko żartuje?
— Bynajmniej. Pójdę tam za chwilę. —
— Poco to robić takie rzeczy? — Wzruszył ramionami. — Po co tam chodzić. Ten dom zupełnie pusty w polu stoi...
— Wiem, że jest pusty i że stoi w polu. Ale może się dziać w nim coś ciekawego?
— Co może się dziać? Nic się nie dzieje. Proszę pana, rzekł wreszcie z tajemniczą miną. Ja panu powiem, kilka lat temu przyjechał do mnie jeden taki śmiałek, co to, — wie pan, — poszedł o taki „zakład“ z panami oficerami...
— Z oficerami?
— Tak.
Przypomniał mi się tajemniczy ton opowiadania pułkownika.
O taki zakład ciągnął arendarz, że sam przenocuje w tym dworze. No jak poszedł, to już nie mógł wrócić. Nazajutrz wynieśli go ci sami oficerowie, co się z nim zakładali.
— Umarł ze strachu? — zaśmiałem się. — Nie bój się, ja tego nie zrobię.
— Dlaczego ze strachu? Może i nie ze strachu on umarł, odparł arendarz, lecz widząc, że ostrzeżenie jego nie odnosi skutku, machnął ręką z pogardą i wyszedł do drugiej izby.
Wyglądało, bowiem wszystko na to, że dwór jest gniazdem opryszków, z którymi arendarz ma spółkę. Przypuszczenie to bynajmniej mnie nie zniechęciło. W mniemaniu własnem uchodziłem podówczas za szalenie odważnego zucha i wcale radbym był odegrać rolę owego bohatera z powieści, który w ruinach zamku, mającego opinję nawiedzonego przez duchy, odkrył jaskinię fałszerzy pieniędzy.
Niewiele już miałem czasu trzeba było mi spieszyć. Rozkazawszy więc ordynansowi, by zajechał przed dwór marszałka punktualnie o pierwszej w nocy, zapaliłem latarnię i dobrze płaszczem otulony, z nasuniętą na uszy czapką, pobrnąłem we wskazanym kierunku.

III.

Trafić nie było trudno. Uszedłszy kilkaset kroków w stronę rzeki, ujrzałem w polu charakterystyczną kępkę drzew w tym czasie ażurową, a śród niej ciemny kształt drewnianych zabudowań. Nad dworem wznosił się czysty księżyc, ale tak wprost ponad nim, jakby wystrzelony z komina.
Brnąć tak przez pole, po kolana w śniegu, nie należało do wielkich przyjemności; już dochodząc do celu, zwróciłem oczy w dal, ku brzegom Berezyny, i mimowolnie westchnąłem:
„Oni tam pędzą kuligiem, szczęśliwcy, a ja, głupiec, ponoszę skutki swej lekkomyślności.
Nie było bramy ani ogrodzenia żadnego przy tej ponurej sadybie. Cisza panowała niemal że cmentarna. Gdybyż choć pies zaszczekał!.. Gdzie tam: nawet wilk dawno nie przebiegał tędy... Ta szczególna odludność, którą tak naraz, wyczułem, ten zupełny brak znaków życia wszelkiego (jeżeli znakiem życia nie są ślady wron, które widocznie na czerstwym śniegu sejmują tu codziennie), to wszystko łatwo zbijało teorję o fałszerzach monet i nasuwało mi natrętnie myśli nieprzyjemne.
Przypomniała mi się z dzieciństwa czyjaś rozsądna uwaga, że w towarzystwie i za dnia nikomu duchy strasznemi się nie wydają, lecz w samotności i w nocy rzecz się ma inaczej. Wcale nie czułem się dobrze w tej odludnej pustce.
Oficyna, w której miał mieszkać ów dozorca — Tatar, — była otoczona paroma brzozami; zwieszającemi na dach swoje „płaczące“ gałęzie i miała w sobie podobieństwo do trupiarni, stojącej na cmentarzu. Okiennice w niej były pozamykane na głucho, a najmniejsze światełko nie błyskało przez szpary. Zastukałem do drzwi — bez żadnego skutku, potem w jedną z okiennic, — i znowu wróciwszy pode drzwi, zacząłem walić, nie żałując pięści.
Nikt się nie odzywał.
Znudzony próżnem dobijaniem się, poszedłem ku dworowi. Tam kilka niezasłoniętych okien gościnniej, rzekłbym, czerniało szybami. „Dostanę się przez okno w razie ostatecznym,“ rzekłem do siebie. Lecz gwałt okazał się zbytecznym. Gdy bowiem wszedłem na ganek i nacisnąłem klamkę, drzwi się poddały odrazu. Należało jedynie odrzucić trochę śniegu, po którym od wielu dni tu również nikt nie stąpał, — nawet wrony.
Wsunąłem się wreszcie z przezornością detektywa do sieni, gdzie zaraz podemną skrzypnęła nadpróchniała podłoga, i machinalnie chciałem otrząsnąć śnieg z butów, ale wnet zaniechałem zamiaru: tupnięcie nogą w tym domu wywoływało jakieś nad wyraz skomplikowane skrzypnięcia i hałasy... Zresztą mógłbym tem zbudzić czujność podejrzanych mieszkańców... A więc możliwie cicho i ze wszelkiemi ostrożnościami zacząłem oglądać wnętrze tej dziwnej rudery. Przeszedłem przez kilka pokojów, zupełnie niemieszkalnych, noszących ślady rabunku. Kilka połamanych sprzętów czaiło się po kątach; — gdzie niegdzie stało parę ocalałych krzeseł. Najgorzej wyglądała kuchnia, zaniedbana od wieków, budząca zgrozę ruiną zawalonego pieca... Jeden tylko pokój, największy, o trzech oknach, przylegający do sieni, zachował jeszcze coś z umeblowania. Był to widocznie ów sławetny salon. Na ścianie wprost wejścia wisiały portrety, wśród których uwagę moją zwrócił głównie jeden, wyobrażający mężczyznę wieku już podeszłego, w mundurze, jaki w połowie XIX stulecia nosili cywilni dygnitarze rosyjscy. Z pod płaszcza zwanego „mikołajewskim“, który znów stał się modnym i za moich czasów oficerskich, wyglądał złoty kołnierz i order w kształcie gwiazdy. Twarz ogolona starannie z charakterystycznie zaczesanemi na skronie włosami — była o tyle wyrazista i pociągała szczególnie miękkim uśmiechem ust i żywością oczu.
— To on! szepnąłem, — to niezawodnie Marszałek.
W jednym z kątów pokoju spostrzegłem dosyć pokaźną szafę biblioteczną i drzewo jej było tak stoczone już przez robaki, że nawet bałbym się dotknąć... Na zapleśniałych półkach leżało w nieporządku kilka haniebnie zakurzonych książek. Dalej nieco wygodnie opierała się o ścianę nadłamana kanapa, która kształtem i stylem mogłaby przykuć oczy najwybredniejszego antykwarjusza. Widocznie były dygnitarz skupił w tym domku resztki swej dawnej, zgaszonej z dniem swej dymisji świetności. — Moją jednak uwagę pośród tych rupieci przedewszystkiem pochłaniał duży i wygodny fotel bidermajerowski. Stał tuż naprzeciw kominka, w którym na pewno od lat już ognia nie zapalono. Patyna pyłu, śmiecia i wilgoci wymownie świadczyła o tem.
Dotknąłem ręką fotela: — na palcach mych zostały ciemne plamy kurzu. Podłogę też, jak zresztą wszystko, przesłaniała gładka szara warstwa, miejscami już osypana śniegiem z mego obuwia. — Nie! nie jest możliwością, by ktoś w tym domu każdej nocy chodził! Nikt od miesięcy nie był w tym pokoju!
— Ale duch przecież może nie zostawiać śladów?...
Ta myśl przelotna i w gruncie żartobliwa nie przysporzyła mi jednakże wesołości. O, wcale rad nie byłem, żem zabrnął w to pustkowie.
— Od wieków nikt tu nie był, powtarzałem w myśli, przypatrując się charakterystycznym trójkątom i smugom pajęczyn, zasnuwającym w różnych miejscach ściany.
Lecz północ już się zbliżała, czas było zająć stanowisko.
— Ale jakże to będzie? Gdy zagarnę jego miejsce, gdzież on, nieborak, usiądzie, gdyby naprawdę miał przyjść aż z tak daleka?...
Brawura jest dzieckiem strachu, tak moi panowie! Szalenie mi się nie chciało siadać na tym zapajęczonym sprzęcie... W saloniku nie było krzeseł, więc pośpieszyłem do sąsiedniej izby. Stamtąd, jak z czarnych czeluści, wyniosłem jedno krzesło akurat kulawe, i ręką nieco chwiejną ustawiłem je tuż obok kominka tak, iż znalazło się naprzeciw mnie — w chwili, gdy wreszcie z rezygnacją padłem w fotel strasznego marszałka.
W momencie tym nie zaszło nic nadzwyjnego. Skrzypnęła tylko głośniej podłoga i poczułem, że za plecami memi rozbiegają się pająki... Wstrząsnął mną dreszcz, nie wiem, czy z zimna (a było 18 stopni niżej zera), — wiem jedno, iż to wówczas zrobiłem spostrzeżenie, że lęk mistyczny jest czemś stanowczo różnem od zwykłego strachu...
Do głowy mimowoli cisnęły mi się wspomnienia z opowiadań o zjawiskach, mających miejsce w nawiedzonych domach: o migotaniu światełek, pukaniach w ściany, przesuwaniu się mebli i t. p. Objawy te nie zachodziły i nie życzyłem ich sobie, jednakże z drżeniem serca czekałem na coś niezwykłego.
Co chwila podejrzliwie rzucałem okiem na krzesło, lecz ono wciąż stało na miejscu, nie wykazało chęci do samowolnej przechadzki po salonie. Latarnia umieszczona u nóg mych na podłodze, jakkolwiek nie bardzo oświetlała pokój, nie zamierzała przecież nagle zgasnąć, jak tego ten zwykły program zjawisk nadprzyrodzonych wymagał...
W trzaśnięciu cichem, gdzieś, w półkach szafy, lub w skrobaniu w kanapie, które mych uszu doszło, — widziałem prace robaka, więc naturalną przyczynę. I nawet gdy coś nagle z łopotaniem i piskiem przemknęło po suficie z błyskawiczną szybkością, raz, a potem drugi, — wyrozumowałem z łatwością, że to są chyba szczury, chociaż nie bardzo to było do nich podobne... Po ruderach wyprawiają podobne harce znane z bajek gnomy lub koboldy...
— Szczury, nie szczury, mniejsza. Ziewnąłem niepotrzebnie i wzrok zwróciłem ku oknom, na których szybach kładło się drżące księżycowe srebro.
I nagle niemal podskoczyłem na siedzeniu. Rozległ się głośny wystrzał, tak mi się narazie wydało; lecz raczej był to mocny trzask, jakiś szczególny, tępy, drewniany.. Włosy mi się poruszyły pod czapką. Dobra chwila minęła, nim zdołałem pojąć, że to mróz tak strzela. Bo cóż innego być mogło.
Spojrzałem znowu na krzesło. Nikt wprawdzie na niem nie siedział, lecz ono teraz kiwnęło się ku mnie, jak w ukłonie, i przechyliło się na swoją przednią krótszą nogę... A jednocześnie coś jakby się poruszyło w powietrzu, coś fosforycznie zamigotało gdzieś za mną, jak to się dzieje na seansach przed materjalizacją... Zrobiło się widniej w pokoju
Obejrzałem się.
Wąska, świetlista, drżąca jakaś smuga — migotała prostopadle w dalekim kącie pokoju. To rzucał światło księżyc, który już zdołał się wślizgnąć z ukosa w pierwsze z brzegu okno.
— I otóż wszystko tak samo da się wytłumaczyć, co bądź tu dziać się może. Zaśmiałem się niby z rozczarowaniem, zezując jednak na krzesło, które tym razem znowu „kusztyknęło“, ku ścianie teraz, by oprzeć się na tylną krótszą nogę. —
Przywykłem wreszcie do tych wzruszeń, przestałem się przejmować, a jeśli serce mi drgnęło, to tylko ze strachu przed nudą tej całej długiej godziny, którą musiałem jeszcze odsiedzieć w tem piekielnem zimnie.
Cisza, samotność i tajemniczość miejsca nie mogą nie oddziaływać na naszą wyobraźnię, na moją oddziałały jeszcze i w ten sposób, że zajęty wyczekiwaniem jedynie na coś niezwykłego, zapomniałem zupełnie o prostej możliwości interwencji ludzkiej, od której grozić mym nerwom mogły poważniejsze figle, niż te, które płatał mróz lub księżycowe światło.
Mylnie sądziłem, że jestem sam we dworze.
Prócz mnie był jeszcze ktoś, kto wreszcie uznał za stosowne zamanifestować o swej obecności.
Poprostu naraz głośno zastukano w okno. Zastukano z kolei w szyby wszystkich trzech okien salonu. Tak mógł zastukać tylko człowiek palcem swej zdrowej i czującej ręki.
— Co za banalny pomysł, szepnąłem z niesmakiem. Żeby się też nie zdobyć na coś dowcipniejszego! Niechno mi się tam teraz ukaże jakie straszące widmo, to bez ostrzeżenia strzelę w samą maskę!
Lecz nic się nie ukazało, i tylko, jakby w odpowiedzi na moją pogróżkę, ktoś cicho zaśmiał się w ogrodzie... Nie bałem się już niczego, mając najwyraźniej do czynienia z ludźmi. — Pamiętam, że nigdy tak jak wówczas nie byłem panem swych nerwów.
Wyjąłem zegarek. Wskazówki na cyferblacie złączyły się jakby w jedną, wskazując godzinę duchów z całą dokładnością. Mówią, że o tej godzinie największa cisza zalega na całym świecie. Istotnie było cicho tak, jak makiem zasiał.
Słuch jednak miałem zawsze wyjątkowo ostry — i śród tej wielkiej ciszy zdało mi się, że ktoś, cichutko wsunąwszy się do sieni, ostrożnie naciska klamkę od drzwi do salonu, chcąc je otworzyć możliwie bez hałasu....
Zwróciłem się w tę stronę, nie wstając jednak z miejsca. Drzwi ku zdumieniu memu były już naoścież otwarte. Stała w nich jakaś postać w ciemnym płaszczu.
Gotowy do strzału skierowałem na nią światło latarni i — zawrzałem gniewem.
Poznałem doktora, który przychodził mnie szpiegować.
— Brawo, Mieczysławie Stanisławowiczu, zawołał wchodząc, a raczej wkraczając do pokoju. Widzę, że naprawdę nielada zuch z ciebie. Z jaką ty flegmą odsiadujesz stracha i nawet kun, biegających po strychu, się nie lękasz!.. — Cha, cha, cha, śmiał się nieco zmienionym i jakby nie swoim głosem, co przypisywałem podnieceniu trunkiem.
— O strzelaj, śmiało strzelaj, w samo serce, kula odskoczy odemnie.
Fanfaronada ta tembardziej mnie rozgniewała i już otwierałem usta do gorzkich wymówek...
Przerwał mi gestem tajemniczym ręki:
— Cyt! — rzekł, przychodzę z panem Florjanem Melchjorowiczem, najserdeczniejszym moim przyjacielem, z którym doznałem szczęścia się poznać dzisiaj przy kuligu...
— A to mój najlepszy kolega, żołnierz nieustraszony, chociaż tylko „ochotnik“, podporucznik B., pasażer bez zarzutu.
Śmiejąc się, zarekomendował mnie nowemu gościowi, który się wsunął za nim i też wyglądał na podchmielonego. — Widocznie kulig się udał, — pomyślałem sobie.
Twarz tego gościa, wygolona starannie wydała mi się nie obca na pierwszy rzut oka. Z pod siwych modą staroświecką na czoło zaczesanych włosów sterczały brwi krzaczaste i wyglądały oczy, błyszczące niewymowną błogością tych szczęśliwców, którym akurat w miarę udało się zakropić robaka. Wyraz ust rozchylonych w dobrodusznym uśmiechu podnosił jeszcze urok tej fizjognomji. Staruszek mógł mieć lat około siedmdziesięciu.
— Niech że pan siądzie, — rzekłem, widząc, że starzec chwieje się na nogach, gdy tymczasem doktór już zdążył zająć kulawe krzesło. Skorzystał z zaproszenia i upadł z rozkoszą w fotel, poczem obaj wesoło się zaśmieli...
Z pijanym trzeba być uważnym. Spostrzegłszy błyskotkę na piersi gościa, którą on zaraz wstydliwie postarał się zakryć płaszczem, zapytałem wesoło:
— Jakże się udał kotyljon?
— Jak nigdy! Jak nigdy, nic w mojem istnieniu! Z emfazą zawołał doktór.
Panna Jadwiga to dusza jasna, czysta, jak promień... I zaczął pieścić przypiętą do piersi herbacianą różę. To anioł, czy wiesz o tem, — dodał, wlepiwszy we mnie przeraźliwie wymowne spojrzenie. — Czy uwierzysz, że zamierzaliśmy wszyscy, całem towarzystwem zajechać tu do ciebie, ale tak jakoś się stało, że tylko pan Florjan dał się na to skusić... i to tylko dla tego, że ja sam się bałem... Dziwne to, prawda?
Tu zamilkł. Spojrzałem nań uważnie. Oczy teraz miał jakieś szklane, zimne bez wyrazu, wparte gdzieś hen w dal jakąś niewiadomą. Starzec znów, bardzo senny, silił się podnieść powieki, by uśmiechnąć się do mnie... Obaj byli niesłychanie bladzi. — To się zaleli, mój Boże, jeżeli zasną tu, to niezawodnie zmarzną.
— Czy ci nie dobrze, zagadnąłem łagodnie doktora.
— Nie powiem! zabełkotał w jakiś dziwnie uroczysty sposób.
— Wstawaj, kolego. Marszałek już nie przyjdzie. I czas nam wszystkim do domu.
— O czas, czas, jęknął, jakby czemś przerażony i raptem podniósł się z krzesła.
— Przegrałeś zakład, kochanku, — rzekłem. Pójdziemy zatem..
Zachichotali znów obaj.
— Bo twoja wina, żeś mi przerwał seans.
— Phi!. Twoja, moja... nasza, wasza.. śmiał się doktór. O to nie będzie sądu! — dodał z powagą, jakiej w nim dotąd nie znałem. — Ty przegrałeś, ja przegrałem... rozumiesz? powtarzał, ujmując starca pod ramię w najpoufalszy sposób.
Nareszcie wyszliśmy stamtąd. —
Byłem pewny, że udadzą się za mną do miasta, lecz zawrócili w inną stronę.
— Gdzież wy idziecie, na Boga? W odpowiedzi doktór po pijacku machnął mi obojętnie ręką, i tylko przyśpieszył kroku. Szli oddalając się coraz szybciej, słaniali się przy tem i chwiali w niemożliwy sposób... Nie chcąc porzucać pijanych na los szczęścia, starałem się za nimi podążyć, lecz ugrząznąłem po pas w śniegu. Wybrnąwszy z jamy, z trudem, znowu się w innej zapadłem... A oni już byli daleko — i nareszcie zniknęli mi z oczu. — Śpieszą pewnie do towarzystwa, do sanek, które czekają u brzegu. — To sobie powiedziawszy, zawróciłem uspokojony do karczmy. Ale teraz dopiero doznałem niebywałego strachu. Bałem się podnieść oczu, przechodząc około dworu, by nie zobaczyć wypadkiem światła w oknach. Nogi mi dygotały. Na szczęście już mój woźnica podjeżdża pod dwór. Wsiadłszy do sanek, kazałem pędzić co tchu do miasteczka.
W kasynie na wstępie samym ujrzałem pułkownika, który grał w preferansa z jakimś cywilnym jegomościem.
— A to pan, rzekł szyderczo, więc pan jednak tam jeździł?..
— Tak, — odpowiedziałem.
— I panu nie wstyd było wdawać się w takie głupstwa?
— I cóż, nic się nie stało. Czekałem na ducha, który się nie stawił.
— Niepotrzebnie pan nań czekał, odezwał się cywilny. Bo przecie wszyscy wiedzą, że już Marszałek nie przychodzi. Od czasu kiedy (przed pół rokiem) wyprowadził się stamtąd ten Tatar łajdaczyna, ustały te jego sztuczki.
— Tatar był silnem medjum, — rzucił ktoś z przekonaniem.
— Mniejsza, — rzekł ostro pułkownik, — ale przez takie zabawy można nabawić się choroby serca... Nie wolno wdawać się w podobne głupstwa.
Czułem się źle, czułem, że istotnie popełniłem głupstwo.
Zmęczony nad wyraz, rzuciłem się na łóżko. Ale nie dano mi wyspać się tej nocy. Sny miałem dziwne, męczące. Sprzeczałem się jakby z doktorem, który siedział na mem łóżku, jak miał zwyczaj czynić niemal że co rano, i prawił mi bez końca o zaletach panny Jadwigi.
Zbudziło mnie energiczne szarpanie za rękaw od koszuli:
— Panie poruczniku!.. Panie poruczniku!.. Czas wstawać! Pułkownik pana wzywa. Sprawa pilna, i pewnie dotyczy tego wypadku z doktorem.
— A gdzie doktór, czy wyszedł? — zapytałem, sam dziwiąc się sobie, bo była jeszcze ciemna noc, około 5 — 6 nad ranem.
— Nikt tutaj nie był, bo i być już nie mógł! — z westchnieniem mruknął mój ordynans.
— Co ty tam wygadujesz?
— A nic. Szlichtadka się nie udała. Na Berezynie załamał się lód... Pierwsze i drugie sanki... Doktór utonął razem z tą piękną panienką, pan wie, co to...
— Ha?! Co?!.. zerwałem się już całkiem zbudzony. Lód się załamał?! Na dno poszli?!! Kiedyż to stało się, Boże!
— A o dziesiątej wieczorem, kiedy po tańcach wyruszyli kuligiem.


I otóż, moi panowie, tak się to smutnie skończyło. Wesołego Marszałka widziałem na własne oczy. Wyglądał zupełnie tak, jak na portrecie, z gwiazdą na piersi, wcale nie kotyljonową. Ustąpiłem mu nawet miejsca, co prawda z grzeczności, przez wzgląd na jego siwe włosy. Lecz to postaci rzeczy nie zmienia, jak i to również że doktór tak z punktu zaprzyjaźniwszy się na tamtym świecie z duchem Marszałka, namówił go, by przyszedł mnie postraszyć. Przegrałem zakład i basta.
Rzecz skończona.
Dodam tu jeszcze tylko, że w wielkim wstrząsie zgrozy na wieść o katastrofie, wobec szczerego żalu po stracie miłych osób, jedną z najpierwszych myśli, jakie przemknęły mi przez głowę, była:
— Jednakże miał ten człowiek zdumiewającą łatwość zawierania znajomości!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bogusław Adamowicz.