Wolno drukować, pod warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu prawem przepisanéj liczby exemplarzy. w Warszawie d. 29 Sierpnia (10 Września) 1859 r.
Starszy Cenzor, A. Broniewski.
w Drukarni Alexandra Gins.
[5]Ażeby Czytelnik wiedział, jak się na utwór następny zapatrywać i go oceniać, konieczną jest że powiem poprzednio słów kilka: z kąd i jakim tenże powstał sposobem.
Podanie, na którém pieśń tę osnowałem, jest nabytkiem jeszcze z dziecinnych lat moich. Uczyniło ono wtedy na mym umyśle tak głębokie wrażenie, że ani czas, ani późniejszych wrażeń rozmaitość zatrzéć go niezdołały. Ilekroć nocą, w chwili spokojnéj samotności, wzrok mój natrafił na wyskrzoném niebie gromadę gwiazd, w których mi kiedyś powieść złote hełmy siedmiorga wodzów ukazała, wyobraźnia moja z upodobaniem wracała do tego z lat dziecinnych wspomnienia, odświéżając barwy, dopełniając zatarte szczegóły obrazu. [6]Tym sposobem, mało po mału, złożyła się całość, w któréj coby istotnie do samego należało podania, a coby mojéj własnéj wyobraźni dodatkiem być mogło, przystępując do złożenia pieśni, sam już rozróżnić nie byłem w stanie. Musiałem więc rzecz wziąść w téj całości, w jakiéj mi ją pamięć podawała. — Z zamiarem autorskim, przy tworzeniu pieśni, nic już anim odmieniał, ani dodał lub odrzucił; słowem, chciałem, na wzór dawnych pieśniarzy, opowiedziéć dawne podanie, jak je wiedziałem, nie zaś złożyć nowy utwór sztuki. Obok takiego zamiaru, samo ze siebie wypadło, że i co do zewnętrznéj strony utworu wszelkiéj wyrzekłem się sztuki. Opowiadałem rzecz, jak mi najprościéj i najłatwiéj w wiérsz się układała, nie dbając ani o gładkość tegoż, ani o dobór rymów i wyrazów; słowem, zachowałem sobie całą swobodę twórców pieśni gminnéj. Nuty, nastroju, do przyrody i dawności przedmiotu stosownych, szukałem, jak się godziło, w najdawniejszych zabytkach słowiańskiego pieśniarstwa: w starych naszych pieśniach ludu, [7]serbskich rapsodach, wyprawie Igora i królodworskim rękopisie. Z tych strón cztérech, że tak rzekę, nawiązałem sę gęśl, na któréj sobie do pieśni méj ton dawałem.
Czy to tak szumi puszcza wysoka? Czy to tak szumi Wisła głęboka Środkiem cienistych Mazowsza puszcz? —
Nie puszcza to tak prze się z wiatrami,
Nie Wisła tak się bije z brzegami;
Gwar to wojownych obozu tłuszcz.
Nad białą, Wisłą, wśród czarnych lasów,
Jak długo zajrzéć żółtemi brzegi,
Niezliczonego tam koczowiska
Bielą się, czernią długie szeregi
Białych namiotów, ciemnych szałasów.
Z suchych gałęzi dymią ogniska,
U dymnych ognisk krwawe się skwarzą,
Na ostre drzewca wbite: jelenie,
Ogromne dzicze, łosie pieczenie.
Do koła męże siedzą i gwarzą.
W głębokie czary miód złoty leją,
I z czar pieniących piją koleją;
Gwarzą i pieśni wojenne pieją.
A wszystkich mężów odkryte głowy
Tak się we srebrnéj migocą bieli,
Jak gdyby wszyscy na skroniach mieli
Hełmy srebrzyste; czyż księżycowy
Promień im mléczny, z kroplami rosy
Białéj, tak równo ubrały włosy?
Ni księżyc biały, ni rosa biała,
Starość to siwa tak ich ubrała;
A dotąd ciemne wąsy i brody
Groźnie im szorstkie kryją jagody,
Całe zorane wieku brózdami,
Całe zsieczone bitew bliznami, —
Że dziś nie poznać gdzie wiek znak kładł,
A kędy ostry miecz wroga padł.
Wiek długi cały, — jak jeden biały
Dzień, — w niespocznionych zbiegł im gonitwach,
Na twardych znojach, na krwawych bitwach.
Siedmiu rzék wielkich deptali brody,
Dwu mórz im nogi obmyły wody;
Sto wielkich bojów z wrogi zwalczyli, —
Stokroć zwycięztwa stosy palili,
Stokroć zwycięztwa święto święcili.
Aż twarde głownie mieczów, w ich pięści
Starte na listek, pękły na części;
Aż nieskładane nigdy, o głowę
Zdarłszy się, spadły hełmy stalowe.
Natenczas męże, po piérwszy raz,
Po bieli włosów poznali czas
Jako zbiegł wielki od owéj chwili,
Gdy młodzieńcami hełmy włożyli
Na krucze skronie, — i wzięli bronie,
I szli raz piérwszy na krwawe błonie.
Toż spocząć pora nadeszła już,
Po życiu pełném sławy i burz!...
Więc szli nad brzegi ojczystych wód,
Gdzie puszcz cienistych przewiewa chłód;
Kędy znużone życia trudami
Spią stare ojce pod mogiłami, —
A ciemne sosny, olbrzymie dęby
Nucą im do snu pieśń tajemniczą;
Święte sokoły, wieszcze jastrzęby
Nad uroczyskiem pustém strażniczą.
Tu zaszli męże, i grób przy grobie
Grzebią własnémi rękoma sobie.
A nim pokładą spać się w mogile,
Twardego wieku ostatnie chwile
Pierwszykroć wiodą w bezpiecznych wczasach:
Na mchu zielonym w wonnych szałasach
Spiąc nocy ciemne, — dnie całe w lasach
Polując zwierza, — o zmroku kołem
U dymnych ognisk ucztując społem,
O wielkich dziełach spełnionych gwarząc,
O przyszłej chwale za grobem marząc. —
I ot, już wszystkie groby gotowe;
Tylko w nich legnąć, i złożyć głowę
Na szary kamień, — i usnąć już
Po życiu pełném sławy i burz!…
Ale nim spoczną, jeszcze im wprzód
Ostanie dzieło spełnić i trud:
Potomnym wiekom na dziw i cześć
Pomnik niezżyty po sobie wznieść.
Godzien tych męży co go stawiały,
Pomnik to będzie wielki, wspaniały:
Nad stare lasy, nad strome góry,
Nad lotnych ptaków szlaki się wzniesie;
Wierzchołkiem czarne przebodzie chmury,
I aż o błękit nieba oprze się.
Taką, wyrocznią wodze wyrzekły; —
Jak (snać z gwiazd) wieszczym umem dociekły.
Drużyna, pełniąc wolę wyroczą,
W net się do dzieła ima ochoczo.
Noc przeminęła… O rannym brzasku
Wzdrgnęła się Wisła nagłego trzasku,
Od łomu dębów, huku toporów,
Ode krzemiennych stokotu młotów;
Drapieżne bestje, w tajnikach borów
Śpiące, struchlały od tych łoskotów.
JakJak więc w mrowisku, gdy się robacy,
Kwapiąc około wiosennéj pracy,
Rzeszą dokoła wysypią czarną:
Takowym tutaj męże przykładem,
Takim pośpiechem i zgodnym ładem,
Ku przedsięwziętéj pracy się garną.
Bite rąk krzepkich tęgiemi razy,
Kruszą się w sztuki olbrzymie głazy;
Bryły, silnemi dłońmi porwane,
Toczą się, — wieńcem na piasku padną;
Znów drugie głazy na nich się kładną;
Aż zrosłe w krągłą dźwigną się ścianę.
I nie tak skoro parnym dniem w wiośnie,
Po bujnym dészczu, siew nowy rośnie,
Jako pospieśnie ku górze zmierza
Z szarych kamieni wiązana wieża.
Od rannéj zorzy po mrok wieczora,
Przeniosła wzrostem męża półtora.
Z gwiaździstą nocą, po ciężkiéj pracy,
Legli, snem twardym zdjęci, wojacy;
Aż ich poranna wschodząca zorza
Ze spokojnego obudzi łoża.
Biegli więc znowu, jak się poczęło,
Do końca wielkie domierzać dzieło.
Lecz kiedy przyjdą nad brzeg topieli,
Gdzie wznosić staw’bę wczora poczęli,
Przywykłe dziwom wojaków oko
Na raz rozwarte stanie szeroko,
Rażone dziwem dla siebie nowym;
Szukając w okół, po piasku płowym,
A nieznajdując tego co szuka.....
Bożaż to siła? czy czarów sztuka?
Wczorajsze dzieło, by widmo senne,
Stopiłoż wschodząc słońce promienne?
Ziemia to, ziemia łakoma, tak
W nocy swą chłodną gardziel rozwarła
I mężów ciężką pracę pożarła.
Oto wśród piasku widomy znak:
Gdzie wczora wieży wznosił się zrąb,
Kamienny sterczy z pod ziemi ząb.
Drużyna, patrząc w dół, długo stała, —
Milcząc, siwemi głowami chwiała, —
Cichemi słowy z sobą szeptała;
Wreszcie, do wodzów namiotu posły
Ślą, by o dziwie powieść zaniosły.
Biały, jak łabędź, na wzgórzu stał
Namiot. W namiocie, na pękach strzał
Siedmiu, siedzieli siedmi wodzowie,
Starcowie wiekiem, licem młodzieńce, —
Złociste hełmy mając na głowie,
Na hełmach z dębu zielone wieńce.
U boków mieli miecze przejrzyste,
W ręku trzymali gęśli śrebrzyste;
Przed nimi, w czarach białych jak śniég,
Miód się czerwony pieni po brzég.
Posły, skłoniwszy siwemi głowy,
Rzecz swą zwiastują krótkiemi słowy,
Jako się stało. Wodze słuchali
Milcząc, — a gdy ci mówić przestali,
Z pośrodka wodzów mąż jeden wstał
I taką posłom odpowiedź dał:
„Idźcie do braci, — jak się poczęło, ,Rzeknijcie„Rzeknijcie, daléj by wiedli dzieło;
„Bo nie przystało mężom do twarzy,
„Począwszy, zważać jako się darzy.“
Odeszły, głową skłoniwszy, posły,
I gwarnéj rzeszy sąd wodzów niosły.
Rzesza, skoro tych wysłucha słów,
Żywo do pracy imię się znów. —
Od łomu dębów, zgrzytu toporów,
Ode krzemiennych stukotu młotów,
Wzdrgnęła się Wisła, — tajniki borów
Zadrżały od tych dzikich łoskotów.
Bite rąk krzepkich tęgiemi razy
Kruszą się w sztuki olbrzymie głazy;
Daléj, silnemi dłońmi porwane,
Toczą się, kędy z ziemi ścian wieży
Zapadłych ząb się kamienny jeży,
I na wiérzch głazom wczorajszym padną;
Znów drugie głazy na nich się kładną
I rosną w krągłą ku górze ścianę.
I nie tak skoro parnym dniem w wiośnie,
Po bujnym dészczu siéw nowy rośnie,
Jako pospiesznie ku górze zmierza
Z szarych kamieni wiązana wieża.
Od rannéj zorzy po mrok wieczora,
Przeniosła wzrostem męża półtora. —
Z gwiaździstą nocą, po ciężkiéj pracy,
Legli, snem twardym zdjęci, wojacy;
Aż ich wiosenna woniąca zorza
Ze spokojnego zbudziła łoża;
Więc szli, powstawszy, jak się poczęło,
Do końca wielkie domierzać dzieło.
Lecz kiedy przyszli, już na nich tam
Co wczora czekał dziw tenże sam.
Ziemia łakomą gardziel rozwarła
I ich wczorajszą pracę pożarła;
Tylko z pod piasku szczérbaty ząb
Kamienny znaczy zapadły zrąb.
Drużyna chwilę zdumiona stała, —
Cicho szeptając głowami chwiała;
Nareszcie, wodzów pamiętna słów,
Żywo do dzieła imie się znów. —
I tak za nocą dzień, za dniem noc.
(Czarów to siła? czy Boża moc?)
Co za dnia mężów zbudują dłonie,
Łakoma ziemia w noc każdą chłonie.......
Minęła wiosna, — minęło lato, —
Jesień, spłowiałą odziana szatą,
Idzie, żałobny zawodząc śpiew,
I zwiędłe liścia otrząsa z drzew;
A dotąd ziemia, równie obżarta,
I praca mężów, równie uparta,
Walczą ze sobą.... Któraż zwycięży?
Moc niewidoma, czy wola męży?.....
Aż dnia jednego, — ranku białego,
Pierwianym szronem opruszonego,
Wodze drużynę całą przyzwały
Po pod pagórek, pod namiot biały, —
Błogą nowinę jéj zwiastowały:
Wiek walk i trudów wspólnych spełniony,
I odpoczynku dzień upragniony.
Drużyna chwilę zdziwiona stała, —
Cicho szeptając głowami chwiała,
Tak jéj wieść błoga dziwną się zdała.
„Spocząć? olbrzymie poczęte dzieło,
„Gdy dotąd jeszcze końca nie wzięło?
„Gdy dotąd ziemia w noc każdą chłonie,
„Co w dzień uparte zbudują dłonie ?“.....
Ale świadomi wodzów mądrości,
Mądre ich rady pełnić przywykli,
Wreszcie okrzykiem wielkim wykrzykli, —
I od pagórka, pełni radości,
Biegli pomiędzy swoje szałasy.
Ci więc oszczepy, ci więc topory
Chwyciwszy, w ciemne odejdą lasy,
K ostatniéj uczcie sprawiać przybory.
I wnet tajniki lasów zielonych
Zawrzały rogów ochoczém graniem,
Wesołém łowców nawoływaniem,
Hukiem toporów i drzew walonych.....
Aż o południu, zgiełkliwą zgrają,
I ci i owi w obóz wracają.
Ci dziwę tury, czarną posoką
Znaczące drogę, za rogi wloką;
Owi, spętane lipiemi łyki,
Żywo prowadzą oporne dziki,
Lub na wpędzonych między golenie
Drzewcach dźwigają zwisłe jelenie.
Inni zaś sosny, z smolnym korzeniem
Wydarte, silném ciągną ramieniem;
Lub dzikie barci, z całemi kłody
Wycięte niosą na wielkie gody.
I wnet ogromne wznoszą się stosy, —
Dymy słupami biją w niebiosy;
Krwawe mięsiwa, w ćwierci zrąbane,
Skwierczą, na ostre drzewca nadziane....
Aż o wieczorze legły spieczone
Na polnych głazów stoły omszone.
I po za stoły, z gwarem wesołem,
Siadła drużyna szérokiem kołem. —
W środku zasiedli siedmi wodzowie, —
Starcowie wiekiem, licem młodzieńce, —
Złociste hełmy mając na głowie,
Na hełmach z dębu zielone wieńce;
Po jednéj stronie miecze przejrzyste,
Z drugiéj zwieszone gęśli śrebrzyste.
I w pośród pieśni, śród gęśli dźwięku,
Róg pełny poszedł z ręku do ręku....
A na około, ogniem rzuconym,
Płoną szałasy wieńcem czerwonym
I smolne stosy łuczywa gorzą:
Niebo się krwawą oblało zorzą,
I biała Wisła cała rumiana,
Jako gdy jutrznia wstaje z niéj rana.
Z głębin topieli straszne wodniki,
Łby wynurzywszy, wzrok toczą dziki,
Dzikiemi z sobą gwarzą coś krzyki.....
Z drzew wypłoszone jasnością sowy
Nad biesiadników tłuką się głowy.....
A z po za dymów, z po za płomieni,
Z pośrodka puszczy tajemnych cieni,
Groźne leśniki, leśne-dziewice, Przypołudnice, przywieczornice, —
Wszystkie puszcz dziwy, zbiegłszy się zgrają,
Biesiedzie mężów się przyglądają.....
W tém, z za drzew boru, milcząc, wspaniały,
Wszedł pełny księżyc, jak srebro biały.
Natenczas wodze z siedzenia wstali,
I znak milczenia skinieniem dali.
A więc powstała drużyna cała
I cicho słowa wodzów czekała.
„Czas nam pożegnać się z sobą, czas się ze sobą rozłączyć, „Na długie, wieków dalekich, — lecz nie na wieczne rozstanie.
„Wam spocząć, — nam odejść pora — tam, na niebiosach wysokich, „Kędy wieczne ojców duchy wiecą niezmierną jaśnieją, „Ze spełnionych wspoły czynów oddać przed radą ich sprawę, „Dzieł waszych wielkich powieścią rozradować ojców serca.
„Ale kiedy od téj chwili pełnych lat tysiąc wybieży, — „Czas wtedy przyjdzie straszliwy: zło świat ten cały owładnie, „Że jasnemu dobra Bogu ni jeden więcéj nie zbędzie „Czciciel, ni jeden wojownik pod Jego słonecznym znakiem —
„Z górnego ojców siedliska znów wtedy do was zstąpimy, „Gęśli znajomych odgłosem z snu wiekowego was zbudzim:
„I wstaniecie z mogił waszych, młodością, nową promienni, „Z odmłodzonemi u boków, jako wy sami, mieczami.
„I w imię jasnego Boga, pod jego słonecznym znakiem, „Pójdziemy znowu na ziemi cześć Jego świętą podnosić: „Obalać złego ołtarze, złego wytępiać czcicieli, — „Na nowe pójdziemy boje, nowe zwycięztwa i chwałę. —
„A teraz podajcie dłonie do ostatniego uścisku, „Ostatni raz złotym miodem róg pożegnania naléjcie!..... „Ostatnim oto uściskiem, ostatnią oto się czarą, — „Ostatnią, w chwili rozstania, pieśnią się z wami żegnamy!“
I w pośród zgiełku, wśród uniesienia
Głośnych okrzyków, wśród pieśni pienia,
Wśród dźwięku gęśli i grania trąb, —
Wodzowie z miejsca ruszą się przodem,
Drużyna długim w ślad korowodem.
Szli, kędy Wisły największy głąb, —
Kędy z pdśrodka białego piasku,
Przy smolnych ognisk czerwonym blasku,
Szérokiem kołem zapadłéj wieży
Zrąb szarych głazów zębem się jeży.
I na stérczącej ze ziemi ścianie
Siedmioro wodzów, wstąpiwszy, stanie.
Ze złocistemi hełmy na skroniach.
Na hełmach wieńce mając dębowe,
U boków jasne miecze stalowe,
Gęśli srebrzyste trzymając w dłoniach;
Cali w śnieżystej ubrani bieli,
Miesiąca blaskiem w pół osrébrzeni,
Na poły ognisk łuną rumieni,
Na zrębie głazów w półkrąg stanęli.
I wraz uderzą w gęśli srebrzyste,
Z pełnéj o stróny uderzą mocy;
Dźwięki potężne i uroczyste
Zabrzmieją na wskróś milczenia nocy.
I wraz zanucą, gęślom we wtór,
Pieśń uroczystą we zgodny zbór,
Niepojętemi jakiemiś słowy,
Jakiejś nieznanéj, nieziemskiéj mowy.
Lecz snać ją znają siły tajemne,
Snąć ją pojęły potężne duchy
Zarządzające państwa podziemne:
Z głębi otchłani huk słychać głuchy,
Jak odgłos gromów ciągnących z dala,
I dziwnych głosów gwar pomięszany.....
Tajemną mocą wyparta fala
Wiślana rośnie w groźne bałwany.....
Ziemia się chwieje, i drży, i wzdyma.
I w pośród grzmienia, wśród ziemi drżenia,
Przed struchlałemi mężów oczyma,
Z głębi otchłani, na raz, widocznie,
Olbrzymia wieża wznosić się pucznie.
I po nad głowy zdziwionéj tłuszczy
Ogromnym słupem w górę się dźwiga.
Już szczytem drzewa minęła puszczy,
I ku gwieździstym niebiosom śmiga.
Już w wysokości dalekim mroku
Ścigającemu gubi się oku,
Jeno na niebie wyskrzoném długą
Czarnego cienia znaczy się smugą.
Tylko z jéj szczytu, w jasne półkole,
Złociste hełmy na wodzów czole
Siedmiorgiem kręgów błyszczących górą,
Niby miesięcy pełnych siedmioro.
Aż co raz niknąć, — co raz to wyżéj, —
Co raz to daléj świecąc od ziemi,
Co raz to niebios gwieździstych bliżéj,
Nareszcie, siedmią gwiazdą drobnemi,
Pomiędzy gwiazdy staną drugiemi.....
Na raz ustawa podziemna wrzawa,
Ustawa grzmienie i ziemi drżenie:
I olbrzym wieża, w groźnym ogromie,
Z czołem opartém o nieba stropy,
Z wrosłemi w piaski wilgotne stopy,
Staje milcząco i nieruchomie.
Tylko nurt Wisły, nagle cofniony
W łoże swe, głucho kipi spieniony;
Tylko, z śród ciszy, gęśli i pienia
Płyną z wysoka ostatnie brzmienia,
Zmięszane w ledwie słyszalny dźwięk, —
Jak srebrny muszek wiosennych brzęk,
Lub szmer kwitnącéj trawy na łące,
Gdy ją rozwija słońce wschodzące.....
Ze przechylonem ku górze czołem,
Długo milczącém u wieży kołem,
Dziwem spełnionym oczarowana,
Drużyna męży stała zebrana.
Aż z zadziwienia snu ocucona,
Ku górze silne wznosząc ramiona.
Raz jeszcze, z piersi pełności wiernéj,
Ku wodzom okrzyk wzniesie niezmierny.
Zaś szli, milczący, skłoniwszy głowę,
Gdzie ich mogiły zwały gotowe.
I każdy nad swój zaszedłszy grób,
Kładł się spokojnie w piasczysty żłób;
Na szary kamień skroń siwą wsparł,
I oczy na sen wiekowy zwarł.....
W tém, z głębi ciemnych powietrznych szlaków,
Słychać śpiew jakiś, nad wyraz rzewny:
Co raz to głośniéj, co raz to bliżéj, —
Co raz wyraźniéj, co raz brzmi niżéj, —
Aż wreszcie widny łabędzich ptaków
Ciągnący z dala długi sznur śpiewny.
Nad Wisłą, białéj podobne chmurze,
Stado wędrowne zawisa w górze;
I, z cicha szumiąc nieruchomemi
Lotami skrzydeł rozwinionemi,
Roniąc łabędzi przedśmiertny żal,
Zwolna opada obłok ten biały
Nad rzéki lekko dyszące wały;
Piersią wilgotnych dotyka fal.....
I z cichym pluskiem, upadłszy, tonie,
Z pieśnią zarazem, w mętném ich łonie.....
Na brzég ogłuchły przyleciał wiatr,
Mroźny wysłaniec od śnieżnych Tatr.
Trzęsie drzewami, liść zżółkły rwie,
Olbrzymie piasku tumany dmie.
Aż zwiędłym liściem i piaskiem społy
Zawieje grobów otwarte doły;
Aże ostatniéj szczęty biesiady
I wszystkie stopy człowieczéj ślady
Ruchomych piasków zaspą przyzwali, —
I z hukiem w puszcze odleci daléj.....
Na uroczysku pusto zostało,
Jakby się nigdy nic tu niedziało. —
Tylko nad brzegiem kamienna, szara,
Z wrosłemi w piaski wilgotne stopy,
Z czołem opartém o nieba stropy,
Olbrzymia wieża stoi, jak mara.
Ale czar na nią taki rzucony,
Że jéj nie dojrzy człowiek wcielony;
Ni jéj śmiertelném dojrzy spojrzeniem,
Ni jéj śmiertelném skala dotknieniem.
Tylko w pogodne dni, nocną porą,
Na głowach wodzów hełmów siedmioro
Siedmią gwiazd drobnych miga z jéj szczytu,
W pośród gwiazd drugich, z nieba błękitu.
Tylko czasami z wyżyn podniebnych
Czarowne echo gęśli ich srehnych,
Zmięszane w ledwie słyszalny dźwięk, —
Jak śrebrny muszek wiosennych brzęk,
Lub szmér kwitnącej trawy na łące
Gdy ją rozwija słońce wschodzące, —
Zaleci w pośród północnéj ciszy.
A człowiek co te dźwięki posłyszy,
Oczarowany, drżący jak listek,
Staje zdziwiony; — serce i ucho
Poi tą z niebios muzyką głuchą;
A potém marzy, przez wiek swój wszystek,
O wiekach dawnych, o krwawych bojach,
O wielkich wojach, o czynach sławnych.....
Lecz gdy się tysiąc wypełni lat, —
Gdy zło tak cały owładnie świat,
I wszystkie serca ludzkie posiędzie,
Że już dobrego jasnemu Bogu
Ni jeden wreszcie czciciel niezbędzie
Do boju przeciw czarnemu wrogu:
Z niebieskiéj wiecy północną porą,
Zstąpi na ziemię wodzów siedmioro.
W nieśmiertelności jasnym odbłysku, —
Promienni, stan ą na uroczysku, —
Ze złocistémi hełmy na skroniach,
Na hełmach wieńce mając dębowe,
U boków jasne miecze stalowe,
Gęśli śrebrzyste trzymając w dłoniach.
I bijąc w stróny, gęślom we wtór,
Pieśń wieszczą w zgodny zanucą zbór.
A na to śpiący wojacy w grobie
Zbudzą się, — sami otworzą sobie
Mogiły swoje: i odmłodzeni,
O kruczych włosach, licem rumieni,
Wstaną, u boków z odmłodzonemi,
Jak sami, mieczmi przezroczystemi.
I w ślad za wodzmi pójdą swojemi,
Pode słonecznym proporcem Boga,
Wznosić cześć Jego świętą na ziemi,
Walić ółtarze czarnego wroga.
Siedmiu rzek wielkich przebrodzą łoża,
O dwa niezmierne oprą się morza;
Siedm lat ze złemi bój będą wieść,
W stu krwawych bitwach aż ich powalą.
Wreszcie zwycięztwa stosy zapalą,
Upadnie złego władztwo i cześć!
Zwycięzko wionie chorągiew boża!
Nad ziemią wielką wśród dwojga mórz,
Nad wszystkiém Słowa państwem dalekiem,
By więcéj nigdy nie upaść już,
I światu z tamtąd świecić wiek wiekiem.
I po brzeg obu mórz ziemia święta,
Kośćmi walecznych sprawiona cała,
Krwią bohatérów wskróś przesiąknięta, —
Zabrzmi radością. I będzie chwała!
Wodzom i dzielnéj drużynie chwała!
Chwała téj ziemi co ich wydała!
Jak to w kilku słowach, pieśń niniejszą poprzedzających, powiedziałem, podanie na którém oną osnułem, jest moim z lat dziecinnych nabytkiem. Dzisiaj w Mazowszu, gdzie je byłem niegdyś powziął, zdaje się całkiem że zaginęło; a przynajmniéj mnie, pomimo najtroskliwszych starań, w późniejszych latach nigdzie się go znaleźć nieudało. Jedyny ślad jego w téj części Polski znachodziłem w głuchéj wzmiance o siedmiu wodzach, o których jednak nic więcéj zgoła nikt mi powiedziéć nie umiał. W innych znanych mi okolicach naszego kraju, raz tylko jeden, na Rusi podlaskiéj, pomiędzy Janowem i Terespolem, zdarzyło mi się spotkać z tém, jakbądź wielce już przetworzoném, podaniem. — Na gruntach wsi Cieleśnicy zaszedłszy raz na oparzelisko, z powodu jakoby zapadłéj w ziemię cérkwi Cérkiewiakiem zwane, zastałem tam samotnie siedzącego kośca, — który zagadniony naprzód miejscowe a potém inne podobne opowiadał mi podania. Z tych jedno, prawie co do słowa, tak brzmiało: „Kiedyś żyło na świecie siedmiu braci, bardzo mądrych kniaziów, którzy wszystko, co się stało i stanie, z gwiazd znali. Kiedy wiedzieli że na nich czas nadchodził, kazali budować wieżę, w której pogrzebieni być mieli. Ale co mularze za dnia zbudowali, wszystko przez noc przepadało w ziemię. I tak trwało to całe trzy lata. — Po tym czasie najstarszy brat kazał ukować wielką złotą banię, w któréj zawarłszy żywego koguta, przytwierdzili ją na wystającym ze ziemi wierzchu. Kiedy kogut w bani zapiał, wieża sama wyszła cała ze ziemi, a była tak wysoka, że się aż o niebo oparła. — W tedy sześciu braci wstąpiło do wieży, by pokładłszy się w niéj zasnąć na wieki; najstarszy zaś usiadł na progu, a postawiwszy nogę na [33]kamieniu przed progiem leżącym, rzekł: „Skoro ten kamien urośnie mi po kolano, wtenczas będzie koniec świata.” I oparłszy łokieć na kolanie o głowę na dłoni, usnął. — Wieża ta dotąd stoi jeszcze gdzieś w Polsce; ale czar na nią taki rzucony, że nikt jéj ani widziéć, ani dotknąć nie może. Tylko złota bania na jéj wierzchu świéci się wysoko w nocy, — ale między drugiemi gwiazdami rozeznać jéj niepodobna. — Ktoby to mógł, poznać, znalazłby wieżę, a obudziwszy śpiącego w progu, dowiedziałby się od niego o wszystkiém, co się do końca świata dziać będzie.” W oddaleńszéj jeszcze stronie Rusi — w starosławnym Kijowie, — znajdujemy znów inną, więcéj jeszcze odstępującą od naszéj, wersją. Wieżę Pieczarskiéj-Ławry wystawiło także, podług tamecznego podania, dwunastu świątobliwych braci. Co przez dzień zbudowano, zapadało w nocy pod ziemię; i tak murowano wciąż przez lat trzydzieści. Przy końcu trzydziestego roku pokazał się im Aniół, i kazał aby dach robili i krzyż stawiali. Zrobili dach, postawili krzyż, który że już wieczorem stawiany, dla tego trochę skrzywiony, — położyli się spać i zasnęli na wieki. Dopiéro nazajutrz ukazała się z pod ziemi wieża, tak wysoka, że (podług wyrażenia miejscowego) o siedm mil ją widać[1]. Nareszcie w Bohdana Zaleskiego poezyi: „Poranek starego myśliwca” spotykamy wymienione pieśni gminne:
„O trzech zorzach, trzech krynicach, „Siedmiu wodzach . . . . . . . .”
Żałować, że nie położył w przypisku treści téj pieśni. Możeby się znalazło, że nie jest ona bez związku z naszem podaniem: może — kto wie? — pokazałoły się, że te wszystkie rozmaite jego wersje są rozproszone szczęty bohatérskiéj jakiéjś starych Polan pieśni. — Ja przynajmniéj tak mniemam, — i przelewając rzecz tę w rytm, czułem się przekananym, że jéj powracam tylko właściwą a uronioną formę. [34]Siedm gwiazd, w których mi złote hełmy siedmiu wodzów pokazano, należą do konstellacyi koroną zwanej i tworzą ścieśnione nieco półkole. Ósma gwiazda, którą astronomja do téj konstellacji zalicza, dopełniając idealnego obwodu koła, leży od tych siedmiu nieco więcej oddalona i nie tworzy tak wyraźnéj z niemi całości.
Wodniki, leśniki, leśne-dziewice, przypołudnice i przywieczórnice, — wszystkie te dziwy gminnych wyobrażeń, mają tak nieoznaczone zarysy, że nie podobna pewnych powziąść o nich pojęć,pojęć. Kiedyś zapewne więcéj lud opowiadać o nich umiał; dziś pozostały same prawie ich nazwania, obok krótkich wzmianek, w jego pamięci. — Wodnik, wodny człowiek, zamieszkiwał i podobnoś gdzie niegdzie zamieszkuje dotąd jeszcze w głębiach rzék naszych, wraz z żoną, dziećmi i rodziną całą swoją. Z zielonych włosów i powierzchownéj postaci do topielca podobien, podobnież jemu czycha złośliwie na zgubę ludzi, którzy, w nocy osobliwie, na zamieszkane przez niego miejsca się ważą. — Leśnik, czyli leśny-mąż, jest to rodzaj straszny i złośliwy pół-człowieka pół-zwiérza, hukaniem zwabiający zbłąkanych w swoje tajniki, gdzie się pastwą jego stają. (Wyobrażenie wyborne tego straszydła znaleźć w Witoloraudzie Kraszewskiego, pieśni ósméj), — Również niebezpieczna, choć nie tak groźna z pozoru, jest towarzyszka Leśnika: Leśna-dziewica, postać jednocząca rysy ruskiej rusałki i tatrzańskiéj dziwo-żony. — Przypołudnice i przywieczórnice, o których przyrodzie nic bliższego nie wiadomo, — są to niewiasty straszliwe, o południowéj lub wieczornéj godzinie ukazujące się czasami z lasów i tułające po polach. Z daleka tylko widziéć je można, gdyż za zbliżaniem się człowieka uchodzą i znikają w lesie. Mają być bardzo wysokie i chude, z głową obwiązaną w brudne szmaty, a w ręku sierp noszą. Zjawienie ich przejmuje tak niewypowiedzianą grozą, że nabawia smiertelną często zimnicą.
↑Patrz w dziele: „Władysław, wyciąg z pamiętników nie bardzo starych, przez Aleksandra Grozę” T. II, str. 173.