Wielki człowiek do małych interesów/Akt IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Wielki człowiek do małych interesów
Rozdział Akt IV
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom VII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT IV.

(Scena wystawia obszerny pokój, przez drzwi środkowe widać przedpokój — po prawéj stronie drzwi sznur od dzwonka — na przodzie sceny po téjże stronie zamknięta toaleta — na środku ku lewéj stronie kanapa z kosa do widzów postawiona tak, aby drzwi środkowych nie zasłaniała; przed nią stół okrągły, na nim książki, papiery i co trzeba do pisania. Po lewéj stronie okno, a w głębi otwarty fortepian. Drzwi drugie na prawo.)

SCENA I.
Jenialkiewicz, Marcin, późniéj Dolski.
Jenialkiewicz (wchodząc spiesznie do Marcina, który sprząta).

Gdzie twój Pan?

Marcin.

Dzień dobry Jegomości.

Jenialkiewicz.

Gdzie twój Pan?

Marcin.

Spi jeszcze.

Jenialkiewicz.
Spi? A to pięknie (puka do drzwi na prawo) Panie Dolski!... Panie Dolski!
Dolski (z drugiego pokoju).

Zaraz, zaraz Mości Dobrodzieju! Marcinie! (Marcin odchodzi.)

Jenialkiewicz.

Spi... A niechże go Bóg kocha! Godzina dziewiąta, ja od piątej na nogach... Nie tak to robią się interesa, nie tak mój paniczu... Kto rano wstaje temu Pan Bóg daje.

Dolski (w szlafroku i w pantoflach).

Przepraszam, dwakroć przepraszam, ale późno się położyłem.

Jenialkiewicz (wyprowadzając na przód sceny p. k. m.).

Słuchaj Janie, chwila stanowcza nadchodzi, muszę objaśnić ci moje postępowanie... Może kiedyś wzorem ci się stanie... prosiłem cię, abyś bawił w moim domu z dziesięciu przyczyn wielkiéj wagi, z których dziewięć zamilczę, a jednę powiem. Musiałem mieć cię pod ręką, aby... (gesta jakby lejcami kierował).

Dolski (uprzedzając).

Jak Febus.

Jenialkiewicz.

Kubek w kubek. — Nie chciałem wcześnie przed wyborami ogłaszać cię jako pretendenta. A wiesz dla czego?

Dolski.

Już miałem zaszczyt powiedzieć, że nie wiem.

Jenialkiewicz.

Gdyby była za wcześnie wieść gruchnęła, że się Pan Dolski podaje na Dyrektora, wszyscy twoi współzawodnicy byliby ci, jak to mówią pospolicie, buty szyli... A to często... (gesta) Lepiéj zawsze... (gesta) O! rozumiesz? Nie wymieniałem, ale moim honorem ręczyłem za uczciwość i zdatność mego kandydata. Cóż ztąd za rezultat?.. Jakiż skład się utworzył?.. Skład silny, potężny... rozgałęzienie tajemne jednéj myśli... tajemna dążność do jednego celu. O! rozumiesz? — A spytaj się kogobądź z moich przyjaciół, komu da swój głos, nie wié... (śmieje się) nie wié jakem Ambroży... zakręciłem wykręciłem, tu, tam, siak i tak, tędy i owędy. O! rozumiesz?

Dolski.

Ale jakże koniec końców...

Jenialkiewicz.

Niby batalion... ma broń, a nie wié, jak jéj użyje... W tém przybywa komendant... Tentuj!.. Cel!.. Pal!.. Brrrr! komendant ja, a ty... pal! Brrrr!

Dolski (powtarzając).

Brrrr!

Jenialkiewicz.

Weź czarny frak... idź do tych Panów, których oto masz spis alfabetyczny. (Daje mu papier.) Ich pomieszkanie czerwonym, a godzinę, o któréj zastać można, niebieskim atramentem wypisałem... Ubieraj się... a prędko... czas drogi... pamiętaj, abyś mnie nie zawiódł... pamiętaj, że tu więcéj o moją reputacyę jak o twój urząd idzie. Zresztą spuść się na mnie.

Dolski.
Zaraz się ubiorę, jak tylko mi pozwolisz kochany Panie... Marcinie!
Jenialkiewicz.

Bomba rzucona.

Dolski.

Bomba?

Jenialkiewicz.

Już pękła.

Dolski.

A ba!

Jenialkiewicz.

Twoi współzawodnicy już wiedzą o twojém wystąpieniu... zadziwieni... odurzeni, przerażeni, zniechęceni, zawiedzeni, gdzie? co? jak? którędy? A tu już niéma czasu połapać się... wybory tuż! O! rozumiesz?

Dolski.

Zatém muszę się ubrać.

Jenialkiewicz.

Oczywiście! tylko nie trać czasu. Chcę Matyldzie i Anielce sprawić niespodziankę... kazałem im tu przyjechać z Panią Moczybłocką, aby zobaczyły menażeryą... Czekaj na nie z łaski swojéj przed moim domem.

Dolski.

Z największém ukontentowaniem... Marcinie!

Jenialkiewicz.
Zostawiłem w moim pokoju na stole list do nich zapieczętowany, z którego dowiedzą się po co kazałem przyjechać i że ciebie deleguję na ich przewodnika. Karol dostał inną missyą. Leona posłałem gdzieindziéj, a ja muszę być wszędzie i nigdzie.
Dolski.

Pozwól zatém niech się ubiorę.

Jenialkiewicz.

Tylko nie trać czasu. Jutro wykrzykniemy: Victoria! (ściska go) Spuść się na mnie.

(Dolski odprowadziwszy Jenialkiewicza do drugich drzwi, wraca. Marcin drzwi zamyka.)
Dolski (sam).

Wielkiéj poczciwości ten kochany Jenialkiewicz, ale czasem za wiele mówi... Ubieram się czém prędzéj i biegnę czekać na Pannę Anielę... Marcinie! prędko, golić się.

Marcin.

Pan Telembecki. (Zostawia drzwi otwarte.)





SCENA II.
Dolski, Telembecki, później Tapicer.
Dolski.

O la Boga! Jak się masz Telembecki?

Telembecki.

Jako tako, do usług wielmożnego Pana.

Dolski.

Bardzo się cieszę, że cię widzę ale w złą godzinę przychodzisz... jutro, jutro... przepraszam cię mój Telembesiu, ale dziś jednéj chwili nie mam wolnéj.

Telembecki.
Ja tu jestem od tygodnia... chciałem zaraz do Wielmożnego Pana na wieś jechać, ale Pan Jenialkiewicz kazał mi tu czekać.
Dolski.

Dobrze, dobrze mój Telembesiu... tylko nie dzisiaj.

Telembecki.

To być nie może, jutro u nas termin licytacyi. Nie stanę na czas, jeżeli pocztowym wozem o drugiéj ztąd nie wyjadę.

Dolski.

Prawda, prawda... no... siadaj.

Telembecki.

Zaraz. (Idzie i wraca z przedpokoju z dużą pliką papierów, którą kładzie na zamkniętéj toalecie.)

Dolski.

Cóż to jest?

Telembecki.

Do przejrzenia, zrachowania i podpisania.

Dolski.

I dziś, dziś mam to wszystko zrobić? O la Boga!

Marcin.

Proszę Pana, Kapicir przyszedł.

Dolski.

Tapicer... proszę.

Tapicer.

Wszystko gotowe, nie wiem tylko czém pokryć.

Dolski.

Zielonym safianem, jak zwykle w biórach wyższych urzędników.

Tapicer.
Sekretarz także gotowy.
Dolski.

Dobrze, dobrze... teraz nie mam czasu... jutro dam znać gdzie wszystko zanieść. Bądź Pan zdrów... (Do Telembeckiego.) Żebyś był o kilka dni późniéj przyjechał, zastałbyś mnie może w biórze... Mam nadzieję, że będę piastował... (Urywa mowę.)

Telembecki (kłaniając się z uśmiechem).

A tak słyszeliśmy... Wielmożny Pan ma się żenić.

Dolski.

Cóż to ma za styczność?

Telembecki.

Ja już sześcioro piastuję.

Dolski.

O! O! Panie Telembecki... No, cóż mam podpisać?

Telembecki.

Najpierwéj plenipotencyą.

Dolski.

Wiém, wiém... (Podpisuje na okrągłym stole, kiedy u drzwi zadzwoniono.) Cóż znowu?

Lokaj (w liberyi).

Pan Hrabia kłania się... przyséła list i prosi o jak najprędszy odpis, bo ten Pan odjeżdża.

Dolski.
Bardzo dziękuję... wiem o co idzie... bądź tak grzeczny wróć tu za pół godziny, za kwadrans, list będzie gotowy — przepraszam cię ale nie mam czasu. (Zamyka drzwi od przedpokoju.)
Telembecki (który rozłożył papiery na zamkniętéj toalecie)

Tą należytość trzeba zapłacić jak najprędzéj.

Dolski (siadając).

Wykaz kosztów reparacyj kościoła... ale czemuż nie podsumowane?

Telembecki.

Miałżebym zapomnieć?

Dolski.

Zrachujże Pan prędko.

Telembecki (szukając po kieszeniach).

A niechże cię jasny piorun trzaśnie!..

Dolski.

O! O! Panie Telembecki.

Telembecki.

Okulary zgubiłem.

Dolski.

Dobrze — żebym przynajmniéj mógł zmiarkować mniéj więcéj... Marcinie!.. mój pulares... O! O! zmiłuj się Telembesiu, to za grubo.

Telembecki.

Niech wielmożny Pan strąci, co się zdawać będzie...

Dolski.

Ach, żebym tylko miał trochę więcéj czasu. (Patrzy na ścienny zegar, co w ciągu aktu często powtarza. Marcin przynosi pulares i wychodzi do przedpokoju. Dolski czytając) Dwieście, sto czterdzieści... pięćset... (Do Marcina wchodzącego.) Czego?

Marcin.
Pan Hendryk czeka w karecie na dole.
Dolski.

Pan Henryk?

Marcin.

Pan Jenialkiewicz prosił go, aby wstąpił do Pana.

Dolski.

Ach, jakże grzeczny!.. biegaj, biegaj... przeproś, żem nieubrany... podziękuj za pamięć. (wychodząc aż do drugich drzwi) Bardzo podziękuj, rozumiesz. (wraca) Albo lepiéj sam zbiegnę, żeby się nie uraził... (wybiega i wkrótce wraca z rozdartym szlafrokiem) A to nieszczęście! (śpiewa) „Czemuś oczka zapłakała“ (ciągnie gwałtownie sznur od dzwonka, urywa i rzucając kutas trafia Telembeckiego) O przepraszam cię Telembesiu! (śpiewa) „Moja ty kochanko miła“. — Szpilki proszę cię szukaj... daj prędko szpilki.
(Telembecki wychodzi, on biegnie do okna.) Może przez okno. (mówi przez okno) Dzień dobry... Bardzo ci jestem wdzięczny, żeś się fatygował, ale przepraszam cię... jeszczem nieubrany i bardzo zatrudniony. (Słucha, potém mówi) Wiém, wiém... Jenialkiewicz cię przysłał... Co?.. U tych Panów?.. pewnie lepiéj byłoby odwiedzić z tobą... ale cóż robić... nie mogę... Nie bierz mi za złe... żebym był wiedział, byłbym czekał. Adieu! Adieu! Jeszcze raz przepraszam. (zamykając okno) Poczciwy Henryk. (Telembecki z Marcinem spinają szpilkami obdartą połę.) No siadaj, siadaj Panie Telembecki, nie pomoże, trzeba interes robić z flegmą a prędzej pójdzie. (Zasiadają.)

Telembecki.
Karczma zgorzała na Wólce.
Dolski.

O! O! nowa karczma.

Telembecki.

Mury dobre... trzeba było dach postawić... bo żyd płacze, że na głowę cieknie... delikacik!.. Ale takie to teraz czasy.

Dolski.

A woły?

Telembecki.

Pyszne! tylko trochę chudo się trzymają... Niech Wielmożny Pan raczy podpisać sumaryczny rachunek kassy.

Dolski.

Ale zaraz, zaraz. Marcinie! gdyby kto przyszedł, powiedz, że mnie niema.

Telembecki.

Lepiéj na klucz zamknąć i nie odzywać się.

Dolski.

Dobrze mówisz... zamknij i nie odzywaj się.

Marcin.

Ba! kiedy ni można.

Dolski.

Dlaczego?

Marcin.

Bo klucz wyleciał.

Dolski.

Jakto wyleciał?

Telembecki.
Moze od innych drzwi dobierze.
Marcin.

Jenom skoczył bez ulicę do przykupki...

Dolski (z Telembeckim wyjmując klucz z drzwi bocznych).

No... no... nim on się wybierze... sam zamknę.





SCENA III.
Dolski, Telembecki, Alfred.
(Kiedy Dolski zbliża się do drugich drzwi, Alfred w nich staje.)
Alfred.

Oho, jeszcze w szlafroku?

Dolski.

Jak się masz kochany Alfredzie... byłem zatrudniony całe rano... nie mogłem się ubrać.

Alfred.

Interesa, papiery, rachunki.. winszuję.

Dolski.

A tak, tak, interesa.

Alfred.

Może przeszkadzam?

Dolski (patrząc na zegar).

Bynajmniéj — siadaj.

Alfred.

Nie wiedziałem, że przyjechałeś... ale spotkałem Jenialkiewicza... powiedział mi, że cię jeszcze w domu zastanę.

Dolski.
Siadaj — dobrze wyglądasz.
Alfred.

Ale proszę cię... jeżeli masz co robić, nie uważaj na mnie, kończ, kończ ja zaczekam.

Dolski.

Można ci cygarem służyć? tu zapałki.

Alfred (rozciągając się na kanapie.)

Dobrze, dobrze — ty rób swoje.

Dolski.

Kiedy pozwalasz... (Siada z Telembeckim zawsze przy małym stoliku.) A jakże mogłeś Panie Telembecki takie świstki poprzywozić? Od czego tu zacząć? O la Boga!

Alfred (biorąc książkę).

Zamek na pograniczu. Wszak to przez autora Pamiętnika mojéj żony?

Dolski (rachując).

Dwadzieścia trzy... dwadzieścia trzy... tak... żony pamiętnika... trzydzieści...

Telembecki.

Zdaje mi się, że Wielmożny Pan tę pozycyę opuścił.

Dolski.

Być może. (Rachuje półgłosem — milczenie.)

Alfred.

Czytałeś?

Dolski.

Sto dwadzieścia... co?

Alfred.
Zamek na pograniczu?
Dolski.

Sto dwadzieścia — czytałem.

Alfred.

Czy to co dobrego?.. co?

Dolski.

Sto siedmdziesiąt sześć, sześć, sześć... Bardzo dobre... sto sześćdziesiąt sześć.

Telembecki.

Siedmdziesiąt sześć.

Dolski.

Sześćdziesiąt sześć.

Telembecki.

Jak Boga kocham, siedmdziesiąt.

Dolski.

Ale mylisz się.

Telembecki.

Niech się Pan przekona.

Dolski.

Niechże!.. (Śpiewa na nótę swoję półgłosem rachując) „Sześć, dwanaście, trzy, piętnaście“ (głośniej) „A dziewięć dwadzieścia cztery“.

Alfred.

Co ty tam śpiewasz? — Twój fortepian?

Dolski.

Nie mój.

Alfred (przy fortepianie).

Nastrojony?

Dolski.
Nie wiém, prawdziwie nie wiém.
Alfred.

Ty nie grasz?

Dolski.

Nie, zupełnie nie. (na stronie) O la Boga!

(Alfred śpiewa albo gra huczną aryę. Dolski kończy rachunek z Telembeckim — widać że mu śpiewanie przeszkadza... za mocniejszymi akordami jakby drutem elektrycznym był tknięty; widać, że czasem i swoję piosnkę nuci... Nareszcie rozmawiając odprowadza Telembeckiego do drzwi.)
Alfred.

Nie zły instrument. Skończyłeś przecie?

Dolski.

A tak, skończyłem.

(Alfred zasiada na kanapie, Dolski na krześle.)
Alfred.

Czy prawda, że się podajesz na Dyrektora w Towarzystwie kredytowém?

Dolski.

A tak, podaje się... nie mogłem odmówić tego Panu Jenialkiewiczowi.

Alfred.

Wiém, wiém. Dobrze robisz i żałuję, że nie mam prawa głosowania, miałbyś niezawodnie jeden głos więcéj, zapewne zbyteczny... ale nie pojmuję dlaczego nikt o tém do dziś dnia nie słyszał.

Dolski.

Cóż chcesz? — Wszak znasz Jenialkiewicza.

Alfred.
Tym razem zdaje mi się, że przesadził tajemnicą. Wszyscy myślą, że pod swoim anonimem kryje swojego bratanka Leona. I sam Leon nie zaprzecza.
Dolski.

Wszystko to dla mnie nie bardzo pocieszające.

Alfred.

Pójdę do moich znajomych i objaśnię ich w tym względzie, jeżeli chcesz.

Dolski.

Jakto jeżeli chcę? — Bardzo, bardzo cię proszę.

Alfred.

Nie wiém, czy ci to qui pro quo nie zaszkodzi, bo Leon jest znany za uczciwego i zdatnego człowieka.

Dolski.

Więc nie będę urzędu piastował?..

Alfred.

Da się to widzieć. Bywaj zdrów. Do zobaczenia.

Dolski.

Wybacz, że cię tak źle przyjąłem.

Alfred.

Ach tylko ze mną żadnych ceremonii.

Dolski (odprowadzając go).

Adieu, adieu.. do zobaczenia. (sam) Każdego innego czasu w rękę go pocałuję jak do mnie przyjdzie... Ale dziś, dziś!.. I dlaczegoż śpiewał... co za zbieg okoliczności!





SCENA IV.
Dolski, Marcin.
Marcin.
Lokaj Pana Hrabiego czeka na odpis.
Dolski (z gniewem).

Ale zaraz, zaraz! (łagodnie) Zaraz mój kochany... niech się chwile zatrzyma. (Siada przy okrągłym stole i pisze. Marcin wkrótce wraca.)

Marcin.

Proszę Pana, powiada, że mu spiesznie.

Dolski (z gniewem).

Już kończę. (łagodnie) Już kończę mój kochany. (Marcin odchodzi, Dolski złożywszy list i mówiąc: No! trąca i wywraca kałamarz.) A niechże cię!... (śpiewa) „Czegoś oczka zapłakała, Moja ty kochanko miła...“ Marcin to zetrze, dobrze, że list nie dostał. (Idzie do przedpokoju i oddaje list Lokajowi.) Kłaniaj się Panu, podziękuj za pamięć... Bywaj zdrów... Marcinie zetrzéj stół.

Marcin (zobaczywszy).

A do trzysta djabłów!

Dolski.

Marcinie! Cóż to za wyrazy!

Marcin (podnosząc papier zalany).

Masz babo reduty!

Dolski.

Cóż to za wykrzyknik.

Marcin.

O!

Dolski.

O la Boga, moja plenipotencya.... biegaj mój Marcinku a żwawo... biegaj za Telembeckim ku poczcie... ku poczcie... niech zaraz wróci... Tymczasem inną napiszę... Biegajże. Zamknę za tobą. Jeszcześ tu?

Marcin.

Jeno szurdut wezmę.

Dolski.

Ależ idź do!.. (łagodnie) idź mój kochany, bo to pilno. (Zamyka drugie drzwi na klucz, a pierwsze od przedpokoju zostawia otwarte.) Może się spóźniły.... może jeszcze na czas zdążę... prędko napiszę plenipotencyą... Telembecki jeszcze nie odjechał, ale Marcin taki głupi... kochany Marcin.

(Dzwonią do drzwi raz, drugi i trzeci; za każdym razem Dolski nuci swoję piosnkę coraz głośniéj.)
Marcin (przez drzwi).

Panie! Panie! Niech Pan otworzy. To Pan Jantoni z Koleczkowa.

Dolski.

O la Boga!(Marcin odchodzi.).





SCENA V.
Dolski, Pan Antoni.
P. Antoni (ściskając go kilkakrotnie).

A mam cię nareszcie kochany sąsiedzie... godziło się tak zapominać swoich przyjaciół?.. Od kilku tygodni ani słowa! Myślałem, żeś już w drodze do Kalifornii. Bagatela, proszę siedzieć!

Dolski.
Kochany Antoni!.. ho, siadaj... cóż cię tu sprowadza?
P. Antoni.

Różne interesa a głównie mój doktor.

Dolski.

Twój doktor? A tobie na co doktora?

P. Antoni.

Bagatela, proszę siedzieć. To ty nie wiész?

Dolski.

Nic nie wiém.

P. Antoni.

Tylko com nie umarł.

Dolski.

O!

P. Antoni.

Szedłem więc do doktora, mieszka w tym domu na trzecim piątrze.... Aż tu Marcinek biegnie za mną, woła...

Dolski (na stronie).

Hultaj!..

P. Antoni.

Co? gdzie? jak? — dowiaduję się i jestem.

Dolski (z roztargnieniem, patrząc na zegar).

Cóż tobie jest?

P. Antoni.

Co? — Długa historya...

Dolski (na stronie).

O la Boga!

P. Antoni.
Ale krótko powiem...
Dolski.

Dobrze.

P. Antoni.

Zgrzałem się, napiłem się wody i zaraz jak mnie nie ściśnie tu... tu...

Dolski (roztargniony pokazując po sobie).

Tak, tu.

P. Antoni.

Niżéj trochę... wyżéj... niżéj... tak, tu, tu... Ach co ja nie wycierpiałem! jak gdyby mi kiszki sznurem ściągano, rozumiesz?

Dolski.

Sznurem, rozumiem. — Teraz jesteś zdrów?

P. Antoni.

Nie zupełnie. — A wiesz, co mi pomogło? — zgadnij.

Dolski.

Jakże mogę zgadnąć?

P. Antoni.

Próbuj, próbuj.

Dolski.

O la Boga! Rumianek, bez...

P. Antoni.

Bagatela, proszę siedzieć... nie zgadłeś... daléj... daléj...

Dolski.

Nie wiém, nie wiém, nie zgadnę. (przechodząc zwolna w śpiew) Na honor nie zgadnę.

P. Antoni.
Więc ci powiém... uzdrowił mnie ogórek.
Dolski (patrząc na zegar).

Ogórek?

P. Antoni.

Ogórek surowy... bagatela, proszę siedzieć.





SCENA VI.
Dolski, Pan Antoni, Telembecki, Marcin (w przedpokoju).
Dolski.

Ach Panie Telembecki zapomniałeś plenipotencyą i patrz!

Telembecki.

A do kroć set djabłów!

Dolski.

O! O! Panie Telembecki!

P. Antoni.

Jak się masz Telembesiu?

Telembecki.

Do usług.

Dolski (do Antoniego).

Za pozwoleniem. (do Telembeckiego) Nie ma czasu przepisywać. Dam Panu blankiet. (Pisze.)

Telembecki.

Tak będzie najlepiéj.

P. Antoni.

Jesteś zatrudniony, nie chcę ci przeszkadzać.

Dolski.
Prawda, jestem trochę zatrudniony... przepraszam cię.
P. Antoni.
Bagatela, proszę siedzieć. Ze mną ceremonije... No bądź zdrów mój Jasiu... (wracając od drzwi) A propos! Wyśmienity ten Jenialkiewicz ze swojemi wiecznemi tajemnicami. Zbiera głosy dla bezimiennego, jak gdyby trudno było zgadnąć, że tym bezimiennym jest jego bratanek. Spotkawszy raz Leona żartowałem z tego nowego sposobu... zdawał się nie rozumieć, ale ja krótko skończyłem dając mu zapewnienie, że za nim głosować będę. Jesteś z nim dobrze, powiedzże mu, że co ja przyrzeknę, to pewnie dotrzymam. Bagatela, proszę siedzieć. Bywaj zdrów!
(Odchodzi.)




SCENA VII.
Dolski (sam).

Dobrze! wybornie! podkopują mnie z wszystkich stron a ja ruszyć się nie mogę... Marcinie! zamknij drzwi... jak kogo wpuścisz to cię zabiję... (łagodnie) zabiję mój kochany. (Zamyka drzwi od przedpokoju, zdejmuje fular ze szyi — otwiera toaletę i mydło rozrabia.) Tylko spokojnie, Dolski... nic jeszcze nie stracone... pojadę... wyjaśnię... (mydląc brodę) Zdaje mi się, że Jenialkiewicz przesadził tajemnicą... Leon korzysta... ja muszę milczeć... Ale (zrywa się i patrzy na zegar) Panna Aniela... może jeszcze nie przybyła... (chodząc) Odmówiła różę w ogrodzie... ale przy obiedzie znowu była tak uprzejmą.... (Chodzi coraz prędzéj i przez roztargnienie coraz prędzéj naciera brodę.) O droga!.. o miła!.. Matyldzie dam do zrozumienia... że natarczywość... nieprzyzwoita... a Pannie Anieli powiem, że... bez niéj żyć nie mogę... (Słychać kilka głosów w przedpokoju.)

Marcin (w przedpokoju).

Dalipan niema. Wyszedł i drzwi zamknął. Dalipan zamknął.

Dolski.

Udam chorego... umarłego... (Kładzie się na kanapie i ręcznikiem głowę nakrywa.) Strzelaj z armat, ja się nie ruszę. (Po krótkiéj chwili nic nie słysząc podnosi głowę, siada, nadsłuchuje, potém wstaje) Cóż to jest?.. nie mogę się ubrać... coś podobnego tylko we śnie się trafia... Ależ koniec końców tego za wiele... Panna Aniela czeka... A to! (Chwycił krzesło i w złości stawiając, mocno o ziemię uderzył... zaraz miarkuje się w gniewie i jakby głaskał krzesło mówi: O! O! O! w tém drzwi otwierają się — Jenialkiewicz w nich staje, za nim Moczybłocka tyłem się obraca. Aniela schodzi na stronę. Matylda zostaje w progu.)

Jenialkiewicz.

Żebyś nie był stuknął, ten truteń byłby mnie zbałamucił.

Matylda.

Słuchajże tu opiekuna, pięknie nas zaprowadził!

Jenialkiewicz.

Idźcie z Panią Moczybłocką, ja wkrótce do domu wrócę.

Matylda (śmiejąc się śpiewa).

A kiedy odjeżdżasz bywaj zdrów, o naszéj przyjaźni dobrze mów.(Zamyka drzwi.)





SCENA VIII.
Dolski, Jenialkiewicz.
Jenialkiewicz.

Menażerya zamknięta, nie wiesz dlaczego?

Dolski (który od wejścia Jenialkiewicza kryjąc się za niego i obcierając brodę powtarzał: O la Boga! O la Boga!)

Panna Aniela, Panna Matylda! moja broda!... w sslafroku... o la Boga!

Jenialkiewicz.

Dlaczegoż u kaduka nie ubranyś dotychczas?

Dolski.

Dlaczego, dlaczego, bo od samego rana tłukę się jak szczupak w sieci. Moi przyjaciele, najgodniejsi, najszanowniejsi ludzie, których lubię, kocham, poważam, dali sobie dziś słowo prześladować mnie bez końca.

Jenialkiewicz.

Ale uspokój się... powiédz co się stało?

Dolski.

Jeden po drugim przychodzi.

Jenialkiewicz.

Kto? jak? co!..

Dolski.

Najprzód Telembecki.

Jenialkiewicz.

Kazałem mu czekać na ciebie.

Dolski.
Wiém, wiém; potém przyjeżdża Henryk.
Jenialkiewicz.

Ja ci go przysłałem.

Dolski.

Dziękuję... mało ze schodów nie zleciałem... potém Hrabia Adolf naséła jakiegoś hajduka po jakiś list nieszczęsny, który pieczętując wywracam kałamarz...

Jenialkiewicz.

Wielkie nieszczęście!

Dolski.

Alfred przybywa... prawda, w moim interesie...

Jenialkiewicz.

Ja ci go przysłałem.

Dolski.

Dziękuję. Śpiewa mi aryą jak Fra Diavolo in persona...

Jenialkiewicz.

Dobrze śpiewa i wie o tém... trzeba było chwalić metodę, chwalić...

Dolski.

A ba! ja także śpiewałem.

Jenialkiewicz.

A więc duet.

Dolski.

Gdzież tam, śpiewałem „Czemuś oczka zapłakała...“

Jenialkiewicz (kończy śpiewając).

„Moja ty kochanko miła“, znam, znam.

Dolski.
Nie wątpię, ale ja śpiewałem, bom się wściekał.
Jenialkiewicz.

Janie, Janie... ja cię nie poznaję!

Dolski.

A ja, a ja, czyż się poznaję!.. Potém Pan Antoni, ten dobry kochany Antoni, nie przyszedłże dusić mnie swoim sznurem i mordować surowym ogórkiem?! — A na koniec Panna Matylda i Panna Aniela spadają jak z nieba właśnie kiedy moja broda... A słuchajcie moi Państwo... tego za wiele! Człowiek śpiewa, śpiewa jak może, ale przez to nie mleko płynie w jego żyłach... i musi nareszcie stracić cierpliwość do stu djabłów!.. Ha? Powiedziałem? — A więc dobrze... tak do sto tysięcy fur beczek batalionów djabłów!.. i... i... niech cię piorun trzaśnie!.. O tak, teraz mi lżéj... ochłodziło mnie, nie ma co mówić.

Jenialkiewicz.

Bywaj zdrów Panie Dolski.

Dolski.

Co? Jak?

Jenialkiewicz.

Do nóg upadam.

Dolski.

Dobrze, jeszcze tego brakowało — gniewasz się.

Jenialkiewicz.

Nie, nie.

Dolski.

Ale cóż zrobiłem?

Jenialkiewicz.
Jeszcze się pyta? Jakto? Zadaję sobie niezmierzoną pracę, piętrzę budowę, arcydzieło dyplomacyi, a ty wszystko niszczysz do razu.
Dolski.

Ja niszczę? Przez cóż o la Boga?

Jenialkiewicz.

Przyséłam ci Henryka, Alfreda, przypadek sprowadza Antoniego. Wszystko ludzie mający wpływ w kraju, a zamiast prosić ich o pomoc, przyjmujesz zimno...

Dolski.

Ale nie, ale nie.

Jenialkiewicz.

Dajesz im uczuć, że niewczas przychodzą.

Dolski.

Ale nie, ale nie. (śpiewa) Moja ty kochanko. (poprawiając się) Mój Panie Jenialkiewicz.

Jenialkiewicz.

Urażeni twoją niegrzecznością...

Dolski.

Ależ dla Boga, z czegoż to wszystko wnosisz?

Jenialkiewicz.

Ze stanu, w którym cię widzę... Wstydź się... jestże to postępowanie godne człowieka, który chce urząd piastować? Jestże to wdzięczność, do któréj mam niejakie prawa? Tak mnie opuścić, na śmiech wystawić, to się nie godzi.

Dolski.
Panie Jenialkiewicz, zabij mnie jeżeli chcesz, ale się nie gniewaj... powiedz, co robić, aby cię zadowolnić... bo co się mnie tyczé... to... ale potém o tém... Zrobię, co każesz, ale miej litość, bo na honor nie wytrzymam.
Jenialkiewicz.

No uspokój się i spuść się na mnie... Naprawimy rzecz całą... ubierz się... zamów w Restauracyi francuskiéj wieczerzę na sześć osób.

Dolski.

Dobrze Mości Dobrodzieju.

Jenialkiewicz.

Ja zaproszę Hrabiego, Alfreda, Henryka i Antoniego. Przyjdę z nimi punkt o dziewiątej.

Dolski.

Dobrze Mości Dobrodzieju.

Jenialkiewicz.

Do zobaczenia. (wraca od drzwi) Każ parę butelek szampańskiego odkorkować i w lód wstawić.

Dolski.

Dobrze Mości Dobrodzieju.

Jenialkiewicz.

Ale ubieraj się. Adieu! (Odchodzi.)

Dolski (sam — rzucając się na krzesło).

Panna Matylda! Panna Aniela! moja broda... szlafrok... O Boże, Boże! to za wiele na jednego słabego człowieka!

(Zakrywa twarz rękoma — zasłona opada.)


Koniec aktu IV.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.