Złoto i błoto/Tom I/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoto i błoto
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1884
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W Holmanowie następnego dnia panowała cisza smutna... Felicya otrzymawszy list, umyślnie napisany wesoło, nie straciła nadziei prędkiego widzenia narzeczonego; marszałkowa, choć ją Czermińska starała się uspokoić i zapewnić, że nic złego nie dopuści, niepokoiła się czując nadchodzącą burzę.
Była ona nieunikniona w każdym razie, prędzej czy później musiała przyjść — trzeba było walczyć z przeszkodami... lecz pani Falimirska spodziewała się mieć czas lepiej do tej się przygotować walki. Chodziła niespokojna bardzo, tając przed córką ten stan ducha i udając wielką pewność siebie. Obawiała się stracić Morysia szczególniej, wprzódy niżeli się zapewniła, że zawiązanej przyjaźni zostanie wiernym. Pomimo ufności, jaką miała w potędze swojego wdzięku i insynuacyi — czasem ogarniała ją trwoga, bo serca ludzkie są niestałe.
Przez cały ten dzień i następny z Holmanowa napróżno wyglądano wieści nowej... Trzeciego dnia Malborzyński, wróciwszy z okolicy, przywiózł plotkę chodzącą po sąsiedztwie, że stary Czermiński obu synów skazał na wygnanie, jednego osadziwszy w Zaczałowie, a drugiego w Borach. Nie bardzo temu wierzyć chciano, lecz na zajadłego człeka było to podobne.
Felicyi o tem nie powiedziano nic.
Wypadki te byłyby silniej zatruły spokój domu, gdyby szczęściem właśnie, jak gdyby umyślnie na pocieszenie zesłany, nie nadjechał trzeciego dnia, książę opiekun... Nigdy może tak pożądany tu nie był, tak radośnie go nie witano... Nie śmiano się go spodziewać, spadł jak z nieba... Czekał go i Malborzyński od dawna, nie mogąc nigdzie tych trzech tysięcy rubli wykołatać, a spodziewając się, że marszałkowa je od niego otrzyma.
Słówko o księciu Auguście, którego poufale i szydersko niektórzy, zamiast Augustem, Augustulem zwali.
A najprzód zacznijmy od rysopisu. Książę miał lat około sześćdziesięciu, lecz życie czynne i żwawe prowadząc, nie chcąc zestarzeć, a raczej nie umiejąc, wyglądał dosyć młodo... Nie starał się o to zbytecznie, nie farbował włosów, nie ściskał się, nie zapożyczał młodości od żadnych środków sztucznych — pozór jej dała mu poczciwa natura i może charakter, który nigdy głęboko w przepaści życia zapadać mu nie dawał. Trzymał się na jego powierzchni.
Słuszny, urodziwy, niegdyś bardzo piękny, dziś jeszcze przystojny i nadzwyczaj miły, książę miał fizyognomię dystyngowaną, po której od razu pochodzenie jego arystokratyczne poznać było można. Nie mówiła ona wiele, nie uderzała wcale oryginalnością, ale nie raziła też niczem przykrem, odstręczającem. Niebieskie jego, nieco spłowiałe już oczy, śmiały się zawsze, uśmiechały się usta, czoło było gładkie i niepomarszczone... Wesołość nigdy nie schodziła z tej twarzy. Tą wesołością i dowcipem pożyczanym, jak mówiono, książę swą nicość pokrywał — lecz jeżeli była to istotnie nicość, to tak wybornie osłoniona, że nie każdy mógł się na niej poznać.
Wiadomości miał książę mnóstwo, pamięć ogromną, łatwość przyswajania sobie myśli nadzwyczajną, a obojętność na zasady i przekonania, rodzaj sceptycyzmu instynktowego dla świętego spokoju, dozwalała mu ze wszystkimi być dobrze — nikomu się nie sprzeciwiać, śmiać się i cieszyć ze wszystkiego. Homme du monde, w całem znaczeniu tego wyrazu, brzydzący się tłuczeniem szyb i hałasem, przesuwał się książę przez życie... nikogo nie potrącając, aby nie być też szturkanym przez nikogo... grzecznie, cicho... jak na przyzwoitego egoistę przystało.
Egoizm jego rozumny, szerokich rozmiarów... potrzebował atmosfery całej, w którejby swobodnie mógł oddychać i obracać się. Dla tego książę dobroczynnym był, łatwym, uczynności pełnym, aby go kwaśne twarze i jęki a stękania nie otaczały, bo to mu truło jego błogi spokój... Kochał wszystkich i niezmiernie potrzebował być kochanym, walki żadnej nie znosił...
Z nim ludziom dobrze było, i jemu z tymi, których sobie dobierał... Pochmurny horyzont, najmniejsza groźba burzy odpędzały go... potrzebował módz być wesołym i szczęśliwym... a nadto szanował pewne przyzwoitości względy, aby urągać swem szczęściem cudzej biedzie... W ogólności był to człek bardzo dobry, kochany, miły i szanowany nawet powszechnie — bo się nigdy nic nieszlachetnego nie dopuścił. Uczciwym był może także przez egoizm i rachubę — lecz w pobudki się wchodzić nie godzi. Małe płochostki i miłostki chętnie mu wybaczano... Skandalu z nich nigdy nie było.
Całe życie dostojnego opiekuna pani marszałkowej, kuzynem się nazywającego, zeszło mu bez katastrof i krytycznych momentów — przepłynęło jak strumień po łące zielonej. Miał mnóstwo różnych tytułów i synekur honorowych, na oko był czynny różnostronnie, prezydował, zagajał, miewał misye... zdawał się czynnym, lecz nic nie robił. Właśnie może dla tego uskarzał się na nawał pracy i zajęcia... Majątkowo sprzyjało mu tak szczęście jak w innych sprawach, tracił dużo, lecz spadki, pensye, różne niespodziane ratunki z ręki losu, trzymały go w dostatkach... i dozwalały żyć wygodnie, niczego sobie nie odmawiając. Syna miał już ożenionego i wydzielił mu majątek, córkę zamężną bardzo świetnie; owdowiał i był zupełnie swobodny. Jeździł więc raz w rok do wód, czasem jeszcze do kąpieli morskich, spędzał resztę roku to u syna, to u zięcia, to w mieście, to u krewnych. Pod dożywociem mając ładną rezydencyę w Królestwie, czasem i tam zaglądał, gdy potrzebował spoczynku. Nie minęło nigdy kilku miesięcy, ażeby też do marszałkowej, choć na krótko, nie zajechał... Chociaż dawniejsze ściślejsze stosunki rozchwiały się, wiernym pozostał pięknej kuzynce, ceniąc równie jej rozum, charakter i wdzięki...
Kochał też Felicyę niezmiernie, i los jej żywo go obchodził.
Każde przybycie księcia Augustula do Holmanowa było uroczystością — wysadzano się na przyjęcie, starano utrzymać go, wygodzie we wszystkiem, upieścić... Zwykle też książę przybywał, zapowiadając, że zabawi dni kilka, a dawał się zatrzymać tygodni parę i więcej. Nie chcąc sobą czynić nikomu subjekcyi, a może nierad spaść niespodzianie na nieprzygotowanych, i doznać niewygody, której się lękał, książę miał zwyczaj oznajmować o sobie...
I teraz najprzód przyszło zawiadomienie do Malborzyńskiego, które całym Holmanowem poruszyło.
Radość była niezmierna. Książę nigdy nie przyjeżdżał bez podarunków; począwszy od marszałkowej do p. Aleksego, wszyscy się ich spodziewać mogli, a były książęce i zwykle wytwornego smaku... To także odwiedziny uprzyjemniało... choć na pozór było fraszką...
Apartament w pałacu na przyjęcie był zawsze gotów, nigdy w nim nikogo nie stawiano — książę czasem tu nawet rzeczy coś swych porzucał... Tu nie wiele było do czynienia, lecz ze stołem i kuchnią kłopot wielki. Na starość książę August coraz bardziej wymagającym robił się smakoszem. Kucharz marszałkowej był wyborny, i gdy chciał, mógł najbardziej wymagający smak zaspokoić — ale też na przybycie takiego gościa tysiąca rzeczy potrzebował. Malborzyński w pierwszej chwili rozesłał po ryby, zwierzynę, owoce... na wsze strony... Marszałkowa, choć jej smutek i niepokój dolegał, wiedziała, że się z niemi pokazywać nie godzi... Trzeba było przybrać twarz wesołą i ustroić się w uśmiechy.
Z listów pani Falimirskiej książę o staraniach pana Leona dawno był uwiadomiony, lecz szczegóły i trudności ukrywano przed nim. Marszałkowa za nic go martwić i kłopotać nie chciała, wiedząc, że to może nawet wyjazd jego przyspieszyć; jednakże przygotowana była — coś niecoś mu wyznać — bo wszystkiego utaić nie było podobna...
Bukiety stały już na wszystkich stołach, appartament książęcy wyświeżony był, ogrzany i uperfumowany, herbata gotowa, gdy kareta pocztowemi zaprzężona końmi ukazała się na gościńcu. Marszałkowa z córką i Malborzyński czekał w ganku. W karecie przy księciu siedział stary jego powiernik, kamerdyner, M. François, o którego prawie tyle dbano w domu, by mu dogodzić, co o samego pana — na koźle lokaj... Gdy się otworzyły drzwiczki powozu, z lekkością nadzwyczajną wyskoczył z nich książę, w króciuchnym surduciku podróżnym, rumiany, z twarzą uśmiechniętą, i rzucił się całować rączki pupilli... Na widok Felicyi wpadł w admiracyę — uściskał Malborzyńskiego do piersi go swych gniotąc z uczuciem niezmiernem... i otoczony witającymi wszedł tryumfalnie do pałacu...
Wszystko mu tu znowu, po dłuższem niewidzeniu, wydawało się jeszcze wdzięczniejszem niż kiedykolwiek. Stawał — patrzał, admirował, a zmrużone oczy marszałkowej z czułością wielką zwracały się ku niemu.
Wprost zaprowadzono go do podwieczorku.
Ce n’est pas de réfus! po podróży... zawołał śmiejąc się...
Do podanej herbaty były pieczone jakimś cudownym sposobem kuropatwy... i gruszki mające się w ustach rozpływać... Pamięć o kuropatwach i gruszkach do łez go rozczuliła niemal, i zmusiła obie ręce gosposi okrywać pocałunkami najgorętszemi. Nie dano jednak ostygnąć i owym kuropatwom... które okazały się — delicyonalne! Tysiące pytań i odpowiedzi krzyżowały się przy herbacie, a że służących odprawiono, i sami zostali z Malborzyńskim, który tak jak należał do rodziny — można więc było mówić swobodnie...
— Przyznam ci się, rzekł dyskretnie i po cichu, wysmoktując skrzydełko książę do pani Falimirskiej — los twej drogiej Felicyi... przyśpieszył nieco mój przyjazd... Wiesz jak ją kocham...
Napisałaś mi ogólnie oznajmując o świetnej partyi dla niej, która się nastręcza... nie kryjąc, że są do przełamania trudności. Otóż — ma chére — chcę o wszystkiem szczegółowo być objaśniony, aby, jeśli potrzeba, pomódz... wreszcie módz być spokojnym...
Tu kuropatwa na chwilę mowę przerwała, kosteczka była interesująca, której książę musiał poświęcić momencik... Falimirska westchnęła, mówił dalej.
— Napisałaś mi nazwisko młodego człowieka... zdaje się — jakże? Czeremczyński —? Czerniakowski?
— Czermiński.
Oui, c’est sa! mam je zapisane w pugilaresie... Przypadkiem mi się raz na usta nawinęło, car je ne suis pas allé aux informations... Ktoś mi mówił o ojcu tego młodego człeka... jakoś, przyznam ci się — dziwnie... Ekstrakcya ciemna...
— Szlachcic — majątek olbrzymi, a młody chłopiec co się zowie dystyngowany... przerwała marszałkowa. Wstydu nam nie uczyni. Niezmiernie mi żal, że go zaprezentować nie mogę, ale właśnie, jak na złość — nie ma go...
Co się tycze ojca... a! ale o tem mówić czas będzie...
Oh! je vous supplie! zawołał książę, — wiesz jak ja nie cierpię tych rzeczy odkładanych, które mają wisieć nademną. Mówmy zaraz — cest autant de gagne... Cóż ten ojciec?
— Okropny! szepnęła marszałkowa.
Książę aż jedzenie zawiesił, pochylił się na poręcz krzesła... zamilkł.
— Skąpiec i tyran — mówiła powoli Falimirska, — lecz żona ma tam jakieś sposoby zmiękczenia go, i zaręcza mi, że się wszystko ułatwi. Fortuna istotnie ogromna...
Par exemple? zapytał August.
— Liczą ojca na miliony... a że robi ciągle i pomnaża...
— Tak — to coś znaczy, — dla tego warto coś poświęcić — trochę znieść nieprzyjemności... A Felicya...
— On w niej zakochany — bo któżby tego anioła nie kochał? — ale i ona przywiązała się do niego... Chłopak ładny, miły... delikatny... i — dodała skromnie — da się poprowadzić jak zechcemy.
Książę uspokojony powrócił do talerza...
— A zatem wszystko dobrze! rzekł...
— Będziemy o tem nie raz jeszcze mówili...
Tego wieczoru, zbywszy w ten sposób co mu ciężyło, książę mógł już swobodnie mówić o sobie tylko, a był to przedmiot jego ulubiony. Ja — rozpoczynało niemal każdy frazes, i wracało pod rozmaitemi postaciami nieustannie... Lubił się chwalić, począwszy od szczęścia, jakie miał zawsze, aż do dowcipów, które powtarzał z upodobaniem.
Umęczywszy marszałkową, oddał się potem Felicyi, zabawiał ją; naostatek zwrócił się do Malborzyńskiego, który go najwięcej pono bawił, a w czasie bytności na chwilę nie odstępował... Z nim też razem, gdy przyszła godzina spoczynku, wyszedł książę do swojego appartamentu, i odprawiwszy p. François, służbę, kazał przy sobie pozostać.. Szło mu o zbadanie bliższe historyi tych Czermińskich, których nazwiska zapamiętać nigdy nie mógł lub nie chciał...
Malborzyński znając usposobienie księcia Augustula, z żartobliwego tonu rozpoczął opowiadanie smutne; umiał je ubrać tak, aby starego opiekuna nie zmartwić bardzo; lecz że się trochę inaczej na sprawę tę zapatrywał i obawiał z niej zbytnich kłopotów, nie taił.
Książę też nie był od razu za Czermińskimi, pocieszało go to, że matka była z domu Rawska. Znowu tedy na plac musiano wyprowadzić fortunę, nadzieje i rachunki przyszłości, aby niemi teraźniejszość ozłocić...
Zakończył rozumny pan Aleksy argumentem, który był najbardziej przekonywający:
— Marszałkowej i pannie Felicyi koniecznie potrzeba majątku. Nasze interesa po śmierci Falimirskiego bardzo poplątane, a one obie nie mogą myśleć o oszczędności... i zmianie trybu życia... Młody Czermiński przyniesie nam fortunę co się zowie pańską.
— Tak, rzekł książę, ale kochany mój Aleksy, z temi szlacheckiemi dostatkami... ty wiesz!
— A! juściż wiem, boć pamiętam staropolskie przysłowie, wtrącił śmiejąc się Malborzyński, że lepsze pańskie ostatki, niż szlacheckie dostatki, ale to tu razem połączone podobno, bo Czermiński potrafił najprzód per fas et nefas ocalić coś z fortuny Rawskich, którzy byli bardzo majętni, a do tego resztę sam dorobił.
— Tem lepiej, tem lepiej! odrzekł książę, jakby się rad był pozbyć utrudzającej go rozmowy, — niech Bóg da kochanej Falimirskiej jak najwięcej! wiem, że użyć potrafi... a potrzebuje wiele!
W ostatnich słowach, było coś z własnego doświadczenia, i pan Aleksy na ten raz wolał przejść do innego przedmiotu.
Zaczęto mówić o weselszych rzeczach, książę wpadł w humor wyśmienity, opowiadając swe dowcipy, i rozeszli się późno, obaj w najlepszem usposobieniu.
Nazajutrz przyjmowano księcia w zwykły sposób, zastosowując się z rozporządzeniem dnia, do jego gustu i zwyczajów. Było więc śniadanie ranne o dziewiątej, drugie o pierwszej, obiad o wpół do siódmej, herbata około dziesiątej. W interwallach, Felicya grała, oglądano ogród, bawiono się albumami, książę chodził odpoczywać na górę, czas spłynął jak najmilej. Falimirska trochę była zmęczona, ale twarz starała się mieć rozjaśnioną i okazywać się szczęśliwą. Otaczano księcia czułościami i pieszczotami...
Malborzyński zdawszy kłopoty gospodarskie na swych podwładnych, ciągle był na usługach książęcych...
Dnia tego rozdane zostały przywiezione prezenta, marszałkowa dostała bardzo piękną bransoletę ze starożytnych kamei, Felicya kolczyki brylantowe, Malborzyński szkatułeczkę podróżną paryzką od Tahana... Książę po spoczynku wyszedł tego dnia tak świeży, młody, rumiany, że mu wszyscy winszowali tego nieśmiertelnego zdrowia i siły. Wiek zdawał się wcale nie zostawiać na nim śladów przejścia...
Ile się dnia tego naśmiano i nacieszono sobą wzajemnie, naopowiadano historyek z wielkiego świata... wśród których często Felicyę pod różnemi pozorami po coś posyłano, aby niekoniecznie ich słuchała... wyliczyć trudno...
Malborzyński ponieważ zastępował razem marszałka dworu, często się musiał na jakiś czas absentować z pokoju. Uderzyło to bardzo marszałkowa, że gdy po dłuższej nieco niebytności wrócił, zawołany na obiad, przyniósł na twarzy, zawsze wesołej i uśmiechniętej, taki wyraz zakłopotania i frasunku, jakby się coś najokropniejszego w domu stało.
Było to tak uderzające, iż pani Falimirska ruszyła się z miejsca, i niespokojna, ostrożnie, dawszy mu znak jakiś, poprowadziła go do okna.
— Co panu jest, panie Aleksy?... zapytała.
— Mnie? ale nic — nic — rzekł zmieszany Malborzyński.
— Nie mówże mi tego, poznałam zaraz po twarzy, proszę nie taić przedemną — ja chcę wiedzieć.
— Słowo pani daję, u nas nie ma nic...
— Dla czegoż jesteś tak pomieszany?...
— Ja? chyba zmęczony — ja nie wiem. Wszystko w jak największym porządku — niech pani będzie spokojna.
— Chyba się rozgniewałeś na kogo?
— I to nie — nie było powodu.
— To rozjaśnijże twarz — księciu się może zdawać nie wiedzieć co... Obiad nam strujesz...
To mówiąc odeszła, a Malborzyński usunął się do jadalnego salonu, pod pozorem dopilnowania zastawy, ale w istocie, by z twarzą przyjść do porządku... Spojrzał się w źwierciadło — wyglądał jakoś dziwnie.
Ruszył ramionami i na gwałt twarz wyjaśnił... ale mu to się nie bardzo udało. Podano obiad, siedli do niego, pan Aleksy chciał być wesół — szło mu niezręcznie, zamyślony był i niespokojny widocznie. Książę to dostrzegłszy, spytał go o przyczynę, musiał złożyć na ból zębów.
Jak tylko wstali od stołu, Malborzyński, nie czekając czarnej kawy, umknął. Nie było go znów pół godziny, postrzegł to książę i zrobił uwagę, że się interesami zamęcza. Falimirska posłała po niego, i przyszedł wymawiając się pilnem zajęciem gospodarskiem. Coś mu widocznie ciężyło. Marszałkowej niepokój rósł, znała go nadto dobrze by mogła przypuścić, że to było fantazyą jakąś bez przyczyny. Mocno więc sobie postanowiła po herbacie, powołać go do siebie i zmusić do powiedzenia prawdy. Zły humor Malborzyńskiego odbił się na gospodyni, oddziałał na księcia, słowem struł wieczór cały. Skończył się on wreszcie, i marszałkowa szepnęła Aleksemu, ażeby do niej przyszedł, że czekać na niego będzie, mając z nim do pomówienia koniecznie.
Pożegnawszy więc księcia, stawił się Malborzyński do gabinetu pani, która niespokojnie się przechadzała, wyglądając jego przybycia.
Zaledwie go ujrzała, podeszła ku niemu z wymówką na ustach.
— Czy się to godzi, żeby mnie męczyć cały dzień... domysłami, co się stać mogło i pod pozorem menażowania, trzymać w niepewności!... Waćpan mi nie wyperswadujesz, że nie ma nic, i że go zęby bolą. Ja powinnam i muszę wiedzieć... co nosisz tak strasznego w sobie. Mówże już, choćby co było najgorszego...
Malborzyński stąpał z nogi na nogę.
— Nie ma nic — odparł. Nie chciałem pani mówić... właśnie dla tego, że rzecz niewyjaśniona. Nadjechał w południe Salomon... pani go zna, faktor, którym się ja posługuję. Otóż ten mi z karczmy rakowieckiej przywiózł wiadomość — plotkę... że w dworze u Czermińskich coś się stało... Wrócić jakoby miał stary, synów rozpędziwszy wprzód gdzieś po innych majątkach... i zaraz w progu z żoną się zadarł. Mieli potem oboje wejść do jego pokoju... powstała kłótnia, słyszę okropna... ludzie posłyszeli krzyk dziki... i Czermińska wypadła, wołając o doktora... bo mąż leżał rażony apopleksyą...
Tak opowiadają... Posłano po cyrulika, który mu krew puścił, potem po lekarzy... słyszę bardzo niebezpiecznie chory...
Falimirska stała słuchając niema...
— Więcej nie wiesz? spytała po cichu.
— Posłałem zaraz do karczmy i do znajomego mi pisarza do Rakowiec. Nie chciano tam nic mówić, oprócz że pan chory powrócił, i że doktor siedzi przy nim.
Gdy Malborzyński skończył opowiadanie, marszałkowa zadumała się głęboko... Nie dziwiła się teraz wcale, że p. Aleksy był, pomieszany. Czuła, że wypadek ten, jakikolwiek był, odbije się w stosunkach Holmanowa z Czermińskimi. Nie ulega wątpliwości, że do ostateczności doprowadzona Czermińska musiała użyć środków tych przeciwko mężowi, któremi groziła, i że to sprowadziło katastrofę.
Marszałkowa domyślała się, że w części mogła się obwiniać, iż była przyczyną pośrednią wypadku. Gniewy i kłótnia nie o co innego powstać musiały, tylko o Leosia... Niespokojna bardzo, nie mogąc znaleźć środka zasięgnięcia wiadomości z Rakowiec, poczęła ręce łamać milcząca...
— A, żeby się to jakim sposobem dowiedzieć... co to właściwie jest!...
Mój panie Aleksy... gdybyś pan — ale nie śmiem go prosić... pan znasz doktora Bobowskiego, który pewnie tam przy chorym być musi — gdybyś pan... niby dla kogoś do nas go wezwał... dowiedziawszy się, że tam jest... Możebyś kogo mógł spotkać, pannę Damiannę... nie wiem... głowę tracę... Możeby ci co powiedziano...
— Pani dobrodziejko — przerwał Malborzyński — pani wie, że dla niej, dla księcia, dla panny Felicyi, w ogień i wodę gotówem... Siadam zaraz na konia, lecę do Rakowiec, a juściż coś pewniejszego przywiozę...
— Kochany panie Aleksy! a! zrobisz mi największą łaskę, nie będę się kładła spać, choćby do rana... Będę czekała...
To mówiąc złożyła ręce, Malborzyński wprost pobiegł do stajni i kazał sobie wierzchowca kulbaczyć. Ponieważ nie chciał, aby wiedziano dokąd jedzie, nie wziął nawet nikogo z sobą, siadł u stajni i puścił się przez pola, które znał dobrze do Rakowiec, na folwark...
Dojeżdżając już mógł dostrzedz, że się tu coś niezwyczajnego w istocie stać musiało... Światła było pełno wszędzie, ludzie biegali, a choć cisza panowała we dworze, krzątanina była wielka. Bryczki stały pozaprzęgane około stajni, ze dworu wybiegali słudzy i wracali, jakby potraciwszy głowy. Pisarza, z którym się chciał widzieć, nie zastawszy, bo i ten był wysłany za czemś, konia oddał Malborzyński chłopakowi jakiemuś z dwuzłotówką, a sam ostrożnie starał się zbliżyć do dworu, nie będąc postrzeżonym. Ludzie też w tym jakimś zamęcie, który tu panował, nie bardzo na obcych zważali. Po drodze usłyszał potwierdzenie wiadomości, iż pan leży chory bez przytomności, że cyrulik i dwóch doktorów przy nim siedzą, i że po księdza posłano...
Trochę potem śmielej wsunął się Malborzyński w dziedziniec sam, i tu spotkawszy dziewczynę która go znać nie mogła, uprosił ją o wywołanie panny Damianny.
Służąca nie znalazła w tem nic dziwnego, wziąwszy go może za cyrulika lub doktora, i po chwili panna Damianna, bez loków, z głową związaną chustką żółtą, rozgorączkowana, przelękła, w ganku się zjawiła. Malborzyński podkradł się ku niej — i przedstawił.
— Pani marszałkowa Falimirska przysyła mnie do pani... Doszła do Holmanowa smutna wiadomość o chorobie pana Czermińskiego — jest bardzo niespokojna.
Pochlebiło to może pannie Damiannie, iż do niej się wyprost udano, schwyciła gorączkowo za rękę p. Aleksego i odprowadziła na stronę. Z wejrzenia na nią mógł się przekonać, że wypadki niezwyczajne, tragiczne starą pannę nastroiły jakoś do tonu dramatycznego, że była na pół ledwie przytomna. Zaledwie otworzyła usta — wiedział już, iż się nie mylił. Wyrazy z nich wyrywały się bezładne, niepowiązane... poplątane... i potrzebowała czasu, dopóki się na nieco jaśniejsze zebrała opowiadanie.
— Pan nie masz pojęcia... co się stało! Ja zawsze mówiłam — to się skończy tragedyą... Z tym człowiekiem nie można było inaczej... Nieszczęśliwa istota... tyran... Nawet najsłabsze zwierzę się broni... Uczucie macierzyńskie. Pan nie ma wyobrażenia. To są okropności. Co myśmy tu ucierpiały, słów na to nie ma w ludzkiej mowie...
Pierwszy ten wytrysk mętnej wody wytrzymawszy cierpliwie Malborzyński, spodziewał się, iż panna ukojona nieco — powie mu co się stało, i spytał nieśmiało:
— Cóż to było? proszę pani dobrodziejki, bo my nie wiemy nic.
— Okropności, powiadam panu! Nieszczęśliwa kobieta... — ciągnęła dalej dysząc i przerywając mowę chwytaniem gwałtownem powietrza stara panna... — Wystaw sobie pan... myśmy już wiedziały co na nas spadnie, gdy Leosia i Morysia nagle zawezwano... Dokąd? do Zamoroczan. W nocy! na gwałt... tak, że Leoś ledwie miał czas się odziać. On to może przechorować... Czermińska już wiedziała co ją czeka — ale powiedziała sobie: — Nie — tego już dosyć — matka jestem...
Więc, czekamy... Nadjeżdża Czermiński — jak burza, powiadam panu. Słyszymy ludzi łaje, drzwiami wali. Sądny dzień... — Myśmy się w jej pokoju zamknęły... siedzimy... Gdzie pani? ryczy, woła... Tej kobiecie aż krew uderzyła do głowy, wstała, idzie. Dokąd? ja ją zaklinam, wstrzymuję, zlituj się kobieto... Nie usłuchała mnie, zacisnęła usta, poszła. Ja na kolana padłam... już przeczuwałam co będzie... słowo panu daję, przed oczyma miałam wszystko... Najprzód... milczenie... słucham — nic... aż na raz podnosi on głos... Śmieje się, łaje... ryczy. W tem pisk... już poznaję Czermińską... woła... podnosi coraz wyżej głos ona... mówią oboje... okropność... aż na raz on zamilkł... ja słyszę... pioruny ciska... Potem śmiech... zarychotało...
Tu załamała ręce panna Damianna.
— I... brzdęk na ziemię coś padło... aż się okna wstrzęsły. Myślałam, że ją uchowaj Boże, uderzył, albo i zabił... lecę zapomniawszy o sobie — wpadam... ta leży pół omdlała na kanapie, a on — blady jak trup na ziemi. Ciął się padając głową o komodkę... krew ciecze...
Pobiegłam do niej... ale zerwała się zaraz na nogi... a ten... ani się rusza... Schyliłam się go cucić — już tylko mu gęba drgała... Apopleksya go tknęła... Sam się, jak bazyliszek, własną złością zabił...
— Cóż doktor powiada?
— Cyrulika sprowadziliśmy zaraz, krew puścił z medyanny... obficie... trochę mu się zrobiło lepiej, ale mowy nie odzyskał... Bobowski przybył... a — zachciałeś pan z doktorami... przez zazdrość teraz powiada, że niepotrzebnie mu krew puścili, że byłby żył... gdyby nie to...
— Jakto? więc nadziei ocalenia go nie robią...
— Ja tam nie wiem — odparła panna Damianna... bo ja sama ledwie żyję i ta nieszczęśliwa też... Lecz... mogę pana Bobowskiego wywołać...
Malborzyński podziękowawszy grzecznie, zgodził się na to chętnie.
Usłużna panna Damianna weszła do dworu, a w kilka minut wyszedł chustką się od chłodu wieczornego osłaniając, doktor Bobowski, dobrze znany i przyjazny p. Aleksemu.
— A acan tu co robisz? — spytał...
— Tak niepokojące rozsiano wieści, żem, przyznaję się, z ciekawości przybył dowiedzieć się — co się tu stało?
Bobowski, człowiek otwarty, chwilę się zawahał niby, czy miał mówić — nie znajdował potrzeby tajenia prawdy...
— Co się stało? bardzo prosta rzecz, która często apoplektyczne temperamenta spotyka. Zirytował się, zgrzał, rozgniewał — i palnęło go... Cyrulik głupi krew puścił i kwita...
Ruszył ramionami...
— Aleć nie grozi życiu niebezpieczeństwo? — zapytał Malborzyński.
— Albo ja wiem? — rzekł zimno doktor... — ja wcale za życie nie ręczę... Uderzenie silne i bodaj nie pierwsze... Między nami mówiąc — ksiądz tu potrzebniejszy niż ja, a i z tym chyba się na migi rozmówią.
Przeszedł się pan Bobowski po ganku i począł szukać cygara w kieszeni... Podsunął mu je Malborzyński i ognia zrobił... Doktor westchnął.
— Nic z niego nie będzie — rzekł po cichu. — Pociągnąć może, żyć — trudno. Cuduby na to potrzeba. Medycyna zrobi co umie — reszta — naturze i Bogu zostawiona... Człeczysko się całe życie bezmiernie zamęczał, gryzł... nie dosypiał, nie dojadał... Mówią, że się niedawno na synów mocno pogniewał, tu — słyszę — z żoną miał awanturę... niespokojny był, zły... to się inaczej skończyć nie mogło... Ja dawno mu apopleksyjkę przepowiadałem... była z jego temperamentem nieuchronna...
Co acan chcesz? — dodał cicho Bobowski — żona i dzieci będą miały czem łzy otrzeć, ażeby znów po nim tak bardzo płakać miały — nie wiem. Dojadał im despotyzmem za życia... okrutnie... Odetchną... Wszystko ma swój kres, panie Aleksy kochany...
— A ja wszelako żywię nadzieję, że stary przy pomocy pańskiej wyjdzie z tego...
— Żyw sobie tę nadzieję, jeśli ci tak wypada — rzekł doktor obojętnie. — Ja jej nie mam. Gdyby cyrulik był mu krwi nie puścił... No — tak czy tak... było niedobrze... Gdyby przypadkiem wyszedł... przytomności nie odzyska. Gorsza jeszcze bieda dla familii — kuratela... Takie życie kara boża — dla wszystkich, i życzyć mu go nawet się nie godzi...
— A sama pani Czermińska? — spytał pan Aleksy.
— Biedna kobieta... cóż? i ona chora, we łzach... choć płakać nie ma po kim... Posłano po synów... nie wiem czy na czas przyjadą, żeby ojca pożegnali, bo mnie się wszystko zdaje, że do jutra nie dociągnie.
Rozmawiali tak chwilę jeszcze, gdy rada że się w domu rozporządzać teraz mogła, panna Damianna, wyszła ich prosić na herbatę. Doktor nie odmówił — Malborzyński podziękował, zmuszony będąc powracać co rychlej do Holmanowa. Napróżno starała się go, choć na chwileczkę wstrzymać uprzejma kuzynka, aby módz się przed nim z wymową popisać, której przy pierwszem spotkaniu wzruszenie jej nie dało na jaw okazać...
Przemknął się pan Aleksy przez dziedziniec niępostrzeżony, dopadł swojego konia i przez pola nazad podążył do Holmanowa. Światło się jeszcze paliło w sypialni marszałkowej i ona sama niespokojnie czekała na powrót posła... Malborzyński musiał ze wszelkiemi szczegółami powtórzyć co słyszał...
— Mój panie Aleksy — zaklinam cię — odezwała się Falimirska — poszlij też do dnia dowiedzieć się co się tam dzieje...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.