Złoto i błoto/Tom I/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoto i błoto
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1884
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Następującego dnia o świcie, ktoby był z bliska się przypatrzył gospodarstwu na folwarku w Rakowcach, domyśliłby się łatwo, iż tu zmiana panowania nastąpić miała, a tymczasowo bezkrólewie wszystkich na chwilę z pęt wyzwoliło. Kto mógł tylko korzystał z dogodności i uwijał się wśród zamętu, pomnąc o sobie. Około otwartego ostrożnie i niewidocznie spichrza ludzie po cichuteńku kręcili się, wynosząc worki o mroku... Maleńką baryłkę wprzód jeszcze odprawił ztąd pisarz ku karczmie. W innych też miejscach czynność była wielka, ale cicha i skryta... Ludzie obładowani wymykali się z zabudowań, a drudzy wślizgali się niepostrzeżeni — klucznica zajęta była wypróżnianiem częściowem spiżarni, ekonomowa odkładała motki pewne na stronę... Śpieszono się z tem segregowaniem własności bezpańskiej... szepcząc, namawiając się, biegając i widocznie chcąc jasny dzień uprzedzić...
W izbie ekonomskiej wielki ogień palił się na kominie, a sam pan Żarny chodził zamyślony po niej, fajkę paląc i coraz poprawiając, bo tytoń się opierał i rozżarzyć nie chciał. Więc węgle nań kładł, aby go zmusić do opamiętania.
Pani Żarnowa, osoba lat średnich, niegdyś ładna, dziś tylko pulchna i rumiana, z gołą głową, w szlafroczku, siedząc na kufrze, z założonemi rękami, w ogień patrzała i wzdychała.
— No — ktoby był przed kilku dniami powiedział — szeptała, że mu tak kończyć przyjdzie, bez daj racyi, — jak od pioruna? Człek był zdrów jak rydz... i nie taki stary...
— Ja jemu zawsze bo to prorokowałem, odparł Żarny — że skończy od apopleksyi... Bo się zwyczaj miał sierdzić i wszystko w sobie gniótł... Rzadko żeby co wypluł... bywało nabundziuczy się, panie mu tam odpuść... nadmie... naprycha... a to go w końcu musiało rozeprzeć...
— Niech już tam z Bogiem spoczywa — dodała ekonomowa — co to już dziś mówić! Kto to kiedy zgadnie jaki go koniec czeka! Albo i to! Ale co my teraz poczniemy?...
Żarny ramionami ruszył, zbliżył się do żony i rzekł:
— Jak Bo... kocham... gorzej nie będzie.
— Et — albo — albo...
— Wszędzie nieboszczyk nosa wtykał, i na wszystkiem się znał — jakby sam ekonomem był.
— Bo i był... a jużcić! dodała jejmość. Jemu to z oczu patrzało... A no z młodymi także kto wie co będzie...
Machnął ręką Żarny...
— E! e! to innego autoramentu ludzie... Zachciałaś! Leoś będzie szumiał...
— A Maurycy?
— No — ten znowu, rzekł ekonom — to ja nie wiem... Był czas, że bardzo się brał do gospodarstwa, ale go brat i te baby w Holmanowie na swoją wiarę nawróciły... A czego mają pracować? Albo to im mało stary zostawił?...
— Pewnie... westchnęła ekonomowa — jedz, pij i popuszczaj pasa... A no — jejmość została też... Jej pewnie Rakowce puszczą dożywociem... to one tu we dwie z tą starą kwoką z lokami jak zaczną po swojemu gospodarzyć...
Na to się Żarny rozśmiał.
— Tego to ja się nie boję — rzekł. Karaj Boże do wieku takiemi panami... Byle człek grzbieta umiał nałamać, a plotki nosił... jak pączek będzie w maśle.
Wszedł w tej chwili pisarz i zaczęła się cicha narada... do której i ekonomowa przystąpiła... Wszyscy byli w doskonałej zgodzie i porozumieniu, że sumienie kazało korzystać z chwili i wynagrodzić sobie ubytki dawne i pracę...
— Co to tam wielkiego dla takich panów! Oni tam do prószyny rachować się nie będą...
— Ale pewnie, potwierdzała ekonomowa; a głupiby był — ktoby teraz o sobie nie pamiętał...
W różnych rodzajach, z waryantami scena folwarczna powtarzała się i w innych częściach dworu. Żal po nagle zmarłym nie objawił się wielki, wszyscy oddychali swobodniej... Niektórzy się już śmieli, zapominając, iż płakać wypadało. Wielu smutek zalewało wódką obficie sprowadzoną od Salomona...
W samym dworze starym, teraz panowała cisza ponura... Nieboszczyk leżał jeszcze na łóżku w sypialni swej... doktór pił kawę w salonie z księdzem proboszczem, który przybył na próżno, bo Czermiński już ani mówić nie mógł, ani poznawał otaczających...
Sama pani w krześle siedziała u siebie, z oczami obłąkanemi, drżąca, na najmniejszy szelest porywając się z krzykiem, panna Damianna stała przed nią z lekarstwem jakiemś uspakajającem, które jej dawać usiłowała. Niekiedy łzy płynęły jej z oczu, to osychały powieki i źrenice się zapalały, jakby wznowionym gniewem...
Co kilka minut głosem poruszonym pytała o synów, ale ci przybyć nie mogli tak rychło, i przy największym pośpiechu Morysia wieczorem ledwie, a nazajutrz Leosia się było można spodziewać.
Stan pani Czermińskiej nawet w doktorze Bobowskim wzbudzał obawę, i dla tego uproszono go, aby do powrotu dzieci pozostał... Rozporządzeniem około pogrzebu nikt się dotąd nie zajmował. Katastrofa przyszła tak nagle, niespodzianie, tak osłupiła wszystkich, że nikt nie myślał o jej następstwach... Doktor i ksiądz tylko pośpieszyli zamknąć kancelaryę, i oddali klucz pannie Damiannie, aby się tam przed przybyciem dzieci kto nie dostał... Proboszcz naradzał się właśnie z doktorem, czyby nie wypadało mu wyręczyć chorej pani, ułatwiając rozporządzenia pogrzebowe... Panna Damianna wezwana powiedziała, że trzeba czekać na przybycie dzieci... tymczasowo prosząc księdza, by co najpilniejszego, chciał wykonać... Posłano więc po kobietę do zajęcia się ciałem, do kościoła po zakrystyana i świece... Wszystko to szło powolnie, nikt się ani spieszył, ani tak bardzo zajmował pilnie... Stary Hrehor, który zwykle jeździł z Czermińskim, i klął go po cichu, może jeden po nim zapłakał i do dworu przyszedł prosząc, aby go do ciała puszczono... Chciał mu jeszcze ostatnią oddać posługę, i przenieść go na katafalk własnemi rękami.
Wśród tych powolnych przyborów, nadeszło południe... Doktor i proboszcz po cichu gwarząc, siedzieli w bawialnym pokoju, gdy niepozorny mężczyzna stary, z potężnym wąsem, w kapocie samodziałowej i butach długich, wszedł na próg...
Oczy miał czerwone, wyraz twarzy posępny i groźny...
— Niech będzie pochwalony! odezwał się podchodząc poufale ku środkowi...
Proboszcz podniósł się i zbliżył ku niemu.
— A czego pan sobie życzy?
Chwilę na odpowiedź czekał.
— Zmarł Czermiński? spytał ponuro przybyły...
— Nad rankiem... odparł doktor...
Stary przybysz zwiesił głowę...
— Ubili go — rzekł pół głosem — ubili... zagryźli...
I dłonią opaloną oczy obtarł.
Ksiądz z doktorem spojrzeli po sobie.
— Kto pan jesteś? spytał proboszcz.
Wielkiemi oczyma, śmiało spojrzał, nań przybyły...
— No Łukasz — Łukasz! odezwał się.
Znowu dwaj przytomni popatrzali na siebie, jakby pytając, co to ma znaczyć?
— Łukasz — powtórzył podnosząc głowę przybyły... Czermiński — rodzony brat zmarłego, rodzony... A tak — dodał, widząc zdziwienie doktora i księdza: — póki on żył, nie chciałem się z tem chwalić, żem mu był bratem... teraz — co mi tam!! Brat jestem...
Gdzie ciało? Kto tu gospodarz? Ubili go, zagryźli, dobra żonka i dzieci — ja wiem, — to go może za jego własny miły grosz, poczciwie pochować nie zechcą... Ale ja tego dopilnuję...
To mówiąc posunął się pan Łukasz w głąb pokoju, jakby drogi szukał, którędy miał wnijść aby do ciała brata się dostać. Nie chcąc go rozjątrzać bardziej, proboszcz w milczeniu poprowadził go do pokoju, gdzie właśnie zmarłego odziewano... Łukasz, na widok nieboszczyka padł z płaczem, począł mu nogi ściskać i dziwnym głosem wywoływać... Ludzie przytomni patrzali w osłupieniu, nie mogąc zrozumieć ani tego żalu, ani przybycia człowieka, o którym ledwie kto z nich zasłyszał. Nie wiedział zaś nikt za życia Czermińskiego, że ten prosty, na inwalida starego wyglądający gracyalista, był jego bratem...
Łukasz płakał i narzekał, powtarzając ciągle:
— Zabili go i zagryźli...
Gdy się to stało w sypialni, doktor niespokojny, poszedł pannę Damiannę wywołać...
— Wiesz pani o jakim bracie nieboszczyka? zapytał jej.
— O jakim bracie? nieboszczyk żadnego brata nie miał! krzyknęła panna Damianna.
— A no, przybył tu jakiś stary, odarty; niepoczesny, co się bratem jego zowie, płacze i łaje... i nie bardzo się zdaje przy zdrowych zmysłach...
Przestraszona panna, ani śmiejąc już o tem donieść pani Czermińskiej, wysłała wnet po ekonoma i pisarza na obronę, dopókiby synowie nie przybyli, zaklinając doktora, aby on też tego mniemanego brata starał się uspokoić, oddalić i skłonić do oczekiwania na przybycie synów... Lecz z tym panem Łukaszem, rozżalonym i dziwnie usposobionym, sprawa była nie łatwa. Odpowiadał gburowato, a oderwać go od nieboszczyka nie było podobna... On teraz tu wydawał rozkazy, rozrządzał ubraniem, ustawieniem katafalku, i wszystkiem co do pogrzebu należało... Nikogo nie słuchał i nie uważał na nic... Ekonom i pisarz weszli, popatrzali, spróbowali się doń przybliżyć, i nie śmieli go zaczepić nawet, taką na razie surową i ostrą im dał odprawę. Użyć siły dla pozbycia się go nie wypadało, aby spokoju w domu nie zakłócić. Nic zresztą zdrożnego nie dopuścił się przybyły, prócz że sobie władzę i moc rozkazywania przywłaszczył. Ludzie, mimiwolnie byli mu posłuszni... Obszerną pustą izbę gościnną obrano już wprzódy na przeciwko dla złożenia ciała, pan Łukasz zarządził przeniesienie go, dopilnował, świece poustawiał, i ukląkł się modlić.
Łzy mu z oczu jak groch płynęły... wzdychał i ręce łamał...
Koń, na którym przyjechał, puszczony samopas w dziedzińcu, pasł się na trawie, dopóki go jakaś litościwa ręka nie zaprowadziła do stajni.
Wszystkich to zjawienie się niespodziane brata, o którym za życia nikt nigdy nie słyszał, zdziwiło niezmiernie i przelękło. Z jego mowy i śmiałości wnosić było można, iż się czuł w jakiemś prawie wdania się w sprawy nieboszczyka...
Nie było nikogo coby mógł i śmiał mu się opierać. Ekonom pierwszy wpadł na tę myśl, że mógł być jakiś testament, że stryjowi temu opieka powierzona być mogła, i nie chciał się narażać.
Nie przypuszczał nikt, ażeby przybysz ten samowolnie się tu wpierał, przyznając sobie prawo, jakiego nie miał...
Z większą więc jeszcze niecierpliwością niż wprzódy czekano i wyglądano przybycia Maurycego, który Leona miał poprzedzić. Pan Łukasz tymczasem na straży u ciała zająwszy miejsce, nie opuszczał go... Po południu wyszedł na chwilę, obejrzał się, skierował ku oficynie, gdzie czeladź była zgromadzona, kazał sobie gospodyni dać miskę krupniku, kieliszek wódki i kawałek chleba, w milczeniu się posilił, i znowu na dawne stanowisko powrócił.
Trwało to do nocy... Już było ciemno, gdy Maurycy przybiegł wreszcie, wprost naprzód śpiesząc do matki... Milczące było powitanie. Syn ten, niegdyś ulubieniec ojca, wprost od niej poleciał do ciała, i zachodząc się od płaczu, legł u nóg nieboszczyka... Żal jego był tak wielki i prawdziwy, iż pan Łukasz, który z razu na widok jego porwał się był z gniewną twarzą, jakby mu przystępu chciał bronić do ciała, upad! na kolana i sam się głośno rozpłakał...
Proboszcz z doktorem po chwili przyszli Morysia oderwać ztąd i uprowadzić, aby się uspokoił i odetchnął. Pilno im też było oznajmić mu o tym przybyszu, z którym nie wiedziano co począć. Domyślano się, iż Moryś, mający zaufanie nieboszczyka coś o tem wiedzieć może.
Proboszcz zagaił tedy pierwszy, oznajmując mu o przybyciu ojcowskiego brata... Maurycy podniósł głowę jakby mu się to przesłyszało.
— Jakiego brata? spytał...
— Mianuje się ten człowiek, przybyły z Zamoroczan, bratem nieboszczyka.
— Pan Łukasz? podchwycił Maurycy...
Właśnie domawiał tego wyrazu, gdy powołany wszedł do pokoju powolnym krokiem i stanął naprzeciw niego... Patrzał długo na Morysia z wyrazem jakiejś niepewności, niby się wahając, czy ma go zagadnąć łagodnie czy gniewnie?...
— Zdziwisz się może co ja tu robię — odezwał się i uderzył w piersi — alem ja jemu tak dobrze bratem, jak ty synem. Nie wiedzieliście o tem, nie było potrzeba. Nie chciał on, nie życzyłem ja. Po co? Żeby mu w oczy wytykali, że z charlaków wyszedł?... A — z charlaków... ale w pocie czoła się dorobił co miał... Ot co!... Tak — bratem mu byłem... Teraz o to nie dbam... co tam na to powiecie, kiedy jego już nie ma... Zostawił wam dosyć na pokrycie charłactwa...
I podniósł pięść.
— Za toście wy go zagryźli, zajedli — wy i matka wasza. Całe życie go żarła, aż dobiła...
Porwał się Maurycy, chcąc stanąć w obronie matki — ale pan Łukasz odwrócił się pogardliwie milczący... a po chwili dopiero dodał:
— Co mówię do tego mam prawo! tak! listy jego świadczą... Czarno na białem. Wiem dużo... i więcej niż wy... Nie zaprzeczycie mi gadać, gdy żal i ból gniecie... Zabili go i zagryźli... Ty, nie — wskazał na Maurycego — ja wiem... ale tamci...
A przyjdzie kara boża na wszystkich... przyjdzie, jak Bóg Bogiem... tylko poczekać aż dojrzeje...
I tyle — mruknął, odchodząc nazad do ciała...
Już był na pół drogi z pokoju, gdy Maurycy, który dopiero teraz oprzytomniał, rzucił się za nim i dogonił go u progu...
— Nie wiem czy mam was nazywać stryjem — odezwał się, biorąc go za rękę — na to przecie dowodu trzeba, gdy kto nagle występuje z pokrewieństwem, o którem nigdy mowy nie było... Nie wiem — powtórzył — ale obcy czy stryj — w tym domu i przy mnie, przy zwłokach nieboszczyka, jeśli obrazi nas, matkę, pamięć ojca...
— To co? szydersko ozwał się pan Łukasz podnosząc głowę. To co? Myślisz, że ja się ciebie przelęknę? że ty mi usta zamkniesz? Pamiętasz ty ojca? ja też mam jego naturę, ja sobie rozkazywać nie daję... a co mam robić — wiem i sam...
To rzekłszy, powolnym krokiem nazad do ciała powrócił, a Maurycy zmieszany w pierwszej chwili, już się ani odezwać nie śmiał, ani iść za nim. W istocie mową, głosem, nawet wyrażeniami niekiedy tak przypominał zmarłego Czermińskiego, iż w pokrewieństwo można było łatwo uwierzyć... Mało do niego podobny z twarzy, ruchami, a nadewszystko sposobem mówienia dziwnie był tym samym... Moryś się cofnął, jakby widmo nieboszczyka drogę mu zaparło...
Ten pan Łukasz przeistoczony nagle w groźnego jakiegoś opiekuna — już i tak przykre położenie rodziny przybyciem swem pogorszył jeszcze. Maurycy uczuł to, i chociaż matki nie chciał niepokoić, zdało mu się nieuniknionem oznajmić jej o tem...
Czermińska od tragicznego wypadku jeszcze była do siebie nie przyszła. Siedziała osłupiała w krześle, nie odpowiadając na pytania, pogrążona w sobie, zbolała...
Przybycie Morysia, choć ten już był część łask jej odzyskał, nie uczyniło na niej wielkiego wrażenia: uściskała go w milczeniu, rozpłakała się, i wróciła do pierwszego stanu.
Niecierpliwiło to poniekąd już pannę Damiannę, której dosyć było żalów i płaczów — odezwała się więc do kuzynki:
— Ale moja droga — masz teraz obowiązki... trzeba myśleć i dysponować w domu... Bez ciebie się tu nic nie zrobi... Otrząśnij się, zadaj sobie gwałt... Puścisz z rąk cugle, to je zaraz kto inny pochwyci... Zmiłuj się!
Ta uwaga praktyczna nie poskutkowała, — panna Damianna nie czekając więc dłużej, wzięła na siebie oznajmić o panu Łukaszu.
— Właśnie tu jest jedna okoliczność, rzekła... w której ty tylko objaśnić możesz. Zjawił się tu jakiś jegomość, kto go wie co za jeden, który się nazywa bratem nieboszczyka i tony sobie w domu daje...
Czermińska odwróciła głowę...
— Brat? jaki brat? odezwała się słabym głosem...
— Otóż to, że nikt go za brata nie znał za życia. Stary, odarty, licho wygląda... Wystawże sobie, jak się uczepi figurować nam tu na pogrzebie i skompromituje nas w oczach marszałkowej... Wszystkie projekta Leosia mogą się o to rozbić. Pomyślą sobie: Śliczna familia...
Czermińska wstała poruszona...
— Brat? gdzież on jest? chcę go widzieć? Nie znam żadnego brata.
Zdawała się oprzytomniać.
Panna Damianna wyszła zawołać Morysia... aby on, jeśli można, sprowadził tego nieznajomego.
Maurycy, który słyszał jak się wyrażał o całej rodzinie, zawahał się, obawiając przykrość uczynić matce i tak już znękanej.
Przyszedł tylko sam, ogólnie jej tłumacząc, że to był człek rozżalony, który plótł rzeczy niemiłe...
— Niech sobie gada co chce — zawołała rozkazująco matka... powiedz mu, że ja się z nim widzieć potrzebuję.
Czermińska odezwała się tak stanowczo, iż syn uległ. Pan Łukasz klęczał u ciała. Poszedł do niego.
— Matka moja chce z panem mówić — szepnął mu na ucho.
Łukasz się odwrócił, namarszczył, widać było, że z razu odprawić chciał Maurycego grubiaństwem; namyślił się jednak, wstał, przeżegnał się i poszedł za nim.
Stara Czermińska jak widmo straszne czekała nań we drzwiach swojego pokoju. Z dala go zmierzyła oczyma groźno.
— Kto waćpan jesteś? zapytała.
— Brat nieboszczyka, a szwagier waćpani — odparł bez ukłonu nawet pan Łukasz.
— Nie znałam żadnego brata mojego męża za jego życia — odpowiedziała Czermińska — i nie chcę znać po śmierci...
— Pewnie — rozśmiał się szydersko przywołany, pewnie, miłe to nie będzie, starego żołnierza obszarpanego dostać za krewnego... Ale co robić! Ja od was nic nie potrzebuję, niczego u was nie proszę... ale od pogrzebu mnie nie odpędzicie...
Żem brat, na to dowody mam — a czy wam z tem miło, wszystko mi jedno.
Czermińska pobladła... Skinęła nań, aby się zbliżył, poruszona była niemal do obłąkania...
— Waćpan kochałeś swego brata — ozwała się stłumionym głosem... Tak! i z miłości dla niego chcesz szkodzić. Cóż to ludzie powiedzą? żeśmy się z waćpanem taili? Ja przecie o nim nie wiedziałam i nie wypierałam się...
Chcesz mnie do waryacyi doprowadzić! Rób, rób co myślisz — dobrze... ale jeżeli co z tego spadnie i na głowę twojego brata... nie moja wina.
Groźnie wymówiła te słowa...
— Nie przyprowadzaj mnie do ostateczności... bo i na grób jeszcze co upaść może... rozumiesz?... Bratem byłeś... powinieneś o tem wiedzieć...
Łukasz stał, spoglądając na rozgniewaną kobietę, która ledwie się mogąc na nogach utrzymać, chwyciła za poręcz krzesła i padła na nie.
Dumał stary nie odpowiadając, zwiesiwszy głowę; zwolna go złamało coś, dostawszy się wewnątrz; ręce powoli złożył i ścisnął — drgnął pasując się z sobą i zmienionym głosem rzekł:
— Brat nie brat... sługa... zresztą... za pogrzebem mi pójść nie brońcie... Sługą będę...
Czermińska nie odpowiedziała, wskazała mu ręką na drzwi.
— Pamiętajcie com powiedziała... Zrobicie mu zło — pomszczę się nie na was, na nieboszczyku... Dosyć cierpiałam, milczałam dosyć — mam dowody w ręku... Pamiętaj!
Zmiękł całkiem gburowaty pan Łukasz — pochylił głowę — i wysunął się z pokoju... Krokiem cichym przeszedł izby, i wrócił na swe miejsce przy zwłokach. Padł tu na kolana i rozpłakał się...
Oczekiwano na Leosia... a tymczasem już ksiądz sam przygotowywał co było potrzeba do wyprowadzenia ciała i pogrzebu.
Przez całą noc niemal czuwali wszyscy, nikt się nie kładł. Moryś tylko znużony i spłakany, siadłszy na kanapie w salce, mimo że do koła przechadzano się i mówiono, twardym snem ujęty... odpoczął.
Dniało już, gdy Leoś, którego posłaniec na drodze jeszcze spotkał, nadbiegł, rzuciwszy swe konie i wziąwszy na pierwszej stacyi pocztowe. Rozbudzony nagle Maurycy, wybiegł naprzeciw niego, uściskali się w ganku ze łzami... i poszli najprzód pomodlić się u ciała.
Leoś wzruszony był, bo i najobojętniejszego widok śmierci przeraża... Miał też sobie do wyrzucenia, iż mógł się mimowolnie do tego nagłego końca przyczynić. Nie odezwała się w nim miłość, bo tej nie miał, ale przemówiło sumienie... Razem jednak swobodnie otwierające się wrota życia... ciężar jaki spadł z ramion, czyniły go śmielszym... Z po za smutku i żalu szeroki świat się uśmiechał... za żałobą tego dnia jaśniała mu twarzyczka Felicyi i marzone szczęście z nią, któremu teraz nic nie stawało na przeszkodzie.
W chwili gdy ukochany syn nadjeżdżał, macierzyńskiej miłości przeczuciem Czermińska zerwała się z pół snu, wołając na pannę Damiannę, iż Leoś musi być już, żądając, aby go natychmiast przyprowadzono.
Z łkaniem konwulsyjnem padli sobie w objęcia. Matka uścisnęła go nie chcąc wypuścić, nie mogąc rozjąć rąk drżących, które go opasały... Leon płakał... Niezrozumiałe wyrazy wyrywały się z ust obojga. Bóg wie tylko — boleści czy nadziei i pociechy... Panna Damianna aż musiała, obawiając się zbytecznego wzruszenia, niemal gwałtem ująć Czermińską, i posadzić ją w krześle. O przyczynie śmierci — o chorobie ojca mowy nie było. W ogóle zdawało się, że wszyscy unikali tego przedmiotu z umysłu, że nikt dotykać go nie śmiał nawet. Leoś też ani się spytał o zgon ojca, a matka nie wspomniała o nim...
— Teraz — odezwała się głosem drżącym — teraz wyście tu gospodarzami... ja matka na łasce waszej. Tyś starszy Leosiu... idźcie zgodnie... czyńcie co podyktuje sumienie... Niech Bóg błogosławi wam... Ja — nie wiem czy długo na was patrzeć i cieszyć się będę wami...
Nie żałujcie nic na pogrzeb... Rozporządzajcie się sami — mnie sił braknie...
Natychmiast też prawie, ucałowawszy raz jeszcze Leona, kazała się zaprowadzić do łóżka... Bracia obaj razem poszli na naradę do proboszcza. Nie było chwili do stracenia dla przygotowania pogrzebu...
Ksiądz Kaniewicz, człek bardzo zacny, a lubiący się rządzić wszędzie — było to słabością jego — rad był, że mu zdano pełnomocnictwo, nie ograniczając go w niczem...
— Bądźcie spokojni, rzekł co chwila zażywając tabaki, której przez roztargnienie więcej rozsypywał niż spotrzebowywał — bądźcie spokojni, moi panowie... wszystko się odbędzie jak nie można lepiej — ja w tem. Falimirskiego nieboszczyka chowałem... no, toście słyszeli — dziwili się ludzie. Po świece poszlemy zaraz do Brześcia... a choćby i dalej. Światła żałować nie można... Egzorty będą dwie. Zakonników sprowadzę... Katafalk ubierze się wspaniały. Żałować na ostatnią posługę się nie godzi, ani na chleb żałobny... Obyczajem u nas było zawsze, że na pogrzeb nie skąpiono...
— I my też nie myślimy na nic żałować, rzekł Moryś...
— Spuśćcież się na mnie. Wezmę do pomocy Pierzchałę — bo wy sami nie wydołacie...
Bracia radzi byli wyręczyć się kimkolwiek, nawet owym Pierzchałą, choć to był nieosobliwy człek, ale w razach ciężkich jedyny. Ponieważ jeszcze się nam z nim spotkać przyjdzie w ciągu naszej powieści, nie od rzeczy będzie kilka słów tu o nim powiedzieć...
Pierzchała mieszkał o milę w małej mieścinie, w której oprócz żydów i assessora prawie nikt nie przebywał. Miał tu nie wiedzieć jak nabyty, najęty czy darowany lichy dworek z małym ogródkiem. Był stary kawaler, niegdyś pono dworak Ogińskich, ale z przeszłości swej nie lubiący się tłumaczyć. Z czego żył i czem się teraz właściwie zajmował, nikt dobadać się nie mógł. Żył bardzo ubogo... Jedna gospodyni stara jeść mu warzyła, bieliznę prała, pilnowała chaty, gdy go nie było w domu... Pierzchałę znało całe sąsiedztwo, bo się wszędzie umiał wkręcać, nawet do marszałkowej. Jeździł to tu to tam, na Nowy Rok, imieniny, Zapusty, gdzie się mógł pożywić, niewiele dbając jak go gdzie przyjmą, skromnie siadając na ostatniem miejscu, a przy każdej okoliczności ofiarując swe usługi. W istocie czasem się nim posługiwano, choć było rzeczą dowiedzioną, że w sposób najniedelikatniejszy korzystał dla siebie z każdej zręczności, gdzie się tylko obłowić było można.
Pierzchała zajmował się pogrzebami, urządzaniem festynów, sprawunkami, handlem koni, poszukiwaniem sług i oficyalistów płci obojej i t. p. Był to rodzaj faktora całej okolicy... podejmującego się co kto chciał bez wyjątku, nawet dostawania pieniędzy na lichwę i sprzedaży rozmaitych rzeczy, które się stały niepotrzebnemu. Mówiono, że i małżeństwa kojarzył, a co gorsza, wielu rozerwania był przyczyną, nie osobą swą, lecz wpływami.
Zbyt ostrej moralności w nim nikt nie szukał; a zbrodni się też nie dopuścił, chodził temi drożynami ciemnemi, na których sprawiedliwość rzadko ludzi chwycić może... oględnie i bacznie.
Na powszednie dni Pierzchała czasem wyglądał tak zaniedbany, że go za zagrodowego ubogiego szlachcica wziąć było można; na święta i wizyty miał odwieczny frak, białą kamizelkę, kapelusz zrudziały i rękawiczki, które się prać dawały... Twarz miał bladą, pociągłą, ospowatą, niezmiernie ściągniętą i poważną, którą zdawał się trzymać wielkim wysiłkiem, aby go nie zdradziła. Patrząc nań, litość brała, tak widocznie silił się na to, by nie stracić komicznej miny seryo, wysznurowanej i przybranej z przekonania. Wszystkie też jego ruchy zbyt wyszukane były, i nienaturalne, aby uchodziły za dystyngowane... Ukłony, chód — potrząsanie głową, wyciąganie rąk, przypominało automat jakiś posłuszny wewnętrznej sprężynie... Blade, zżółkłe, nakrapiane oblicze śladami ospy, służyłoby mu dosyć dobrze do jego roli — gdyby nie nos. Dziwnem natury zrządzeniem, choć więcej niż inni i nad miarę wódki nie pijał, skutkiem jakiejś affekcyi wewnętrznej — nos miał kompromitująco czerwony, czasu chłodu siny... Radził się o to lekarzy, i zdaje się, że nawet leków musiał używać, ale te tylko pryszcze sprowadziły... nos pozostał w kolorze tym, jakim go fantazya natury obdarzyła. Pierzchała musiał się więc zgodzić z przeznaczeniem...
Proboszcz miał do niego słabość; prawda, że ile razy go spotkał, Pierzchała go w ręce całował, a czapkę przed nim zdejmował z daleka. Oprócz tego pobożny był, akkomodujący się duchowieństwu, nie szukając z tego innej korzyści nad protekcyą jego... Zarówno więc z potrzeby jak z miłosierdzia, ksiądz Kaniewicz polecił Pierzchałę, chcąc mu dać zręczność zaopatrzenia się jako tako na nadchodzącą zimę.
Posłano natychmiast po Pierzchałę... Z południa Leoś trochę wypocząwszy, zaczął się niepokoić, czy mu niewypadało choć na chwilę teraz pojechać do narzeczonej. Nie śmiał się do tego przyznać przed bratem... Moryś zaś w duchu myślał znowu, że powinien był może zastąpić Leona, i w jego imieniu udać się do Holmanowa. Obu zarówo chciało się tam dostać — mówić jednak o tem nie śmieli i zbyt jawnie tego czynić... Chwila jeszcze była nadto smutna i uroczysta, odstąpić im obu ciała ojca nie wypadało i strapionej matki... Wahali się tak, gdy z Holmanowa przybył posłaniec któremu kazano się do wiedzieć co się dzieje w Rakowcu... Spostrzegły znajomego sobie chłopaka, Leoś sam wyszedł w dziedziniec do niego.
Wiedziano już u marszałkowej o zgonie Czermińskiego, ale chciano co rychlej dowiedzieć się o przybyciu braci... Z podziwieniem od tego posłańca dopiero Leoś otrzymał wiadomość o przybyciu księcia opiekuna. Dziwnie się ona schodziła z tym niespodzianym zgonem...
O księciu tyle się Leon nasłuchał, że choć go dotąd nie widział, znał go już przez marszałkową i Felicyę — wiedział, iż lubił spokój i unikał wszelkich wzruszeń nieprzyjemnych... Nie wypadało więc teraz mu się nastręczać i jechać tam zakłócić wypoczynek opiekuna, od którego zręczna marszałkowa zawsze zależnym czyniła los Felicyi, udając, że pozwolenie jego na małżeństwo jest koniecznie potrzebne... Leoś nie życzył sobie w mniej może korzystnem świetle, pod wrażeniem świeżego sieroctwa, z twarzą zmieszaną, zaniepokojonym umysłem — stawić się przed księciem... Wyrzekł się więc podróży do Holmanowa... Moryś, Który także przez okno zobaczył posłańca, wyszedł też do niego...
— Jeżeli ty nie chcesz jechać, szepnął — mogę ja skoczyć w twem imieniu i na osobności pomówić z marszałkową.
Leosiowi zdawało się to bardzo przyzwoitem, i uścisnął brata, dziękując mu za tę posługę... Tym sposobem Moryś, któremu pilno było, nie wiedzieć dla czego, widzieć panią Falimirską, wymknąwszy się nieznacznie, poleciał natychmiast do Holmanowa.
Nie myślał się wcale prezentować księciu, ale zajechawszy do Malborzyńskiego, oświadczył mu, że w imieniu brata chciał powitać panią Falimirską, dowiedzieć się o jej zdrowie i kilka słów z nią pomówić.
Stało się jak sobie życzył, marszałkowa w swoim gabinecie go przyjęła. Obie ręce wyciągając ku niemu podeszła, poruszona, blada, z wyrazem wielkiego współczucia na twarzy, nie mówiąc nic... Milczenie to było wymowne. Moryś ucałował jej ręce...
— Mój drogi panie — odezwała się — cóż to za cios okropny — nagły — niespodziany!... Jak się ma szanowna matka wasza?... Co się dzieje z Leonem?... Mój Boże! co ja doznałam słuchając tu tylko z daleka... nie wiedząc nawet jak... co... Cóż to było?
— Apopleksya! rzekł Moryś ocierając oczy... Nie było ratunku...
— Musiało go coś poruszyć!
— Znużony był drogą...
— A pani Czermińska?
— Leży chora... Doczekała tylko przybycia naszego...
— A Leoś?...
— Nie mógł sam przybyć, dla tego ja za niego przyjechałem pani złożyć uszanowanie...
Spojrzał w jej piękne oczy, które natychmiast spuściła surowa, lecz wnet podniosły się mimowolnie — westchnęła...
— Felicya moja płacze — rzekła... niespokojna o niego, tak się biedna przywiązała...
Szepnęła po cichu, Moryś patrzał, myśli mu się plątały, nie wiedział co miał mówić...
— Pani ma właśnie gości...
— A! tak jest, mojego kuzyna i opiekuna... Potrzeba nieodzownie, aby mu się Leoś po pogrzebie przedstawił... Ja — ja sama nie wiem... zapewne będę na żałobnym obrzędzie... ale księcia nie zawiozę. Jest zbyt draźliwy; widoki smutne robią na nim wrażenie wielkie.
Wstrzymam go od wyjazdu, choć mi się wyrywa, aby pan Leon mógł mu się dać poznać. Zależy mi na tem wiele... Jest naszym opiekunem, a nie prędko znowu zdarzy się zręczność z nim spotkać.
Szło w istocie o to marszałkowej, ażeby Leoś nieodwołalnie był związany, na co książę łatwo mógł w rozmowie zręcznej naprowadzić. Nie bez przyczyny pani Falimirska lękała się jego młodości i wpływu nagle odziedziczonych bogactw... Żałoba po ojcu zmuszała z konieczności odłożyć wesele... było to niebezpieczne... Trzeba się było więc upewnić, iż Leoś nie wyrwie się z sieci.
Co do Morysia, przekonywała się pani Falimirska, iż postępowanie jej z nim najświetniejszemi rezultatami uwieńczone zostało. Drzał pod potęgą jej karcącego wzroku, uśmiechał się jakby o litość błagając; pełna surowości dlań i czułości razem, czuła, że trzymając go w oddaleniu tem i nęcąc zawsze spodziewanem zbliżeniem, potrafi przeciągnąć panowanie swoje.
Wielka ta surowość wchodziła w rachubę, była nieodzowną, dawała siłę, a razem i dla przyszłości Felicyi była potrzebą.
Pani Falimirska znała wagę ofiar; i gdy potrzeba było, zostać niezmiernie cnotliwą — umiała taką być... Nic to prawie nie kosztowało... serce było ostygłe... a namiętności wygasłe.
Było już po pogrzebie...
Pan Łukasz, który za nim szedł z daleka, razem z officyalistami — zaraz po złożeniu zwłok do nowo wymurowanego grobu znikł z Rakowiec. Dowiadywano się trochę niespokojnie o niego, lecz nikt go po żałobnym obrzędzie nie widział więcej.
Tydzień upływał już po nim. Wiadomo było wszystkim, iż młodzi Czermińscy, wezwawszy powszechnie szanowanego prawnika i zarazem obywatela, pana Kolembę, zajęli się inwentarzem, ocenieniem pozostałych po ojcu posiadłości, kapitałów, obligów i wszelkiego mienia.
Poszukiwania w papierach nie doprowadziły do znalezienia ani testamentu, ani nawet notat, któreby wolę zmarłego wskazać mogły. Obaj bracia zgodzili się na to, ażeby matce zostawić dożywocie na Rakowcach, i prawnie je ubezpieczyć...
Chodziły o tem zresztą wieści różne... Czermińscy w pierwszych chwilach tak obaj zajęci byli temi interesami, iż sami nikogo prawie nie widywali; a chociaż parę razy na krótko się stawili w Holmanowie, nie śmiano ich pytać o nic...
Marszałkowa, po części książę też — niesłychanie zaciekawieni byli tem, w jakim stanie fortuna po Czermińskim została... Podania o tem były najróżniejsze, niepewne, przesadzone jak się zdawało. Jedni im dawali za wiele, drudzy przez zazdrość utrzymywali, iż interesa nieboszczyk zostawił poplątane, zawikłane i daleko gorsze, niż się spodziewano.
Prawdy, jasnej i pewnej dowiedzieć się jakoś nie było podobna. Marszałkowa zaklęła Malborzyńskiego, aby użył jakich środków, a doszedł raz jak rzeczy stoją w istocie.
P. Aleksy był jedyny do śledztw podobnych; rzucił się zaraz, z gorącością wielką, zdawało mu się to rzeczą aż nadto łatwą. Pojechał do pana Kolemby, który wino lubił i przy niem się ze wszystkich grzechów spowiadał. Znalazł go w okularach, nad papierami, zakłopotanego, nieusposobionego, i mimo użycia wszelkich środków i dowcipu, insynuacyi, nic z niego nie dobył. Dostał grzeczną odprawę...
— Mam na głowie tyle, że ledwie dyszę... Daj ty mi święty spokój... Pić nie mogę, gadać nie mam siły... Bywaj — zdrów... ad videndum et componendum, ale nie wprzód aż to z karku zrzucę...
Proboszcz ksiądz Kaniewicz tyle tylko wiedział, że dziedzictwo było bardzo sute i nawet na dwóch rozdzielone magnatami ich czyniło. Proboszczowski jednak magnat nie wiele znaczył, bo ksiądz Kaniewicz każdego kto czterma końmi jeździł, nazywał magnatem. Z ostatniej biedy Malborzyński, któremu wstyd było z niczem powracać, musiał się odbijać na Pierzchale. Pierzchała wprawdzie człowieczek był mały, niby nic niesłyszący, a umiał jednak wiele wydobyć, zapamiętać, połapać.
W czasie pogrzebu i długo po nim, gdy już się inwentarz poczynał sporządzać, gościł w Rakowcach, dla uregulowania swoich rachunków, zdania różnych pozostałości i t. p. Sam ksiądz Kaniewicz powiadał o nim, że jeśli kto co wie — to on...
Pod pozorem więc, że srokatego konia potrzebuje koniecznie, Malborzyński obstalował sobie do Herszka na jakiś dzień Pierzchałę, nagotował przyjęcie, któreby mu język rozwiązało, i sam pierwszy przybywszy do miasteczka, oczekiwał na niego... Lepiej mu się tu powiodło niż się spodziewał, bo choć Pierzchała mocno się opóźnił, stary Hersz, dowiedziawszy się o gościu, zszedł do niego...
Od owej rozmowy nie widzieli się z nim. Stary Żyd, dosyć smutny i zamyślony, przywitał gościa.
— Pamiętasz — odezwał się — jakieśmy to z sobą ostatnim razem mówili... Była tam mowa i o Czermińskim... Podziękujcie Panu Bogu, że mu życia przykrócił. Teraz to wam dopiero otwarcie powiedzieć mogę: — chciał z Holmanowa marszałkową wypędzić... bo się bał o syna...
— Państwo się cieszyć możecie, że on nie żyje — ale my — ja — żałujemy go szczerze... To był człowiek!
Westchnął Herszko...
— Ja w nim straciłem wspólnika i przyjaciela, mogę powiedzieć.
— A my, jak powiadasz — nieprzyjaciela?
Herszko potwierdził głową.
Dopiero teraz przyszło na myśl Malborzyńskiemu, że przez stosunki swe i przenikliwość Hersz mógł najlepiej być świadomy stanu majątkowego Czermińskiego.
— Powiedz też mi, panie Hersz, co ten człowiek mógł po sobie zostawić?
Żyd długo stał milczący...
— A któż to wiedzieć może? odparł. W takich interesach jak jego, nie ręczę, żeby on sam wiedział co miał. Majątki znaczne, kapitały pewnie wielkie, ale za życia od niego nikt nic nie posłyszał... taił się ze wszystkiem... mówić nie lubił. I miał słuszność — dodał Hersz poważnie... Na co się zdało mówienie? chyba żeby człowiek sam się zdradził...
— Mniej więcej jednak — jak go ceniliście? spytał Malborzyński...
— Ten człowiek, rozumu miał miliony... a pieniędzy? pewno nie mniej niż rozumu...
Tak enigmatycznie z trudnego zadania wywiązał się Hersz i zamilkł, a gdy znowu mówić począł — rozszerzał się zwielkiemi pochwałami nad człowiekiem i wielkim żalem nad jego stratą.
Na tę rozmowę nadbiegł Pierzchała ze swą usznurowaną twarzą i postawą wykrygowaną, jakby do Malborzyńskiego szedł w konkury...
Na stoliku przygotowana już była butelka wina i przekąski — oczekiwano samowaru i herbaty... Malborzyński poruszył się na powitanie przybywającego bardzo uprzejmie, i — dla niepoznaki, zagaił o koniu srokatym.
— Pan co wszystko wiesz, co się w sercach ludzkich i stajniach dzieje — zmiłuj się, nastręcz mi — srokacza! Potrzebuję koniecznie do czwórki... Wydaję się sam z sekretu... to znaczy, że jeśli mi do miary przyjdzie i do składu — dobrze zapłacę...
Pierzchała tak pochwycony, stanął marszcząc się i namyślając z wielką powagą. Malborzyński podsuwał mu już kieliszek.
— Siadaj — pij i gadaj — zróbmy przegląd stajeń...
— Srokacz dobry — rzecz rzadka! raritas! sentencyonalnie odezwał się Pierzchała. Niełatwo o srokacza... Ma jednego ekonom w Czarnawczycach — ale to człowiek, z którym gadać trudno...
Zapytał tedy o miarę, a Malborzyński mu ją powiedział... Tymczasem nie próżnował kieliszek...
— Waćpan bo może dotąd jesteś zajęty w Rakowcach... i nie będziesz miał czasu zająć się moją sprawą? wtrącił pan Aleksy.
— Że jestem dotąd zajęty w Rakowcach, to nie ma kwestyi — odezwał się Pierzchała... Pogrzeb cały był na mojej głowie... a teraz nieustannie mnie na posyłki używają. To prawda — ale i na srokacza znajdzie się czas...
— Cóż tam w Rakowcach? dodał Malborzyński, obliczają co po starym zostało? hę? Jednak to ciekawa rzecz...
Uśmiechnął się Pierzchała.
— A — niewątpliwie... rzekł — osobliwie dla familii, która z pp. Czermińskimi mogłaby się połączyć.
Chrząknął i spuścił oczy... Srokatego konia zamatował, i Malborzyński się nieco zarumienił.
Zamilkli oba...
— Ludzie będą majętni, dołożył pan Aleksy po chwili, jakby od niechcenia.
— Czemu nie! bardzo nawet majętni...
— Czy się już obliczyli? spytał Malborzyński, nalewając kieliszek...
Pierzchała sznurował usta długo, i parsknął. Rękę wyciągnął ku kolanom Malborzyńskiego, i patrząc mu w oczy, począł cicho:
— I po co pan tym srokaczem zagaduje!... Słowo daję. Czy już Pierzchała taki głupi, żeby tego nie rozumiał o co idzie... hę?
— Ale — o cóż idzie? co? nie rozumiem...
— Panbyś chciał wiedzieć — jak stoją Czermińscy? W istocie rzecz ciekawa! Hm? Możnaby się dowiedzieć, ale... niech pan daruje... śpiewać darmo boli gardło...
Pogardliwie nań spojrzał Malborzyński.
— Nie jestem znowu tak bardzo ciekawy — ale... wieszże waćpan co?
Pierzchała minę nastroił wielce znaczącą.
— Coś się tam wie... rzekł.
— Pewnego?
— Zdaje się... pan Kolemba robił inwentarze, notował... Papierki się po ziemi walały, a człek co zna, że się i najbrzydszy kawałek papieru przydać może, z ziemi je zawsze podnosi. Ja mam ten zwyczaj...
— Niezły zwyczaj, a potem papierki te puszczasz na licytacyę...
— Jeśli się trafi amator — a czemu?
Malborzyńskiemu zdawało się, że mu nie wypada kupować tak wprost wiadomości i zdradzać niepokój a interesowanie się fortuną Czermińskich. Wahał się jeszcze — gdy Pierzchała uśmiechnął się, wyprostował, stawiając kieliszek i rękę znowu wysuwając ku kolanom Malborzyńskiego, począł:
— Wszystko to żarty, żarciki, niech się pan na sługę swojego nie gniewa. Czy to ja taki chciwy? Albo to ja nie wiem, że zawsze łaski pańskiej i pani marszałkowej potrzebuję, a państwo mojej usługi rzadko!... Miły Jezuseńku Nazareński — ja nie jestem z tych ludzi, co pan myśli. Pożartuję, ale respekt znam dla takich osób jak pan, i służę nie targując się.
To mówiąc, powoli z za surduta dobywać począł pugilaresu... Ciekawy to był zabytek sztuki nietylko introligatorskiej, lecz zarazem haftarstwa. Z jednej strony na niebieskiem tle paciorkami wyszyty był piesek srokaty... z drugiej stało, biało na czerwonem: Souvenir. Pugilares miał niegdyś zamykającą się klamerkę, dziś wiszącą bezsilnie i nietrzymającą nic. Tasiemka czarna, z przywiązanym do niej sznureczkiem białym, opasywała na krzyż wypchane notatkami, listami, regestrzykami archiwum to podręczne pana Pierzchały, które go nigdy nie opuszczało. Kładąc się nawet spać, zasuwał je pod poduszkę. Tu się mieściły arcana jego egzystencyi — nadzieje, wspomnienia, — plany...
Zwolna i ostrożnie przybliżywszy się do stolika, na którym złożył pugilares, Pierzchała rozwiązywać go zaczął, i z troskliwością wnętrze badał.
Mimowolnie ciekawe oczy Malborzyńskiego padły na te pozasmalane świstki, z taką troskliwością zachowywane. Pospłaszczane pieczątki, całe szeregi liczb, grezmoły różnych charakterów, kwitki... stare pasporta — wszystko się razem tuliło...
Pierzchała dobył wreszcie pół arkusza, rozłożył go i pomalutku czytać począł:
„Rakowiecki klucz z Racicami... primo...
„Zamoroczany ze wsiami przyległemi.
„Item, Bory, Borówka i Zasieki.
„Item, Zaczałów, z Wólką Zaczałowską.
„Item, klucz Drozdy z Mięsojadem i Parcianką.
„Nakoniec Bębny i Zarwańce“...
Tu podniósł głowę Pierzchała.
— Majętności w ziemi więcej nie ma panie dobrodzieju... i Rakowiecki klucz zostaje pod dożywociem pani Czermińskiej, a po najdłuższem jej życiu, przechodzi na pana Leona...
— A kapitały? zapytał Malborzyński, który wsparłszy się obu łokciami na stole, zaglądał ciekawie w arkusz zapisany.
Pierzchała głową pokiwał...
— Samych kaucyj „na podradach“ jest milion rubli, rzekł cicho i tajemniczo...
W obligach — o których nikt nie wiedział, bo zdawało się, że stary nie pożyczał nikomu — ale pewnych... do trzechkroć stu tysięcy...
— A gotówki? szybko dorzucił Malborzyński, gotówki?...
Praeter propter, w półimperyałach ma być sto tysięcy rubli, a papierami siedmkroć...
— Krezus! zawołał zrywając się Malborzyński... Niesłychana rzecz na te czasy! Lecz jestże to pewna?
— Jak to, że dziś dzień! dodał bijać się w piersi Pierzchała. Ja się panu dobrodziejowi przyznam — jestem też niezmiernie ciekawy... Skopiowałem to u Kolemby, gdy zasnął po obiedzie...
To mówiąc Pierzchała rzucił okiem na pana Aleksego, który stał upojony, i złożywszy papier, począł go znowu niezmiernie bacznie wsuwać w miejsce dlań przeznaczone...
Malborzyński po namyśle sięgnął także do kieszeni, dobył z niej dwie dziesięcio rublówki, i położył je przed Pierzchałą.
— To zadatek na srokacza — rzekł... ale — szepnął uśmiechając się — nie pilno mi... z kupnem się nie spiesz — a pieniądze przy sobie zatrzymaj...
Pierzchała, który się więcej czegoś spodziewał, popatrzał na leżące papiery, widać było, iż miał ochotę upomnieć się o dodatek, lecz rozmyśliwszy się, skłonił głową i papierki zapakował do pugilaresu... Śmielszy teraz, sam sobie — za pozwoleniem nalał wina, i oczyma mierzył zamyślonego błogo Malborzyńskiego...
— W tem nie ma sekretu, rzekł, że pan Leon się ożeni z marszałkówną, połowa tej fortuny przejdzie przynajmniej w dobre ręce... panie dobrodzieju... Chwalić Boga za to...
Chrząknął znacząco...
— Teraz, proszę szanownego pana... ciągnął dalej: i w Holmanowie i w Rakowcach będzie nieustannie do czynienia dosyć. Potrzebujecie państwo sług wiernych... Pan łaskawy sam wszystkiemu podołać nie możesz, i szkodaby pana do drobnych fatałaszek... Jabym się państwu przydał... za podręcznego... Niech tam pan o mnie nie zapomina, zobaczycie, że ja się zdam i nie zawiodę... Srokacz srokaczem, a jabym i więcej potrafił... Trzeba będzie może, niewiadomo co wypaść może, i pilnować się w Rakowcach, aby kto pana Leona nie zbałamucił... bo to rok czasu żałoby... a chłopiec młody, bogaty i wszystkim do smaku... no i w Holmanowie przygotowania... Pan nie da rady... Niech pan weźmie Pierzchałę... hę?
Malborzyński, który stał zamyślony, zwrócił na niego oczy. Pierzchała się uśmiechał błagająco i pokornie...
— A! może to być, że pana użyjemy, przebąknął, zobaczymy...
— Nie koniecznież w Holmanowie... polećcie mnie do Rakowiec... Będę tam stał na straży...
Tu ruszył się z miejsca stary wyga i przysunął poufalej do Malborzyńskiego.
— Niech pan nie sądzi, żebym ja interesów nie rozumiał — rzekł. Dajmy na to, że państwo pewni jesteście pana Leona... a i Maurycego trzeba też trochę pilnować, i na niego mieć oko. Zaraz tu na niego też sidła zechcą zastawić, a nuż go kto nieprzyjazny ułapi... hm! toby interesom szanownej marszałkowej też — jakby się to wyrazić — nie pasowało...
Malborzyński słuchał z uwagą, i choć widział wielką przenikliwość niepoczesnego człowieka nierad był zbytniej jego poufałości i takiemu wciskaniu się w tajniki najgłębsze polityki holmanowskiej.
— Człowiekby chciał uczciwie zarobić na kawałek chleba, ciągnął Pierzchała... nie przeczę temu...
Wielkich rzeczy ja nie pretenduję — ochłapami zwykłem żyć — chudy pachołek jestem, a gdzie trzeba choćby grzbietem, byle nie reputacyą nałożyć, jam na wszystko gotów...
Zyskanie tego sprzymierzeńca nie było do odrzucenia dla Malborzyńskiego; nie chciało mu się tylko okazać, że go potrzebowano... Rzekł więc uśmiechając się:
— Dobrze, dobrze — wszystko to może być... tylko sobie nie wystawiaj, kochany panie Pierzchała, żebyśmy tak znów potrzebowali twej pomocy. My jasnemi drogami chodzimy... nie obawiamy się nikogo... zbyt pilnować się nie potrzebujemy...
— Chociażby... z wolna mówił natrętny Pierzchała, pozwól pan sobie uczynić malusieńką uwagę, że nigdy nikt na ostrożności nie stracił... Pan Leon młody... pan Maurycy też... pieniądze magnes mają w sobie, przyciągną ludzi... dobrze będzie wiedzieć co się święci, aby tempore opportuno zapobiedz... Bo to, panie, spać zawsze niebezpiecznie... Jedno oko trzymać otworem nie szkodzi, ja sobie jestem kreatura licha... niepoczesna, ja to wiem... mnie się też nikt nie strzeże... wszędzie mogę wleźć i wszystko posłyszeć.
— Zobaczymy, zobaczymy! odparł półgłosem zmieszany nieco natrętnością faktora Malborzyński. Ale, wszakże waćpan się jeszcze kręcisz i tak około Rakowiec...
— Jeszcze bo strzępki od rachunków pozostały, i — rzekł Pierzchała, prostując się — człowiek tam teraz potrzebny... Jest wiele do roboty... A zawszeby rekomendacya ze strony pani marszałkowej nie zawadziła...
Pan Aleksy rozszerzać się już w tym przedmiocie nie miał ochoty, zaczął śpiewając chodzić po pokoju.
Więc ja — ufny w łaskę pańską... odezwał się, do odwrotu zbierając Pierzchała — polecam się względom jego... Nie chwaląc się — że się przydam to pewna — więc — rozkazów i informacyi czekać będę, a co do srokacza... dodał uśmiechając się — także nie zapomnę.
Przypomnienie srokacza niezbyt już było przyjemne Malborzyńskiemu, który w ogóle wstręt czuł do naciskającego mu się człowieka, zbyt, odgadującego myśli i nadto się wtajemniczającego w położenie.
Pierzchała zapinał surdut powoli, spoglądał, odchodzić mu się nie chciało, gdy Malborzyński zawołał nareszcie o konie, i trochę z pańska, a z góry go pożegnał.
— Bądź mi pan zdrów — odezwał się — będę się starał mu być pomocnym... proszę wierzyć... Zrobię co mogę...
Skłonił się z poważną miną Pierzchała.
— Do nóżek pańskich się ścielę.
Panu Malborzyńskiemu pilno już było do Holmanowa, gdzie nań oczekiwano. Książę szczególniej życzył sobie mieć jasne pojęcie sytuacyi. Choć śmierć i pogrzeb Czermińskiego, i następstwa tego wypadku, nieco zakłóciły spokój jego, nagrodziło się to skutkami. Wydanie Felicyi zdawało się zapewnionem, było świetne... a wpływ, jaki marszałkowa wywierała na rodzinę Czermińskich, zapewniał piękną przyszłość. Stosunki z Morysiem nie uszły baczności jego... zrozumiał je i nadzwyczaj pochwalał politykę...
Taić się z nią pani Falimirska nie widziała potrzeby, bo mogła się nią pochlubić. Książę był dumny swą pupilką. Sam na sam, zaraz po pogrzebie, otwarcie rozebrali ten przedmiot.
— Dla szczęścia Felicyi — mówiła piękna pani — nie ma czegobym nie poświęciła... Chłopak niedoświadczony, młody i wrażliwy... pokierować nim i utrzymać go spodziewam się.
— Z tym warunkiem, dodał książę z przyciskiem i uśmieszkiem, abyś mu za nadto nie dawała... swobody... Z dala go trzymać należy, a nie odstręczać; dawać nadzieję, okazywać przychylność, ale — żadnej słabości! żadnej słabości...
— A! to się rozumie — odparła marszałkowa — toć przecie był mój system i myśl moja od początku... Musi mnie szanować, inaczejbym urok straciła i władzę...
— Jesteś prawdziwie une femme superieure! odezwał się książę. Zawsze cię miałem za taką istotę, do wyższych przeznaczoną ról w świecie... ale teraz to cię wielbię...
Idzie tylko o to, czy — le jeu vaut la chandelle? chciałbym się dowiedzieć coś — pozytywnego o fortunie, i do niej moje rady zastosować, plan dalszy skreślić... Malborzyński po raz pierwszy w życiu — bo to człowiek też bardzo przenikliwy i zdolny — nie odpowiedział mojemu oczekiwaniu. Dotąd jesteśmy w ciemnościach. Wielka fortuna... cest bon àdire, ale trzeba raz wiedzieć jakich rozmiarów; a następnie — nous aviserons.
— Jestem pewna, że Malborzyński tę wiadomość nam przywiezie, dodała marszałkowa... Mnie się wypytywać szczegółowo Leosia nie wypada...
— Nie wypada! potwierdził książę... Il ne faut pas l’effaroucher.
Oczekiwano więc powrotu pana Aleksego, a gdy służący dał, wedle rozkazów znać, że przybył, posłano po niego natychmiast, aby przychodził jak stał, nie przebierając się. Felicya zajęta była muzyką, książę z marszałkową oczekiwał na niego w gabinecie...
Gdy wszedł, poznano zaraz po twarzy rozjaśnionej, iż żądane wiadomości przynosi...
— Siadaj, mów — zawołał książę, patrząc mu w oczy... A naprzód — ogólnie — zawiedliśmy się, czy nie? fortuna znaczna czy mierna?...
— Ogromna! rzekł Malborzyński — przechodzi, zdaje mi się, najśmielsze nasze rachuby i nadzieje.
Marszałkowa rozpromieniona przysunęła się do stołu. Książę uśmiechnął się szczęśliwy widocznie, siadł wygodnie... P. Aleksy, który sobie ponotował wszystko... dobył papierka...
— Najprzód, rzekł, posiadłości w ziemi... Rakowce z przyległościami, które pani Czermińskiej zostaną na dożywocie, a przejdą na dziedzictwo p. Leona...
— A! więc myślą się dzielić? odezwała się zamyślona Falimirska... Trzebaby to im odradzić...
Odwróciła się do księcia.
— Bardzo trafna uwaga...
Spojrzeli sobie w oczy...
— Maurycy może zarządzać całością, dodała Falimirska: gospodarzyć i pilnować wspólnego dobra... nie prawdaż? Ma do tego usposobienie i zdolności; my się musimy przenieść do miasta... Będzie do nas dojeżdżał...
— Genialna jesteś — rzekł książę, chwycił ją za rękę i pocałował... Ale kończ Malborzyński.
— Rakowiecki klucz znamy, ciągnął dalej pan Aleksy: wyśmienita ziemia, gospodarstwo wzorowe, intraty znaczne...
— A dalej? spytał książę.
— Zamoroczany, dobra rozległe, ale liche, reputowane były jako nędzne bardzo. Podniósł je Czermiński. Ziemi dużo...
Dalej idą Bory, Borówka i Zasieki, klucz co się zowie... złote jabłko... Dalej Zaczałów w Wólką Zaczałowską, dobra pańskie... Rzeka spławna...
Dalej...
— Jeszcze jest dalej? Ah! mais c’est magnifique! c’est princier! krzyknął książę rozentuzyazmowany.
— Drozdy, Miesojad i Parcianka... majątek duży i piękny, dobra już same mogące człowieka uczynić więcej niż zamożnym...
No — i Bębny i Zarwańce...
Książę milcząc przysunął się — i westchnął.
Et dire, że to jeden człowiek się tego dorobił...
— Tak, szepnęła Falimirska — ale musiał się wyrzec życia i stać tem czem był...
— Opatrzność daje rodzinom takich ludzi — zakończył opiekun. Dla nas to wyraźnie jest providentiel.
— I na tem koniec? wtrąciła marszałkowa; no — a kapitały? Ten człowiek obracał ciągle niemi, więc je mieć musiał?
Malborzyński tryumfująco się uśmiechnął.
— Zaraz zobaczymy, rzekł. Milion rubli kaucyi na podradach...
Książę porwał się z krzesła...
— Cudownie! zawołał — Podrady odstąpić — kaucyę cofnąć! Po co to?... Oni podradczykami być nie powinni.
— Trzykroć sto tysięcy rubli na pewnych obligach, kończył p. Aleksy. Sto tysięcy w złocie brzęczącem... Papierami siedmkroć... razem na gotówkę z milionem kaucyi, więc przeszło dwa miliony rubli...
Dobra warte dużo więcej niż drugie tyle, dosyć, że dwóch na pięć milionów rubli lekko rachować się godzi, a zatem na schedę pana Leona półtrzecia...
Spojrzał na milczącego księcia i marszałkową, która patrząc w okno dodała poważnie:
— Jestem stanowczo przeciwko podziałowi... Massa powinna być wspólna... zarząd przy Maurycym...
— Za pozwoleniem — wtrącił książę — pozwól mi uczynić uwagę. Co do dóbr, zgadzam się, wyśmienicie — ale co do kapitałów, nie. Proszę o chwilkę cierpliwości... Sama wiesz, że Felicyi i panu Leonowi na wsi się zakopać — niepodobieństwo. I po co?... Potrzeba nabyć dom... przyzwoity w Warszawie i urządzić, trzeba się stosownie wyekwipować. Wszystko to wymagać będzie znacznego kapitału, bo musi odpowiadać stanowisku, jakie w świecie zająć powinni. Na to Leon mieć musi gotówkę.
— Bez wątpienia — potwierdziła marszałkowa... ale ja... utrzymując niedzielność massy, mam moje w tem ważne konsyderacye... to się da ułożyć i pogodzić...
Zamilkli nieco — książę z rąk Malborzyńskiego wziął jego notatkę i wpatrywał się w nią bacznie.
— Mój drogi Olesiu — rzekł w końcu... bez urazy. Wiem, że jesteś człowiek baczny, sprytny i niełatwowierny, wybacz mi — ale muszę wiedzieć źródło tych informacyj. Jestem przeciwny wszelkim złudzeniom... je suis positif... Rachunek musi mieć podstawę realną.
Skinieniem głowy potwierdziła to marszałkowa...
— Cyfry są wyczerpnięte z notat do inwentarza przez Kolembę zrobionych... nic w świecie autentyczniejszego być nie może... odezwał się z odcieniem urazy Malborzyński. Książę mnie zna, że ja też marzeń nie lubię...
— A zatem, tysiączne ci dzięki, nieoszacowany mój Olesiu — odezwał się książę... Mamy podstawy, mówmy teraz i rozważajmy, czego po nich wymagać mamy?
— Rozumie się, wtrąciła żywo marszałkowa — że los Felicyi przedewszystkiem trzeba zapewnić. Felicya wnosi mu Holmanów, który ja tylko dożywotnio sobie zatrzymuję. Reprezentuje to?
Spojrzeli na Malborzyńskiego, który nasępiwszy się rzekł:
— Ocenić należy... grubo... No...
— Naprzykład?
— Trzykroć sto tysięcy rubli...
— Co najmniej drugie tyle powinien Felicyi zapewnić na swoim majątku p. Leon — to się należy, rzekł książę... Jest to obyczajem... rzecz naturalna. Nie chcemy łaski żadnej... ale oprawa zwykła...
— Mnie się zdaje — podszepnęła marszałkowa, że ja to lepiej jakoś potrafię ułożyć... mnie to zostawcie... Jestem matką...
Uśmiechnął się opiekun...
— Prezent na szpilki... rzekł — z takiej fortuny, mógłby też coś znaczyć...
— Ja to z nimi powoli, ostrożnie ułożę... zobaczycie... mówiła matka.
— Nie odkładając wszakże — dodał książę.
Malborzyński milczał...
— Ja wracam do pierwotnego programu — mówił rozkoszując się książę... Powinniśmy mieszkać w Warszawie... Ekskursye letnie, jesienne, za granicę, do wód... o tych nie ma co mówić. Powiadam: powinniśmy, powtórzył książę, gdyż spodziewam się, że mnie do gromadki przyjmiecie. Nabywając dom, mała różnica... trochę większy, abym ja w nim mógł dostać appartamencik. Wiele nie wymagam... Salon, gabinet, sypialnia, jadalny pokój, parę dla składu i wygody, jeden dla François... kuchni osobnej trzymać nie będę.
— To się zrobi! ale musi się zrobić! potwierdziła marszałkowa... Ja także muszę mieć apartament dla siebie i parę salonów... Dzieci zabiorą pierwsze piętro... Byłabym za tem, ażeby dla Maurycego też pied à terre nie zapomnieć. Musi przeto przyjeżdżać, nie można go ani z oczu tracić, ani dać mu się zupełnie wyemancypować...
— Ja jestem tego zdania — cicho rzekł książę... to się we wszystkich praktykuje rodzinach, że on się żenić nie powinien... i poświęcić dla brata i jego.... dzieci....
Na wzmiankę o dzieciach Malborzyński mimowoli się rozśmiał. Książę też i marszałkowa w ostatku.
— Spodziewam się — dokończył książę opiekun: że — dzieci supponując... nie powiedziałem nic nadzwyczajnego.
Ale — wracając do Maurycego — nad nim czuwać należy... i z oczu go nie spuszczać.
Spojrzał na marszałkową, która się nieco zarumieniła, i przy Malborzyńskim nie odpowiedziała nic. Trochę nawet za złe miała opiekunowi, że tę kwestyę — intime, jak ją nazywała — poruszył przynim...
Książę był widocznie rozmarzony, i mówił dalej:
— Dla tego to wszystko tu z wami chciałbym przedyskutować, abyśmy mieli stały plan w postępowaniu z tymi Czermińskimi i do jednego dążyli celu... Voilà... Więc — primo: Felicyi zapewnić — un douaire respectable... skłonić do zamieszkania w mieście... A ja biorę na siebie stosunki, ja ich w świat wprowadzę. Sous mon égide przyjdzie to łatwo, czegoby inaczej nigdy nie dostąpili. Będą bywali w zamku... Dom — pałac raczej, musi być na odpowiedniej stopie... bez rozrzutności, ale convenablement. W stajni ośm koni dosyć... dwóch, trzech ludzi najwięcej... Kamerdyner, lokajów trzech, kucharz i dwóch do pomocy... no... czeladź pomniejsza... Dwór skromny... Dwa razy na tydzień małe przyjęcia, raz obiad większy... Czasu karnawału... trudno z góry przewidzieć wymagań... Jeden bal, parę rautów, c’est de rigueur. Widzicie, że nadto nie jestem wymagający...
— Zupełnie się zgadzam... odezwała się pani Falimirska... ale niech mi wolno będzie dodać słowo... To wszystko trzeba najprzód Felicyi wpoić, nauczyć ją, a ona powoli mu to inkulkować będzie. Ja zostanę w rezerwie.
— Za pozwoleniem, dodał książę. Zgoda — ale pierwszą ideę konieczności osiedlenia się w mieście, ja w rozmowie rzucę p. Leonowi. Bądź co bądź... mam trochę powagi, i odemnie musi to przyjąć bez dyskusyi.
— Ale on do tego i sam jest przygotowany — odezwała się marszałkowa... chłopiec pełen ambicyi... Za nic się w świecie nie zakopie na wsi! Sto razy mi to mówił. Obawa tylko o to, aby nadto po pańsku i zbyt kosztownie nie chciał występować.
— Ale proszę cię, z taką fortuną! oparł się książę... Nie ma najmniejszego strachu... Owszem... nie należy go wstrzymywać... Niech sobie nieco pozwoli... niech Felicya użyje... elle en est digne.
Rozprawy te o błogiej zwiastującej się przyszłości, plany z góry powzięte bez udziału tych co je wykonywać mieli, śmiesznemiby się stały może, gdyby marszałkowa nie była tak pewna władzy swojej i pięknej Felicyi nad obu Czermińskimi. Młodzi panowie byli w istocie zawojowani, i nie ulegało wątpliwości, że z pewną zręcznością przeprowadzenie programu ściśle się ziścić miało... Leoś był zakochany, a usposobienie jego, natura, próżność pędziły go w świat ten, którego wszystkich rozkoszy był głodny. Matka dzieliła jego uczucia i pragnienia. Naostatek brat nie mógł się przeciwić, bo Falimirska nim władała zręcznie... i jego rodzącą się namiętność umiała zużytkować do swojego celu...
Felicya o tyle tylko wtajemniczona była, o ile jej potrzebowano jako narzędzia. Dziewczę młodziuchne, uśmiechało się też do życia, nie znając jego tajemnic. Nie widząc stron czarnych, nie domyślając się sprężyn, z uniesieniem i dobra wiarą kochała Leosia, i miłość tę rada była widzieć otoczoną blaskiem, oprawną w złoto, obwieszaną kwiatami...
Jednym z najszczęśliwszych był książę, który obiecywał sobie wyzyskać dla swojego egoizmu położenie, aż nadto opłacając to co miał otrzymać, tem co wnosił... Dawał tu imię swe, stosunki w świecie, znaczenie, doświadczenie, talent ten wślizgiwania się i wyślizgiwania bez szkody ze wszystkich położeń, do których się wcisnąć lub od których trzeba się było uwolnić... W szczęśliwych tych marzeniach upływały godziny w Holmanowie, przerywane tylko małą zmianą gammy i tonu, gdy przychodziła Felicya. Wówczas z poetyczniejszej strony malowano to, co między sobą współka rozbierała z naiwnością zimnej rachuby...
Pomiędzy Holmanowem a Rakowcami panował teraz ruch nieustanny odwiedzin, posłańców, listów, i nie było dnia, żeby oba Czermińscy, lub jeden z nich przynajmniej, nie wpadli tu choć na godzinę.
Unikano dotąd z delikatnością wielką wszelkiej wzmianki o interesach, Czermińscy też nie mówili o nich. Przedłużało się to jednak do zbytku, a że książę chciał wyjeżdżać, postanowiono, aby marszałkowa zręcznie to zagaiła nie z Leosiem, ale z dobrym swym przyjacielem Maurycym...
Spodziewała się przy tej zręczności naprowadzić go, nie prosząc sama, na zaofiarowanie małej pożyczki, z dniem każdym stającej się niezbędniejszą. Szło tylko o to, ażeby się z nią proszono ze strony Czermińskich, aby się nawet z przyjęciem podrożyć... i nie skompromitować. Marszałkowa była do tego jedyna, i pochlebiała sobie niepłonnie, iż przyprowadzi zamiar do skutku... Moryś nietylko nie stygł, ale teraz swobodniejszym będąc — okazywał coraz więcej, trochę nawet za niecierpliwego... przywiązania...
Śmiałość jego czasem przestraszała Falimirską, która surowym go wzrokiem gromiła i utrzymywała w przyzwoitej odległości. Nie przeszkadzało to, wkrótce po ukaraniu, do osładzania pokuty wzrokiem, którego wyraz namiętnego Morysia na nowo rozpłomieniał...
Przy pierwszej bytności jego, marszałkowa stanowczo się rozmówić miała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.