<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoto i błoto
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1884
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pani Czermińska ciągle jeszcze była chora, leżała w łóżku i miewała, szczególniej nocami, nerwowe ataki gwałtowne, w ciągu których jakiś przestrach, rozdraźnienie, konwulsye niemal ją porywały. Panna Damianna nie odstępowała jej na chwilę, siedział prawie ciągle dr. Bobowski, dawano leki, lecz niewiele one pomagały. Chorobę nie bez przyczyny, przypisywano wielkiemu wrażeniu, jakie wywarła śmierć męża i scena, która ją poprzedziła. O tej, oprócz doktora, bo temu musiano coś o tem napomknąć, prócz panny Damianny, nikt zresztą nie wiedział...
Przesilenia te gwałtowne kończyły się zwykle płaczem, omdleniem, a nareszcie snem gorączkowym, po którym nierychło następowało uspokojenie...
Bobowski, mimo gwałtowności tych ataków, obiecywał uzdrowienie; silna natura chorej, która już w życiu niejedno wstrząśnienie podobne przetrwała... dawała nadzieję powolnego zwycięztwa. Starania dzieci, czułość Leosia, szczęście, które się zdawało uśmiechać faworytowi, dowody współczucia ze strony Holmanowa, widocznie oddziaływały przeciw tym chorobliwym objawom...
Niekiedy już Czermińska uspokojona dopytywała o dom, o dzieci, posyłała po Leosia, troszczyła się o drobnostki...
W domu młodzi dziedzice mieli nawał zatrudnień — samo przez się prawie to czego pragnęła marszałkowa spełniało się już, nim się o to starać zaczęła. Leoś interesa zdawał na brata, zdolniejszego do nich... Maurycy podjął się chętnie... Było to tymczasowem niby, lecz łatwo mogło się stać trwałem.
Jednego wieczora Moryś znalazł chwilę, aby się wyrwać w odwiedziny do marszałkowej, pod pozorem doniesienia jej o zdrowiu matki i podziękowania za troskliwość o nie... Rzeczy musiały być ułożone... Felicyę bolała trochę głowa, książę u siebie na górze odpoczywał, Malborzyński nie nadszedł... Z początku sam na sam się znalazłszy z Morysiem, piękna pani udała strwożoną tem nieco i zakłopotaną. Wkrótce uległa — urokowi przyjaźni... zapomniała się. Siadła na kanapie, Moryś się zbliżył, rozmowa zaczęła być coraz swobodniejsza i poufalsza.
— Jakżeście panowie potrafili dać rady temu nawałowi interesów, które na was spadły? spytała marszałkowa. Mnie już nieraz na myśl przychodziło... dać wam w pomoc, na podręcznego, mojego Malborzyńskiego...
— A! już się wszystko ułożyło prawie — odparł Maurycy... My z Leosiem nie będziemy mieli... o nic sporu... podzielimy się łatwo i po bratersku...
Marszałkowa chwilę milczała.
— Kochany panie Maurycy, rzekła niby się wahając... Miarkujesz to dobrze, że dla mnie, co za niego Felicyę wydaję, podział byłby pożądany, ale mnie o was obu równo idzie, bo dla obu mam... równy szacunek... przyjaźń...
Tu się nieco zakłopotała o właściwe wyrażenie, i spuściwszy oczy, mówiła dalej po chwili:
— Po co się panowie macie dzielić?... szczególniej majątkami? Rządźcie wspólnie. Leoś do gospodarstwa niestworzony, pan weź wszystko w ręce i — nie puszczaj...
Trochę się zdziwił Maurycy... ale się uśmiechnąwszy dodał:
— Coś nakształt tego się gotuje...
— Ale bo tak być powinno — potwierdziła marszałkowa — wierzcie mi. Jabym życzyła... abyście się tak ułożyli... pan masz zdolności do prowadzenia wielkich interesów, Leoś ich nie ma... Dobry, serdeczny chłopak... ale sobie nie da rady...
Pochlebiło to widocznie Maurycemu.
— Ale tak! tak! dodała marszałkowa. Kochasz pan Leosia, spodziewam się, że i bratowa będzie panu miłą — wiesz, jaką ja mam dla niego przyjaźń serdeczną... Nie rozdzielajmy się, bądźmy razem.
Tu się zawahała nieco, jakby ją wypowiedzenie ostatka wiele kosztowało — i dodała ciszej:
— Pragnę tego właśnie z przyczyny, że ta wspólność pana do nas zbliży, przywiąże, i że drogiej twej przyjaźni dla mnie pozbawiona nie będę...
Powiem jeszcze otwarciej... Ludzie są złośliwi, moja przyjaźń dla niego, jakkolwiek czysta... i bez zarzutu, mogłaby ściągnąć niepoczciwe kommentarze... Wspólność interesów będzie ją usprawiedliwiała...
Podała mu rękę drżącą. Moryś był zachwycony! Porwał ją z gorączką młodzieńczą, i wydzierającą mu się wstydliwie, do ust przycisnął...
Marszałkowa obejrzała się trwożliwie, zawstydzona: jakby żałowała, że powiedziała za wiele. Komedya na chłodno, odegrana była ze znakomitym talentem i taką prawdą, że daleko starszego i doświadczeńszego byłaby mogła omamić, a Moryś życie poczynał.
— Pani jesteś aniołem dobroci! zawołał...
— A! ja jestem, niestety! tylko egoistką okropną, z uśmiechem goryczą zaprawnym mówiła dalej Falimirska. Mnie z tą pańską przyjaźnią dobrze, wygodnie, ona mnie uspakaja... Książę, mój dobry opiekun, lubi się o nic nie kłopotać — starzeje... ja w panu widzę podporę... opiekę...
— I na tem się pani nie zawiedzie! rzekł gorąco Moryś — proszę mi wierzyć.
Marszałkowa przybrała wyraz posępny.
— Nie bez przyczyny skarżę się wam, kochany panie Maurycy, na tego mojego serdecznie miłowanego, ale nieopatrznego księcia... Między nami mówiąc, i teraz jakiego mi figla piekielnego wyrządził! Zawsze był regularny w interesach, rachowałam na niego... Jest mi dłużny... mała to rzecz, ale zawsze wchodzi w mój budżet wdowi. W tym roku, gdy byłam pewna, że mi odwiezie... przyjechał, na wieki zapominając co mi winien...
— A! jeśli to pani robi różnicę, podchwycił Moryś — na Boga! proszę mi pozwolić...
— Ale nie — nie! nie! zawołała marszałkowa — za nic w świecie. Pan! ale nie! ja sobie dam rady, Malborzyński mi to znajdzie z łatwością...
— A po cóż ma szukać, kiedy ja mogę w tej chwili, natychmiast usłużyć?...
— Za nic w świecie od pana, od was nie wezmę — zawołała rękami się zasłaniając Falimirska — proszę mi o tem nie mówić, bo się pogniewamy. Przypadkiem i niepotrzebnie się z tem wygadałam po babsku, tylko aby panu dać pojęcie, jak na księcia mało mogę liczyć.
— Wie pani, że ta, doprawdy przesadzona delikatność, niemal mnie obraża — rzekł Moryś. Każe mi pani wierzyć w swą przyjaźń, a nie chce dać jej dowodu... O ileż to idzie?...
— A! o biedne trzy tysiące rubli!... jakby mimowolnie wyrwało się pani Falimirskiej.
— Zaklinam panią — pozwól mi.
— Nie mogę! nie mogę! Dla samego Leona... to niepodobieństwo. Nie mówmy o tem.
— Słowo honoru, że Leon o tem wiedzieć nawet nie będzie.
— Ale nie! nie! Po cóż?... Malborzyński dostanie...
— Samo szukanie już jest nieprzyjemne. Ja na to nie pozwolę! odezwał się Moryś. Pani mi dałaś prawo szczycić się jej zaufaniem i przyjaźnią — w imię jej... ja się domagam... koniecznie...
— Pan jesteś tak natarczywy... To mi przykrość zrobi...
— Nikt w świecie, oprócz nas dwojga wiedzieć nawet o tem nie będzie, daję na to słowo honoru...
Zawahała się jeszcze marszałkowa, zafrasowana wpatrzyła się w ziemię, Moryś nalegał ciągle. Westchnęła i podała mu rękę...
— Tak — dobrze — nie opieram się, rzekła — ale pod jednym warunkiem...
— Przyjmuję go z góry — zawołał Moryś — jakikolwiek on jest...
— Że pan nastaniesz na Leosia, aby majątku nie dzielić i sam rząd przy sobie zatrzymasz... Bądź pan naszym pełnomocnikiem...
Moryś przystał zachwycony i szczęśliwy nad wyraz wszelki...
Szeptano potem o różnych sprawach bieżących, aż i Felicya nadeszła, i książę się zjawił, przynosząc z sobą wesołość i lekkomyślność, która mu wszędzie i zawsze towarzyszyła...
Po pierwszej tej scenie przygotowawczej, oczekiwano Leona, dla odegrania z nim drugiej. Tu książę miał główną rolę. Postrzeżono od razu, że tytuł, obejście się, ton księcia Augustula czyniły wielkie wrażenie na Leosiu. Pochlebiało mu to niezmiernie, iż książę się z nim obchodził jak z równym i krewnym... Brał go pod rękę, po kilku dniach nazywał kochanym Leosiem, albo cher Léon... zwierzał mu się różnych szczegółów życia, okazywał dlań nadzwyczajne przywiązanie. Próżność była tem przyjemnie połechtana.
Leon, który zawsze pragnął wejść w ten świat wielki, wydający mu się niedostępnym, o którego progu przestąpienie walczyć było potrzeba — chwytał księcia jako przewodnika, przed którym wszystkie drzwi stały otworem. Jako ożeniony z kuzynką księcia — Leoś uzyskiwał wstęp wszędzie... a nie wątpił, że raz wszedłszy, pozyszcze sobie serca, względy i prawo obywatelstwa...
Piękność Felicyi, majątek, wychowanie — opieka książęca... starczyły aż nadto do przełamania zapór, które stawićby było mogło nieznane nazwisko... i pochodzenie wątpliwe...
Leoś więc przylgnął do księcia Augustula, namiętnie się przywiązując do niego... Opiekun naturalnie korzystał z usposobienia... Wszystko dla pani Falimirskiej składało się tak szczęśliwie, iż pomyślniej nie mogło...
Obu też Czermińskim i matce ich, ten stosunek z domem marszałkowej, wydawał się bożem błogosławieństwem. Rozumowi, zręczności, przymiotom Leona przypisywano to szczęście...
Po rozmowie z Morysiem, nazajutrz przybył Leoś z bukietem dla Felicyi, z prezentami, które sprowadził umyślną sztafetą... Unoszono się nad gustem jego i pamięcią serdeczną... Książę, dla którego w przepysznem pudełku z florenckiej mozaiki, przywieziono cygara hawańskie, ściskał i całował — ce cher Léon... Z temi cygarami i pudełkiem, które dziecinny Augustulus pokazał swemu faworytowi Mr. François — poszli na górę... siedli tam na kanapce... Książę zarządził przygotowanie ochładzającego napoju z wina i owoców, który François umiał wybornie robić, i zaczęto żartobliwą rozmowę.
Proszę sobie wystawić uszczęśliwienie chłopaka, który siedzi na jednej kanapce z księciem, prawdziwym... starym... i za pan brat jest przez niego traktowany, wtajemniczany w świat czarowny, w którym już, już jedną stoi nogą...
Książę Augustulus istnym się mógł nazwać czarownikiem... a był nim osobliwie dla tych, co z nim obcowali nie od dawna... bo się trochę powtarzał, gdy kto długo go słuchał. Dla Leosia wszystko to było nowe, szczególniej anegdoty o księżnie... o hrabinie... o tych i owych głośno brzmiących osobistościach, do których zbliżenie się niedawno zdawało mu się istnem niepodobieństwem — a dziś przedstawiało się jako rzecz najprostsza w świecie...
— Mój drogi panie Leonie — rzekł naostatek książę kładąc mu rękę poufale na ramieniu — mówmy-no trochę o przyszłości. Wiesz jak mnie los Felicyi obchodzi... Kocham ją jak córkę... a ciebie już zawczasu jak syna... słowo daję.
Leoś go w ramię pocałował...
— Ani ty, ani Felicya, nie jesteście do wsi stworzeni... Z twemi talentami, powierzchownością, rozumkiem, domyślnością... karyera cię może czekać świetna... Skończyłeś uniwersytet... i to coś znaczy... Wypadnie dla formy wejść w służbę. Ale chcąc do czegoś dojść, trzeba umieć iść — Voilà... O to się musimy porozumieć. Musimy zamieszkać w mieście — resztę ja biorę na siebie. Rozumie się, zamieszkać tak, aby od razu na poważnej stopie się umieścić. Dom... ekwipaż, un certain état de maison są niezbędne.
Spojrzał mu w oczy, Leoś słuchał chciwie...
— Ale ja — odrzekł gorąco — pójdę posłusznie za wskazówkami i radami księcia... ślepo... gdzie książę rozkaże...
— Więc dobrze — ja ci będę Mentorem... Dom trzeba kupić... to korzystniej daleko, niż najmować, gdy się raz ma kapitał, a juści kapitał macie?
Odwrócił się.
Leoś śmiejąc się zawołał:
— Ile tylko będzie potrzeba...
— Dom, appartament, ekwipaż, dobra kuchnia i piwnica, są to des elements du succés indispensables. Coś na to poświęcić trzeba, ale potem pójdzie jak z płatka... Felicya będzie miała z jednej strony niezmierne powodzenie; ty, kochany panie Leonie, z drugiej... zdobędziemy wprędce co zechcemy...
Ja się wpraszam do was na komorne, abym wam służył...
Nie było szczęśliwszego człowieka w tej chwili na świecie nad Leosia — rósł, jaśniał, śmiał się, głową sięgał do niebios...
— Naturalnie, ciągnął książę po małym przestanku — dajemy rok i sześć niedziel na żałobę... a przez ten czas właśnie wypada dom kupić, umeblować go, wyekwipować, ludzi sobie wyszukać, dwór urządzić. Czasu ledwie wystarczy...
Nie masz w tem wiele doświadczenia, ale, jeżeli chcesz, zrobimy tak... Jedźmy teraz — gdy zdrowie matki pozwoli — razem... ja wskażę ludzi, pomogę... i pierwsze twe kroki podyryguję. Entre nous, nie zaszkodzi ci, gdy nas razem zobaczą, i ja cię wprowadzę...
Znowu nastąpił uścisk serdeczny... Mówiono dalej zupełnie w tym sensie jak po raz pierwszy, gdy się układały plany. Leoś na wszystko przystawał w tem tylko, że chciał robić rzeczy na zbyt wielką skalę, od czego książę niby go z razu wstrzymywał, opponował, i dopiero niby złamany, przystawał, gustowi i usposobieniom pupilla oddając wielkie pochwały... Zwał go ciągle dystyngowanym, i pełnym wytwornego smaku. I z Leosiem więc wszystko się ułożyło bez najmniejszej trudności.
Leoś powracając z Holmanowa, biegł do pokoju chorej matki i spowiadał się potem przed nią ze wszystkiego... Czermińska, wciąż jeszcze chora, jakby na pół przytomna tylko, roztargniona, słuchała czasem, niekiedy jakby nie rozumiała — godziła się na wszystko zresztą, byle Leosiowi było z tem dobrze. A że Moryś teraz z nim trzymał, wszedł i on w łaski, zaczęła go kochać jak nigdy...
Maurycy, co dotąd macierzyńskiego prawie nie znał przywiązania, był niem przejęty, rozczulony, serce się w nim po długiem uśpieniu, budziło, otwierało dla uczuć, których długo był pozbawiony. Stawał się innym, nowym człowiekiem... nie mógł pojąć własnej przeszłości spędzonej na zgryźliwem przeciwieniu się bratu. Oprócz tego i miłość własna mile była połechtana zaufaniem w jego zdolności, jakie mu wszyscy okazywali. Matka powtarzała za Leosiem, że on będzie głową domu, żądała tego marszałkowa, Leoś o to go prosił... W ostatku tajemniczy ten węzeł, co go łączył z miłą panią, miał dlań urok nadzwyczajny.
Powierzchownie nawet zmienił się teraz Moryś; chciał mieć powierzchowność inną, ubierał się staranniej, i choć mu pewna cecha rubaszności jakiejś pozostała, było mu z nią do twarzy. Szczęście, choćby chwilowe i urojone, wypięknia człowieka, podnosi go, daje siłę... czyni go czasem lepszym nawet — choć nie zawsze!
W tym domu dawniej rozdartym głuchą walką — panował teraz pokój i cisza... Dom też zaczynał inną przybierać postać. Niepodobna go było pozostawić jak był opuszczony i zrujnowany... Myślano stawić nowy, ale się temu sprzeciwiała Czermińska; skończyło się więc na restauracyi zewnątrz i odświeżeniu wewnętrznem...
Panna Damianna, której się zdawało, że miała wiele smaku, podjęła się nowego urządzenia pokojów... Z wolna paroksyzmy, którym podlegała Czermińska, zmniejszać się i przechodzić zaczęły. Wstała nawet z łóżka i kuzynka ją zmusiła zobaczyć odświeżone mieszkanie... Nieostrożnie jednak wprowadziła ją do przerobionego pokoju, w którym odbyła się owa ostatnia scena małżeńskiego dramatu. Chociaż znacznie zmieniła się jego fizyognomia, jednak świeże jeszcze wspomnienie wypadku tak podziałało na biedną kobietę, że dostała na nowo attaku nerwowego, musiano ją zanieść na łóżko i przywołać doktora...
Skutkiem tego było, iż drzwi potem zamurowano od sypialni i zupełnie ją od domu odcięto...
Czermińska w dni kilka przyszła do siebie... ale panna Damianna już się wystrzegała oprowadzać ją po domu....
Cały dwór, życie, obyczaj w Rakowcach, ze śmiercią gospodarza uległy zmianom. Godzili się na to wszyscy, że stosownie do stanu żyć należało... Musiano zaraz postarać się o powozy, konie, liberyę, kucharza... Tysiące rzeczy brakło... Pierzchała okazał się tu nieoszacowany, bo, nie zapominając o sobie, podejmował się wszystkiego, sprowadzał, kupował, stręczył, biegał... i pośpiechem płacił za wiele niedokładności... Wkrótce też obejść się bez niego stało się niepodobieństwem... Posługiwali się nim kto żył, panna Damianna w imieniu pani, Leoś, Maurycy nawet. Niepotrzebną się stała rekomendacya Malborzyńskiego, tak przeważne zajął tu stanowisko ten niepoczesny człowiek, który w miesiąc przeodział się inaczej, zdobył na własne koniki i bryczynę, wkwaterował się do oficyny, i umiał sobie wyrobić rodzaj marszałkowstwa dworu ze stałym emolumentem pary tysięcy złotych...
Miał to do siebie, że w początkach niezmiernie będąc gładki, kłaniając się wszystkim, służąc ochotnie każdemu, zyskał sobie cały ten światek — i — uchodził za dobre boże stworzenie, które szkodliwem nikomu być nie mogło.
Było z nim wygodnie — a jemu z tem tak dobrze, iż sobie pewnie musiał przyrzec trzymać się klamki, za którą mu tak szczęśliwie pochwycić się udało...
Jeden Malborzyński nie był z niego kontent, gdyż Pierzchała, okazując mu należne uszanowanie, w pewnem oddaleniu się trzymał.
Miał może urazę do niego o to, że go nie popierał w pierwszej chwili, i do żadnej też wdzięczności się nie czuł obowiązany. Parę razy p. Aleksy próbował się od niego coś dowiedzieć, i zbyty został milczeniem... Dał mu jednak pokój, nie przywiązując wagi do niepozornego stworzenia — które mu ani było teraz potrzebne, ani mogło się stać groźnem.
Osamotnione dawniej Rakowce, od których sąsiedzi stronili, dziś zbyt wiele miały ponęt dla nich, by się z niemi w stosunki wejść nie starano. Wiedziano o ogromnej fortunie, jaką odziedziczyli Czermińscy, Leoś się żenił, na niego więc żadnej już rachuby nikt mieć nie mógł — pozostawał Maurycy... Jego stosunków serdecznych nikt się nie domyślał; wzdychały więc matki... i pragnęli go mieć ojcowie. Kapitały też rakowieckie, o których wiele mówiono, były niezmierną ponętą. Zdało się niejednemu, że młodzi Czermińscy dla zyskania sobie serc obywatelskich, chętnie pożyczać będą.
Ludzie co dawniej uciekali od nich, szukali wszelkich możliwych środków zbliżenia się, poprzyjaźnienia — zaznajomienia, wśliznięcia do domu... Działo się to niekiedy zręcznie, czasem dosyć niezgrabnie — ale w tem Czermińscy dobrą wolę i serce upatrywali — byli wdzięczni...
Któżby się tego był kiedy spodziewał, by wzgardzony Pierzchała, do którego dawniej ledwie kto przemówić raczył — z powodu rozgoszczenia się w Rakowcach — stał się figurą którą się starano sobie pozyskać! Tak było w istocie.
Najprzód od Pierzchały można się było czegoś dowiedzieć; powtóre, zdawało się niejednemu, że za jego pośrednictwem się tu wciśnie. Człeczę ostrożne, z głupia frant, dawał się częstować, przyjmować... ale gdy przychodziło do rzeczy — usta miał zesznurowane i na krok stanowczy się nie ważył...
Bijącem w oczy wszystkim było, iż marszałkowa opanowała Czermińskich, i kierowała nimi. Oburzało to najwięcej tych, co pragnęli sami podobnej władzy i wpływu. Zwiększała się przez to niechęć ku pani Falimirskiej, która nigdy i tak wielkiej miłości u ludzi nie miała. Przezywano ją intrygantką, szperano w przeszłości, opowiadano skandaliczne dzieje. Książę też grał w nich rolę... Ale działo się to po za sferą, w której się obracali Czermińscy, i do nich dochodzić nie mogło.
Z powodu tych intryg i plotek zmuszeni jesteśmy wprowadzić czytelników naszych do nowego domu w sąsiedztwie, który dotąd żadnych z Rakowcami nie miał stosunków. Nie był ogniskiem tych wieści — lecz w nim przeważnie jednoczyło się obywatelstwo okolicy, i dom ten podkomorstwa Wierzejów sprawom powiatowym nie mógł być obcy...
O milę od Holmanowa mieszkali państwo Wierzejowie, oboje ludzie niemłodzi i bezdzietni, majętni bardzo, lecz nazbyt gościnni...
Dom ten nazwać było można powiatową gospodą. Nigdy się tam drzwi nie zamykały, dnia nie było bez gości, stołu mniejszego nad osób kilkanaście... Folwark główny z dworem niezbyt dawno, wśród gaju brzozowego pobudowany, nazwany był Wierzejkami...
Dawniej mieszkali podkomorstwo w innym folwarku, ale tam domek był stary i ciasny... tu było przestronno, wygodnie, wesoło, choć wcale niewytwornie. Nie zbywało na niczem, osobliwie do jedzenia i picia, ale w zbytnie wykwinty się nie wdawano.
Pan Czesław Wierzeja, lat sześćdziesiąt mieć mogący, otyły bardzo, na nogach pobrzękłych trochę niepewny, twarzy wygolonej, otwartej, wesołej, był starym poczciwym szlachcicem dawnego obyczaju... Bawiły go trzy rzeczy: polowanie, stół dobry i mały wiseczek, maryasz albo kwindecz od biedy. Na tem i na kompromisach upływało mu życie. Był to rozjemca, sędzia, superarbiter wszystkich sądów polubownych, które na jego stole, winie, koszcie i w jego domu się odbywały... Gdy inaczej przejednać nie było można, gotów był do ofiary z własnej kieszeni... Ściskał, całował prosił, klękał, póki nie pogodził...
Sama pani Jadwiga imieniem z domu też Wierzejanka, stryjeczna swego męża, zupełnie się długiem pożyciem zmetamorfozowała na wzór męża... Dzieliła jego gusta, gotowa była z nim na polowanie, u stołu zachęcała do picia i jedzenia równo z nim, a niekiedy siadała czwarta do wista.
W domu, oprócz dwojga kochających się czule małżonków, była jeszcze siostrzenica samego pana, panna Malwina Okoniówna, w kwiecie lat, śliczna, żwawa, wesoła, dowcipna, nie wysoko edukowana — lecz niezmiernie obdarzona i zdolna... Trójka ta żyła w rajskiej zgodzie i pokoju, w niezamąconem szczęściu. Nie troszczono się bardzo o jutro — nie było dzieci, a dla Malwinki, niewymagającej, zawsze miało zostać dosyć... Więc żyło się tu ochoczo, a choć były długi i dłużki, choć czasem wierzyciel dokuczył, ratowało się przyjaciółmi i dom zawsze był otwarty jak przedtem. Dni powszednie wyglądały tu na święta, a świąteczne na festyny. Zapusty, Nowy rok, Wielkanoc, dzień Ś-go Czesława, imieniny pani Jadwigi, nawet panny Malwiny obchodzono tak, że bywało po sto i półtorasta osób. Ale tu się nigdy nie zakłopotano o liczbę. Kredens był tak zaopatrzony, że we dwójnasób tyle można było przyjmować. Piwnica nie mogła się wypróżnić, bo ją ciągle podsycano, zwierzyny dostarczało polowanie, ryb rzeka sąsiednia i sadzawki. Śpiżarnie Wierzejek warte były oglądania, gdyż do olbrzymich dochodziły rozmiarów. Ale też tu zjadało się wszystko co Bóg dał, i przejadał powoli majątek, tak poczciwie, tak wesoło, tak jakoś pobożnie nawet, że nikt na to sarknąć nie śmiał.
Dom ten nazwać też było można nietylko gospodą, ale instytucyą publiczną. Tu się zjeżdżano godzić, układać, swatać — bratać i weselić... Podkomorzy Wierzeja przyjmował tak samo najmożniejszego pana, jak najuboższego szlachetkę i officyalistę. Nie było u niego drugiego stołu, ani szarego końca, bo on sam zwykle na nim siadał, a jejmość i honorationes na drugim. Wino też nieosobliwe, ale czyste podawano jedne dla wszystkich... równie obficie u góry jak u dołu...
Każdy tu wszedłszy czuł się swobodny i od progu weselszy.
Stary pan Czesław znał na okół w kilku powiatach co żyło, i to fundamentalnie, kto kogo rodził, ile było dzieci, kolligacye, stosunki, pokrewieństwa. Po latach piętnastu niewidzenia na pierwszy rzut oka poznawał człowieka, przypominał jego curriculum vitae, i nigdy się nie omylił.
Nieprzyjaciela nie miał poczciwy podkomorzy... Ubolewano, że majątek traci i stracić musi, lecz szanowano go... i wszyscy serdecznie do tego marnotrawstwa wesołego pomagali. Sam pan Czesław godził i rozsądzał, pani Jadwiga równie gorliwie lubiła swatać... Skojarzyć małżeństwo było dla niej największem szczęściem. A że się małżonkowie kochali, więc jak ona pomagała mężowi do godzenia, tak on jej do swatów... Często i wesele sprawiali...
Słowem, był to dom wesela — w którym smutnemu człowiekowi wytrwać nie było podobna... Goście płynący przynosili tu z sobą codzień nowiny z okolicy, które tu się ogniskowały, obrabiały i przybierały formy, pod któremi krążyć miały dalej... Mieniał się tu ktoś codzień, choć byli i tacy, co po kilka tygodni wysiadywali. Podkomorzy każdego odjeżdżającego oprymował, zaklinał, błagał, prosił tak aby pozostał, iż często mu się oprzeć było niepodobieństwem. Porządek domowy sprzyjał tej natrętnej gościnności...
Z rana, ledwie się goście pobudzili, obnoszono im kawę i herbatę, z dodatkami potrzebnemi... Około dziesiątej, gdy gospodarz obszedł gości po stancyach, schodzili się wszyscy na pokoje, i tu dawano maluśką przekąskę, wódkę, likwory, wędliny, pierniki... Był to tylko wstęp do śniadania o trzech potrawach, oblanego winem i porterem... Następował obiad niebawem, poprzedzony wódką i przekąską... Po nim dawano kawę czarną i białą, pod wieczór owoce i herbatę, sutą wieczerzę na ostatku. Lecz że po niej siadano grać, a grywano do północy i później, podkurek więc należał koniecznie zgłodniałym. Ten już był leciuchny, kieliszek wina, zimne pieczyste, coś słodkiego...
W którejkolwiek więc dnia porze miał gość odjeżdżać — coś się zbliżało... na co go jeszcze wypadało prosić, aby pozostał... albo na obiad, lub na herbatę, na wieczerzę i t. p.
Jak tu ludzie wytrzymywali cały dzień jedząc i zakąsując lub zapijając, trudnoby wytłómaczyć, gdyby nie polowania... Męczyli się niemi i nabywali apetytu... Nie można zaprzeczyć, że na te wyprawy brano zawsze zapas wódki, wina, bigosu, pieczystego, bułek i t. p., lecz w lesie i na świeżem powietrzu człowiek, przy ruchu, spożywa i potrzebuje wiele.
W tym to gościnnym domu jednego dnia późnej jesieni, oprócz kilku szlachty okolicznej, niemal tu rezydującej, znajdował się wypadkiem doktor Bobowski, wezwany do chorego ekonoma, proboszcz ks. Kaniewicz... i nawet Pierzchała, który jadąc w pogoń za doktorem do słabej nieco pani Czermińskiej, zabłądził tu, a gdy go w dziedzińcu zobaczono, gwałtem go do jedzenia zabrano.... Zbierano się właśnie do obiadu... Pierzchała, mniej tu znany, może trochę żalu mający, że nie był dosyć ceniony, opierał się zaproszeniu. Sam p. Czesław wyszedł w ganek, i widząc go drożącego się... palnął argumentem nieprzełamanym:
— A nie bądźże d...m i chodź jeść kiedy cię z dobrego serca proszą...
Już tedy nie było sposobu dłużej mitrężyć, i delikwent wszedł do pokoju...
Dom w Wierzejkach, w którym co rok przejadano po kilkadziesiąt tysięcy, wewnątrz był urządzony tak skromnie, iż niemal się wydawał ubogim.
Sofy wygodne, ale okryte perkalikami, krzesła podobne, sprzęty stare i niepokaźne, parę lichych zwierciadeł, kilka stolików do gry... niewiele wazonów i kwiatów — oto było wszystko, co ubierało pokoje... Lecz ciepło w nich było, zaciszno i dobrze... a uprzejmość obojga państwa niezrównana, czyniła gospodę najmilejszą.
Przybycie Pierzchały, o którym wiedziano, że go Czermińscy wzięli za totumfackiego, naturalnie zwróciło rozmowę na Rakowce...
— Cóż tam mości Pierzchało, jak tam teraz u acaństwa? hę? weselej? Co porabiają młodzi? jak się ma jejmość? hę?
Pierzchała mruczał niezrozumiale...
— Słyszę starszy się żeni — dodał jeden szlachcic z boku — z piękną panną marszałkówną Falimirską.
— Wypadałoby i o młodszym pomyśleć — odezwała się podkomorzyna — partya piękna...
— Hę! mospanie! zawołał podkomorzy — już my go mieć nie będziemy pono... Starszy się żeni z Falimirską, a ta się kolligaci z księciem... dla młodszego też wyszukają albo gołą hrabiankę, lub coś podobnego z partesów. Nie wyrwą się z ich rąk... a fortuna słyszę piękna.
Pierzchała nie wahał się to potwierdzić, nietylko ruchem głowy wyrazistym, ale nawet voce viva, odzywając się, po odchrząknięciu:
— Fortuna pańska co się zowie...
— A jużby też wstyd było dla okolicy, gdybyśmy żony choć jednemu z nich nie znaleźli... dodała gospodyni domu.
— Dajmy za wygraną — odparł podkomorzy... nie chcą nas nawet znać... ani się do nich docisnąć.
— Tak źle nie jest, wtrącił proboszcz — owszem, od śmierci tego dziwaka nieboszczyka, Boże mu tam odpuść, Czermińscy radzi żyć z ludżmi... Nie są od tego...
— A czemuż ludzi nie szukają? Trudno wymagać znowu — mówił podkomorzy, — ażebyśmy za nimi gonili; mogłoby się wydać, że te ich tam skarby nas ciągną.
Doktor Bobowski ruszył się na to...
— Myślę, że oni zrobią kroki dla poznania sąsiedztwa — mówili o tem. Ale teraz matka jeszcze po tej katastrofie do zdrowia nie przyszła, dom niezupełnie urządzony...
— Pewnie, pewnie! dodał pojednawczo proboszcz: chłopcy niczego oba. Starszy paniczykowaty, ale ten stracony dla nas, bo nawet nie myśli na wsi mieszkać — a w młodszym szlachecka krew i temperament — dobry wcale człek... Za życia ojca był nieco inny; teraz się znacznie poprawił. Z bratem są bardzo dobrze...
Pierzchała, któremu tymczasem nalano wódki i podano wędliny, wypiwszy, potwierdzał wszystko... A lubo był wysłany po doktora do chorej, nie nalegał o wyjazd jego, dając się korrumpować nadzieją dobrego obiadu. Sławne bo były te obiady w Wierzejkach... w święto i dni powszednie jednakie prawie, kuchnia tłusta, półmiski sute, sosy korzenne, drób {{Korekta|wpaniały|wspaniały}, sztukamięsa przerastała — szczególniej zaś barszcze i kapuśniaki, bigosy i zrazy, jakim równych świat i nie znał... i nie zazna... Słynęły z nich Wierzejki... chlubił się gospodarz, pyszniła pani Jadwiga, a latem do nich przybywał chołodziec litewski niezrównany... Pamiętano jeszcze szlachcica, biednego Dębickiego, który tak się do chołodźcu przysiadł raz, że zjadłszy go trzy ogromne talerze, ledwie potem Bogu ducha nie oddał.
Ruszyli się tedy wszyscy viritim do stołu... a rozmowa szła z nimi. Ubolewali niektórzy nad tem, że sąsiedztwo żadnej korzyści nie miało z tego domu, i za żywota nieboszczyka i teraz z jego potomstwa.
— Waćpan dobrodziej — odezwał się podkomorzy do proboszcza, — jako ojciec ich duchowny, powinienbyś im to przecie na sumienie kłaść, że coś są winni obywatelstwu i stronić od niego nie należy im... Vae soli! można to i w tym sensie tłómaczyć! Trzeba ze swoimi żyć... i od społeczeństwa się nie oddzielać — kto nie chce być wrzodem...
— Ja tak dalece ręczę za Czermińskiego młodszego, odparł proboszcz, iż gdy zechcecie, to go się tu obowiązuję przywieść.
— A, bardzo prosimy! zawołał podkomorzy.
— Bardzo prosimy i za słowo bierzemy ks. kanonika dobrodzieja — dodała pani Jadwiga...
— Uczyni to — rzekł proboszcz — nie odmówi mi...
W tem miejscu rozmowy siedzący w szarym końcu szlachcic Suchywilk, człek złośliwy, pochylił się do ucha gospodarzowi...
— Nikomu z tego nic nie przyjdzie, szepnął... choćby go po całej okolicy obwozili... już i ten stracony...
Mrugnął oczyma i ruszył ustami.
— Jakim sposobem? spytał gospodarz, który właśnie serwetę umocował pod brodą i zabierał się do barszczu...
Si fabula vera! tego słyszę matuś sobie ekscypowała... rzekł Suchywilk.
— Jaka? jaka? co!
— A no — sama marszałkowa... kobieta jeszcze wcale niczego, warta grzechu... chłopak młody, niedoświadczony, a te atłasy to mają dla nich urok... Słyszę, łapki przed nią położył... Zgubiony człek... kogo stara baba pochwyci, temu na podzwonne dać.
— Ale pfe! co bo pleciesz od rzeczy! zawołał zgorszony podkomorzy: nie może to być... Fuj! plotka brzydka!
— Mówiłem si fabula vera! Tak ludzie gadają...
— Nie powtarzajże ty tego... horrendum! rzekł usta mu zamykając gospodarz.
W drugim końcu stołu spostrzeżono szepty, i ktoś się zapytał:
— A co to tam za sekreta panowie macie?
— Nic — nic mruknął gospodarz. Pan Suchywilk o polowaniu mi mówi, ale myśliwcom, jak wiadomo, nie zawsze wierzyć...
Ktoś się snadź domyślił o co chodziło i uśmiechnął, lecz oczyma sobie pokazywano Pierzchałę i zamilkli.
Już odmieniano talerze i miano obnosić pekeflejsz, od którego woń się rozchodziła przyjemna przez drzwi kredensowe, gdy — o wilku mowa, a wilk za płotem — chłopak przybiegł coś szepnąć do ucha podkomorzemu, ten się zerwał jak siedział z serwetą umocowaną pod brodą, i nie mówiąc nic nikomu, wybiegł co tchu do ganku.
Nie było w tem nic dziwnego, bo nieraz goście i czasu obiadu podążali do Wierzejek, lecz usłyszano certowanie się niezmierne, a że ucichło wszystko, każde słowo tu dochodziło...
— Ale, proszęż acana dobrodzieja — nim koło dopasują, nim bryczka zajdzie, nie czyńże mi tego dyzhonoru, abyś moim kawałkiem chleba szlacheckiego pogardzał... Usilnie proszę...
— Prawdziwie... że...
— Ża krzywdę to uważać będę... obliguję!
— Panie dobrodzieju...
— Suplikuję — nie puszczę... Łyżka barszczu...
I w progu ukazał się Moryś, którego podkomorzy do żony prowadził. Spojrzeli po sobie goście — zdumienie wielkie...
— Czermiński! zaczęto szeptać.
— Nie może być!
— Słowo daję...
Jadącemu panu Maurycemu prawie u wrot Wierzejek koło się rozsypało... Gościnni ludzie podkomorzego, niemal go zmusili zajść do dworu...
Zdumienie było wielkie, szczególniej z powodu świeżej rozmowy; zjawiał się jakby w obronie swojej.
Proboszcz się uśmiechał...
Wnet zrobiono miejsce i — wypadło tak, że nowego gościa posadzono przy pięknej pannie Malwinie...
Wybór nie mógł być szczęśliwszy, bo nikt lepiej nie umiałby był go zabawić od śmiałego dziewczęcia, które w prostocie ducha niczem się nigdy ustraszyć i zmieszać nie dało.
Ani więc imię, ani bogactwo pana Maurycego na obejście się jej wpłynąć nie mogły; śmiałemi oczyma zmierzyła go, uśmiechnęła mu się... i zagadnęła go o wypadek, któremu podkomorstwo winni byli tak miłą niespodziankę.
Młoda, figlarna twarzyczka panny Malwiny, miłe na panu Maurycym uczyniła wrażenie. Szczególniej po obliczu marszałkowej, w które się zwykł był wpatrywać, musiała go uderzyć świeżością swoją i wyrazem niewinnej prostoty.
Moryś żartobliwie zaczął opowiadać o kole i bryczce...
— Winniśmy temu kołu — odezwała się Malwina — że pana poznajemy... inaczej... tylko ze słuchu i wieści o mieszkańcach Rakowiec dowiedzieć się można.
— Przepraszam panią, byłbym w sąsiedztwie złożył wszystkim wizyty, rzekł Maurycy, lecz dotąd ledwieśmy po stracie, jakiej doznaliśmy, mogli się trochę rozpatrzyć i opamiętać...
Zaraz po sztucemięsa, gospodarz korzystając ze zręczności kazał podać kielich kolejny, wstał i wniósł zdrowie szanownego sąsiada i pomyślności całej rodziny...
Wypili wszyscy nie wyjmując Suchywilka — musiał pan Maurycy dziękować, a panna Malwina małym kieliszeczkiem trąciła się z sąsiadem i różowe usta dotknęła do złotego płynu.
— Życzę panu szczęścia! rzekła cicho...
Piła zdrowie i podkomorzyna...
Pierwszy raz w życiu Moryś znajdował się w takiej atmosferze i w podobnem towarzystwie. Uderzała go ta niezmierna serdeczność jakaś, ten ton braterstwa i życzliwości, który tu panował. Świata takiego nie znał ani przeczuwał... nie rozumiał go, lecz mimowolnie czuł się ku niemu sympatycznie pociągniony. Natura jego przypadała dobrze do tej rubaszności wesołej... Rozglądał się ciekawie, przysłuchywał i porównywał mimowoli ze sztywnym, zimnym salonem, w którym królowała marszałkowa.
Wkrótce, po małym przestanku nieco cichszym, który przybycie pana Maurycego wywołało... rozmowa się ożywiła, śmiechy zaczęły odzywać, twarze poweselały... zdrowia pito podżartowując — on sam śmielej spojrzał po twarzach współbiesiadników, i teraz dopiero dopatrzył między nimi, zdziwiony, siedzącego Pierzchałę. Zaniepokoiło go to widocznie... co widząc totumfacki, musiał aż wstać, przecisnąć się po za siedzącymi i wytłómaczyć panu Maurycemu, że wprawdzie po doktora przybył, ale pani Czermińska nie jest tak bardzo cierpiąca. Posłużyła ta wiadomość Morysiowi do śpieszniejszego wyrwania się z tego towarzystwa... o ile to możebnem było, gdy się miało do czynienia z podkomorzym. Posiłkowały mu wybornie żona i panna Malwina, do zatrzymywania raz złapanych gości.
Maurycy, który w tak hałaśliwych i wesołych towarzystwach mało bywał, z razu zmieszany, z pomocą swej miłej sąsiadki, która się nim opiekowała, obył się z wrzawą i tonem szlacheckim rozmowy.
— Wie pani — odezwał się do Malwiny — tu u państwa dziwnie jest wesoło... człowiek się czuje upojony... Nigdy w życiu tak miłego nie spotkałem towarzystwa i w któremby tak wszystkim było swobodnie...
— U wuja mego nigdy nie bywa inaczej — odpowiedziała panna. Oboje oni najszczęśliwsi są, gdy drugich mogą rozruszać i rozweselić. Zdaje się to ich życia celem... Mamy gości codziennie... nawykliśmy do tego... i schodzą nam lata, dzięki Bogu... tak jak pan widzisz — dzień dzisiejszy.
— Tu ludzie przybywać powinni, rozśmiał się Maurycy: jak gdzieindziej jadą dla kuracyi, dla wyleczenie się z melancholii...
— Jeśliby ona kiedy miała i pana napastować — prosimy... odpowiedziała Malwina.
— Z tym warunkiem, że pani się podejmie roli lekarza! rzekł grzecznie Moryś.
— O! ja najmniej podobno mam do tego zdolności — mówiła panna. Najlepszym ordynatorem jest wujaszek...
Zarumieniła się zniżając głos, bo Moryś spojrzał jej w oczy zbyt bystro. Nie była bardzo lękliwa, ale ten wzrok zmieszał ją trochę. Aby to pokryć żywiej na nowo zaczęła rozmowę, a Moryś dał się w nią wciągnąć i łatwo. Żartowali i sprzeczali się trochę o błahe rzeczy, lecz tak dobrze czas siedzenia u stołu zużytkowali, iż wstali jakby starzy znajomi. Z wielu swych usposobień i gustów wyspowiadał się jej p. Maurycy i dowiedział o nich jej zdania. Prawił jej rzeczy pochlebne, rumieniła się trochę, draźniła, i wzajemnie byli z siebie radzi. Uderzyło to nawet wszystkich, że pan Maurycy tak niemal wyłącznie zajął się piękną kuzynką, nie przeszkadzano mu wcale, owszem rada była niezmiernie podkomorzyna, i po obiedzie, zaledwie przez grzeczność odprowadziwszy gościa, nastręczyła mu znowu sposobność przy kawie do przedłużenia rozmowy z Malwiną.
Panna była bardzo śmiała, nie postała jej w głowie żadna myśl zuchwała, któraby ją uczyniła mniej odważną a uważniejszą. Była więc naturalną, i to właśnie podobało się Maurycemu, a nadało jej wdzięk nowy...
Zaraz po kawie, Czermiński musiał pożegnać gospodarzy, zabierając z sobą doktora i Pierzchałę. Odprowadzono go na ganek, gdzie podkomorzy, more antiquo, do strzemiennego kazał opleśniałą wynieść butelkę węgrzyna i zmusił do maleńkiego kieliszeczka.
Moryś wyjechał odurzony tym kipiątkiem, w który wpadł tak dziwnie... Ledwie się bryczka jego odtoczyła od ganku, pan Czesław w wyśmienitym humorze, wrócił z nowym kieliszkiem do pokoju, wypić zdrowie — Malwiny, winszując jej, że tak obcesowo potrafiła sobie zdobyć kawalera, który widocznie był nią zachwycony...
Wymawiała się cała zarumieniona biedna panna, śmiejąc się i protestując — a podkomorzy przy swojem stał...
— Doskonały waćpanna zrobiłaś początek. Szczęść Boże! zawołał... Weselisko sprawię huczne — co się zowie. Tylko trzeba żelazo bić póki gorące. Pan Maurycy musi teraz nam oddać wizytę, pilnujże się asindźka, aby na ten dzień wystąpić piękną, w dobrym humorze i do reszty go oczarować! Bóg widzi — gdyby co do czego przyszło... hopkibym poskoczył na weselu, choć z nogami opuchłemi...
Śmiano się z tych żarcików zwykłych panu Czesławowi.. ale nikt nie brał na seryo grzeczności chłopca, który wywdzięczając za gościnność, miłym dla wszystkich się być starał.
Maurycy powracając z doktorem, dużo mówił o domu Wierzejów, i — choć myślą i sercem był gdzieindziej, pannę znajdował śliczną, a nadewszystko naturalną i miłą.
— To jeszcze nic — rzekł doktor Bobowski — ale ją trzeba znać co to za złote serce i podpora domu. Ona tam pracuje za wszystkich, i bez niej radyby sobie nie dali. Prawdziwa to siostra miłosierdzia dla sierot i chorych... a uśmiech i pogoda nigdy z jej oblicza nie schodzą... Nic że się podobać może — a kto ją zna jak ja — ten czołem przed nią bić musi...
Zastanowiło to pana Maurycego...
— Prawdziwie obudzasz pan ciekawość moją — rzekł do doktora... Nigdym nie sądził, ażeby w naszem sąsiedztwie takie się perły ukrywały...
— Bo panowie z całego sąsiedztwa, dodał Bobowski, znaliście tylko jeden Holmanów... Sama ciekawość powinnaby pobudzić ich do zaznajomienia się i z innemi...
— Byle czasu na to stało, zawołał Maurycy... Mamy tyle do czynienia! Leosia ożenienie, uregulowanie interesów; gospodarstwo... nie wiem kiedy człek spocząć będzie mógł i odetchnąć...
Jakoż w istocie pan Maurycy, choć sobie dobrze przypominał pannę Malwinę i obiecywał dla niej samej pojechać do Wierzejek... długo, bardzo długo zamiaru tego nie mógł przyprowadzić do skutku...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.