Z rozmyślań Polaka/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Z rozmyślań Polaka | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1926 | |
Druk | Jan Świętoński i S-ka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
POLAKA
PARYŻ, POZNAŃ, WILNO, ZAKOPANE.
Gorąca chęć zwalczania przywar naszego społeczeństwa podyktowała mi niniejsze rozmyślania. Byłbym szczęśliwy, gdyby przyczyniły się one choć w najdrobniejszej mierze do usunięcia niektórych naszych wad.
Stanąłem przy wyrobniku, który na taczkach wywoził piasek z rzeki.
— Co? Ciężko? — powiedziałem.
— Wytrzymać można! Człowiek przez osiem godzin tyle piasku wywiezie, ile się da, a potem już tylko odpoczywa. Ale wczoraj pisałem list do córki, która jest w Ameryce, tylko jedną kartkę, a mówię panu, spociłem się, aż woda ze mnie kapała. A pan czem się zajma?
— Piszę artykuły do druku.
— To ciężko — rzekł.
— Powiadam panu, że gdy się jest fabrykantem i ma się pod zarządem kilkuset ludzi, to uczucia serca są wielce szkodliwe. W tym wypadku powinien działać tylko rozum.
— Niechże pan tego nie mówi. Jako czynnik bezpośredni są uczucia serca w takich razach nie wskazane, ale jako domieszka mogą panu jedynie ułatwić stosunek z pracownikami.
— Jako co? Nie rozumiem?
— Jako domieszka, czyli jako serdeczny rozum, lub rozumne serce.
Giełda zrodziła Pożądliwość; Pożądliwość zrodziła Paskarstwo: Paskarstwo zrodziło Głód; Głód zrodził Bezrobocie; Bezrobocie zrodziło Anarchję; Anarchja zrodziła Ogólny Upadek Kraju; Ogólny Upadek Kraju powalił Giełdę i wszystko, co wokoło niej.
Agitatorowi wiecowemu znudziła się agitacja wśród ludzi, więc poszedł do zwierząt.
— Słuchajcie, bobry — rzekł. — Nie bądźcie głupie. Jaknajmniejszy wysiłek, a jaknajwiększy lon. Słuchajcie, co wam powiem.
A bobry na to:
— Odejdź! Nie mamy czasu! Budujemy tamę, ażeby woda nas nie zalała.
Agitator zwrócił się do pszczół:
— Hej, wy, pszczoły! Woszczarki i miodziarki. Zejdźcie się na wiec. Czy wyście powarjowały, że tak bez przerwy pracujecie? Chodźcie-no, ja wam coś powiem o umowach zbiorowych.
A pszczoły na to:
— Odejdź! Nie mamy czasu. Tworzymy wosk, ażeby wyrobić nowe plastry.
Agitator udał się do wiewiórek:
— Wiewióreczki! Przestańcie krzątać się po gałęziach. Dalej, do mnie! Kto to widział, ażeby orać i orać bezustanku? Ja wam objaśnię, co praca, co kapitał.
A wiewiórki na to:
— Odejdź! Nie mamy czasu! Musimy zbierać orzechy na zimę, inaczej pomrzemy z głodu.
Agitator machnął ręką, uśmiechnął się pogardliwie i rzekł:
— Głupie zwierzęta. Nie rozumieją prądów nowoczesnych. Wracam do ludzi. Ci potrafią ocenić moje ideje.
— Proszę ojca — rzekł chłopczyk. — Ja chciałbym być drzewem.
— Dlaczego?
— Drzewo nie potrzebuje pracować, a jest duże i mocne.
— Nie, kochanku. Drzewo ciężko pracuje. W dzień ciągnie z trudem soki z ziemi, w nocy oczyszcza powietrze.
— To chciałbym być rzeką.
— Dlaczego?
— Rzeka jest głęboka, długa i szeroka i nic się nie męczy.
— Nie, kochanku. Rzeka się męczy. Dołem pcha piachy i szlifuje kamienie, górą dźwiga statki parowe, żaglowe, tratwy i czółna.
— W takim razie czem ja musiałbym być, ażeby tylko leżeć i nic nie robić?
Ojciec nie odrzekł ani słowa. Zaprowadził syna do karczmy, gdzie w kącie legł obdarty, bosonogi pijak.
— Tym wyrodkiem społeczeństwa musiałbyś być. Chcesz?
— Jak pan mógł, panie dyrektorze, pozwolić, ażeby w ubiegły czwartek przerwano od południa pracę w fabryce, po to tylko, by wszyscy pracownicy mogli udać się z rodzinami na poobiednią zamiejską majówkę?
— Panie szefie — odparł dyrektor — starałem się wykorzystać dla robotników wyjątkowo pogodny dzień wobec ciągłych deszczów. A zresztą ta poobiednia majówka była przychylnie omawiana w końcu zeszłego, czy na początku bieżącego roku, pomiędzy panem szefem a mną.
— To niemożliwe. Szczególniej jeżeli ma pan na myśli styczeń.
— Dlaczego?
— Bo przecież wie pan doskonale, że od pierwszego stycznia aż do końca marca bawiłem z rodziną na Rivierze.
Nie wiem, czy znanem to jest, iż każdy zmarły, zanim dusza jego dostanie się na tamten świat, musi przejść przez tak zwany zaziemski gabinet badań.
W tym to gabinecie znaleźli się niedawno jednocześnie: Francuz, Włoch, Anglik i Polak.
Duch, badający zmarłych, zapytał Francuza:
— Skąd ty masz tak niepomiernie duże serce?
— Kochałem okrutnie Ojczyznę — odparł Francuz.
— Dobrze — rzekł Duch. — A skąd u ciebie chrypka? — zwrócił się do Włocha.
— Weseliłem się bez przerwy i śpiewałem bezustanku — odrzekł Włoch.
— Dobrze — rzekł Duch. — A ty skąd masz takie ogromne ręce? — zapytał Anglika.
— Ciągnąłem liny okrętowe, dźwigałem paki, a w wolnych chwilach boksowałem się.
— Dobrze — rzekł Duch. — A ty skąd masz taką spuchniętą głowę? — zapytał Polaka.
— Myślałem przez całe swe życie nad pewną niezmiernie ważną kwestją — odrzekł Polak.
— Czy może rozwiązywałeś zagadnienia wszechbytu?
— Nie.
— To może pracowałeś nad sprawami technicznemi?
— Nie.
— Więc od czegóż ci głowa tak spuchła? — krzyknął zniecierpliwiony Duch.
A Polak odparł.
— Od ustawicznego myślenia nad tem, w jaki sposób możnaby otrzymywać jaknajwiększą zapłatę, przy jaknajmniejszym wysiłku.
Pewien Polak modlił się w kościele, błagając Pana Boga o jaki lek na szerzącą się w Polsce nędzę.
Prosił tak gorąco, iż zlitowało się serce Boskie i rzekł Pan:
— Bacz pilnie na ołtarz! Wypiszę tam dla Polaków cudowny środek leczniczy. Gdy go zastosujecie, w lot uczynicie Polskę potężną i bogatą.
Modlący się zwrócił rozradowany wzrok na ołtarz Pański i ujrzał po chwili na tle figury Boskiej, wypisane złocistemi literami jedno zbawcze słowo: Praca.
— Czy nie mógłbyś — odezwał się robotnik do genjalnego inżyniera-konstruktora, pracować tak, jak ja: w znoju i w trudzie, w pocie, w ogniu i w zaduchu, zamiast przebywać w dużej, jasnej sali, kreśląc rysunki na papierku?
Genjalny inżynier nie odpowiedział na razie nic, wyprowadził tylko robotnika po za miasto i rzekł:
Wązką drogą polną, obok rowu, szła gromada ludzi. Na środku drogi leżał olbrzymich rozmiarów kamień i aby iść dróżką, trzeba go było ominąć. Czyniąc to, ludzie tratowali rosnące w polu zboże.
— Czemuż nie chwycicie w kilku, lub w kilkunastu za kamień i nie zepchniecie go do rowu? — zapytał ktoś.
— Co też pan bajdurzy po próżnicy, — odpowiedziano. — Leżało se to kamienisko dziesiątki lat, niech se ta leży i nadal.
— Ależ, ludzie kochani. Przecież obchodząc ten głaz i tratując zboże, czynicie szkodę!
— Alboż to zboże nasze? — odparli i poszli dalej.
— Dwa razy dwa, to cztery — wykładał nauczyciel w szkole.
I jął Kapitał dusić robotnika tak nieznośnie, iż ten, nie mogąc dać sobie rady, udał się do najuczeńszej Głowy i rzekł:
— Co mam uczynić, ażeby walczyć skutecznie z Kapitałem?
Najuczeńsza Głowa zapytała:
— A coś uczynił dotąd?
— Strajkowałem. Kapitał przetrzymał. Spaliłem fabryki, Kapitał je odbudował, zabrałem fabryki na własność, poczem zbankrutowałem i musiałem oddać fabryki Kapitałowi.
Najuczeńsza Głowa pomyślała przez chwilę i rzekła:
— A czy próbowałeś usilną, świadomą celu, a wydajną Pracą, stać się, co do potęgi, równoważnym Kapitałowi?
— Jeszcze nie — odparł robotnik.
— To spróbuj — rzekła najuczeńsza Głowa. — Kapitał skapituluje przed tobą.
Znajomy mój pracuje od lat kilku nad ulepszoną lampą łukową, wciąż bez skutku. Stracił już cały majątek swój, żony i krewnych.
Zapytałem go kiedyś:
— Czy pan posiada odpowiednie przygotowanie naukowe, ażeby sprostać swojemu zadaniu?
— Przygotowanie naukowe? Nie, panie, nie posiadam. Dla wynalazcy nauka jest zbyteczna.
— A czy właśnie brak jej nie jest powodem pańskich niepowodzeń?
— W żadnym wypadku — odparł. — Zresztą powód rzeczywisty znany mi. Odnalazłem go w starym kalendarzu.
— A jakiż to?
Wyobraź pan sobie, pierwsze próby mojego wynalazku rozpocząłem pod datą trzynastego i to w dodatku w piątek.
Spójrz-no pan do gazety — rzekł bogaty właściciel wielu fabryk do swego zaufanego. — Co ten Ford wyrabia? Urządza lekcje tańców dla swoich robotników. Wyobrażam sobie, jakby nasi polscy robotnicy huknęli na nas, gdybyśmy im zaproponowali coś podobnego.
— Nie wiem?
Jakto? pan sądzi, że nasi robotnicy zgodziliby się na komplety taneczne?
— To zależy. Niechno pan sprobuje wypłacać im takie tygodniówki i tej wysokości dywidendy, jakie swoim robotnikom płaci Ford, a zobaczy pan, czy i im się nie zechce wesoło w tańcu poskakać.
Gromada ludzi ścigała biednego obłąkańca. Niektórzy szydzili zeń, inni go drażnili, a większość rzucała weń kamyczkami.
Wśród dokuczającego tłumu zauważyłem dobrego mego znajomego.
— Człowieku! — zawołałem. — Co czynisz? Czy ty się nie wstydzisz?
— Gdybym był sam, tobym się wstydził, ale popatrz, jaka nas tu chmara i na ilu się ludzi te trochę wstydu rozkłada?
— Dlaczego pan nie każe usunąć ze swoich zabudowań fabrycznych tej masy gruzu, tych pajęczyn i dlaczego pan nie przeciwdziała wilgoci?
— Po co? Tak było za mojego dziadka, tak było za ojca, niech będzie i teraz.
— Dlaczego pan nie zmienił swych przestarzałych maszyn roboczych na nowe, nie wprowadził pędu mechanicznego, nie rozszerzył okien, nie urządził wentylacji?
— Po co? Tak było za mojego dziadka, tak za ojca, niech będzie i teraz.
W dwa lata potem.
— Dlaczego pan zbankrutował?
— Przez złość ludzką! Obok mojej fabryki otworzono drugą, tej samej branży, tylko urządzoną zupełnie nowocześnie i dobito mnie. Niecna złość ludzka, nic więcej!
W znajomej mi księgarni spostrzegłem włościanina, który zdawał się być zakłopotany.
Uradowany widokiem kmiotka w oficynie oświaty i kultury, zapytałem:
— A może wam w czem dopomódz, gospodarzu? Ja tu, choć obcy, ale jak swój.
— Ano to widać Pan Bóg mi pana zesłał — odparł chłop. — Kręcę się ta od godziny po tej zatraconej ulicy i aż do tego sklepu zalazłem. Bo to niby potrza mi ze trzy butelczyny spirytusu i ze dwie alembiku i nikaj nie mogę znaleźć magazynu z tem zacnem towarem.
Około pomnika Kopernika w Warszawie przechodziło dwóch posłów Sejmowych z ugrupowań radykalnych.
— Kto to? — zapytał jeden.
— Kopernik, polski astronom i uczony.
— A co on za kulę w ręku trzyma?
— Wszechświat. Od setki lat dnie i noce rozmyśla nad tem zagadnieniem.
Na te słowa pierwszy pan poseł zatrzymał się nagle.
— Wniosę bezwłocznie nagłą interpelację do rządu, ażeby za pomocą urządzenia mechanicznego, kula, którą ten astronom ma w dłoni, wypadała mu automatycznie z rąk po ośmiogodzinnem dniu pracy. Bo pomyśl, kolego, tylko: Polak, który pracuje bezustannie i to na publicznym widoku, co to za szkodliwy i zaraźliwy przykład dla całego społeczeństwa.
Potrzebny mi był pewien adres warszawski. Udałem się do biura adresowego w Ratuszu, nabyłem właściwy blankiet, wypisałem co potrzeba i podałem panience pod literą P.
Szukała mojego adresu bardzo skrupulatnie, przewracała dużo kartek tam i z powrotem, aż podeszła nareszcie do okienka i rzekła:
— Adresu, żądanego przez pana, u nas niema. Pani, nazwiskiem Praca, w Warszawie niezameldowana i najprawdopodobniej nigdy tu nie mieszkała i nie mieszka.
Jakiś przechodzień, zoczywszy dużą szybę w pewnym sklepie, stłukł ją kamieniem. Właściciel sklepu wybiegł na ulicę i zaryczał ze złością do przechodnia:
— Czemużeś mi to uczynił?
— Bo jestem komunistą i uważam, że szklarz też żyć musi.
— A czy ja mógłbym zostać komunistą? — zapytał przechodnia właściciel sklepu.
— Choćby zaraz — odparł tamten.
— Dziękuję — odparł właściciel sklepu i ile sił zaczął tłuc przechodnia, któremu gęba spuchła, jak bania.
— Czemużeś mi to uczynił? — zaryczał bity.
— Bo jestem komunistą i uważam, że felczer też żyć musi.
Istniało pewne biuro rządowe, a w niem około stu pracowników. Nie działo się im zbyt dobrze, ale też i niezupełnie źle, często bowiem słyszało się w biurze śmiech i wesele.
Nagle pewnego dnia, jak nożem uciął. W biurze zapanowała atmosfera posępna. Śmiech i radość ulotniły się.
— Co się tutaj stało? — zapytałem jednego z urzędników, widząc skwaszone miny wokoło.
— Nowa lokatorka zainstalowała się u nas — odpowiedział i zatruła nam całą atmosferę.
— A któż to taki i jak się nazywa?
— To osoba bardzo bliska naczelnika i jego dwóch pomocników. Nazywa się Protekcja.
Mieszkam przy szosie, niedaleko miasta powiatowego i zauważyłem od dni kilku, iż
jednostki ze wsi Niedbałowice, położonej w odległości 32 kilometrów od powiatu, bądź pieszo, bądź furmankami, mijają pojedynczo bezustannie moje domostwo.
— A dokąd wy to tak jedziecie, gospodarzu? — zapytałem jednego z mieszkańców Niedbałowic.
— Do kasy powiatowej z podatkiem. Cała wieś otrzymała nakazy płatnicze i tera wszyscy jadą płacić.
— Hm... A czy nie byłoby lepiej, żebyśta się byli we wsi zwołali, oddali zaufanemu wezwania płatnicze i pieniądze i żeby on załatwił wpłatę odrazu za wieś całą?
— Co też pan za rzeczy gada? A komu by się ta chciało chodzić we wsi od chaty do chaty i zwoływać naród na zebranie? Czy nie lepiej, że każdy sam osobliwie swoje złocisze pięć mil przetarabani i do kasy wniesie?
W chwili gdy zamożny właściciel znacznych zakładów przemysłowych kończył swój smaczny obiad i zabierał się do cygara i czarnej kawy, wszedł jego przyjaciel.
— Napijesz się kawy? — zapytał gospodarz.
— Z przyjemnością. Ho, ho! Doskonała kawa. Ciekaw jestem, czy też twoi robotnicy pili choć raz w życiu taką kawę?
— Taką kawę? Albo ja wiem? Ja nie wiem wogóle, czy oni jadają i co jadają?
— Jakto? Ty nie wiesz, co jadają twoi robotnicy? Czyż to możliwe?
— Najzupełniej. W fabryce jestem zbyt zajęty, żebym miał się tem zajmować, a w domu nic mnie ta cała sprawa nie obchodzi.
Czterech Polaków stało nad belką znacznych rozmiarów. Stali nad nią i kiwali głowami.
— A wy nad czem tak medytujecie? — zapytałem.
— Mamy tę belkę przenieść na przeciwną stronę — odrzekł jeden — ale nam się to pewnie nie uda.
— Dlaczego?
— Ciężka jucha. Każdy z nas już probował i nie mógł uradzić.
— A czyście we czterech też probowali?
Ten, który ze mną rozmawiał, spojrzał na mnie, jak na warjata.
— We czterech? A poco? Szkoda fatygi. Wiadomo — ciężka.
Jegomościa, o którym mówię, zastałem, gdy wyrzynał scyzorykiem litery na ławce w parku publicznym,
— Co pan robi? — zapytałem.
— Uwieczniam się — odrzekł.
— Przecież to własność publiczna?
— Wiem.
— Pan ją niszczy.
— Naturalnie.
— Gdyby tak każdy z publiczności chciał wyciąć swoje inicjały na ławce, nie byłoby wkrótce na czem usiąść.
— Nie przeczę.
— Więc jaka jest przyczyna, że rozumiejąc to wszystko, puszcza pan scyzoryk w ruch?
— Przyczyna? Bardzo prosta. Oto widzi pan, policjant, który pilnuje tutaj porządku, poszedł na drugą stronę ogrodu i tak prędko stamtąd nie wróci.
Brukowano ulicę. Ten, który układa kamienie, zanim wbił który w ziemię, oglądał go skrupulatnie ze wszystkich stron, boków i kantów.
— A co tam jest do obejrzenia na tych kamieniach? — zapytał jakiś jegomość, przyglądający się robocie.
— Co ma być? niema nic.
— To czemu pan tak obraca każdy kamień na wszystkie strony, zanim go pan w ziemię wetknie?
— Głupie pytanie. Gdybym nie kręcił kamieni w ręku, jak przekupka śledzie, tobym zrobił trzy razy więcej roboty dziennie, niż robię, a co komu po takim gwałcie i pośpiechu?
Jestem doktorem medycyny i zajmuję się wielce postępami wiedzy lekarskiej.
W tych dniach zgłosił się do mnie jakiś skromnie odziany człowiek o niezmiernie mądrych oczach i wymienił swoje nazwisko. Był to znany socjolog.
— Panie doktorze — rzekł — czy sprawa transfuzji krwi z osobnika na osobnika zrobiła już znaczne postępy?
— Zrobiła i to duże — odparłem. — Jest to obecnie zabieg niezbyt trudny.
— A czy pan, panie doktorze, chciałby się przysłużyć Polsce, jak nikt dotąd jej się nie przysłużył?
— Ależ z radością — odrzekłem. — Takiej sprawie gotów jestem poświęcić resztę życia.
— To niech pan doktór myśli dnie i noce nad tem, ażeby wynaleźć sposób przenoszenia na naszych rodaków krwi z pszczół lub mrówek.
— Prześliczną suknię ma pani prezesowa dzisiaj na sobie. Co to za pomysł. Te setki drobnych upięć i zakładek!
— To według modelu przysłanego z Paryża. Ale też kosztowała ta sukienka pracy. Ho, ho! Wzięłam na cały tydzień szwaczkę do domu. Szyła bezustannie dnie i noce.
— Musiała się z pewnością porządnie zmęczyć?
— O, tak. Nawet bardzo. W ostatnim dniu, nad ranem, zemdlała przy szyciu. Byłam okrutnie oburzoną.
— Na tego, który przysłał model tak trudny do wykonania?
— E, co znowu! Na tę szyjącą! Czy to słyszane rzeczy? Szwaczka i mdleje!
Sekretarz Dyrekcji dzwoni do lekarza.
— Panie doktorze! Od dziewiątej do dziesiątej dzisiaj u nas oględziny chorych.
Głos z telefonu. — Wiem o tem.
— Ale pan dyrektor prosi, ażeby pan w tym samym czasie odwiedził jego chorego synka, który ma katar.
Głos z telefonu. — Dobrze.
— Ale czy pan zdąży?
Głos z telefonu. — A ilu będzie chorych fabrycznych?
— Zapisanych jest czterdziestu pięciu.
Głos z telefonu. — Czekaj pan: od 9 do 9¾ chłopczyk pana dyrektora, od 9¾ do 10 czterdziestu pięciu tych z fabryki e... głupstwo... zdążę... Powiedz pan panu dyrektorowi, że stawię się u niego punktualnie.
Biuro pośrednictwa pracy poszukuje kilkuset pracowników.
Kolej przychodzi na Iksa.
— Pan bezroboczy?
— Tak.
— Jest praca dla kowala. Zna się pan na kowalstwie?
— Nie! Kuć nie umiem.
— Jest praca dla kosiarza. No, zgoda?
— Nie! Kosić nie umiem.
— Jest praca do koni. Chce pan?
— Nie! Furmanić nie umiem.
— Jest zajęcie do pilnowania lasu z strzelbą w ręku. No jak tam? Bierze pan?
— Nie! Strzelać nie umiem.
— O, z panem to trudna rzecz. A co pan właściwie umie?
— Naprawdę, to ja umiem tylko brać zapomogę rządową dla bezroboczych i tego zajęcia nie radbym porzucać.
— Jaki jest właściwie na całym świecie dział doby pracownika?
— O, to rzecz od dawna ustalona. Doba pracownika dzieli się na osiem godzin pracy, osiem godzin rozrywki i osiem godzin wypoczynku. Coprawda u nas, w Polsce, jest nieco inaczej.
— A jak?
— Doba pracownika polskiego dzieli się na osiem godzin pracy, dwanaście godzin rozrywki i cztery godziny wypoczynku.
— Czyż tego wypoczynku Polak nie ma zamało?
— O nie! Brakujące cztery godziny wypoczynku mieszczą się w ośmiu godzinach pracy.
Przemysłowiec Zet., ulegając konieczności, wybudował dom mieszkalny dla robotników i zaprosił grono znajomych celem oględzin tego domu. Wśród nich był również generalny dyrektor jednego z najpotężniejszych banków stołecznych.
— Panie — rzekł dyrektor banku do przemysłowca. — To mają być mieszkania dla ludzi? Toć to nory, nie pokoje! Bez słońca, bez światła, bez zieleni, bez kwiatka, bez radości.
A przemysłowiec odparł:
— Robotnikowi innego mieszkania niepotrzeba. Dla niego słońce, światło, zieleń i kwiatek zbyteczne. Robotnik przebywa cały dzień w fabryce, a w tej norze sypia tylko.
Na drugi dzień dyrektor generalny zawezwał do siebie szefa wydziału i rzekł:
— Przemysłowcowi Zet. zmniejszać bez przerwy, a niebawem zamknąć zupełnie kredyt. On lada chwila zbankrutuje, bo robotnicy znienawidzą go, jak również i jego fabrykę.
— Cóżeś taki zły?
— Ano, wyobraź sobie, co za historja. Już trzeci dzień chodzę rano o dziewiątej do tego tutaj sklepu, ażeby załatwić pewien znaczny zakup i ani razu mi się to nie udało.
— Dlaczego?
— To pryncypała niema, to kasjerka jeszcze nie przyszła, to klucze od składu pozostawiono w domu...
— A co to za sklep?
— Wytwórnia tabliczek, które w ilości kilkuset sztuk polecono mi porozwieszać w urzędach całego województwa.
— Jakie to tabliczki?
— Pouczające. Z napisami wielce kształcącymi, a więc:
Czas to pieniądz.
Praca wzbogaca.
W porządku i w ścisłości
Bogactwo kraju gości.
i tutaj właśnie w tym sklepie, gdzie temi tabliczkami handlują, nie mogę upolować chwili, ażeby je nabyć.
Ludność Polski, nękana przypadłościami, a nie mogąc sobie poradzić, dotarła wreszcie do jednego ze Świętych, prosząc go o pomoc.
— A co wam tam dolega — zapytał Święty.
— Jest tyfus.
— Na tyfus sposób dam.
— Jest dyfteryt.
— Na dyfteryt sposób dam.
— Jest gruźlica.
— Hm, gruźlica, ale i na nią sposób dam.
— Jest jeszcze jedna ciężka choroba,
— Jaka?
— Niechęć do pracy.
— Na to sposobu odemnie nie potrzebujecie, sami go posiadacie.
— W czem?
— We własnych rękach. Weźcie do nich kije i wygnajcie z waszego grona wszystkich agitatorów, wszelakich partji, a natychmiast niechęć do pracy zniknie.
Umarł Polak i szedł do nieba.
— A skąd to? — Zapytał go Święty Piotr.
— Z Polski.
— A masz ty jakie zasługi?
— Byłem rządny, posłuszny i pracowity.
— A to chodźże tu do nas czemprędzej, kochanku — rzekł Święty Piotr, otwierając szeroko wrota niebieskie. — Tylko, słuchaj, czyżeś ty się przypadkiem nie pomylił? Czy ty istotnie pochodzisz z Polski?