Z rozmyślań Polaka/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Buchner
Tytuł Z rozmyślań Polaka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1926
Druk Jan Świętoński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WŁADYSŁAW BUCHNER
Z ROZMYŚLAŃ
POLAKA






WARSZAWA 1926
SKŁAD GŁÓWNY GEBETHNER i WOLFF
WARSZAWA, KRAKÓW, LUBLIN, ŁÓDŹ,
PARYŻ, POZNAŃ, WILNO, ZAKOPANE.




Druk. Jan Świętoński i S-ka, Warszawa.







PRZEDMOWA.

Gorąca chęć zwalczania przywar naszego społeczeństwa podyktowała mi niniejsze rozmyślania. Byłbym szczęśliwy, gdyby przyczyniły się one choć w najdrobniejszej mierze do usunięcia niektórych naszych wad.

AUTOR




1. PRACA.

Stanąłem przy wyrobniku, który na taczkach wywoził piasek z rzeki.
— Co? Ciężko? — powiedziałem.
— Wytrzymać można! Człowiek przez osiem godzin tyle piasku wywiezie, ile się da, a potem już tylko odpoczywa. Ale wczoraj pisałem list do córki, która jest w Ameryce, tylko jedną kartkę, a mówię panu, spociłem się, aż woda ze mnie kapała. A pan czem się zajma?
— Piszę artykuły do druku.
— To ciężko — rzekł.

— Wytrzymać można. Człowiek przez osiem godzin tyle myśli i napisze, ile się da, a potem już tylko odpoczywa. Ale wczoraj spakowałem i zniosłem z drugiego piętra dużą walizę i mówię wam, spociłem się, aż woda ze mnie kapała.

2. SERCE.

— Powiadam panu, że gdy się jest fabrykantem i ma się pod zarządem kilkuset ludzi, to uczucia serca są wielce szkodliwe. W tym wypadku powinien działać tylko rozum.
— Niechże pan tego nie mówi. Jako czynnik bezpośredni są uczucia serca w takich razach nie wskazane, ale jako domieszka mogą panu jedynie ułatwić stosunek z pracownikami.
— Jako co? Nie rozumiem?
— Jako domieszka, czyli jako serdeczny rozum, lub rozumne serce.

3. ZŁY RACHUNEK.

Giełda zrodziła Pożądliwość; Pożądliwość zrodziła Paskarstwo: Paskarstwo zrodziło Głód; Głód zrodził Bezrobocie; Bezrobocie zrodziło Anarchję; Anarchja zrodziła Ogólny Upadek Kraju; Ogólny Upadek Kraju powalił Giełdę i wszystko, co wokoło niej.

Że też Giełda, której działanie polega wyłącznie na rachubie, nie obliczyła z góry takiego ostatecznego rezultatu?

4. GŁUPIE ZWIERZĘTA.

Agitatorowi wiecowemu znudziła się agitacja wśród ludzi, więc poszedł do zwierząt.
— Słuchajcie, bobry — rzekł. — Nie bądźcie głupie. Jaknajmniejszy wysiłek, a jaknajwiększy lon. Słuchajcie, co wam powiem.
A bobry na to:
— Odejdź! Nie mamy czasu! Budujemy tamę, ażeby woda nas nie zalała.
Agitator zwrócił się do pszczół:
— Hej, wy, pszczoły! Woszczarki i miodziarki. Zejdźcie się na wiec. Czy wyście powarjowały, że tak bez przerwy pracujecie? Chodźcie-no, ja wam coś powiem o umowach zbiorowych.
A pszczoły na to:
— Odejdź! Nie mamy czasu. Tworzymy wosk, ażeby wyrobić nowe plastry.
Agitator udał się do wiewiórek:
— Wiewióreczki! Przestańcie krzątać się po gałęziach. Dalej, do mnie! Kto to widział, ażeby orać i orać bezustanku? Ja wam objaśnię, co praca, co kapitał.
A wiewiórki na to:
— Odejdź! Nie mamy czasu! Musimy zbierać orzechy na zimę, inaczej pomrzemy z głodu.
Agitator machnął ręką, uśmiechnął się pogardliwie i rzekł:
— Głupie zwierzęta. Nie rozumieją prądów nowoczesnych. Wracam do ludzi. Ci potrafią ocenić moje ideje.

5. CHCESZ?

— Proszę ojca — rzekł chłopczyk. — Ja chciałbym być drzewem.
— Dlaczego?
— Drzewo nie potrzebuje pracować, a jest duże i mocne.
— Nie, kochanku. Drzewo ciężko pracuje. W dzień ciągnie z trudem soki z ziemi, w nocy oczyszcza powietrze.
— To chciałbym być rzeką.
— Dlaczego?
— Rzeka jest głęboka, długa i szeroka i nic się nie męczy.
— Nie, kochanku. Rzeka się męczy. Dołem pcha piachy i szlifuje kamienie, górą dźwiga statki parowe, żaglowe, tratwy i czółna.
— W takim razie czem ja musiałbym być, ażeby tylko leżeć i nic nie robić?
Ojciec nie odrzekł ani słowa. Zaprowadził syna do karczmy, gdzie w kącie legł obdarty, bosonogi pijak.
— Tym wyrodkiem społeczeństwa musiałbyś być. Chcesz?

6. MAJÓWKA.

— Jak pan mógł, panie dyrektorze, pozwolić, ażeby w ubiegły czwartek przerwano od południa pracę w fabryce, po to tylko, by wszyscy pracownicy mogli udać się z rodzinami na poobiednią zamiejską majówkę?
— Panie szefie — odparł dyrektor — starałem się wykorzystać dla robotników wyjątkowo pogodny dzień wobec ciągłych deszczów. A zresztą ta poobiednia majówka była przychylnie omawiana w końcu zeszłego, czy na początku bieżącego roku, pomiędzy panem szefem a mną.
— To niemożliwe. Szczególniej jeżeli ma pan na myśli styczeń.
— Dlaczego?
— Bo przecież wie pan doskonale, że od pierwszego stycznia aż do końca marca bawiłem z rodziną na Rivierze.

7. NA TAMTYM ŚWIECIE.

Nie wiem, czy znanem to jest, iż każdy zmarły, zanim dusza jego dostanie się na tamten świat, musi przejść przez tak zwany zaziemski gabinet badań.
W tym to gabinecie znaleźli się niedawno jednocześnie: Francuz, Włoch, Anglik i Polak.
Duch, badający zmarłych, zapytał Francuza:
— Skąd ty masz tak niepomiernie duże serce?
— Kochałem okrutnie Ojczyznę — odparł Francuz.
— Dobrze — rzekł Duch. — A skąd u ciebie chrypka? — zwrócił się do Włocha.
— Weseliłem się bez przerwy i śpiewałem bezustanku — odrzekł Włoch.
— Dobrze — rzekł Duch. — A ty skąd masz takie ogromne ręce? — zapytał Anglika.
— Ciągnąłem liny okrętowe, dźwigałem paki, a w wolnych chwilach boksowałem się.
— Dobrze — rzekł Duch. — A ty skąd masz taką spuchniętą głowę? — zapytał Polaka.
— Myślałem przez całe swe życie nad pewną niezmiernie ważną kwestją — odrzekł Polak.
— Czy może rozwiązywałeś zagadnienia wszechbytu?
— Nie.
— To może pracowałeś nad sprawami technicznemi?
— Nie.
— Więc od czegóż ci głowa tak spuchła? — krzyknął zniecierpliwiony Duch.
A Polak odparł.
— Od ustawicznego myślenia nad tem, w jaki sposób możnaby otrzymywać jaknajwiększą zapłatę, przy jaknajmniejszym wysiłku.

8. CUDOWNY LEK.

Pewien Polak modlił się w kościele, błagając Pana Boga o jaki lek na szerzącą się w Polsce nędzę.
Prosił tak gorąco, iż zlitowało się serce Boskie i rzekł Pan:
— Bacz pilnie na ołtarz! Wypiszę tam dla Polaków cudowny środek leczniczy. Gdy go zastosujecie, w lot uczynicie Polskę potężną i bogatą.
Modlący się zwrócił rozradowany wzrok na ołtarz Pański i ujrzał po chwili na tle figury Boskiej, wypisane złocistemi literami jedno zbawcze słowo: Praca.

9. RÓŻNICA.

— Czy nie mógłbyś — odezwał się robotnik do genjalnego inżyniera-konstruktora, pracować tak, jak ja: w znoju i w trudzie, w pocie, w ogniu i w zaduchu, zamiast przebywać w dużej, jasnej sali, kreśląc rysunki na papierku?
Genjalny inżynier nie odpowiedział na razie nic, wyprowadził tylko robotnika po za miasto i rzekł:

— Spójrz na tę czarną, twardą rolę orną, jak w ciężkim znoju i trudzie mozolnie pracuje, ażeby wydać płód jadalny i spójrz na te chmury w przestworzu, jak lekko płyną i swobodnie. Gdyby chmura nie dała ziemi dżdżu, ziemia uschłaby i przestałaby rodzić. Otóż zrozum, przyjacielu: rola orna nie może być chmurą, ani chmura ziemią.

10. KAMIEŃ.

Wązką drogą polną, obok rowu, szła gromada ludzi. Na środku drogi leżał olbrzymich rozmiarów kamień i aby iść dróżką, trzeba go było ominąć. Czyniąc to, ludzie tratowali rosnące w polu zboże.
— Czemuż nie chwycicie w kilku, lub w kilkunastu za kamień i nie zepchniecie go do rowu? — zapytał ktoś.
— Co też pan bajdurzy po próżnicy, — odpowiedziano. — Leżało se to kamienisko dziesiątki lat, niech se ta leży i nadal.
— Ależ, ludzie kochani. Przecież obchodząc ten głaz i tratując zboże, czynicie szkodę!
— Alboż to zboże nasze? — odparli i poszli dalej.

11. DWA RAZY DWA.

— Dwa razy dwa, to cztery — wykładał nauczyciel w szkole.

— Nie, proszę pana — odezwał się mały Stasiek. — Tatuś wrócił wczoraj z wiecu i powiedział nam, że jeden poseł komunista nauczał, iż dwa razy dwa właściciela fabryki, to dziewięć, a dwa razy dwa robociarza, to trzy.

12. WALKA.

I jął Kapitał dusić robotnika tak nieznośnie, iż ten, nie mogąc dać sobie rady, udał się do najuczeńszej Głowy i rzekł:
— Co mam uczynić, ażeby walczyć skutecznie z Kapitałem?
Najuczeńsza Głowa zapytała:
— A coś uczynił dotąd?
— Strajkowałem. Kapitał przetrzymał. Spaliłem fabryki, Kapitał je odbudował, zabrałem fabryki na własność, poczem zbankrutowałem i musiałem oddać fabryki Kapitałowi.
Najuczeńsza Głowa pomyślała przez chwilę i rzekła:
— A czy próbowałeś usilną, świadomą celu, a wydajną Pracą, stać się, co do potęgi, równoważnym Kapitałowi?
— Jeszcze nie — odparł robotnik.
— To spróbuj — rzekła najuczeńsza Głowa. — Kapitał skapituluje przed tobą.

13. POWÓD.

Znajomy mój pracuje od lat kilku nad ulepszoną lampą łukową, wciąż bez skutku. Stracił już cały majątek swój, żony i krewnych.
Zapytałem go kiedyś:
— Czy pan posiada odpowiednie przygotowanie naukowe, ażeby sprostać swojemu zadaniu?
— Przygotowanie naukowe? Nie, panie, nie posiadam. Dla wynalazcy nauka jest zbyteczna.
— A czy właśnie brak jej nie jest powodem pańskich niepowodzeń?
— W żadnym wypadku — odparł. — Zresztą powód rzeczywisty znany mi. Odnalazłem go w starym kalendarzu.
— A jakiż to?
Wyobraź pan sobie, pierwsze próby mojego wynalazku rozpocząłem pod datą trzynastego i to w dodatku w piątek.

14. TAŃCE.

Spójrz-no pan do gazety — rzekł bogaty właściciel wielu fabryk do swego zaufanego. — Co ten Ford wyrabia? Urządza lekcje tańców dla swoich robotników. Wyobrażam sobie, jakby nasi polscy robotnicy huknęli na nas, gdybyśmy im zaproponowali coś podobnego.
— Nie wiem?
Jakto? pan sądzi, że nasi robotnicy zgodziliby się na komplety taneczne?
— To zależy. Niechno pan sprobuje wypłacać im takie tygodniówki i tej wysokości dywidendy, jakie swoim robotnikom płaci Ford, a zobaczy pan, czy i im się nie zechce wesoło w tańcu poskakać.

15. TŁUM.

Gromada ludzi ścigała biednego obłąkańca. Niektórzy szydzili zeń, inni go drażnili, a większość rzucała weń kamyczkami.
Wśród dokuczającego tłumu zauważyłem dobrego mego znajomego.
— Człowieku! — zawołałem. — Co czynisz? Czy ty się nie wstydzisz?
— Gdybym był sam, tobym się wstydził, ale popatrz, jaka nas tu chmara i na ilu się ludzi te trochę wstydu rozkłada?

16. ZŁOŚĆ LUDZKA.

— Dlaczego pan nie każe usunąć ze swoich zabudowań fabrycznych tej masy gruzu, tych pajęczyn i dlaczego pan nie przeciwdziała wilgoci?
— Po co? Tak było za mojego dziadka, tak było za ojca, niech będzie i teraz.
— Dlaczego pan nie zmienił swych przestarzałych maszyn roboczych na nowe, nie wprowadził pędu mechanicznego, nie rozszerzył okien, nie urządził wentylacji?
— Po co? Tak było za mojego dziadka, tak za ojca, niech będzie i teraz.
W dwa lata potem.
— Dlaczego pan zbankrutował?
— Przez złość ludzką! Obok mojej fabryki otworzono drugą, tej samej branży, tylko urządzoną zupełnie nowocześnie i dobito mnie. Niecna złość ludzka, nic więcej!

17. OŚWIATA.

W znajomej mi księgarni spostrzegłem włościanina, który zdawał się być zakłopotany.
Uradowany widokiem kmiotka w oficynie oświaty i kultury, zapytałem:
— A może wam w czem dopomódz, gospodarzu? Ja tu, choć obcy, ale jak swój.
— Ano to widać Pan Bóg mi pana zesłał — odparł chłop. — Kręcę się ta od godziny po tej zatraconej ulicy i aż do tego sklepu zalazłem. Bo to niby potrza mi ze trzy butelczyny spirytusu i ze dwie alembiku i nikaj nie mogę znaleźć magazynu z tem zacnem towarem.

18. ZŁY PRZYKŁAD.

Około pomnika Kopernika w Warszawie przechodziło dwóch posłów Sejmowych z ugrupowań radykalnych.
— Kto to? — zapytał jeden.
— Kopernik, polski astronom i uczony.
— A co on za kulę w ręku trzyma?
— Wszechświat. Od setki lat dnie i noce rozmyśla nad tem zagadnieniem.
Na te słowa pierwszy pan poseł zatrzymał się nagle.
— Wniosę bezwłocznie nagłą interpelację do rządu, ażeby za pomocą urządzenia mechanicznego, kula, którą ten astronom ma w dłoni, wypadała mu automatycznie z rąk po ośmiogodzinnem dniu pracy. Bo pomyśl, kolego, tylko: Polak, który pracuje bezustannie i to na publicznym widoku, co to za szkodliwy i zaraźliwy przykład dla całego społeczeństwa.

19. NIEZAMELDOWANA.

Potrzebny mi był pewien adres warszawski. Udałem się do biura adresowego w Ratuszu, nabyłem właściwy blankiet, wypisałem co potrzeba i podałem panience pod literą P.
Szukała mojego adresu bardzo skrupulatnie, przewracała dużo kartek tam i z powrotem, aż podeszła nareszcie do okienka i rzekła:
— Adresu, żądanego przez pana, u nas niema. Pani, nazwiskiem Praca, w Warszawie niezameldowana i najprawdopodobniej nigdy tu nie mieszkała i nie mieszka.

20. KOMUNIŚCI.

Jakiś przechodzień, zoczywszy dużą szybę w pewnym sklepie, stłukł ją kamieniem. Właściciel sklepu wybiegł na ulicę i zaryczał ze złością do przechodnia:
— Czemużeś mi to uczynił?
— Bo jestem komunistą i uważam, że szklarz też żyć musi.
— A czy ja mógłbym zostać komunistą? — zapytał przechodnia właściciel sklepu.
— Choćby zaraz — odparł tamten.
— Dziękuję — odparł właściciel sklepu i ile sił zaczął tłuc przechodnia, któremu gęba spuchła, jak bania.
— Czemużeś mi to uczynił? — zaryczał bity.
— Bo jestem komunistą i uważam, że felczer też żyć musi.

21. W BIURZE.

Istniało pewne biuro rządowe, a w niem około stu pracowników. Nie działo się im zbyt dobrze, ale też i niezupełnie źle, często bowiem słyszało się w biurze śmiech i wesele.
Nagle pewnego dnia, jak nożem uciął. W biurze zapanowała atmosfera posępna. Śmiech i radość ulotniły się.
— Co się tutaj stało? — zapytałem jednego z urzędników, widząc skwaszone miny wokoło.
— Nowa lokatorka zainstalowała się u nas — odpowiedział i zatruła nam całą atmosferę.
— A któż to taki i jak się nazywa?
— To osoba bardzo bliska naczelnika i jego dwóch pomocników. Nazywa się Protekcja.

22. ORGANIZACJA.

Mieszkam przy szosie, niedaleko miasta powiatowego i zauważyłem od dni kilku, iż jednostki ze wsi Niedbałowice, położonej w odległości 32 kilometrów od powiatu, bądź pieszo, bądź furmankami, mijają pojedynczo bezustannie moje domostwo.
— A dokąd wy to tak jedziecie, gospodarzu? — zapytałem jednego z mieszkańców Niedbałowic.
— Do kasy powiatowej z podatkiem. Cała wieś otrzymała nakazy płatnicze i tera wszyscy jadą płacić.
— Hm... A czy nie byłoby lepiej, żebyśta się byli we wsi zwołali, oddali zaufanemu wezwania płatnicze i pieniądze i żeby on załatwił wpłatę odrazu za wieś całą?
— Co też pan za rzeczy gada? A komu by się ta chciało chodzić we wsi od chaty do chaty i zwoływać naród na zebranie? Czy nie lepiej, że każdy sam osobliwie swoje złocisze pięć mil przetarabani i do kasy wniesie?

23. NIE WIE.

W chwili gdy zamożny właściciel znacznych zakładów przemysłowych kończył swój smaczny obiad i zabierał się do cygara i czarnej kawy, wszedł jego przyjaciel.
— Napijesz się kawy? — zapytał gospodarz.
— Z przyjemnością. Ho, ho! Doskonała kawa. Ciekaw jestem, czy też twoi robotnicy pili choć raz w życiu taką kawę?
— Taką kawę? Albo ja wiem? Ja nie wiem wogóle, czy oni jadają i co jadają?
— Jakto? Ty nie wiesz, co jadają twoi robotnicy? Czyż to możliwe?
— Najzupełniej. W fabryce jestem zbyt zajęty, żebym miał się tem zajmować, a w domu nic mnie ta cała sprawa nie obchodzi.

24. SOLIDARNOŚĆ.

Czterech Polaków stało nad belką znacznych rozmiarów. Stali nad nią i kiwali głowami.
— A wy nad czem tak medytujecie? — zapytałem.
— Mamy tę belkę przenieść na przeciwną stronę — odrzekł jeden — ale nam się to pewnie nie uda.
— Dlaczego?
— Ciężka jucha. Każdy z nas już probował i nie mógł uradzić.
— A czyście we czterech też probowali?
Ten, który ze mną rozmawiał, spojrzał na mnie, jak na warjata.
— We czterech? A poco? Szkoda fatygi. Wiadomo — ciężka.

25. PRZYCZYNA.

Jegomościa, o którym mówię, zastałem, gdy wyrzynał scyzorykiem litery na ławce w parku publicznym,
— Co pan robi? — zapytałem.
— Uwieczniam się — odrzekł.
— Przecież to własność publiczna?
— Wiem.
— Pan ją niszczy.
— Naturalnie.
— Gdyby tak każdy z publiczności chciał wyciąć swoje inicjały na ławce, nie byłoby wkrótce na czem usiąść.
— Nie przeczę.
— Więc jaka jest przyczyna, że rozumiejąc to wszystko, puszcza pan scyzoryk w ruch?
— Przyczyna? Bardzo prosta. Oto widzi pan, policjant, który pilnuje tutaj porządku, poszedł na drugą stronę ogrodu i tak prędko stamtąd nie wróci.

26. PO CO?

Brukowano ulicę. Ten, który układa kamienie, zanim wbił który w ziemię, oglądał go skrupulatnie ze wszystkich stron, boków i kantów.
— A co tam jest do obejrzenia na tych kamieniach? — zapytał jakiś jegomość, przyglądający się robocie.
— Co ma być? niema nic.
— To czemu pan tak obraca każdy kamień na wszystkie strony, zanim go pan w ziemię wetknie?
— Głupie pytanie. Gdybym nie kręcił kamieni w ręku, jak przekupka śledzie, tobym zrobił trzy razy więcej roboty dziennie, niż robię, a co komu po takim gwałcie i pośpiechu?

27. U LEKARZA.

Jestem doktorem medycyny i zajmuję się wielce postępami wiedzy lekarskiej.
W tych dniach zgłosił się do mnie jakiś skromnie odziany człowiek o niezmiernie mądrych oczach i wymienił swoje nazwisko. Był to znany socjolog.
— Panie doktorze — rzekł — czy sprawa transfuzji krwi z osobnika na osobnika zrobiła już znaczne postępy?
— Zrobiła i to duże — odparłem. — Jest to obecnie zabieg niezbyt trudny.
— A czy pan, panie doktorze, chciałby się przysłużyć Polsce, jak nikt dotąd jej się nie przysłużył?
— Ależ z radością — odrzekłem. — Takiej sprawie gotów jestem poświęcić resztę życia.
— To niech pan doktór myśli dnie i noce nad tem, ażeby wynaleźć sposób przenoszenia na naszych rodaków krwi z pszczół lub mrówek.

28. NA RAUCIE.

— Prześliczną suknię ma pani prezesowa dzisiaj na sobie. Co to za pomysł. Te setki drobnych upięć i zakładek!
— To według modelu przysłanego z Paryża. Ale też kosztowała ta sukienka pracy. Ho, ho! Wzięłam na cały tydzień szwaczkę do domu. Szyła bezustannie dnie i noce.
— Musiała się z pewnością porządnie zmęczyć?
— O, tak. Nawet bardzo. W ostatnim dniu, nad ranem, zemdlała przy szyciu. Byłam okrutnie oburzoną.
— Na tego, który przysłał model tak trudny do wykonania?
— E, co znowu! Na tę szyjącą! Czy to słyszane rzeczy? Szwaczka i mdleje!

29. ZDĄŻY.

Sekretarz Dyrekcji dzwoni do lekarza.
— Panie doktorze! Od dziewiątej do dziesiątej dzisiaj u nas oględziny chorych.
Głos z telefonu. — Wiem o tem.
— Ale pan dyrektor prosi, ażeby pan w tym samym czasie odwiedził jego chorego synka, który ma katar.
Głos z telefonu. — Dobrze.
— Ale czy pan zdąży?
Głos z telefonu. — A ilu będzie chorych fabrycznych?
— Zapisanych jest czterdziestu pięciu.
Głos z telefonu. — Czekaj pan: od 9 do 9¾ chłopczyk pana dyrektora, od 9¾ do 10 czterdziestu pięciu tych z fabryki e... głupstwo... zdążę... Powiedz pan panu dyrektorowi, że stawię się u niego punktualnie.

30. CO ON UMIE?

Biuro pośrednictwa pracy poszukuje kilkuset pracowników.
Kolej przychodzi na Iksa.
— Pan bezroboczy?
— Tak.
— Jest praca dla kowala. Zna się pan na kowalstwie?
— Nie! Kuć nie umiem.
— Jest praca dla kosiarza. No, zgoda?
— Nie! Kosić nie umiem.
— Jest praca do koni. Chce pan?
— Nie! Furmanić nie umiem.
— Jest zajęcie do pilnowania lasu z strzelbą w ręku. No jak tam? Bierze pan?
— Nie! Strzelać nie umiem.
— O, z panem to trudna rzecz. A co pan właściwie umie?
— Naprawdę, to ja umiem tylko brać zapomogę rządową dla bezroboczych i tego zajęcia nie radbym porzucać.

31. NASZ PODZIAŁ.

— Jaki jest właściwie na całym świecie dział doby pracownika?
— O, to rzecz od dawna ustalona. Doba pracownika dzieli się na osiem godzin pracy, osiem godzin rozrywki i osiem godzin wypoczynku. Coprawda u nas, w Polsce, jest nieco inaczej.
— A jak?
— Doba pracownika polskiego dzieli się na osiem godzin pracy, dwanaście godzin rozrywki i cztery godziny wypoczynku.
— Czyż tego wypoczynku Polak nie ma zamało?
— O nie! Brakujące cztery godziny wypoczynku mieszczą się w ośmiu godzinach pracy.

32. NIENAWIŚĆ.

Przemysłowiec Zet., ulegając konieczności, wybudował dom mieszkalny dla robotników i zaprosił grono znajomych celem oględzin tego domu. Wśród nich był również generalny dyrektor jednego z najpotężniejszych banków stołecznych.
— Panie — rzekł dyrektor banku do przemysłowca. — To mają być mieszkania dla ludzi? Toć to nory, nie pokoje! Bez słońca, bez światła, bez zieleni, bez kwiatka, bez radości.
A przemysłowiec odparł:
— Robotnikowi innego mieszkania niepotrzeba. Dla niego słońce, światło, zieleń i kwiatek zbyteczne. Robotnik przebywa cały dzień w fabryce, a w tej norze sypia tylko.
Na drugi dzień dyrektor generalny zawezwał do siebie szefa wydziału i rzekł:
— Przemysłowcowi Zet. zmniejszać bez przerwy, a niebawem zamknąć zupełnie kredyt. On lada chwila zbankrutuje, bo robotnicy znienawidzą go, jak również i jego fabrykę.

33. ZASADY I CZYNY.

— Cóżeś taki zły?
— Ano, wyobraź sobie, co za historja. Już trzeci dzień chodzę rano o dziewiątej do tego tutaj sklepu, ażeby załatwić pewien znaczny zakup i ani razu mi się to nie udało.
— Dlaczego?
— To pryncypała niema, to kasjerka jeszcze nie przyszła, to klucze od składu pozostawiono w domu...
— A co to za sklep?
— Wytwórnia tabliczek, które w ilości kilkuset sztuk polecono mi porozwieszać w urzędach całego województwa.
— Jakie to tabliczki?
— Pouczające. Z napisami wielce kształcącymi, a więc:

Czas to pieniądz.
Praca wzbogaca.
W porządku i w ścisłości
Bogactwo kraju gości.

i tutaj właśnie w tym sklepie, gdzie temi tabliczkami handlują, nie mogę upolować chwili, ażeby je nabyć.

34. SPOSÓB.

Ludność Polski, nękana przypadłościami, a nie mogąc sobie poradzić, dotarła wreszcie do jednego ze Świętych, prosząc go o pomoc.
— A co wam tam dolega — zapytał Święty.
— Jest tyfus.
— Na tyfus sposób dam.
— Jest dyfteryt.
— Na dyfteryt sposób dam.
— Jest gruźlica.
— Hm, gruźlica, ale i na nią sposób dam.
— Jest jeszcze jedna ciężka choroba,
— Jaka?
— Niechęć do pracy.
— Na to sposobu odemnie nie potrzebujecie, sami go posiadacie.
— W czem?
— We własnych rękach. Weźcie do nich kije i wygnajcie z waszego grona wszystkich agitatorów, wszelakich partji, a natychmiast niechęć do pracy zniknie.

35. U WRÓT NIEBIESKICH.

Umarł Polak i szedł do nieba.
— A skąd to? — Zapytał go Święty Piotr.
— Z Polski.
— A masz ty jakie zasługi?
— Byłem rządny, posłuszny i pracowity.
— A to chodźże tu do nas czemprędzej, kochanku — rzekł Święty Piotr, otwierając szeroko wrota niebieskie. — Tylko, słuchaj, czyżeś ty się przypadkiem nie pomylił? Czy ty istotnie pochodzisz z Polski?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Buchner.