Za mgłą/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Za mgłą |
Podtytuł | Obraz z życia wiejskiego |
Wydawca | Księgarnia A. G. Dubowskiego |
Data wyd. | 1899 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bardzo wczesnym rankiem, ledwie że dzień robić się zaczął, pan Seweryn z synem wyjeżdżali na wielkie polowanie do pana Topaza; towarzyszył im doktor, który przyjechał poprzedniego dnia wieczorem umyślnie po to, aby razem, w towarzystwie, na tę wyprawę się udać. Obszerne, wygodne sanie ciągnęła para rosłych, doskonałych koni; mróz zelżał trochę, powietrze było ciche, prawie bez wiatru.
Doktor rozglądał się dokoła.
— Abyśmy się nie spóźnili, panie Sewerynie — rzekł.
— Niech doktor będzie spokojny, stawimy się na czas; droga doskonała, a koniska wypoczęte. Czy doznajesz pan zawsze pewnego rodzaju gorączki przed polowaniem?
— Wyrosłem już z tego, ale z zasady nie lubię się spóźniać. Jestem inwalidem, lecz nie chcę być maruderem; przytem, szczerze mówiąc, to polowanie bardzo mnie zaciekawia. Radbym zobaczyć coprędzej owych sportsmanów.
— Zobaczysz ich wkrótce, doktorze, ale pilnuj się na stanowisku, bo bywają na takich polowaniach wypadki. Kto wie, czy nie zaproszono cię w przewidywaniu, że możesz być potrzebny?
— Dajże pokój, panie Sewerynie — rzekł staruszek, trochę urażony. — Zaproszono mnie, bo jestem dobrym myśliwym i do pewnego stopnia z tego słynę; zaś sława, którą zdobyłem jako lekarz, już przebrzmiała. Gdyby Topazowi przyszło na myśl, że obecność chirurga może być potrzebną, to wezwałby którego z młodszych i używających większej wziętości, niż ja.
— Wybacz, kochany doktorze — rzekł pan Seweryn. — Tak mówisz, jak gdybyś czuł się obrażonym, a ja przecież nie miałem zamiaru.
— Ja się też nie obrażam, ale mi przykro, że mi to moje nieszczęśliwe doktorstwo jeszcze na polowaniu wspominacie. Lekarzem byłem i jestem przy chorym, ale w kniei zaliczam się do myśliwych i to w lepszym stylu. I trzeba wam wiedzieć, że gdybym był takim lekarzem, jakim jestem myśliwym, to nie siedziałbym w nędznej żydowskiej mieścinie, lecz miałbym katedrę, klinikę i asystentów. Wierzcie lub nie, ale to jest moje głębokie przekonanie.
— Ależ tak, tak, bez wątpienia.
— I niech się wam nie zdaje, że jestem tylko empiryk, nie! Proszę zobaczyć moją bibliotekę! Znajdziecie w niej sto kilkadziesiąt dzieł, traktujących o myśliwstwie, dzieł w różnych językach i z różnych epok.
— Z książki dzika nie zabije.
— Co za pogląd! Jużci, że nie zabija książka zwierzyny, ale rozszerza horyzont pojęć, uczy, jak polowano w różnych czasach, jakich używano sposobów na zwierza, jakiej broni, zapoznaje z obyczajami mieszkańców lasu, z ich naturą. Czy pan tego nie uznajesz, do licha?
— Ależ uznaję, uznaję.
— Więc czemuż?...
— Doktor bo gorączka jesteś i zaraz bierzesz do serca. Zakład trzymam, że posądzasz mnie o jakieś alluzye do tego koziełka, do którego spudłowałeś tak fatalnie u mnie w lesie przed czterema laty.
— To było co innego!
— Koziełek, doskonale pamiętam.
— Co innego! Nie koziełek, tylko cudza strzelba, którą wziąłem przez pomyłkę. Szturmak jakiś z pod ciemnej gwiazdy, gruchot. Wziąłem przez pomyłkę i stało się to, co mi się nigdy nie zdarza.
— Koziełek poszedł dalej.
— A poszedł — rzekł doktor, zapalając się — poszedł, to prawda; spudłowałem, to także prawda; ale trzeba uwzględnić okoliczności. Przypominasz pan sobie, że to było w trzecim miocie, po śniadaniu.
— Zdaje się.
— Nie zdaje się, lecz z pewnością. Jedliśmy bigos. Później w pośpiechu, strzelby leżały na saniach, wziąłem cudzą. Stanęliśmy na stanowiskach; ledwie psy zagrały, wypada wprost na mnie ów koziełek! Oczywiście strzelam, dym zakrył mi go chwilowo. Jestem pewny, że leży, tymczasem... strzeliłem drugi raz... i dopiero spostrzegłem się wówczas, że zamiast mojej pysznej, nieocenionej strzelby, mam w ręku cudzą, jakiś grat szkaradny. Tak, kochany panie Sewerynie.
— Spudłowałeś... każdemu się przytrafi.
— Nie spudłować, tylko broń zamienić. To zdarzenie, wypadek, traf. Gdybym był miał w ręku moją wypróbowaną i niezawodną dubeltówkę...
— No, zapewne. Powetuje to doktor dzisiaj, w tych lasach zwierzyny nie brak.
— Alboż ja nie znam tych lasów! Polowałem w nich kilka razy, jeszcze za poprzedniego właściciela i dawniej. Niema co mówić, piękne lasy i zakonserwowane. Tak się jakoś szczęśliwie składało, że majątek był ciągle w rękach ludzi zamożnych, więc lasów nie wycięto i nie zniszczono. A pan Hipolit myśliwy? — dodał, zwracając się do młodego człowieka.
— O tyle, o ile, panie doktorze.
— To jest jak?
— Wogóle nie miałem sposobności polować dużo, więc nie mam prawa do tytułu myśliwego; strzelać jednak jako tako umiem, kilka polowań widziałem, więc nie jestem zupełnym nowicyuszem i obskurantem w tym sporcie. Dlatego też odpowiedziałem: o tyle, o ile.
— Bardzo słusznie. Ażeby mieć prawo do tytułu dobrego myśliwego, trzeba na nie zarobić długoletnią praktyką, doświadczeniem i, chociaż pan Seweryn tego nie uznaje, zgłębieniem teoryi, zasad. Na to, jako człowiek młody, masz pan czas i możesz dojść do znakomitych rezultatów, przy zamiłowaniu, które, jak sądzę, musisz mieć wrodzone.
— Nie bardzo.
— Co?! Nie masz pan zamiłowania, nie zajmuje cię polowanie, nie nęci, nie roznamiętnia?
— Nie.
— Więc pocóż jedziesz z nami?
— Dla przepędzenia czasu, dla towarzystwa, wreszcie trochę i dla polowania; kładę nacisk, że tylko trochę. Czasem taka rozrywka jest dobra, ale żeby jej oddawać się całą duszą, trzeba szczególnego zamiłowania, którego, przyznaję szczerze, nie posiadam.
Doktor brwi zmarszczył.
— Co za młodzież szczególna! — rzekł — polować nie lubi!
— Może to tylko mój Hipolit — odrzekł pan Seweryn. — Nie miał on czasu rozmiłować się w tem.
— Taki sam, kubek w kubek, jest i Janek, synowiec pana Piotra. Toleruje on polowanie, dla przepędzenia czasu, dla towarzystwa, tak sobie... Pyszne jest to: tak sobie. Taka obojętność! Jeżeli tak dalej pójdzie, to chyba jedynie żydzi polować będą.
— Dlaczego stawiać takie horoskopy? Ja mam takie upodobania, kto inny ma inne. Beze mnie jednego, a choćby i bez pana Jana, sport myśliwski nie zginie i nie zbraknie mu amatorów. Czy, proszę ojca, pan Jan będzie na dzisiejszych łowach?
— Będzie z pewnością. Przypuszczam, że go już zastaniemy; on ma znacznie krótszą drogę, niż my.
Zaproszeni przez pana Topaza myśliwi zebrać się mieli w lesie, w domku leśniczego. Domek ten znajdował się na obszernej polanie, na której rosło kilkanaście dębów. Na dziedzińcu było już gwarno. Uwijała się służba, gajowi przychodzili po dyspozycye, które wydawał tubalnym głosem nadleśny, mężczyzna kolosalnego wzrostu, barczysty, z ogromnymi wąsami i krótko przystrzyżoną brodą.
Był już na leśniczówce i pan Topaz, aby osobiście dopilnować, czy przygotowania skończone i czy wszystko gotowe na przyjęcie gości.
Wstał tego dnia rano — i zaraz, przywdziawszy kostium myśliwski, pojechał do lasu. Miał na sobie kurtkę popielatą, podszytą kosztownem futrem, na nogach kamasze do kolan, zapinane na guziki, pas myśliwski z ładownicą, w której nie było ani jednego naboju, a na głowie kapelusz fantazyjny z miękkiego filcu z piórem.
Znać było po nim, że wczesne wstanie i myśl o urządzeniu wspaniałych łowów zmęczyły go niezmiernie, gdyż poziewał ciągle i wyglądał nie jak myśliwy, wybierający się na łowy, lecz jak pacyent z gabinetu dentysty. Ale „noblesse oblige” — ta myśl podtrzymywała w nim ducha i energię. Wydawał dyspozycye kucharzowi, śniadanie miało być w lesie, zapowiadał lokajom, żeby pamiętali o zaimprowizowanem niby nakryciu, a nadleśnego zarzucał coraz nowemi pytaniami:
— Panie Szulc — nadleśny był Niemiec z pochodzenia, — panie Szulc, ja chcę, żeby było dużo zwierzyny.
— Będzie, panie baronie.
— A jeżeli ona ucieknie?
— Pójdzie wprost na strzelców.
— Skąd pan to może wiedzieć?
— Wiem, panie baronie.
— Jednak... ja się boję. Zwierzęta mają różne...
— To już moja rzecz, niech pan baron będzie spokojny. Zwierzyna pójdzie tam, gdzie my jej pójść każemy. Czy pan baron życzy sobie wyróżnić szczególnie kogo z panów myśliwych?
— Wyróżnić?
— To jest postawić go na takiem stanowisku, aby miał do czego strzelać i żeby co zabił.
— Niech wszyscy strzelają, niech wszyscy zabijają, od tego jest polowanie.
— Dobrze, panie baronie, wszystko będzie podług życzenia pańskiego i jestem pewny, że myśliwi będą zadowoleni.
— Z góry dziękuję, panie Szulc, wiem, że pan jesteś majster od takich rzeczy.
Leśniczy skłonił się, odszedł, ale po chwili wrócił.
— Jeszcze słówko, panie baronie, chciałem zapytać: od czego zaczniemy polowanie?
— No, ja sądzę, że polowanie zaczyna się od polowania.
— I to prawda, ale jest taka rzecz: Możnaby jutro założyć na zające i kozły, a dziś spróbować lepszej zabawy. Mam upatrzonego dzika, panie baronie.
— Czy pan zwaryowałeś, panie Szulc? czy pan masz źle w głowie? Lepsze miałem wyobrażenie o pańskim rozsądku.
— A cóż złego?
— Ja nie chcę słyszeć o dziku, każ go pan wypędzić z mego lasu, niech on się wcale nie pokazuje. Zaprosiłem gości na polowanie, ale nie na nieszczęście. Rozumiesz pan to, panie Szulc?
— Rozumiem, i stanie się podług rozkazu pana barona, ale ośmielam się zwrócić uwagę, że tutejsi myśliwi byliby bardzo kontenci, a sądzę, że i warszawscy także.
— Ale ja nie byłbym kontent! Ja! Przecież mam prawo dysponować; mój las, moje polowanie, mój dzik. Otóż ja go widzieć nie chcę; słyszy pan? ja nie chcę!
— Stanie się podług rozkazu pana barona.
Pan Topaz, po odejściu nadleśnego, wzruszył ramionami i pomyślał, że byłoby zbrodnią narażać się, oraz narażać gości na niebezpieczeństwo. Niejednokrotnie słyszał i czytał o wypadkach na tego rodzaju polowaniach i nie mógł się powstrzymać od ironicznego uśmiechu na myśl, że zapraszanie na niebezpieczne łowy, na których można stracić życie lub zdrowie, to jest stara gościnność! Ładna gościnność, ładny bal, prowadzący do łóżka lub na cmentarz!
Goście zaczęli się zjeżdżać, pan Topaz wszystkich witał i zapraszał do domku nadleśnego. Dwie stancye na ten cel przygotowano i przystrojono trofeami myśliwskiemi. Wielkie rogi jelenie, głowa dzika z ogromnymi kłami, wypchane jastrzębie i puhacze, broń porozwieszana na ścianach, stanowiły ozdobę tych pokojów.
— Witam pana Seweryna, witam doktora — mówił z uprzejmością gospodarz. — Proszę dalej, pozwólcie. Wkrótce wszyscy się zbiorą i ruszamy.
— Jesteśmy gotowi — odrzekł doktor; — im prędzej, tem lepiej: dzień krótki.
— Doktor zawsze dzielny i zapalony sportsman; skąd pan czerpiesz zdrowie i siły, z jakiej apteki masz te cudowne środki odmładzające?
— Żarty, panie, żarty. Starzy się nie odmładzają, chyba duchem, ciało zaś ulega zwykłym prawom.
— Daj pan doktor pokój ze swemi zwykłemi prawami! To są nieprzyjemne prawa. Ja tej jesieni czułem się bardziej ociężałym i nieswoim; gdyby nie wycieczka na południe, która sprawiła mi trochę rozrywki, gdyby nie pewne ważne interesa pieniężne i... familijne, które ułożyły się, na szczęście, po mojej myśli, to nie wiem, coby było.
— Pan był na południu? — zapytał doktor.
— Byłem kilka tygodni i wyobraź pan sobie, co za niespodzianka! Spotkałem znajomego! Nie byłaby to rzecz szczególna spotkać znajomego z Warszawy, gdyż nasi znajomi prawie wszyscy dają sobie rendez vous na Rivierze, ale ja spotkałem tam wieśniaka, sąsiada, z tych stron.
— Pana Piotra?!
— Pana Piotra; bawi tam z żoną, leczy się klimatem. Bardzo był ucieszony, uradowany, gdy mnie zobaczył. Dopytywał o wszystkich. Kilka razy wizytowałem go.
— Jakże on się ma? jak wygląda? — pytał doktor.
Pan Topaz skrzywił się.
— Jak on wygląda? Bardzo, bardzo źle, panie doktorze; jeżeli mam prawdę powiedzieć, to on już wcale nie wygląda: skóra i kości z niego zostały. Jest bardzo mizerny, okropnie mizerny.
— Więc polepszenia żadnego?
— Najmniejszego. Rozmawiałem z lekarzami. Nic dobrego nie wróżą. Spotkanie było dla mnie niespodzianką, ale widok tego człowieka sprawił mi przykrość. Ja bardzo lubiłem, bardzo szanowałem pana Piotra; on, kiedy pierwszy raz przyjechałem w te strony, okazał mi tyle uprzejmości i życzliwości.
— A jakże ona?
— Także mizerna, także zmieniona. Zmartwienie.
Napływ nowych gości przerwał tę rozmowę. Pan Topaz pośpieszył na powitanie; doktor i pan Seweryn z synem odsunęli się na stronę.
— Okropna wiadomość, doktorze.
— Przewidziana — odrzekł starowina; — w Warszawie poznali się od razu. Ja nie chciałem wierzyć do ostatniej chwili, to jest, jako serdeczny jego przyjaciel, nie mogłem się pogodzić z tą myślą. Jakby mnie pałką w głowę uderzył, nie sądziłem, że to pójdzie tak szybko. Gdzież Janek? gdzie pan Jan?
— Powinien już być — rzekł pan Seweryn. — Hipolicie — dodał, zwracając się do syna, — zobaczno, czy go gdzie nie widać.
Młody człowiek powrócił za chwilę.
— Nie, ojcze — rzekł; — niema go.
— Straszne wieści, okropne wieści! — mówił doktor — mam ochotę uciec z tego polowania.
— I cóż to pomoże tamtemu biedakowi?
— Nie pomoże, ale już powziąłem postanowienie. Jutro jadę do niego. Tak, nie jako lekarz, ma bowiem lepszych, lecz jako przyjaciel. Chcę go widzieć jeszcze raz w życiu, muszę, nikt mi tego nie wyperswaduje.
— Czyż kto ma taki zamiar, kochany doktorze? — rzekł pan Seweryn. — Ja, gdybym tylko mógł, pojechałbym również, ale...
Wszyscy zaproszeni byli już na miejscu, brakowało tylko pana Jana. Nie czekano na niego; Szulc nalegał, aby zaczynać; udano się na wyznaczone stanowiska i wkrótce dała się słyszeć hałaśliwa obława. Zwierzyny było dosyć, strzały padały często.
Doktor był zamyślony i roztargniony, zła wiadomość zepsuła mu humor; polowanie nie zajmowało go wcale, rad był wycofać się jak najprędzej i wracać do domu, aby jak najrychlej przygotować się do drogi.
Podczas gdy przechodzono na inne stanowiska, zbliżył się do Szulca i coś z nim szeptał, poczem zawrócił i udał się wązką dróżką na leśniczówkę.
Pan Topaz stał na stanowisku z nienabitą bronią, ale tuż obok niego znajdował się stary gajowy, doskonały strzelec, i on wyręczał swego pracodawcę w zabijaniu zwierzyny. Za każdym strzałem otrzymywał pochwałę.
— Brawo! brawo! Wincenty; my nigdy nie chybiamy, nam ani jedna sztuka zwierzyny nie ucieknie.
— Tak, proszę jaśnie pana — odpowiadał stary wyga; — rzadko kiedy zdarza się nam spudłować.
— Jakto nam?
— A no: jaśnie panu i mnie.
— Jakim sposobem ja mogę pudłować, kiedy nigdy nie strzelam?
— To prawda, jaśnie panie.
— A jakim sposobem ja mogę zabijać zwierzynę, kiedy ty mnie wyręczasz, Wincenty?
— I to prawda, jaśnie panie. Ja zawsze sobie myślę, że to nie ja strzelam, tylko jaśnie pan, i dlatego staram się, żeby dobrze strzelać.
— Słusznie robisz, Wincenty; ty jesteś intelligentny człowiek, ja każę ci dać gratyfikacyę.
— Pokornie dziękuję jaśnie panu.
— Ja cię wezmę ze sobą na polowanie hrabiego Eugeniusza.
— Słucham jaśnie pana.
— Sprawię ci bardzo ładny kostium strzelecki, taki, żeby wszyscy poznali, u kogo służysz. Ja już obmyśliłem, doskonale obmyśliłem. Słuchajno, stary, jak sądzisz, czy nasze dzisiejsze polowanie dobrze się udaje?
— Paradnie, jaśnie panie.
— I myślisz, że moi goście są kontenci?
— Okrutnie kontenci. Ktoby nie był kontent? Takie polowanie, tyle zwierza! Dziś samych zajęcy padło już z górą sto. Myśmy sami zabili dwanaście, a kozieł to nic?
— Dwanaście zajęcy i kozieł?! Czy nie przesadzasz, Wincenty?
— Pod rachunkiem, jaśnie panie, dwanaście.
— Jeszcze nigdy nie miałem tak pomyślnego dnia.
— Jutro i pojutrze będzie jeszcze lepiej; a żeby jaśnie pan chciał, to położylibyśmy dzika, jak nic.
— Słuchaj, Wincenty, ja stanowczo zakazuję ci mówić o dziku. Stary jesteś i nie wypada, żebyś miewał takie głupie koncepty.
— Jak jaśnie pan sobie życzy.
— Nie życzę sobie, tylko każę, raz na zawsze, na całe życie; proszę o tem pamiętać!
— Słucham jaśnie pana.
Donośny głos trąbki rozległ się po lesie, myśliwi poschodzili ze stanowisk i w gwarnem, wesołem gronie udali się do domku leśniczego na śniadanie. Stoły były już zastawione, służba krzątała się, pan Topaz zapraszał uprzejmie. Przedmiotem rozmowy była przyjemność polowania, obfitość zwierzyny, wreszcie piękność lasu, którą oceniano także i z utylitarnego punktu zapatrywania się. Mówiono, że taki las wart krocie, a pan Topaz uśmiechał się tylko; wiedział on doskonale, jaką ma wartość jego las i co z niego można wyciągnąć, gdy przyjdzie chwila stosowna.
— Prawda — rzekł, — tartak ładny interes, bo drzewo stale drożeje, ale przyjemność polowania także coś warta. Gdybym postawił tartak, to już nie mógłbym mieć szczęścia podejmowania panów w tym domku, nie mógłbym urządzić tej rycerskiej rozrywki, za którą wszyscy przepadamy, tej szlachetnej zabawy sportowej. Udała nam się ona znakomicie, a jutro i pojutrze zbierzemy jeszcze większe trofea. Tak przynajmniej twierdzi pan Szulc, mój nadleśny, a on jest zawsze pod tym względem doskonale poinformowany. Można powiedzieć, że on w moich lasach zna każdą sarnę osobiście, a każdego zająca przynajmniej z widzenia. W naszej okolicy są myśliwi; nie mówię już o szanownych moich sąsiadach ziemianach, którzy od wielu lat oddają się temu sportowi, ale mamy tu kochanego doktora. Gdzież jest doktor? — dodał — nie widzę go przy stole. Czy nie zabłądził w lesie? czy nie przytrafił mu się jaki wypadek? Gdzie doktor?
— Nie widzę go tu — rzekł pan Seweryn.
— Zdaje mi się, żem go widział na stanowisku — dorzucił pan Hipolit.
— Naturalnie, taki amator nie opuściłby stanowiska, i chyba jakaś nader ważna przyczyna...
Do pokoju wszedł nadleśny.
— Panie Szulc — zawołał gospodarz, — czy pan nie widziałeś doktora? Zniknął.
— Odjechał przed dwiema godzinami.
— On odjechał z polowania! To chyba koniec świata!
— Odjechał, proszę pana, rzeczywiście zaraz po pierwszym zakładzie. Przyszedł do mnie, mówiąc, że nader ważny powód zmusza go do natychmiastowego odjazdu.
— Dlaczego pan mi o tem nie dałeś znać?
— Nie chciałem pana niepokoić, a przytem nie było kiedy: musiałem dawać baczenie na wszystko.
Gdy o doktorze mówiono, dojeżdżał on już do miasteczka, a w chwilę później był w domu, wrzucił trochę rzeczy do walizki, posłał na pocztę po konie i pośpieszył na najbliższy pociąg.
Na stacyi kolei spotkał pana Jana.
— Co pan tu robisz? — zapytał.
Młody człowiek sięgnął do kieszeni, wyjął z niej depeszę i, nic nie mówiąc, podał doktorowi.
Telegram był od pani Piotrowej, a brzmiał krótko:
„Przyjeżdżaj natychmiast.”
— Kiedy to przyszło? — zapytał doktor.
— Dziś w nocy.
— Jedziemy więc razem.
— Czy i do pana telegrafowano?
— Nie; ja miałem wiadomość od Topaza, który był za granicą i widział tego biedaka. Tak mnie wieści, które usłyszałem, zmartwiły, żem postanowił pojechać niezwłocznie, aby jeszcze raz w życiu dawnego serdecznego przyjaciela zobaczyć.
— Jakiś pan dobry!
— Et, co tam o tem mówić, kochany panie Janie — odrzekł starowina. — Zbierajmy pakunki, słyszę już bowiem świst nadchodzącego pociągu. Pojedziemy jednym tchem, nie zatrzymując się nigdzie, wprost do celu. Byle go tylko zastać!
Z bardzo smutnemi myślami wsiadł młody człowiek do wagonu; dążył, aby po raz ostatni zobaczyć swego opiekuna, do którego przywiązany był jak do ojca, a opuszczał tę, która była mu celem życia i ukochaniem.
Konieczność wyjazdu zaskoczyła go tak nagle, że nawet nie miał czasu wpaść do Królówki i parę słów na pożegnanie powiedzieć.
Ciotka Justyna, przeczytawszy depeszę, zapytała go lakonicznie:
— Masz pieniądze na drogę?
— Mogę je mieć dziś jeszcze — odrzekł.
— Trzeba jechać natychmiast; ja dam, ile potrzeba.
— W domu chciałbym zarządzić...
— Ja to biorę na siebie.
— Ciociu, a Królówka? Przecież nie można tak zostawić.
— Ja to biorę na siebie, powtarzam. Bądź spokojny. Jedź! Bóg świadkiem, że i ja pragnęłabym to samo uczynić, ale przecież ktoś zostać musi. Chodź do mnie, bierz co potrzeba, i nie zwłócz, Jasiu. Na wszystko cię zaklinam, nie zwłócz, każda minuta jest droga! Powiedz stryjowi i stryjence, że dusza moja jest przy nich, że modlę się na ich intencyę. Powiedz im to, Jasiu.
Andzia zalała się łzami, przeczytawszy depeszę.
— To już tak źle, tak źle! — mówiła — już może nigdy nie zobaczę tego wujaszka, który często na mnie zrzędził, ale kochał mnie jak ojciec. Proś, niech mi przebaczy, jeżeli zawiniłam kiedy względem niego; niech mię pobłogosławi.
— Dobrze, dobrze, Andziu; a ty bądź w Królówce i wytłómacz...
— Rozumiem, bądź spokojny, będę wiedziała, co mam mówić, pocieszę, a ty natychmiast po przyjeździe telegrafuj i zaraz list wysyłaj, donieś o wszystkiem z najdrobniejszymi szczegółami; gdyby zaś dłużej wypadło ci pozostać przy stryju, to już choćby codzień z utęsknieniem czekać będziemy listów od ciebie. Pamiętaj.
— Nie zapomnę, Andziu; bądź zdrowa.
— Jedź, jedź, mój braciszku, niech cię Bóg prowadzi.
Ucałowany przez ciotkę i przez siostrę, młody człowiek odjechał i długo jeszcze oglądał się poza siebie, aby chociaż spojrzeniem przesłać im pożegnanie.
Nazajutrz panna Anna była w Królówce; zasypano ją pytaniami, dotyczącemi polowania i zapowiedzianych festynów u pana Topaza.
Andzia nie umiała na te pytania odpowiedzieć. Panna Ludwika, usłyszawszy o depeszy i nagłym odjeździe pana Jana, pobladła i posmutniała. Przykro jej się zrobiło, że nie pożegnał się z nią i nie powiedział, kiedy powróci. Czarne jej oczy zaszły łzami; aby ukryć wzruszenie, wyszła do swego pokoju. Za chwilę znalazła się przy niej Andzia, objęła ją ramieniem, przycisnęła do piersi i rzekła:
— Smutno ci?
Dziewczę zaczęło się wymawiać.
— Oczywiście, zmartwiła mnie depesza o panu Piotrze; żal mi go... Taki szczery przyjaciel, opiekun nasz, a nawet dobroczyńca... więc posmutniałam.
— I tylko to jedno jest powodem twych łez?...
— Tak, Andziu, tylko to.
— Niedobra jesteś i nieszczera. Czy sądzisz, że ja nie odgaduję, że nie widzę, co się dzieje w twem sercu?
— Ależ...
— No, dobrze; przypuszczam więc, że się omyliłam, że domysły moje nie były trafne. W takim razie zachowam przy sobie to, co ci miałam powiedzieć.
— Andziu...
— Na cóż? Brat mój prosił, żebym go wytłómaczyła przed tobą, prosił, żebym pożegnała cię w jego imieniu, ale skoro cię to nic nie obchodzi...
— Jakaś ty niedobra! Dlaczego mówisz do mnie w ten sposób?
— Nie moja wina; sama to wywołałaś.
— Andziu! Andziu! Co ci na tem zależy, żeby mi robić przykrości? Czy mało smutków i zmartwienia? Ja nie mogę powiedzieć ci wszystkiego, nie mogę.
— Dlaczego? Dotychczas posiadałam zupełne twoje zaufanie.
— Masz je i teraz, ale, moja droga, ja się obawiam, że przez ciebie jeszcze ktoś mógłby się dowiedzieć o tajemnicy mego serca, a jabym tego nie chciała. Nie chciałabym za nic na świecie, bo ten ktoś trzeci mógłby to sobie fałszywie tłómaczyć.
— Byłby najszczęśliwszy.
— Ja nie wiem, nie wiem; skąd mogę wiedzieć?
— Ależ on ciebie kocha całą duszą.
— Może ma dla mnie odrobinę sympatyi, może... ale, Andziu, nie mówił nigdy o tem, nie wspominał, a gdyby dowiedział się przez ciebie, to mógłby pomyśleć, że ja pierwsza, ja sama... Nie, tego nie chcę, za żadne skarby, nie! Bo do czego byłoby to podobne, moja Andziu? Przyznasz chyba, że mam słuszność, że nie mogę jej nie mieć. Przecież ja nie wiem, co on myśli.
— Ale ja wiem; on otworzył przede mną swoją duszę: ty w jego sercu królujesz jedna, on o tobie marzy, w tobie widzi cel swego życia, swych marzeń; a że nie wyjawił dotąd swych uczuć sprzed tobą, nie dziw się... nie wie, jakbyś jego wyznanie przyjęła; nie wie, czy odpłaciłabyś mu wzajemnością.
— O! mój Boże...
— Woli więc czekać, aż poznasz go bliżej, aż...
— Andziu, czy to prawda?
— Co za pytanie!
— Wiesz to od niego samego?
— Codzień mi to powtarza; ile razy znajdzie się sposobność, że możemy porozmawiać swobodnie, tyle razy powraca do tego przedmiotu, a zawsze pełen jest niepokoju i obawy.
— Obawy? Czegóż on się obawia? Czy jestem taka surowa w obejściu?
— A jednak boi się. Niepewność go męczy.
— Gdyby on wiedział!... Powiedz mu, Andziu... albo nie, nie mów mu nic, albo... zresztą ja sama nie wiem. Zrób, jak chcesz — dodała ciszej.
— Uspokoić go każesz?
— Ach! czy ja wiem? Będziesz pisała do niego?
— Naturalnie.
— To dodaj w liście, że ktoś z dobrych znajomych przesyła mu życzliwe pozdrowienie i pragnie, aby jak najprędzej powrócił. Więcej nad to nic. Przyrzecz mi to, Andziu.
— Przyrzekam. Ani jednego wyrazu, ani jednego, li tylko to, co powiedziałaś, dosłownie.
— Dziękuję ci całem sercem, Andziu; chociaż, jeżeli dodasz, że nam tu wszystkim wogóle bez pana Jana smutno, że wszyscy wogóle pragnęlibyśmy zobaczyć go jak najrychlej, to nie zaszkodzi, ale nie zapomnij, że wszyscy wogóle.
— Zdaj się na mnie pod tym względem — odrzekła; — będę wiedziała, jak napisać, a tych kilka słów, które pozwoliłaś mu zakomunikować, uszczęśliwią go nad wszelki wyraz. Ręczę ci za to.
— Czy podobna?
— Niewątpliwie. Nie ma on przede mną tajemnic; jako siostra, posiadam zupełne jego zaufanie. Pragnęłabym, abyś i ty darzyła mnie również taką ufnością, jak on.
Serdeczny uścisk był na to odpowiedzią. Długo jeszcze gwarzyły z sobą dziewczęta, a rozmowa ich płynęła cicho, niby szmer strumienia, wijącego się wśród lasu, u stóp dębów, między drobnemi roślinami i barwnem kwieciem leśnem.
Pan Topaz podejmował wciąż swoich gości; na trzydniowem polowaniu zabito kilkaset sztuk zwierzyny, którą zaraz wprost z lasu zabrali handlarze do Warszawy. Właściciel mówił z dumą do swoich sąsiadów:
— Wszystko w majątku powinno dawać dochód, a zadaniem naszem jest starać się, aby ten dochód był jak największy. Ja mam takie poglądy i taki sposób widzenia rzeczy, dlatego, że jestem człowiek praktyczny i że dużo podróżowałem po świecie. Na przykład, zając: w gruncie cóż to jest zając? Małe, głupie stworzenie, które wszystkiego się boi i biega po lesie. Ten zając ma wartość względną: czasem można mieć z niego trochę przyjemności, czasem kawałek pieczystego, a czasem pół rubla. Otóż ja chcę, żeby po moim lesie biegały półruble, i dlatego każę ich pilnować, strzedz przed rabusiami, każę im nawet dawać trochę pożywienia podczas zimy. Przyjemna jest rzecz sprzedać wagon zajęcy, zwłaszcza dla człowieka, który lubi sprzedawać wszystko w szerokim stylu, w pełnych ładunkach.
Oczywiście przyznawano panu Topazowi słuszność, a on cieszył się i był dumny, że go chwalą.
— Żeby nie ważniejsze interesa, które zatrzymują mnie w mieście — mówił, — siedziałbym na wsi, a moi sąsiedzi mieliby wzór, jak trzeba, jak się powinno gospodarować. Jabym im pokazał, że ziemiański interes wytrzymuje rachunek, tylko trzeba prowadzić rzecz z kapitałem.
— Bagatela! a skąd go brać?
— Kapitału się nie bierze — odrzekł finansista. — Kapitał się ma; a jeżeli kto nie ma kapitału, to niech nie rozpoczyna interesu. To jest bardzo prosta rzecz.
— Sama ziemia jest przecież także kapitałem.
— Zapewne, ale śpiącym; trzeba mieć oprócz tego drugi kapitał, nie śpiący. W najgorszym razie trzeba mieć kredyt.
— A gdzie go szukać, panie?
— To rzecz potrzebującego.
— Szukają go też ludzie, ale nie znajdują, lub też znajdują taki, który rujnuje i gubi.
— Tak, to najgorsza rzecz wdawać się z łapserdakami. Oni są w gruncie rzeczy bardzo dobrzy ludzie, posiadają cenne zalety: jako przykładni małżonkowie i ojcowie rodzin, oni skromnie żyją, oszczędzać lubią, nie upijają się, ale jako kapitaliści są ogromnie chciwi, bo tego właśnie wymagają ich cnoty rodzinne. Oni muszą być chciwi, żeby mogli spełnić swe obowiązki; dla nich starają się z każdego grosza robić dwa, albo trzy. Naturalnie nikt się nie zapala do tego rodzaju tranzakcyi, więc cała ich klientela składać się musi z tonących, którzy, wedle przysłowia, chwytają się brzytwy, chociaż ta kaleczy. To są bardzo proste, bardzo łatwe do zrozumienia interesa. Na szczęście, tonących nie brak, inaczej groziłaby śmierć głodowa tym biedakom.
— Powiadasz pan: na szczęście?
— Tak; nieszczęście jednego bywa szczęściem dla drugiego... to rzecz zwyczajna na świecie. Musi być pewna konsekwencya interesów: jeden wygrywa, drugi przegrywa; trzeba więc umieć grać.
— Wielka szkoda — odezwał się ktoś ironicznie, — że pan nie mieszka stale na wsi.
— Szkoda... no, to rzecz względna. Może większa byłaby dla mnie, gdybym w mieście nie mieszkał; tam bowiem są interesa solidne, dobre, a niezawodne, nawet niezbyt ryzykowne. Jabym stracił dużo, zagrzebawszy się tutaj na zawsze.
— Ale my zyskalibyśmy, mając wzór.
— To jeszcze nie przepadło.
— Jakto?
— Kto wie, może ja wam dam wzór?
— Jakim sposobem?
— Napiszę dzieło.
— Dzieło?
— Cóż nadzwyczajnego?! W swoim czasie byłem bardzo biegłym korespondentem, styl mój chwalono nawet w Wiedniu, gdzie przecież nie brak znawców, i to solidnych. Zresztą mam swoich ludzi, którym każę opracować pojedyńcze rozdziały podług moich wskazówek, a sam dodam tylko trochę połysku.
— To jest myśl! — zawołano. — Niech pan napisze dzieło!
— Postaram się.
— Wyświadczysz pan obywatelską przysługę!
— Wsławisz się pan.
— Prawda; chociaż rozgłosu mi nie brak, gdyż pochlebiam sobie, że moja firma jest znana ogólnie.
— To, panie, inny rodzaj rozgłosu; uwiecznisz pan swe imię w historyi literatury.
— I w dziejach rolnictwa!
— Panowie zachęcacie mnie, więc ja to zrobię. Ja się już nawet do tej myśli zapalam. To potrzebne dla świata, dla kraju, dla społeczeństwa. Trzeba, żeby ludzie przejrzeli, należy zdjąć im z oczu kataraktę; a jeżeli ja będę tym okulistą, tem lepiej. Ja chcę nim być, bez względu, czy mi to świat odwdzięczy, czy nie. Nie żądam zresztą, żeby się odwdzięczał, niech tylko korzysta i niech wie, że korzyść tę ma z mojej pracy. Główna rzecz trzymać się ziemi, ulepszać ją i gospodarować postępowo.
— A jednak — odezwał się ktoś z obecnych — po okolicy kursuje pogłoska, nie wiem, o ile uzasadniona, że pan ma zamiar majątek swój sprzedać. Czy to prawda?
— Dlaczego nie miałbym mieć takiego zamiaru? To zależy od okoliczności. Jeżeli można korzystnie sprzedać, a jeszcze korzystniej co innego kupić, to wahanie się byłoby wielkim błędem. Ja i o tem potrafiłbym coś napisać, bo to również rzecz ważna.
Przez trzy dni z rzędu odbywało się owo wielkie polowanie, na czwarty dzień zaś pan Topaz podejmował licznych gości w swoim pałacu.
Był na tem zebraniu pan Seweryn i kilku bliższych sąsiadów, zabawa trwała do rana, a po krótkim odpoczynku goście się rozjechali; za gośćmi podążył i gospodarz z rodziną, gdyż miał bardzo dużo zajęcia z powodu zamierzonego małżeństwa. Trzeba było regulować interesa majątkowe przyszłego zięcia, odnawiać rezydencyę, przeznaczoną dla państwa młodych, myśleć o wyprawie i weselu, rozsyłać zaproszenia, a przedewszystkiem sypać na wszystkie strony pieniądze. Sypał je też uszczęśliwiony ojciec, dumny na myśl, że córka jego nosić będzie tytuł; ponosił wydatki, nie żałując. Każdy człowiek musi mieć jakieś swoje ukochanie: pan Topaz ukochał splendory; byłby poniósł chętnie największe ofiary, byle je posiąść.
Pan Seweryn, przyjechawszy do Królówki, musiał zdać obszerną relacyę o polowaniu i zabawie. Zarzucono go pytaniami.
— Naturalnie — mówił, — było wszystko z wielkim szykiem, bo za pieniądze dostanie wszystkiego, a Topazowi pieniędzy nie brak. Kulig odbył się tak, jak przewidywałem.
— W lesie?
— Przy oświetleniu kaganków i pochodni. Wyglądało to bardzo malowniczo, ale trwało krótko, gdyż mróz był siarczysty i wiatr. Po godzinie szalonej jazdy wrócono do domu.
— A jakże wygląda szczęśliwy narzeczony?
— Ot, tak sobie. Mała jakaś figurka, niepokaźna; ani stary, ani młody, ani piękny, ani brzydki.
— Jakto, ani stary, ani młody?
— A no tak: niby młody, a wygląda dość staro; wydaje się starym, a podobno jest młody. Dość mizerny, twarz ma zwiędłą, łysinkę sporą, nie śmieje się i taką ma minę, jak gdyby mu życie obrzydło.
— Co pan też mówi!
— Bynajmniej nie twierdzę, że obrzydło mu ono rzeczywiście, ale tak wygląda. Mówi mało, nie wyjawia swego zdania, nic go nie cieszy. Na polowaniu mógł tryumfować, gdyż doskonale strzela, ale nawet nie spojrzał na zabitego kozła. Pan Topaz bardzo był z tego zadowolony, trącił mnie i szepnął: „Patrz pan, to jest prawdziwy lord angielski: jego nic nie cieszy i nic nie smuci.” Zrobiłem uwagę, że człowiek, mający wkrótce stanąć na ślubnym kobiercu, ma przecież pewne powody do radości, zwłaszcza, gdy kocha swoją przyszłą żonę. „No, tak — odpowiedział mi na to, — to prawda; jestem przekonany, że on się bardzo cieszy, tylko nie daje tego poznać po sobie. W tem właśnie sztuka.”
— A panna, panie Sewerynie, jakże panna?
— Zdaje się, że jest bardzo zadowolona, może nawet szczęśliwa. Była ubrana według ostatniej mody, miała na sobie przepyszne brylanty i zdawało się, że jej nic nie brak do szczęścia.
— Czy ładna? — spytała pani Jastrzębska — ja bo widziałam ją wprawdzie kilka razy, ale zawsze z daleka.
— To rzecz gustu. Nie jest piękną, ale ma młodość, zdrowie, rumieńce, jest ożywiona, lubi mówić dużo i nie potrafi, tak jak jej przyszły małżonek, ukrywać swych wrażeń. Parę razy rzuciła mu spojrzenie, które zdawało się mówić: „Poczekaj-no, jegomość, przyjdzie czas, w którym rozprawimy się na seryo.” Wyglądała wtedy jak Judyta wobec Holofernesa; brakło jej tylko miecza.
— Obmawia pan młodą osóbkę.
— Uchowaj Boże! Opowiadam to, com widział; jabym się bał, gdybym był na miejscu tego młodzieńca.
— Czego znów?
— Judyty. Zdaje się, że jest to temperament, z którym żartów niema. Świadczą o tem oczy, świadczą ruchy, w których przebija energia i wielki zasób sił żywotnych. Da ona sobie rady; lord musi zostać niewolnikiem, tem bardziej, że jest najlegalniej kupionym i zapłaconym, a nabywczyni ma zupełną świadomość swych praw. Jestem najmocniej przekonany, że szczęśliwy małżonek będzie musiał tak tańczyć, jak mu żona zagra.
— Dlaczego przepowiada mu pan taką przyszłość?
— Bo taką mi się ona wydaje. Będzie miał, na co zasłużył; powinien być na to przygotowany.
— A może kierowało nim tylko przywiązanie? — wtrąciła panna Ludwika.
— Przywiązanie do kapitałów jej ojca... temu wierzę. Proszę pani, im dłużej człowiek żyje na świecie, tem jaśniej widzi. Co mówić o przywiązaniu tam, gdzie jest kombinanacya handlowa! Jednej stronie trzeba było pieniędzy, drugiej tytułu; porozumieli się, ułożyli warunki, i spółka zawarta.
— To jest okropne!
— To jest zwyczajne, proszę pani.
— Ja jej niezmiernie żałuję.
— Kogo?
— Tej panienki; żałuję, że jest taka nieszczęśliwa, że nikt jej nie pokocha dla niej samej, tylko dla tych szkaradnych, przebrzydłych pieniędzy.
Pan Seweryn roześmiał się.
— Entuzyastko! — rzekł — podwójnie się mylisz. Ona nie jest nieszczęśliwa, bo ma inne wyobrażenie o szczęściu, niż pani, a pieniądze nie są także przebrzydłe. Wszyscy pracujemy, zabiegamy i staramy się o nie, jako o niezbędny środek egzystencyi.