<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Za mgłą
Podtytuł Obraz z życia wiejskiego
Wydawca Księgarnia A. G. Dubowskiego
Data wyd. 1899
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

K

Kilka tygodni upłynęło od czasu wyjazdu doktora i pana Jana za granicę, a czas ten bardzo długim wydawał się mieszkankom Królówki, a zwłaszcza pannie Ludwice.
Posmutniała ona i pobladła, stała się jeszcze bardziej małomówną, niż zwykle; przez cały dzień starała się skracać sobie czas przy zajęciu, pomagała matce w gospodarstwie domowem, zaczęła wyszywać na kanwie jakiś wielki dywan, a wieczorami przesiadywała w swoim pokoju nad książką.
Mówiła siostrze i matce, że czytanie niezmiernie ją zajmuje, ale w istocie myśli jej były daleko od książki. Niby ptaki, szybowały one na skrzydłach wyobraźni z ponad pól ubielonych śniegiem i z ponad wód zamarzłych do nieznanej krainy słońca i przepysznej południowej roślinności. Błądziła ciągle w czarownych stronach, zazdroszcząc jaskółkom, że nie posiada ich lotnych skrzydełek i nie może przebywać szerokich przestrzeni, przebiegać ponad szczytami gór i otchłaniami mórz, szybka jak błyskawica, jak myśl.
Nieraz buntowała się przeciw ogarniającej ją coraz bardziej tęsknocie, zadawała sobie pytanie: dlaczego otrząsnąć się z niej nie może? — ale jednocześnie ogarniała ją trwoga: gdyby utraciła tę swoją troskę, ten żal, co byłoby warto jej życie? Stałoby się ono samotnem, szarem, posępnem, bez uroku, bez powabu, bez żadnej wartości.
Jedyną pociechą w chwilach smutku i zwątpienia bywał przyjazd Andzi, ale to się rzadko zdarzało; siostra pana Jana nie mogła przyjeżdżać często, gdyż bywał w Cieciorce prawie codzień gość bardzo pożądany, bardzo miły, taki, dla którego trzeba było być w domu.
Przez kilka tygodni było pięć czy sześć listów smutnych bardzo; każdy z nich przynosił wieści coraz gorsze; pan Piotr dogorywał, chwile jego były policzone.
„Nie mogę się oderwać od łoża mego dobroczyńcy i opiekuna — pisał pan Jan w jednym, przedostatnim już liście; — życzeniem jego jest, abym mu oczy zamknął i szczątki jego zawiózł do rodzinnego kąta; chce być pochowanym tam, gdzie się urodził i gdzie prawie całe życie przepędził. Stryjenka również tego się domaga. Jest także chora, ale nie da sobie o tem mówić, tak mężem zajęta; wyschła, zmizerniała, szkielet tylko z niej został. Nie wiem doprawdy, czy ona ten cios, tak zresztą przewidywany i prawie nieunikniony, lada dzień spodziewany, przeżyje; czy przywiozę ją do domu. Krzepi się ona, mówi, że sił ma dosyć, ale to nie siły, to tylko jakieś podniecenie psychiczne. Póki stryj żyje, ale niech-no oczy zamknie, pokaże się, co warte są te siły jej, a raczej ten wysiłek, i obawiam się, czy ją do domu dowiozę. Ale nie chcę myśleć już o tem, tak mnie widok stryja, jego prawie pewna śmierć, a bardziej jeszcze przygotowania do tej śmierci zgnębiły. Wczoraj był ksiądz, Polak; jest ich tu dosyć; dziś sprowadzili notaryusza i świadków. Stryj zrobił testament. Nie zapomniał i o tobie, Andziu. Wszystkie te szczegóły opowiem ci później, dziś nie mam ani głowy, ani chęci do tego. Wiedz tylko o tem i powiedz tym, których kochasz i których nasze losy obchodzą, że mi tu bardzo smutno, że oprócz bólu, jaki mi sprawia widok dogorywającego stryja, gnębi mnie jeszcze tęsknota. Kiedyż się zobaczymy!? Poczciwy doktor krzepi nas wszystkich na duchu, a stryja prawie nie odstępuje. Donieś mi, droga Andziu, co u was? Czy nie zapomnieliście jeszcze o mnie? Donieś, co się dzieje w Królówce, pisz o wszystkiem i o wszystkich. O! gdybyś wiedziała, jak mi smutno bez was, jak spragniony jestem waszego widoku!”
— Widzisz — rzekła Andzia do panny Ludwiki, — jaki on biedny. Czy mogę mu odpisać, że współczujemy?...
— Napisz, napisz koniecznie, bardzo cię o to proszę.
— Że wszyscy, bez wyjątku?
— A któżby miał wyjątek stanowić?! Napisz zresztą, jak uważasz, ale uczyń to jak najprędzej, dziś, zaraz. Biedny pan Jan, jakże mi go żal serdecznie! Traci tak zacnego, ukochanego opiekuna, to tak, jakby ojca tracił — dodała ze łzami w oczach. — Rozumiem ja to: tak niedawno zostałam sierotą; wiem, jaki to cios bolesny i dotkliwy.
Po tym liście był jeszcze jeden, krótki, lakoniczny, pisany w pośpiechu, donoszący, że wszelka nadzieja stracona, że lada chwila trzeba spodziewać się katastrofy.
We dwa dni później nadeszła depesza.
Pani Justyna, serdecznie przywiązana do brata, była w rozpaczy. Po całych dniach zamknięta w swoim pokoju, oddawała się modlitwie. Andzia płakała ciągle, w Królówce nastała jakby powtórna żałoba.
Jedyną pociechą dla tych kobiet było zebrać się razem; rozmawiały one wówczas o zmarłym, przytaczały różne szczegóły z jego życia, chwaliły dobroć, uczynność i prawość, jaką się odznaczał.
W tydzień po otrzymaniu depeszy o śmierci pana Piotra, w dworku pani Justyny, wieczorem, znajdowało się kilka osób. Były panie z Królówki i pan Seweryn z synem; radzono nad urządzeniem pogrzebu, zbudowaniem grobu i tym podobnymi szczegółami ostatniej posługi, jaką się oddaje człowiekowi; wtem na dziedzińcu rozległ się donośny dźwięk trąbki pocztowej. Wszyscy pobiegli do okien, chcąc zobaczyć, kto przyjechał. Pani Justyna z Andzią wyszły do sieni i wnet rozległy się okrzyki:
— Jaś! Jaś!
A okrzykom towarzyszyły zapytania, krótkie, niedokończone, urywane, pełne niepokoju.
Panna Ludwika, usłyszawszy głos tak dobrze znany, głos, którego dźwięki ciągle brzmiały jej w uszach, pobladła, czuła, że wszystka krew zbiega jej do serca, nogi zachwiały się pod nią, zdawało jej się, że nie zdoła ani jednego wyrazu wymówić.
Wielkim wysiłkiem woli zdołała zapanować nad wrażeniem — i kiedy pan Jan wszedł do pokoju, była na pozór spokojna i chłodna, chociaż ręka jej drżała, a oczy były pełne łez. Nie znalazła słów na powitanie, ale gorący, serdeczny uścisk dłoni musiał być bardzo wymownym i zrozumiałym.
Młody człowiek wyglądał mizernie; pobladł i zeszczuplał, znać było po nim przebyte troski i cierpienia moralne, znać znużenie fizyczne.
— Uprzedziłem — rzekł — stryjenkę i doktora o trzydzieści sześć godzin, aby załatwić niektóre formalności i zrobić przygotowania tu. Jechałem ciągle, prawie nie wysiadając z wagonu.
— Niepotrzebne to było — rzekł pan Seweryn; — od czegóż my tu jesteśmy? Wystarczyłaby depesza, albo list.
— Taka była wola stryjenki, i — dodał po chwili — szczerze mówiąc, sam chciałem zająć się oddaniem ostatniej posługi człowiekowi, który dla mnie uczynił tyle dobrego, który zastępował mi ojca.
— Bardzo słusznie — rzekł pan Seweryn; — ale dlaczego nie mają ci w tem dopomódz najbliżsi sąsiedzi i przyjaciele nieboszczyka?
— Dziękuję, serdecznie dziękuję — odpowiedział pan Jan, ściskając rękę pana Seweryna.
— Dysponuj, jesteśmy na twoje usługi: ja i Hipolit.
— Serdecznie dziękuję.
Zaczęto radzić, co i jak zrobić należy i kto się czem zajmie. Dopytywano o szczegóły, o ostatnie chwile pana Piotra, o wdowę po nim pozostałą, o doktora.
Pan Seweryn wspomniał o majątkowych sprawach.
— Spodziewam się — rzekł, — że pod tym względem przynajmniej kłopotów mieć nie będziesz.
Pan Jan odpowiedział wymijająco:
— Zapewne, nie wiem jeszcze, rozpatrzę się w papierach, zobaczę. Zdaje się jednak, że będą różne trudności.
— Nie może być! — zawołał pan Seweryn.
— Powtarzam, że w tej chwili nic stanowczego powiedzieć nie mogę. Liczę na pana, że mi w razie potrzeby nie odmówisz rady. Obecnie najbardziej zaniepokojony jestem o stryjenkę. Ona jest tak przybita tem nieszczęściem, tak złamana i chora, że nie wiem, czy przeniesie to wszystko, a gdy powróci do domu, gdy zobaczy kąty, w których tyle lat spokojnie i szczęśliwie przeżyła, gdzie każdy szczegół przypominać jej będzie przeszłość, to...
— Ależ, mój drogi — odezwała się pani Justyna, — a któżby ją teraz puścił do Krasek!? Prosto z kolei do nas przyjedzie, tu.
— A jeżeli nie zechce?
— Od czegóż my jesteśmy, ja i Andzia? Oczekiwać będziemy na stacyi i zabierzemy ją z sobą, otoczymy ją największą pieczołowitością. To do nas należy.
— Jaki smutny rok! — szepnęła Andzia.
— Jaki smutny! — odrzekła również szeptem panna Ludwika.
Na drugi dzień, przed samem południem, pan Jan przyjechał do Królówki i udał się wprost do mieszkania ekonoma, gdzie przepędził przeszło godzinę, słuchając jego relacyi, przeglądając rachunki, dopytując o wszystko. Potem dopiero udał się do dworu. Powitała go panna Ludwika uściskiem dłoni i smętnem spojrzeniem.
— Pani — rzekł, — musiałem znaleźć chwilę, żeby tu być i powiedzieć, że stryj mój, umierając, polecił mi najtroskliwiej opiekować się waszem mieniem aż dotąd, dopóki los pań się nie ustali i dopóki nie znajdziecie...
— Kogo? — zapytała zdziwiona.
— Powtarzam słowa stryja. Wolą jego było, abym pozostał stróżem waszego mienia dotąd, dopóki pani i siostra pani nie wyjdziecie za mąż.
— Ależ my o tem nie myślimy — odrzekła, cofając się o kilka kroków, jakby przerażona temi słowami.
— A jednak to z czasem przyjść musi.
— Co do mnie, zapewniam pana, że nie. Nie mówmy o tem; stryj narzucił panu ciężar zbyteczny, a może uciążliwy i niemiły.
— Z przyjemnością dźwigać go będę, choćby jak najdłużej, nie tylko z woli stryja, ale i z własnej woli. Czy pani o tem nic nie wie, niczego się pani nie domyśla?
Zwróciła ku niemu duże, wilgotne, czarne oczy i szepnęła:
— Wiem, że pan życzliwy jest dla nas.
— Tylko życzliwy?
— Ach, mój Boże! zadaje mi pan takie pytanie...
Nie dokończyła i umilkła, zakłopotana, nie wiedząc, jak wyrazić swe myśli. Pragnęłaby powiedzieć wiele, bardzo wiele, ale była onieśmielona, nie mogła zdobyć się na odwagę. Widząc go smutnym i zmienionym, chciałaby go pocieszyć, wyznać, że dzieli jego zmartwienie, że myśl jej towarzyszyła mu ciągle. Tak wiele miałaby do powiedzenia! ale wzruszenie nie pozwalało jej na to. Oczy jej zaszły łzami.
— Pani płacze — rzekł, ujmując ją za rękę.
— Nie, nie! — szepnęła — tylko tak mi smutno.
— W smutku poznaliśmy się — rzekł, — smutek zbliża nas do siebie... Czy też doczekamy kiedy jasnych dni radości?
— Któżby tego nie pragnął!
— Pragnie pani?
— Dla siebie i dla wszystkich.
— I dla mnie?
Spojrzała na niego z wymówką.
— Skąd to zapytanie? — odrzekła. — Czy pan wątpi o tem, że ja całem sercem pragnę pańskiego szczęścia?
— Przypomnę pani kiedyś te słowa.
— Nie cofnę ich nigdy.
— Dziękuję pani — szepnął, a ująwszy jej rękę, złożył na niej serdeczny pocałunek.
Zapłoniła się jak róża, ale nie cofnęła ręki.
Krótko zabawił młody człowiek w Królówce, musiał bowiem jechać na stacyę.
Trumnę ze zwłokami pana Piotra przewieziono do kościoła; na stacyi oczekiwała na nią gromadka sąsiadów, włościan, służby.
Nazajutrz, po nabożeństwie, odbył się pogrzeb. Ciało złożono tymczasowo w podziemiach kaplicy cmentarnej, a na wiosnę miało być przeniesione do grobu.
Wdowę, skamieniałą z rozpaczy, wzięła pod opiekę pani Justyna i Andzia, oraz panie z Królówki. Nie odstępowały jej ani na krok, starając się pocieszać, ale najszczersze ich usiłowania były nadaremne; biedna kobieta zapadła w odrętwienie jakieś, w apatyę, z której nie było sposobu jej wyrwać. Całemi godzinami siadywała zapatrzona w jeden punkt, nie odpowiadając na pytania, nie zwracając uwagi na to, co się obok niej dzieje. Jeden tylko człowiek umiał ją przebudzić chwilowo z odrętwienia: stary doktor. Ujrzawszy go, zadawała mu pytania, dotyczące ostatnich chwil męża; usłyszawszy odpowiedź, znów zadawała pytanie, częstokroć takie same, jak poprzednie, i znowuż, gdy wyszedł, zapadała w stan odrętwienia.
— Co z nią będzie, doktorze? — zapytywała pani Justyna. — Co z nią będzie? Stan taki zanadto się przedłuża. Rozumiem, że cierpi, że ją dotknęło nieszczęście, ale...
— Czy ja wiem, droga pani — odrzekł starowina, — czy ja wiem? Ja już nic nie wiem, nic sobie nie wierzę, na niczem się nie znam, nie chcę, nie będę leczył nikogo! Mogę ją tylko pocieszać, jako stary, wierny przyjaciel, ale więcej nad to nie potrafię. Posyłajcie po innych, może mają lekarstwa... ja nie chcę, nie mogę, boję się.
Zmienił się tak, że trudno było go poznać, zmizerniał, schudł, zdziczał; nie zajmowało go nic; nawet gdy mu o polowaniu wspomniano, machnął ręką niechętnie i rzekł:
— Dziękuję. Napolowałem się już dość, nie mam chęci.
Zamknął się w domu, do biednych chorych chodzić przestał; gdy go wzywano, wymawiał się, że sam jest cierpiący, ale co drugi dzień regularnie panią Piotrową odwiedzał, bawił przez kilka godzin i zaraz do domu powracał.
W kilka dni po pogrzebie pan Jan zamknął się w gabinecie stryja, otworzył biurko, i wydobywszy pliki papierów, rozpatrywać się w nich zaczął. Parę dni czasu zabrała mu ta czynność, a im bardziej się w niej zagłębiał, tem większa troska malowała się na jego czole. Brał regestra i książki, wypisywał kolumny cyfr, sumował i znów odkładał je na bok, i pogrążał się w ciężkiej zadumie.
Ukończywszy przeglądanie papierów i rachunków, udał się do miasta, w celu załatwienia formalności i naradzenia się z prawnikami.
Pokazało się, jak to najczęściej bywa, że wieści o bogactwie pana Piotra były bardzo przesadzone. Mówiono ogólnie, że posiada on znaczne kapitały, ponieważ długów nie robił, gospodarował dobrze i był oszczędny w wydatkach. Istotnie, miał on trochę pieniędzy, ale jak się wykryło z rachunków, notatek i dowodów, część z nich poumieszczał w bardzo niepewnych rękach, część oddał na ratowanie interesów Królówki, a resztę pochłonęła kosztowna kuracya, tak dalece, że nie tylko resztki zapasów wyczerpały się, ale trzeba było jeszcze dopożyczyć. Sprowadzenie zwłok do kraju i pogrzeb również pociągnęły za sobą wydatki znaczne, a formalności prawne, przepisanie tytułu własności, opłaty stemplowe i różne pochłonęły także sporo pieniędzy.
Pan Jan, jako nowy właściciel Krasek, od razu znalazł się w kłopotach, tem bardziej, że i termin raty Towarzystwa się zbliżał i bieżące wydatki na utrzymanie gospodarstwa nie cierpiały zwłoki. Do tych swoich kłopotów przyłączyły się także interesa Królówki i to nie łatwe. Chwilowo ułagodzeni wierzyciele znowuż zaczęli się dopominać o swoje, a chociaż nie było już między nimi lichwiarzy, jednak i zapłacenie umiarkowanego hipotecznego procentu, wobec nieświetnego stanu majątku, było ciężarem.
Radzono panu Janowi, aby przedewszystkiem swoim majątkiem się zajął, a Królówkę pozostawił własnemu losowi, ale on słuchać o tem nie chciał.
Ten ciężar, ten trud, te troski stały się teraz dla niego potrzebą i niemal jedynym celem życia; dawały mu one sposobność prawie codziennego bywania w domu, do którego go serce ciągnęło, który w duchu uważał jakby za własny.
Nie zważając na niepogodę, na zimno, niemal każdego dnia śpieszył do Królówki, aby obejrzawszy gospodarstwo i zarządziwszy, co było trzeba, chociaż na godzinę, na kwadrans wpaść do dworku, zobaczyć ukochaną, uścisnąć jej rękę, spojrzeć w oczy, usłyszeć słówko przyjazne.
Czarne oczy wypatrzyły go zawsze, gdy wjeżdżał na folwark, gdy szedł do mieszkania ekonoma, gdy dążył nareszcie do dworku. Witały go one miłem spojrzeniem z po za szyby, zdawały się mówić: „Przyjdź, tu ktoś czeka na ciebie, czeka i doczekać się nie może, i tęskni.”
Gdy się zdarzyło, że interesa powołały go do miasta na dłużej, że nie pokazał się przez kilka dni lub przez tydzień, to nie tylko panna Ludwika była smutna, ale i wesoła Nina traciła humor i matka zamyślała się więcej niż zwykle. Aczkolwiek pan Jan nie oświadczył się o rękę swej ukochanej, wszyscy w domu byli przekonani, że prędzej czy później to nastąpi, i uważali go jakby za należącego do rodziny. Był on też dla niej przyjacielem, opiekunem, doradcą, bratem, a takim zawsze dobrym, serdecznym, uczynnym, uprzejmym i uprzedzającym!
Wszelkie troski i niepokoje krył w sobie, a dla tych kobiet miał zawsze uśmiech pogodny i wesoły. Umiał też nader zręcznie usuwać z przed oczu pani Jastrzębskiej interesa, które ją mogły martwić lub niepokoić, a gdy czasem dowiedziała się czego od ekonoma, potrafił wytłómaczyć, że stary sługa nie zna się na niczem i przesadza.
Wdowa, przyzwyczajona za życia męża do codziennych trosk i zgryzot, do nieustannej walki o każdy dzień istnienia, zrozumieć nie mogła, jakim sposobem, niby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapanował spokój; jakim cudem idzie wszystko cicho, równo, spokojnie; dlaczego nikt nie przychodzi i nie upomina się natarczywie o swoje, nie domaga się datków za cierpliwość, nie zagląda do stodół i śpichlerza.
W początku przypisywała tę zmianę materyalnej pomocy pana Piotra, później zaś energii młodego gospodarza. Podziwiała też w myśli tę energię i znajomość rzeczy, a kiedy spostrzegła, że ten młody gospodarz coraz życzliwszem okiem patrzy na jej starszą córkę, kiedy zaczęła się przekonywać, że ta życzliwość wzrasta z każdym dniem prawie, czuła, że błogi jakiś spokój wchodzi do jej duszy i modliła się gorąco, dziękując Bogu, że zesłał jej w sieroctwie takiego człowieka.
Jednego dnia panna Ludwika była bardzo smutna. Robota jej nie szła, czytanie nie zajmowało; coraz przychodziła do okna, opierała białe czoło na szybie; coraz wyglądała na drogę.
A ta droga była błotnista i ciężka, a pole dokoła szare, a niebo zasłonione chmurami.
Zdawało się, że cała ziemia jest w żałobie. Pod lasem widać było resztki brudnego śniegu, który topniał powoli w powietrzu, przesiąkłem wilgocią.
I takich dni smutnych, posępnych, zapłakanych, upłynęło już siedem; a wszystkie zdawały się długie, jak miesiące, jak lata. Takie zakończenie miał w owym roku miesiąc luty, tak się rozpoczynał marzec.
Panna Ludwika nie odstępowała od okna; wzrok jej pomimowoli, automatycznie biegł ku drodze i upatrywał, czy nie ukaże się na niej bryczka i szpakowate konie.
Ale nie; droga była pusta, nikt nie jechał.
Nagle ktoś wszedł do pokoju szybkim, elastycznym krokiem; zapatrzona w przestrzeń, zadumana dziewczyna odskoczyła od okna przestraszona.
— Ach! to pan!? — zawołała z radością, wyciągając ręce ku ukochanemu. — Skąd pan tu? Ja przecież ciągle patrzę...
— Naprawdę? — odrzekł, całując jej ręce. — Ciągle?
— Od siedmiu dni. Ale jakim cudem?...
— O! nie cudem bynajmniej! Sposobem bardzo prostym; jadę wprost z kolei i nałożyłem trochę drogi, aby chociaż na chwilkę tu wpaść i zobaczyć, co się dzieje. Naturalnie nie mogła pani widzieć, że jadę, gdyż z tego okna drogi, którą przybyłem, nie widać.
— Zrobił nam pan prawdziwą niespodziankę.
— Jakto? niespodziankę? Przecież pani wiedziała, że przyjadę.
— Tak, ale już traciłam nadzieję. Siedem dni, takich długich, samotnych, nudnych, szkaradnych! To straszna rzecz!
— Śpieszyłem; niech mi pani wierzy, żem śpieszył, ale tyle miałem do czynienia. Jedno, drugie, dziesiąte, a wie pani przecie, że naszym adwokatom nie pilno. Co ich to obchodzi, że ktoś się śpieszy, albo że tęskni, albo że... przez okno wygląda. Czy naprawdę tak było?
— Widział pan własnemi oczami.
— I codzień tak?
— Codzień.
— Przez wszystkie siedem dni?
— Panie, pokłócimy się.
— Dobrze, ale z warunkiem...
— Proszę!
— Że zaraz po kłótni będzie zgoda. Ja panią przeproszę, pani mi przebaczy, poda rączkę.
To mówiąc, ujął jej rękę i całować ją zaczął.
— Eh, panie! — rzekła z uśmiechem — przecież nie kłóciliśmy się, za cóż więc to przepraszanie?!
— Na rachunek przyszłych kłótni: jutrzejszych, pojutrzejszych, niedzielnych.
— Proszę zapamiętać to, co pan powiedział.
— Dlaczego?
— Obiecał pan, że kłócić się będziemy jutro, pojutrze, w niedzielę, to jest przez trzy dni z rzędu.
— Czy to tak dużo?
— Nie, ale to znaczy także, że pan tu będzie jutro, pojutrze, w niedzielę.
— Ależ naturalnie! i w poniedziałek, we wtorek i w środę...
— Proszę pamiętać, będziemy czekali.
— Kto?
— Wszyscy, cały dom: mama i my z Niną.
— A pani sama?
— Ja jestem cząstką całości.
— Tak, ale najpiękniejszą, najmilszą, najlepszą i najdroższą.
Te krótkie wizyty w Królówce były dla pana Jana jedyną pociechą w ciężkiem i kłopotliwem życiu. Zapominał chwilowo o troskach i silniejszy na duchu powracał do domu, do gospodarstwa, lub też puszczał się w drogę za interesami, których było mnóstwo do załatwienia i uporządkowania.
Mogło się zdawać, że przeciwności i niepowodzenia dodają mu bodźca i energii. Nie zrażał się niczem, szedł śmiało i prosto do wytkniętego celu. Sąsiedzi spoglądali na niego z podziwieniem, pan Seweryn kręcił głową, a stary doktor winszował pani Piotrowej, że w takich rękach praca jej męża nie pójdzie na marne.
W Kraskach było bardzo smutno. Pani Piotrowa zaledwie przez jeden tydzień po pogrzebie męża dała się zatrzymać w domu pani Justyny, poczem oświadczyła stanowczo, że chce wracać do siebie, że właśnie te wspomnienia i pamiątki, których widoku chcianoby jej oszczędzić, będą dla niej pociechą w smutku i osieroceniu. Pożądała też bardzo zatrudnienia, do jakiego przyzwyczaiła się przez całe życie; bezczynność zdwajała jej smutek, praca mogła go trochę łagodzić. Po tak długiej niebytności w domu, znalazła mnóstwo zajęcia i po całych dniach krzątała się po obszernych pokojach z pewnym nienaturalnym, gorączkowym pośpiechem. Chciała tym sposobem dni skracać, żeby się wydawały krótszymi.
Doktor odwiedzał ją co drugi dzień; przyjeżdżał w południe, na dwie, trzy godziny; starał się rozweselić ją, zająć; lecz o czemkolwiek mówić zaczął, ona zawsze umiała zwrócić rozmowę na przedmiot swego smutku, na wspomnienia o ostatnich chwilach swego tyloletniego towarzysza i przyjaciela.
Ani razu nie udało mu się wprowadzić rozmowy na inne tory. Zaczął na przykład o roślinach, ozdabiających okna w pokoju, to zaraz wywoływało wspomnienie, jakie kwiaty nieboszczyk najbardziej lubił, które rośliny, kiedy i skąd dla niej sprowadził; przerwał doktor opowiadaniem o nowinach politycznych, a ona zaczęła zaraz opowiadać, jakie gazety mąż jej najchętniej czytywał, które trzymał stale, które tylko przez czas krótki.
Wysilał się starowina na wyszukiwanie tematów, ale mu się nie wiodło. Razu jednego wspomniał o zaćmieniu słońca.
— Za parę tygodni będzie — mówił — doskonale widzialne, jeżeli chmury nie przeszkodzą. Przyjadę i będziemy obserwowali. Zjawisko jest tak piękne i niezwykłe, że warto je widzieć. Bo to trzeba pani wiedzieć, jak...
— Wiem, wiem, doktorze — odrzekła. — W drugim roku po mojem zamążpójściu było także zaćmienie. Przypadło ono jakoś latem, zaraz po wschodzie słońca. Przypatrywaliśmy się oboje przez szkła ciemne; mąż wytłómaczył mi wszystko dokładnie; byłam zachwycona. On zawsze chętnie objaśniał mi różne zjawiska natury, a daleko zrozumialszem było dla mnie jego opowiadanie, aniżeli książka. Miał dar jasnego przedstawiania rzeczy; to też zamęczałam go nieraz pytaniami, a on mi zawsze odpowiadał chętnie. Taki był to człowiek wyrozumiały, cierpliwy, o! bardzo cierpliwy. Pamięta pan, panie doktorze, jak on znosił mężnie cierpienia?
I zaczęła mówić o przebiegu choroby, o przebłyskach nadziei, o dniach zwątpienia, o ostatnich chwilach, o życzeniach, jakie przed śmiercią wyraził. Nie było sposobu powstrzymać jej słów pełnych boleści, nie było środka zwrócić jej myśli na inny przedmiot.
Kilkakrotnie doktor próbował wybijać klin klinem, to jest sam wszczynał rozmowę o zmarłym, ale rezultat był jednakowy. Odjeżdżał starowina z westchnieniem i znowuż suszył głowę nad wynalezieniem kwestyi, jakie na następnej wizycie poruszać będzie.
Z panem Janem mówiła bardzo chętnie, a nawet ożywiała się podczas takich rozmów, gdyż przedmiotem ich zawsze bywał stryj: jego sposób życia, prowadzenie gospodarstwa, jego przyzwyczajenia, upodobania, poglądy, dążności.
Młody człowiek zapytywał, a stryjenka opowiadała, choćby godzinami całemi, gdy czas był wolny i nikt nie przeszkadzał.
Z tych opowiadań poczerpnął niejedną wskazówkę, z której, w zastosowaniu praktycznem, mógł skorzystać; dowiedział się więcej, aniżeli z pozostałych notatek, o różnych szczegółach interesów majątkowych, o planach, jakie nieboszczyk przeprowadzić zamierzał.
Kobieta była intelligentna i wtajemniczona we wszelkie szczegóły, rozumiała się na rzeczy, przeto niejedna jej informacya i rada była cenna. Ją znów cieszyło to, że synowiec zwraca się do niej, że ją zapytuje, prosi o wskazówki. Pokochała go za to jeszcze więcej niż przedtem; zdawało jej się, że poniekąd bierze czynny udział w pracy, którą przez tyle lat wraz z mężem prowadziła, i to mniemanie zachęcało ją do życia, nieznacznie wprowadzało w tryb dawny. Zaczęła interesować się trochę i ożywiać. Rozumie się, że przychodziło to powoli i stopniowo. Pomiędzy stryjenką i synowcem zawiązał się stosunek dobry i serdeczny, i umacniał się coraz bardziej. W chwilach trudnych ona pocieszała go, jak matka, i umacniała na duchu, a takich chwil nie brakło. Wiosna była ciężka, przyszła ona wcześnie i nagle, z ulewnymi deszczami. Wszystkie strumienie wezbrały, rzeka wylała szeroko i porobiła znaczne szkody w łąkach i zasiewach, na ziemię przemokłą nie można było wjechać z pługami.
Młody gospodarz niepokoił się i obawiał, stryjenka starała się go pocieszyć.
— Nie lękaj się — mówiła, — Bóg miłosierny; my z mężem przechodziliśmy gorsze klęski; nawiedzały nas i powodzie, i grad, i pomór i ogień, a przecież nie zginęliśmy. Złe minęło, lepsze nastało, i znowuż było znośnie. Twój stryj mówił nieraz, że przeciwności nie powinny wstrzymywać człowieka od spełniania obowiązków; niech przeszkody się piętrzą, a ty czyń swoje, bądź cierpliwy i ufaj, że ostatecznie zwyciężysz. Nie poddawaj się przeto smutkowi z takich powszednich przyczyn, gdy ci los innych zmartwień oszczędza, gdy dopiero wstępujesz w progi życia z takimi wielkimi skarbami, jak młodość, siły, zdrowie. Wszystko dobrze będzie, mój chłopcze.
Wiosna rozpoczęła się na dobre; ustały deszcze, zajaśniało słońce, na polach zieleniły się oziminy, krzewy i drzewa pokryły się liśćmi; nad polami, zawieszony w powietrzu, szary skowronek wydzwaniał swoją piosenkę, jaskółki zaczęły lepić gniazdka pod strzechami, bociany poważnie kroczyły po łąkach i bagnach.
Każdy dzień przynosił jakąś nowość; jakiś świeży dar z niewyczerpanej skarbnicy przyrody; coraz świeże kwiatki ukazywały się na łąkach, w lasach, w ogrodach, świeża zieloność w najrozmaitszych odcieniach pokrywała ziemię, przebudzoną z długiego snu zimowego.
Ślady powodzi zacierały się stopniowo, uszkodzone pola zaorano i zasiano powtórnie. Wszędzie, gdzie okiem rzucić, widać było pracę, ruch i ożywienie; poważnie kroczyły woły, ciągnąc pługi, uwijały się konie w bronach, a na pastwiskach krowy skubały chciwie młodą, soczystą trawę.
Odgłos pieśni robotnic, dźwięki fujarek pastuszych mieszały się ze świegotem drobnych ptasząt, z szumem fal rzecznych, z szemraniem strumieni, toczących się po kamykach.
W taki dzień piękny, pogodny, wiosenny, wybrał się Pakułowski do miasteczka po różne sprawunki, niezbędne dla gospodarstwa. Wybrał się wozem drabiniastym, a ubrany był odświętnie, w surducie odwiecznego kroju, w wielkim kapeluszu filcowym na głowie.
Zaledwie wjechał na rynek i wygramolił się z wozu, wnet obskoczyła go gromada żydów.
— Co potrzeba? Co pan chce kupić?
— Co pan ma do sprzedania? Może siano, może owies? Ja zaraz dam kupca na owies!
— Taki rarytny gość, taki rzadki gość! Niech pan Pakułowski pozwoli. U Szmula jest świeże piwo. Jakie piwo! W Warszawie lepszego nie dostanie!
— Idźcie na złamanie karku! — krzyknął stary ekonom. — Nie zastępujcie drogi.
— Delikatne słowo! Pan Pakułowski zawsze ma delikatne słowo, polityczne słowo.
Przez zwartą gromadę do wozu przecisnął się Abram, jeden z najpoważniejszych finansistów miasteczka.
— Ja mam do pana coś — rzekł, robiąc tajemniczą minę. — Ja panu Pakułowskiemu chcę parę słów powiedzieć.
— To niech Abram gada, a prędko, bo ja nieczasowy.
— Gdzie mam gadać? Tu, na ulicy?
— A no, czemuby nie?!
— Przepraszam, ale na taką osobę, jak pan Pakułowski, i na taką osobę, jak ja, nie pasuje rozmawiać o interesie na ulicy i stojący. Do czego to podobne jest?
— No więc co?
— Więc pan Pakułowski pozwoli ze mną do Szmula. Tam stancya jest, tam krzesła są, tam można posiedzieć, porozmawiać jak należy, można też co wypić.
— Nie mam ja za co pić i nie lubię — odrzekł ekonom, spluwając. — Taka rzecz mi szkodzi.
— Proszę pana: po pierwsze, ja też potrafię być fundator; a po drugie, spirytus może szkodzić w lecie, albo na jesień, na wiosnę nigdy.
— Skąd to Abram może wiedzieć? przecież Abram nie doktor.
— Ale wiem; mówił mi Berek, felczer. Pan Pakułowski go zna? On jest wart więcej, niż dziesięciu doktorów; to mechanik w swoim fachu pierwszy! On wytłómaczył mi, że na wiosnę w drzewie burzy się sok, a w człowieku krew. Pewnie pan o tem słyszał?
— Słyszałem; wiadoma rzecz, że się burzy.
— Nu, więc jeżeli człowiek wypije trochę spirytusu, to krew ma lepszą próbę. Może mieć nawet dwunastą próbę, jak dobra okowita. Dlaczego my nie mamy mieć takiej krwi?
— Pięknie Abram przemawia — rzekł nawpół przekonany ekonom.
— Ja zawsze pięknie przemawiam; ja prawdę mówię, prawdą żyję, prawdą handluję. Chodźmy do Szmula.
— A no, to chodźmy.
W chwilę później pan Pakułowski z Abramem siedział w małej stancyjce za sklepem i naprawiał moc swej krwi.
Abram napił się także i obadwaj przyjęli postawę wyczekującą. Ekonom usiłował odgadnąć, czego żyd od niego chce. Abram znów czekał, aż krew Pakułowskiego dojdzie do dwunastej próby.
Tymczasem rozmawiano o pogodzie, stanie dróg, o ciężkich czasach. Abram kilka razy westchnął i użalał się, że niema ruchu na świecie, że w handlu panuje stagnacya, że jeżeli nadal tak pójdzie, to porządni kupcy będą musieli, broń Boże, szyć buty, albo piec bułki, albo wogóle zatrudniać się jakim bardzo grubym i ordynaryjnym fachem.
Widząc, że się ekonomowi łysina dobrze już zaczerwieniła, rzucił mu nagle pytanie:
— Panie Pakułowski, dlaczego wy trzymacie w śpichrzu czterysta pięćdziesiąt korcy owsa? Co wy myślicie z nim robić?
Ekonom rzucił się na krześle.
— Jakiego owsa? — zawołał. — Skąd wam się owies przyśnił? Skąd Abram może wiedzieć, że my mamy czterysta pięćdziesiąt korcy owsa?
— Bardzo przepraszam — odrzekł, — ja się omyliłem; wy macie czterysta pięćdziesiąt trzy.
— Czy Abram po naszym śpichrzu łazi?
— Bogu dziękować, ja nie jestem mysz. Zresztą, o co gniew?! Skąd wiem, to wiem; chcę tylko zapytać, co myślicie robić z tym owsem.
— Osobliwa rzecz! Jak to Abram takie rzeczy może spenetrować — mówił jakby sam do siebie Pakułowski. — Klucze trzymam w garści, bo juści trzymam; obcych ludzi nie wpuszczam, a ten tak gada, jakby u nas siedział, zboże mierzył i regestry pisał. To mi dziwno, bardzo mi to dziwno, mój Abramie.
— A mnie jeszcze dziwniej, panie Pakułowski — rzekł żyd, — ja się bardzo dziwię.
— Czemu znów?
— Teraz owies drogi, wy macie go tyle i nie szukacie kupca. Zarazby się znalazł, zapłaciłby dobrze, gotowizną, bez żadnego gadania.
Pakułowski zrobił minę tajemniczą.
— Nie sprzedajemy — rzekł, — bo... bo... nie chcemy.
— Pan Pakułowski nie chce, czy pani?
— Dajmy na to, że ja nie chcę, że taka jest moja nieprzymuszona wola i już.
— A kto panu kazał mieć taką wolę?
— Ja, tak sobie, z ochoty własnej, bez żadnego przykazania.
Abram głową pokręcił.
— Panie Pakułowski — rzekł, — niech mi pan sprzeda ten owies, ja potrzebuję teraz owsa.
— A z jakiej racyi?
— Z własnej ochoty, bez żadnego przykazania.
— Niby ja mogę? Ja nie mogę; taka rzecz do mnie nie należy; a po drugie, powiedziałem, że nie mam chęci.
— A może ten owies pojedzie do Warszawy?
— Może... może... nie wiem.
— Na co kręcenie? Powiadają, że żydzi kręcą. Pan Pakułowski to samo potrafi, potrafi w dubelt lepiej, niż żydzi. Na co to? do czego?
— A bo Abram przyczepił się do tego owsa nie wiadomo poco.
— Właśnie, że wiadomo! Chcę kupić, dobrymi pieniędzmi zapłacić, chcę handlować. Ja wiem, co chce zrobić ten młody pan z Krasek, który i u was rządzi. Ja wiem tak dobrze, jak pan Pakułowski, może nawet i lepiej. On chce wszystko do Warszawy sprzedawać, chce nas omijać.
— Niby kogóż to was, Abrama?
— Nas, nasze miasto, tutejszych kupców. Czy to porządnie jest, czy to się godzi?
— Skoro tam lepiej płacą, to godzi się.
— To nie jest porządna mowa, nie jest szlachecka mowa. Od dawna tak było, że panowie we wsiach mieli zboże na sprzedaż, a kupcy w miasteczku pieniądze do kupienia. I to było dobrze, sprawiedliwie, porządnie. Panowie mieli z czego żyć, kupcy także. Nieraz zrobili dogodność, dali pieniędzy naprzód, nie zważali na uchybiony termin, aby handlować. Teraz panowie zaczynają nas, kupców, omijać, chcą zabrać nasz zarobek. Czy to porządnie jest? Czy się godzi? Co my mamy robić?
— Albo ja wiem? Nie mogę nawet zmiarkować, dlaczego Abram mnie to mówi. Ja przecież nie dziedzic, tylko oficyalista, sługa; folwarków własnych nie mam, zboża nie sprzedaję, żyję tylko z mizernej pensyi i ordynaryi.
— Ja mówię to panu Pakułowskiemu dlatego, żeby pan powtórzył moje słowa młodemu panu z Krasek, żeby pan Pakułowski, jako zaufany oficyalista, powiedział mu, że z żydkami w zgodzie być dobra rzecz, w niezgodzie całkiem zły interes.
— Przecież on z wami w niezgodzie nie jest, ani wam przykrości, ani krzywdy nie czyni. Nikt z was marnego słowa od niego nigdy nie usłyszał. Pan grzeczny, spokojny, wody nikomu nie zamąci. Czegóż wy chcecie?
— To prawda; on bardzo grzeczny, ale nie chce nas znać; my znów wolelibyśmy, żeby on nie był grzeczny. Owszem, niech będzie nawet grubijanin, niech krzyczy, ale niech da zarobić. Jeżeli pan Pakułowski jest dla niego życzliwy, to niech mu to wytłómaczy. My, gdy kto nam zarobek daje, znamy się na rzeczy. Pan Pakułowski też może się spodziewać, że fatyga nie będzie darmo.
— A cóż moja fatyga pomoże? Dajmy na to, że ja powiem, on wysłucha, głową kiwnie, a zrobi tak, jak zechce, na moją mowę zważać nie będzie. Ma on swój rozum, przecież tyle lat był w nauce.
— Kto wie, może i zechce, jeżeli pan przemówi dobrze. Pan Pakułowski jest człowiek niedzisiejszy i wypraktykowany, pan tyle lat żyje na świecie, panu wiadomo, że my jesteśmy pożyteczni ludzie; my wszystko wiemy, co się dzieje, co kto myśli. Ile razy tak było, że myśmy ostrzegali kogo przed nieszczęściem, że nie pozwoliliśmy zrobić krzywdy takiemu, co dla nas przychylny jest. Pan Pakułowski to rozumie i ja już więcej nic nie powiem. Ja już sobie pójdę. Niech pan dobrze moje słowa rozważy, niech mu pan wytłómaczy, bo on młody, nie wszystko jeszcze rozumie. I to niech pan pamięta, że my jesteśmy delikatni ludzie i że się znamy na rzeczy.
Rzekłszy to, Abram wyszedł; ekonom został sam jeden w stancyi, oparł głowę na rękach, zamyślił się i mruknął pod wąsem:
— Straszy, najwyraźniej straszy. O nieszczęściach i krzywdach nie mówił bez kozery. Nic innego, tylko chce nastraszyć.
W tejże chwili do stancyi wtoczyła się Sałacka.
— Pan Pakułowski! — zawołała w progu — czy mnie oczy nie mylą!?
— Ten sam, ten sam. Dzień dobry pani Sałackiej, moje uszanowanie!
— Dawno już pana nie widziałam.
— I ja też. Co pani Sałacka tu robi?
— A cóż ja robić mogę? Męczę się, zabiegam, pracuję, duch się już we mnie ledwie kołacze, a zdrowia nie mam za trzy grosze.
— Pewnie przywiozła pani Sałacka co na sprzedaż?
— A była tam odrobinka na wozie. Żydzi kupili, sprawunki zrobiłam i właśnie chcę wracać, tylko że od tego krzyku, ujadania się, targowania, osłabłam zupełnie, w piersiach kole, w gardle zaschło i ledwie już stoję na nogach.
— To też właśnie pasuje, żeby pani trochę usiadła. Oto kanapa porządna, będzie wygodnie.
— Ja tam o wygodę nigdy nie dbam. Byle jak. Alboż to dużo takiej babinie potrzeba?
— Może pani Sałacka nie wzgardzi? Piwo niezłe.
— Owszem, dziękuję za grzeczność, ale z tego zmęczenia, tej fatygi, to może kieliszek czego słodkiego będzie lepszy. Mam ci ja tu i trochę pożywienia w koszyku, a szczerze mówiąc, głodna jestem trochę. Najmniejsze kurczątko więcej zje, niż ja, ale przecież choć parę okruszyn trzeba czasem przełknąć. Po sąsiedzku proszę pana Pakułowskiego do kompanii; jak to w podróży... co jest, to jest, ale z dobrego serca i przyjacielstwa.
Zasiedli przy stole, Sałacka wydobyła swoje okruszyny, któremi możnaby kilku zgłodniałych traczów nakarmić, i zaczęli się pożywiać.
Pakułowski zapytał:
— I cóż tam, kochana pani Sałacka, słychać u was, w kobiecym dworze?
— Co za łaska, że pan nie powiedział w babskim!
— A no, bo jakoś niepolitycznie, ile że przy traktamencie.
— Co słychać? Jak to u nas: czasem lepiej, czasem gorzej, a dla mnie zawsze źle. I nie dlatego, żeby mi kto co złego czynił, chowaj Boże, tylko według zdrowia. Skrzypię, nie przymierzając, jak sucha wierzba nad sadzawką, a roboty, ujadania, dreptania, jak panu wiadomo, od świtu do nocy i od nocy do świtu.
— Skrzypiącego drzewa najdłużej.
— Tak to powiadają. I nieboszczyk pan Piotr, świeć Panie nad jego duszą! lubił się ze mną przekomarzać i o skrzypiącem drzewie dogadywał. Będzie Sałacka, mówił, sto lat żyła, i wszystkich nas pochowa. Wyprorokował sobie, nieborak; on w grobie, a ja oto skrzypię, jak skrzypiałam. Do jadła nie bardzo, sypiać nie mogę; aby pies zaszczekał, aby kogut zapiał, zaraz się przebudzam, przez to i siły nie mam za grosz.
— Miarkując po sobie — rzekł Pakułowski, — nie chciałbym się ja na siłę z panią próbować.
— Co też pan wygaduje! Mucha mocniejsza, niż ja, lada wiaterek może mnie obalić, i żeby nie to, że się różnemi ziołami ratuję, to chybabym już chodzić nie mogła.
— Ale dziedziczka zdrowa? — zapytał ekonom, chcąc zwrócić na inny przedmiot rozmowę.
— A ma się rozumieć, że zdrowa. Niewielka rzecz siedzieć w pokoju i grymasić; że zaś przeleci się czasem na folwark, to więcej z ciekawości, aniżeli z potrzeby, z przyzwyczajenia. Bo pocóż chodzić i doglądać, skoro ja tam jestem? Dziesięć pań tego nie dojrzy i nie zobaczy, co ja.
— Bogu dziękować, oczy pani Sałacka ma zdrowe.
— To jedno chyba.
— Krzyknąć też pani potrafi.
— Boże miłosierny! Cóżbym ja była warta, gdybym krzyknąć nie mogła?! Nie wie pan, jaka to teraz służba, jakie dziewki!? Czego nie wykrzyczysz, tego nie masz, a insza jeszcze odgaduje i grubo.
— Prawda, święta prawda.
— A widzi pan. Odgaduje, i jak odgaduje, nie po cichu przecie, ale krzykiem; drze się jak oparzona; to skoroć ja mam nad niemi starszeństwo i przełożeństwo, muszę krzyczeć jeszcze głośniej. Nieraz aż ochrypnę, aż mi w gardle coś trzeszczy, ale zawsze przekrzyczę każdego wałkonia, bo inaczej nie byłoby ani starszeństwa, ani ładu, ani posłuchu. I wie pan, może i to być, że z owego wysiłku taka cierpiąca jestem.
— Może, bardzo być może. Święte słowa pani Sałackiej, że żeby człowiek oto przy gospodarstwie nie wrzeszczał, a czasem kogo czem twardem nie szturchnął, toby ta święta ziemia ani jednego ziarnka zboża nie urodziła.
— Bo i pewnie! a co dopiero mówić o dobytku, o drobiu, o nabiale! Marniałoby wszystko na nic, szło na rozproszenie, na szkodę. My to rozumiemy, panie Pakułowski, ale państwo powiadają, że krzyk niepotrzebny, że trzeba inaczej. Ot! choćby i nasza panienka: powiada, żeby dobrem słowem...
— Pan Jan tak samo. Nieraz mu tłómaczyłem, że na tem nie daleko zajedzie.
— A on co?
— Śmiał się.
— Mój panie Pakułowski, toć on u was tak rządzi, jakby na swojem.
— Bo i pewnie, a nawet lepiej, niż na swojem, bo w Kraskach, jak czego brak, to się i obejdzie, a u nas wszystko musi być na czas, wszystko w porządku. Już tyle lat jestem w Królówce, a jeszcze nigdy takiego ładu, jak teraz, nie było. Zegarek, nie gospodarstwo, to i nieprzyjaciel może przyświadczyć.
— Nie bez kozery to jest.
— Podobno pan Piotr przykazał mu przed śmiercią, żeby naszych pań nie opuszczał.
— A on też słucha i pewnie starszej panienki nie opuści aż do śmierci. Musi pan coś o tem wiedzieć?
— Wiem i nie wiem.
— Jakżeż to?
— Ha, niby wiem, bo prawie codzień przyjeżdża, do dworu zagląda choćby na chwilę, jeżeli nieczasowy, a raz na tydzień to przyjeżdża z wieczora i siedzi do północka, albo i dłużej. Więc niby wiem, bo miarkuję, ale znów i nie wiem, bo nie słychać, żeby jakie zaręczyny, albo zapowiedzi. Przecież byłby jakiś ruch, gdyby co miało być, jakie szycie, sprawunki.
— Teraz nie możnaby.
— A to z jakiej przyczyny?
— Nie wie pan? Toć żałoba!
— A prawda, zapomniałem. Prawda, u państwa tak się praktykuje, chociaż to głupstwo. Jak co ma być, to powinno być; cóż to żałobie przeszkadza?
— Taka polityczność.
— Teraz szklaneczkę piwa, kochana pani, niezgorsze jest.
— W głowie mi się zmąci.
— Od czego? Zresztą pod wiatr pojedziemy, to wyszumi.
— Pan Pakułowski wielki praktyk.
— Żyję na świecie kilka lat, to, ma się rozumieć, wypraktykowanie mam. Rzadko mi się zdarza, żebym sobie głowę zaprószył, ale w godnej kompanii czasem przytrafunek bywa. Jednego razu, pamiętam, zabawiliśmy się uczciwie tak, że ledwie do drzwi trafiłem, a wiatr wtedy okrutny był. Przyjaciele podsadzili mnie na koń. Ej, powiadam pani, jakem go puścił z kopyta, przyjechałem do domu trzeźwiuteńki. Koń o mało się nie ochwacił, ale mi z głowy wywiało. Radzę pani Sałackiej spróbować przy okazyi, jaki to doskonały sposób.
Jejmość zaczerwieniła się jak piwonia, wstała i rzekła z godnością:
— Bardzo pana Pakułowskiego przepraszam, ale idę stąd; życzę zdrowia i żeby panu z głowy wywiało.
— Co pani? przecież... cóż to znowu?
— Usiadłam tu na zaproszenie, jako w uczciwej kompanii, z porządnym człowiekiem, dla pogawędki i odpoczynku, a pan mi, za pozwoleniem, głupstwa mówi. Nie mogę tego słuchać i wolę odejść, gdyż mogłabym powiedzieć panu kilka słów i ani jednego poczciwego, ale wstrzymam się do innej okazyi.
— Czem ja panią obraziłem?
— Z przeproszeniem, głupią radą. Jeszcze, jak świat światem, żadna uczciwa wdowa nie upijała się i nie pędziła po polach na koniu, jak waryatka, a pan mi radzi to robić.
— Czyż ja radziłem?
— Własne słowa pańskie; chociaż jestem skrzypiąca i krucha, ale słyszę dobrze.
— Ależ ja tylko dla przykładu! Gdzieżbym ja śmiał godną i stateczną osobę na koń wsadzać? Tylko tak się rzekło. Niechże pani kochana siada i urazy w sercu nie chowa.
— Nie siądę.
— Żeby pani wiedziała, co ja mam do powiedzenia, toby pani nie śpieszyła tak bardzo.
— Nie ciekawam. Co mnie może obchodzić?
— Jak co. Jedna rzecz będzie taka, że obchodzi, druga, że nie, a trzecia taka, że można przez cały dzień słuchać, przez noc słuchać i jeszcze nie nasłuchać się dość. Może pani Sałacka powie, że nieprawda?
— Owszem, są takie rzeczy, ale skądby zaś pan Pakułowski mógł...
— Moja pani, człowiek mówi niedużo, ale wie dość o rozmaitych różnościach, i o waszym dworze wiadomo mi niejedno.
— Ciekawam, coby mogło być takiego, o czem jabym nie wiedziała?
— Jest, jest.
— A to niechże pan raz już gada! — zawołała jejmość, czerwieniąc się jak piwonia. — Pewnie jaka plotka!
— Chciała pani Sałacka jechać, wzgardziła sercem dobrem i piwem bawarskiem... cóż robić! Przykro mi, ale słucham. Zapraszać znowuż nie mam śmiałości; a jeżeli pani ciekawa i chce się dowiedzieć, to chyba na jednym wozie pojedziemy i po drodze pani opowiem.
— Aha! żeby fornal słyszał i plotek niepotrzebnych narobił. Lepiej tu.
— Więc zostanie pani Sałacka, posiedzi, szczerem sercem nie wzgardzi?
— Ale nie, nie! tylko niechże pan zacznie, bo schnę z niecierpliwości. Coby to za rzecz mogła być u nas, o której jabym nie wiedziała? To niesposób, niepodobna!
— A widzi pani. Czy wasza panienka nie wychodzi za mąż?
— Skąd znowu? Ani jej się śni. Ona taka dziwna. Niejeden już w konkury zajeżdżał i z grochowym wieńcem odjechał. Nieboszczyk pan Piotr nieraz gniewał się, bywało, tak, że niech Bóg broni, a ona nie i nie. Upartość w niej wielka, w matkę się widać wdała, bo nasza pani to też: jak się zatnie, to kamień. Wszyscy u nas tak; ja sama, choć przecie nie równam się z niemi, bo cóż ja tam, biedna sługa, ale zaciąć się umiem i żeby nie wiem co, nie ustąpię. Skałę prędzej ukruszy. Pamięta pan, jak się ten ekonom do mnie przyczepił i żenić się chciał? Pani namawiała mnie, panienka i nieboszczyk pan Piotr, a ja zacięłam się i nie. Mówią: a dobry, a porządny, a stateczny, a los będziesz miała; a ja powiedziałam: nie chcę, i poszedł sobie, jak zmyty.
— Bo się nie umiał brać do rzeczy.
— O, proszę! Ciekawam, ktoby umiał, jeżeli ja nie miałam przekonania?
— Niedaleko szukając, jabym potrafił.
— Niech-no pan Pakułowski głupstw nie plecie!
— Dla przykładu się mówi. Z panią się żenić nie będę, żonę mam, ale gdybym, na to mówiąc, był kawalerem, a wziął się na ostro... Ho! ho! poleciałaby pani za mną na koniec świata, z pocałowaniem ręki.
— Niedoczekanie!
— Bo zawzięte kobiety, ostre, to, szczerze mówiąc, najlepsze. Taka się zatnie, uprze, wykrzyczy się, wyzłości, ale to tylko tak, dla parady, dla pokazania, że taka w niej fanaberya; ale poczekawszy trochę, zrobi się słodziutka jak miód, dobra, szczera. Może nieprawda?
— Juści, prawda; jakby pan przy tem był.
— I tamten ekonom, żeby był cierpliwy, a trochę poczekał, toby mężem pani został.
— Kto to wie?
— Na pewno tak; pani Sałacka, widząc, że człowiek stały, nieuprzykrzony, że usycha jak wiórek, a czeka, ulitowałaby się nad nim i rzekłaby: Niech się dzieje, co chce, bierz mnie, skoroś taki, słuch znaj i na zapowiedzi dawaj. Taka jest każda kobieta zawzięta, właśnie jak orzech: z wierzchu skorupa twarda, ale aby ją stłuc, ziarnko smakowite i posilne.
— Tak pan Pakułowski opowiada, jak gdyby wszystkie zawzięte znał; opowiada pan, a od tego, co takie ciekawe miało być, odchodzi.
— Właśnie, że do tego idę, tylko pomaleńku; jeżelim zaś mówił o zawziętych, to dlatego, że miałem na myśli waszą panienkę, która też nie jest z inszego gatunku.
— Pannę Annę? Naszą Andzię?
— Tak, tak.
— A cóż ona uczyniła?
— Była zawzięta, a teraz...
— Nieprawda jest! Plecie pan trzy po trzy, nie wiedzieć co.
— Niech i tak będzie, ale mnie się zdaje, że tam do wesela już niedaleko.
Sałacka zaczerwieniona zerwała się z krzesła.
— A! panie! nie godzi się drwić z uczciwej kobiety. Wesele!? Jakto! wesele u nas, a jabym nie wiedziała?! Ja, można powiedzieć, dusza tego domu! A któż upiecze, kto ugotuje, kto wszystko przyrządzi, kto sprawunki z miasta przywiezie, jeżeli nie ja?
— Więc pani nie wierzy?
— Żeby pan sto razy przysięgał, nie uwierzę! Widać, że pan Pakułowski za dużo wypił dzisiaj, albo też przyśniło się panu. Tak, czy owak, nie lubię takich żartów.
— Wolna wola; można wierzyć, albo nie wierzyć, a ja wiem, co mówię.
— Nie wierzę, nie wierzę! Przede mną byłby sekret! O, jak sobie o tem pomyślę, zaraz czuję ból w sercu; a gdyby pokazało się, że prawda, rozchorowałabym się na amen. Wesele bez mojej wiadomości, koniec świata!
— Widzi pani, to wszystko być może. Pani będzie wiedziała, ale widać jeszcze na to nie przyszedł czas.
— Na pana Pakułowskiego przyszedł czas! Pan Pakułowski wie! Osoba godniejsza konfidencyi i sekretu! Cha! cha! Pan nie wie, co się w Królówce dzieje, a u nas każde pomyślenie już pan przeniknął. Przez dziurkę od klucza pan zaglądał, czy może w kominie schowany siedział i słuchał? Ot! lepiejby było u siebie pilnować ludzi, żeby nie próżnowali, strzedz majątku od szkód i kradzieży, aniżeli wtrącać się nie do swoich rzeczy.
— Przepraszam bardzo! ja robię, co do mnie należy, i pilnuję, jak oka w głowie. To wiadoma rzecz, każdy może poświadczyć, że u nas jest i słuch, i rygor, i porządek, że nie tylko ziarnko zboża, ale nawet drobna plewa na marne nie idzie. Co do drugiego, to trzeba pani wiedzieć, że przez dziurki od kluczów nie zaglądam i nie podsłuchuję, a jeżeli dowiedziałem się o tej rzeczy, to przypadkiem. Grzechu w tem niema.
— Ale jakim przypadkiem, o jakiej rzeczy?! Myśli pan, że kto uwierzy?
— A niech sobie wierzy, albo nie wierzy. Niech go psi zjedzą. Do widzenia! Życzę pani Sałackiej dobrego zdrowia i jadę. Żałuję, że się w dyskurs wdałem; potrzebne mi to było, jak dziura w moście. Do widzenia!
Rzekłszy to, ruszył ku drzwiom zamaszyście, ale otyła klucznica zastąpiła mu drogę.
— Nie zaraz będzie „do widzenia,” nie pójdziesz pan.
— Ciekawym, kto mi zabroni?!
— Ja! Miałeś mi pan coś powiedzieć, to proszę. Wyraźnie, jasno, bez ogródek! Niech wiem, co mam myśleć!
Stanęła we drzwiach tak, że zatamowała zupełnie przejście. Ekonoma i gniewało to i śmieszyło zarazem.
— Nie wyjdziesz pan! — krzyknęła baba.
— Bo i pewnie; tak pani Sałacka zatarasowała drzwi swoją godną osobą, że nie tylko ja, ale nawet mysz nie znalazłaby przejścia. Ale ja zawzięty nie jestem, gniewać się długo nie umiem, urazy w sercu nie chowam. Ciekawość pani zaspokoję i pojadę, bo czas. I tak zabałamuciłem się dość długo, trzeba wracać. Niechże pani tak onych drzwi sobą nie zamurowywa, bo ja przecież nie mam zamiaru przez siłę przejścia zdobywać. Co miałem powiedzieć, to powiem, i byłbym już od pół godziny to zrobił, gdyby pani dała mi przyjść do słowa. No, słucha pani Sałacka, czy nie słucha?
— Słucham, owszem, ja ciągle słucham.
— A więc to było tak: onegdaj poszedłem do dworu.
— Do jakiego?
— A no, toć niema w Kraskach dziesięciu dworów, tylko jeden, i niema dziesięciu pań i panów, tylko jedna pani dziedziczka i jeden pan Jan.
— Też dziedzic, bo mu nieboszczyk cały majątek zapisał.
— A no tak, zapisał, wiadoma rzecz. Poszedłem tedy do dworu, bo mi tak wypadło. Chciałem się o coś zapytać pana Jana, jak sprawiedliwie pani powiada, naszego teraz dziedzica. Wchodzi się zawsze do niego z przedpokoju na lewo i zawsze go się tam zastaje. Tak i wtedy: wchodzę, ale niema nikogo. Czekam, przestępuję z nogi na nogę, kaszlę... nic. Myślę sobie: może wyszedł do drugiej stancyi, może z panią rozmawia, ale chyba wnet wróci; bo, prawdę mówiąc, nie przyszedłem ja ze swojej woli, tylko byłem zawołany przez niego. Słucha pani Sałacka?
— Słucham, słucham, ale ode drzwi nie odchodzę, bo nie wiem, do czego całe to kręcenie prowadzi.
— Do tego, moja pani, że chcę dokumentnie opowiedzieć, jak było, żebyś pani nie myślała, że jestem ciekaw.
— Co mam myśleć? Mówią, że kobiety są ciekawe, ale ja wiem, że inszy mężczyzna sto bab w ciekawości przeszedł.
— Byle nie ja, kochana pani, byle nie ja. Co mnie do kogo? Jeżelim co usłyszał, to przypadkiem. Pana Jana w pokoju nie było; jako zawołany, musiałem czekać. Taka służba i takie prawo. Tedy czekam, a z drugiego pokoju słychać głosy, gadają. Poznałem zaraz: była nasza pani, był pan Jan i pan Seweryn.
— Pan Seweryn?!
— Jakby pani Sałacka wiedziała. Nie częsty on u nas gość, ale od czasu do czasu bywa. Czasem raz na tydzień, czasem raz na dwa tygodnie, ale bywa. W ostatnich czasach częściej się pokazuje. Nie miarkowałem sobie, dlaczego, bo i co mi po tem? Bywa, to bywa; nie bywa, to nie; wszystko mi to jedno, a nawet nie jedno; bo trzeba pani wiedzieć, za wielkiego znawcę się ma i panu Janowi dogaduje nieraz, że to u nas źle, tamto niedobrze. Ale niech go tam! Słyszę, że jest, po głosie poznałem. Dziwno mi było, żem nie widział, kiedy przyjechał; a on przyjechał konno, w samo południe; ja wtedy na obiedzie byłem i nie widziałem. Słyszę, państwo rozmawiają. Nie obchodzi mnie to nic, ale słucham. Trudno, nie miałem waty, żeby sobie uszy zatkać. I pani Sałacka, będąc na mojem miejscu, takżeby słuchała. Może nie?
— Ja nie taka ciekawa.
— I ja nie, ale skoro samo w ucho leci...
— O czemże mówili?
— O sumie.
— O jakiej sumie?
— A no, o tej, co nieboszczyk pan Piotr zapisał waszej panience.
— Andzi?
— No tak, właśnie o niej była mowa.
— A cóż panu Sewerynowi do tego? Nieboszczyk zapisał, bo taka była jego wola. I dobrze zrobił, bo chociaż panienka nasza ma swój majątek, ale od przybytku głowa nie boli.
— Racya i to.
— Siostrzenica tak dobra, jak wasz panicz bratanek. Sama sprawiedliwość kazała, a nieboszczyk uczciwy człowiek był i niczyjej krzywdy nie pragnął.
— I ja tak myślę. Nasza pani pytała: „czy będziecie żądali sumy zaraz, czy też poprzestaniecie tymczasowo na procencie?” a pan Jan mówił, że wolałby procent płacić jeszcze choćby przez kilka lat, aniżeli szukać pieniędzy. Na to znów pan Seweryn rzekł, że niema gwałtu i że mogą poprzestać na procencie.
— A cóż jemu do tego?
— Niechże pani Sałacka czeka; powtórzę słowo w słowo, jak było powiedziane. Ja, mówi, bez grosza nie jestem; co będzie potrzeba synowi, dam; panna Anna ma swój majątek, więc na cóż im pieniądze?
— Jakto panna Anna?
— A, też pani Sałacka niedomyślna! Skoro tak powiedział o swoim synu i panience, to znaczy, że jego syn i panienka mają się pobrać. Toć jasna rzecz, jak słońce.
— I więcej nic pan Pakułowski nie słyszał?
— Owszem, słyszałem, że na jesieni ma być ślub.
— Na jesieni?!
— Najlepsza pora. Roboty pokończone, kartofle wykopane, o siewie można już zapomnieć. Kiedyż się żenić, jeżeli nie na jesieni? Toć każdy chłop to rozumie.
— Więc to tak! — szeptała Sałacka, jakby sama do siebie — a więc to tak?
— A tak, kochana pani.
— I pan Pakułowski na swoje własne uszy słyszał? Naprawdę? Dokumentnie, bez żadnej omyłki? Mógłby pan na to przysiądz?
— Ho, ho, zaraz przysiądz! Alboż to sąd, albo ja za świadka tu przyszedłem? Mówię po przyjaźni, że tak jest, takie słowa słyszałem. Można wierzyć, można nie wierzyć, jak się podoba.
— Trudno wierzyć.
— Żebym w ziemię zaraz wrósł, jeżeli kłamię. No, teraz wierzy pani?
Jejmość nie odpowiedziała na to; rzuciła się na kanapę i zaczęła płakać.
— Pani Sałacka! — zawołał ekonom — co pani wyrabiasz? do czego to podobne? Wielka rzecz, że panna za mąż wychodzi! Na to przecież jest panna! Nie będzie dla pani przyjemności siedzieć przez całe życie przy matce. A zresztą, co nam do tego? Oni sobie państwo, swoim dworem, a my sobie.
— Ja ją tak bardzo kocham — szepnęła zapłakana baba, — ja się tak do niej przywiązałam, ja życzę, żeby jej było jak najlepiej.
— Alboż źle wychodzi? Kawaler porządny, nie biedny. Czego pani jeszcze chcesz?! Królewicz jaki ma przyjechać?! Tfy! do licha! Nie grzeszyć oto, Pana Boga nie obrażać, ale owszem dziękować za to, co daje, tem bardziej, że teraz i na panny dobry czas nie jest; insza więdnie, wzdycha, oknem wygląda i nic, trzeba rutkę siać. Skoro więc tak pani swoją panienkę kochasz, to się ciesz.
— Nie o to, panie Pakułowski, nie o to mi chodzi. Idzie za mąż, i owszem; sprawiedliwie pan powiedziałeś, że na to jest panna; że dobrze wychodzi, także przytwierdzam, i owszem, bardzo dobrze; ale żebym ja miała się dowiedzieć dopiero od pana, żeby przede mną miał być sekret, to, panie, grzech wołający o pomstę do nieba, to niesprawiedliwość, to krzywda, to taka krzywda, że... że...
Baba wybuchnęła głośnym płaczem.
— Pani kochana! — perswadował Pakułowski — opamiętaj się, spójrz, gdzie jesteś, w sklepie przecież; co łzami gorzkiemi oblewasz... starą żydowską kanapę! Lada chwila wejdzie tu kto, zobaczy, będzie dopytywanie: a co, a jak, a dlaczego?! Czemuż ja się wpierw w język nie ukąsiłem, zanim pani to opowiedziałem! Potrzebne było, jak dziura w moście.
— Właśnie, że potrzebne — odrzekła, wstając; — zrobił pan dobrze wypadkiem, niechcący, ale dobrze. Już nie płaczę, widzi pan, ani trochę nie płaczę. Owszem, mogę się nawet śmiać.
— Prawdziwie, jak pogoda jesienna.
— A tak, prawdziwie. Jedziemy. Niech się pan przesiądzie na mój wóz, albo ja na pański.
— Jak pani chce.
— Tak, już teraz wiem, co zrobię! Zdrowie straciłam w jednej chwili, do szczętu straciłam, wszystko się we mnie zruszyło i oberwało. Nie do służby mi teraz, ale chyba do szpitala, albo do krewnych pojadę; tam mi kąt dadzą i dokwękam, domęczę się do śmierci. Przyjmą mnie z otwartemi rękami, bo wiedzą, że mam trochę grosza na czarną godzinę i że za kąt i łyżkę strawy wynagrodzę. Zresztą, albo długo mego życia? Przy takiem kruchem zdrowiu każdy dzień darowany, a jeszcze teraz...
— Ej, widzi mi się, że pani Sałacka jeszcze pociągnie.
— Czy pan tak na żarty mówi?
— Tak życzę, kochana pani, i mam nadzieję, że tak będzie. Co tam! Czego się pani masz frasować? Nie powiedzieli, bo nie chcieli. Wielka rzecz! Mnie tyleby to obchodziło, co zeszłoroczny mróz, albo co ten wiatr, który wiał wczoraj. Wyrzuć pani to z głowy i z serca. Państwo państwem, oni mają swoje pomyślenie, my swoje, a zresztą co nam do nich; zrobić rzetelnie, co do nas należy, pensyę wziąć, ordynaryę czy inszy dodatek także, i dość.
— Tak się panu zdaje.
— Zdaje, albo nie zdaje; tak jest, kochana pani, tak powinno być; takie nasze prawo.
— A ja inaczej.
— Jak sobie pani chce. Inaczej, to inaczej. Zrobi pani, co zechce; a ja swoje rzekłem i dość.
— Zrobię! jakby pan wiedział, że zrobię. Jużem sobie całe powiedzenie w głowie ułożyła, że tak wyrecytuję, jak z książki. Pocałuję panią w rękę, panienkę też i powiem: Proszę pani i panienki, według zdrowia zwątpiałości, siły opuszczenia i smutku dusznego, niech mnie pani i panienka, zaraz z miejsca, w tym momencie, odprawią i odeszlą do krewnych na umarcie. Co, dobrze powiem?
— Bez urazy, kochana pani Sałacka, przepraszam, że to słowo rzeknę, aleć to będzie okrutnie głupio.
— Moje powiedzenie?
— Nie tak powiedzenie, jak sama rzecz. Pani swoje powie, a dziedziczka może na to odrzec: i owszem.
— Tego nie zrobi.
— Kto zaręczy? Może nie zrobi, a może i zrobi. I co będzie? Straci pani Sałacka miejsce doskonałe, no i co? Innego szukać pójdzie i trafi źle, i będzie śpiewała o tym stryjku, co pomieniał siekierkę na kijek. Aha!
— Co ja nieszczęśliwa kobieta pocznę, co ja pocznę, biedna sierota?!
— Poradzić pani?
— Jeżeli z przyjacielstwa i życzliwości, to i owszem. Ja biedna, słaba kobieta, a pan Pakułowski przecież mężczyzna i wypraktykowany, a przytem, co dwie głowy, to nie jedna.
— Święta prawda, kochana pani. Mądry bywa, na to mówiąc, czepek; ale jak przy nim jest choćby lada jaka czapczyna, to będzie jeszcze mądrzejszy. Otóż moja rada, jeżeli pani chce wiedzieć, taka jest: za służbę nie dziękować.
— Nie?!
— O tem, że się coś słyszało, nie gadać.
— Nie?
— Ani pary z ust nie puścić. Choć będzie panią język świerzbiał nie wiem jak, to nic. Ani słowa. Niech pani sobie chustką twarz podwiąże, niby według bólu zębów, i nic. Niech się pani zatnie. To pani przecie potrafi.
— Oj! i jak jeszcze!
— Więc jakże pani Sałacka uczyni?
— Posłucham pana Pakułowskiego: zatnę się.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.