<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Za mgłą
Podtytuł Obraz z życia wiejskiego
Wydawca Księgarnia A. G. Dubowskiego
Data wyd. 1899
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

P

Piękny park w Królówce na wiosnę wyglądał wspaniale; ogromne drzewa pokryły się liśćmi, zazieleniły się trawniki, krzewy i klomby, a słowiki założyły tu sobie królestwo.
Mnóstwo ich gnieździło się w gęstych krzewach, nad rzeką, a kiedy noc nadeszła, śpiew owych szarych ptasząt brzmiał chórem donośnym. Echo tych dźwięków roznosił wiatr daleko, między wzgórza, do lasu, na łąki.
Cała okolica, oświetlona łagodnym blaskiem księżycowym, była napełniona tą melodyą niezrównaną i wielką w swej prostocie, tą melodyą jak świat starą, corocznie słyszaną, a zawsze tak wzruszającą i miłą. Donośnie brzmiała pieśń maleńkich, szarych śpiewaków, a wtórował jej łagodnie szmer liści na drzewach i szum wody w rzece; mieszało się z nią ożywcze tchnienie wiosny i zapach zbudzonej do życia roślinności.
Zdawało się, że cała ziemia śpiewa pieśń przebudzenia, wesela i nadziei, pieśń życia.
Słońce wstawało wcześniej, a wraz z niem i ludzie zrywali się ze snu do czynu, do pracy. Z pługami na pola szli oracze, odwalali szare skiby, przysposabiali je do przyjęcia siewu.
Dnie były ładne, noce urocze, pogoda ustaliła się; czasem tylko przelotna chmura nadpłynęła, aby zrosić ziemię krótkotrwałym, ożywczym deszczem — i znów ukazywało się słońce, wysuszało drgające na roślinach krople wody, a wiatr roznosił zapach kwiatów wiosennych i igrał z młodemi listkami.
Pod wpływem ciepła i światła wzbudziła się żywa wegetacya; drobne, wątłe roślinki podnosiły się coraz śmielej, żwawiej, jeżeli się tak wyrazić można; ledwie która wychyliła się ponad ziemię, już po upływie kilku dni rozrastała się, krzewiła, przystrajała barwnym kwiatuszkiem.
Wielka to strojnisia i elegantka ziemia o wiośnie, ale to przyznać jej trzeba, że nie marudzi przy gotowalni; szybko przemienia stroje, według odwiecznej, zawsze jednakowej mody, a do pysznej, szmaragdowej sukni coraz to inne przybiera ozdoby.
Dopiero co konwalie, fijołki i kwiaty jabłoni, już modre bławatki i róże, już czerwone maki i gwoździki, a prędko, prędko, gdyż szmaragdowa suknia spłowieje na słońcu i na deszczach, nabierze barwy wpół srebrnej, wpół złotej od zbóż dojrzałych, a potem zamieni się na jesienny, szary strój wdowi, aż wreszcie na biały całun grobowy.
A tak szybko dopełniają się te przemiany, tak szybko, w oczach prawie, — w młodych duszach budząc wesele i rozkosz, w starszych poważniejsze refleksye.
Stary doktor częstokroć za miasto wychodził, szedł w pole, na brzeg lasu, albo też na kamieniu przydrożnym siadał, patrzył i rozmyślał.
Tyle już wiosen widział w swojem życiu, a wszystkie przeszły szybko, jak mgnienie oka, jak sen; zniknęły w oceanie czasu, niby krople, wspomnienia tylko pozostawiwszy po sobie. Gdzież są one teraz? Gdzie te nadzieje, które w sercu budziły? te obietnice, które dawały?
Gorzko starowinie, bo jest sam; rówieśnicy jego już w ziemi, młodzi zaś biegną szybko, dogonić ich trudno i sił nie ma dostatecznych, by gonić za nimi.
Zdjął kapelusz; wiatr muskał jego siwe włosy, wysokie czoło i twarz pooraną zmarszczkami. Tak się w myślach smutnych zagłębił, że nie słyszał turkotu nadjeżdżającej bryczki; dopiero silny, dźwięczny głos wyrwał go z tej zadumy:
— Doktorze!
— Ach! pan Jan — odrzekł. — Co tu robisz? dokąd jedziesz?
— Do miasta. Ale co doktor tu robi?
— Wyszedłem, aby przypatrzeć się wiośnie, może ostatniej już dla mnie.
— I wybrał pan taki punkt dla swoich obserwacyi?
— Wiosna jest wszędzie, mój młody przyjacielu.
— Prawda, ale ludzi tu niema. Zapomniał już pan drogi do Krasek, do Królówki. Stryjenka żali się, że pana od dwóch tygodni nie widziała, a ciotka wybiera się, aby panu powiedzieć słowa prawdy. Polecono mi, żebym kochanego doktora przywiózł koniecznie.
— A cóż tam u was?
— Jak zwykle. Niech doktor siada, podwiozę; w mieście wypadnie mi zabawić z godzinę, a później pojedziemy razem. Dobrze?
— Niech i tak będzie, pojadę, ale przecież wstąpisz do mnie?
— Byłbym to w każdym razie uczynił, nie tylko z polecenia stryjenki, ale i z własnej chęci. Stęskniliśmy się wszyscy za panem. Eh, doktorze, wybrałbyś się do nas na parę tygodni przynajmniej; czas taki piękny, wiosna w całej pełni... czyż nie lepiej na wsi, aniżeli w tej brudnej mieścinie? W Kraskach dom duży, ulokujemy pana wygodnie, starać się będziemy, żeby...
— Nie kuś.
— Owszem, chciałbym skusić koniecznie.
— No, no, zobaczymy; tymczasem proszę do siebie i... czem chata bogata, tem rada.
Bryczka zatrzymała się przed domem doktora; weszli wprost do jego gabinetu.
— Powiedzże mi, kochany panie — rzekł doktor, — cóż u was? Jakże dajesz sobie rady? Słyszałem, że ciężko ci.
— Prawda — odrzekł młody człowiek z westchnieniem, — przed panem nie będę robił sekretu. Ciężko jest istotnie. Powódź zrządziła duże straty, w inwentarzu był upadek, wierzyciele Królówki domagają się natarczywie o swoje, a zaspokoić ich żądań, słusznych zresztą, w tej chwili nie mam czem. Jedyna nadzieja w tegorocznym urodzaju i zbiorach, ale ta nadzieja może zawieść. Nie wiadomo, co lato przyniesie.
— Przecież wierzycielom możesz płacić procent.
— Nie chcą. Żądają kapitału i żądają stanowczo. Ktoś ich podmawia, gdyż przedtem byli inaczej usposobieni, mówili co innego, obiecywali czekać; dziś grożą procesami. Spłacić ich trzeba, albo... Kredyt trudny u nas; robią mi wprawdzie propozycye, ale na takich warunkach, że przyjąć ich niesposób, bo ruina pewna.
— To źle, to źle — powtarzał w zamyśleniu doktor. — A może lepiej postarać się o kupca na Królówkę, sprzedać z wolnej ręki i tym sposobem ocalić chociaż część majątku.
— Tak samo radzi pan Seweryn.
— Więc?
— Nie mogę, doktorze, na żaden sposób nie mogę.
— Dlaczego?
— Mam swoje powody. Te kobiety zamartwiłyby się, gdyby do ostateczności przyszło.
— Romans to, mój kochany, romans, poezya, a rzeczywistość co innego każe.
— Niech pan to nazywa, jak chce, ale ja nie mogę owej rzeczywistości się poddać; bronić się będę wszelkimi sposobami.
— Których nie masz.
— Muszą być, muszą się znaleźć!
— Ha! to szukaj, męcz się. Radbym ja ci dopomódz, ulżyć trochę, ale cóż mogę?! Zastanowię się jednak, pomyślę, może jaka dobra idea przyjdzie.
— Całem sercem dziękuję, szanowny doktorze; wystarczy mi pańskie współczucie. Niechże się pan wybierze do drogi, a ja na miasto wyjdę, za godzinę powrócę. Pojedziemy przez Królówkę, dobrze?
— Wiedziałem, że ci droga zawsze tamtędy wypada — odrzekł doktor. — Idźże, a powracaj niedługo. Czekać będę.
Zaledwie młody człowiek ukazał się na rynku miasteczka, otoczyła go gromada spekulantów i faktorów. Wiedzieli oni już o jego przybyciu i czekali na niego. Każdy miał coś do powiedzenia, każdy występował z propozycyą; rej między nimi wiódł Abram, ten sam, który badał ekonoma, dlaczego pan Jan nie sprzedaje owsa. Głos Abrama panował nad wszystkimi.
Otoczony przez ową gromadę, młody człowiek nie mógł zrozumieć, o co tym ludziom chodzi, wszyscy bowiem mówili jednocześnie, a jeden drugiego usiłował przekrzyczeć.
— Dajcież mi pokój! — rzekł pan Jan — odczepcie się, nic was nie rozumiem.
— To jest racya — rzekł Abram: — rozejdźcie się, niech jeden mówi. Ja będę mówił.
— Dlaczego nie ja?
— Ja też potrafię!
— Chwalić Boga, i ja mam kawałek języka w gębie.
— Sza, sza! — zawołał Abram. — Ja się z wielmożnym panem rozmówię, a później ja się z wami rozmówię. Wszystko będzie dobrze.
Dodał jeszcze kilka słów po żydowsku i te miały skutek natychmiastowy — gromada rozproszyła się w mgnieniu oka.
— Oni są bardzo dobrzy i honorowi ludzie — rzekł Abram, — ale mają wielką zawziętość do handlu. Żeby nie oni, nie byłoby wcale ruchu na świecie. Wielmożny pan do nas przyjechał, do miasteczka, zapewne z jakim interesem?
— Naturalnie; mam zrobić trochę sprawunków.
— Sprawunek to nie interes, panie.
— A cóż Abram nazywa interesem?
— Tranzakcyę. Kupno, sprzedaż, pożyczka, to interes! Takie załatwiają panowie... a sprawunki może zrobić lada parobek, lada chłopak, nawet zwyczajna dziewka. Aby była karteczka do kupca, kupiec odmierzy, odważy, zapakuje i odeśle. Więc ja miarkuję, że wielmożny pan nie po sprawunki tu przybył, nie fatygowałby się sam dla takich bagatelnych rzeczy; od tego jest służba. Czy ja nieprawdę mówię?
— Owszem, prawdę. Przyjechałem za interesem do doktora.
Abram zaczął się śmiać.
— Do doktora!? Pan dobrodziej, taki młody, taki zdrów! Czy panu co brakuje, czy pan jaki feler ma?! Oj, oj! żeby moje wrogi tak potrzebowali doktora, jak pan go nie potrzebuje. Wielmożny pan inszą słabość ma i inszych doktorów musi wołać, nie takich, co zapisują recepty. Oni wielmożnemu panu nie są potrzebni. Prędzej ja byłbym dobry konsyliarz dla pana. Ja nawet chciałbym mieć ten honor. Co długo gadać?... kto lepiej zna pańskie interesa, niż my? Kto lepiej poradzi, niż my? Niech wielmożny pan pozwoli do mnie do stancyi, w kilku słowach możemy skończyć.
— Ale co?
— Jakto co?! Kupimy owies, kupimy żyto.
— Nie mam żyta.
— Oj, oj, i jakie śliczne! bardzo pięknie pokazuje na ten rok. Przejeżdżałem tamtędy niedawno. Śliczności żyto!
— Jeszcze zielone.
— Przepraszam wielmożnego pana, jaka jest różnica między żytem zielonem a niezielonem? Podług mego rozumu, prawie żadna; za jedno i za drugie można dostać pieniądze zaraz, gotowiznę. Za zielone trochę taniej.
— Wiem, wiem.
— Niema dziwu; zupełnie to samo, gdyby pan zdyskontował weksel, też trzeba zapłacić dyskonto.
— I niemałe.
— Teraz pieniądze drogie. Ja panu coś zaproponuję: niech pan pozwoli do stancyi.
Konferencya trwała dość długo, pan Jan targował się do upadłego, Abram tracił cierpliwość i nie mógł powstrzymać się od robienia uwag.
— Ładny interes — mówił, — ładny czas! Młoda szlachta targuje się jak żydzi i chce, żeby żydzi rozrzucali pieniądze jak szlachta. Niedługo nie będzie można wytrzymać, nie będzie co w gębę włożyć. Nie chce pan sprzedać zielonego żyta, niech pan sprzeda gotowy owies! Ma pan nóż na gardle, wierzyciele chcą licytować, weź pan od nas sumę. My chcemy pana ratować, chcemy przyjść z pomocą, damy pieniędzy. Że w tej chwili nie mamy, to nic nie znaczy, pozastawiamy perły i brylanty naszych żon, wykopiemy z pod ziemi, złapiemy z powietrza. Dla wielmożnego pana wszystko jedno; ma być i będzie, tylko trzeba się zgodzić.
— Otóż to! Jakże się zgodzić, kiedy chcecie od razu ze skóry obedrzeć! Opuśćcie co z waszych żądań, dajcie ludzkie warunki, a kto wie, może się namyślę.
— Panie dobrodzieju, to żarty! Ludzkie warunki! Śmiechu warto, doprawdy! Przecież my nie jesteśmy, broń Boże, wilki, tylko ludzie, więc i nasze warunki zawsze są ludzkie. My nie mamy wielkich wymagań, my niedużo chcemy, tyle tylko, aby żyć. Pan dobrodziej ma ziemię, ma las, gospodarstwo, a my tylko trochę pieniędzy, i to jest nasz sposób do życia. Pan potrzebuje gotówki, ja chcę zarobku; niech pan się decyduje, choćby tymczasem na owies, a dalej zobaczymy.
Rozpoczął się targ, wreszcie Abram zawołał:
— Niech ja stracę! Dam cenę, jaką pan żąda, byle zacząć; jak będziemy handlować dalej, to się wyrówna, bo przecie nie zarzeka się pan handlu z nami?
— Płaćcie tylko dobrze, to i owszem.
— Płaćcie dobrze! Pan myśli, że to łatwo. Do tej partyi owsa będzie nas siedmiu wspólników, a ile każdy z tych wspólników przyjmie do siebie wspólników, to nawet nie chcę rachować. No, tymczasem zgoda. Ja będę dziś przez cały wieczór i przez całą noc zbierał pieniądze, a jutro rano o dziesiątej zobaczy mnie pan w Kraskach, stawię się punktualnie.
Doktor niecierpliwił się, chodził po pokoju, coraz wyglądał przez okno, a gdy pan Jan powrócił, zawołał:
— Nareszcie! Myślałem, że będziesz tam siedział do nocy! Herbata przeciągnęła.
— Kiedy bo trudno z nimi dojść do ładu.
— To prawda. W długiem mojem życiu napatrzyłem się dość na te stosunki. Było trudno, a robi się coraz trudniej. Tem większa zasługa, gdy kto radzi sobie wśród tych warunków i nie upada na duchu; tem większa, gdy zwycięża przeszkody i wychodzi cało z tej walki. Dużo byłoby do powiedzenia o tem, ale skoro mamy jechać...
— Jedziemy, jedziemy, panie — naglił młody człowiek; — kawał drogi mamy przed sobą.
— Zwłaszcza jadąc rzemiennym dyszlem, wstępując.
— Wiadomo panu dobrze, że obowiązek mnie tam powołuje.
— Tak — rzekł starowina z uśmiechem, — znamy się na tem i... rozumiemy. Masz słuszność; ja na twojem miejscu śpieszyłbym tak samo.
Kiedy stanęli w Królówce, już był wieczór; we wszystkich oknach jaśniało światło, przez szyby widać było sylwetki osób, zebranych w bawialni. Zwykłe kółko najbliższych: pani Piotrowa, Andzia z matką, pan Seweryn z synem i domowi. Powitano przybyłych serdecznie, szczególniej doktora, który od dłuższego czasu nie był widziany — zarzucono go pytaniami o zdrowie, zapraszano, żeby korzystał z wiosennej pogody i kilka tygodni przynajmniej na wsi przepędził.
Wszyscy chcieli mieć go u siebie, a starowina, kontent z życzliwości, jaką mu okazywano, ożywił się trochę i rozruszał.
Prześliczna noc wiosenna wywabiła wszystkich do parku; łagodne światło księżyca oblewało wspaniałe drzewa i trawniki, wielki koncert szarych ptasząt już się rozpoczął i brzmiał pełną siłą tonów, donośnie.
Panna Anna rzekła, że byłoby grzechem podczas takiej nocy wiosennej siedzieć wśród czterech ścian pokoju, przy sztucznem świetle lampy, — że byłoby karygodnem marnotrawstwem pozbawiać się tych wrażeń rozkosznych, jakie daje pogodna noc majowa. Jednozgodnie przyznano słuszność temu zdaniu.
— Święta prawda — rzekł doktor: — nie wolno, nie godzi się tracić takiej sposobności. Natura zawsze jest piękna, ale tylko raz do roku przez kilka tygodni majowych jaśnieje całą pełnią wdzięków i uroku. Chodźmyż zachwycać się nimi.
Starsi usiedli na ławce, młodzi puścili się dalej we wspaniałą aleję, ciągnącą się niby długi korytarz, mający za sklepienie konary drzew wysokich, pokryte świeżą zielenią.
Pan Hipolit towarzyszył Andzi i Ninie, pan Jan z panną Ludwiką szli naprzód, zamyśleni, milczący, pogrążeni w marzeniach.
W miejscu, gdzie się aleja kończyła, otwierał się prześliczny widok na rzekę, na łąki, zwaliska i oddalone wzgórza. W bladem świetle księżycowem mały ten krajobraz, ujęty w ramę wzgórz i lasów, wyglądał uroczo; widać było kilka wiosek, co się u stóp wzgórzy rozsiadły, kościół z błyszczącą wieżyczką, grupy drzew i drogi, ciągnące się niby szare wstęgi.
Zatrzymali się na końcu alei i przez chwilę patrzyli przed siebie.
— Jak tu ładnie i dobrze! — szepnął pan Jan.
— Ładnie i dobrze — powtórzyła jego towarzyszka. — I dawniej było ładnie — dodała ciszej, — ale nie było tak dobrze, jak teraz. Ach, egoistka ze mnie! o sobie tylko myślałam w tej chwili, ale to był tylko moment jeden, króciutki jak mgnienie oka, przelotny. Proszę mi to wybaczyć.
Rzekłszy to, podała mu rękę.
— Tak — mówiła dalej, — już się to więcej nie powtórzy, zawsze myśleć będę o nas.
— Zawsze — szeptał, — zawsze mnie kochaj tak, jak ja ciebie. Powiedz, że tak będzie.
— Na cóż powtarzać to, o czem wiemy? Ja już nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. Zdaje mi się, że z tem uczuciem na świat przyszłam, że ono jest nierozdzielną cząstką mojej istoty, mojej duszy. Wierzę mocno, że nawet z moją śmiercią ono nie umrze i istnieć nie przestanie, ale pójdzie wraz z duchem moim wysoko, w te lepsze światy dalekie, zawsze piękne, świetlane, nieskończone. Wobec tego, na cóż mam powtarzać zapewnienia? Niech ci jedno słowo wystarczy, mój przyjacielu jedyny.
— Czemuż nie chcesz się zgodzić, abyśmy o naszych uczuciach powiedzieli matce?
— Jeszcze czas. Czemu śpieszyć? Czy nam tak źle? Dlaczego przerywać piękny sen na kwiatach i wpadać zaraz w prozę życia, w powszednie jego kłopoty i troski? Dlaczego? Ja przecież wiem, co się dzieje; znam położenie nasze i twoje; rozumiem, że jest ciężkie. Czekajmy jeszcze rok. Posłuchaj mnie, uwzględnij mą prośbę. Tyś taki dobry...
— Niech więc będzie, jak chcesz — odrzekł.
— Dziękuję, całem sercem dziękuję; a teraz patrzmy na ten śliczny krajobraz, słuchajmy koncertu ptasząt i bądźmy szczęśliwi. Za godzinę odjedziesz, a jutro, zaledwie słońce się przebudzi, włożysz znowuż na siebie jarzmo trosk codziennych. Smutne to, ale konieczne, niezbędne. I oddaj tym obowiązkom cały dzień, ale dla mnie zostaw chociaż krótką chwilę. Znowuż przyjdziemy tu i patrzeć będziemy na wioski białe, na osrebrzone księżycowem światłem ruiny, wzgórza, na rzekę, szumiącą w oddali. Patrzeć będziemy i gwarzyć, i znowuż nam ta chwila musi na cały dzień wystarczyć.
— A może i na dłużej — dodał, — gdyż zapomniałem powiedzieć, że znowuż droga mnie czeka.
— Ja cię zawsze rozumiem. Trudno, czekać i tęsknić będę, ale teraz o tem nie myślmy. Patrz na zwaliska. Czy wiesz, co się tam dzieje teraz?
— Cóż się dziać ma? Milczenie w nich panuje i pustka.
— Zapewne, w rzeczywistości tak, ale w fantazyi ludowej inaczej. Tam teraz błądzą dwa widma, dwa duchy: rycerza i pięknej dziewczyny, córki właściciela zamku, na którego szczątki patrzymy.
— I cóż zawinili ci dwoje, że ich baśń ludowa na wieczną tułaczkę wśród starych murów skazała?
— Kochali się.
— To zbrodnia?
— Nie, ale i owo wśród ruin błądzenie nie karą jest dla nich, lecz nagrodą za miłość nieszczęśliwą, za cierpienia, za łzy wylane, za smutki. Nie mogli być razem za życia, przeto schodzą się po śmierci, i te ich spotkania powtarzają się codzień, od kilku wieków.
— Opowiedz mi tę legendę.
— Jak najchętniej. Podaje ona historyę ślicznej dziewczyny i młodego rycerza. Ona była córką dumnego pana zamku i dóbr rozległych; on zaś, dziecię ziemianina o jednej tylko małej wiosce, prócz konia, miecza, mężnego serca i urody, nie posiadał nic. Bywał na pokojach zamkowych, śpiewał tęskne lub wojackie pieśni, patrzył wymownie modremi oczyma i wkradł się w serce dziewczęcia nie wiadomo kiedy i jak. Bo to zawsze przychodzi jakoś niespodziewanie i znienacka — dodała — i w owych dawnych czasach, i teraz. Niewiele mówili z sobą, ale zrozumieli, że jedno bez drugiego żyć nie może. Wojna wybuchnęła, on poszedł wraz z innymi, aby okryć młode czoło wawrzynem, lub zginąć z imieniem ukochanej na ustach; ona czekać przyrzekła. Wojna trwała długo, rycerze zapędzili się za wrogiem daleko, przez lat trzy wieści o nich nie było. Tymczasem dziedzic poblizkiego zamku, stary i srogi wojownik, po utracie żony, upodobał sobie nadobną córkę sąsiada i zapragnął pojąć ją w małżeństwo. W kilku słowach porozumieli się dwaj panowie, dziewczyny o zdanie nie pytając, nie przypuszczając nawet, by śmiała opierać się ich woli przemożnej. Nad wszelkie spodziewanie, na zacięty opór trafili; dziewczyna nie chciała patrzeć na starego rycerza, wyznała wręcz, że serce jej wolnem nie jest i że gotowa jest raczej śmierć ponieść, aniżeli rękę staremu rycerzowi oddać. Gromy strasznego gniewu na nieposłuszną spadły; zamknięto ją w baszcie narożnej, więziono, w mniemaniu, że czas i cierpienia przełamią jej upór. Zaczęto również śledzić, kto jest ów zuchwalec, który się ważył na córkę pana zamku oczy podnieść. Wzięta na spytki służebna wyznała prawdę i pan poprzysiągł zemstę. Jakoż gdy młodzian po skończonej wojnie, chwałą okryty, powracał, nasłani przez pana zamku zbójcy napadli go znienacka i zamordowali zdradziecko. Zginął właśnie u stóp baszty narożnej, w oczach swej ukochanej, która przy bladem świetle nocy księżycowej scenę morderstwa widziała. Ze strasznym okrzykiem boleści i zgrozy uleciała dusza nieszczęśliwej dziewczyny, a skrwawione ciało młodzieńca zawlekli zbójcy do rzeki i utopili w jej nurtach.
— I na tem koniec legendy?
— To jej początek dopiero. Fantazya ludu ma sprawiedliwości poczucie, nie chce ona zostawiać cnoty bez nagrody, a zbrodni bez kary. I opowiada właśnie, że kiedy srogi ojciec nazajutrz wszedł do baszty i zobaczył, że córka nie żyje, serce jego napełniło się takim bólem i wściekłością, że zaczął Niebu bluźnić i złorzeczyć. Wtenczas nie wiadomo skąd ukazała się czarna chmura, piorun z niej wypadł z grzmotem przerażającym i na śmierć srogiego starca poraził. Duch jego, obciążony łańcuchami, tuła się podczas nocy po podziemiach zamkowych i tam pokutuje; a duchy tych dwojga młodych, którzy nieszczęśliwą swą miłość przypłacili życiem, schodzą się u stóp baszty, czyste, jasne, promienne, i spędzają chwile szczęśliwe, od wieków i przez wieki, zawsze jednakowo młode i piękne. Mówią, że o wiośnie pieśń ich łączy się z pieśnią szarych ptasząt i dlatego nigdzie śpiew słowików nie ma takiej siły i takiego niezrównanego uroku, jak właśnie w tej naszej okolicy, nad tą rzeką i w blizkości tych ruin zamkowych.
— Czyżby istotnie?
— Słuchaj i osądź, czy fantazya prawdę mówi, czy kłamie. Ja bo piękniejszej i bardziej czarującej nad tę nie znam pieśni. Zdaje mi się, że wypowiada ona to wszystko, co dusza czuje, że powtarza drgania serca, zachwyty, radość, smutek, tęsknotę.
— Prawda, prawda — rzekł w zamyśleniu młody człowiek, — tak jest bez wątpienia, ten śpiew dziwnie wymowny i trafia wprost do serca.
Zamilkli i wpatrywali się w krajobraz, oświetlony srebrnymi blaskami księżyca. Z łąk, położonych nad rzeką, podniosła się mgła biaława i zasłaniała powoli krzewy i drzewa na łące, następnie wzmogła się, zwiększyła i nawet zwaliska zamku zniknęły w niej, niby w obłoku.
— Mgła — rzekł pan Jan — pozbawia nas ładnego widoku, zabiera nam z przed oczu przedmioty, na którebyśmy ciągle patrzeć chcieli.
— Tak, masz słuszność, zakrywa nam je i zasiania, ale nie odbiera przekonania o ich istnieniu. Wiemy, że one tam są. Ja sądzę, że i w życiu dzieje się podobnie.
— Co chcesz powiedzieć przez to, najdroższa?
— Że obowiązki, ciężary życia mamy tuż przy sobie, nieodstępne i ciągle widoczne, a nagroda za ich spełnienie, szczęście i pociecha... za mgłą.
— O czem tak rozprawiacie we dwoje? — zapytała Andzia, zbliżywszy się wraz z resztą towarzystwa.
— O słowikach, ruinach i mgle — odrzekł pan Jan.
— Muszę wam przerwać tę rozmowę; wracajmy do domu, starsi na nas czekają.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dwa lata upłynęły od tego czasu; dla jednych zbiegły one szybko i niepostrzeżenie prawie, dla innych wlokły się ciężko i powoli; jednym pociechę niosły i radości, dla drugich miały tylko ciężary i smutek.
Czas uchodził, dwukrotnie odradzała się ziemia, przywdziewając na się godową szatę zieleni, dwukrotnie zapadała w sen letargiczny, ściśnięta w pętach mrozu, przykryta białym całunem śniegów, aby się znowuż zbudzić pod pocałunkiem słonecznych promieni. Mijał dzień za dniem, tydzień za tygodniem, przynosząc ludziom to radość, to zmartwienia i troski, a zawsze więcej zmartwień, niż radości, bo życie, jak mówił stary doktor, to wieniec uwity z tarniny i ostu, w który gdzieniegdzie tylko wdzięczny kwiatek los wplata.
Ani poznać tego rzeźkiego niegdyś staruszka: brzemię wieku przygniotło go mocno i przygarbiło krzepki niegdyś grzbiet. Posmutniał, o polowaniu, które tak namiętnie lubił, zapomniał; zimą drzemie w fotelu, lub czyta, jeśli może, latem całe dnie w ogrodzie przepędza, pielęgnuje kwiaty, szczepi drzewka — i to jest najmilszem jego zajęciem.
Prawie nie opuszcza domu, ale rad jest, gdy go kto odwiedzi; wówczas ożywia się trochę i chętnie rozmawia.
Wdowiec, bezdzietny, nie mający bliższej rodziny, sporządził zawczasu testament i niewielkie mienie swe: dom z ogrodem i dziesięć tysięcy kapitału, zapisał na wybudowanie szpitala w miasteczku.
Zrobiwszy takie zarządzenie, przyoblókłszy ostatnią swoją wolę w formę prawną, tak, że był pewny, iż wykonaną zostanie, oczekiwał śmierci spokojnie i bez obawy, jako człowiek uczciwy i rozumny. Nie lękał się kościstego jej widma, które miało mu otworzyć wrota nowego, może lepszego życia.
W Cieciorce gwarno: pani Justyna zostawiła dla siebie tylko dwa pokoje, a cały dom oddała córce i zięciowi. Pan Hipolit chciał żonę do ojcowskiego majątku zabrać, ale nie zgodziła się na to, mówiąc, że ojciec jest jeszcze w sile wieku i że przykrzyłoby mu się bez zajęcia.
Nie zgodziła się także na sprowadzenie nowych mebli — i wszystko zostało po dawnemu: starodawne sprzęty mahoniowe, inkrustowane masą perłową, kryte włosienicą. Zostało na swojem miejscu i biureczko gdańskie, i wszystkie obrazy, sztychy, posążki, wyobrażające zwycięzcę z pod piramid, a następnie więźnia z wyspy św. Heleny.
Nie zmieniło się nic, tylko ster gospodarstwa ujął silną i pewną ręką mąż Andzi i wziął się do rzeczy nowomodnie, inaczej. Pani Justyna kręci na to głową, konserwatystce z zasady i we wszystkiem nie przypadają do smaku nowości, ale nie oponuje.
Sałacka, zawsze otyła i tęga, zawsze cierpiąca, przebolała swój smutek, i, jak dawniej, krząta się przy gospodarstwie kobiecem, pomaga młodej pani, wyjeżdża do miasta z ogromnymi transportami drobiu, masła, wędlin, owoców.
Sprzedaje, targuje, kłóci się z przekupniami i przywozi pieniądze do domu, a zawsze z żalem, utyskiwaniem, lamentem, że naród w mieście jest chciwy i że najlepsze rzeczy pragnie mieć za bezcen.
— Niechby taki jedną indyczkę wyhodował, dopieroby się przekonał, co to znaczy!
Z Pakułowskim, który w Królówce zawsze wiernie służy, miała ostrą przeprawę, nie z racyi osób, ale o zasadę. Człowiek ten winszował jej, że doczekała się pana i że na folwarku skończy się gospodarstwo kobiece, które, sprawiedliwie mówiąc, nie ma żadnego sensu. Na to oburzona jejmość oświadczyła, że mężczyzna sam przez się nic nie znaczy i że zmarniałby z maleńkości, gdyby go kobieta-matka nie wyżywiła i nie wychowała kosztem wielkich starań i trudów.
Pakułowski nie przeczył, ale zarazem, powołując się na doświadczenie starych ludzi, dowodził, że choćby ladajaki mężczyzna jest mężczyzną, wyobraża siłę i energię, i że byleby w domu czapka leżała na stole, to już porządek i ład jest inszy i lepszy.
Doprowadziło to panią Sałacką do pasyi, powiedziała antagoniście swemu parę słów, z których ani jednego poczciwego, i poradziła mu, aby sam dla siebie piekł chleb, prządł len, tkał płótno, szył i prał bieliznę, a przekona się w krótkim czasie, że go robaki zjedzą, chociaż jest mężczyzną i choć niby sama jego czapka ma wzbudzać postrach, posłuszeństwo i poszanowanie.
Wielka, odwieczna walka dwóch płci o supremacyę.
W Cieciorce, oprócz pana Hipolita, jest jeszcze jeden mężczyzna, imieniem Staś. Chociaż liczy rok życia dopiero, jest jednakże faktycznym panem wszystkich.
O rodzicach niema co mówić — widzą oni w nim coś fenomenalnego i są przekonani, że drugiego równie ładnego, silnego, mądrego i pełnego intelligencyi dzieciaka na świecie niemasz, ale zdanie to podziela pani Justyna, pani Piotrowa z Krasek, a nawet i Sałacka, która przyznaje malcowi również nadzwyczajne zalety i wysila wszystkie swe zdolności umysłowe na to, aby mu ugotować najlepszą kaszkę i przynieść najładniejszy kwiatek z ogrodu do zabawy.
Pan Topaz przyjeżdżał jeszcze dwa razy; raz na nadzwyczajne polowanie, które wyprawiał dla gości z Warszawy, a drugi — aby się z kochanymi sąsiadami pożegnać na zawsze i zapewnić ich, że na całe życie zachowa w sercu miłe wspomnienie okolicy, której obywatelem być przez lat kilka miał zaszczyt.
Mówił, że marzeniem jego było do końca życia majątku z rąk nie puszczać i na stare lata, po trudach tyloletnich i pracy, w tem cichem ustroniu odpocząć — ale kto przewidzieć może okoliczności?
Kto może zgadnąć, że gdzieś przyjdzie do skutku budowa drogi żelaznej i że antrepryza będzie zbyt ponętną pokusą, aby jej można było się oprzeć.
W takich wypadkach człowiek musi zrobić ofiarę ze swoich marzeń, spieniężyć wszystko, co tylko ma do spieniężenia, i rzucić się w wir, w piekło, w odmęt spekulacyi, jak nurek w głębię oceanu, aby wydobyć perłę.
Nawet stary, wysłużony koń kawaleryjski, który na starość wozi cegłę lub wodę, na odgłos trąbki sygnałowej drży, prostuje zgięte od nadmiernej pracy kolana, strzyże uszami i pragnie wyrwać się z nienawistnej uprzęży i stanąć w szeregach, — a cóż dopiero człowiek, który przez całe życie spekulował? Trudno, „noblesse oblige,” dla idei dużo się robi.
W myśl tej idei właśnie pan Topaz sprzedał majątek, wyprawił świetną ucztę pożegnalną i opuścił okolicę, unosząc z sobą pieniądze i zamiłowanie do starożytnictwa, heraldyki.
Ruiny zamku w Królówce stoją, jak stały — może tylko kilka cegieł z nich odpadło, a wątła brzózka na szczycie baszty odrobinę podrosła.
Zawsze efektownie rysują się one, czy to w dzień przy świetle słonecznem, czy nocą w blaskach księżycowych, które im jeszcze więcej uroku i tajemniczości dodają.
Rzeka płynie wartko, pianę rzucając na brzegi; płynie wśród łąk, wśród wiosek, co się nad nią rozsiadły, a na falach swoich unosi tratwy, poprzedzane przez małe czółenko retmana. Nad brzegiem siedzi rybak z podrywką, czeka na zdobycz cierpliwie, przewoźnicy pracują na promie.
Park, zawsze jednakowo uroczy, darzy cieniem i chłodem podczas skwarnego lata, daje schronienie tysiącom ptasząt w swych konarach.
I w małym dworku zmiany niema. Wdowa krząta się około gospodarstwa kobiecego, dziewczęta pomagają jej w zajęciach.
W dużych, rozmarzonych oczach panny Ludwiki znać szczęście; figlarna jej siostrzyczka rozwesela dom cały wesołym szczebiotem.
Pan Jan przyjeżdża niemal codzień; w okolicy o blizkiem weselu mówią. Przyjeżdża codzień prawie i przy boku narzeczonej twarz jego rozjaśnia się, zmarszczka znika z czoła. Tyle jedno drugiemu ma do powiedzenia! tysiące projektów, zamiarów snuje im się po głowach.
I w tych projektach, w tych zamiarach osobiste ich szczęście prawie nigdy nie bywa przedmiotem rozmowy; myślą oni tak plan życia ułożyć, aby się stać użytecznymi dla drugich, pomagać biednym i cierpiącym, nieść światło, krzewić zdrowe pojęcia, przyczyniać się do wytwarzania dobrobytu.
W Kraskach jest dom niezajęty a duży, niegdyś stary dwór, — otóż w nim stanąć mają warsztaty tkackie; w Królówce, z prawej strony parku, piękny kawał ziemi się znajduje, — tam założony być ma sad duży, szkółki drzew, stamtąd także będzie się specyalna umiejętność krzewiła. Stary dwór już reparują, a przyszły sad okopują i grodzą. Trzeba budzić do życia uśpionych, uczyć pracować, nastręczać zarobek. Trzeba czynów: bardziej one podniosą ustronia, aniżeli najpiękniejsze słowa; zatrudnią ręce, zajmą głowy, myśli na lepsze drogi skierują, a nędzę i wszelkie jej smutne następstwa najskuteczniej wytępią. I raźniej jakoś będzie, lepiej, wioski inaczej wyglądać będą, schludniej, porządniej, milej.
Ciotka Justyna słucha niekiedy rozmowy o tych projektach, ramionami wzrusza, mówi, że to utopia i mrzonka. Dlaczego? Co pożyteczne i dobre, co potrzebie istotnej odpowiada, to się zawsze przyjąć musi; trzeba tylko zacząć, impuls dać, wskazać drogę.
Nieraz dyskusye z ciotką, która z zasady oponować lubi i do wszelkich nowatorstw nie ma przekonania, przybierają charakter sprzeczki.
— Szaleńcy jesteście! — mówi — z księżyca chyba spadacie! poezya wam w głowie! Z tego chleba nie będzie. Oni będą zajmowali się jakimś tam przemysłem, a wy sami chyba będziecie musieli iść z sierpem na zagony.
— Niech się ciocia nie obawia... pójdą chętniej jeszcze, niż teraz.
— Tak, i bajeczne ceny płacić sobie każą.
— Dlaczego?
— Bo się spanoszą, bo będą mieli pieniądze, nabiorą fanaberyi, grymasów. I dziś już w głowach się przewraca ludziom... sami nie wiedzą, czego chcą.
— Niechże ciocia pozwoli wytłómaczyć sobie.
— Ale nawet słuchać nie myślę. Chcecie głupstwa robić, to róbcie, lecz pamiętajcie, żem was ostrzegała. I bez tego nie słodkie życie was czeka.
Oczywiście, nie słodkie; pan Jan dobrze wie o tem; od dnia śmierci stryja dźwiga na swoich barkach ciężar duży. Można było od razu postawić się dobrze, kosztem odstąpienia jednego folwarku, — ale pozbycie się Królówki wycisnęłoby dużo, dużo łez z czarnych oczu, a sprzedaż Krasek zasmuciłaby ciężko stryjenkę, — więc łączy się jedno gospodarstwo z drugiem i prowadzi oba.
Nie łatwe to, wobec złych czasów, ale trzeba.
W rozmowach narzeczonych niema nigdy prawie mowy o zachwytach, szczęściu, tem bardziej o wyjazdach, przyjemnościach, zabawach, ale bardzo często wspomina się o oszczędności, życiu skromnem, podziale pracy — i panna Ludwika dowodzi, że w szarych dniach powszedniego ale czynnego życia może być także poezya — nie taka może pełna fantazyi, jak ta, co się w strój pieśni i legend odziewa, ale poezya dobra, z serca płynąca. Przeszły złote czasy, nastały żelazne; nie chodzą więc po świecie dobre wróżki i nie sypią ludziom hojnych darów z rogu obfitości, ale każdy, co światło niesie, dobre myśli krzewi, pracować uczy — czyni mniej więcej to samo, co owe wróżki wymarzone. Nie rozsypuje garściami złota, lecz uczy, skąd brać chleb powszedni; nie daje rozkoszy, ale podnosi i uszlachetnia, a sam sobie względne szczęście buduje, pełniąc obowiązek.
Ten wyraz najczęściej gości na ustach młodej pary, jest on dla niej hasłem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na rynku w miasteczku trzej kupcy prowadzą ożywioną rozmowę; treścią jej skargi na zły czas i pytanie, co dalej będzie i jaki obrót wezmą losy świata, naturalnie tego malutkiego, zamkniętego w obrębie brudnej mieściny.
— Człowiek stoi na ziemi — mówi jeden — i dlatego stoi, że ziemia mocna, że można się na niej oprzeć; i dopóki ziemia stoi, to i człowiek stoi, ale niech ona, broń Boże, zacznie się chwiać i z pod nóg usuwać, niech ona się ruszy... to człowiek się obali i będzie leżał jak kloc.
— Małe dziecko rozumie, że to prawda; ale do czego wy to chcecie przystosować? Przecież nie słychać u nas, Bogu dzięki, o trzęsieniu ziemi.
— Taką ziemią dla nas była dotychczas szlachta i myśmy stali na niej mocno, dobrze oparci, staliśmy całą gromadą, z żonami, dziećmi, i... nie trzeba grzeszyć... to było dobre oparcie, pewne jak mur. Teraz oparcie nasze psuje się. Bezsilni, upadający, lekkomyślni, jak cegły skruszone wysypują się z naszego muru, a zdrowi, mocni nie chcą nam służyć za oparcie. Co będzie, ja was się pytam, co będzie?
Na to pytanie nikt nie dał odpowiedzi.


KONIEC




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.