Zygmuntowskie czasy/Tom II/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zygmuntowskie czasy |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cała powieść |
Indeks stron |
Pomimo błota i deszczu, wszystko co żyło w miasteczku leciało do okien, zaczerniało w gankach, wytoczyło się w uliczki. Długi sznur krytych skórami wozów, koni powodnych, rydwanów jezdnych sunął się do zamku; na którego dziedzińcu, moście zwodzonym, podwórzach, w komnatach, panował ruch niezwykły. Po kominach rozpalano ognie na prędce, wymiatano podłogi, wykadzano izby smółką i wymyślniejszemi kadzidły. Czeladź zamkowa i przybywająca zajęta była uprzątaniem, biegała, wołała i potrącała się znosząc paki, rozwijając tłumoki, wprowadzając przyjeżdżających.
Z królem Zygmuntem Augustem jechali do Knyszyna z panów senatorów: Franciszek Krasiński biskup Krakowski, Mikołaj Krzysztof Radziwiłł marszałek W. Litewski, Stanisław Sędziwój Czarnkowski referendarz koronny. Każdy z nich wiódł przyzwoity stanowi swemu i dostojeństwu dwór, a połączone poczty biskupa, marszałka, referendarski, panów Mikołaja i Jerzego Mniszchów, podkomorzego i krajczego, nareszcie królewski dwór napełniały tak dziedziniec, że się w nim obrócić i przecisnąć przezeń trudno było.
Króla właśnie dworzanie jego Mikorski i Wilkowski z karocy wziąwszy na ręce do komnat byli wnieśli i posadzili w wielkiem złoconą skórą wybijanem krześle, stojącem przed ogniem.
Izba w której spoczywał August, wybita była materją czerwoną w kwiaty złociste wyciskane, w ramach drewnianych brunatnych. Sufit jej, z belek ciemnych złożony, ozdabiały między niemi w kwadratach umieszczone gwiazdy złociste. Podłoga kamienna pokryta była suknem zielonem. Jedne drzwi wiodły do wielkiej sali, drugie do sypialni, w środkowej ścianie wysoki komin z szarego kamienia, z zegarem i zwierciadłem, płonął rozpalonym ogniem; kilka krzeseł bez poręczy, siedzenie dywanem perskim kryte, stolik lakierowany, na którym leżała czapka z futrem i kij okowany z złoconą gałką, składały cały sprzęt tej komnaty. Okna jej, w pół zasłonione firankami z materji podobnej obiciu, wychodziły na stronę miasteczka.
Ostatni z Jagiełłów, wyciągniony w krześle przed kominem, spoczywał. Znużony drogą zdawał się w pół uspiony, oczy miał przemknięte, ręce zwieszone, wysunione nogi, ciało z osłabienia wygięte, piersi wklęsłe. August miał na sobie długą suknią czarną, na wierzch jej narzucone lekkie futerko sobolowe, na głowie myckę fioletową zakrywającą uszy, na rękach rękawice żółte. Wychudłe ciało jego, fałdująca się i opadająca suknia jakby na kościach zawieszona, okrywała długie ręce, guzowate kolana sterczały i łamały futro, ramiona widne były przez kołnierz futrzany, któren się na nich powyginał. Grubo poobwijane nogi od kolan począwszy do stopy, jedwabną czarną materją pokryte, spoczywały na poduszce z złocistą wytartą frendzlą. Przez rękawiczki żółte widać było kości palców wychudłych i kilka pierścieni.
Twarz spoczywającego blada, zielonawej cery, nieco na policzkach samych jaskrawemi wypieczonemi rumieńcami ożywiona, z sinemi usty, długa była, koścista, martwa. Nos pociągły spuszczał się ku wardze dolnej odstawionej, oczy głęboko wnurzone w kość otaczającą, pomarszczona obejmowała powieka. Rzadki ciemny włos wymykał się na skroń z pod mycki, broda rzadka także rozdwojona czarna spływała na piersi, wąs długi i gęsty sprzecznością swej barwy czynił zdali twarz bledszą jeszcze.
Król zostawał w tym stanie dziwnym pół snu, pół jawy, w którym marzenie jak mgła przechodzi po rzeczywistości i mięsza się z nią niepojęcie, swemi barwy krasząc ją, samo ciemniejąc od niej. Czarne ale dawno zagasłe oczy otwierały się czasem na wpół i powolnie przymykały znowu, usta zadrgały czasem i roztwarły, ręce poruszały i ścisnęły; pierś poruszała się często, ciężko, jakby uciśniona, a niekiedy wyparło się z niej westchnienie głębokie.
W całej postawie króla widać było znużenie, wycieńczenie, brak siły, jakieś moralne opadnięcie i niemą prawie rozpacz. Chwilowo otwierające się oczy były prawie osłupiałe.
Niedaleko króla w kącie, na niskim stołeczku, z opartą o mur głową, założonemi rękoma, podkurczonemi nogi, drzemał chłopak lat okołu dwudziestu, bladej twarzy, jasnego włosa rozpuszczonego po skroniach, z sinemi znaki pod oczyma i zeschłemi usty. Siwe jego oczy raz wraz miotały otwierając się wejrzeniem na króla, nos miał zadarty nieco, usta szerokie i grube.
Śmiały, bezwstydny, zepsuty wcześnie, widać było że ten człowiek nie lękał się pana, który bez władzy i znużony leżał o kilka kroków od niego.
Kniaźnik (to było imię pokojowca) przybierał najwygodniejszą do snu postawę, nie troszcząc się wiele o króla, niekiedy szeroko ziewnął, pociągnął się, strząsł i spojrzawszy przelotnie znów drzemał. Na nim była krótka sukienka ciemna, pasek skórzany z klamrą srebrną, łańcuch cienki srebrny na szyi, pończochy czarne, trzewiki takież z wstęgami zielonego koloru.
August odpoczywał, marzył, a marzenie jego i spoczynek przerywały drgania zdradzające boleść ciała czy duszy, doskwierająca chwilami.
Smutno było w tej komnacie, i dochodząca tylko wrzawa z dziedzińca przerywała ciszę, którą syczenie ognia w kominie i chód zegaru ledwie ożywiały nieco.
W sali przytykającej do komnaty, a w pół zapuszczonego okna, stały dwie osoby, mężczyzna i kobieta.
Mężczyzna słusznego wzrostu, czarnego wąsa, z cudzoziemska ubrany i fizionomji obcej, w płaszczyku aksamitnym, z szpadą u boku, łańcuchem z portretem króla na szyi; trzymał on kapelusz z piórami czarnemi w ręku, a drugą poprawiał pukle ciemnych włosów i wymuskany wąsik. Czarne oczy, wysokie wypukłe czoło, ciemne łukiem zgięte brwi, żółtawej barwy cera młodego człowieka, dziwnie odbijały od biało-rumiannej twarzyczki pełnej świeżości, życia i wesela kobiety.
Widać było z jej ubrania że świeżo także przybyła, bo suknia na niej połamana i włosami futra zdjętego tylko co pokryta, kreza biała pomięta, rękawiczki na drobnych ręku, półbuciki na nogach, czółko nad gładkiem wypogodzonem czołem, jeszcze zasłoną białą narzucone. Dziwnej regularności rysy kobiety, ożywione podróżą rumienią się napływającą krwią, która krasi policzki, nozdrza nieco otwarto i usta koralowe.
Postać jej i twarz pełne są wdzięku, oko malarza lubowało by w tych kształtach malowniczych, zaokrąglonych, nieco tylko może zbyt ciałem okrytych. Owal twarzy, oprawa oczów, kształt nosa, wygięcie ust, zachwyciły by snycerza; ale w dziwnej tej piękności fizionomji, gdy tylko z niej zejdzie uśmiech będący na zawołanie, gdy się brwi skupią, gdy gwałtowniejsze uczucie poruszy muskułami wszystkiemi, czytasz coś fałszywego, coś odpychającego.
W jednej chwili pociąga cię uśmiechem i wejrzeniem, i przejmuje strachem i niepewnością, gdy na nią z boku spojrzysz, a ona się twego badania nie spodziewa.
Mężczyzna to podkomorzy koronny, kobieta — to Barbara Giżanka, królewska kochanka, matka dziecięcia Augustowego i niegdy Mikołaja Mniszcha ulubiona, potem przywiedziona do łoża ostatniego z Jagiełłów przez chciwych łupieży dworaków.
Ale nie ta to już anielskiej piękności dziewica, którą Mniszech w klasztorze zamkniętą dla ukrycia oczom młodzieży, pod suknią kobiecą i imieniem siostry Opackiej odwiedzał, którą uwiódł i uwiedzioną frymarczył płacąc łaską królewską za swój występek; nie ta to już Giżanka, na której przyjście stawali ludzie dziwić się wdzięcznej twarzyczce, niewinnemu uśmiechowi, której zda się na anioła — tylko skrzydeł brakło. Dziś ona i starsza i zmieniona bardzo, kibić wysmukła, pogrubiała, twarzy owal nieco się zokrąglił, puszek go okrywa od dołu nieznaczny, rumieniec żywszy, ale białość ciemniejsza. Dziś ona gasi inne kobiety, ale ją by zgasiła piętnastoletnia Basia Giżanka, wyglądająca kracistem oknem klasztoru na przybycie Mniszcha. —
Pewna siebie, śmiała, żywa, Barbara nie spuszcza już oczów jak dawniej, gdy utrapione poczynając życie, płoniła się na każde wejrzenie, krwią zalewała na szepty tajemne dworaków; teraz ona nie lęka się ni wejrzeń, ni obmowy, serce jej nie bije, dłoń chłodna wyciąga się po klucze od królewskiego skarbcu, po klejnoty, po zapisy; ona chce pieniędzy, złota i złota, aby ozłocić swą hańbę, a oto niedaleko w cieniu księżyca mitra czeka na jej skronie zwiędłe i pokryje całą przeszłość. I miłostki klasztorne i powolność dla Augusta i więcej może jeszcze — coś jeszcze.
Oni rozmawiają z sobą.
— Na Boga! panie podkomorzy, woła ściskając go za rękę Giżanka, chwile drogie, korzystać z nich potrzeba, nie mamy czego czekać.
— Zapewne Basiu, zapewne, w pół obojętnie odparł podkomorzy, ale nie widzę czego byś więcej pragnąć mogła.
— Jakto? żywo i coraz zapalając się podchwyciła kobieta. Więc macie mnie za nagrodzoną już? O! dziękiż wam za wspaniałość! Ale choć się to wam tak zdaje, może królowi jegomości zdawać się inaczej.
I odstąpiła na krok rozgniewana nieco.
— Cicho! cicho! Zawsześ w ukropie kąpana. Mało ci? bierz co dają, niech dają, ja ci na drodze nie stoję, nie wyrywam z ręki, ale pomnij potem, aby inni....
— Któż mi to może odebrać, co mam z łaski króla jegomości?
— Kto? kto wie?
I spuścił oczy w ziemię.
— Ale któż przecie?
— Senatorowie szemrzą!
— Niech szemrzą z Bogiem, zapłacę ich kiedy będzie potrzeba. Ja mam przyjaciół, wy także, wy musicie mnie bronić, bo moja sprawa waszą, panie Mikołaju. Ale do tego daleko, a teraz pora nagrody, za którą się dobrze i długo wysługiwało.
Mniszech się uśmiechnął nieznacznie.
— Moja Basiu, rzekł, ja najlepiej wiem, że ci król jegomość dość już zapłacił!
Kobieta zaczerwieniła się cała, zapłonęła i z ściśniętemi usty posunęła się ku podkomorzemu.
— Zaprawdę dosyć! Za to żem młoda, żem poczciwa wstyd i młodość u łoża schorzałego, obrzydłego starca zagrzebała, za dnie nudy śmiertelnej, za spodlenie, za sromotę.
— Ale powiedz mi, czegoż więcej żądać możesz? król cię uszlachcił.
— Co mi tam uszlachcenie! rzekła kobieta rzucając ręką dumnie, ja się uszlachcę sama, mnie trzeba złota, złota!
— Wzięłaś go dosyć także, gdybym liczył Basiu, trzydzieści, czterdzieści tysięcy czerwonych złotych, może więcej.
— Gdyby dwa razy tyle, cóż to za moje ofiary, panie podkomorzy? Wolałabym ubóstwo poczciwe, o! wołałabym dziś jeszcze, ale gdym przez was zesromocona...
— Cicho Basiu, na wszystko, cicho! niespokojnie zawołał mężczyzna, gubisz mnie.
— Gdym zesromocona — kończyła kobieta — muszę w purpurę i złoto ubrać moją hańbę, okryć ją zewsząd złotem.
— A któż ci broni? niespokojnie przerwał oglądając się Mniszech.
— O! ja wiem, że wam to nie na rękę, śmiejąc się mówiła zniżając głos Giżanka, wybyście chcieli sami tylko z króla korzystać, sami się zbogacić.
— Ja?! Cicho kobieto! I usta mu zadrżały, a oko zapaliło się gniewem.
— Tak, wy! myślicie że nic nie wiem? A ceduły królewskie do kupców lwowskich wam dane? a skrzynie z Lubelskiego zamku uwiezione? a powierzone wam klejnoty?
Mniszech tak silnie porwał za rękę Barbarę Giżankę, że mało nie krzyknęła.
— Słuchaj — rzekł ponuro — milcz! milcz jak grób, lub źle będzie z tobą. Com zrobił, to odrobić potrafię.
— Ja mam dziecię! zawołała dumnie kobieta, królewskie dziecko!
— Królewskie! szydersko odparł Mniszech, czemu nie książęce?
Z kolei Giżanka pobladła.
— Mogę tego dowieść, mówił podkomorzy koronny, jesteście ze wszech miar w moich ręku, a chcecie pokoju i zgody, nie rozpoczynajcie wojny!
— Dla czegoż chcecie mnie od króla i łask jego odsunąć? on konający, lekarze i baby życia mu roku nie dają... dla czego nie pozwalacie mi korzystać z ostatku?
— Korzystaj sobie jak chcesz! rzekł Mniszech, ja ci nie przeszkadzam, ale pomagać też nie myślę.
— Będziesz mi pomagać!
— Nie.
— Chcesz więc, abym przed światem powiedziała wszystko? Wszystko!... Słyszysz panie podkomorzy, wszystko!
Mniszych stał niemy, blady, gniewny, ale się widocznie miarkował.
— Mów-że czego chcesz?
— Zbliżyć się do króla, po tom przybyła całą drogę odpychacie mnie od niego.
— Niech cię Kniaźnik do niego prowadzi — rzekł ze wzgardą Mniszech — on to jest królewskim seraju dozorcą.
Giżanka czerwieniła się i rwała chustkę w ręku.
— Panie Mikołaju, pomnijcie na przeszłość, nie przyprowadzajcie mnie do rozpaczy!
— Nie rozumiem cię.
— Więc zrozumiecie mnie później.
To mówiąc odwróciła się szybko Giżanka i rzuciwszy wejrzenie, w którem się gniew i chęć zemsty malowały, odeszła wewnątrz zamku.
Drzwi się ledwie za nią przemknęły, gdy podobny nieco z rysów, ale widocznie młodszy od podkomorzego, wsunął się mężczyzna. Tych samych prawie rysów twarzy, niemal tegoż charakteru, różnił się chłodem, którym tchnął cały. Nie było śladu uczucia w tej wymierzonej postawie, wejrzeniu, minie, w zimnem i pogardliwem z góry zapatrywaniu się na to co go otaczało.
— Coś zrobił temu szatanowi Giżance, spytał pan Jerzy, krajczy koronny, brata — spotkałem ją, jakby się z piekła wyrwała, całą w płomieniach i gniewie, nie raczyła mi nawet odpowiedzieć, tylko rzuciła okiem i poszła.
— Ja? nic! odrzekł Mikołaj, cała rzecz, że mi się widzi jakoby już powinna mieć dosyć, a jej się zdaje, że zawsze mało zapłacona za swoje usługi. — Ten wyraz wymówił z szczególnym przyciskiem. Chce się jej na nowo zacząć ssać królewskie skrzynie.
— Daj-że jej pokój bracie, kruk krukowi oka kłuć nie powinien.
— Panie Jerzy! — zawołał Mikołaj gniewnie.
— Czegoż się pyrzysz? — rzekł chłodno krajczy. — Kto złe robi, powinien się z niem tak oswoić, żeby go wyrzuty nie obchodziły. Ssała Giżanka, ssałeś i ty panie bracie po połowie z nią. Dajcież sobie wzajemnie pokój, bo discordia res magnae dilabuntur.
I uśmiechnął się wzgardliwie.
— Zresztą, rzekł siadając, do mnie to nie należy starszego strofować, róbcie sobie co chcecie.
I pociągnął ręką po czole. P. Mikołaj przechadzał się po sali zachmurzony. Wyjrzał oknem.
— A! I Szawłowski tu? rzekł z gniewem.
— Któż to ten Szawłowski?
— Hm! szwagier Giżanki — zawołał podkomorzy, pewnie myśli coś wywozić z zamku, gdy go tu z sobą sprowadziła, ale zobaczemy.
— Podzielicie się po starej znajomości i będzie cicho, szepnął Jerzy.
Na te słowa wszedł zaufany Mniszchów sługa Jaszewski i stanął we drzwiach, dając znaki panu podkomorzemu, że mu coś chce powiedzieć. Był to chudy, szpakowaciejący, chytrej fizjognomji szlachcic, na którego policzku zospowaconym blizn się różnego pochodzenia krzyżowało mnóstwo. Szara kapota na nim, szabelka kusa, pas skórzany.
— A co? spytał podkomorzy cicho.
— Szawłowski tu jest.
— Widziałem go. Pilnuj mi Giżanki każdego kroku, każdego skinienia, gdzie pójdzie, z kim mówić będzie, co czynić. Kie dozwalaj o ile możności wychodzić z mieszkania.
— Dobrze panie, nic więcej?
— Tyle na teraz, idź!
Jaszewski szasnął nogą i wyskoczył szybko.
Na drugim końcu zamku cale odmienne odgrywały się sceny, i tam ze smutkiem na twarzach usiedli w zimnej izbie: ksiądz biskup Krakowski, Sędziwój Czarnkowski i świeżo przybyły Tarnowski młody.
Głębokie milczenie panowało czas jakiś, przerywane tylko westchnieniem, lub niecierpliwem poruszeniem referendarza koronnego.
— Po co my się tu wleczem za dworem, zawołał wreszcie rozgniewany widocznie biskup, aby być świadkami tego nieszczęścia, tego spodlenia pana naszego, tej ruiny skarbu, tego panowania faworytów i nierządnic!
— Pojmuję, rzekł Czarnkowski, i podzielam oburzenie wasze, ale myśmy jak żołnierze na posterunku, czy zrobią co czy nic nie dokażą, stać muszą.
— Muszą! powtórzył biskup poprawiając niecierpliwie piuski i przebierając w palcach łańcuch złoty na szyi wiszący. Ale to ohyda.
— To nieszczęście, odparł referendarz smutnie. Nieszczęście zdaleka się przygotowało, królowa matka, niech jej Bóg da...
— Sprawiedliwość, przerwał biskup żywo.
— Tak, nic więcej, mówił dalej Czarnkowski, wychowała go na niewieściucha, dwie żony wydarła mu sama, sama wprawiła do rozpusty, pchnęła w nią, bo myślała że panować będzie, gdy August w uściskach nałożnic uśnie.
— Panowała też czas jakiś.
— Skorupa się za młodu napiła, możeż być inaczej? Za resztę może Bogu kardynał odpowie.
— O! gdyby nie Commendoni, i Augusta życie inne i losy naszej ziemi odmienne by może były, dodał biskup z westchnieniem.
— To nieszczęsne ożenienie trzecie zatruło mu życie, kończył referendarz, ze łzami błagał, aby je rozerwano. Nigdy nie zapomnę słów jego, gdy wstręt dla nieboszczki z powodu choroby którą cierpiała, wstręt niepohamowany powziąwszy, składając ręce z płaczem, mówił do Commendoniego:
„Wolałbym umrzeć niż żyć z tą kobietą, któż z prywatnych ludzi, w stadle małżeńskiem tak jest nieszczęśliwym jak ja? Nie mam żony, przecież czuję się skrępowany więzami małżeństwa. Prócz mnie nie pozostaje jednej latorośli szczepu królewskiego, w sile wieku i zdrowia, widzę nieszczęsny przeciętą wszelką potomstwa nadzieję; co jedyną było i domu i życia pociechą, jedyną rzeczypospolitej podporą; ten ród Jagiełłów na zawsze przecina się i gaśnie ze mną, i w tej tak ciężkiej niedoli, ni sposobu, ni końca nie widzę. Z żoną bezżenny, mąż bez żony, dziwowiskiem małżeństwa na wszystkie wieki w oczach świata zostanę“[1].
Commendoni ni tem, ni łzami, ni obcych dowodami nie dał się poruszyć, stał on przy nierozwiązaniu małżeństwa, przy świętości związku.
— Jako duchowny miał słuszność, rzekł biskup, ale nie zawsze jedno prawo służyć może dla wszystkich.
— Tak, bo król straciwszy nadzieję nowego małżeństwa i potomstwa, z rozpaczy równie jak nawyknienia, rzucił się w objęcia tych poczwar, które teraz z niego życie i spokój wysysają. Zdrowie utracił, skarbiec zmarnował, spraw publicznych zaniedbał.
— I jeden pokojowiec! jeden! tu głos biskupa stłumiło oburzenie, zamyka nam drzwi, niedopuszczając senatorów, szydząc z nich.
— Król nie wie co się z nim dzieje, rzekł referendarz, życie mu ucieka, boi się o nie, otoczył babami, w których czarnoksięzkie leki więcej wierzy niż w naukę Fogelfedera, ostatek sił szafuje na kobiety, kona znękany, bez myśli, bez zastanowienia.
— On się zabija, dodał biskup.
— Dobrowolnie. To nic innego jak rozpacz! Wyznajmy panie, w prywatnem życiu nie było nieszczęśliwszego człowieka! Piękna i łagodna Elżbieta, którą kochał tak, wydarta mu po kilku miesiącach pożycia. Co wycierpiał za Barbarę, a jak krótko się nią cieszył! Z trzecią żyć mu kazano, gdy zbliżyć się do niej nie mógł. Litujcie się nad nim.
— Lecz gdzie męzka wytrwałość, gdzie?
Tu wszedł medyk królewski Fogelfeder, blady, pomięszany i nisko się skłoniwszy biskupowi, rzekł z cicha:
— My tu, a i czarownice za nami!
— Co? zawołał biskup bledniejąc.
— Są już tu, kiwając głową zawołał z oburzeniem Niemiec, którego blada zawsze twarz i niebieskie ogromne oczy, teraz jeszcze bardziej pobladły i zmieniły się dziwacznie. To mówiąc miął kawałek papieru w ręku, a drugą szarpał na sobie nieznacznie czarne odzienie. Widać było i niepokój i gniew tłumiony w jego przeciągniętej twarzy.
— Kto je przywiódł? spytał biskup.
— Za wyraźnem rozkazaniem Jego królewskiej Mości sprowadzona z Wilna jedna, druga nie wiem zkąd, trzecia już tu dawno pono czekała na nas.
— Kto z niemi przyjechał?
— Z Wilna Budzikowę dworzanin królewski przywiózł.
— Cóż z nią myślą czynić?
— Wszak nie na co innego, tylko dla leków ją przywieźli rzekł w rozpaczy Fogelfeder, ja za życie królewskie odpowiadam, jak się nazywam lekarzem, a te baby, one mu gotowe dać ziele jakie, one gotowe nieczystą mocą odpędzać chorobę.
— To są czarownice, rzekł referendarz, ja słyszałem o nich, ale nie można dopuścić, aby one co z królem Jegomością czyniły.
— A! zlitujcie się, nie dopuście, przerwał załamując ręce Fogelfeder.
— Chodźmy, rzekł biskup.
— Chodźmy, dodał referendarz.
— Posłać po pana marszałka litewskiego, pojedziemy wszyscy razem, upadniem mu do nóg, będziemy błagać go.
I żywo ruszyli się do drzwi, gdy te otwarły się z trzaskiem i wszedł Mikołaj Radziwiłł.
— Dokąd? — spytał, widząc zbierających się do wyjścia.
— Do króla.
— Pięć razy byłem i niedopuszczono mnie do niego, rzekł z gniewem marszałek. Ci faworyci stoją jak psy u drzwi i szczekają, myślą że im kto z pyska kości weźmie, które gryzą.
— Ale to być nie może, aby nas niedopuszczono, zawołał biskup, tu idzie o życie królewskie! Czarownice są w zamku, które go leczyć mają, my na to dozwolić nie możem. Ta hałastra sprowadza z końca świata oszustów i niegodziwe niewiasty, aby niemi wyciągnąć grosz z szkatuły królewskiej i podzielić go między siebie. To zgroza!
— Chodźmy, rzekł Radziwiłł, ale z góry powiadam waszmościom, że nas niedopuszczą. Dla nas król albo śpi zawsze, albo chory.
Przeszli dziedziniec i skierowali się ku komnatom królewskim; Fogelfeder, który z początku szedł za niemi, przyzostał potem i do izdebki swej zasmucony odszedł. Senatorowie bez przeszkody dostali się do sali, ale skoro ukazali się tutaj, Mikołaj Mniszech zaszedł im drogę.
Pomimo grzecznego ukłonu i uśmiechu jakim powitał przybywających, widać było jakiś blask szyderski w jego oku.
— Do króla JMości przychodzim, rzekł biskup.
— Poszlę spytać, odpowiedział Mniszech, Najjaśniejszy Pan znużony drogą spoczywa i oznajmił, aby dziś nikogo doń nie przypuszczano.
— Sprawa pilna, dodał Radziwiłł ponuro.
— Poszlę spytać, powtórzył podkomorzy.
To mówiąc puknął we drzwi komnaty lekko i nastawił ucha.
Wyszedł Kniaźnik, spojrzał zuchwale po przybyłych i gburowato odezwał się:
— Nie można.
— Śpi? rzekł mrugając oczyma Mniszech.
— Nie śpi, ale nie można, odrzekł służalec.
— Dla czego? odezwał się referendarz.
— Dla czego? bo nie można.
Wszyscy poczerwienieli, Kniaźnik ani się zastanowił, ani uląkł, powiódł po nich oczyma tylko i ziewnął.
— Ale my musim zaraz widzieć się z królem Jego Mością!
— To być nie może, odpowiedział Mniszech.
— Ale cóż się z królem dzieje? czy wam tylko o wszelkiej godzinie do niego wolno? z oburzeniem rzekł biskup.
Podkomorzy w pół uśmiechnięty ruszył ramionami, podszedł do drzwi, otworzył je ostrożnie, zdawało się jakby coś mówił po cichu i zaraz powrócił.
— Król Jegomość przyjąć nie może.
— Ale na Boga dla czego? mówiliście że sprawa nagła?
— Mówiłem, król Jegomość odpowiedział: poczeka do jutra.
Biskup żywo się odwrócił, oczyma mówiąc do towarzyszy:
— Chodźmy, to próżno.
I wyszli, Mniszech śmiał się szydersko siadając w krześle.
W dziedzińcu spotkali Fogelfedera.
— A cóż? spytał Niemiec trwożliwie, a cóż?
— To co zawsze, rzekł referendarz, odprawiono nas z kwitkiem.
— Na Boga! ale do jutra czasu nie będzie, te kobiety! te kobiety! one króla oczarują, one go struć mogą!
I w rozpaczy ręce łamał.
Mniszech, który z okna sali widział wszystko, coraz weselej śmiał się i z gniewu senatorów i z rozpaczy lekarza, której powodu się domyślał.
Zmierzchło. W komnacie królewskiej dwie świece woskowe stały na kominie, August dawno się był przebudził, ale siedział w tem samem położeniu, z wyciągnionemi nogami, na których ból ciągle się uskarzał. Niekiedy westchnienie z piersi mu się wyrywało, niekiedy zadrzemał, to znów jakby umyślnie budził się i wołał Kniaźnika.
— Kniaźnik!
— Jestem N. Panie.
— Zawołaj podczaszego Jakóba.
Kniaźnik zawrócił się, jakby iść chciał i wstrzymał chwilę.
— Po co? spytał.
I zbliżywszy się do ucha króla szepnął mu:
— Jest Anna z Witowa.
— Jest? to dobrze! odpowiedział król, ale zawołaj mi Jakóba.
— Na cóż W. Królewskiej Mości Jakóba?
— Zawołaj mi Jakóba, powtórzył król podnosząc oczy.
Kniaźnik z widocznem ociąganiem się wyszedł nareszcie po podczaszego. Król znowu drzemać począł.
Chwila tak upłynęła, gdy chód blisko dał się słyszeć, podniosła zasłona sypialni, wcisnął po cichu Kniaźnik, a za nim człeczek małego wzrostu, rudy, krótko ostrzyżony, krępy, barczysty, z oczyma żółtemi prawie i zarosłą brodą.
Król posłyszawszy idących, odwrócił się nieco i z ciężkością podniósł.
— Jest Korycka? spytał.
— Dzisiaj przyjechała.
— Niech wszystko będzie gotowe, po wieczerzy będę u niej. Zaprowadźcie ją do siebie a wypytajcie wprzódy, co mi za radę dać może na moje nogi. O! bolą mnie straszliwie. I biedny król jęknął łapiąc się za kolano.
— A pamiętajcie o niej! lepiej szatana nie gniewać, jak przeszłą razą się groziła że mi słabość naśle, gdy jej sukna nie dali.
To rzekłszy król opadł wysilony na krzesło i oczy zmrużył, Kniaźnik dał znać Jakóbowi aby odszedł.
Przejdźmy teraz z nim razem do jednej z dolnych izb zamkowych, w których czeladź i dwornie królewskie, panów senatorów i sług Augustowych, zasiadły za stołami, podzieliły się w kupki, z cicha rozmawiając między sobą.
Izba ta długa, sklepiona, oświecona ogniem wielkiego komina i kilką świecami po stołach w mosiężnych świecznikach rozstawionemi, wystawiała obraz dziwnej rozmaitości. Stroje sług krajowe i zagraniczne, barwy różnej, twarze polskie i cudzoziemskie, mięszały się tu z sobą. Polacy, Litwa, Węgrowie, Tatarzy, Kozacy, Rusowie, Francuzi, Niemcy pospołu tu gwarzyli. Jedni grali w kości, drudzy rozprawiali cicho, inni zajadali w kącie, inni drzemali na ławach. Stary dziad lirnik u proga piszczał na niestrojonym instrumencie, towarzysząc sobie niemniej fałszywym głosem. Nie wiem zkąd przybyły cygan, odarty, ogorzały, osmolony, skakał grając na drumli, żyd zabierał się brząkać na cymbałach. Dodawszy do tego gwar, śmiechy i krzyki, można mieć wyobrażenie szumu jaki panował w czeladnej.
Na ustroniu dwóch starych już ludzi rozmawiali z sobą. Jeden z nich był to kozak Palej, przybyły tegoż dnia z nieznajomą kobietą do Knyszyna, drugi sługa pana Mikołaja Radziwiłła, Iłło, Litwin. Oba starcy byli smutni, poglądali na ten gwar i ruch otaczający z wyrazem jakiegoś politowania.
— Być-że to może, mówił Palej, król tak bardzo ma się źle?
— Najgorzej, bo lekarzy nie słucha, a w czary wierzy, coraz to mu inną babę sprowadzą, a co jedna podleczy, to druga zaszkodzi mu: zresztą choćby i pozdrowiał, kiedy wyssą z niego zdrowie baby drugie, co za pieniądze starca kochają.
— Któż? to ta Giżanka zapewne, spytał Palej, bo to o niej szeroko gadają, jakoby ją król udarował i uszlachcił.
— Czy to jedna Giżanka? zawołał Iłło. Jedną trzyma Jakób, drugą Kniaźnik, trzecią podkomorzy, czwartą Zieliński łożebny, piątą Konarski starszy nad strażą, a kłócą się tylko, który swoją podstawi słabemu królowi.
— Toż zgroza! rzekł Palej.
— Mało tego, mówił Iłło dalej, mieniają się kobiety co chwila i okropno patrzeć na biednego pana, który traci przytomność, klucze z rąk puszcza, wszystko co ma rozdaje, kona prawie codzień nieprzytomniejszy. Nieraz choremu, gdy się zalękną o życie jego, każą podpisywać sobie ceduły, przywileje. Bóg wie.
— A panowie senatorowie?
— Im drzwi przed nosem zamykają, jak dziś się stało.
— Powiedźcie mi, do kogo tu mojej pani udać się z tą sprawą?
— Do kogo? gorżko uśmiechając się rzekł Litwin, a juściż nie do Radziwiłła pana mego, ani do referendarza, ani do biskupa, ale do Mniszchów, do Giżanki, a bodaj do Kniaźnika lub Jakóba podczaszego, to będzie najskuteczniej.<br n
— Ale ona nie zechce!
— Inaczej nic nie zrobi, smutnie dodał Iłło. Chce-li wyprosić co, nie inaczej jak pieniędzmi i u nich.
— Ale my nie mamy pieniędzy.
— To trudno.
— Nie możnaby jednak, aby księżna pani poradziła się księcia marszałka i widziała z nim jutro?
— Dla czego nie? Ja mu dziś jeszcze o tem powiem, ale z góry przestrzegam, że nic przez nas nie zrobicie, raczej by wam, jako Rusinowi i znajomemu, do Kniaźnika się udać.
— Ależ Kniaźnik pokojowiec tylko.
— On więcej tu znaczy, drzwi w ręku trzymając, niż książę marszałek.
Palej poskrobał się po głowie i zamyślił.
— Z lichem bym mu się pokłonił, ale mi wstyd dla mojej pani takich pomocników jednać.
Iłło uśmiechnął się.
— Muszę do księcia, rzekł, bądźcie zdrowi, ścisnął za rękę starego i odszedł.
W drugim końcu izby Jakób podczaszy szeptał cicho z Jaszewskim Mniszchów sługą, któregośmy widzieli wysłanego pilnować Giżanki.
— Pogniewali się, powiadasz? pytał Jakób rudą gładząc brodę.
— I kazał mi ją szpiegować.
— To już dziś nie pójdzie do króla Jegomości?
— Nie puszczą jej.
— To i to dobrze, rzekł Jakób, bo ja mam inną. Wszystkie tu trzy zebrały się zatem w Knyszynie, jakby się wyzwały.
— Jakto trzy? szepnął Jaszewski.
— E! nielicząc innych, to trzy starsze królewskie kochanki. Barbara Giżanka, Anna z Witowa, co ją tam król wielkim kosztem utrzymuje, i ta nawet zazdrośnica Zuzanna przyjechała z Korycką.
— Przecież? już się nie gniewa?
— Pomiarkowała, że to djabła warto, Korycka ją przywiozła sama i myśli pewnie podstawić na miejsce Giżanki, której panowanie minęło. Ej! nabrała bo się dosyć!
— Byłoby z nas połowy!
Tak mówili, gdy żyd Egid wpadł do izby, popatrzał do koła, dostrzegł Jakóba podczaszego i popędził ku niemu, roztrącając lirnika, cymbalistę i cygana.
Żyd Egid znany domownik i zaufany pana podkomorzego, był to stary już z siwą, długą brodą, bladą twarzą, pomarszczonem czołem i czarnemi oczyma nawisłą brwią osłonionemi, człowiek. Uchodził on za czarnoksiężnika, za pośrednika w ciężkich sprawach, w potrzebie szpiega i sługę zaprzedanego Mniszchom. Żywo chwycił za rękę Jakóba i odprowadził ku kominowi.
— Słysz! tu jest Korycka? spytał.
— A jest.
— I z nią Zuzanna?
— Podobno.
— Pan podkomorzy chce się widzieć z Korycką nim król ją wezwie.
— Na co?
— Czy ja wiem! Żyd ruszył ramionami.
— O! ty nie wiesz. Cóżby to było, żebyś ty nie wiedział?
— Ja nic nie wiem, ja robię co każą.
— No to ja ci powiem, jeżeli chcesz.
— Powiedz.
Rudy Jakób pokazał śmiejąc się rząd czarnych zębów szkaradnych i szepnął Egidowi:
— Pokłócili się z Giżanką, chcą Zuzannę siostrzenicę Koryckiej podstawić na miejsce tamtej. Prawda?
— Albo ja wiem! a jakby tak?
— No, ja się nie przeciwię, i ja wolę Orłowskę od Giżanki. Giżanka, jak jej nadali szlachectwo, jak córkę urodziła, nosa do góry zadarła, jej się zdaje, że ona królowa i na ludzi nie patrzy.
— Wołaj Koryckiej, tylko cicho! niech nikt nie wie i nie widzi! Rozumiesz?
— Takżeś trafił na nowotnego.
Rozeszli się, Egid począł grzać się u komina, a Jakób cofając nieznacznie ku drzwiom, po drodze to tego, to drugiego zaczepiał, wałęsał się, kręcił, aż doszedłszy do końca izby, znikł.
Przenieśmy się teraz do izby, w której podkomorzy chodzi wielkiemi kroki oczekując powrotu Egida. Nie rozpakowane tłómoki zawalają podłogę, łoże żelazne niepokryte jeszcze pawilonem, w kącie stoi stół z kamienną płytą na wierzchu u okna, na nim świeca woskowa w lichtarzu ciężkim srebrnym.
Pan Mikołaj chodzi kroki wielkiemi i stając co chwila, przysłuchując się odbijającym w sklepionym korytarzu odgłosom kroków. Nareszcie zaszelpotało u drzwi, weszła niewiasta, podkomorzy pospieszył ku niej, skinął na Jakóba idącego za nią, aby pozostał na straży za drzwiami, a sam poprowadził Koryckę, ona to bowiem była, aż ku oknu. Na twarzy jego widna niespokojność, pomięszanie.
Korycka, stara już, zgarbiona, ale jeszcze rzeźwa niewiasta, kiedyś może piękną była, ale siedem dziesiątków lat najpiękniejsze niszczą twarze.
Z dawnej piękności nos tylko pozostał kształtny, wąziutki, prosty i oczy nie ze wszystkiem zgasłe; ale zęby powypadały, usta się skrzywiły, plecy zgięły, włosy siwe, ręce drżące, pierś wyschła. Na niej czarne odzienie, czarna na głowie obsłona, korale na szyi, na chudych palcach u rąk pierścienie ołowiane, mosiężne, rogowe, a między niemi złote z kosztownemi kamieniami. Korycka spogląda śmiało w oczy i pod jej wejrzeniem nie jeden się zmięsza, bo zapuszcza w duszę zdaje się wzrok, bo nim dobiera się do tajni, których nikt odkryć by nie chciał. Odważna do zuchwalstwa prawie pewna siebie, wie jak gdzie począć, wie że rzadko kto ustraszyć się nie da.
— Dwa słowa tylko.
Korycka wlepiła oczy w niego i kiwnęła głową.
— Jest z tobą Zuzanna?
Ona znowu głową tylko poruszyła.
— Ja ją na miejsce Giżanki chcę wziąć.
Stara splunęła. — Ona i bez was je zajmie, jak ja zechcę.
— Nie, bezemnie nie, odparł Mikołaj. Powiedz królowi, gdy cię o zdrowie swoje pytać będzie, aby dawną kochankę porzucił, chceli być zdrów, a nową wziął. Król lęka się o siebie, posłucha. Ja wam dobrze życzę.
— I chcecie się mścić na Giżance, dodała stara.
— Może, pamiętaj jak kazałem.
— Kazałeś? pytała stara. Ja nie słucham niczyich rozkazów, nawet królewskich.
Mniszech dobył worka i wsunął go w ręce Koryckiej, ona zważyła na dłoni, popatrzała i słowa nie powiedziawszy, wejrzeniem pożegnała podkomorzego, który ją do drzwi odwiódł, wziął kapelusz ze stoła i pospieszył do sali, gdzieśmy go wprzód widzieli.
Tu pusto było, brat tylko jego Jerzy siedział w krześle, zadumany. Mikołaj doszedł na palcach do drzwi komnaty Augusta, posłuchał chwilę i usiadł przy bracie. Spojrzeli po sobie. Jerzy z pogardą zimną, Mikołaj z niespokojem tylko i nic nie rzekli. Rozumieli się bez słów. Potem z założonemi rękoma, odwróciwszy głowy, jeden w tę, drugi w inną stronę poglądając, pozostali nieporuszeni.
Z tajemnych myśli obudziło Mikołaja lekkie dotknienie jego ręki.
Był to Stanisław Fogelfeder, który cały drżący, na palcach przystąpił ku niemu i błagającym wzrokiem zdawał się o coś prosić.
— Co to jest? czego chcecie? spytał gburowato Mniszech, nie wstając.
— Panie, zlituj się.
— Co to jest?
— Król, król, wy wiecie jak ja go kocham.
— Spodziewam się, że nie więcej odemnie. — Doktor zmilkł, poprawił krezę, spuścił głowę.
— Zlitujcie się panie, nie dozwalajcie tym białogłowom.
— Jakim? panie Fogelfeder.
— Tym czarownicom.
— Dajcie mi pokój! ja nic nie wiem!
— One chcą królowi dawać jakieś leki, one króla zabiją! Na Boga, wy będziecie mieć na sumieniu, dodał doktor przywiedziony do rozpaczy.
Mniszech poczerwieniał.
— Idźcie spać, zawołał, a jak się wyśpicie, wyjdzie wam to z głowy. Dajcie mi pokój.
Fogelfeder zwrócił się do Jerzego, ale krajczy jakby się do niczego mieszać nie chciał, wstał i odszedł.
Niemiec postąpił pod drzwi królewskie, ale pochwycony silnie za rękę przez podkomorzego, odstąpić musiał.
— Zawołają was gdy będzie potrzeba, rzekł podkomorzy wskazując drugie drzwi.
Fogelfeder otarł łzy płynące po bladej twarzy, i powoli, jakby się spodziewał że go odwołają nazad, odszedł.
W komnacie króla zegar wydzwonił dziesiątą. W zamku uciszał się gwar powoli, czeladna izba na dole i inne mieszkania wyludniały, jedni spoczywać szli, drudzy po swoich kwaterach w mieście rozchodzili. W królewskiej tylko izbie pałały jeszcze ognie za zasuniętemi firanki, ale i te wkrótce przygasać zaczęły.
Cisza głęboka zastąpiła wrzawę.
Wejdźmy teraz do sypialni Augusta. Na wysłanem wysoko łożu zrzucone leżą suknie. August w czarnej długiej opończy bez pasa, w czapce sobolowej, sparty na lasce z gałką złocistą, stoi oparty na Kniaźniku, pogląda na drzwi niespokojnie, niekiedy uderza kijem o podłogę.
Jakób podczaszy ze świecą w ręku stoi u proga.
— Gdzie Mniszech? spytał król nieukontentowany wyraźnie. Czy go wołano?
Na drugie wyrzeczenie tych słów, otwarły się drzwi i Mikołaj ze świecą w ręku, poprzedzany przez dworzanina Stanisława Czarnotulskiego, wszedł do sypialni. August opierając się na Kniaźniku, tejże chwili ruszył się z miejsca, skinąwszy aby szli przodem.
Boczne drzwiczki uchylono i naprzód Czarnotulski, za nim Mniszech, potem król oparty na Kniaźniku, nareszcie Jakób podczaszy, wyszli w korytarz, na którego końcu było mieszkanie Jakóba, gdzie czekała Korycka. Nikogo nie spotkali w korytarzu, zdala świeciła otwarta komnata, w której znajdowała się wróżka-lekarka.
Ubrana jakeśmy ją uprzednio widzieli, z podniesioną głową, stała nad stągwią wody, w której zanurzony był czerpak. Zmierzyła króla oczyma gdy wszedł, tak że August spuścić musiał wzrok, i zatrząsłszy się powitał ją skinieniem głowy. Korycka pochyliła się ku ziemi i nic nie mówiąc zaczerpnęła wody, nad którą jakieś słowa tajemnicze szemrała, a napiwszy się jej wprzód sama, podała ją królowi, mówiąc:
— Wypij Najjaśniejszy Panie.
August obejrzał się na Mniszcha, z początku wahał się, potem wychylił napój krztusząc się z odrazą.
— To nie dość, szepnęła baba, obmyć się całemu w tej wodzie potrzeba. Zostawcie nas samych.
I wskazała na drzwi. Podkomorzy pierwszy wyszedł, za nim inni, August niespokojnie obejrzawszy się, rozbierać począł. Ale bezsilny musiał wzywać pomocy Koryckiej, która odzienie zeń zdejmując, urwała sznurek od lędźwi i szybko go schowała, jak sama zeznała potem, w mniemaniu, że posiadanie tego sznurka zapewni jej panowanie nad królem.
Potem oblała go wodą całego, szemrząc jakieś słowa tajemnicze, otarła sama i trzęsącego się z chłodu posadziwszy, dała znak dworskim aby weszli. Sama wzięła świecę w rękę i wiodąc wszystkich za sobą w milczeniu, spuszczać się poczęła ze wschodów. Król dla zimna pozostał, i czarownica nie wymagała aby zszedł, pozostały Mniszech zawiódł go do izby Jakóba gdzie pozostał. Korycka tymczasem zniosłszy wodę w obecności wszystkich zlała ją do rzeki, wymawiając jakieś niezrozumiałe słowa.
Po chwili powróciła, August kaszlnął i trząsł się: kobieta znowu dała znak aby wszyscy odeszli.
— Będziecie zdrowi N. Panie! rzekła mu, choroba od Was odeszła i pociekła z wodą.
August głową z powątpiewaniem poruszył.
— Będziecie zdrowi, dodała, a zdrowie Wasze winni jesteście nie mnie, ale tej kobiecie.
— Tej kobiecie! smutnie powtórzył August spoglądając na palec.
— Pamiętacie ją N. Panie? mówiła Korycka, ona to Wam dawno, w młodości jeszcze, dała prostą obrączkę którą pókiście nosili, póty zdrowia i szczęścia Wam nie brakło.
— Szczęścia! cicho szepnął August wstrząsając głową.
— Porzućcie Giżankę, dodała Korycka, porzućcie ją, ona Wam zdrowie odjęła swojemi czarami, swojemi leki, wszak macie Zuzannę!
— Zuzanna jest tu? spytał chory podnosząc się.
— Tutaj — i pozostanie jeśli N. Pan rozkażesz.
— Niech zostanie.
— A Giżance rozkażcie się oddalić.
— I ona tu? żywiej rzekł August.
— I ona. — Anna...
— I Anna? powtórzył powstając Zygmunt.
Stara wlepiła oczy w króla.
— Dziękuję ci, czuję się lepiej, rzekł, zostańcie w zamku.
To mówiąc pospieszył do drzwi, widać było z ruchów, że nieco sił odzyskał, otwarto drzwi, dworscy poszli przodem. Już byli u wejścia sypialni, gdy szelest kobiecych sukni zwrócił uwagę królewską. Na prawo ukazała się ze drzwi Barbara Giżanka, prawie jednocześnie z lewej strony przysunęła się Zuzanna Orłowska, a u drzwi komnaty Anna z Witowa. Spojrzały po sobie i zamilkły mierząc się oczyma zjadłemi. Mniszech pospieszał naprzód żywo.
Ale August opóźniał kroku, wzrok jego rozjaśniony na chwilę, błąkał się po trzech kobietach, stojących i czekających przy której zostanie zwycięztwo.
Giżanka najśmielsza posunęła się i przypadając do niego, ucałowała go w rękę.
— O! ty tu znowu mój sokole (sokołami zwał je zwykle król), ty tutaj?
— Tutaj i zawsze przy Was N. Panie. Zuzanna zgrzytnęła zębami i zbliżyła się także, ale zapóźno, August chłodno na nią spojrzał i nic nie powiedział, Anna widząc Giżankę z rozjaśnionem czołem i miną zwycięzką, rzuciwszy przekleństwo, zniknęła.
Drzwi sypialni zamknęły się za królem i Barbarą Giżanką. W drugim końcu korytarza, Korycka z podniesioną ręką klęła zwycięzką kochankę. Mniszech milczał, Kniaźnik uśmiechał się szydersko.
Nazajutrz podkomorzy pojednał się z dawną kochanką. Zuzanna wyjeżdżała rozgniewana, Annę udarowaną odsyłano do Witowa, a dwie ładowne skrzynie wyjeżdżały do Ostrowa, dokąd je wiódł szwagier Barbary, Szawłowski.