<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Orbeka
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1868
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ORBEKA
POWIEŚĆ
JÓZEFA IGNACEGO KRASZEWSKIEGO.

WARSZAWA.
Nakładem i drukiem S. Lewentala, przy ulicy
Widok Nr 1566a.

Дозволено Цензурою
Г. Варшава 3 Октября 1868 года.





ROZDZIAŁ I.

Wioseczka Krzywosielce, położona w okolicy Siedlec, uważaną była, pomimo małéj, stosunkowo do innych dóbr téj okolicy, rozległości swéj, za jedną z najpiękniejszych i najwygodniejszych na kilkadziesiąt mil kraju w około. Liczono ją do tych posiadłości, które u nas zwyczajnie złotemi jabłkami zwano; ryby, grzyby, mąka, łąka, wszystko w niéj było, czego tylko zapragnęła dusza, wyjąwszy, jak mówią, ptasiego mleka.
Z owych jeszcze wieków, gdy stosunki dalsze były utrudnione, a ludzie zbliżyć się do siebie i towary nabywać mogli tylko na wielkich dorocznych targowiskach, pozostało nam to pojęcie dobrego majątku, przywiązane do ziemi, która mniejwięcéj wszystkie skromne potrzeby ówczesnego życia zaspokoić mogła. W owych też wiekach każda niemal wioska, co najwięcéj z pomocą blizkiego miasteczka, obchodziła się sama sobą. Życie było proste i niewykwintne, a te droższe przedmioty niezbędne, których dom własny dać nie mógł, dziedzictwem spadały z pradziadów, nawet aksamitne szuby po kilka z kolei wdziewało pokoleń, wcale się tego nie wstydząc. Zbroje, choć drobniały barki, pokładano coraz grubiéj łosiowemi kaftany, ale jeszcze je dźwigano, aż nieużyteczne, zardzewiałe zawisły spoczywać na ścianie. Szlachecki dwór odległych kątów prowincyj, jeszcze w XVIII wieku mieścił w sobie mnóstwo rzemieślników i wszystkie przemysły powszedniemu posługujące życiu, na małą skalę.
Sycono miód, wylewano świece, warzono piwo, tkano sukna i kobierce; na wsi sporządzały się płótna i bielizna stołowa. Dwór miewał swojego kowala, ślusarza, cieślów, stalmachów, stolarzy, krawców, szewców, mularzy. Nie byli to zapewne rzemieślnicy zbyt biegli i wykształceni, ale po nich wymagano trwałości roboty więcéj niż wytworu i sztuki; wychodziło to może drożéj, ale nie opłacało się gotowym groszem, a pieniądz też był rzadszy i przeznaczeniem jego, aby nieco popluty szedł do mieszka. Tak się zbierały kapitały wprawdzie nie procentujące, ale nie roztrwaniane.
Otóż Krzywosielce miały to do siebie, że w nich właściciel mógł się sobie zamknąć, odosobnić i niczego od nikogo nie potrzebując, żyć tak, jak się to wówczas żyć było przywykło: bez zbytnich prywacyj i niedostatku pierwszych potrzeb średniego stanu. Mała wioska, ale zamożna, rozciągała się po nad rzeczułką, żwawo płynącą do Buga, po nad nią leżały prześliczne jéj łąki, okrążone majestatycznemi lasami, na pół czarnemi, wpół iglastemi. Zaoszczędzony starodrzew dosięgał tu nadzwyczajnych rozmiarów, których tylko na nizinach, jak Białowiezka puszcza dochodzi. Sosny kupowano na maszty, a na pniu dębu ściętego dwóch ludzi mogło się położyć i wyciągnąć nogi wygodnie. Pola wzniesione nieco, były żyzne i rodziły piękną pszenicę; ryb dostarczała żygawka rzeczułka i sadzawki około dworu.
Starzy dziedzice Krzywosielec dobrze też sobie byli obrali miejsce na zabudowanie dworu, i osadzili drzewa, które teraz otaczały go jakby gajem gęstym i zielonym: lip, klonów, kasztanów i jodeł.
Dwór był more antiquo, na podmurowaniu, ale drewniany, utrzymywano powszechnie, iż takie są zdrowsze. Drzewo wszakże, ścięte w porze, dobraną doskonale, wyschłe, stało jak mur sto lat, nie wypaczając się i nie zsiadając, a pan Bóg od ognia strzegł.
Zdala od grobli jedno tylko czoło, ciemne, poważne, z dachem ganku na słupach rzeźbionych widać było, przed nim, jakby na straży dworu, nieco opodal stał ogromny krzyż drewniany, czarny, który ramiony stare drzewa przenosił; z gąszczy drzew dobywała się daléj skromna wieżyczka domowéj kaplicy; po za drzewami kryły się gumna i zabudowania.
Nie było w tém wszystkiem nic szczególnego, nic coby zwracało uwagę osobliwością jakąś, przecież przejeżdżając każdy sobie powiedział, w duszę spojrzawszy: — Jak to tu dobrze i zaciszno być musi!
Tak, dawniéj cisza, ten pokój, którego świat dać nie może, uważanym był za dar najdroższy; w ciszy chciano spędzać ten żywot Hiobowy, żywot prób i boleści, jak najmniéj pragnąc, jak najmniéj wywołując walk i przygód, byle się czysto i cało do brzegu wieczności przybiło! — Naówczas jeszcze była wieczność i nadzieja, dziś — ale to do powieści nie należy.
Człowiek brał za młodu do sakwy pielgrzymiéj tę najgłówniejszą prawdę kierowniczą, że tu jest gościem krótkim, że tu kruche i wątłe wszystko, że żywot znikomy, on sam i ludzie słabi, że wszystko zawodzi, i że, jak Kochanowski śpiewał, cnota tylko skarbem, którego nikt nie zabierze!
Wszystko się mu też w tém świetle wydawało inaczej, rzeczywistość była dla niego snem, a wiara w niebiosa rzeczywistością jedyną. Ztąd wcale inna cena rzeczy ziemskich i żywot prawie zakonny, bez jutra... na obozowisku!
Słabsi się zapominali na noclegach życia, ale bicz Boży chłosnął i szli daléj z pokorą. Nikt się do zbytku nie przywiązywał, do tego co roznamiętnia, rozgorączkowuje i oślepia człowieka na nietrwałość doczesnych rzeczy; szło się, byle z bogiem, w pokoju, a do dobrego końca. W takim też świecie wiele ruchu, krzątaniny, zabiegów być nie mogło. Po co się starać? na co ubiegać o to, co jutro rzucić się miało wśród drogi?
Dwór w Krzywosielcach i zdala i z blizka takiem się wydawał mieszkaniem człowieka, oczekującego wielkiéj godziny powołania do sądu i przejścia na świat inny. Otaczała go cisza, dziedziniec zarastał trawą, jedna ścieżka do kaplicy cokolwiek była wychodzoną i jedna cienista ulica w ogrodzie. W domu ciemno, pusto, głucho: jeden stary sługa, jeden chłopak do pomocy, stara klucznica i niemłody woźnica.
W ciągu roku i lat tak się tu mało co zmieniło; wszystko szło tak jednostajnie swoim porządkiem, ze zwykłym trybem podobnéj organizacyi życia, — choć dnie czasem bywały nieznośnie długie, lata biegły jak strzały. Jednego od drugiego rozpoznać nie było można, ani dat pochwytać.
We dworze mieszkał od lat przeszło dziesięciu, zamknięty jak anachoreta, człowiek niemłody, ni stary, w wieku średnim (miał czterdzieści lat podobno), pan Walenty Orbeka. Choć nazwisko brzmiało z cudzoziemska i pochodzenie też może było nie tutejsze, rodzina ta bardzo już długie wieki gnieździła się w kraju, z nim zrosła i używała własnego herbu, a prerogatyw szlacheckich. Orbekowie mieli nawet wcale piękne kolligacye. Dziad był jakimś miecznikiem, ojciec podczaszym ziemi Litewskiéj, tylko pan Walenty, zwany przez grzeczność podczaszycem, niczem być nie chciał.
Za młodu, skończywszy wychowanie, rzucił się był w świat gorąco, ale widać, że się tam na nim oparzył, bo po śmierci ojca, wróciwszy do Krzywosielec, już się ztąd nie ruszył. Znajomości ani szukał, ani ich do zbytku unikał; przyjmował grzecznie, odwiedzał rzadko i to tylko z musu, aby nie chybić sąsiadom; mówił mało, nie znano w nim fantazyi żadnéj, prócz że książki lubił i nad niemi całe dnie i noce przesiadywał. Grywał przytem na klawikorcie, a gdy mu czytania i muzyki na zajęcie czasu było mało, mówiono, że malował także, choć jego robót żadnych w domu widać nie było. W kaplicy odprawiała się regularnie Msza święta co niedziela i święto; uczęszczał na nią pan Walenty, a prócz tego odwiedzał ją i w dni powszednie, ale uważano, że siedział zamyślony, nie modląc się, bez książki.
Ze wszystkiego widać było, że na sercu jego spoczęła ciężka ręka boleści i niezgojone pozostawiła na niem rany; ale z życia jego przeszłego nikt nic prawie nie wiedział; — domyślano się tylko. Pan Walenty był zresztą człowiekiem wychowania pięknego, słodkim, uprzejmym, lecz jakby z postanowienia chłodnym i ująć się niedającym. Nikt z niego słowa gorętszego nie dobył. Jeźli w pierwszéj chwili objawił zdanie przeciwne w rozmowie, w rozprawy daléj i dowodzenia się nie wdawał i jakby opamiętawszy się cofał, milcząc uparcie.
Człowiek tego rodzaju, choć nie bardzo majętny, ale rządny, nie stary, swobodny, obudzał naturalnie nie jedną chętkę poznania go w ludziach bliżéj zamieszkałych, nie jeden też projekt niewieściéj główki; ale to się okazało tak niemożliwém wkrótce, że o nim późniéj prawie zapomniano. Żałowano go, ubolewano nad nim, jak nad człowiekiem straconym. Tak utrzymywały panie.
Najgorętsze wejrzenia odbijały się od niego, jak od opoki; zdawał się ich niewiedzieć i nierozumieć.
Zresztą pan Walenty, acz poważny i milczący, wcale się nieszczęśliwym nie wydawał, ani skarżył, ani za takiego chciał uchodzić, owszem oświadczył wszystkim, że mu na wsi, wśród tego spokoju, dobrych ludzi, starych drzew, mierności dostatniéj, wygodnie było i niczego więcéj nieżądał, tylko żeby tak dokończyć cichego żywota.
Ciekawsi wiedzieli doskonale, (bo to w sąsiedztwie, a przy braku zajęć każda drobnostka obchodzi) jak pan Walenty dnie przepędzał. Raz na zawsze jeden tam był i prawie niezmienny porządek.
Wstawał nie rano w złą porę, na wiosnę i latem dość wcześnie, stary jego kredencerz i sługa razem, którego Jaśkiem zwano, choć włosy miał siwe, przynosił mu kawę, a zastawał go już z książką w ręku najczęściéj. Po tém śniadaniu, albo w ogrodzie pod lipami, lub w pokoju, czytał pan Walenty do obiadu który dawano obyczajem owych czasów, najpóźniéj o pierwszéj. Jedzenie było bardzo proste, a do niego szklanka czystéj wody, lub rzadko jeden kieliszek wina. Po obiedzie zwykle grywał na klawikorcie do wieczora; szedł na przechadzkę, wracał na wieczerzę, o dwóch potrawach, i grał jeszcze, albo czytał do późna w noc. Czy że nie mógł sypiać, czy że mu cisza nocna do pracy była najmilszą, długo przeciągał czuwanie i dwie świece woskowe, które Jasiek mu stawiał, nie starczyły prawie nigdy; spalał jeszcze zapaśne, które zawsze przygotowano dlań na kominku.
Czasem, wśród nocy, ludzie słyszeli chód jego żywy po pokojach, lub dziwną jakąś, burzliwą grę na klawikorcie. Jedyną zmianą w tym porządku bywało, że się puścił z książką w lasy i z ołówkami na przechadzkę, a w takim razie często obiadu nie jadł, ograniczając się wieczerzą.
Zmuszony do wyjazdu na godzin kilka, powracał do domu z widoczną przyjemnością, z twarzą rozpromienioną i biegł zaraz do swoich książek. Nie miał on ich wiele, nowych kupował mało; trzymał gazetę jedną, najwięcéj grzebał się w starych foliantach, które mu z różnych stron przysyłano. Pożyczał też po sąsiednich bibliotekach, w Kodniu, w Bieły, a nawet w Lublinie.
Jasiek utrzymywał, że rzadko, lub prawie nigdy nie widział go piszącego; robił notatki na małych papierkach, ale te potém garściami w komin rzucał. Komin ten, dniem i nocą podsycany olchowemi, suchemi drewkami, był wielką przyjemnością pana Walentego, nałogiem, bo nawet latem w pokoju bawialnym tlała zawsze kłoda olszowa. Ogień ten stawał mu widać za towarzysza; z książką na kolanach, z głową spuszczoną, patrzał w płomyki sinawe, zielone, fioletowe, różowe, które tylko sucha olszyna wydawać umié w tak pięknych barwach, i dumał, a dumał bez końca. Jasiek, przywykły instynktowo do téj roboty, wchodził po cichu i gdy jedno polano gasło, drugie podkładał.
W nocy znać on sam podrzucał drzewa, bo rzadko kiedy z rana na nowo to ognisko rozpalać było potrzeba.
W niedzielę szedł pan Walenty na mszę, siedział milczący, często zapominał się i dłużéj od innych tu pozostał, ale nie widziano go, żeby mu się usta poruszyły modlitwą. Czy źródła jéj wyschły w nim, czy cała ona wewnątrz duszy się kryła? któż to wie?
Ksiądz Porfiry, Bernardyn, człek zacny i uczony, ba nawet Św. Teologii magister, który ze mszą do Krzywosielec przyjeżdżał, postrzegłszy ten chłód w człowieku, dla którego miał szacunek usiłował go trochę badać i duszę mu otworzyć, ale pan Walenty z wielką go cierpliwością wysłuchawszy, odpowiedział:
— Mój ojcze, nie sądźcie człowieka z powierzchowności, różne są usposobienia ludzkie, a często ten co usta ma zamknięte najrzewniéj i najgoręcéj się modli.
I ksiądz Porfiry, jako mądry kapłan, zostawił go w pokoju, jego wewnętrznéj modlitwie.
Drugim razem, znając to jego życie, na pół żartem zagadnął:
— A już też, podczaszycu kochany, moglibyście śmiało wstąpić do klasztoru, bo i tak zakonne życie prowadzicie, a widzę u was i S. Bernarda i Summę Ś. Tomasza, i Bollardystów, i Chryzostomów i Augustynów, więc wam Teologia miła... Stworzeni jesteście do celi!
Pan Walenty się uśmiechnął.
— Gdybyż-to, gdyby tak było! — zawołał, — ale was znowu mylą pozory, mój ojcze. Nie czuję się ja godnym tego powołania, anim w takiéj zgodzie z duszą moją, żebym ją mógł jako czystą złożyć Bogu na ofiarę. A kto wié, czy kiedy do tego dojdę?
Wskazał na dopalone zgliszcze w kominku.
— Patrz, mój ojcze, — rzekł, — nie powiedziałże-byś, patrząc na te siwe popioły, że tam już iskierki nie ma pod nimi? Porusz-że je, a ujrzysz żar, który mocniéj pali nad płomię, a dłużéj nad nie trwa. Tylko że wiek przykrył go tym zimnym popiołem.
I ksiądz Porfiry, jako mądry kapłan, znowu zamilkł, ale sobie pomyślał:
— Biednyż to człowiek, jeźli tam w nim takie żary pozostały.
A wieczorem na jego intencyę odmówił litanią, po tém był już spokojny.
Tak się to wiodło w tych Krzywosielcach, a byli tacy, co panu Walentemu szczerze zazdrościli tego usłanego wygodnie gniazda i tak porządnie osnutego żywota. I nie jedna młoda i ładna panienka, patrząc zdala na męzką bladą, dość pięknych rysów i szlachetnego wyrazu twarz człowieka tego, który miał wiele uroku w słodyczy charakteru, malującéj się na obliczu, westchnęła sobie, myśląc: — Byłby dobry mąż z niego!
Ale w tém właśnie był sęk, że pan Walenty, grzeczny dla pań, jeźli się z niemi spotykał, nieokazując im ani wstrętu, ani obawy, jakoś tak zimno się obchodził, tak króciuchno kończył rozmowę, iż się do niego żadna przybliżyć nie śmiała.
W braku wiadomości o żywocie i sprawach tego tajemniczego sąsiada, krążyły wieści po okolicy, niewiedziéć zkąd pochwytane, jedne dziwaczniejsze nad drugie; powtarzano je wieczorami, ale rozsądniejsi nie dawali im wiary. Kiedy niekiedy to pan sędzia Dostałowicz, to pan łowczy Wirczyński, to nawet podkomorzy Bukowiecki, odwiedzali pana Walentego w jego Tebaidzie, jak ją nazywał ks. Porfiry. Zastawali go zwykle u kominka, nad jakąś książką, albo przy klawikorcie, który zamykał śpiesznie, bo się z muzyką wcale popisywać nie lubił; przyjmował ich uprzejmie, prawie wesoło, dobrą kawą, owocami w lecie, czasem kielichem starego węgrzyna; rozmawiał żywo i okazywał wielkie wiadomości, ale do dna człowieka nigdy się dobrać nie było można. Każdemu potém z łaskawych sąsiadów w tydzień, półtora, ceremonialną płacił wizytą za pamięć jego, i zabawiwszy godzinkę, choć go tam zapraszano gościnnie, śpiesznie do Krzywosielec powracał.
We święta i dnie huczniejszych zabaw w zamożniejszych domach, jak u podkomorzego Bukowieckiego, u którego się bawiono wesoło, bo miał trzy dorodne i posażne córki na wydaniu, zapraszany listami, zawsze się nie zdrowiem lub interesami jakiemi wymówił, aby zgiełku i tłumnéj kompanii uniknąć.
Byli by mu zapewne wszyscy na ostatek dali pokój, zostawując jego losom, gdyż nikt dotąd na najmniejszą zmianę jego postępowania wpłynąć nie umiał, gdyby nie nadzwyczajny wypadek, który dolą szczęśliwego dotąd (inaczéj nazwać trudno) pana Walentego wstrząsł i spokojem jego zachwiał — na zawsze.
Mówiliśmy już, że pan Walenty wypisywał sobie Gazetę Warszawską, nie zerwawszy do tyla ze światem, żeby go już nic z niego obchodzić nie miało; rzadko bardzo przybywało co z poczty, oprócz tego dziennika, po który raz w tydzień aż do Brześcia podobno posyłać musiano.
Często też gazeta przywieziona kilka dni przeleżała, nietknięta nawet, na stoliku, bo gospodarz czém innem zajęty, nie był jéj ciekawym.
Jednego wieczora wszakże Jasiek, który ją przynosił, przerwał panu czytanie oznajmieniem, że z gazetą przywiózł służący gruby list z dużą pieczęcią.
Pan Walenty niezmiernie rzadko listy odbierał. Kazał więc go sobie podać. W istocie pismo zwrócić mogło nawet Jasia uwagę; była to ogromna koperta, bardzo starannie zaadresowana i zamknięta niepospolitych rozmiarów pieczęcią herbowną. Adres był po francuzku, bardzo dokładny, wyraźny, bez omyłki.
Pan Orbeka długo papier obracał w ręku, nim się go otworzyć ośmielił, wiedział on z doświadczenia, niestety, jak rzadko list zwiastuje dobrą nowinę, jak często złą przynosi; był przekonany, że zła czy dobra wieść, zawsze mu trochę spokoju duszy odbierze. Ale wreszcie potrzeba było zebrać się na odwagę, siwy Jasiek stał ze świecą i czekał, patrząc w oczy, i drugi towarzysz samotności pana Walentego, poczciwy jego przyjaciel, pudel Nero, siedział także przed nim, badawczo patrząc na pana, jakby strapienie jakieś dla niego przeczuwał.
Pan Walenty nie śpiesząc się oddarł pieczątkę, wydobył sążnisty list, i, rzuciwszy na podpis okiem, przebiegł go wejrzeniem jedném, potém stanął jak wryty i niedając po sobie znaku ani smutku, ani radości, stał jednak za długo, jak na całkiem chłodnego i przytomnego człowieka.
Jasiek, który świecił, patrzał na pana i w końcu się uląkł téj jego skamieniałości, Nero począł łapą drapać go po nodze, jakby usiłował przebudzić. Walenty stał, myślał, w końcu zwolna list złożył na stoliku, skinął na Jaśka, aby sobie odszedł, a sam po pokoju przechadzać się zaczął.
Nieumiejąc czytać, ciekawy stary sługa nie mógł tajemnicy pańskiéj podpatrzéć, zrozumiał wszakże łatwo, iż się coś ważnego stać musiało. Dano wieczerzę, poszedł do niéj obyczajem swym gospodarz, siadł, ale roztargniony nic nie wziął do ust i wstał żeby znowu chodzić po pokoju, prawie do białego dnia.
Nero, który znał pana doskonale, zrazu mu w przechadzkach tych towarzyszył, jakby okazując współczucie i pewien niepokój, potém w ostatku poszedł na swe zwykłe miejsce przed kominem i kilka razy głęboko westchnąwszy, usnął.
Nad ranem Jasiek znalazł pana ubranym wcześniéj niż zwykle, i na nogach, w głębokiem zamyśleniu; a gdy przyniósł kawę i chciał odejść, pan Walenty go zatrzymał.
— Słuchaj-no, mój Janie, — rzekł, — będę musiał na czas jakiś wyjechać do Lwowa i do Warszawy, a tu u nas podobno do podróży nic niema. Wątpię, by która bryczka wytrzymała; konie stare... no, i Hrysza... jak go tu brać w drogę, kiedy niedowidzi? a prawdę rzekłszy, konie jego prowadzą, a nie on je.
— A już to wszystko prawda, — odparł Jasiek, — bośmy się bardzo doma zasiedzieli. Ale chyba, z przeproszeniem pana, że o to pytać się ośmielam, nie ma tam w tém nic złego?
Pan Walenty łagodnie się uśmiechnął.
— Mój kochany Janie, — rzekł, — nie młody jesteś; wiesz to dobrze, że człowiek nigdy wyrokować nie może, gdy mu się co stanie, — czy to na dobre, czy na złe wyjdzie, i któż to wié? Złe często się obraca w najlepsze, dobre w nieszczęście. Ale po ludzku biorąc, to co mię spotyka, złem nie jest. Wolałbym może, aby się to nie stało, ale przeznaczonem widać było. Gdybym ci mógł powiedzieć o co idzie, byłbyś może bardzo uszczęśliwiony, — a przecież...
Jasiek złapał pana za nogi, a Nero, widząc go tak pieszczotliwie przystępującego doń, z łapami skoczył na kolana, bo był bardzo zazdrośny.
— A, mój ojcze! jeżeliż tak, — zawołał Jaś, — powiedzcież mi, co to jest?...
— Niepotrzebne ci to, — rzekł pan Walenty, — ależ wkrótce dla nikogo tajemnicą nie będzie. Rzecz bardzo prosta: mój dziad miał brata we Lwowie, pochodzimy bowiem z rodziny Ormiańskiéj, ten brat miał syna, który mi wypadał stryjem. Był to bardzo majętny kupiec, bezdzietny, do któregom się dlatego nigdy nie zgłaszał, aby ludzie nie posądzali o chciwość. Stryj umarł, zostawił parę milionów majątku, kamienicę we Lwowie i w Warszawie i wszystko to mi zapisał. Cóż ty na to?
Jasiek, którego pan Walenty posądzał, że plaśnie w ręce, że się gorączkowo rozraduje, stanął ze zwieszoną głową.
— Może to być dla was wielkie szczęście, rzekł chłodno i powoli — ale, ja stary, ja głupi, to tam jakoś inaczéj rzeczy biorę. Było ci mój drogi panie dobrze i spokojnie, usłałeś sobie gniazdo jakieś chciał, nikt ci nie przeszkadzał, życie płynęło jak u Boga za piecem, chleba nie brakło, na wygodach uczciwych nie zbywało, choć zbytku nie mieliśmy. Cóż ci przybędzie z tego milionowego majątku? oto może zazdrość i natręctwo ludzi, fałszywi pochlebcy i podstępni przyjaciele, nad których ja i Nero, cośmy ci służyli dotąd pewnie lepsi jesteśmy. Więc bądź co bądź, daj wam Boże szczęście przy nowéj doli, ale ona już tém, czém te spokojne dni wasze były, nie będzie.
Pan Walenty wstał i uściskał go.
— O! masz zupełną słuszność, zawołał żywo — wypowiedziałeś tylko to co ja od wczoraj myślałem. Serce mi bije, wyrywa się, owłada mną już ta gorączka złota i siły, czuję się zmienionym, innym, gorszym. Kto wié czy pohamować się potrafię, czy użyć będę umiał tego majątku, czy?..
Zakrył sobie oczy, a Nero widząc niezwyczajne wzruszenie pana, aż skomleć począł, stary zaś Jasiek, któremu o łzy nie było trudno, po prostu się rozpłakał. —
— Jest-to próba, któréj poddać mnie podobało się Bogu, rzekł pan Walenty, dobędę z siebie odwagi i postaram się jéj podołać. Proszę cię mój stary, wiadomość zachowaj dla siebie.
Jasiek ścisnąwszy pana w milczeniu za kolana, odszedł, a Orbeka zadumany wziął, niewiedząc co robić, gazetę ze stolika, i pierwszą rzeczą na którą padły oczy jego, była następująca wiadomość:
„Piszą nam ze Lwowa, że bogaty kupiec tamtejszy, ze znamienitéj i starożytnéj familii Ormiańskiéj Orbeków pochodzący, Rajca i Sekretarz J.K.M. pan Piotr Orbeka, zmarł dnia 5 maja, po krótkiéj chorobie, mając lat wieku 65. Majętności swe w kapitałach gotowych, summach na dobrach zahypotekowanych, różnych kosztownościach we Lwowie przy ulicy Syxtuskiéj, jako też w Warszawie na Podwalu, nie mając bliższéj rodziny przekazał wszystkie testamentem synowcowi swemu, w okolicach Siedlec mieszkającemu, w dobrach dziedzicznych Krzywosielce. Pan Walenty Orbeka, spadkobierca nieboszczyka, znanym był i u nas w Warszawie przed kilkunastu laty, jako jedna z ozdób salonów stolicy i człowiek nauki miłujący, dla których swobodniejszego uprawiania, całkiem się w wiejskiém ustroniu od niejakiego czasu, zakopał.“
Korespondencya ta była przykrą panu Walentemu, przekonywała go bowiem, że cały kraj już ma na niego zwrócone oczy, że mu naprowadzi natrętów bez miary, i że jego dni samotne bezpowrotnie się skończyły.
Jakoż nie daléj, jak z południa tegoż samego dnia, landara podkomorzego Bukowieckiego już się zatoczyła przed ganek Krzywosielecki, a otyły sąsiad wydobyty z niéj z pomocą bratanka i sługi, wpadł z głośném, gotowém powinszowaniem do skromnego domku, wołając:
— A niechże tego szczęśliwego człowieka uściskam... a witajże nam Krezusie nasz! Niechże przypatrzę się, jakie to na waszeci uczyniło wrażenie, bo mnie — szelma jestem (było to przysłowie podkomorzego) podobna wiadomość nabawiłaby niezawodnie apopleksyi.
Na panu Walentym prócz smutku i zakłopotania nic nie widać było, podkomorzy też spostrzegłszy, iż do innego tonu nastroić się wypadało, wysapawszy się po wyściskaniu gospodarza, spoważniał równie i wziął się do przywodzenia zdań o znikomości rzeczy światowych..
Podkomorzy bowiem, acz całe życie pędził w huczném gronie licznéj rodziny i przyjaciół, rojących się około córek na wydaniu, dwóch kuzynek majętnych, bawiących w jego domu i rezydentki jednéj nadzwyczaj pięknéj, acz nie poważnéj — choć mało czytał i zdawał się nie mieć wiele czasu do myślenia, był bardzo rozsądny i praktyczny. Wiedział on, jak z kim począć, co komu powiedzieć, jak się do humoru zastosować i ująć sobie człowieka.
— Mój mości dobrodzieju, rzekł po chwili przerywanéj rozmowy, waćpan dobrodziéj lepiéj to pewnie wiesz odemnie, że jak są gratiae status (łaski stan) tak są i onera status (ciężary stanu)... Majątek znaczny wkłada też wielkie obowiązki i publiczne, mości dobrodzieju i społeczne, to darmo. Nie na to się go ma, żeby się lepiéj jadło i piło, a wyżéj głowę darło, lecz aby się służyło nim i krajowi i braciom. Więc też darmo, nie usiedzisz asindziéj, szelma jestem, w Krzywosielcach nad swemi książkami, musisz sobie i kółko pewne, ba i towarzyszkę życia sociam vitae dobrać, i...
Pan Walenty głowę spuścił.
— Na to tylko odpowiem panu podkomorzemu, rzekł, iż mi pono z nowemi obowiązkami i nowém życiem tak już dobrze i spokojnie nie będzie, jak mi tu przez te lata w Krzywosielcach było.
Westchnął.
— A to darmo! w pół żartobliwie dodał Bukowiecki, accipes onus pro peccatis, (weźmij ten ciężar za grzechy). Ej! ej! szelma jestem, cieszyłby się nie jeden, gdyby na niego to brzemię spadło!
Do niczego tak ludzie nie lgną jak do szczęścia, niech się ono zjawi gdziekolwiek, lecą jak na ognik; gdyby tak do niedoli, gdyby tak ze współczuciem i pomocą! Niestety...
Jeszcze podkomorzy nie wygadał się, gdy trzask z bata, zajechał pan Łowczyc Wirczyński długa, chuda figura, śmiejąca się zawsze i uchodząca za dowcipną, ongi członek palestry lubelskiéj w sąsiedztwie pospolicie zwany Wygą.
Od progu począł bić pokłony i sypać powinszowania zabawne. Mimowoli podkomorzy zobaczywszy go ramionami jakoś ruszył, nie lubili się bowiem, i rzekł w duchu. — Jest już, jak na lep... a Łowczy też pomyślał.
— Już go tu przyniosło, sądzi pewnie, że go dla któréj córuni schwyci...
— To tylko jedno asindziejowi powiem, odezwał się Łowczy, że nie ślepa fatalitas jak mniemali poganie rządzi światem, ale rozumna Opatrzność, i że quidquid fit, staje się zasłużenie. Nie mogła fortuna lepiéj paść jak na naszego Sokratesa Krzywosieleckiego. Zatém, gaudeamus i Te Deum laudamus.
Niedokończył jeszcze, bo mu się na daleko dłuższą perorę zbierało, gdy cichuteńko wsunął się Sędzia Dostałowicz, człek małomówny, żółty, zazdrośny, podejrzliwy. Obeszło go to także, iż znalazł już podkomorzego i Łowczego, bo każdy acz sam jechał, brzydził się innemi dworakami złota, wszakże pokrywszy w sobie to wrażenie uścisnął rękę gospodarza z wielkiem uczuciem, i zdobył się na kilka słów powinszowania.
Z sędzią Dostałowiczem przybył nawet ksiądz Porfiry, który u niego gościł, aby panu Walentemu złożyć życzenia, a może data occasione, (przy podanéj zręczności) i konwent przypomnieć.
Biedny księżyna winszując rumienił się sam, że należał do tego grona ludzi, co złotemu cielcowi przyszli bić pokłony. Najprzykrzejszego wrażenia doznawał pan Walenty, czuł on w duszy, że te grzeczności, te pochlebstwa i czułości nie dla niego były, ale czcią siły którą posiadł, potęgi téj grosza, tak niezłamanéj i strasznéj w rękach złych i słabych ludzi. Przerażało go to dla samego siebie, co chwila bowiem jasniéj postrzegał, jak ciężko mu będzie zadaniu życia podołać.
W takim dniu, już dla samego obyczaju krajowego na sucho się obejść nie mogło, choć pan Walenty nie cierpiał pijatyk i częstowania. Musiał wszakże kazać podać parę butelek starego węgrzyna, i parę flasz niemniéj starego miodu.
Wieczór był cudny, majowy, goście zasiedli w ganku, czas schodził szybko na gawędzie ożywionéj, byliby może przydłużéj zabawili, gdyby w końcu milczące usposobienie gospodarza, nie zniewoliło ich do odjazdu. Czuli, ile ten człowiek miał do myślenia, może do walczenia z sobą, dyskrecya kazała poszanować ten poważny smutek, acz dla pospolitych ludzi niezrozumiały. — Podkomorzy, zaprosiwszy wszystkich na gospodarski obiadek pozajutro, ruszył się pierwszy, za nim inni, i choć pan Walenty zapraszał gościnnie na wieczerzę, nikt nie pozostał.
Po wyjeździe gości, zmęczony Orbeka wyszedł na ganek ku ogrodowi, ze swoim poczciwym Neronem.
Turkot bryczek niknął w oddali, cisza wiosennéj nocy, stara znajoma, otaczała go znowu. Przed nim oblany światłem srebrzystem księżyca, rozciągał się ów ogród stary, szumiący niezrozumiałą modlitwę, po którym lat tyle, dni tyle, wieczorów tyle samotnych przechodził, nie domyślając się nawet, by go co kiedy z tego zielonego kąta wyrwać znów na świat miało.
Teraz więcéj niż kiedykolwiek czuł on wartość tych dni upłynionych, téj swobody niezakłóconéj niczem, téj złotéj tęsknoty pustelniczéj, na któréj skrzydłach dusza leci po nad światy!
Ze łzami na oczach prawie, powolnym krokiem zszedł do swojego ogrodu. Tu wszystko doń znajomym jakimś, zrozumiałym mówiło głosem; i śpiew słowika i drzew szumy dalekie szemranie wody obracającéj młyn i piosenki pastusze i klekotanie bocianów układających się do snu, zlewały się w jakieś istne Oratorium ziemi pełne mistycznych dźwięków. Tu i jego dusza umiała się zlać i połączyć z chórem powszechnym stworzenia do zgodnéj pieśni ku Bogu i niebiosom. Wieleż to niezabytych chwil ciężkich tu przebył, ukołysany tą harmonią powszechną do spokoju, jakiego świat dać nie może?
Pamiętał on te godziny walki, gdy mu nieposłuszna dusza wspomnieniami oszalała, rwała się z gniazda w świat znowu, gdy wszystko czem życie mami, widmami jasnemi przesuwało się przed nim, wabiąc ku sobie... gdy znękany, zbolały, opadał na siłach i zostawał wrosły do tego kątka ziemi, który mu tylko szare dni ciszy miał do dania.
A teraz, gdy wrota na oścież stały otworem do wyjścia, droga złotogłowy usłana, jak staszno przestąpić było ten próg wyżłobiony w dniach dumań, po za którym wrzał bój ze światem, z sobą, z ludźmi, namiętnościami, fałszem, lekkomyślnością.
Pan Walenty raz już przebiegł był po żarzących węglach innego żywota; młody, pełen ufności, a raczéj niedoświadczenia, na dnie tych zachwytów młodzieńczych znalazł on gorzkie męty zawodów. Serce ludzkie, ten drogi kamień tak jasny, roztopiło się w jego dłoni jak lodu kawałek na trochę wody mętnéj, w którą gorzka jego łza spłynęła.
Spróbował on świata, ale się nie zużył, w piersi zostały mu posypane popiołami pragnienia gorące, czuł się niepewnym, słabym, wiedział z pewnością prawie, że głowa mu się zawróci, że będzie nieszczęśliwym.
Ale życie, ach to życie, nawet w boleściach ma uroków tyle!
I rumienił się sam przed sobą biedny Orbeka, widząc, że tym wiatrem co go na fale popycha, była garść złota szyderczo przez los nań rzucona.
Było coś szatańskiego w téj próbie, na jaką został wystawiony, szczęśliwy, spokojny, lub uspokojony przynajmniéj, odrętwiały, zastygły... czuł się porwanym siłą fatalną z tego portu na morze.
Kilka razy powtórzył sobie: — Dlaczegożbym nie miał się wyrzec wszystkiego i tak jak jestem pozostać?
Ale słabość ludzka jest najstraszniejszą z sofistek; ona mu odpowiedziała.
— Dlaczegoż, jeźli ci to złoto cięży, nie masz go użyć i rozporządzić niém lepiéj niżby potrafili inni? Rozrzuć je, rozdaj, rozszafuj rozumnie.
Łudził się biedny.
Wśród tych myśli upływał późny wieczór, noc już była; ogród oblany rosą, w któréj perłach gdzieniegdzie księżyc połyskiwał, pełen woni, cienia i śpiewów ptaszęcych, zdawał mu się rajem, z którego miał być wygnanym.
Przypomniał sobie przechadzki swe, marzenia i muzykę i malarstwo i książki.
— A to są jedyne przyjemności życia — rzekł, po których nie ma przesytu, nie zostają męty, wiecznie się pije i pragnie, a dusza wychodzi czystą, coraz przejrzystszą, coraz silniejszą, jakby przysposobioną do lepszego świata.
Zerwał gałąź bzu, która go oblała chłodnemi łzy nocy i deszczem zwiędłych kwiatuszków, i powlókł się do swojego klawikordu. Leżała na nim ulubiona sonata Beethowena, jedna z tych jego ostatnich, natchnionych walką niewysłowioną uczuć i myśli w chaotycznym boju, boleścią rzucających się ku Bogu. Było w niéj całe życie człowieka. Allegro jego młodości, świeże i wonne, Largo rozkochane, Menuet uczty i wesela, potem jakby na szyderstwo urywek pogrzebowego marsza i finał pełen marzeń i tęsknot starości, choć pełen jeszcze niedogorzałego życia.
Dla Orbeki ta sonata była niemal własną jego historyą, wyśpiewaną mu jaśniéj, niż on sam wypowiedzieć ją umiał, usiadł i palce same pobiegły po klawiszach z tą niewysłowioną energią, jaką ma człowiek tylko w wybranych chwilach życia, czując się spotęgowanym, jakby czemś wyższem nad siebie, czemś od siebie samego lepszem.
A gdy skończył grać, postrzegł się dopiero, że po rozpalonéj jego twarzy, strumieniem płynęły łzy gorące, łzy, jakich dawno nie ronił. Zlewał on niemi tę drogę którą miał przechodzić, która ciągnęła go a była dlań straszną, kusiła go i przerażała, wabiła i odstraszała razem.
Ale już stary człowiek wczorajszy, ustępował z jego piersi, nowemu nieznajomemu! O! bo upokarzająco słabym jest człowiek, nawet gdy zna tę nędzę swoją; zewnętrzne wpływy jak taranem rozbijają kruchy mur jego przekonań, wali się co bronić miało, płacze się nad ruiną, i ustępuje zwyciężcy.
Z przerażeniem postrzegł pan Walenty sam zmianę jaka w nim zaszła; nie był sobą, czując jeszcze, że nim być przestał. Marzył, pragnął, upojonym był i nieowładnął wolą swoją.
Te mary wszystkie, które dawniéj nie śmiały progu przestąpić i nikły przed jego zimną twarzą, teraz ośmielone, uzuchwalone, szyderskie, siadały mu na piersiach i głowie naigrawały się spętanemu, wkładały nań więzy i wlokły.
Marzył a marzenie zabija, truje i poi. Napróżno usiłował odpędzić widma, nie miał w sobie téj siły wczorajszéj, która go przeciw nim zbroiła.
Wstał z załamanemi dłońmi od klawikordu, blady, rozgorączkowany.
— Stało się, rzekł w sobie, a więc nowa życia próba, próba bez wiary, bez jutra, bez miłości; stypa ostatnia, pogrzeb spokoju i ciszy rozmodlonéj. Pochłonie burza?... pochłonie. Cóż że jedno więcéj zginie piasku ziarno utopione w morzu?
A z ganku od ogrodu, śpiewały mu słowiki w bzach pieśń pożegnalną, i wiatr oblewał go wonią wiosenną lasów, a księżyc odziewał krajobraz jakby srebrnym całunem.
Podkomorzy Bukowiecki jeźli chciał wystąpić, to — szelma jestem — potrafił. Bawiono się tam często, bo młodych dziewcząt dwór był pełen, to też zabawa, goście, uczta, tany, kuligi, świąteczne skrzypki, imieniny, urodziny, anniwersarze, majówki, obżynki, obsiewki, nigdzie tak nie bywały świetne, tak wesołe, i udatne jak tutaj. Dwór miał już tę tradycyą wesołéj gospody, że się w nim nikt nie zląkł ani przed obiadem przybywających niespodzianie dziesięciu osób, ani najeżdżającego kuligu. Sama jejmość, podkomorzy, panny umiały tak urządzić wszystko, że się nigdy nie postrzegło najmniejszego zakłopotania.
A gdy już się miano czas na przyjęcie przygotować, to wystąpiono co się zowie. Podkomorzy miał swoich dostarczycieli, ryby w koszach, zwierzynę pewną, przysmaków zapasy, a nawet muzykę na zawołanie.
Kapela to była niewykwintna: pierwszy skrzypek, na jedno oko ślepy żydek, ale artysta, choćby go do Warszawy posłać, to by się nie powstydził, klarnecistów dwóch również starozakonnych, z tych jeden fenomenalny, basetla huczna i namiętna — w dodatku bębenek. Więcéj trudno na wsi wymagać. Mieli to do siebie wirtuozi, że często po osiemnaście godzin grając z rzędu, spali wszyscy, a dlatego swoje robili, ot tak już mechanicznie, z nałogu. Tylko pierwszy skrzypek nie sypiał, ale za to pijany był zawsze, co mu ognia dodawało. Nikt tak mazura nie potrafił zagrać jak on, same nogi się rwały, pedagryści wybrykiwali, jakby skrzypce były owemi — co to wiecie — zaczarowanemi.
Aronka też często młodzież całowała w entuzyazmach, i kochały go panny, mimo że jednego oka mu brakło i nie ładnie miał je zasunięte włosami i jarmułką.
Po naradzie z podkomorzyną, która ani tuszą, ani humorem nie ustępowała mężowi, naradzie tak tajemnéj, że żadna z panien nawet przez dziurkę od klucza nic podsłuchać nie mogła, bo rozmowa toczyła się po cichuteńku — obiad na który zaproszonym został Orbeka, postanowiono uczynić bardzo wystawnym.
Matka tę tylko uwagę zrobiła mimochodem córkom, że mogłyby na ten dzień wziąść liliowe z różowem sukienki, świeżo sprowadzone z Warszawy. Panny różnie to sobie tłómaczyły i uważały za znak wielkich, wielkich jakichś zamysłów.
Po szczupaka, którego w koszu zabrakło, posłano umyślnie biedką do Kodnia, zkąd i mięso świeże przyjechać miało. Przygotowania były takich rozmiarów jak na imieniny, kielich nawet zwany Philosophorum, z powodu, że na nim Sokrates, Plato i Arystoteles byli wykonterfektowani, dobyty został z pudełka safianowego, w którym zwykle spoczywał.
Wszystko się jakoś nadspodziewanie składało. Lajzorek arendarz o niczem szczęśliwie na tę ucztę nie wiedząc, przywiózł ogromnego węgorza, na którego widok dusza gosposi się rozradowała, postanowiła go dać z rodzenkami i sosem podpalanym, a kucharz przyrządzał w ten sposób delicyonalnie. Około południa w wigilią, znowu nad wszelkie spodziewanie, przywiózł leśniczy Sapieżynski, któremu pozwalano kosić łąkę na granicy, ogromnego rogacza. Comber i pieczeń z rożna ze śmietaną, drugi półmisek przewyborny, gospodyni chodziła podśpiewując. Już mniéj się troszczono o szczupaka, który miał być wedle programu dany z szafranem, ale choćby go i zabrakło, można się było obejść bez niego. Słowem jednem sposobiło się do wieczora wszystko jak z płatka, gwiazdy pomyślne świeciły téj sąsiedzkiéj uczcie wyraźnie. Ale często los sobie tak drwi, mówiąc po prostu, z człowieka, dopuści go prawie do źródła spragnionego, a dopiéro za kołnierz uchwyci i — wara!
Podkomorzy siedział w ganku po obiedzie i podśpiewywał palcami bębniąc, po stoliczku, na którym kawę mu podać miano, tę kawę wiejską z kożuszkiem prawdziwym, do migdałami lukrowanych sucharków, kawę naszą, jakiéj nikt nigdy nie pił zagranicą.
W tem tuman pyłu zwrócił jego uwagę. Na wsi w długie dni samotne, tuman pyłu na grobli zdaleka ujrzany, stanowi zagadkę, nad któréj rozwiązaniem czasem cały dwór domyślność swą wysila. Wychodzą wszyscy na ganek, pan, pani, dzieci, słudzy, czeladź z folwarku, chłopcy ze stajni, każdy przypatruje się, domyśla i usiłuje odgadnąć; pył się przybliża, widać konie, potém powóz, ale często bywa to tylko zwodnicze owiec stado...
Tym razem podkomorzy był sam; wstał, rękę przyłożył do czoła, oczy zmrużył i zawołał: — Szelma jestem, goście! Ale goście! dodał po chwili. I zawołał jejmości.
Jejmość wyszła, popatrzyła i uderzyła w rączki pulchne. — Powóz, żółty nawet, ale któż to może być?
Wnet i cały dom był w ruchu, tymczasem zbliżała się ta zagadka coraz bardziéj, pokazała się karetka bombiasta, żółta, konie pocztowe, tłumoków przed, za i na powozie co niemiara.
— Szelma jestem, baby! zawołał niegrzecznie podkomorzy, bo rupieci wiele, ale kto?
Poczęto odgadywać, napróżno; w istocie trudno się było tego gościa domyśleć, który przybywał za węgorzem i rogaczem, ale daleko mniéj od nich pożądany.
W każdéj rodzinie są krewni mniéj więcéj dalecy, bo gubieni po świecie, często tacy, których niebardzo by się odszukiwać chciało.
Jedną z takich kuzynek, była siostrzenica saméj pani, sławna z wdzięków i zalotności, niegdyś panna Palmira z Wyhołowiczów baronowa von Zughau, potém podczaszyna, Bracławska Sierocińska, dziś podwójna rozwódka, niewiasta wielką rolę grająca na warszawskim bruku. Była to istota, jak utrzymywano, czarująca, ale nad wszelki wyraz płocha i zalotna; miłosnych jéj intryg nikt zliczyć nie umiał, sięgały one wszystkich kraju prowincyj, zagranicy i przeróżnych sfer społecznych. Kochało się w niéj wojsko, duchowieństwo, dygnitarze starzy, młodzi, panowie, poeci, artyści, bankierowie. Pani Palmira (pospoliciéj zwana Mirą), mimo doznanych tylu przygód, które w szesnastym roku życia rozpoczęły się, nie miała nad lat dwadzieścia i pięć; była w kwiecie młodości, wdzięków, w rozkwicie dowcipu i umiejętności bałamucenia, którą podniosła do tak wysokiego stopnia, iż szła o zakłady, że każdemu komu zechce zawróci głowę. Bawiło ją to niezmiernie, gdy przywiodła mężczyznę do szału i zapamiętania, a prawdę rzekłszy, to tylko jedno może stanowiło cały życia jéj cel i interes.
Rozwódka, swobodna, dosyć majętna, przynajmniéj tak z życia jéj sądzić się godziło, trawiła żywot w sposób najdziwaczniejszy, widywano ją z kolei to u wód, to w stolicy, to na wsi, to najdalsze przedsiębiorącą podróże, a wszędzie, gdziekolwiek zjawiła się, ciągnął za nią szereg wielbicieli. Bez tych obejść się nie mogła, gdy armia ta ją opuściła natychmiast rekrutowała sobie nową, a przychodziło jéj to z największą łatwością. Zresztą równie łatwo potém pozbywała się śmiechem i obojętnością, lub szyderstwem natrętów.
Mira była maleńkiego wzrostu, (choć na wysokich korkach nosiła trzewiczki), nader zręczną, okrągluchna, biała i różowa jak cukierek; włosy blond, jasne nieco, na czerwoną barwę zarywające, twarzyczka dziecinna, okrągła, z dołkami od uśmiechów, ząmbki jak perełki, rączki jak u dzieciny, nóżka do śmieszności malutka. Ale to rysopis paszportowy, który nic jeszcze nie mówi; nie dają się opisać oczki jéj, figlarne wejrzenie, to tęskne i łzawe, to uśmiechnięte i puste, zmienny wyraz lica, po którem jak w dniu wiosennym migały chmury i pogody, przelatywały łzy i uśmiechy, groźby i obietnice. Nic na świecie ruchawszego nad tę twarz widzieć nie było można, często gdy spuściła główkę smutna, w chwili podnosiła ją już jakby czarodziejsko zmienioną na roztrzepaną. Śmiech i płacz w jéj duszy zdawały się trzymać za ręce. Czasem zła była jak szatanik, niekiedy jak anioł dobra i łagodna, łzawa, litościwa.
Fantazya rządziła jéj sercem i życiem, gdy czego zapragnęła gotową była na największe ofiary dla dosięgnięcia celu, a w chwilę potem łzami okupiony skarb rzucała na drodze i deptała nóżkami. Tak postępowała z uczuciami, z ludźmy, ze wszystkiem, co się w jéj rączki białe dostało.
Z wadami temi, niestety! Mira była zachwycającą, można się było do niéj przywiązać, oszaleć dla niéj i umrzeć, mówiono téż o kilku co życiem przypłacili miłość, ale ona wzdychała tylko nad ich losem, wcale się nie myśląc odmienić ni poprawić. Zdaje się też, iżby to było i zapóźno i napróżno.
Pani podkomorzyna od bardzo już dawna nie widziała kuzynki, a nie życzyła sobie wcale jéj odwiedzin, bo naganiała głośno postępowanie i niechciała córkom dać złego przykładu, który tak jest zaraźliwy. Dwa rozwody i kilkanaście intryg czyniły ją dla wiejskich prostaczków, — kobietą przerażającą. Można więc sobie wystawić zdumienie, nieukontentowanie, zakłopotanie gospodarstwa, gdy Mira wyskoczywszy z powozu jak ptaszek, ze śmiechem i łzami, przypomniała się im nagle.
Państwo podkomorstwo stali oboje w niemém osłupieniu, on sam szczególniéj ze względu na obiad jutrzejszy, zaproszonych gości i Orbekę był zafrasowany.
Piękna pani łatwo dostrzegła po twarzach, iż ją tu nie z wielką radością witano, ale to było dla niéj zadanie do przezwyciężenia, nic więcéj. Ona tak umiała sobie zyskiwać serca, iż nie zwątpiła na chwilę, że najdaléj do wieczora wszystkich zbałamuci i głowy im pozawraca.
Szczebiocząc, podskakując, rozczulając się wspomnieniami rodzinnemi, Mira przylgnęła naprzód do podkomorzego i w pół godziny go udobruchała, potem nieznacznie zwróciła się do jejmości, którą pochwyciła za serce płacząc nad wspomnieniem matki, babki i familii. Naostatek pochwyciła panny i pobiegła z niemi trzpiocząc się do ogrodu, jak dziecko spragnione prostéj wiejskiéj rozrywki.
Gdy odeszła, podkomorstwo długo siedzieli naprzeciw siebie milczący.
— Szelma jestem, rzekł wreszcie podkomorzy wzdychając, musieli tam to biedne kobiecisko ogadać niesłusznie, ona mi się bardzo wydaje miłą i serdeczną.
— Właśnie, żem toż samo powiedziéć chciała, odezwała się podkomorzyna, nie może być, żeby nasza Mirka taką była, jak ją nam złe języki obmalowały.
— A powiadam asindzce, moja panno, dodał podkomorzy, że jest taka śliczna i taka przylepka.
— Może tam główka roztrzepana trochę — westchnęła jejmość, ale serce najlepsze. Uważałeś jegomość, jak jéj łzy płynęły na wspomnienie babki, domu.
— Ale, bo, to, szelma jestem, rzekł podkomorzy, ten świat, ten świat, potwarca, a ludzie na nim... Cóż dziwnego, że się niedoświadczonéj kobiecinie mogła noga ośliznąć.
— Niech to tam Bóg sądzi! dodała pani.
— Ale nam, moja dobrodziejko, spadła jak z deszczem na jutrzejszy obiadek, i prawdziwie niewiem, ciszéj dorzucił podkomorzy, czy w porę czy nie ze wszystkiem. Bo jakkolwiek miła, ale trzpiot kobiecina, roztrzepanica, dziecinna, a Orbeka, którego fetujemy, sensat, człek surowy, to go będzie raziło.
— Czyż ona tam będzie z wami siedziéć, odezwała się podkomorzyna, ją dziewczęta wezmą, bo ona, jak widzisz, dziecinna jeszcze, i bawić się lubi. Nie będzie mu się przecie naprzykrzać.
— Takbym to i ja miarkował! zakończył podkomorzy, a tymczasem, szelma jestem, jak ona, panny nasze i kuzynki i rezydentka siądą do stołu, to będzie wianek piękności, że go nie łatwo gdzieindziéj zobaczyć. Tylko mi dziewczęta do twarzy postrój, a skromnie — moja jejmość — kto tam wié co być może!
— To mój jegomość, próżno już sobie i roisz, nasze dziewczęta ładne, świeże, młode, ale to tchórzliwe trusie, a jak obok nich i Izabelka i Emilka wystąpią.
— No, no! jejmość swoje, przerwał podkomorzy, albo ja to się napieram czy projektuję, trzeba wszakże zawsze konika na targ wyprowadzić, a kupią to dobrze, a nie, drugie dobrze.
Podkomorzyna nieznacznie ramionami ruszyła posłyszawszy już, jak obłok biały sunące dziewczęta z Mirą na przedzie, która się zarumieniona, zmęczona rzuciła na krzesło.
— Acóż to za śliczny ogród! co za rozkoszne powietrze, jaka miła okolica! jaka wiosna cudowna! wołała, tu chciałoby się żyć i umierać gdzieś w lesie, w chatce! (Chatka i las, une chaumière et son coeur, były wówczas w modzie. Marya Antonina budowała chałupki w Trianon, a u nas nie było pałacu bez dzikiéj promenady i chaty słomą pokrytéj, a zwierciadłami wewnątrz przystrojonéj).
— Wié ciocia — dodała, ja tak dawno już nie byłam na wsi, że mi się teraz zdaje, jak gdybym do moich lat dziecinnych, po bolesnych snach, wróciła. Życie przeszłe wydaje mi się zmorą, marzeniem, ułudą, tak mi tu dobrze! tak mi tu na sercu pogodnie. Doprawdy, zamieszkam na wsi.
Podkomorzy się uśmiechnął.
— A gdziebyś tu asindzka tych wszystkich fioków i cacek dostała, do których przywykłaś?
— Zrzuciłabym suknie, cacka, ubrałabym się w prostą płócienkową, w słomiany pasterski kapelusik.
— Tak! tak, tylko kijek w rękę i baranka na różowéj wstążeczce, a podobna byś była do tych pasterek co je na wachlarzach malują, rozśmiała się podkomorzyna.
A tymczasem z niebieskich oczów Miry fantazya, wspomnienie (może katar podróży) wycisnął łzę, która popłynęła po twarzyczce, szybko otarta i wnet osuszona uśmiechem. Podkomorstwo jednak widzieli tę perłę, spojrzeli po sobie i oboje powiedzieli w duszy:
— Biedna to kobiecina.
Tą łzą do reszty ich zdobyła.
Cóż dopiero, gdy przy wieczerzy, unosić się zaczęła nad każdą potrawą (na co gospodyni była niezmiernie czułą), gdy każdy półmisek wywoływał w niéj nowe zachwyty, a po wieczerzy sama zaproponowała gry niewinne i poszła jak dziecię szaleć z pannami, w pierścionka, cztery kąty i ciuciu babkę.
Gdy się rozchodzili spać, Mira już zawojowała wszystkich bez wyjątku, aż do sług i czeladzi, dla każdego mając uśmieszek, grzeczne słówko, podarek, pochlebstwo, wejrzenie.
— Czarownica, szelma jestem, rzekł podkomorzy biorąc pantofle, takiéj kobiety jak żyję nie widziałem. Dziwić że się tu, iż głowy pozawracała. Vade retro! Satanas.
Każdy się łatwo domyśli, że od razu poprzyjaźniwszy się z pannami, Mira, która je zaprosiła do swojego pokoju, pod pozorem pokazania jakichś strojów, skorzystała z téj chwili, aby się ze światem nowym, otaczającym ją, obeznać. Wydobyła z kufrów czém panienki zająć i zabawić mogła, nakarmiła konfiturami, których się całe pudło znalazło, zachwyciła dowcipem i uprzejmością, a zarazem dowiedziała się od nich powoli wszystkiego czego potrzebowała, historyi jutrzejszego obiadu, pana Orbeki, spadłéj na niego sukcesyi, i t. d.
Bardzo nieznacznie, śmiejąc się i szydząc, wybadała panienki o panu Walentym, wyciągnąwszy z nich co tylko o nim wiedziały. Nie zdawała się do tego zbytniéj przywiązywać wagi, owszem żartowała sobie z dzikiego anachorety, z psa przyjaciela, ze starego Jaśka, z nocnych gorączek jego przy klawikorcie (które wszystkim były znane). Jednakże najmniejsza z tych drobnostek nie uszła jéj ucha.
Gdy około północy panny rozbawione, wynosząc stosami prezenta kuzynki, wyszły od niéj skacząc i śpiewając, piękna Mira znużona, złamana, bezsilna rzuciła się na łóżko, zamknęła oczy i kazała służącéj się rozbierać, niemogąc już ruszyć ani ręką ani nogą.
A gdy służąca odeszła, łzy się potoczyły z pięknych oczek na poduszkę, serce się jéj ścisnęło jakoś, odegrawszy tę rolę pokornéj kuzynki, zalecającéj się krewnym, rolę, do któréj wcale nie była przywykła. Ona rozpieszczone dziecię, obsypywane hołdy, obwiane kadzidłami, teraz — zmuszoną była korzyć się łasić, aby przejednać i uprosić pobłażanie.
Ale łezki te nie lały się długo, wprędce osuszyły je nadzieja, marzenia, projekta, a przytém potrzeba było nie wypłakiwać oczek, aby je mieć jasne i wesołe na jutro.





ROZDZIAŁ II.

Dzień ten uroczysty nadszedł wreszcie, a u państwa podkomorstwa, jakkolwiek przyjmowanie gości było rzeczą bardzo zwyczajną, od rana niezmierny był ruch w domu. Przyczyniało się do tego po troszę i przybycie pięknéj Miry, dla któréj też wystąpić nieco wypadło.
Sama jejmość, najmłodsza z panien wydelegowana do departamentu kuchennego, rezydentka, która rządziła bielizną i srebrami, podkomorzy władnący lochem i napojami, od ósméj byli czynni. Ludzie processyonalnie snuli się, niosąc rozmaite aparata do sali jadalnéj.
Piękna pani, wczoraj przybyła, nieukazała się rychło, zasnęła długo, potém ubierała się dość czasu, naostatek wymówiła się pisaniem jakichś listów aż do obiadu.
Panienkom tylko dozwolono było dobiegać do niéj, aby się dowiadywać, czy czego nie potrzebowała.
Na wsi, pod owe czasy, obiad nawet w te dnie uroczystsze, dawano dosyć wcześnie, około dwunastéj, kilku już sąsiadów przybyło, w bawialnym pokoju taca stała z wódką i przekąskami dla gości, aby im do obiadu czczość nie dokuczyła. Podkomorzyna o pół do jedénastéj była już w wielkim stroju, turbanie na głowie i piórach, panny w sukienkach nowych.
Zaraz po dwunastéj przyszła też i Mira. Gospodarstwo mocno się obawiali, ażeby strojem i wdziękiem córek ich nie pogasiła; — uradowali się prawie, gdy ją ujrzeli ubraną bardzo skromnie, ciemno, bez błyskotek.
Ale niestety! czarownica była jeszcze piękniejszą niż wczora, można ją było wziąść za młodziuchną panieneczkę, tak wyglądała świeżo, tak miała minkę niewinną, skromną i potulną. Wśród osiemnasto i szesnastoletnich kuzynek, zdawała się młodszą ich siostrzyczką.
Prawie jednocześnie z nią wszedł na pokoje pan Walenty, na którego twarzy widać tylko było pomięszanie, zakłopotanie, niecierpliwość prawie. Przywitawszy się, natychmiast pośpieszył ukryć się w kątku, jak najmniéj chcąc drugich zajmować sobą i sam zajmować się drugiemi.
Nie spojrzał nawet na kobiety, nie widział jak nieznacznie ciekawym zmierzyła go wzrokiem piękna rozwódka. Zdając się z twarzy go uczyć i badać — obawiając się wszakże, by gry téj niepostrzeżono, nie odgadnięto, Mira udawała zajęcie czém inném, i grała wybornie rolę obojętnéj.
Tymczasem goście się zjeżdżali, dom napełniał, otwarto drzwi do sali jadalnéj, pan Walenty jako solenizant, zmuszony był podać rękę gospodyni, a los chciał, że go posadzono pomiędzy podkomorzyną a Mirą.
Mira była niesłychanie skromną, milczącą, prawie onieśmieloną. Mimowoli pan Walenty wzrok obrócił na nią i — już go od téj twarzyczki uroczéj oderwać nie mógł. Wiedział on z prezentacyi nazwisko pani ale kto ona była, nie wiedział wcale. Uderzył go, wyraz dziewicy młody, pełen świeżości téj kobiety, widocznie nie do wiejskiego należącéj świata.
Przy obiedzie niewiem od czego zawiązała się rozmowa. Mira poprowadziła ją tak zręcznie, że do najwyższego stopnia rozdraźniła ciekawość Walentego. Wiedziała, że lubił muzykę, pociągnęła go, okazując niepospolitą jéj znajomość.
Ale rzuciwszy parę ziarnek, które miały się w sercu i myślach rozrastać, natychmiast umilkła, osłoniła się milczeniem i ze strategią najdoskonalszą, zdawała się cofać i bronić bliższéj znajomości.
Orbeka był zdumiony, zmięszany, lecz pełen uszanowania, nie narzucał się zbytecznie.
Rozmowa téż pojedyncza stawała się przy krążących kielichach niemożliwą, całe towarzystwo prowadziło szalony gwar, ów chór wesela, wśród którego krzyżowały się dowcipne wykrzykniki, zdrowia, zapytania głośne, odpowiedzi zabawne, żarty oklepane, ale zawsze do śmiechu pobudzające. Może z całego grona biesiadników stół otaczających, najmniéj rozwesolonym był p. Walenty i Mira. Humory ich na pozór przynajmniéj zdawały się dziwnie zgodnemi.
Wypito zdrowie Orbeki, życząc mu szczęścia i pomyślności. Kieliszek Miry trącił o kielich sąsiada, a oczy jéj sypnęli mu ogniem i iskrami głęboko w duszę. Pan Walenty poczuł się jakby spętanym i przybitym. Był zwyciężony bez walki, a wydawał się pod ciężarem tego szału i upojenia tak niezgrabnym, jak tylko wielkie uczucie lub namiętność czynić nas umie.
Jedna okoliczność dla wszystkich będąca tajemnicą, nawet dla Miry, przyczyniała się jeszcze do wrażenia, jakie ona na nim czyniła.
W życiu przeszłem biednego człowieka leżały na pobojowisku krwawe pamiątki wielkiéj, szalonéj, okrutnie zawiedzionéj miłości, która zwichnęła całą dolę Orbeki. Ta kobieta, któréj on obraz nosił na sercu do dziś dnia, była jakby rodzoną siostrą Miry. Nadzwyczajne podobieństwo nie tylko twarzy, ale fizyognomii, uśmiechu, ruchu, głosu, przypominało męczennikowi dni zachwytu, dni nadziei, dni szczęścia... bardzo krótkiego.
Nikt w sąsiedztwie niewiedział nawet o tém, że p. Walenty był żonatym, był zdradzonym, i gdy mu rozwód wydarł żonę, postanowił mimo jéj niewiary, dotrzymać swéj przysięgi do śmierci.
W téj chwili to zjawiające mu się widmo ukochanéj, odświeżone, odmłodzone, jakby oczyszczone z przeszłości, aż do szału go egzaltowało. Musiał całéj siły i potęgi charakteru użyć, aby nie rzucić się pod nogi tego upiora; ale siedział roztargniony, jak na żarzących węglach, płonąc i bledniejąc na przemiany, modląc się, by obiad kończąc się co prędzéj, uwolnił go od téj próby, któréj lękał się co chwila więcéj.
Jak na przekorę, gdy kielichy poszły koleją, zdrowie gospodarstwa, podkomorzego, podkomorzyny, pięknéj Miry, córek, kuzynek, gości każdego z osobna, kochajmy się, oby się nam dobrze działo, i t. d. i t. d. nie było końca wiwatom i siedzeniu. Niektórzy się powymykali, ale głównym osobom nie godziło się wstać od stołu. Wszyscy trochę podweseleni byli w tym humorze różowym, który ośmiela, brata, a nie zbyt czyni uważnym na to, co się w koło dzieje. Była to chwila obrana przez piękną sąsiadkę do przypuszczenia szturmu na podbitego już i tak człowieka. Zwróciła się ku panu Walentemu z uśmieszkiem i wejrzeniem rozpajającém, łzawém, a tak niewinnie śmiałem.
— A czy pan téż możesz lubić takie gwarne towarzystwa? spytała go po cichu; ja się przyznaję, że choć one są w obyczajach naszego kraju, znieść ich nie mogę. Nawet w stolicy żyjąc, bom długo przebywała zagranicą i w Warszawie, cichego szukam kątka do spojrzenia na świat. Niepowiem żebym go niepotrzebowała, tego świata, w którym jest ruch, życie, w którego głowach i sercach wre i gotuje się przyszłość, ale to dla mnie scena, któréj ja z loży mojéj przypatrywaćbym się tylko chciała.
Pana Walentego poił wzrok jéj, upajał dźwięk głosu, zasłuchany uśmiechał się błogo, a gdy skończyła, przez chwilę przysłuchiwać się zdawał jeszcze. Odpowiedź jego była niewyraźna, słowa plątały się w ustach, czuł że się jéj wyda dziwnie pospolitym lub niewykształconym, ale miał do czynienia z niewiastą, która czytała w mężczyznach, jak w księgach otwartych. Zrozumiała ona, że wrażenie jakie czyniła, ośmielało go, — tryumfowała, więc się jéj wydał lepiéj z tém pomięszaniem, niżby się przedstawił z największym dowcipem.
— A! i pan nie lubisz gwaru! rzekła, — takiem się domyślała wcześnie z tego co mi o nim mówiono.
— Czy to prawda? — dodała żywo, ale spuszczając oczy i głos zniżając, że pan wyjeżdżasz do Warszawy i Lwowa.
— Tak jest, pani, bardzo wkrótce.
— Ja także nie myślę tu bawić długo, szepnęła niby nie umyślnie, a w istocie z głęboką rachubą — wracam do Warszawy. Wszak mogę mieć nadzieję, że mnie pan tam za dobrą znajomą uważać i odwiedzić zechcesz? Ja żyję samotnie, mało kto u mnie bywa, bawię się muzyką, książkami, mam kółko małe i dobrane, nie wiążą mnie żadne obowiązki.
— Jakto pani? przerwał niezręcznie, zdradzając się, Walenty, pani...
Podniosła Mira oczy śmiało na niego, i odgadłszy pytanie, odpowiedziała bardzo po prostu.
— Byłam zamężną, — ale nią nie jestem już. — Przecierpiałam wiele i pragnę zostać swobodną.
Orbeka nie umiał utaić radości, która mu twarz rozpromieniła. Mira przelotném wejrzeniem, schwyciła ją, ale zdawała się miéć oczy spuszczone i niewidziéć nic.
Jakkolwiek przywykła do zwycięztw łatwych, do cudów — piękna pani dziwiła się jednak sama temu które widocznie odniosła w téj chwili — coś dla niéj niewytłómaczonego w tém było. Rachowała na daleko mozolniejszy podbój, na opór, na walkę, — ten łatwy tryumf ją niepokoił, miałażby się zawieść na człowieku?..
Wśród przerywanéj rozmowy, na którą tylko baczne kobiet oko było zwrócone, runęły krzesła i ławy, podnieśli się wszyscy od stołu. Orbeka podał rękę gospodyni, towarzystwo z kieliszkami, ze śpiewem, procesyą, przeszło do bawialnego pokoju.
Ale tu było za gorąco, więc jedni pod lipy, drudzy w ganek, inni do ogrodu wynosić się zaczęli; towarzystwo dzieliło się, rozłamywało, grupowało, wedle powinowactw.
Podkomorzyna wszakże schwyciwszy głównego gościa; tego, o którego jéj szło najbardziéj, nie myślała go puścić tak łatwo. Miała ona swe projekta, i na uwięzi trzymała biednego rozmową; szczęściem nieopodal siedząca Mira mówiła doń daleko więcéj zajmującém wejrzeniem, które grało po wszystkich strunach dawno oniemiałych, w sercu nieszczęśliwéj ofiary.
Podkomorzynie szło o to wielce, aby się jéj córki popisały przecie przed znawcą z muzyką, któréj się uczyły od madame francuzki, umyślnie sprowadzonéj dla nadania poloru ich wychowaniu. — Było to tajemnie przygotowane, Wanda miała sonatę Mozarta, a Ewelinka waryacye Gelinka. Potrzeba było wszakże zręcznie tak jakoś naprowadzić rozmowę, aby panny niby mimowolnie i zmuszone siadły do wiedeńskiego klawikordu.
Stał on otwarty, a pan Walenty domyślał się dobrze co to znaczyło. Mówiono o różnych, przeróżnych przedmiotach, aż o muzyce, a Orbeka zdobył się sam na prośbę, aby panny zagrały, za co mu podkomorzyna wielce była wdzięczną. Siadła więc panna Wanda do sonaty, którą umiała doskonale, grała świetnie, chociaż jéj wcale nie rozumiała.
Unosili się wszyscy, Mira najwięcéj, w oczach jéj szatańskich jakieś iskry przelatywały.
Waryacye Gelinka, w których były jak wówczas zwano, krzyżowe sztuki, to jest przekładania rąk, prawéj do basu, lewéj na wyższe nuty, zrobiły furorę. Panna Ewelina wstała od klawikordu różowa jak piwonia, ale szczęśliwa, że to morze trudne przebrnęła i przypłynęła do portu.
Z kolei panny zaczęły nalegać i prosić pana Walentego aby zagrał; nieszczęśliwy człowiek mający najwyższy wstręt do popisów, o mało nie uciekł z razu, ale Mira szepnęła mu słówko i zachwiał się.
— Cóż mnie mają obchodzić ci ludzie, rzekł sobie w duszy ośmielając się pan Walenty, zagram dla tego upiora dni mojéj młodości, a czy mnie kto zrozumie czy nie, czy w kim drgnie serce, czy łzę wycisnę, czy śmiech wywołam obojętny, cóż mi to szkodzi?..
Wiedeński klawikord był wyborny, dusza rozmarzona, Orbeka stał, chwiał się, miękł, dał zaprowadzić do krzesła, zapomniał w końcu o tłumie co go otaczał.
W sali panowała cisza, z ganku tylko przez otwarte drzwi wiatr wiosenny przynosił obłamki mów i wykrzyki popijających miód stary i węgrzyna.
Mira sparta o stół siedziała w kątku na stronie, ale tak, że i on ją i ona jego widzieć mogła.
Twarz Walentego oblokła się nagle tak uroczystym wyrazem powagi, zachwytu, namaszczenia, że nawet płocha zalotnica uczuła się przejętą i wzruszoną. Widać po nim było, że w chwili kiedy miał dotknąć klawiszów, muzyka wewnątrz grała już hymn boleści w jego duszy; że przystępował do klawikordu tego, jak kapłan do poświęconéj arfy.
Dla czego wybrał sonatę, Beethowena (re minor), tego sam pewnie nie wiedział, Beethowen był jego ulubieńcem. Zaledwie dotknął klawiszów, świat znikł, niewiedział już nawet Miry, która go pożerała oczyma łzawemi, zapomniał gdzie się znajdował, kto go słuchał, szatan melodyi pochwycił go w ramiona i uniósł po nad ziemię, by potém cisnąć i rozbić go o nią.
Ma to do siebie dzieło geniuszu, że gdy je natchnienie wykonywa ogniście, naówczas, jakkolwiek niezrozumiałe, niejasne, staje się pojętném dla wszystkich, mówi językiem który każdą duszą wstrząsa. Ta sama sonata nieudolnie wyczytana byłaby może wywołała uśmiechy, teraz, wycisnęła łzy, ruszyła sercami, zrodziła niepokój który maluje...
Walenty grał zapamiętale, gra jego przyciągnęła tłumy; stali w milczeniu, podziwie, niepokojąc się, gdzie ich ten człowiek z sobą prowadzi, czując, że lecą w światy w których niebywali.
Mira skryła twarz za firankę, płakała, była skruszoną, poruszoną, czuła się zmalałą i bezsilną.
Przed chwilą jeszcze władała tym człowiekiem, teraz on porwał jéj duszę i rzucił pod nogi i deptać się ją zdawał.
Gdy Orbeka skończył nareszcie i obejrzał się po otaczających, którzy chwilę stali milczący pod wrażeniem gry jego, nim hurmem klaskać poczęli; zrobiło mu się wstydliwie, boleśnie, jak gdyby przed obcemi ludźmi obnażył duszę, wygadał jéj tajemnice, wyspowiadał się ze wszystkich życia boleści.
Był upokorzony. Wśród powinszowań, Mira zbliżyła się i ścisnąwszy mu rękę, powiedziała tylko: — Panie, jam płakała.
To słowo zostało w jego sercu.
Powoli znowu goście się rozchodzić poczęli na swe miejsca, ale ta muzyka jakąś powagą oblokła najweselszych, jakby odgłos dzwonu od kościoła. Walenty usunął się do kątka, miał myśl wyjechać zaraz, brakło mu siły; patrzał na Mirę... Któż wié, mówił sobie w duszy, może jéj nigdy nie zobaczę, rozum każe nie szukać, ból stary radzi unikać, wiek nie do marzeń; cierpiałem dosyć, czemużbym dłużéj nie miał popatrzéć na nią?
I siedział jak wryty, prowadząc roztargnioną rozmowę.
Nie wiedział, że gdyby był najszczerzéj pragnął się wysunąć i dostać do domu, było to niepodobieństwem, popojono ludzi, pozdejmowano koła, gospodarz, nie wiadomo z jakich powodów, postanowił niewypuścić gościa do dnia białego. Dla innych było pobłażanie, dano się powymykać niektórym, na Orbekę pilne miano oko.
Pani domu tak znowu kierowała towarzystwem i ruchami w salonie, aby jedną z jéj córek pan Walenty miał ciągle przed sobą. Wiedziano, że nie tańcuje i to tylko powstrzymało od tanów przed wieczerzą. Dziwnym trafem zdaleka się trzymająca Mira, jakoś nieustannie wzrok Orbeki spotykała. Zdawała się go unikać, on wstydził się natręctwa tego, a pomimo manewrów oczy ich, ledwie się odwróciwszy, schodziły co chwila. Grały jeszcze panny i śpiewały, mimo wymawiania się; chciano jeszcze zaprosić gościa, ale się nie dał, był złamany; na ostatek jednéj z panien, może trochę złośliwie, przyszło na myśl napaść na Mirę, aby i ona zagrała. Zaledwie myśl ta rzuconą została, pochwycili ją wszyscy, otoczyli oblegli. Walenty przyszedł z innemi; mężczyzni poklękali z kielichami, całowano w nogi, chciano ją gwałtem zanieść do klawikordu.
Mira zarumieniła się z początku, drgnęła jakby gniewem.
— Jakże pan może żądać tego po mnie — odezwała się rwąc rękawiczkę, — żebym ja grała po panu?
— Dlaczegoż nie? — odparł Walenty, — ja nie jestem artystą.
— Więc to ma być jakiś popis... jakieś wyścigi? spytała.
— Nie, — zawołał Orbeka, — ja to rozumiem inaczéj. Każdy z nas ma coś w duszy, do téj myśli swéj dobiera muzykę, jaka ją najlepiéj wyraża. Te panie śpiewały piosenki, świeże i melodyjne, jak ich młodość, ja wypowiedziałem burzę moją i zwątpienie.
— A cóż ja wam powiem nowego? — żywo przerwała Mira, — nie znajdujesz pan, że może nie chciałabym wyspowiadać się z tego co czuję? i że szczebiocząc czego nie czuję na śmiech się narażę?
— O moja duszo! — przerwała pani domu, — co wy tam filozofujecie! graj co umiesz i po wszystkiem.
Mira także nim siadła zdawała się walczyć z sobą, ale w oczach jéj rozżarzał się ogień, rzuciła podarte rękawiczki, chustkę, i śmiało się przysunęła do klawikordu... Cisza, wielka cisza rozlała się po salonie, a było jéj potrzeba, aby posłyszeć pierwsze dźwięki téj sonaty Beethowena, którą nazwano „Nocą księżycową“.
Od pierwszego dotknięcia Walenty zadrgał, poznał mistrza; klawikord śpiewał pod palcami; muzyka nie zdawała się wykonywaną mozolnie, ale płynącą gdzieś z jakichś sfer niedościgłych.
Pospolitsi znawcy i słuchacze omylili się na prostocie tego szerokiego wstępu, posądzając Mirę o niewielką wprawę, ale po tym hymnie nastąpiła zagadka, którą się podobało komuś nazwać „kwiatem zawieszonym wśród dwóch przepaści“, zdeptawszy ten kwiat, Mira rzuciła się na część ostatnią pełną burz, piorunów, szaloną, szyderską, łzawą, namiętną i doskonale w istocie malującą stan jéj duszy! Tu dopiero zajaśniał cały talent wirtuozki. Walenty, który z początku siedział osłupiały, wstał, zakrył rękami oczy, rozgorzał. Coś takiego doznał w duszy, niepokój jakiś tak nim rzucił, iż zrazu chciał uciekać, ledwie całą siłą rozwagi pohamował się i pozostał.
Nieopisane oklaski zatrzęsły całą salą, godzili się na to wszyscy, że gra Miry była najświetniejszą ze wszystkich, Walenty zbliżył się, pocałował ją w rękę i rzekł stłumionym głosem: — Byłbym szczęśliwym, gdybym kiedy w życiu tak potrafił myśl mistrza wyrażać... Pani sama jesteś mistrzem.
Mira, już zupełnie ochłonąwszy ze wzruszenia, szczęśliwa była tylko z otrzymanego tryumfu. Struny uczucia przebrzmiały, dźwięczała miłość własna. Bukowiecka winszowała, ale kwaśno; panny unosiły się, ale posępne; po tych popisach posmutniało, gdy z drugiego pokoju, w sam czas, zabrzmiała kapela sprowadzona, a gospodarz, podawszy rękę matronie, zacnéj pani sędzinéj, rozpoczął polonezem.
Po tych uroczych dźwiękach, jak się mogła wydać skrzypka ślepego Aronka i basetla z klarnetami niepowiemy, ale dla młodych uszów była muzyka ta milszym zwiastunem niż pierwsza. Mira, która była namiętną tanecznicą, zadrżała, rzuciła oczyma na posępną twarz Orbeki.
— Tańcujesz pan? — spytała.
— Nigdy!
— A! co za szkoda! a ja tak namiętnie, tak szalenie lubię taniec.
Młodzież cisnęła się, zamawiając już do mazurów; piękna Warszawianka szukała oczyma towarzysza skocznych marzeń; osiemnastoletni Staś, syn pana sędziego Dostałowicza, otrzymał pierwszeństwo; chłopak był śliczny, a wyraz jego twarzy tak słodyczy pełen, że go nieraz za panienkę żartami przebierano. Zalotnica jak wędką rzuciła nań okiem, wlepiła w niego wejrzenie i przyszedł do niéj posłuszny.
— Wybieram sobie pana za tancerza na wieczór cały.
Staś rozpromieniał, pożérał ją dawno oczyma, o biednym panu Walentym nie było już mowy, ni myśli, ni wejrzenia dla niego. Orbeka, po polonezie, usunął się na ganek, wykradł był swoją czapkę i miał podstępną myśl powrócenia do domu, czuł, że pobyt dłuższy coraz się stawał niebezpieczniejszym, głowa i serce obłąkiwały się, a kobieta ta już o nim nie myślała wcale. Uśmiechała się do aniołkowatego Stasia, który zdawał się z nią unosić w siódmém niebie. Para to była prześliczna.
Mira będąc posłuszną tylko popędowi, nie rachubie, wcale jednak nie źle postąpiła, tracąc z oczów Orbekę, bo już i gospodarstwo się na nią trochę krzywili, widząc jak on ją ścigał oczyma, i goście szeptali.
W ten sposób uniewinniła się zupełnie, odzyskała serca gospodarzy, a uszczęśliwiła Stasia, który by był się dał już za nią w drobne sztuczki posiekać.
W ganku, gdzie Walenty posiedzieć musiał nim się potrafił wyrwać, zjawiła się panna Wanda z mamą, którą prawie zaraz odwołano; Orbeka pozostał z ładném dziewczęciem, które całe drżące, ledwie z nim mówić umiało.
I on téż nie był śmielszym od niéj. Ona by się chciała wyrwać do tańcujących, on uciec do domu, jéj serce biło jakimś strachem, jemu niezmierną tęsknotą i znużeniem. Przywykły długo do ciszy i spokoju, wyczerpał na ten wieczór wszystkie siły — pragnął co rychléj być sam z sobą i odpocząć z myślami.
Ale przez grzeczność musiał bawić pannę, która ze swojéj strony, starała się go zabawić jak umiała. Jakby naumyślnie ta rozmowa sam na sam, z któréj niewinne dziecię nie umiało korzystać, przedłużyła się nadzwyczajnie. Dopiero Staś, szukający panien do jakiejś figury w mazurze, przyszedł ją porwać, z czego pewnie była bardzo rada — a Walenty korzystając z osamotnienia, przez ogród ruszył ku stajniom do swoich koni. Tu jednak próżno szukał woźnicy, co żyło bawiło się na folwarku, nikogo znaleźć nie było podobna. Należało albo powracać pieszo do Krzywosielca, lub do salonu. Z dwojga, pierwsze wybrał pan Walenty, noc była cicha, księżycowa, prześliczna, a choć spory kawał drogi, przywykłemu do wiejskich przechadzek, nie wydał się on strasznym. Sam więc z myślami, obrazami, wrażeniami i goryczą w sercu, powoli powlókł się gościńcem, zostawując za sobą, jaśniejący od świateł, dwór Bukowieckich.





ROZDZIAŁ III.

Gdy się opatrzono, że Orbeka znikł, był on już nadto daleko, aby gonić za nim myślano; zgorszył się tylko Bukowiecki, dowiedziawszy się, że pieszo uchodzić musiał. A już też, szelma jestem, niegodziło się tak postąpić, jakby z nieprzyjacielskiego domu! Muszę mu też to wymówić.
Mira posłyszała z rozmów przechodzących, że p. Walenty zniknął, ale ją to mało, lub nic wcale nie obeszło. Wrażenia pierwsze zatarły się już wesołym tańcem, a Staś był tak ślicznym, rumianym chłopakiem, pełnym życia i młodości, że wspartéj na jego ręku, można było o milionach zdziczałego, smutnego, uwiędłego Orbeki zapomniéć.
Oprócz Stasia, przy żwawéj, wesołéj, dowcipnéj wdówce, roiła się młodzież, opasując ją i trzymając w oblężeniu. Strzelały i odstrzeliwały wejrzenia, słowa dwuznaczne, uśmiechy wiele mówiące, młodzież traciła głowy, szalała, panny stały nieco zaniedbane na boku, Bukowieccy oboje byli zasępieni. Wczorajsze dobre wrażenia zacierały się przed oczéwistością, zalotnica warszawska, wydawała się mu niebezpieczną.
— Wiesz jegomość — szepnęła Bukowiecka, taki to czém się skorupka za młodu napoi...
— Oj tak! tak, moja dobrodziejko, odparł sam — szelma jestem, coś mi już dziś to ziółko nie pachnie. Bo niechżeby sobie do kaduka wybrała jednego, ale bałamuci wszystkich.
— A ja mój jegomościuniu, spytam się ciebie, choć to moja krewniaczka, po co ona do nas tu przyjechała? jak ty myślisz?
— Ha, no — może na rezydencyą.
— O! to ci dziękuję, tego sobie nie życzę, dla moich dziewcząt.
— Albo myśli, że się tu łatwiéj trzeci raz za mąż wyda.
— Uważałeś jegomość, jak bezwstydnie tego Orbekę łapała, dobrze zrobił, że uciekł.
— Hm! hm! rzekł Bukowiecki, jak ona zechce, to go znaleźć potrafi.
— Nie da się on jéj.
— To pytanie.
Przy wieczerzy postrzegła się dopiero, uniesiona wirem tańców i szału Mira, że całe niewieście towarzystwo i gospodarzy naraziła sobie, pozawracawszy głowy młodzieży; ponieważ młody Staś najmniéj ją kompromitował, zwróciła się ku niemu, a reszcie poczęła dawać odprawę mniéj więcéj niegrzeczną, ale stanowczą. Postarała się trochę przejednać gospodarstwo oboje, ale z temi poszło ciężéj jakoś, a gdy nad rankiem już odchodziła do swego pokoju, jeden tylko oszalały Staś ją odprowadzał.
Potrzebujemyż pisać obszerniejszą monografią téj kobiety, aby ją dać wam poznać lepiéj? Typ to był wcale nie rzadki, chociaż egzemplarz dziwnéj w swym rodzaju doskonałości. Istota, w któréj serce biło może, ale tylko pod gorącém wrażeniem teraźniejszości. Między wczoraj a jutrem, dla niéj, nie było żadnego związku, jedno nie ręczyło za drugie. Namiętności, fantazye, zachcenia, zacierały się kolejno. Było to istne serce bawełniane, które uciśnięte, przyjmowało na chwilę kształt mu nadany, lecz natychmiast potém mogło równie przybrać inny. Nic na niem nie rysowało się trwale.
Głowa i wyobraźnia wiodły ją raczéj niż uczucie, kochała głową, nienawidziła nią, ale w głowie téj panował chaos dziwny, i pragnienia nieustannie nowych rzeczy.
Były chwile, w których Mira czułą się stawała, gotową do poświęceń, w których umiała kochać, była pokorną, łzawą, serdeczną; żałowała za swe grzechy, przyznawała się do nich, brzydziła sobą — ale — niestety — były to tylko chwile. A po nich szały następowały jeszcze gorętsze, może jeszcze dziksze. Było to życie gorączek, dramatów, zmian, łzów i śmiechów, rozpaczy i szczęść, na drobne posiekanych kawałeczki.
Przeżywszy wiele poczętych szczęść i rozpaczy, które być miały wiekuistemi, Mira żadnego z nich nie wyniosła doświadczenia, marzyła jak w pierwszych dniach wiosny, spijała przyjemnostki dzisiejsze, nie troszcząc się o gorycze, jakie po sobie zostawić miały; rzucała się w bólach, które lada powiew łagodniejszy rozpraszał. Słowem, była to ta istota poety „wietrzna“ któréj postaci zazdroszczą anieli, a w któréj duszy, może nie tyle zła było, co nieuleczonéj płochości.
Wróciwszy do swojego pokoiku zmęczona, rozbawiona, z mazurkiem w głowie, z szeptem Stasia w uchu, upojona tryumfami, padła na posłanie, powiedziawszy sobie, że potrzeba było na seryo pomyśléć o jutrze.
Ale to postanowienie rozchwiało się poziewaniem, sen przyszedł skleić powieki, i w marzeniach tańcowała jeszcze, ale już tylko z Orbeką.
Zbudziła się zdziwiona sama, że ze wszystkich, nawet nad ślicznego Stasia, głębsze wrażenie na niéj uczynił ten biedny, zwiędły człowiek, który tak uciekł niegrzecznie, bez pożegnania.
We dworze, po wczorajszéj uczcie, zaspali wszyscy, miała więc czas Mira następujący list napisać do przyjaciółki swéj, pani Lullier, do Warszawy.
„Kochana Lulu! przyrzekłam ci opisać moją podróż, i odkrycia po dzikich krajach, a choć niewyspana, zmęczona okrutnie, danego słowa dotrzymuję, winnaś mi być bardzo wdzięczną. Dla ciebie nie mam tajemnic; wiesz, że wybrałam się do tych Indyj, szukając trochę nowych przygód, a trochę może nowego towarzysza do dalszych wycieczek, bo mi już saméj i nudno, i za długo tak jestem ni wdową ni mężatką. W waszéj Warszawie wszyscy się ze mną oswoili, i to jest świat, co się rozwodzi a nie żeni. Pojechałam więc do poczciwéj cioci. A! wystaw sobie, drogi w stanie pierwotnéj niewinności, koleje powybijane do wnętrzności ziemi, błoto straszne, karczmy okropne; ale lasy kwitnące, wonne, wiosna czarodziejska. Po kilku dniach pielgrzymki, złamawszy tylko dwa razy moją żółtą karetkę, trochę połamana sama, dostałam się do ciotki. Dom patryarchalny, sześć panien na wydaniu, bale, jak się zdaje, codzień, czy przez dzień, muzyka złożona z żydów i cymbałów, towarzystwo przedwieczne, ale młodzież żwawa, ochocza, i chłopcy ładne, jak krew z mlekiem. Uczty Baltazara! co ci ludzie tu jedzą! cały boży dzień, nie masz wyobrażenia, jestem przestraszona, patrząc tylko na to. Wujostwo oboje de bien braves gens a l’antique, przyjęli mnie zrazu zimno, bo mnie widać poprzedziła jakaś reputacya, et on est severe et rigide à la campagne ale potem zaraz ich udobruchałam.
Wystaw sobie, żem trafiła na rodzaj baliku, była to uczta dawana na powinszowanie, czy już tam nie wiem jak nazwać — pewnemu panu Orbece, który, z ubogiego szlachcica, został milionowym panem, przez spadek po stryju.
Ten Orbeka, un original, misanthrope, suchy, żółty, ni stary ni młody, życie spędził na wsi, nad książkami i klawikordem, z jednym psem i sługą. Dopiero go te miliony wyciągnęły na świat. Otóż, wystaw sobie, podbiłam go od razu. Patrzał na mnie w zachwyceniu, w jakiémś osłupieniu, jakby na istot swych marzeń, drżał mówiąc, bełkotał... mówię ci pochwyciłam go; gra bardzo ładnie, ty wiesz Lulciu że i ja nie źle grywam, gdy chcę. Otóż tego dnia chciałam i zawróciłam mu głowę sonatą Beethowena.
Jeźli się jeszcze gdzie spotkamy na świecie ten człowiek jest mój. Nie powabny, nie młody smutny jakiś, nadto surowo wygląda, ale milionowy. W najgorszym razie, w intercyzie ślubnéj można sobie zawarować, une retraite honorable, avec 50 mille florins de rente. Ce n’est pas le bout du monde, mais c’est quelque chose.
Na seryo pomyślę o nim.
Nieszczęściem przyszły tańce pod wieczór; on nie tańcuje, a ja mam passyą do mazura, porzuciłam go w kącie, bo mi się trafił chłopaczek jak laleczka, a było ich do wyboru! Przeszaleliśmy z nim do białego dnia, alem straciła z oczu mizantropa, który podobno pieszo uciekł do domu. Nie mam nadziei, żebym go już tu pochwycić mogła, ale go złapię w Warszawie, dokąd pojedzie.
Ja też tu długo bawić nie myślę, jako osobliwość une couple des jours, na téj pustyni, pojmuję, ale żyć niepodobna. Cały ten świat taki jakiś rubaszny, a mimo to — d’une severité! Przytem ubierają się, jedzą, piją śmiesznie. I fryzyera nie ma całkiem, a do marchande des modes, chyba do Warszawy posyłać.
Zdaje mi się też, że wczoraj nieostrożnie jakoś tryumfowałam, panny tutejsze, matki, ojcowie, krzywo na mnie patrzą. Bukowieccy widocznie się obawiają. O! mniejsza o to niewyżyłabym ich zrazami i bigosami. Dziś w całym domu tak słychać kapustę, że piszę trzymając flakonik pod nosem, bo mnie aż dusi.
Ale dla przyzwoitości, zabawię dni kilka, pozawracam głowy wieśniakom, rozkocham Stasinka, żeby całe życie wzdychał do mnie, zostawię mu pierścioneczek na niezabudź, i, adieu Messieurs!
Biedne niewiniątko! żebyś wiedziała jak mu ręce drżały, gdym sparta na jego ramieniu wracała nad ranem, jak gorący pocałunek złożył na końcu paluszków moich, odchodząc z westchnieniem, z którego się śmiałam serdecznie. Mais un petit bout de roman naif, cela rajeunit, c’est rafraichissant — nie prawdaż?
Chciałabym ci opisać wieś, bo ty jéj nie znasz wcale, a szlachecki dwór na wsi — Ah! que c’est drole! Ja, chociażem się wychowała w podobnym, alem już zupełnie zapomniała tych obyczajów. Każdy z tych panów jest w stanie zjeść na dzień całego wołu i wypić beczkę piwa, antał wina, que sais-je? zajeździć dziesięć koni. Wszystko to poubierane ze staroświecka, mówią głośno, klną strasznie, ale w gruncie jak się przekonywam, pod pantoflem wszyscy. Kobiety wszechmogące. A! jakie kobiety, moja droga, niewystawiasz sobie tego wykrochmalenia, téj powagi, śmiałości ich razem i naiwności.
Raz wyszedłszy za mąż, świat zawiązany, nikt tu nie słyszał o rozwodach, un mariage c’est pour l’eternités on y entre comme dans im choitre. To pociecha, tylko że się rządzi despotycznie. Ubierają się przedwiecznie, mody nie znają; przychodzą tu one podobno w pięćdziesiąt lat dopiero, gdy już o nich w całym świecie zapomniano. Długobym tu wyżyć nie mogła, ale widziéć było warto przecie. Zdaje się, że za parę dni, sans tambour ni trompete, każę zaprządz do żółtéj karetki i... stawię ci się, jednego białego poranka, aby cię uścisnąć, nagadać się i uśmiać. Tylko muszę wprzódy się dowiedzieć, co się z moim milionerem stało, bo je n’en demordrai pas, musi być moim. Całuję śliczne oczki twoje.“

Mira.



ROZDZIAŁ IV.

Powróciwszy do domu pieszo, Orbeka zastał swojego wiernego Nerona w ganku niespokojnego, oczekującego; Jaśka na ławce, a konie przy stajni. Woźnica bowiem, dowiedziawszy się o zniknięciu pana, krótszą drogą, mając nadzieję go napędzić, pospieszył do Krzywosielec. Rozminęli się z panem Walentym.
— Słuchaj Jaśku, rzekł Orbeka do starego sługi, przygotuj mi tam, jak potrafisz, do drogi wszystko, jechać potrzeba, a tu mnie ci ludzie zamęczą powinszowaniami. Bryczka jaka jest, konie jakie Bóg dał, lada chłopak powiezie.
— A ja i Neron? zapytał Jasiek, łącząc naiwnie siebie z poczciwém stworzeniem, które się u nóg pana łasiło.
Ty mój stary, zostań na straży w domu, rzekł Orbeka. Zachowasz mi tu wszystko nietkniętém jak było. Kto wié, jak i z czém powrócę. Może się nam ciche dawne wrócą czasy! A Nero — pojedzie ze mną dodał.
— To Nero szczęśliwszy odemnie, szepnął Jasiek, a! panie.
— Nie, — rzekł, ściskając go Walenty, ale ciebie robię stróżem wiernym mojego gniazda. Myśl tu o mnie i proś Boga, abym cały powrócił.
Sługa się rozpłakał, a pan może dlatego, żeby łzy nie pokazać, uszedł prędko do komina wygasłego i siadł przed nim na długie dumanie.
W parę dni potém, pan Walenty żegnał Krzywosielce, tak smutny, tak wzruszony, jak gdyby jechał nie na żniwo złote, ale na przewidziane męczarnie. Serce mówiło mu, że cierpieć musiał na nowo, a przeznaczenie gnało tą drogą nieuniknioną cierpienia.





ROZDZIAŁ V.

Są chwile jasnowidzenia w życiu — najzaciętszy niedowiarek, choć to sobie na swój sposób tłumaczy, fakt uznać musi, bodajby miał nazwać zwierzęcym instynktem, a nie wzrokiem duszy. Jak błysk nagły przelatuje przyszłość przed nami i czujemy ją nieuchronną, fatalną; wola złamana jéj potęgą, posłuszna jak ta słaba istota, która w paszczę węża leci sama, ciągniona wzrokiem jego — nagina się do widzenia swéj doli, choćby ta dola była najstraszniejszą męczarnią.
Orbeka wyjeżdżając z domu, wiedział, że go w świecie znowu czekają zawody ciężkie i cierpienia, jednakże nic nie czynił aby ich uniknąć, sam szedł w paszczę fatalności.
Od bardzo dawna nie wiedział już nawet co się z żoną jego, zaślubioną innemu, stało; na samym wstępie, przybywszy do stolicy, dowiedział się od przyjaciela, że owdowiała, że była dosyć biedną.
Sławski, stary druh pana Walentego, choć nosił mundur, zupełnie był swobodny i niezajęty. Bawił się rysunkiem, sztuką, czytał, malował; — należał do małego kółka miłośników malarstwa. Ubogi, cichy, nie marzący o świetnych losach, Sławski żył z dnia na dzień z małéj pensyjki i z drobnych robotek. Egzystencya to była brukowa, biedna, zależna, z jednéj strony ociérająca się o to co kraj miał najświetniejszego, najbogatszego, z drugiéj o najuboższe sfery wyrobników sztuki, nędzniejszych od wyrobników rzemiosła. Szczęściem Sławski nie chorował jak wielu pseudo-artystów na fantastyczne gorączki, nie narzekał na świat, nie szukał w nim nasyceń i wrażeń zbyt silnych, pijał tylko wodę, jadł mało, a pracował wiele. Ze wszystkich względów był to człowiek znakomity, choć wielu miało go za zimnego, za pospolitego, dlatego, że żadnéj nie odegrywał komedyi i nie narzucał się ludziom, a raczéj bronił od nich i odosabniał.
Z Orbeką spotkali się na ulicy; Sławski nie wiedział o zmianie jego losu, o spadku, o milionach, i powitał go zdziwiony. — Cóż ty tu robisz? po co ci było ze wsi, gdzie spokojnie pracować mogłeś, ruszać się?
— Masz słuszność pytać, odpowiedział Orbeka, ale się mylisz, sądząc, żem to zrobił z dobréj woli.
— A cóż cię zmusiło?
— Nic nie wiesz?
Sławski ruszył ramionami, i dowiedział się dopiero całéj historyi, a twarz mu się zasępiła. Wcale odwrotnie, nie jak pospolicie ludzie czynią, zwykł był unikać bogatych, poczciwy Orbeka już go przestraszał. Ledwie po staréj znajomości potrafił go gwałtem zatrzymać i dłuższą z nim poprowadzić rozmowę. Ale Sławski już się miał na ostrożności.
Od niego dowiedział się pan Walenty o owdowieniu żony swéj i biednym jéj stanie, i jego pośrednictwa użył, aby wesprzeć ją datkiem, któregoby się pochodzenia nie domyślała. Ciągnęło go cóś zrazu do nieszczęśliwéj, ale siła jakaś przeciwna wstrzymała.
Zmuszony zająć się interesami, nie wiele wychodził pan Walenty, mało kogo widywał, prócz prawników i Sławskiego. Potrzeba było opery, muzyki i namowy Sławskiego, aby go wieczorem wyciągnąć do teatru, Włoszka primadona występowała w nowéj operze, Sławski choć sam nie muzyk, namiętnie lubił śpiew, Orbeka dał mu się zaprowadzić do teatru.
Zastali w dosyć niewygodnie urządzonéj sali tłok niezmierny, szczególniéj wielkiego świata, elegantek, fircyków, jak ich naówczas zwano — (dzisiejszych lwów) — i piękności modnych.
Chociaż wszyscy przyśli niby słuchać muzyki i śpiewu, najmniéj jednak słychać było obojga, opóźnieni widzowie wchodzili podochoceni po obiadach, głośno rozmawiając, piękne panie w lożach śmiały się na całą salę; trzaskano drzwiami, wołano się z jednego końca teatru na drugi. Dopiero na główną aryą owéj Włoszki, nieco się ciszéj zrobiło, przesłuchano ją trochę uważniéj; ale po oklaskach, które koniec zwiastowały, szmer i wrzawa rozpoczęły się na nowo. Sławski miał zręczność ukazać Orbece najjaśniejsze gwiazdy tego Olimpu, najpiękniejsze twarze, z których do każdéj przywiązaną była jakaś ciekawa historya, najwybitniejsze postacie epoki, w rozmaitych odznaczające się zawodach.
Rozmowa szła bardzo żwawo między dwoma przyjaciółmi, którzy zajmowali dobre miejsce w nizkiéj loży i prawie skryci byli od ciekawych oczów, gdy nagle Orbeka chwycił za rękę Sławskiego, i wskazał mu jedną z lóż piętrowych, do któréj właśnie wchodziły dwie strojne panie.
— Ty, co tu znasz wszystkich, rzekł, potrafisz mi zapewne powiedziéć coś i o tych dwóch pięknych twarzyczkach?
Sławski popatrzał chwilę.
— Jedną z nich jest przecie pani Lullier, któréj się nikomu nieznać niegodzi, odpowiedział.
— A druga? zapytał Orbeka.
— Druga jest niemniéj sławna, lub jeźli wolisz osławiona, ex-baronowa von Zughau, i ex-podczaszyna, w języku fircyków, znana pod imieniem pięknéj Miry.
— Dlatego właśnie pytam was o nią, że ją niedawno spotkałem na wsi, i dziwi mnie, że już ją znajduję w Warszawie.
— A! spotkałeś ją! odparł śmiejąc się Sławski — jeżeli wiedziała o twym spadku, dziwię się mocno, że cię całego wypuściła.
— Znasz ją? spytał Orbeka.
— I ja ją spotkałem w kilku domach, w których bywam, bo ona bywa wszędzie, ale ze mną to co innego, ja stoję w kątku, nie odznaczam się niczem, oczy kobiet tego rodzaju nie strzelają na tak lichą zwierzynę, ominęła mnie ex-podczaszyna, nie zwracając uwagi.
— Bądź co bądź, to dziwnie urocza kobieta, zawołał Walenty — gdybyś wiedział jak gra!
— Gra, śpiewa, tańcuje, rozmawia zachwycająco, to rzecz uznana, mówił Sławski, jest-to syrena, jest to najniebezpieczniejsza z pokus, jest-to kameleon, który co chwila się mieni, ale to kobieta bez serca, bez sumienia i bez litości.
— Surowym jesteś!
— Pobłażającym, rzekł Sławski, mógłbym powiedzieć gorzéj ale ją potroszę uniewinniam tém, że nie ma tu może i jednéj kobiety, któraby tych samych ciężarów co ona, niemiała na sumieniu, tylko w mniejszéj liczbie. Trzeba za coś rachować atmosferę, w któréj się żyje.
— Więc nie jest gorszą od innych?! rzekł Orbeka.
— Niech tam Bóg sądzi, odpowiedział Sławski, ja w ogóle nie przyznaję ludziom prawa wyrokowania o bliźnich. To co Chrystus powiedział o rzuceniu kamienia, rozumiem w tym sensie, że my wszyscy, zawsze w drugich sądziemy naszą własną sprawę. Trzeba być aniołem, by sprawiedliwy sąd wyrzec o człowieku. Gdzież i do jakiego wyroku niedomięsza się słabość ludzka?
— Możesz mi — choćby nie sądząc, coś powiedzieć o niéj? spytał Walenty.
— Mało. — Obiło mi się wiele rzeczy o uszy, ale ta twarzyczka nie bardzo mnie zajmowała, nie dopytywałem się, nie śledziłem jéj. Dość mi było spojrzeć, by zadrżéć. Historya jest bardzo prosta, niezmiernie pospolita. Młodziuchną wydano ją za starego, to był może pierwszy powód, dla którego rzuciła się w świat, nie mając czém serca wyżywić w domu. Młody chłopak zbałamucił ją, rozwiódł, i... nie ożenił się, bo rodzina nie dopuściła. Stracił dla niéj znaczną część majątku... rozdzielono ich. Po nim nastąpił książe S., który, jak mówią, obiecywał ożenienie, ale dostawszy od żony policzek, pomiarkowawszy, że co miał, poszło wszystko na śliczne oczki, że ruina grozi, cofnął się. Podczaszy ożenił się z nią późniéj, ale niedługo wytrzymał, gdyż piękna pani nosiła wprawdzie jego nazwisko, traciła jego pieniądze, mieszkała w jego pałacu, ale z nim żyć nie chciała. Nowy rozwód nastąpił, w dosyć podobno dobrych dla pani warunkach. Mąż ratował część fortuny, odstępując resztę zbytnicy. Mówią że i tę już pożarły podróże, fantazye, stroje, rozrzutności wszelkiego rodzaju.
Nie liczę ci innych ofiar, które wymieniają, oskubanych, podrujnowanych, lub całkowicie zniszczonych przez piękną Mirę, ma ona tu sławę nienasyconego na pieniądze żarłoka. Nie może się obejść bez nich, na to, by je wyrzucać oknami. Ale od niejakiego czasu strzegą się jéj wszyscy. Urok ma miéć niesłychany, i umie zrobić z siebie co zechce, nawet niewinne, skromniutkie dziéwczę. Nic to jéj nie kosztuje, ma to w naturze.
Gdy Sławski z zimną krwią anatoma opowiadał, Orbeka wpatrywał się w wystrojoną panią, która śmiałemi oczyma przebiegała teatr, główką i uśmiechami rozrzucając ukłony, niezliczonym znajomym. Była ubrana z wielkim smakiem, z różą we włosach, z naszyjnikiem szmaragdowym na białych ramionach, z rączkami obnażonemi, cała w koronkach i gazach. Wyglądała jak kwiatek w ozdobnym świeżuchnym koszyczku. Przy téj wiosennéj świeżości jéj, gasły inne kobiety, wydając się stare i zwiędłe. Spokój i łagodność rozlane były na jéj twarzyczce, rzekłbyś, że jeszcze nie rozpoczęła, nie zaznała życia.
Zaledwie ukazała się w swojéj loży, kilku młodych ludzi wpadło do niéj, z bukietami, ze śmiechem, z natrętném zalecaniem, które ona przyjmowała jako hołd należny sobie. Dwóch czy trzech starszych ichmościów wyciągnęły jéj oczy z parteru, drzwi loży zamknąć się nie mogły, taki tam tłok się zrobił koło niéj, ale ona wprędce porozpędzała niepotrzebnych, pozwoliła zostać dwom czy trzem i sparta na krawędzi, przyglądać się zaczęła publice. Pilno przebiegała z kolei lożę po loży, ławkę po ławce, czyniąc rozmaite zabawne uwagi, z których ona i otoczenie jéj się śmiało do rozpuku. Wiele oczów na ten wesoły hałaśliwie zwróciło się kątek, ale ona właśnie sobie tego życzyć musiała.
Młody człowiek stał za nią, jakby adjutant.
— Mój panie Hornim, zawołała odwracając się do niego, pomóż-że mi; kto tam siedzi w ciemnym kącie, w dole, w parterowéj loży.. o ten.. o tu...
Ręką wskazała ku Orbece.
— Sławski.
— Ale ja go znam, wiem, nie o niego pytam. — Kto z nim?
— Tego ja nie znam.
— Mnie się zdaje... ale może się mylę. Panie Hornim, pójdź-że na zwiady do Sławskiego i przynieś mi języka — ale koniecznie.
— Sławskiego znam mało.
— Cóż mi do tego, kiedy ja chcę, — dodała z przyciskiem, — kiedy ja każę. Przecież pan wiedzieć powinien, że co ja chcę, to się musi stać. Ce que femme veut... Byłbyś najniezgrabniejszym w świecie, gdybyś się nie potrafił dowiedziéć.
Hornim już się zabierał do wyjścia.
— Czekaj, czekaj przerwała, już nie potrzeba, już wiem, już jestem pewna. Tak, to on, obrócił się, poznałam go. Ale jakże się nazywa!! O! to mniejsza, pewna jestem że to on. Tak! miał być w Warszawie. Hornimie, złoty, kochany, dam ci końce palców do pocałowania, pójdź i proś go do mnie jutro na obiad, razem ze Sławskim.
— Ale, zawahał się Hornim.
Mira tupnęła nóżką i uderzyła go wachlarzem po ramieniu.
Mais je vous dis qu’il n’ y a pas de: ale... idź i spełnij rozkazy.
Hornim skłonił się i wyszedł natychmiast, po chwili ukazał się w loży Orbeki, piękna pani z oczów jéj nie spuszczała.
Trzeba było śmiałością nadrobić.
— Jak się masz p. Sławski, zawołał wchodząc, przepraszam że się tak introdukuję natrętnie, ale są wypadki nadzwyczajne. Naprzód chciéj mnie zaprezentować panu...
Orbeka się zarumienił.
— Pan Hornim; pan Walenty Orbeka.
Skłonili się sobie.
— Gdy się kobieta piękna i młoda uprze i nakaże coś, odezwał się Hornim, niema ratunku, potrzeba być posłusznym; to panowie zapewne wiecie i darujecie mi, że tak niegrzecznie może trochę, spełniam tu poselstwo od pięknéj Miry, która o to ze swéj loży credentiales mi tu przesyła. Oto, pan Orbeka wszak jest jéj znajomym?
— Bardzo mało, rzekł Walenty.
— Podczaszyna obu panów zaprasza jutro na obiad.
Orbeka prawie przestraszony pobladł, mimowolnie oczy jego zwróciły się na lożę, a Mira domyśliwszy się, że to była chwila stanowcza, ruchem wachlarza potwierdziła inwitacyą.
— Spodziewam się, że panowie nieodmówicie zaproszeniu, śmiejąc się dodał Hornim, w przeciwnym bowiem razie, odebrawszy stanowczy rozkaz, musiałbym użyć siły.
Zaproszeni się rozśmieli, ale Walenty smutnie jakoś, a Sławski dodał:
— Ej, panie Hornim, zaręcz że nam obu, że się na tym obiedzie nic nie stanie, a nuż nas ta Cyrce poprzemienia w jakie zwierzęta; tak jak już ciebie zmieniła w doskonale ujeżdżonego wierzchowca. Nie jest to fraszka dostać się pod strzały tych oczów, wolałbym pod fortecą stać, miałbym się czém bronić, miny, kontr-miny, a tu...
— A tu, przerwał Hornim wesoło — no — myślę że panowie przyjdziecie także zbrojni i nic się wam nie stanie. Obiad jest o drugiéj.
Podał ręce Orbece.
— Czy i pan się lękasz? zapytał.
— Ja jestem już trochę stary — rzekł nieśmiało Walenty, i wiek mnie sam broni, byłem w nie jednym ogniu, a choćbym był i ranny, à la guerre comme à la guerre.
Wymówił to sam sobie dodając odwagi, któréj w istocie nie miał wcale biedny, bo drżał w duchu, choć się z tą obawą pokazać nie śmiał.
Po wyjściu Hornima, chwilę milczenie panowało w loży, Walenty miał oczy w dół spuszczone, Sławski był zniecierpliwiony i pochmurny.
— Ta kobieta niema wstydu prawdziwie, zawołał po chwili, wyzywa cię, to widoczna, dlatego że już wie o tém, iż masz ogromny spadek do stracenia, a może czuje cię już słabym. Nie wiem w jaki sposób spotkaliście się na wsi, ale nie wątpię, że ta myśl od pierwszéj chwili opanować ją musiała.
— Wyjdźmy z teatru, rzekł Orbeka, przejdziemy się po Saskim ogrodzie, pomówiemy obszerniéj; jestem zburzony cały.
Oczy pięknéj Miry padły na wychodzącego już Orbekę, któremu skłoniła się jeszcze wachlarzem główką i uśmiechnęła figlarnie, jakby po cichu szepcząc —
— Do zobaczenia...
Walenty otarł kroplisty pot z czoła, drżał cały, schwycił rękę przyjaciela i szybko wyszli... jakby uciekając oba.
Noc była prześliczna, niebo przebiegały białe chmurki wełniste, z między których księżyc jasny niekiedy przeglądał; wśród starych drzew pełno było przechadzających się osób, i wielce ożywionego towarzystwa, chociaż z najróżniejszych złożonego żywiołów.
Orbeka długo mówić nie mógł; Sławski zimniejszy widząc go pomięszanym, przelękłym i źle rokując z tego, pierwszy rozpoczął.
— Jest-to, rzekł, na pozór, rzecz małéj wagi... pójść na obiad do zalotnicy — ale gdybym się nie czuł zbrojnym, chłodnym, a wiedział się słabym, wiesz cobym uczynił? Oto wymówiłbym się chorobą, a kazałbym konie zaprządz i uciekłbym z miasta.
— Myślę właśnie, odpowiedział Orbeka, czy mi tego uczynić nie trzeba.
— Byłoby to najrozumniejszém, mówił daléj Sławski. W młodości rozumiem uleganie téj sile fascynacyjnéj kobiety, wymawia je gorączka wiekowi właściwa, ale człowiek dojrzały, dla którego ona nowością nie jest, od choroby niebezpiecznéj bronić się powinien rozumem.
— Tak jest, cicho wybąknął Orbeka głosem stłumionym, wiem doskonale wszystko co powiedziéć możesz, bo sam to sobie mówię i powtarzam, ale...
— O! jest więc ale... spytał Sławski.
— Jest ale — westchnął Walenty, jest ale — niestety! Wiesz ty, co to jest żyć bez przywiązania gwałtowniejszego do nikogo, zdradzonemu, zestarzałemu w samotności? mówić sobie nieustannie, życie się kończy, jam tyle pragnął, a nic nie otrzymał? Człowiek dochodzi do tak rozpaczliwego spragnienia, że gdyby w napoju podanym czuł truciznę, — woli ją wypić, niż usychać z żądzy nienasyconéj.
— Mój kochany, odpowiedział Sławski, pojmuję ja ten stan, bom przez ognie jego przechodził. — I ja marzyłem o kobietach i kobiecie, i dla mnie śmiały się nadzieje, a ubóstwo i stosunki spychały mnie nieustannie w objęcia takich istot, które we mnie obrzydzenie wzbudzały. Nareszcie zwęglony gorączką potrafiłem powiedzieć sobie, że moje życie obejdzie się bez kosztownéj ambrozyi, żem wydziedziczony, i z losem moim pogodzić się powinienem. Po męzku, surowo trzeba się z sobą obchodzić.
— I to wiem, rzekł Orbeka, ale kto niema siły męzkiéj i energii?
— Kochany przyjacielu, zawołał Sławski! ten... daruj mi — ten w kałuży tonie.
— Fatalność!
— Niema fatalizmów, jest wola! ale potrzeba mieć odwagę ją uzyskać.
— Wówczas na co się zdało życie? spytał Orbeka.
— Posłuchaj mnie, zrozumiesz, zawołał rozgrzewając się Sławski.
Będę mówił długo i z pewnością nudnie, ale noc jest tak piękna, a tyś w takiém ducha usposobieniu, że możesz posłuchać. Dla mnie to gratka miła wywnętrzyć się z myśli, któremi rzadko z kim w życiu się dzielę.
Nie sądź, ażebym nie rozumiał tego niebiańskiego szczęścia, jakie miłość dać może; ale taka miłość, to wielki los wygrany na loteryi życia. Na sto tysięcy ludzi, jeden może go chwyta.
Ta miłość idealna, iluż potrzebuje warunków, aby była jasną gwiazdą żywota, sympatyj, temperamentów, namiętności, harmonij charakterów, szczerości serc, miłości z ciała i miłości z ducha, szacunku, wiary? Niech jeden ton fałszywy znajdzie się w téj gammie, cały śpiew w dysharmonią się rozprzęgnie. Taka miłość trwała, to rara avis in terris... liczą w historyi za osobliwość te stadła serdeczne. Marzyć więc o niéj ludziom, choćby najgoręcéj spragnionym tego niedostępnego szczęścia, jest-to czas tracić marno i usychać na łodydze.
Ja życie inaczéj rozumiem, mijając nawet cel jego poważny, główny, udoskonalenie człowieka, podniesienie go, wyszlachetnienie — to pragnienie miłości zwracam ku innemu celowi, kocham naturę, piękność wszelką, i to ją co odtwarza — sztukę. W niéj szukam nasycenia, szczęścia chwilowych a niezmąconych niczem rozkoszy. Tak i ty niegdyś pojmowałeś życie.
Na widok obrazu pięknego, posągu, zachodu słońca, wspaniałéj okolicy, słuchając muzyki, czytając poezyą, używam, łączę się ze światem, żyję, czuję żem wyższą istotą, i dosyć mi na tém.
Chwilka szału, którąbym gorzko opłacić musiał upokorzeniem, zawodem, żalami, zdaje mi się niegodną ścigania, upadlającą człowieka.
— Dałeś mi broń do odpowiedzi zwycięzkiéj, odparł żywo Orbeka — jedném więc tylko cię zbiję; życie całe jest loteryą. Dla czego mi na nią stawić nie pozwalasz, gdy wszystko jest stawką na niepewne? Czemu ja niemam być tym jednym ze stu tysięcy, szczęśliwym wybrańcem?
— Oto naprzód dla tego, mój kochany przyjacielu, rzekł smutnie Sławski, że dziś, choć z sercem ciepłem, nie jesteś już młodzieńcem; a zatem mniéj jeszcze jest prawdopodobném, ażebyś w kobiecie miłość gwałtowną miał wzbudzić. Będzie ona udawać przywiązanie, oszukiwać ciebie, ty sam się uwodzić będziesz i...
— A jeźli mi to ma dać szczęście? dla czegoż mam koniecznie posyłać do mennicy moje złoto? jeźli złotem będzie dla mnie...
— Przyjacielu, rzekł Sławski, kto tak rozumuje, tego już przekonać niepodobna. Lękać się istotnie zaczynam o ciebie, bo chcesz być uwiedzionym, a zatem nim będziesz.
— A jeźli zyskam chwilę szczęścia? spytał Orbeka.
— To ty nazywasz szczęściem! o człowiecze! o bluźnierco!... Jeźli w myśli twéj stoi obraz téj kobiety, nie mów-że o szczęściu! Jest-to czara może uroków pełna, ale zatruta! Dla mnie sama ta myśl, że kobieta z tysiącem niedogasłych wspomnień, z niestartemi jeszcze pocałunkami dawnych kochanków... Nie, kochany Orbeko, nie dawaj temu szałowi, który cię może pochwycić, ani imienia miłości, ani nazwiska szczęścia; bluźniłbyś! Ja ci powiem jak się to nazywać powinno — rozpustą.
— Niestety! dodał po chwili Sławski, rozpusta przejada świat do kości, jéj wyłącznie przypisać należy spodlenie, upadek rodzaju ludzkiego. Właśnie w imie téj idealnéj miłości niebieskiéj, klątwę rzucam na to co z niéj dziś zrobiono. To połączenie serc, które powinno być wielką i świętą, uroczystą chwilą życia, zmieniono na zwierzęcą swawolę, nie przebierającą w niczém, byle się rozpasana nasyciła. Nikt kochać nie umie, i potém dziwują się, że szczęścia niema nigdzie, z małżeństwa zdarto to, co stanowiło jego urok i świętość, ze związków dusz zrobiono bydlęce.
— Dosyć, przerwał Orbeka, przyznaję ci słuszność, ale dlatego że nam przypadło żyć w téj epoce zepsutéj, mamyż się wyrzec jedynych lepszych chwil życia?
— Pozwól sobie powiedzieć, że się słabo nader bronisz, albo raczéj słowo tylko rzucasz bez myśli. Widok téj kobiety roznamiętnił cię, a namiętność nie słucha już ani rozumowań, ani argumentów. Ja cię kocham, ja cię żałuję, a przewiduję twój upadek.
— Cóż mi radzisz? spytał Walenty.
— Wyjeżdżaj, pakuj się, napisz list, przeproś, ja za ciebie pójdę na obiad jutrzejszy.
— Zobaczemy! odparł cicho Orbeka... Dobranoc ci.
— Słowo jeszcze, mam przyjść jutro rano... aby cię odprowadzić?
— Tak jest, namyśle się, jutro rano... czekam cię jutro rano. Dobranoc.
Z boleścią uścisnął rękę przyjaciela Sławski, i odszedł powoli, ale się jeszcze raz zawrócił do Orbeki.
— Daruj mi, rzekł, podając dłoń raz jeszcze, mówiłem z tobą nadto może otwarcie, rzeczy przykre; zdawało mi się to obowiązkiem; kocham cię, przykro by mi było, gdyby to przyjaźń twą dla mnie zachwiać miało.
— O! nie, nigdy, zawołał rzucając mu się na szyję Orbeka, w duszy mojéj, tam głęboko, każdy wyraz twój oddźwięk znalazł. Ale słaby jestem, nad wyraz słaby... Czuję że masz słuszność, że ja mieć jéj nie mogę; a jednak...
— Więc wyjeżdżaj jutro.
— Zobaczemy.
Uścisnęli się i roześli. Sławski poszedł ku Żelaznéj Bramie, Walenty skierował się w stronę przeciwną ku Krakowskiemu Przedmieściu. Stał jeszcze naówczas w Saskim ogrodzie pawilon późniéj zburzony, w którym przechadzający się znajdowali chłodzące napoje i łakotki. Choć późna już była pora, jaśniał jeszcze światłami, i wesołe towarzystwo snuło cię koło niego. Wiele osób z teatru wysunęło się tu na przechadzkę, gwar i śmiechy słychać było wśród rozstawionych krzeseł, które wielkie zakreślały koło. Na siedzeniach tych pełno było pań strojnych, w pośrodku mnóstwo panów, którzy się koło nich kręcili, przynosząc limoniadę, orszadę i cukierki.
Orbeka wracając musiał mijać to koło i zboczył nieco w ciemną aleę|aleję. Pomiędzy nią, a ostatniem krzesłem właśnie tyle zostawało wolnego miejsca, ile na jednego przechodnia było potrzeba. Walenty nie patrząc przed siebie, ze spuszczoną głową wymykał się tym wązkim przesmykiem, gdy uczuł że go ktoś z lekka za rękaw od sukni pociąga. Zdziwiony podniósł głowę i o mało nie krzyknął z przestrachu, ujrzawszy przed sobą piękną Mirę, która mu się uśmiechając, opróżnione obok siebie pokazywała siedzenie.
— Siadaj że mi pan tu zaraz, siadaj, bo oto ten nudziarz stary zajmie krzesło, a ja go nienawidzę.
— Pani mnie poznałaś? rzekł siadając schwycony Walenty.
— Ale któżby przybyłego ze wsi, choćby najprzyzwoitszego człowieka, nie poznał w Warszawie? rzekła śmiejąc się piękna pani; a potem, bez pochlebstwa, rysy jego twarzy, od czasu jakiem go widziała grającego Sonatę Beethowena, ani na chwilę mi się zapomnieć nie dały.
— A pani! wybełkotał Walenty zmięszany.
— To — ach... jest pełne znaczenia, przerwała mu kobieta, nie prawdaż? to ach! — oznacza, że mi pan nie wierzysz, że mnie masz za pochlebnicę — tranchons le mot, za zalotnicę. Taką zapewne odmalowali mnie panu ludzie... A! z początku złośliwe języki raniły mnie bardzo, ale się do wszystkiego, nawet do ran przywyka. Wiem, że mam straszną sławę kokietki, wietrznicy. Sądź pan o mnie jak chcesz... ale niepotępiaj na słowo ludzi... zawczasu.
— Ale pani — przerwał Orbeka, próżno usiłując zebrać myśli i przyjść do słowa.
— I to — ale, niepotrzebne, zawołała Mira, bo nieuwierzę zaprzeczeniom. Jużciż ani pański przyjaciel, ten zacny Sławski, purytanin, nie mógł panu o mnie nic dobrego powiedziéć, ani nawet moja kochana rodzina... niestety! ja niemam przyjaciół... Westchnęła.
— Masz pani wielbicieli za to... rzekł po cichu Orbeka.
C’est ennuyant wielbiciele. Wystaw pan sobie los nieszczęśliwéj kobiety, którą oblega hołdami grono takich, jak o to ten co stoi i czatuje na boku, fircyków, jak ów w popielatym fraku, dowcipnisiów bez serca, jak tamten zielony z guzami stalowemi... tutti cuanti! A! cały dzień słuchać ich hymnów do słońca, wiedząc, że wieczór pójdą do jakiejś Joasi lub Marysi z resztkami tych komplementów... a! fi!
Walenty spuścił głowę.
— Pan się boisz spojrzéć na mnie czy co? szepnęła Mira... nie widzę pańskiéj twarzy i to mnie niepokoi, bo posądzam ją o uśmiech szyderski.
Orbeka podniósł oczy nagle i spotkał wejrzenie ogniste, nielitościwe kobiety, która z rodzajem prawie bezwstydu mówiła mu oczyma, czego sercem dotrzymać nie mogła.
— Nie dziwuj się pan, poczęła szeptać powoli, malusią swą rączkę kładąc na jego ręce, że tak pana chwytam, łapię, aresztuję na drodze, ciągnę. Nie tłómacz pan sobie tego na złe, proszę. Ja się przyznam, mnie i ci ludzie i to towarzystwo piekielnie nuży, jestem jak ktoś, co ciągle zjada proszone obiady przez jednego gotowane kucharza, i w końcu rzuca się chciwie na kawał zdrowego razowego chleba. Pan jesteś dla mnie tym wiejskim chlebem razowym zdrowym i posilnym, nie zepsuło cię miasto, nie wywietrzała z was woń człowieka, macie serce....
Tu umilkła, Walenty był oczarowany, myśl ucieczki i odjazdu daleko pierzchnęła; kobieta po chwili mówiła daléj.
— Ja lubię być aż do nieprzyzwoitości szczerą. To moje sympatyczne usposobienie dla pana wydać się może wam, po tém coście o mnie słyszeli, bardzo podejrzaném? Wyście bogaci, ja uchodzę za chciwą i rozrzutną; naturalnie posądzić mnie można o interesowność. Ludzie gotowi myśléć, że znów bym się za mąż wydać chciała!
— Tu w Warszawie, odpowiedział głosem drżącym Orbeka, wątpię by to komu na myśl przyjść mogło, znają mnie dawniéj, wiedzą, że byłem żonaty i że dotąd za żonatego się uważam.
Na te słowa wypowiedziane mimowoli, Mira aż się cofnęła z krzesłem, ale prędko zdziwienie swe pohamowała.
— Cóż to za tajemnica? spytała.
— Nie jest to tajemnicą żadną, ludzie tylko może zapomnieli o tém, jako o rzeczy małéj wagi. Tak jest pani, byłem żonaty, byłem zdradzony, żona moja zmusiła mnie do rozwodu... wyszła za mąż.
— A więc pan nie jesteś żonaty? spytała żywo Mira.
— Owszem pani, — ja to inaczéj pojmuję, kto raz był żonatym, ten jest nim na zawsze.
Zimno, dziwnie uśmiechnęła się piękna pani.
— Do téj tajemnicy, dodał powoli Orbeka, dodać muszę, ponieważ jesteśmy w chwili zwierzeń poufnych, że pani uczyniłaś na mnie od pierwszego wejrzenia nadzwyczajne wrażenie.
— Ach! uśmiechnęła się Mira.
— Podobieństwem niesłychaném do téj, którą... Nie mógł dokończyć.
Smutno jakoś piękna rozwódka zagryzła usta i potrzęsła główką.
— Mówisz mi pan rzecz nader nie miłą, odpowiedziała, — to podobieństwo odbiera mi cały urok nowości, który jest potęgą... jestem panu istotą znaną, nienawistną, cieniem zdrady, przypomnieniem bólu...
— I zawiedzionych nadziei...
— Ale mówże mi pan szczerze, spytała, jakie to podobieństwo obudza w nim uczucie?
— Smutek wielki, i urok wielki.
Błysnęły piękne oczęta, rozśmiała się.
— A! to dobrze, zawołała, jesteśmy więc dawni znajomi, rozpoczniemy starą historyę od tego miejsca, na którém w nieprzyjemny sposób przerwaną została.
Zarumieniła się nieco, obracając to w śmiech i żart.
— Na coś mi pan to powiedział? dodała, teraz sama nie będę wiedziéć jak być z panem.
— O! na Boga, bez namysłu, bez rachuby, naturalnie, przerwał Orbeka.
— Tak? spytała patrząc mu w oczy... dobrze... podaj mi pan rękę i odprowadź mnie do powozu, który stoi na placu. Trącę tylko Lullier, która tak się zagadała, że mnie już nie widzi, bo ją zabrać muszę. Eh bien Lulu! jedziemy! Lullier wstała przeprowadzana przez poważnego mężczyznę. Mira puściła ich przodem, sama sparła się na ręku Orbeki, a raczéj uchwyciła się jéj i szepcząc mu na ucho, co jéj tylko przeszło przez głowę, pojąc go, swawoląc doprowadziła do karety.
— Dobranoc, zawołała, wychyliwszy się doń jeszcze, ale pamiętaj że pan, czekam go jutro z obiadem.
Ciszéj szepnęła.
— Będziemy prawie sami!
Walenty po jéj odjeździe uczuł jakby wlókł sobą kajdany — ale — był szczęśliwy!!





ROZDZIAŁ VI.

Oczekując na przyjście Sławskiego, Orbeka trapił się zawczasu wymówkami jakie miał słyszéć od niego, szukał napróżno argumentów któremi by mógł zbijać, głosu, którymby go rozbroił; ale Sławski nad wszelkie spodziewanie nie zjawił się rano, dopiero przed samą godziną obiadową, przyszedł ubrany w mundur... zamyślony i smutny.
— Wiedziałem, rzekł w progu, że nie wyjedziesz, pocóż daremnie miałem cię męczyć. Wczoraj wieczór wzruszony, chociaż chciałem już wrócić do domu, nie mogłem na sobie wymódz uspokojenia i wszedłem przechadzać się sam po Saskim ogrodzie; widziałem cię siedzącego przy téj czarownicy, szpiegowałem, gdyś ją do karety odprowadzał. Potém już nie wątpiłem, że pozostaniesz.
Walenty w milczeniu uścisnął rękę przyjaciela.
— Lituj się nademną — odpowiedział, ale mnie pozostaw losowi.
— Dziś już milczę, — odezwał się Sławski, zdaje mi się, że rozumować z tobą byłoby zapóźno. Masz słuszność, żal mi cię serdecznie; jesteś skazany na ciężkie boleści. Znasz tę kobietę, wiesz co tylko wiedziéć o niéj można, możesz sam przewidywać co cię czeka i spotka niechybnie... Stało się...
Zamilkli; Orbeka wziął kapelusz i wyszli razem ku mieszkaniu Miry.
Milczący doszli do sieni przedzielonéj drzwiami szklannemi, z po za których widać było kwiatami i zielenią ubrane schody. Ta wonna droga zaprowadziła ich na pierwsze piętro, lokaj w liberyi galonowanéj, herbownéj, stał u wnijścia. Wszystko zapowiadało dom na wielkiéj stopie, lub przynajmniéj chcący za bardzo pański i wytworny uchodzić. Ale zarazem czuć było we wszystkiém co otaczało jakąś kruchość, coś przybranego, nie swojego... W pokojach, które przechodzili, pełno było pozostałości wielkiego dawnego przepychu, resztek różnorodnych wspaniałych, drogich, pomięszanych ze sprzętami nader pospolitemi. W całém przybraniu apartamentu harmonii żadnéj, nieładu ukrytego wiele. Pomimo to mieszkanie, jak pani, miało jakiś wdzięk pociągający, jakiś urok swobody, coś nęcącego jak nierozwikłana tajemnica. A czegóż w niem nie było! Bronzy, alabastry, mozaiki, obrazy, posągi, antyki, gobeliny, porozrzucane kosztowne księgi, poplamione, powiędłe bukiety, miniatury, sylwetki. Fantazya nieubłagana téj kobiety w chwili gorączkowych zachceń zgromadziła te cacka i skarby, aby jutro rzucić je w pył i obojętnie zapomniéć.
Ten chaos pamiątek nie poszanowanych, to cmentarzysko żywota namiętnego przedstawiało się obcemu na pierwszy rzut oka, dosyć wesołém i ciekawém. Jakiś instynkt mimowolny umiał to wszystko nie myśląc ustawić tak, by oryginalnością pociągało. Znać było charakter kobiety nie myślącéj o jutrze płynącéj z wodą na losy, w najmniejszych drobnostkach... wczorajsze jéj szczęścia, już dziś pył pod kanapą zasypał. Nieocenione skarby, okryte pocałunkami niedawno, walały się po kątach, jak opuszczeni kochankowie. Kwiaty exotyczne, okupione może uśmiechem i łzami, więdły niepodlewane, kosztowny szal turecki zwinięty w kłąb, wypełniał jakiś niewygodny róg kanapy. Książki w oprawach drogich widać było porozpłaszczane na krzesłach. Loże Rafaela służyły do podwyższenia zbyt nizkiego siedzenia przy fortepianie. Pamiątka kilkomiesięcznych gorączek, arfa, na któréj się grać uczyła pani, z porwanemi strunami osmutniała spoczywała w kącie na pokucie, choć niedawno kilkaset dukatami opłacono jéj sprowadzenie z Paryża, a z niecierpliwości dobywając, pakę kazano porąbać w kawały.
Tak wszystko...
Na chwilę przed przybyciem gości, zaprzątniono się w pokojach, aby je nieco do porządku przyprowadzić, ale ten ład był pośpieszny i powierzchowny, z po za niego przeglądało długie zaniedbanie.
Świeże kwiaty źle zasłaniały powiędłe, a wonne kadzidło mięszało się do jakichś dziwnych wyziewów pyłu razem i wilgoci. Zbytek prawie królewski w jednéj ścianie, sprzeczał się z niezrozumiałemi kłamstwy, użytemi do osłonięcia nagości drugiéj.
Gdy weszli, nie było jeszcze nikogo w pokojach, choć się godzina obiadowa zbliżała, kilku lokajów przesuwało się niespokojnie i pośpiesznie, jak gdyby nie wszystko jeszcze było gotowém.
Przewidująca gospodyni, dopiero na pół godziny przedtem wychodząc się ubierać, przypominała sobie mnóstwo nieodzownych rzeczy, których do obiadu brakło. Chciała ona obiad uczynić wytwornym, ale lubiąc we wszystkiem przepych i epikureizm, najmniéj była zdolną wygospodarować je sama. Musiał to ktoś za nią robić. Wczorajszy w loży widziany młodzieniec p. Hornim, wysłany na miasto, miał jeszcze dostarczyć niektórych łakoci i przyborów, które dla zwyczaju i tonu, dla pokazania gościom dostatku, mieć było nieodzownie potrzeba.
W saloniku do którego weszli, cisza była, ale sprzęty zdawały się hałasować, tak jakoś w niezgodzie były z sobą. Drżący, przejęty Orbeka usiadł pod wrażeniem jakie zawsze czyni na mężczyźnie gniazdko kobiety, która go za serce pochwyciła mimowolnie; czytał on w tém co ją otaczało historyą życia, oczy i myśl trafiały na przykre wyznania, a namiętność usiłowała je sofistycznie wytłómaczyć, na piękno i dobro, a jednak serce mu się ściskało. Sławski, który raz pierwszy był w mieszkaniu ex-podczaszynéj, znajdował w niém wymowne potwierdzenie swoich domysłów. Szyderskie pół-uśmieszku błąkało się po jego twarzy.
Zaszeleściała suknia, dwaj goście się porwali zwracając ku drzwiom, ale wchodząca strojna i piękna pani, nie była gospodynią domu. Była to ta sławna Lullier, trochę trzpiot, wielce zręczna, a nadzwyczaj miła istota, która w ówczesném towarzystwie tak przeważne i od wszystkich uznane umiała sobie wyrobić stanowisko.
Lullier służyła dobrze swym rywalkom, nawet nieraz tak rozległe miała stosunki, taką łagodność i wyrozumiałość, taki dar przymilenia, że ją wszyscy lubili, a nieraz w bardzo trudnych i ważnych interesach, ona służyła za pośrednika.
To też Lullier bywała przyjmowaną i dobrze widzianą wszędzie. Znajdowano ją w najwyższych sferach i w najskromniejszych towarzystwach, wysługiwała sobie biedaczka spokój, bezkarność, pobłażanie. Co w duszy jéj mieszkało, na co jéj to wszystko było potrzeba okupywać tak drogo, któż zgadnie? Była wesoła zawsze tak, iż posądzać się ją godziło, że w duszy musiała miéć tą maską zimną pokryty smutek wiekuisty. A spełniała swe obowiązki gorliwie, serdecznie, była na posługi wszystkich pań, nawet gdy co u swych mężów wyrobić chciały, posłem, pośrednicą, listonoszem, korespondentem, donosicielem, jednała kredyt, pożyczała pieniędzy, wypowiadała miłość odprawionym kochankom, przychodziła z oznajmieniem zdrady do pań, które opuszczano.
Lullier była jeszcze piękną, ale tę piękność winna była sztuce już po części i niezachwianemu spokojowi, z jakim wiodła resztę życia. Śmiała się wprawdzie, ożywiała, oburzała, twarzyczka jéj marszczyła się delikatnie czasem, zarumieniała lekko, bladła, ale te wzruszenia nigdy nie dochodziły do głębi. Grała spokojnie, ziewając i nudząc się komedyą życia, obojętną, oklepaną, któréj wszystkie sceny dawno umiała na pamięć.
Aleśmy za długo zatrzymali się w progu z piękną panią, po któréj w ślad nadbiegł Hornim, adjutant służbowy gospodyni domu. Koszyki jakieś i pudełka oddawszy w przedpokoju, zjawił się, jakby dopiero po raz pierwszy przybywał, chociaż od dziesiątéj z rana pełnił swe obowiązki.
W saloniku ożywiło się nieco, a po dziesięciu minutach oczekiwania, nadbiegła wreszcie zdyszana, zapinając na sobie rękawki koronkowe, piękna Mira, z przeprosinami do gości.
Była wystrojoną do twarzy, ufryzowaną cudownie i tak młodą, że Lullier aż krzyknęła zdziwiona, witając ją na progu. Wyglądała na piętnastoletnią dzieweczkę. Róża u boku i róża we włosach nie były świeższe nad nią. Oczki się jéj świeciły niecierpliwością, zniecierpliwieniem, żądzami, marzeniami.
— A! przepraszam, stokrotnie przepraszam, moich najmilszych gości, zawołała, po przywitaniach rzucając się na kanapę zmęczona — ale co to jest być gospodynią domu, kiedy do tego Pan Bóg nie stworzył.
Duszno było w saloniku, otworzyła okno, do czego Hornim dopomógł i nic nie mówiąc, długiém wejrzeniem zbadała Orbekę, jak żeglarz, który zapuszcza sondę, nurtując morze, czy się na niém okręt utrzyma.
— Z góry moich gości przepraszam za obiad — dodała — nie gardzę ja dobrym obiadem, ale niestety! sama go nawet zadysponować nie potrafię. Nie mam tego talentu gospodyni, którym się inne panie odznaczają. Do gotowego siadam z przyjemnością, ale... gdyby nie łaskawy kuzyn.
Wskazała na Hornima, któremu zdaje się, że nadała nazwisko to, aby wytłómaczyć jego stanowisko w domu.
Młody człowiek zarumienił się, zmięszał trochę, gdy we drzwiach kamerdyner z serwetą oznajmił, że obiad był na stole.
Chwilkę stała zakłopotana pani domu, myśląc, jak tą procesyą ceremonialną do jadalni rozporządzić, nie życzyła sobie odstąpić Orbeki pani Lullier, a jéj trzeba było dać jako kobiecie pierwszeństwo, które wolałaby była przyznać milionowemu niewolnikowi swemu.
Wykręciła się z tego bardzo zręcznie.
— Panie Sławski, jako lepiéj znajomy, podaj pan rękę Luli, ja poprowadzę mego ziomka.
Sławski posłuszny, posunął się ku pięknemu posągowi uśmiechniętemu już do niego i z gracyą podającemu rękę, pani Mira porwała Orbekę i pochyliła swą świeżuchną twarzyczkę ku niemu, szepcząc na ucho, oblewając gorącym wonnym swym oddechem. Czuł ją przy sobie i drżał biedny człowiek, z ust słowo mu się dobyć nie mogło, tak był upojony.
Za dwoma parami, z głową spuszczoną, powlókł się świeżo kreowany kuzynem, Hornim.
Salka jadalna była krągła, biało ze złotem przyozdobiona, stół błyszczał kryształami, bukietami, gdzie niegdzie kosztowny okruch starego serwisu srebrnego się okazywał. Ale każda sztuka od innéj zdawała się oderwana całości.
Około Lullier siadł z jednéj strony Sławski, z drugiéj Orbeka, daléj naturalnie Mira, przy niéj na podoręczu Hornim.
Obiad, pomimo zapowiedzi gospodyni, był wytworny, nie gotował go wprawdzie Tremo, ale pierwszy jego uczeń na ten dzień uproszony.
Umiejętna też ręka wybrała wina z najlepszych piwnic stolicy, w któréj najdoskonaléj zaopatrzone w świecie znajdowały się lochy. Orbeka, który był przywykł do swego życia anachorety, do szklanki wody, a czasem kieliszka lekkiego wina, uląkł się natarczywości, z jaką mu nalewać zaczęto i zmuszać do picia.
Szczególniéj troskliwą o to była piękna gosposia, która wiedziała może, że wino śmiałym czyni, że rozwiązuje usta, że żywiéj każe bić sercu — i że po rozbudzeniu, człowiek zachowuje pamięć snów swoich. Niepodobna się było bez niegrzeczności oprzéć naleganiom. Hornim wstawał z flaszką, nieodchodził od krzesła, a śliczna rączka Miry, sama też z wdziękiem Heby nalewała nektar.
A! ta rączka!
Jaki wdzięk i urok, jakoby tajemniczą siłę niewysłowioną ma ręka kobieca! Najpiękniejsza, najmilsza z nich, jeźli nie ma pięknéj ręki, jest istotą niedokończoną. Ręka mówi, ręka dopełnia wizerunku charakteru, ręka jest tajemniczém godłem, które skupia w sobie cały wizerunek istoty.
To też piękna prawdziwie ręka, ręka rozumna — bo są ręce rozumne, ręka czuła — bo są czułe, ręka posągowa, idealna, bywa tylko udziałem bardzo niewielu.
Ręka, to genealogia kobiety, świadectwo jéj przeszłości, przepowiednia przyszłych losów. W niéj od miękkiéj epidermy co ją pokrywa, od barwy co ją krasi, od różowego pazurka do najdrobniejszego szczegółu, wszystko ma dla badacza niezmierne znaczenie. Jest-to hieroglyf, w którym przestawienie jednéj drobnéj kreski, zmienia wyraz całości. Zdaje się, że dosyć pięknéj rączki, aby najbrzydsza kobieta wydała się zachwycającą, gdy bez niéj — anioł piękności, zda się brzydkim.
Dlaczego Bóg w tych pięciu paluszkach do różowéj przyczepionych dłoni pomieścił tyle? to jego tajemnicą.
Ze stanu barbarzyństwa powoli wychodząc człowiek, gdy od pracy mechanicznéj do coraz uszlachetniającéj go bardziéj postępuje, — traci powoli rękę pierwotną nieledwie podobną do rozszczepionéj łapy zwierzęcia, do kosmatéj pięści goryla i wyrabia rękę inteligentną, rękę czułą, zręczną, silną razem i piękną. Tylko plemiona dawno wykształcone, mogą mieć te ręce, które podobało się nazwać arystokratycznemi, a które są rękami nerwów i rozumu, bo ręka nie przychodzi od razu, na nią jak na typ twarzy pracują plemiona i pokolenia.
Dziwna rzecz, że w człowieku naprzód się wyszlachetnia oblicze, naprzód wypiękniają rysy twarzy, a na ostatku ręka.
Są całe narody, jak niemiecki, których rysy fizyognomij już są cywilizowane, a ręka jeszcze rzemieślniczą i ziemską.
O ręce ludzkiéj, księgi by pisać można; nie dziwujemy się wcale chiromancyi, bo chirognozyą mamy za naukę posiłkującą fizyognomice, bez któréj ona pełną być nie może. To pewne, że kto ręki człowieka bacznie nie obejrzał, ten go jeszcze nie zna. Jeden wszetecznie brzydki palec, odstręcza i przestrzega, będzie tam wszystko piękne, a coś ułomnego w charakterze, gdzie ręka jeszcze kaleka. Kto się nad tém kiedykolwiek zastanowił, nie posadzi nas o przesadę.
Rękę wykształconego człowieka, Bóg dał jako przestrogę dla ludzi, aby go po niéj poznali, jestli całym takim, jakim się wydaje.
Mira miała ręce przecudne, pociągające, białe, drobne bardzo pozakańczanemi, z dłońmi jakby tenną pomalowanemi na czerwono, ale wpatrzywszy się w nie, rączki te przestraszały. Były suche, zimne, elastyczne, a bez czucia. Właścicielka, mimo starannego utrzymania ich, nie mogła się powściągnąć w chwilach niecierpliwości, od pogryzienia i poodzierania ich nieco. Baczniejszemu mogło by to było coś powiedzieć o charakterze, ale Orbeka widział tylko sympatyczny krój tych rącząt ruchawych, świeżych, pulchniutkich, a z ręcznych jak łapki wiewiórki.
Niewiadomo jakich środków tego dnia użyła Mira, aby się stać jak mówił — irresistible, to pewna, że była zachwycającą, i że po niéj nieznać było najmniejszego starania, wysiłku, pracy około podobania się, była cudownie naturalną, dziecinnie naiwną.
Potrafiła też rozpoić winem i wejrzeniem Orbekę nowa Circe, i zrobić z niego posłuszną sobie istotę. Mówił, uśmiechał się, czuł, jakby rozmarzał po długiém zziębnięciu.
Mira trochę niegrzecznie zapomniała o wszystkich nawet o kuzynie Hornimie, cała się oddając przybyszowi, na którego doprawdy tak wielkich zachodów nie potrzebowała. Biedny człowiek, był już podbity, związany i przygotowany na niechybną zgubę.
Pani Lullier, która mimo uwagi gospodyni uczynionéj przed obiadem, bardzo zdaleka tylko znała Sławskiego, i nie czuła najmniejszéj ochoty zbytecznie się doń zbliżać, widząc się wreszcie osamotnioną, bo Orbeka nie przemówił do niéj nawet, zawiązała rozmowę z sąsiadem. Hornim się bawił butelką, niemiał z kim.
Z razu pani Lullier trochę lekko traktowała Sławskiego, sądząc, że ma do czynienia z jedną z tych istot podrzędnych bez inteligencyi, z którą rozmowy, do jakich ona przywykła, poprowadzić nie będzie można, ale po kilku słowach, postrzegła, że się omyliła. Lullier była istotą zużytą i chłodną, ale jeszcze dowcip i rozum czynił na niéj niejakie wrażenie.
Zwróciła się więc z przyjemnością do Sławskiego, widząc, że ją zrozumié.
W kilku słowach, poufalsza rozmowa pół cicha się zawiązała.
— Cóż pan mówisz, o téj parze tak zajętéj sobą? spytała go po chwili. Powiedz mi pan, bo ja się nic od niéj dowiedziéć niemogłam, dawno się oni znają?
— Ten pan, zdaje mi się, drugi czy trzeci raz w życiu ją widzi, odparł Sławski, ale są fatalności i sympatye.
— A! rozśmiała się Lullier, wierzysz pan w te baśni stare? O! mój panie, te czasy, gdy kobieta w tłumie, nieznając mężczyzny, niewiedząc kto on jest, mogła się nagle w nim rozkochać — bezpowrotnie minęły. Tak mi się zdaje. I wy się nie kochacie i my się nie umiemy kochać. Nowość ma urok chwilowy, jak dzieci szukamy zabawki, a gdy rozbiwszy , w środku znajdziemy kłaki lub otręby, rzucamy.
— Ale czyż zawsze tylko te rzeczy się w zabawkach znajdują? spytał Sławski.
— Prawie zawsze, odpowiedziała Lullier. Ale, powiedz-że mi pan, dodała bardzo po cichu, nieprawdaż iż jest niezmiernie bogaty?
Sławski się uśmiechnął prawie szydersko.
— Jeżeli pani tylko odgadujesz, rzekł, to masz prorocze wejrzenie, przed kilku tygodniami zaledwie odziedziczył on spadek ogromny.
— A! zawołała Lullier — i spojrzała z ukosa na Orbekę, jakby sama siebie probując, czyby dlań czułą być potrafiła.
Odmalowaliśmy nieco już bohatera naszego, był to człowiek nie młody, nigdy nie można go było nazwać pięknym; miał jednak w fizyognomii coś smutnego, miłego i co zowią sympatyczném. Mówiła z niéj wielka rezygnacya i łagodność. Zresztą, twarz miał jedną z tych, co nie są zbyt świeże w młodości, ani zbyt się zasępiają i grzybieją na starość. Kobiecie nie mógł się podobać od razu, ale można się doń było silnie i na wieki — mając serce przywiązać. Orbeka był do zbytku uczuciową istotą, choć się z téj choroby całe życie rozumem wyleczyć starał.
Tak przeszedł obiad, którego gastronomiczną wartość, jedna tylko chłodna Lullier smakoszka i znawczyni, ocenić była w stanie.
Inni goście nadto byli zaprzątnieni. Hornim zjadał się zazdrością, choć go czasem dolatywał uśmiech Miry, na złagodzenie jego bólów wysłany; Sławski bawił się dowcipną sąsiadką więcéj niż półmiskami, a o reszcie mówić nie potrzebujemy.
Kieliszki zręcznie mieniane jedne ustępowały przed drugiemi, wina się mięszały, naostatek przyszły Tokaje, deser i ruszono się od stołu w tym stanie rozbudzenia, wesela, błogości, który sprawia zawsze dobry obiad w towarzystwie przyjemném.
Lullier podała rękę Sławskiemu, ścisnąwszy z uśmiechem dziwnym dłoń przyjaciółki, uśmiech ten był tak wymowny, że się Mira zarumieniła — gospodynią ujął sam już Orbeka. Hornim znowu stanowił aryergardę samotną i smutną. Na pociechę był dobrze podchmielony i jako kuzyn domu (świeżo kreowany) po drodze sobie nucić pozwolił.
Do salonu przyniesiono czarną kawę w tureckich prawdziwych kubeczkach, na filigranowych podstawkach.
Hornim nie miał nic lepszego do zrobienia, jak wyjść na balkon i pochylić się smętny na jego poręczy, rozmyślając o znikomości miłostek kobiecych. Lullier sądziła, że będzie grzeczną gdy odciągnie Sławskiego, w kątku salonu pozostał Orbeka i Mira, zasłonięci na pół kilku zielonemi wazonami. Cichym szeptem płynęła rozmowa, obojgu jakoś było dobrze a tyle sobie mieli nieskończenie ciekawych do powiedzenia rzeczy.
W tém, wśród téj ciszy błogiéj, od przedpokoju zaleciał szum i hałas niezrozumiały. Gruby jakiś tubalny, ochrypły nieco głos męzki, zdawał się sprzeczać ze sługami i zbliżać zwolna ku salonowi. Słychać już było ciężkie po posadzce stąpanie, straszne jak chód posągu Komandora w Don Żuanie.
Mira zawsze nadzwyczaj draźliwa zaledwie to doszło jéj ucha, pobladła, oczy jéj zaiskrzyły się, zerwała się z siedzenia i pobiegła ku drzwiom, jakby usiłując zapobiedz, jakiemuś niemiłemu a nie w porę zjawisku.
Ale zaledwie kilka ubiegła kroków, głos ten doszedł już wyraźniejszy do salonu.
Widocznie gospodyni usiłowała pozbyć się jakiegoś natrętnego przybysza, który się wpierał gwałtownie.
— Ale dlaczegoż nie mam wejść, Mirciu kochanie, amour cheri! wołał za drzwiami ów nieznany gość.
A po chwili.
— No, to co? — to co? gdybym i był nieco podchmielony, ależ je suis de bonne societé, głupstwa i nieprzyzwoitości nie zrobię.
— Ale puszczaj-że! co to jest! J’ai donc mes entrées i nie darmo! Salonu mi zabronić nie możesz, kiedy..
Tu mowa jakby przyłożeniem dłoni do ust zatamowaną została, a po chwili nazad gospodyni wbiegła do salonu, przestraszona, pąsowa, i padła przy Orbece na krzesło.
— A — co za nieznośna awantura... rzekła z pośpiechem, człowiek... którego cierpiéć nie mogę... natręt... i zawsze podchmielony... i taki grubianin... a! przepraszam pana... Ale gdzież Hornim?
Nim jednak Hornima z balkonu przywołać się udało i tych wyrazów dokończyć, na progu ukazała się postać cale oryginalna.
Był to mężczyzna nie młody, w peruce, na któréj niezgrabnie włożony chwiał mu się kapelusz trójgraniasty; ubrany po francuzku, przy szpadzie, z żabotami koronkowemi, z palcami błyszczącemi od pierścieni, z twarzą czerwoną, obrzękłą, widocznie opiłą, usty obwisłemi, oczyma załzawionemi, prawdziwy typ starego birbanta. Chociaż się opierał na trzcinie z gałką złotą, chwiał się na nogach. Oczkami szydersko przymrużonemi, powiódł po zgromadzeniu.
Bonsoir la compagnie! rzekł grubym głosem. A cóż to za jeden? spytał, wskazując laską Orbekę. Ale laskę podniosłszy, musiał się pochwycić za uszak.
A diable! wino kapitalne i do głowy szturmujące nie żartem u tego naszego amfitryona. Pardon! wracam z obiadu. A je viens cuver mon vin, chez la bonne petite Mira.
To mówiąc, doszedł jakoś do krzesła, i padł na nie całym ciężarem, aż się meble zatrzęsły.
Nie trudno się było domyśléć, że człowiek, który w takim stanie, tak śmiało wchodził do kobiety, musiał do tego mieć jakieś prawa.
Czuła też Mira jak ją zabijało to zjawienie się opiłego dygnitarza. Ale — był to jeden z jéj adoratorów, którego niegdyś dobrze pono podskubała, który jeszcze niekiedy dawał sobie po piórku złotém wyrywać. Cóż tu było z nim począć?
Z nadzwyczajną bezczelnością pochyliła się Mira do ucha Orbeki.
— A! przepraszam pana, to szambelanic, krewny mój, smutny człowiek, z tą familią! o mój Boże! on abuse de notre faiblesse, nie miałam nigdy odwagi dać mu odprawy. Jest-to człowiek, którego nienawidzę. Proszę pana, w takim stanie przyjść do kobiety!
Orbeka już oślepiony, ubolewał tylko nad losem Miry, ale nie wczytywał się w głąb téj katastrofy.
Tymczasem Hornim wywabiony z balkonu, wszedł i może nie bez pewnego uczucia nasyconéj zemsty, ujrzał szambelanica, którego traf sprowadził, dla rozczarowania czarowanego tak usilnie Orbeki.
Przybyły postrzegł go.
— A ty! tu także? prawda! ty tu teraz na służbie! Gdzież la petite? kto tam z nią? c’est du nouveau?
Ruszył głową.
— Mirciu, odezwał się, przecież kiedy stary przyjaciel przychodzi, przez pamięć, jeźli nie jego serca, to jego wypróżnionéj kieszeni, godzi mu się uśmiechnąć. Ou est-elle? za wazonami. Znam ten kątek, ale mnie tam bywało ciasno.
Lullier zrazu trochę także rozśmieszona tą awanturą, ulitowała się nad przyjaciółką.
Gruby gość spojrzał na nią, pogroziła mu na nosie.
— A! pani tu! przepraszam, nie postrzegłem. Macnął się po głowie. Wszakże wszedłem w kapeluszu, ale tu, to wszystko mi wolno. Mira est une bonne petite.
— Ale cichoż na Boga! tupiąc nogą, odezwała się Lullier, szanuj że...
— No, ba! co mam szanować? hę? ciebie? farceuse? czy ją? czy tych co tu bywają? pardon!
— Szambelanicu, krzyknęła Lullier, je vous ferai mettre à la porte.
— No! sprobujcie, na to potrzeba czterech ludzi, a tylu ich nie macie, chybabyście pożyczyli zkąd?
— Cóż ci się stało? spytała Lullier, czyś oszalał?
— Ale nie, byłem na obiedzie u N. Ha? czy to tylko był obiad? a! nie, to było śniadanie, tak, i piliśmy... popiliśmy się. Wychodząc ztamtąd... Któż mnie tu przywiózł? A! przyjaciel... pomyślałem sobie, dokąd iść do domu, nieuchodzi. Syn mógł mi wyprawić tę sztukę co Cham Noemu, byłbym przymuszony go przeklinać, a to nieprzyzwoicie. Myślę sobie, a dokąd-że? jeźli nie do małéj téj Mirci, którą kocham. A! słowo honoru, dziś odmłodzoną czuję miłość moją...
Lullier targnęła go za rękaw, i podarła koronki.
Popatrzył na rozszarpnięty mankiet.
— Nie racya, żebyś mi psuła brabanty moje, które drogo kosztują. Lulu, dajże mi choć rączki, gdy Mira zajęta, no! daj! niewiesz jak po winie smakują paluszki kobiece, no! daj! nie ukąszę!
Lullier, śmiejąc się, podała mu rękę, a stary przypił się do niéj i westchnął, potem głowa zwolna pochyliła się na piersi, ręce na poręczce, i, osuwając się w fotel, z uśmiechem na ustach — usnął.
Hornim spoglądał na to obojętnie, Sławski ze wzgardą, któréj wcale nie myślał ukrywać, Lullier z jakiémś politowaniem szyderskiém. Biedna gospodyni płakała, a te łzy z oczek przed chwilą błyszczących zalotnością i weselem, rozbroiły Orbekę, który całego znaczenia wypadku, w prostocie ducha, nie pojął nawet.
Widząc zakłopotanie ogólne, Sławski wziął za kapelusz i skinął na przyjaciela, najwłaściwszą zdawało mu się rzeczą, wynieść się co prędzéj i uniknąć nowéj historyi przy obudzeniu.
Ale to wyjście śpieszne i z takiego powodu mięszało wszystkie szyki Miry. Mira miała już cały plan ułożony wcześnie, po obiedzie zamówione były konie na przejażdżkę do Wilanowa, na jutro także jakaś partyjka miała się dopiero niby sama nastręczyć w Wilanowie... i tak daléj.
W tem nagłe przybycie pijanego adonisa, kalało jéj dom, zrażało człowieka, dla którego w całym blasku i uroku wystąpić chciała, wstrząsało zamkiem na lodzie.
Ale cóż było począć? wstrzymać nie zdawało się bezpieczném, uciekać saméj z domu, niezbyt przyzwoitém.
— Moja ty droga, szepnęła jéj Lullier, zbliżając się do zapłakanéj — mam ci coś zaproponować: zostawmy tu tego gbura, chodź, jedź ze mną, ja się umówiłam z sędzią S., że się spotkamy tam wieczorem. Nieśmiem proponować tym panom, dodała Lullier, ale gdyby byli grzeczni, toby nam towarzyszyli, bo biedny Hornim zostanie na straży Cyklopa, aby zbudzony, nie potłukł tu wszystkiego.
Sławski spojrzał na Orbekę, ten był smutny, nie żeby go to zraziło, bo namiętność jest największym z sofistów, ale bolał nad przykrością jakiéj doznała Mira, a gotów był dla pocieszenia jéj, nie do Wilanowa, ale do Ameryki z nią płynąć.
— Jeźli pan Orbeka chce jechać, ja nie stoję na zawadzie, ale mnie panie darują, bo jam człowiek pracy, godzin niewolniczych, i właśnie muszę...
Orbeka spojrzał na niego, ale Sławski był niewzruszony, ujął przyjaciela za rękę z uśmiechem, i rzekł po cichu.
— Ciebie już pono nie wyratuję, rzekł — no a przyznam ci się, że mnie to nudzi. Czym ja ci na co potrzebny?
Orbeka szepnął.
— Ale miłym byś mi był bardzo.
Ciszéj jeszcze spytał Sławski.
— Czyś ty tam potrzebny, na co? jeszczebyś mógł i miał powód się wycofać. Walenty mój...
— Ale pan nam nie bałamuć pana Orbeki, szepnęła błagająco Mira, która złe wrażenie chwil ostatnich, koniecznie naprawić chciała przejażdżką, proszę pana.
— O! nie! nie, rzekł Sławski wesoło, mówię o interesie. Wiem, że Orbeka powinien był dla nader ważnych interesów jechać do Lwowa.
— Ale jakież interesa są ważniejsze nad prośbę pięknéj kobiety? spytała Lullier.
Sławski się skłonił.
Po cichu wyszli z salonu, w którym nad sapiącym szambelanicem, stał rozmyślając Hornim, jaką mu sztukę wypłatać i zeszli po schodach. Sławski znowu prowadził Lullier, która patrząc na Lacedemończyka, uśmiechała się, a Mira łzy swe i żale, wylewała na łono nowego przyjaciela.
Orbeka był już tak ślepy, że oprócz tych łez, prócz tego żalu i strapienia nic nie widział, nie słyszał nic, i gotów był na największe ofiary, aby otrzéć te zapłakane oczęta.





ROZDZIAŁ VII.

Historya to stara jak świat, smutna jak grób... Przypomnijcie sobie Kleopatrę, którą niewolnicy zawiniętą przynoszą temu, którego czarować postanowiła; Dalilę i Samsona, Omfalę i Herkulesa, i tysiąc innych powieści klassycznych i nie klassycznych, w których kobieta uprzedzonego zawczasu o jéj płochości mężczyznę, u nóg swych zwyciężonego kładnie. Cóż gdy mężczyzna nie jest ani Samsonem, ani Herkulesem, ani Cezarem? Nic bowiem słabszego nad mężczyznę, któremu się uśmiechnie to szczęście co się zowie miłością, a najczęściéj... Widzieliście pewnie w lasach południowych krajów, na murach i gruzowiskach miłosne bluszcze, opasujące pnie, okrywające rumowiska? Jakże czule obwijają się one na piersi swych ulubieńców! niestety! drzewa schną w tych objęciach i mury się kruszą.
A na górze... bluszcz się zieleni, jak ślicznie powiedział Fredro.
Choć stare to dzieje tych bluszczów i tych — z przeproszeniem — pni — nie mniéj są one psychologicznie ciekawe. Każda z takich historyjek ma swe strony nowe, coś czem się od innych odznacza, co oddaje do historyi powszedniéj... miłości. Zda się też nam, że i w téj którą opowiadamy, znajdą się dosyć ciekawe ustępy — choć może nie tak szczęśliwie, jakbyśmy pragnęli odwzorowane.
Przejażdżka do Wilanowa, choć Mira z powodu szambelanica była podraźniona i w duszy gniewna, odniosła przewidziany skutek. Rozdraźnienie czyniło ją żywszą, śmielszą, dziwaczniejszą, a fantazya i odwaga nigdy pięknéj kobiecie szkody nie czynią.
Z tego wypadku wzięła assumpt, mówiąc po staroświecku, do wyrzekania na Warszawę, stolicę, jéj społeczność, ludzi, a wstręt jaki do nich okazywała, cały się obrócił na korzyść Orbeki. On był wieśniakiem.
Lullier raz tylko przerwała jéj, po cichu szepcząc:
— Ale moje życie, przecież gdyby ci się kazano na wsi zakopać, biorąc cię za słowo?...
Mira udała że nie słyszy.
Późnym wieczorem, koło Mokotowa odprawiwszy konie, powrócili pieszo, powoli, do Warszawy. Orbeka odprowadził je do drzwi mieszkania. Tu już rozstać się mieli, Lullier szła przodem na schody, gdy gospodyni zwróciła się do Orbeki.
— Kiedyż się zobaczemy? spytała — wszakże pan czuć musisz — jak ja — że się widziéć i widywać musiemy. Więc kiedy? gdzie?
Było to tak niezręczne, ale czyż pochlebnéj niezręczności miłość własna nie wytłómaczy zawsze?
— Ja muszę jechać do Lwowa, rzekł nieśmiało Walenty.
— Najprzód, cóż za mus? są ludzie stworzeni do interesów, niech oni za nas je robią; powtóre, gdyby już była konieczność, toż pan powrócisz? kiedy? prędko?
— Ale, niewiem doprawdy.
— Wiesz co, zostań pan.
— Niewiem, wahając się, dodał Orbeka.
— Lullier mi ucieka, a! takbym rada pomówić z panem. Przypadłeś mi do serca, a! wstydzę się, że to mówię, ale... o! niebierz-że pan tego za złe. Jutro, wieczorem, będę w ogrodzie Mniszchowskim, przyjdź pan, wszak jutro odjechać nie możesz.
Tak się rozstali, ale Orbeka był już niewolnikiem.
Prosty, zimny rozsądek, pokazywał mu tę kobietę jaką ona była, malował ją, dom, otoczenie, towarzystwo, Lullier. Hornim ów, ten szambelanic, cały ton, mowa, natarczywość... ślepym potrzeba było być, aby się nie domyśléć przeszłości, któréj część zachodziła na teraźniejszość, a jednak... jednak, Orbeka słaby, wszystko sobie potrafił na dobre wytłómaczyć.
Sławski nazajutrz nie przyszedł do niego, tak był pewien, że się tam ze swą zimną rozwagą i radami na nic nie przyda. Dotknęło to Orbekę, ale poszedł wieczorem do ogrodu, i do późnéj nocy pozostał na rozmowie z Mirą, która tak prowadziła rzeczy, że się coraz poufaléj, z nadzwyczajną zręcznością zbliżała do niego.
Była ona już tak pewną siebie i zwycięztwa, że z rana tego dnia, nie wiedziéć pod jakim pozorem, wypowiedziała dom Hornimowi, biednemu chłopcu, który jéj służył jak piesek, i do koszuli się zrujnował dla niéj. Jakkolwiek nazwała go kuzynem, czuła, że przytomność tego młodego krewnego, będzie jéj przeszkadzać, draźnić, onieśmielać i odpychać Orbekę.
Przy rozstaniu z Hornimem, było wszystko, co towarzyszy tego rodzaju rozłamom: łzy, wymówki, gniewy, zgody, zaręczenia o przywiązaniu niezłomnym, wyznania, prośby. Hornim który sądził że był kochanym, wyszedł z téj próby przybity, znękany, zniechęcony na całe życie i tegoż dnia z Warszawy, dłużéj w niéj żyć nie mogąc, wyjechał.
Plac był do nowéj budowy oczyszczony, zręczna pani urządziła się nawet tak, aby jak najmniéj mieć gości, chciała się cała oddać wielkiemu interesowi — był to bowiem dla niéj tylko interes, nic więcéj.
Serce w tém udziału nie miało najmniejszego, poruszyłoby się było może, gdyby spotkało trudności[1] do zwalczenia, ale jéj szło aż do zbytku łatwo; jeźli jakie uczucie obudziło się w niéj dla Orbeki, to chyba politowanie.
Owego wieczora z ogrodu kazała mu się odprowadzić do domu. U schodów chciał ją pożegnać, ale szli razem, podawał jéj rękę, rozmowa była niezmiernie ożywiona. W progu taż sama historya, w salonie prosiła go odpocząć; potém poczuła się głodną, kazała dać kolacyjkę, zapraszając na nią gościa. Wino grało znowu w niéj pewną, choć podrzędną rolę. A potem jakoś tak się wiązały, płynęły, wytryskały jedne z drugich opowiadania, że siedząc przy sobie, sami jedni, we dwoje, zapomnieli się, do północy. Z balkonu widać było księżyc i drzewa, noc była wiosenna, cudowna.
Chwile się takie nie zapominają nigdy. Orbeka wyszedł rozmarzony, podbity, osłabły, tak, że już o Lwowie ani pomyślał, postanowił posłać plenipotenta, a sam zamieszkać w domu swoim na Podwalu.
Czwartego, czy piątego dnia, Mira już poszła z panem Walentym, ot tak, przez ciekawość tylko, zobaczyć, jak też ten dom jego wygląda, i znalazła go starym, ulicę nie miłą, a tu się właśnie nastręczała zręczność jedyna. Po panu S. sprzedawano pałac na Krakowskiém-Przedmieściu za parę kroć sto tysięcy, za bezcen.
— Gdybyś pan go kupił, jabym u pana zaraz najęła pierwsze piętro. A! wystaw pan sobie, jakby miło mi było, pan mógłbyś zamieszkać na dole, miałabym was ciągle blizko, a ja taka jestem biedna, niedołężna, że się bez czyjejś opieki nigdy obejść nie umiem.
Orbeka zmilczał, ale w tydzień dom na Podwalu sprzedany był za bezcen, a pałac kupiony dosyć drogo — plasnęła w rączki dowiadując się o tém piękna pani, chciała się zaraz wprowadzać, ale nowy dziedzic prosił o folgę. Kamsetzer odnawiał i przyozdabiał dla niéj pierwsze piętro, posłano po marmurowe kominki do Włoch, po obicia do Paryża, po meble do Wiednia.
Orbeka zrazu się wstydził swéj słabości, ale wstyd tego rodzaju nie trwa długo, człowiek się oswaja z położeniem, tłómaczy przed sobą, kłamie, usprawiedliwia błędami drugich, i.. potém.. już z czoła zetrze ostatki sromu dziewiczego.
Sławski odsunął się od niego, innych znajomych nie miał prawie, lżéj mu było w téj samotności z nią. Mira zaś, nie śpieszyła dlań zawiązywać stosunków, aby nikt z tak łatwego, jak się jéj zdawało człowieka, nie korzystał.
Z nadzwyczajną zręcznością, z instynktem niezmiernym obwijała go sieciami powoli. Skromność wielka i bojaźliwość udana, były jednym ze środków,[2] które użyła. Orbeka nie mógł się ani na krok posunąć nad to, co mu przy pierwszém poznaniu było dozwoloném. Gdy całe miasto miało go za poufałego przyjaciela Miry, on był tylko najpoufalszym jéj sługą. Z natury nieśmiały, szanujący kobietę, nie miał odwagi posunąć się krokiem daléj, ta czysta miłość była dlań najmilszą, a Mira wyrachowywała dobrze, iż łatwą dlań być niepowinna.
Tymczasem starała się ugruntować swą władzę, a niekiedy próbowała trochę kapryśnie, jak też wielką uzyskała.
Z dawnego żywota pozostały jéj, oprócz niewygodnych znajomości takich, jak naprzykład szambelanica, straszniejsze jeszcze długi. Nawet w czasach największéj swéj świetności, Mira się bez nich jakoś obejść nie mogła. Było bo w dobrym tonie mieć naówczas długi. Kupcy wierzyli chętnie. Ale gdy się powiększały summy, a nic nie wpływało, zaczynali być dokuczliwemi. W chwili poznania Orbeki, Mira była w dosyć niemiłém położeniu z tego powodu, upominano się, ścigano ją, musiała drzwi zamykać, ale gdy się rozeszła wiadomość, iż gruby zwierz znowu dał się złapać w sieci, wierzyciele przycichli, nie chcąc przeszkadzać.
Niektórzy jednak wymierzywszy czas, wymiarkowawszy okoliczności, zjawiali się znowu powoli. Mira nie wiedziała już jak się ich pozbyć, a nie chciała jeszcze nic żądać od Orbeki, czekała... Wprawdzie był on usłużnym bardzo, ale nie zbadała jeszcze, jakie wrażenie na nim zrobi odzieranie żywcem ze skóry.
Jednym z wierzycieli najzręczniejszych i najdokuczliwszych, był pan Joli, ex-Francuz, jubiler modny, człek, który i na kredyt dawał brylanty nie najpierwszéj mody, i odkupywał za bezcen klejnoty i pieniędzy pożyczał, i do wielu delikatnych spraw służył za pośrednika.
Joli, który przybył do stolicy jako czeladnik, przed laty czterdziestu, miał lat dobrze sześćdziesiąt, ale jeszcze był przystojny, elegant i wcale żwawy. Otyłość mu nieco zawadzała, ale nader zręcznie ją nosił i krzepko.
Joli był w bardzo poufałych stosunkach z Mirą. Z niewiedziéć jakich rachunków należało mu się kilkaset dukatów, w domu ich nie było dwudziestu, a dochód na trzy lata wprzód był oddawna zjedzony.
Jednego poranku, Joli, którego wielekroć już pod pozorem migreny, przechadzki, snu, gości i t. p. odprawiono ode drzwi, tego razu dosyć się gwałtownie do nich dobijał. Godzina była wczesna, Mira kazała go wpuścić. Leżała zwinięta w kłębek na kanapce, na dwóch różowych łapkach trzymając niemniéj różową buzię. Włosy blond rozpuszczone, dziwnie ją ubierały, była podobną do cherubinka.
Joli stanął zachwycony w progu.
— Pani hrabina jeźli długów nie płaci, to sama winna; jakże można, będąc tak cudnie piękną, nie miéć milionów do wyrzucania?
Pochlebstwo to było zarazem impertynencyą, ale wierzycielom się wiele wybacza, a pochlebstwo jak kadzidło zawsze smakuje, choć nie bardzo dobrane.
— Jaki bo ty jesteś nudny, mój Joli, odpowiedziała Mira, dla mizernych kilkuset dukatów, tak mi pokoju nie dajesz, kiedyś u mnie tysiące zarobił.
— Ale, kochana pani hrabino, rzekł Joli, biorąc krzesło i siadając bez ceremonii — nie tyle tu idzie o zapłatę, co o porozumienie się.
— O jakie?
— Ja chciałem wiedziéć co się z panią dzieje? jakie są widoki? Może gdyby nic nie było, to by się coś przecie znalazło.
— Ale dajże mi pokój, rumieniąc się, odparła ex-podczaszyna. Zdaje mi się, że idę za mąż... i bogato.
— A! za kogo?
Cichutko szepnęła mu, Orbekę.
— Nieznam, rzekł Joli; ale po chwili namysłu i rzucanych pytaniach, okazało się, że znał i wiedział o kim była mowa.
— Jaką byś ty mi mógł wielką oddać przysługę, a może razem i sobie, szepnęła po chwili namysłu Mira. Wiele ci się należy?
Joli dobył pugilaresu i przeczytał 300 i 256 dukatów.
— Słuchaj a zrozumiéj mnie dobrze, zaczęła mówić po cichu z iskrzącemi oczkami. Należy ci się pięćset pięćdziesiąt dukatów.
— I sześć — dodał Joli.
— Ja ci wydam kwit na sześćset pięćdziesiąt.
— A sto trzeba dopożyczyć? przerwał jubiler zimno — ale niemam! słowo honoru, niemam!
— A! nie — śmiejąc się, zawołała Mira. Orbeka kupił pałac po panu S. Pierwsze piętro ja najęłam, on mieszka na dole. Gdybyś waćpan poszedł z rachunkiem, tak trochę obcesowo się napierając, niby omyłką, do niego. Niepotrzebuję mu mówić, że potrzeba i mnie tam różowo nie czarno odmalować, i... zarazem wyprobować, jaki to człowiek do interesów. S’il lache son argent facilement; ou...
— O! o! rozumiem i podejmuję się, rzekł jubiler; jutro rano dam pani odpowiedź.
Mira chciała go opatrzéć w instrukcye obszerniejsze, ale obraził się tém prawie pan Joli, i zapewnił, że sobie da rady, a w żadnym razie, szkody nie zrobi.
To rzekłszy, wyszedł.
Można sobie wyobrazić, z jaką niecierpliwością oczekiwała wiadomości Mira, o obrocie delikatnéj owéj negocyacyi, którą dla zbadania gruntu rozpoczęła. Trafiło się jakimś dziwnym wypadkiem, że tego dnia, Orbeka, który bywał często po parę razy, a zawsze prawie choć na chwilę musiał codzień widziéć Mirę, nie nadszedł.
Przypuszczała więc, że próba się nie udała, że dług mógł przestraszyć lub zniechęcić Orbekę, że cała jéj praca, w niwecz została obróconą. Pod wieczór rozbolała ją głowa, a gdy Lullier nadeszła, choć się jéj do niczego nie przyznała, zręczna dworka mogła poznać łatwo po twarzy Miry, że jakiś dręczył ją niepokój.
Ale dopytać się nie mogła. Mocno ją to zaciekawiło, badała jednak napróżno. Mira zbywała ni tém ni owém, narzekając na świat i ludzi.
Noc przeszła niespokojnie, długi ranek był dręczący, o jedénastéj oznajmiono przyjście pana Joli. Mira rzuciła się przeciwko niemu. Zręczny dyplomata, miał twarz marmurową, nic z niéj prawie wyczytać nie było podobna.
— Cóżeś zrobił? mów coś zrobił? zawołała impetycznie.
— Ale, naprzód trzeba wiedziéć, czym co zrobił? odparł z uśmiechem jubiler.
— Jesteś nielitościwy! — Jakże to było?
— Plan doskonale osnuty przez panią hrabinę, wykonany został z intelligencyą, rzekł zwolna jubiler. Poszedłem do pałacu kwaśny, niecierpliwy; gadałem w sieni tak długo, tak głośno, żem nareszcie gospodarza wywabił. Powiedziałem mu, że szukam pani, że mam interes ważny, niecierpiący zwłoki.
Zaczął mnie dopytywać delikatnie. Powiedziałem mu, narzekając na was naturalnie, że wy, przez waszą dobroczynność i poświęcenie dla drugich, wiecznie wpadacie w kłopoty, powiedziałem, że jesteście mi dłużni, alem dodał, że zaręczyliście za biedną familią, i t. p.
— A! to wybornie, i cóż on?
— Spytał o wielkość długu, chłodno. Zacząłem mu mówić jeszcze o was, malując jakem był powinien, wahać się zdawał, potem błagając mnie o sekret jak najściślejszy, kartkę waszą wziął, i zapłacił wekslem na Cabrit’a.
Będąc u Cabrit’a, przekonałem się, że ma u niego leżących, excusez du peu, pięćdziesiąt tysięcy dukatów, ale Cabrit mi mówił, że wszyscy goli magnaci, zwąchawszy te pieniądze, już są na czatach. Gdybyś mnie pani posłuchać chciała, i wywieźć go ztąd... bo go nieochybnie ogolą, a ta operacya, dodał Joli z ukłonem, pięknym rączkom pani pozostawioną być powinna.
Mira uśmiechnęła się, serdecznie podziękowała Joliemu, który jéj naprawił grzeczności, dowcipów i odszedł nareszcie. Orbeka przyszedł późno, ale w dobrym humorze, ze zwykłą swą pokorą i łagodnością. Mira już wiedziała, że go skubać można bezkarnie, była spokojną.
Dzień upłynął w ciszy domowéj na słodkich rozmowach. Orbeka pozostał do wieczora. Niecierpliwiło to trochę piękną panię, że doszedłszy do stanowiska przyjaciela domu, innego zdawał się ani pragnąć, ani spodziewać. Był nieśmiały i prostoduszny aż do zakłopotania; trudnoż było biednéj kobiecinie, saméj mu się rzucić na szyję.
Już brał za kapelusz, gdy Mira żegnając go, smutna, prawie się rozpłakała zrazu, a po chwilce, na dobre rozszlochała i dostała spazmów. To naturalnie powstrzymało odchodzącego, ale niczego się nie domyślał... Cucąc osłabłą... poczuł, że go odepchnęła silnie... Pan Walenty zmięszał się i przeraził, że mógł czémś na gniew jéj zasłużyć, niezrozumiał co się stało...
Ona płakała, nareszcie z za łez dobyły się wyrazy.
— Niewdzięczny! okrutny! o mój Boże! on mnie nie rozumié.
Jak po nici wytoczyła się rozmowa dramatyczności pełna.
Mira kazała mu iść i nie pokazywać się jéj więcéj na oczy; przyznała, że jest niebezpiecznym, wygadała się z tém, że całe miasto ma na nią zwróconą uwagę, że ich ogadano, że poniosła z jego powodu ciężki szwank na reputacyi.
Orbeka sam nie wiedział co z sobą zrobić i jak się tłómaczyć.
— A! zawołał, czyż pani nie widzisz, żem zakochany, żem oszalały, że o wszystkiém w świecie zapomniałem dla ciebie?
— Ale cóż będzie! co będzie z nami?! przerwała Mira, wszakże tak zostać nie możemy, moje imie... ten stosunek... świat...
— Wina jest moja, i nie widzę innego ratunku, jak... oddalić się, rzekł Orbeka. Każesz pani...
Mira nie mogła nic zrozumiéć.
— Pani wiesz, dodał, że jestem żonatym.
— Jakto? kiedy był rozwód, i żona jego poszła za innego?
— Tak jest, odpowiedział z cicha Walenty, ale ja jéj przysiągłem dobrowolnie, i jako uczciwy człowiek, przysięgi mojéj złamać nie mogę. Czuję się nią związanym do śmierci. Nie jestem panem serca, ale powinienem być panem mego słowa i przysięgi.
Był to sofizmat zapewne, ale po swojemu rzeczywiście uczciwego człowieka, Mira jeszcze zrozumiéć go nie mogła, na ostatek przestraszyła się, widząc, że rachuba na ożenienie, jeźli nie fałszywą była, to cel do osiągnięcia daleko trudniejszy niż się zdawał.
— Ale ani kościół, ani prawo, ani obyczaj, nie wymaga od pana...
— Tak, ja sam tylko wymagam tego po sobie, rzekł Orbeka, i słowo wyrzeczone bądź co bądź, utrzymam. Daruj mi pani, zawołał klękając, żem obłąkany, szalony, śmiał nie mogąc jéj zaślubić, dać jéj to biedne serce... Wielką dla mnie będzie ofiarą opuścić cię, ale widzę teraz, że ta jest nieuchronną. Na zawsze serce moje, zmysły, pragnienie, zostaną z tobą, ale ja... ja jutro jadę...
Piorun nie mógł by był razić silniéj niezręcznéj Miry, nad te słowa; w jednéj chwili potrzeba było zmienić całą strategią, plan, i przywiązać do siebie tego człowieka, jeźli nie stułą i przysięgą, to ofiarą i szczęściem.
Czytelnicy nasi nadto zapewne już dobrą powzięli opinią o Mirze, aby się nie domyślili łatwo, że w najrozpaczliwszym razie, potrafiła sobie dać rady.
To pewna, że w następującym tygodniu, ex-podczaszyna, która się tak lękała potwarzy, opinii, plotek, bez wahania nowy do nich powód dała, zajmując pierwsze piętro pałacu, którego dół zamieszkał pan Orbeka.





ROZDZIAŁ VIII.

Zapewne z powodu, że tu apartamenta były obszerniejsze i wygodnie dozwalały przyjmować wielką liczbę gości, Mira otwarła dom swój, świetnie urządzony na wielką stopę, ćmiąc najwspanialsze ówczesne pańskie dwory. Trzeba jéj przyznać, że miała wiele dobrego smaku i że pieniędzmi zręcznie rozporządzać potrafiła. Publiczność dowiedziała się razem, że na Mirę spadło milionowe dziedzictwo, po jakimś stryjaszku, jeźli nie amerykańskim, to równie jak oni złotodajnym. To tłómaczyło zmianę skali życia.
Co się tyczy pana Orbeki, ten był tak niewidoczny, że mało kto o jego egzystencyi wiedział. Lokatorka pierwszego piętra, wkrótce dla sług zapotrzebowała kilku pokojów na dole, pan Walenty więc mieścił się w parze lichych izdebek od podwórza, i tam zamknięty, samotne niemal pędził życie. Bywał on w salonach na górze, ale unikał po większéj części tłumnych zgromadzeń i zabaw. Niedostatek gospodarza domu zastępował Hornim, który się wkrótce zjawił znowu, i para młodych chłopaków, pod niebytność jego za adjutantów przyjętych czasowo. Wesoło było bardzo, życie płynęło tém przyjemniéj, że ten poczciwy Orbeka w niczem na zawadzie nie był. Ażeby sobą nie kompromitować tak godnéj damy — krył się, robił maluczkim, zdawał się prosić o przebaczenie że żyje, i że śmié pod jednym z nią mieszkać dachem. Czuł całą swą winę.
Życie więc urządziło się jak najdogodniéj dla Miry, która stare popłaciwszy długi, nowe robiła żywo, nie tracąc czasu. Fałszywa pozycya Orbeki, który ją czuł bardzo, sprawiła to, że ani się naprzykrzać, ani zbyt pokazywać, ani być natrętnym nie mógł. Pozwalano mu co łaska, i jak biednemu żebrakowi rzucano ze stołu okruchy.
Przyznajmy co komu należy, Mira była wesołą, lubiła rozrywki, potrzebowała życia, młodości, śmiechu, zabawy; Orbeka był smutny, nieco nudny, uczuciowy i nigdy może dwa charaktery kochanków gorzéj dobrane nie były. On unikał świata, ona go szukała, on potrzebował samotności, ona wrzawy; on żył cały sercem wewnątrz, ona zewnętrznemi pozorami. Po pierwszych więc dniach zaraz, nastąpić musiał powoli rodzaj rozwodu, i rozpołowienia życia, gdyż każde z nich szukało dla siebie warunków niezbędnych — Orbeka ciszy, Mira hałasu. Nigdy go koło niéj nie brakło, tém mniéj teraz, gdy znowu dom postawiła na téj stopie zbytku, która przywabia pasożytów i na wiele niemiłych okoliczności ślepemi i głuchemi ludzi czyni. Udawano więc, że wierzono w sukcessyą jéj, że nie widziano Orbeki, że wszystko było w porządku.
Do tego rozprzężenia swobodnego nie przyszło od razu, w pierwszych dniach po instalacyi w pałacu, państwo dłużéj bywali razem, drzwi dla natrętów bywały zamknięte, mieli swe godziny samotne. Walenty próbował nauczyć ją żyć sztuką, literaturą, rozmową, spokojem domowym, ale niestety — napróżno. Mira chwilowo dawała się zająć, pociągnąć, urokiem słowa, muzyki, — ale wkrótce zaczynała wyglądać oknem, i nastawiała ucha na ruch uliczny i wrzawę, porywała w ostatku za kapelusz, musiała wyjeżdżać, uciekała z domu, nie bez narzekań na obowiązki towarzyskie, na nudnych ludzi i t. p. W istocie samotność z nim, z jego powagą i smutkiem uroczystym, stawała się dla niéj wprędce nieznośną, a przywiązania na tém sercu wyczerpaném, największe ofiary, najgorętsza miłość, wyrobić nie mogła. Ona była młodym trzpiotem, on nadto starym i w sobie zamkniętym, nadto poważnie i seryo pojmującym uczucie, jego obowiązki i szczęście, jakie ono dawało.
Wkrótce też samą naturą rzeczy ułożyło się ich życie wspólne w ten sposób, że jak najmniéj mogli być z sobą. Z rana Mira miała interesa, kupców, modniarki, listy, ledwie czas na przywitanie i zażądanie zręczne pieniędzy, których dla niéj nigdy dosyć nie było; rzadko obiadowali razem, bo ona często miała zaproszonych gości, którzy dla Orbeki byli nie sympatycznemi, oszczędzała mu więc przykrości widzenia ich, ale nie chciała, bo ją bawili — poświęcić jemu.
Po obiedzie przybywali inni znowu goście, potem jechała w świat na wieczór i kolacyą, a on jéj towarzyszyć tam nie mógł, lub przyjmowała u siebie fircyków i modne panie. Dopiéro gdy się to wszystko rozjechało, pan Walenty przychodził na jakie pół godziny, ale Mira była zmęczona, ziewająca, prawiła najczęściéj o rzeczach, które go wcale nie zajmowały; skarżyła się na znużenie i odprawiała go rychło... On był rad, że mógł z uszanowaniem końce jéj paluszków ucałować — jemu tak mało było potrzeba!.. tylko łudzić się tém, że był kochanym.
To złudzenie utrzymać umiała Mira, bo ją nagle porywała zgryzota i niepokój, obawa aby go nie straciła, i gdy się poczuła winną długiéj obojętności, łacno odegrywała komedyą przywiązania, namiętności, czułości... Padała mu do nóg, obsypywała go pieszczotami.. a biedne człecze odchodziło we łzach uszczęśliwione.
Żył potém długo tym datkiem, rozpamiętywając go w ciszy.
Śmiano się z niego na dworze jego królowéj, ale on o tém nic nie wiedział; ona jednak sama oszukując go po trosze, bawiąc się w zaloty rozliczne, w intryżki wiązane na wszystkie strony, przy sobie nie pozwalała słowa powiedziéć przeciwko niemu. Czynem go nieraz lekceważyła, ale miała ten jakiś punkt honoru, że go kazała szanować.
To życie rozproszone, trzpiotowate, po za domem zawsze lub w tłumie, umiała Mira wszakże tłómacząc się z niego przed Orbeką, odmalować mu jako najniewinniejsze w świecie.
W fałszu była niezrównaną mistrzynią, była w nim prawdziwym artystą; opowiadała mu z największemi, najprawdopodobniejszemi szczegółami sceny wymyślone, nie bywałe, które na razie tworzyła, z taką sztuką, że przysiądz było potrzeba, iż musiały być prawdziwe. Opowiadała o ludziach którzy nie istnieli, o wypadkach nie bywałych, o sobie, o Warszawie, to co jéj dogodném było dla przedstawienia mu się w promienistym ideale. — A że Orbeka z tamtym jéj światem, w którym ona żyła, żadnego nie miał stosunku, nie mógł więc wcale sprawdzić powieści i niepodejrzywając ich nawet, nie myślał o tém wcale.
Miał w niéj niezachwianą wiarę, i mogła mu była wmówić co się jéj podobało. Zdawało mu się już nawet nieraz, gdy mu zmęczona poświęciła pół wieczora, lub kilka dnia godzin, że się powoli odrywa od nałogu roztargnień, od zakochania we wrzawie...
Tak długie upływały miesiące, nie potrzebujemy kreślić ich szczegółowego obrazu, z tych danych jakieśmy rzucili, każdy się ich łatwo domyśli.
Orbeka coraz bardziéj zakopany siedział w swych dwóch ciasnych pokoikach na dole, jakby na łasce we własnym domu, dosyć sponiewierany przez ludzi, którzy zaledwie mu posługiwać chcieli, chociaż cały ten przepych, rosnący codzień, opłacał.
Majętność jego oprócz domów cała zrealizowana w kapitały, leżała u bankierów na zawołanie, aby pani mogła tém swobodniéj nią rozporządzać; to też bez zastanowienia rzucała oknami pieniądze piękna Mira, i nie było fantazyi któréjby nie dogadzała.
Ona to pierwsza w Warszawie, trafiła na szczęśliwy pomysł posyłania bielizny do prania pocztą do Paryża, inne panie zawstydzone, że im to wprzódy na myśl nie przyszło, naśladowały ją potém. Mira utrzymywała, że bieliznę praną w Warszawie, słychać było mydłem i praczką, i że osoby delikatnych nerwów, nosić jéj nie mogły. Elegantki wszystkie późniéj wykrzyknęły, że z tego tylko chorowały... i Paryż począł opierać cały wielki świat stolicy. Niektórzy z mężczyzn nawet poszli za tym pięknym przykładem.
Innych zbytków wyliczać trudno. Dwór był na bardzo pięknéj utrzymywany stopie, mieli rodzaj marszałka dworu, Francuza, kamerdynera także z nad Sekwany, czterech lokajów w liberyi, dwóch furmanów, oprócz tego żeńskie otoczenie pani było liczne, a kuchnia oprócz szefa rondli, obfitowała w pomocników. Na stajni przez oszczędność trzymano tylko dziesięć koni niezbędnych, ponieważ Orbeka sam zawsze chodził pieszo... On i Nero, który podstarzał jakoś w Warszawie i nudził się w zamknięciu, samotne, długie odbywali przechadzki.
Szczęście pana Walentego było cale szczególnego rodzaju, wyglądało ono na smutek i boleść. — Jak błyskawica wprawdzie przerzynały je chwile szału, uniesień, egzaltacyi, ale nazajutrz zbywszy się i nakarmiwszy swego pana, Mira wylatywała znowu i między szczęściem wczorajszém a tęsknotą jutra, nie było najmniejszego związku.
W Warszawie Orbeka mało komu był znanym, uchodził za dziwaka, i nie pociągał ku sobie nikogo. W salonie na górze jeźli się zjawił przypadkiem, to chyba żeby wyręczyć Hornima i być posłanym do kredensu, albo posadzonym do fortepianu dla zabawienia dilletantów.
Rzecz szczególna, ta Mira, która grała z takiém uczuciem Beethowena, wcale grać nie lubiła, muzyka unosiła ją na chwilkę, ale pracować nad nią nie mogła. Zaledwie rozpoczęła jedno, chwytała drugie, i nic nie wyrozumiawszy, rzucała wprędce znudzona, odkładając surowszą pracę na jutro. A jutro na nic czasu nie było, przyniesiono nową suknię, zjawił się nowy wielbiciel... zachciało się jakiegoś nieznanego zbytku.
We wszystkiém kaprys nią rządził wszechwładnie, główka otwarta na cztery wiatry była przewodnicą, serce spało, albo dawno już było umarłe.
Gdyby nie nadzwyczajna powolność i łagodność Orbeki, nieraz by już może przyszło pomiędzy niemi do sporu — ale biedny ów człowiek miał charakter stworzony do oszukiwania, wierzył w co chciano i byle nie stracić drogich złudzeń, gotów był na wszystko.
Już prawie rok upływał od czasu, jak się Mira wniosła do kupionego pałacu na Krakowskiém, gdy jednego poranku Orbeka, który prawie nigdy gości nie miewał, usłyszał pukanie do drzwi. Po chwili zdziwiony dosyć ujrzał w progu dawno, bardzo już dawno, niewidzianego Sławskiego.
Spotykali się wprawdzie z sobą w ulicy, kłaniali sobie z daleka, czasem kilka słów obojętnych przemówili do siebie, ale kapitan widocznie przyjaciela dawnego unikał, a Orbeka nie zwykł się był narzucać nikomu. Odwiedziny te mocno go zdumiały, serdecznie był za nie wdzięcznym Sławskiemu i powitał go z żywą radością, bo go szacował i kochał. — Sławski zdziwiony obejrzał się po więcéj niż skromném mieszkaniu anachorety.
— Cóżeś to ty w swoim własnym pałacu, tak ciasny sobie obrał kątek? zapytał.
— Ja? rzekł nieco zakłopotany Orbeka, niechcąc wyjawić prawdy, bo mu pani na swój dwór, wszystko już była zabrała, ja... ty wiesz, lubię życie skromne, nie mogę mieszkać obszernie... tak przywykłem i tak mi lepiéj.
Sławski nic nie odpowiedział.
— Wiesz, odezwał się po chwili, tu trochę duszno — w istocie pokoiki były zagracone, ciasne i nieprzewietrzane dawno — gdybyśmy razem poszli się przejść do Saskiego ogrodu, lub w Aleje?
— Najchętniéj, rzekł Orbeka, wielką mi to zrobi przyjemność... prosiłbym cię na śniadanie... ale... przyznam ci się, że ja dla swobody... i dogodności, sam jadam w mieście zwykle, więc może razem.
— Ja już jestem po śniadaniu, odparł Sławski, ale będę ci towarzyszył jako świadek.
Orbeka dodał jeszcze, że dziś woli nie jeść, bo się czuje nie bardzo zdrowym, i wyszli razem.
Gdy minęli wrzawliwsze ulice, Sławski ujął go pod rękę, westchnął i tak się odezwał:
— Jeźliś mi swą dawną przyjaźń zachował, przebaczysz mi, że się nie proszony, a pewnie też i nie dziękowany, muszę z obowiązku sumienia wmięszać w twoje interesa. — Pozwolisz mi mówić z sobą szczerze, i jakbądź to przyjmiesz co powiem, nie miéj mi tego za złe. Są rany groźne, które lekarz przyjaciel, choćby krzyk bólu wywołał, dotknąć musi.
Orbeka zarumienił się mocno, ale milcząco uścisnął tylko rękę przyjaciela, a po chwili namysłu, rzekł głosem nieśmiałym.
— Mój drogi, o jedno proszę, nie chciejcie swoją miarą cudzego szczęścia mierzyć. Pomimo pozorów może dla ludzi nie zrozumiałych, dziwacznych, ja jestem szczęśliwy...
— Ale jeźli to szczęście opartém jest na fałszu? spytał Sławski.
— Jeźli ja niém dobrowolnie żyję jak prawdą, co mi to szkodzi? zapytał Walenty.
— Nie chciałbyś więc aby ci oczy otworzono? rzekł Sławski.
— Byłaby to usługa wcale nie przyjacielska, ozwał się Orbeka, co mi po bolącéj rzeczywistości, kiedym szczęśliwy marzeniem? na co mnie budzić?
— Z mojéj strony zdaje mi się to obowiązkiem.. rzeczy doszły do tego stopnia.
Orbeka zaczął widocznie drzéć, twarz jego pobladła, spuścił oczy, zdawał się walczyć z sobą, milczał.
— Wolałbym, żebyś był nie zagajał tego, rzekł, ale gdyś raz rzucił wyraz tak znaczący... obudził we mnie wątpliwość, wtrącił w niepokój... bądź co bądź, lepiéj już czarę wypić do dna, choć gorzka... a może też w niéj saméj, przeciw twemu zwątpieniu, osłoda się znajdzie.
— Daj to Boże, ale ja wątpię, rzekł Sławski. Znasz mnie, spodziewam się, widzisz że rok milczałem, nie narzucałem ci się ani z radami, ani z przestrogą... nie probowałem nawet leczyć choroby z którą ci dobrze... Z tego już wnosić możesz, że nie pochopny do wdawania się w twoje sprawy, a w ogóle w cudze, muszę mieć ważne bardzo pobudki do zmiany postępowania.
— Tak wnoszę, rzekł Orbeka — ale czy te pobudki wytrzymają moją krytykę i mój pogląd na nie — to pytanie. Mówmy.
— Tak, po męzku, śmiało, szczerze, otwarcie, dodał Sławski, bądź mężnym. Zacznę od tego jak do wiadomości pewnych szczegółów doszedłem, bo to mnie nieco wytłómaczy ze wściubstwa mego.
Oto wiesz dobrze jak szczupłe mam dochody, i że z pracy powszedniéj żyć muszę z dnia na dzień. Nie zdziwi cię to, że oprócz lekcyj rysunków, o które trudno, jako niezły rachmistrz, mam miejsce kontrolera w domu bankowym Cabrit’a.
Orbeka się zarumienił i zmięszał.
— Przez ręce więc moje przechodzą wszystkie księgi kassowe. Znaczniejsza część twoich kapitałów ulokowaną jest u tego bankiera, reszta u Teppera i Szulca. Wszystkie te domy kommunikują sobie interesa swych wspólnych klientów. W ten sposób przyszedłem mimowoli do dokładnego obrachunku twojéj fortuny. Wiesz-że jaki jest jéj stan dzisiejszy, po roku skromnego życia, jakie prowadzisz? Dałeś Mirze prawo nieograniczone rozporządzania swemi kapitałami, czyś jéj spytał — i czy ona sama wié, ileście zjedli, w ciągu jedenastu miesięcy?
— Niewiem, rzekł Orbeka, domyślam się cyfry dosyć wysokiéj, ale nie przechodzącéj zapewne, lub o niewiele procent od kapitału.
— Byłoby to nader szczęśliwie, odpowiedział Sławski, miałeś pięćdziesiąt tysięcy czerwonych złotych, przyrosłoby ci dwa tysiące pięćset procentów, ale jak ci się zdaje, ile z pięćdziesięciu ubyło?.. nie licząc długów, które jeszcze prócz tego znaleźć się muszą.
— Ale gdybym stracił dziesięć tysięcy dukatów, przypuszczam, zawołał Orbeka — więc cóż?
— Straciłeś piętnaście z kapitałów... rzekł Sławski, cela va rondement, parę lat jeszcze takich, a nie zostanie — nic.
Sławski spodziewał się wywrzéć ogromne wrażenie niespodzianym tym bilansem na Orbece, zadziwił się niezmiernie ujrzawszy go ze stoickim spokojem uśmiechającego się łagodnie, bez najmniejszego wzruszenia śladu. Osłupiał...
— Mój przyjacielu odezwał się pan Walenty wiodąc go daléj — to co mi powiadasz, bynajmniéj mnie nie przestrasza. Nadto jestem starym, żebym nie przewidział zawczasu, iż szczęście tego rodzaju jak moje, z natury swéj kruche, nie może trwać długo. Ale trzy lata błogiego marzenia, czyż to nie dosyć?.. Ja jestem szczęśliwy!
— Tyś szczęśliwy? zawołał Sławski — a zatém nie pozostaje mi nic tylko przeprosić cię — i pójść z kwitkiem, zawstydzonemu. Ale pozwól jeszcze dodać sobie dwa słowa: niepojmuję tego szczęścia, jestżeś ślepy, głuchy?
— Jakto? zapytał Orbeka, ani jedno, ani drugie.. i pocóż by mi się to przydało? mówię ci, żem szczęśliwy.
— I wierzysz téj kobiecie? i nic nie widzisz?
— Ale cóż mam widziéć?
— Co?.. pytam się siebie.. od czego zacząć i czy zaczynać ci otwierać oczy... ale sumienie każe — muszę. Cała przecie Warszawa dziwi się niepojętemu zaślepieniu twojemu, — ty jeden...
— Cała Warszawa jest w błędzie, przerwał Orbeka żywo. Mira jest trzpiotem, lubi się bawić, nie zważa na opinią, bo jest czystą na sumieniu, ludzie ją mogą posądzać, obmawiać, ona o to nie dba — a ja w to nie wierzę.
Sławski stał ze załamanemi rękami.
— Kochany Walenty, rzekł — żal mi ciebie — ale raz dotknąwszy rany, będę, muszę być nielitościwym... Hornim który był jéj kochankiem, powrócił i jest domownikiem. — Szambelanic.. nie wychodzi od niéj... jeździ z nią, afiszuje ją... ale...
Tu Sławski zaciął się.
— Mów do końca, rzekł Orbeka, już nie masz co mnie oszczędzać.
— Ale, powtarzam ci, cała Warszawa gada o tém, dodał Sławski. Szambelanic przed trzema miesiącami najął mieszkanie obok twojego pałacu. Z buduaru Miry wybito w wielkim sekrecie drzwi do jego pokoju, pokryte oponą! Ludzie, którzy pracowali około téj ściany, wygadali się, zresztą szambelanic od swéj strony tych drzwi nie kryje i pokazuje wszystkim, chlubiąc się niemi jak tryumfem. Jubiler Joli rozpowiada kto chce słyszéć, że naszyjnik brylantowy, który ona nosi, kupiony u niego został za dwa tysiące dukatów przez szambelanica. Mam że ci mówić więcéj! Jesteś haniebnie oszukiwany, ssany, wyszydzony i dajesz sobą pomiatać, dobrowolnie czyniąc się pośmiewiskiem ludzi... Na Boga! kochany Orbeko, opamiętaj się, oprzytomnij, namiętność się pojmuje do pewnego stopnia, ale takie zapamiętanie w niéj dobrowolne, takie zaślepienie... taki szał...
Orbeka stał mieniąc się, drżąc, a łzy mu się dobywały z powiek; widać było, że w łonie jego straszliwą burzę wznieciły wyrazy Sławskiego. Gniew tylko strzelił mu z powiek.
— Przyjacielu! zawołał, nóż mi wbijasz w piersi, cóż by wróg uczynił gorszego?
— Ja cię chcę uleczyć!
— Jam nie uleczony.. to wszystko fałsz! to fałsz..
— A gdyby to wszystko prawdą było, gdyby cię ta kobieta oszukiwała?
Orbeka zakrył sobie oczy.
— Ja bez niéj żyć nie mogę! zawołał.
— Jeźli tak jest, zimno odezwał się Sławski, zapomnij że o tém com ci mówił, przepraszam cię... na to już nie ma ratunku.
— Tak! dodał po chwili Walenty, nie ma ratunku na to... aż gdy mnie do torby przywiedzionego wypchną na ulicę... Naówczas siądę jeszcze pod oknem aby patrzéć na nią, aby ją widziéć przejeżdżającą, aby złapać uśmiech jéj po drodze, nie dla mnie przeznaczony...
Sławski ruszył ramionami w milczeniu, ścisnął go za rękę z politowaniem i chciał odejść, Orbeka go powstrzymał.
— Czekaj, — rzekł — nie gniewaj się na mnie, jam bezsilny, jam oszalały, miéj litość.... przebacz...
— Cóż ja ci mam przebaczyć? za co ja mógłbym się gniewać na ciebie? rzekł powoli Sławski — lituję się... nic więcéj. Gdybym miał do tego jakie prawo, ująłbym cię siłą, odciągnął, ocalił może!
— Ocalony, jabym umarł — odparł cicho Orbeka ja w niéj żyję... Wierz, to są fałsze, to są intrygi.. ale gdyby to wszystko było prawdą, gdybym na moje oczy widział zdradę... nie miałbym siły... chyba umrzéć!..
Niemówiąc słowa Sławski, ścisnął mu rękę raz jeszcze i poszedł powoli, zostawując go na ławie, na którą upadł bezsilny.
Pod starą lipą alei, przesiedział tak z myślami i uczuciami, szarpiąc się do wieczora — Orbeka, potém znużony, zdrętwiały, powlókł się machinalnie do domu.
Było już po obiedzie, gdy przyszedł, naturalnie nie czekano nań, pani miała gości, a po stole, zaraz kilku powozami wyruszyli wszyscy na Saską Kępę, na podwieczorek. Niemiała powrócić aż późno w nocy.
Ale to dzień był, jak są czasem dnie w życiu, niezwyczajny ze wszystkich względów.
Na dworze pani Miry, od kilku miesięcy była wzięta ze wsi wprost, skromna i cicha dzieweczka, niefortunne igrzysko całego dworu, dosyć ładna a niezmiernie wdzięczna Anulka.
Mimo ślicznéj twarzyczki, figurki zręcznéj, bardzo pociągającego wyrazu oblicza, Anulka była prawie kaleką. Skutkiem jakiegoś wypadku w dzieciństwie, nakuliwała nieco na jedną nóżkę. A choć skakała bardzo zręcznie, i mało co tego było widać, przezwano ją chromą, i pod tém imieniem więcéj niż pod własném znaną była. Ofiara niesfornéj dworni, Anulka pracowała za wszystkich, cierpiała popychana wyszydzana, i nawet u panów lokai nie miała jakoś łaski. Zbyt była bojaźliwą i skromną. Wychowana w ubogiéj chatce szlacheckiéj przez dziada i babkę, niegdyś pieszczone wnuczątko, była od młodu roztkliwiona, kochająca, serdeczna, ale niecierpiała wrzawy, zabaw i bezwstydu, jaki naówczas równo z panami sługi kaził. Siedziała też w kątku nad robotą, posługiwali się nią wszyscy, i płakiwała całe dnie, bo całe to życie raziło ją, przerażało. Chciała by była uciec, a krewni ją zmuszali pozostać, aby się jéj pozbyć, i myśląc że się jéj coś w mieście trafi.
Anulka tedy była zmuszoną patrzéć na swawolę, zamykać oczy na niepojęte dla siebie sceny, i trochę pokoju okupywać ciężką pracą.
W domu Orbeki było we zwyczaju, iż żaden z panów lokai nigdy nie raczył jemu usłużyć; spychano ten obowiązek na stróżów, na dziewczęta, na chłopców kuchennych. On się nigdy na to nie skarżył. Od niejakiego czasu Anulka, która widziała dobrze położenie nieszczęśliwego człowieka, zdjęta jakąś litością i sympatyą dla niego, może żywszem jakiémś uczuciem, które budzi często politowanie, sama prawie podjęła się wszelkich usług około Orbeki. Nikt na to nie zważał, bo wszyscy radzi byli wyręczeniu. Orbeka mało kiedy spojrzał nawet na Anulkę, ale mu ta cicha, grzeczna, uprzedzająca jéj usługa była miłą, czuł w niéj mimowoli trochę serca, chociaż ani posądzał, żeby go tam być mogło tak wiele.
Było go w istocie więcéj niżeli się mógł spodziewać. Anulka chciwie podejmowała się wszelkich usług dla pana, a choć rzadko do niéj przemówił, rada go była choć widziéć zdaleka.
W istocie nie czém inném pociągnął ją ku sobie biedny człowiek, tylko wyrazem znękania, cichéj rezygnacyi i smutku. Są dusze poczciwe, dla których one są nieprzezwyciężonym urokiem... ale jak takich dusz mało! Najczęściéj smutek obudza wstręt, odrazę, znużenie — prości śmiertelni uciekają od nich jak mogą najdaléj.
Tego dnia, chociaż już było późno, Anulka zeszła wypadkiem do kuchni po obiedzie, gdy chłopak wpadł i zawołał:
— Otóż teraz dopiero ten stary nudziarz powrócił, kiedy wszyscy zjedli! I noś mu tam do jego pokoju, licho wié gdzie łazi!
— A kiedy nie przyszedł w porę na obiad, odparł kuchmistrz patrząc na zegarek, to znać jeść nie potrzebuje. I niema mu co dać, ochłapy.
— Albo to on co innego zwykł jeść? spytał chłop — tylko mu się to i daje...
— Niech będzie z raz na czczo, to się godzin nauczy pilnować, rzekł kuchmistrz. Co to ja dla niego będę do nocy siedział? Zresztą pal go tam diabli, jak się nie upomni nie dam, a jak się upomni, no to są ochłapy, niech ogryza kości.
— Ale wstydźcież się tak mówić, przerwała Anulka.
— No, czego się mam wstydzić! albo to on tu pan? czy co? ja go nieznam — zawołał kuchmistrz, mnie pani przyjęła i płaci...
— I mnie też, rzekł chłopiec, siadając na ławie — co mi tam, albo ja tam muszę wiedziéć czy on wrócił!
— To moja rzecz obiad zanieść, odezwała się chroma, tylko mi dajcie, proszę.
— O! o! pochlebnica! rzekł kucharz, zalecasz się do suchego pieńka.
— Mówcie tam sobie co się podoba, ja proszę o obiad!
Dał się jakoś skruszyć pan kuchmistrz, pozléwał ostatki i wcale nie ciekawe jadło ustawił na tacy, które Anulka co żywiéj poniosła. Weszła z cicha do pokoju, nakryła stolik, zdjąwszy z niego ostrożnie książkę, ustawiła wazkę i półmiseczki, zakaszlała, czekała.
Orbeka siedział odrętwiały z oczyma wlepionemi w ogród, nie słysząc nic i nie widząc. Anulka postrzegła z podziewiniem, że oczy miał jakby zapłakane, żal się jéj wielki zrobiło nieszczęśliwego. Zakaszlała drugi raz, nieodwrócił się, brzęknęła półmiskiem, zobaczył dopiero, że mu do stołu nakryto. Smutny jakiś uśmiech przebiegł po jego ustach. Anulce patrząc nań, łzy się w oczkach siwych kręciły.
— Niechże pan co zjé, szepnęła po cichu.
— Dziękuję ci, nic mi się jeść nie chce, rzekł ochrypłym głosem.
— Ale pan nic nie jadł.
— Nie mogę!
— Może pan chory? spytała.
— Tak, może chory, ale to przejdzie, to przejdzie.. to nic...
— Może panu co innego zrobić? przynieść?
— Nie, nie, dziękuję, tyś dobra dzieweczka, moja Anulku... ty jedna...
Ale się pomiarkował, niedokończył, coś pomyślał, wziął woreczek, dobył kilka dukatów i rękę wysunął ku Anulce.
Ta aż się cofnęła zarumieniona.
— A! proszę pana, zawołała żywo, powiedział pan żem dobra, i zaraz chcesz mi za tę dobroć płacić. O! nie czyń że mi pan téj przykrości, proszę.
Orbeka się zdziwił i zawstydził.
— Ale.. chciał się tłómaczyć.
— Już tylko schowaj pan te nieszczęśliwe pieniądze, prawie płacząc zawołała Anulka.
Nie było sposobu, pan Walenty zawstydzony, przeprosił ją cicho.
— Jest pani? spytał.
— O! niema, wyjechali wszyscy na Saską Kępę.
— A w pokoju pani niema nikogo? zapytał, ja potrzebuję tam wejść... po książkę.
— Do którego pokoju? zapytała Anulka.
— Jakto? dlaczego? przerwał Orbeka.
— Tak, bo pani jeden pokój zawsze zamyka.
Uderzyło to Orbekę, bo dawniéj nigdy żaden nie bywał zamknięty, ale bojąc się dać posądzać ludziom o niedowiarstwo — zamilkł...
— No, to niepotrzeba, rzekł, nic, już nic.
Anulka błądziła jeszcze długo: zbierała obiad, krzątała się, potem widząc go tak pogrążonym w smutku, wyszła.
Ale w kwadrans wbiegła nazad.
— Proszę pana, pokój był zamknięty, zawołała śpiesznie, ale pani widać klucz zapomniała we drzwiach, pan może wejść.
— Dziękuję! rzekł Orbeka.
Po wyjściu Anulki, pasował się z sobą czas jakiś, naostatek, jakby pchnięty siłą nieznaną, pobiegł po schodach, wprost do tego tajemniczego pokoju.
Już się zbliżał ku drzwiom po cichu, gdy ujrzał je nieco przymknięte i z wnętrza usłyszał wesołe śmieszki kobiece. Były to dwie garderobiane pani, które korzystając także z pozostawionego klucza, oglądały widać kryjówkę; posłyszawszy chód, wybiegły, śmiejąc się do rozpuku, gdy postrzegły Orbekę i znikły.
Walenty stał jeszcze w progu nie pewien co ma począć, potem, znowu prawie mimowoli, wsunął się do buduaru.
Pokoik ten, w którym dla formy stał klęcznik, był ślicznie przystrojony, nic w nim na oko ani tajemniczego, ani dziwnego nie pokazywało się. Klomb z wazonów osłaniał jeden kącik, po za nim było przejście, wiedziony instynktem wszedł tam Orbeka, i... w ścianie zobaczył zręcznie ukryte, ale dość jednak widoczne drzwi, które nie mogły gdzieindziéj prowadzić tylko do sąsiedniego domu, bo ścianą tą kończyła się kamienica. Przejście to, gdy pałac kupował, wcale nie istniało.
Dość było je zobaczyć, aby powieści o szambelanicu znaleźć potwierdzenie, Orbeka uczuł się zabitym, w głowie mu zaszumiało i prawie nieprzytomny wrócił nazad, ale na schodach myśl mu przyszła jakaś, cofnął się, poszedł raz jeszcze, drzwi pokoju zatrzasnął na klucz, a klucz schował do kieszeni. Potem jak pijany z bólu, z gniewu i żalu, stoczył się ku swoim pokoikom, rzucił w fotel i począł płakać.
Biada mężczyznom co płaczą!
Łza męzka ze krwią chyba, na ofiarę wielką płynąć powinna, nigdy na obmycie powszednich bólów żywota: jest ona skarbem, którym szafować się nie godzi.
Kobieta nią żyje, mąż nią umiérać chyba powinien.
Ten co na losy własne łzy leje, osądzonym jest; brak mu téj energii która towarzyszyć powinna wodzom życia, sternikom mężom. Łza jest wyrokiem, który mówi — zginiony jesteś. Tylko nad cudzą niedolą łzę nam wylać wolno — a i ta... musi iść razem z dłonią wyciągniętą do pomocy. Lepiéj jest jeszcze i właściwiéj, połknąć ją, a nieszczęśliwego ratować.
Jednak Orbeka płakał. To go maluje zdaniem naszém. W jego położeniu kto inny byłby gniewem i oburzeniem przejęty, on się roztkliwił, nie nad sobą ale — nad nią. Bolał nad jéj upadkiem więcéj niż nad swoją niedolą.
Ile tak godzin przesiedział, rachując się ze swém sumieniem, obwiniając tylko siebie, grzech cały kładnąc na swe barki, aby go zdjąć z jéj ramion, sam niewiedział.
Anulka gdy już dobrze ciemno było, przyniosła mu świecę, popatrzała na osłupiałego i widząc go tak strasznie wybladłym, spytała parę razy co mu jest, a nieodebrawszy odpowiedzi, wyszła przestraszona i niespokojna.
Pani nie powracała do późnéj nocy, już było około pierwszéj, gdy przeprowadzana przez całą jakąś bandę wesołych towarzyszów do bram pałacu, wysiadła z powozu i śpiewając wbiegła na schody. Późna pora dozwalała przypuszczać, że Orbeka już był się spać położył, nie pomyślała nawet o samotniku, i zawoławszy służące, udała się do sypialni. Niewiem jaka potrzeba zmusiła ją sięgnąć do klamki buduaru, znalazłszy go zamkniętym, roztargniona, była pewną, że go sama jak zwykle zatrzasnęła i klucz miała w kieszeni. Ale pomimo najstaranniejszych poszukiwań w sukniach i powozie nigdzie się nie znalazł. Była więc w bardzo jakoś złym humorze.
W każdém takiém nieszczęsném gospodarstwie, każda taka pani, musi mieć konfidentkę, pannę respektowę, przyjaciółkę, służącą. Bez tego przy rozgałęzionych intrygach obejść się trudno. Mira miała też wierną sobie Julkę, która chociaż przed kilku godzinami śmiała się z ukrytych drzwiczek z drugiemi, i nie szczędziła, szydersko się naśmiewając, swéj pani, — służyła jéj, pochlebiała i donosiła. Ta widząc Mirę w tak złym humorze, a domyślając się przyczyny, gdy inne wyszły, po cichu na progu się ukazała, kładnąc palec na ustach.
Mira domyśliła się jakiejś tajemnicy i zbliżyć kazała.
— Cóż tam? spytała.
— Pani szuka klucza od buduaru! cicho szepnęła Julka.
— No, tak, zgubiłam go gdzieś, to mnie gniewa, niemam zwyczaju nic gubić, jutro potrzeba będzie sprowadzić ślusarza.
Julka machnęła ręką.
— Ja już muszę pani wszystko powiedziéć, rzekła prędko, wszak pokój dziś został nie zamknięty, klucz był we drzwiach.
— Ale gdzież znowu?
— Jużciż ja to najlepiéj wiem, bom widząc jak Agatka z Anulką poleciały tam szperać.
— One tam były? zawołała Mira.
— A! były, ledwiem je ztamtąd wyprowadziła.
— Więc któż klucz zabrał? spytała niecierpliwa.
— Niechże mi pani pozwoli dokończyć, mówiła cicho Julka. Pan, (ten z dołu) wrócił do domu późno, nie wiem czegoś smutny, włóczył się po całym domu, przyszedł i tu do tego pokoju, oglądał, patrzał, jakby czegoś szukał, a potem, pewna jestem, że to on klucz zabrał.
— A! ja nieszczęśliwa! łamiąc ręce i zdradzając się krzyknęła Mira, i widział drzwi... widział...
— Jakie? spytała, udając niewiadomość, służąca.
Mira spojrzała na nią i ruszyła ramionami tylko niedowierzająco — kłamstwo Julki było niezręczne.
— Słuchaj, rzekła, oto masz dziesięć dukatów, idź natychmiast do sąsiedniego domu, do szambelanica, niema chwili do stracenia, sekundy; powiedz mu odemnie, aby w kwadrans, te nieszczęśliwe drzwi były mi zabite, zamurowane, co chce, jak chce, ale żeby się otwierać nie mogły.
Rób co chcesz, spuszczam się na ciebie, daj mi szal, ja idę na dół.
Spojrzała na zegarek.
— Postaram się, dodała z zimną krwią, zostać na dole do pół godziny, może dłużéj... potém przyjdę na górę, ale wówczas już drzwi być powinny zabite, zasklepione.
Oczy jéj paliły się gdy to mówiła, oddychała żywo, ale przestrach już był odszedł, obawa pierzchnęła, była pewna siebie, przejrzała się w zwierciedle, czuła się zachwycającą... Rzuciła szal purpurowy z palmami na ramiona, zatrzymała się chwilkę myśląc na progu, utopiwszy główkę w dłoniach i.. poszła.
Orbeka siedział jeszcze osłupiały, z usty drżącemi, na tém samém miejscu, gdzie padł wróciwszy z góry; gdy do drzwi jego zastukano, niesłyszał nic. Mira weszła i z poskokiem rzuciła mu się na szyję.
Ruch jéj, postawa, tak były przejęte uczuciem, wyraz twarzy tyle miał prawdy, że trzeba było znając okoliczności, skłonić głowę przed doskonałą artystką.
Orbeka widząc ją zmierzającą ku sobie, odskoczył, jakby zobaczył upiora, jakby nastąpił na węża.
Mira stanęła.
— Co ci jest? tyś chory? zawołała.
Walenty milczał patrząc na nią.
— Ale wytłómacz że mi, co to znaczy? cofasz się odemnie, gdy ja spragniona wracam do ciebie? milczysz! patrzysz, jakbyś się na mnie gniewał. Zmiłuj się!
— Co mi jest? wybąknął Orbeka ledwie się mogąc zebrać na te słowa — co mi jest?
I rzucił jéj klucz na stół.
Mira jakby nic nie wiedząc, niczego się niedomyślając, patrzała, wybornie udawała osłupienie, podziw, litość, jakby nad obłąkanym. Nie poznawała klucza.
— Cóż to jest? jakiż to klucz? wytłómacz że mi tę zagadkę?
Orbeka milczał długo, był zmięszany tym spokojem.
Mira zaczęła się przypatrywać bliżéj kluczowi, uderzyła się po kieszeni i nagle zaczęła się okrutnie, nadzwyczajnie, niepohamowanie śmiać.
Padła na krzesło z tym śmiechem, przestawała, śmiech konwulsyjny porywał ją znowu, usiłowała mówić, nie mogła, rzucała się, tupała, utulić niby pragnęła, ale to moc jéj przechodziło. Orbeka patrzał stojąc na nią, zachwiany, niepewny, zaczynając już podejrzywać siebie, że dostał obłąkania, że oszalał. Śmiech szczery na pozór, namiętny, gwałtowny, pusty rozlegał się po pokoju z wyrazem naiwności i szczeroty prawdziwie mistrzowsko pochwyconym.
Nareście upłakawszy się ze śmiechu tego, Mira poczęła mówić, ale niekiedy ta pusta wesołość jeszcze jéj przerywała.
— A! teraz to już wiem co to znaczy, rzekła, zapomniałam drzwi zamknąć przez nieuwagę, tyś poszedł, odkryłeś wejście do sąsiedniego domu, przypomniałeś sobie, że obok właśnie stoi szambelanic i szatan zazdrości chwycił serce twe w swe szpony! Doprawdy, mogłabym się oburzyć, pogniewać seryo na wieki, za takie jakieś dziwaczne tłómaczenie rzeczy w świecie najniewinniejszéj.
Orbeka stał tracąc przytomność.
— Zkąd się wzięły te drzwi zaraz ci wytłómaczę, mówiła powoli Mira. Nim jeszcze szambelanic stanął w tamtym domu, raz byliśmy ze sędzią K. w moim buduarze, dla obejrzenia mojego klęcznika, który był właśnie przyszedł mi z Paryża. Spostrzegłam, że starosta na ten kątek zwracał nieustannie oczy, podchodził, przyglądał się, nareszcie palcem ściany zaczął próbować.
Zdziwiło mnie to, usiłowałam wybadać; zrazu nic mi powiedziéć nie chciał, wykręcał się, bałamucił, naostatek wyznał przyciśniony przezemnie, iż wiedział, że pałac ten za posiadania przeszłego dziedzica, miał zrobione z jego gabinetu, obróconego teraz na mój buduar, przejście do pani S. Niechciałam wierzyć, zaczęliśmy się sprzeczać. Sędzia się uparł, poszliśmy w zakład. Ale cóż się stało. Drzwi egzystowały w istocie, tylko lekko malowaném płótnem przysłonięte. Sędzia pochwycił blejtram i oderwał. Drzwi zostały odsłonięte. Natychmiast posłałam do sąsiedniego domu oburzona, przelękła, wystraszona, nie chcąc ci o tém nic wspominać, i okazało się jak najdowodniéj. Słuchaj że — możesz się o tém sam przekonać, że drzwi z tamtéj strony nie ma wcale, bo zostały zamurowane bez śladu. Zostawiono je widać, zakleiwszy, z téj strony czy przez nieuwagę, czy dla braku czasu. Otóż cała ta straszna historya, z któréj może ktoś coś ulepił, widząc, że mi się szambelanic zaleca!
A ty! dodała smutnie, grając rolę ofiary; a ty... na najmniejsze podejrzenie, nie mając żadnego zaufania dla mnie, mimo tylu przywiązania dowodów, posądzasz mnie natychmiast o tak szkaradną, czarną, nędzną zdradę! A! to okropnie.
Tak, zawołała gwałtownie, możem na to zasłużyła, przyjmując to położenie w którém się znajduję, ale przynajmniéj nie od ciebie...
Tu oczewiście wypadało płakać i Mira się rozpłakała. Orbeka najszczęśliwszy z ludzi padł jéj do nóg przepraszać, a pojednanie po pewnym oporze, gniewie, wymówkach, skończyło się wybuchem namiętnéj czułości.
Orbeka nie poszedł nawet sprawdzać opowiadania na górę, doskonała artystka łzami, wyrazem twarzy, przekonała go o swéj niewinności. On sam był niewdzięcznikiem, on jeden winowajcą! — on zbrodniarzem, co śmiał tak niewinną posądzić.
Potem, pani ziewając, powróciła na górę, gdzie na nią oddawna drzemiąca Julka czekała i kazała się rozbierać.
— Drzwi zabite, szepnęła sługa.
— To dobrze, ale widzisz, nawet tego nie była potrzeba, to dobry, spokojny człowiek.
I rozśmiała się sama do siebie ruszając ramionami, a sługa popatrzyła na nią i odeszła, z prawdziwą dla swéj mistrzyni admiracyą.





ROZDZIAŁ IX.

Nazajutrz, Orbeka któremu o to szło bardzo, ażeby z niesłusznych podejrzeń obmył swoje bóstwo, sam pobiegł szukać Sławskiego, ale go w domu nie znalazł. Po mieście kręcił się napróżno, los chciał, że go nie mógł spotkać, wrócił więc do domu, ale tryumfujący, wesół, i niezważając nawet, z jaką szyderską miną ludzie na niego patrzali. Chociaż świeże przebyła przesilenie tak groźne Mira, nawet na jeden dzień nie zmieniła trybu życia, miała zobowiązania wczorajsze, przyobiecane odwiedziny, przejażdżkę, obiad, wieczór, tak, że do późna nie było jéj w domu.
Wracając jednak na górę uznała słuszném, na chwilkę swą przytomnością rozjaśnić celę pustelnika. Weszła do niéj cała woniejąca, promienna, rozgrzana rozmową i wyziewami cudzéj wesołości, istna bachantka, ale czarująca i wesoła. Rzuciła się na czarny fotel Walentego, skarżąc na znużenie.
On się uśmiechnął.
— Twoja to wina, rzekł, powtarzam ci to sto razy, a ty mnie słuchać nie chcesz, roztargnione, na pozór wesołe, rzucone na łup ludziom życie, szczęścia nie daje. Każda z was gdy się znudzi próżnowaniem, sądzi, że to co świat zowie rozrywką, potrafi ją nasycić, ale ta wasza zabawa jest jak trawiący napój, który większe jeszcze obudza pragnienie... Ja siedzę zamknięty z książką, z myślą, i niczego nie pragnę.
— A! bo ty jesteś mężczyzna.
— Z tego względu, każda z was mężczyzną być może, mówił Walenty — lecz potrzeba pomyśléć i uwierzyć, że w głębi tego co się wam zdaje rozrywką, czczość tylko i próżnia, a temu właśnie dać wiary nie chcecie. Ja inaczéj pojmowałem życie, gdzieś na ustroni, w ciszy, gdzieby nas złośliwe nie dojrzało oko, język zatruty nie kąsał, życie we dwojgu ze sztuką, z książką, z naturą...
Ale ty, tybyś w tém życiu już nie wytrwała długo, masz nałogi.
— Tak przyznaję, mam złe nałogi, a wiesz jak, człowiek łatwo ich nabywa. Sama czuję, że mnie to nie bawi, nie syci. Cóż? jednak do tego pokarmu niezdrowego przywykły usta moje.
Orbeka westchnął.
— Wyjedźmy ztąd przynajmniéj, rzekł, przestaną mówić. Zadasz kłam potwarzom.
Mira która dość była wielką zwolenniczką podróży, zawahała się, ale coś ją widać w Warszawie powstrzymywało.
— A! nie teraz przynajmniéj jeszcze... nie teraz... późniéj... pojedziemy chętnie...
— Jak chcesz! rzekł posłuszny Walenty, widzisz, żem nie wymagający, a jednak, pozwól mi raz choć pochwalić się sobą — trudno przykrzejszego położenia nad moje. We własnym domu jestem jak obcym i ledwie cierpianym, coś nakształt wstydliwego sprzętu starego, który za parawan chowają. Nigdy prawie ciebie nie widuję, ludzie mi cię kradną, jesteś dla wszystkich dzień cały, dla mnie rzadką chwilę i to gdyś znużona, potrzebująca wypocznienia. Nie wolno mi się pokazywać często na górze, bo jest ten lub ów z gości, w obec którego moja obecność byłaby kompromitującą, zresztą...
Walenty zamilkł. Mira była przez chwilę zakłopotaną nieco, czuła sprawiedliwe pobudki tych wymówek, a niemogła dozwolić, aby jéj je czyniono. Mierzyła tylko siłę swą i potęgę, aby zwrot zbawienny nadać téj smętnéj rozmowie; nie chciała bowiem w żadnym razie być zwyciężoną, i odejść bez tryumfu.
Czoło jéj powoli okryło się chmurkami, zmarszczkami, smutkiem, mgłą gniewu, usta zadrżały.
— To prawda, odpowiedziała zwolna, malujesz swe położenie tak wyrazistemi barwami, że trudno im prawdy nie przyznać. To prawda. Jam tak nieznośna, że życia zmienić nie mogę, ty tak biedny, że się z nim oswoić nie potrafisz, więc dlaczegoż miałbyś być nieszczęśliwym? Ja na to nie widzę innego ratunku, tylko... rozstanie! tak! rozstanie.
Ostatni wyraz wymówiła z doskonałą grą uczucia. Walenty któremu przez myśl nie przeszło, ażeby do takiéj ostateczności kilku jego słowy, rzuconemi z otwartego serca, przywiedzioną być mogła, zdziwił się i przestraszył.
Z pod oka szalbierka mierzyła go wejrzeniem ukośném, ważąc czy się ma wycofać z niebezpiecznéj próby, czy daléj do ostatniego posuwać ją krańca.
Orbeka stał wahając się tylko jak ją przepraszać, postrzegła, że nic nie groziło i poczęła mówić daléj.
— Powiedz tylko słowo, jutro mnie tu nie będzie, jak ptak potrzęsę skrzydłami i ulecę... Jestem ci zawadą, ciężarem, ruiną, niestety! jestem samolubną, niegodziwą... dziwaczką.
To mówiąc wstała... Orbeka był coraz bardziéj zmięszany, chciał już rzucić się jéj do nóg, przebłagać, gdy Mira obrachowawszy że może przeciągnąć scenę, a potém z niéj skorzystać, wstała nagle, przykryła oczy chustką i wybiegła zatrzaskując drzwi za sobą.
O biedneś ty serce ludzkie! nieraz, a nieraz w życiu dajesz się oszukiwać czując oszukaństwo, tak ci potrzeba wiary, nadziei i miłości!! A szukać ich, gdzieindziéj jak w sercu człowieczem nie umiesz.. Sto razy zdradzone wracasz do tego wyschłego źródła po nowe męczarnie, które są nową rozkoszą... Rozum wskazuje ci ten licho przyodziany łachmanem fałsz, którego nagość świéci przez wydarte dziury zużytéj opony, a jednak... idziesz jak ptaszę na wabik nieudolnego łowca, który miłością cię łudzi.
Orbeka został zrozpaczony na dole, Mira pobiegła do siebie, mało co zaniepokojona tą historyą całą, bo była aż nadto pewna, że się ona jéj zwycięztwem skończyć musi.
Zaledwie wyszła, zapukano... była to ta natrętna Anulka, która szpiegowała boleść biednego pana, przez litość dla niego, jak mucha, która lata nad ogniskiem, gdy się w niém druga pali.
— Jakiś pan chce się widzieć...
— Jakiż to pan? spytał Walenty, i zaraz na myśl przyszedł mu Sławski — prosić go.
Drzwi się otworzyły, był to w istocie Sławski, który dowiedziawszy się w domu, że go szukał Walenty, sądząc się potrzebnym, przybył natychmiast.
Z wejrzenia nic się domyśléć nie mógł. — Ścisnęli się za ręce.
— Potrzebny ci jestem? zapytał.
— Tak — odparł gospodarz — ale z wielu powodów... wolałbym się rozmówić z tobą gdzieindziéj... nie tu.
Sławski z politowaniem nań patrzał.
— Deszcz pada, rzekł oglądając się.
— Zajdziemy, gdzie zechcesz, odpowiedział Orbeka, do pierwszéj lepszéj cukierni lub winiarni. Chodźmy... Wyszli natychmiast.
W Warszawie już wówczas upodobanie w grze bilardowéj, spowodowało zakład kilku takich miejsc, w których obok bilardu były różne napoje i przekąski. Nie zawsze, ale czasami jakimś wypadkiem zbierało się tam i nie zupełnie złe towarzystwo, choć po większéj części takie, które do wyższego świata stolicy przystępu nie miało. — Ale trafiało się różnie, bo podchmieleni panowie nie bardzo zważali potem, gdzie swych orgij dokończyć mieli. Czasem dla fantazyi szukano jak najlichszych szynków — należało to do tężyzny i dobrego tonu.
Niedaleko od pałacu Orbeki, był właśnie jeden z najporządniejszych takich zakładów, utrzymywany przez usłużnego Włocha, który — jak mówiono — różnie się młodzieży i starym umiał przypodobać, a był wielce układny... Walenty z Sławskim weszli do bocznego gabinetu nie zajętego, przytykającego do głównéj sali, w któréj było kilka dosyć ożywionych gromadek, rozprawiających i śmiejących się bardzo głośno.
Orbeka rozpoczął od wiernego powtórzenia całego wczorajszego wypadku, rozmowy z Mirą, jéj świetnego zwycięztwa. Sławski milczał na to... Późniéj przystąpił do dzisiejszéj sceny.
Dla człowieka zimnego, patrzącego na to z boku, a przekonanego o charakterze Miry, cała ta zręczna gra była odkrytą. Sławski w niéj czytał, ale miałże otwiérać oczy temu, który je dobrowolnie trzymał zawarte?
— Nic ci już nie powiem więcéj, wyrzekł po chwilce namysłu — jestem przekonany, że gdybyś zastał u niéj Szambelanica w porze nie zwykłéj, a drzwi otworem, jeszczeby ci ta kobieta potrafiła wytłómaczyć, że ona jest niewinną, a ty zbrodniarzem, ona ofiarą, ty katem, — że śpiewali kantyczki lub odmawiali koronkę...
— Więc ty niewierzysz? zapytał Orbeka.
— Nie wierzę, nie koniecznie dla tych lub innych, mniéj więcéj dających się wytłómaczyć okoliczności — rzekł Sławski, ale że znam jéj przeszłość, jéj charakter...
— Ale to były potwarze! tyś uprzedzony.
— Skończmy to, przerwał Sławski, przepraszam żem cię niepokoił, niema już mówić o czém... rzecz skończona.
Umilkli.
Los ma czasem dziwne fantazye. — Wśród téj chwili milczenia, z sali dało im się słyszéć kilka razy głośno, ze śmiechem powtórzone imię Miry, nazwisko Orbeki i Szambelanica. Walenty pobladł chwytając się za stół, Sławski chcąc mu oszczędzić nadaremnéj przykrości, począł zagadywać, ale Orbeka podbiegł do drzwi, nakazując mu milczenie.
W sali głos męzki nieco zachrypły perorował, wśród wtórujących mu śmiechów... wyrazy dochodziły uszów ich bardzo dobitnie.
— Są już na to stworzeni ludzie, mówił nieznajomy aby ich skubały nawet takie wietrznice, jak ta Mira, ubielona, umalowana, i już prawdę rzekłszy, nie tak nawet świéża i młoda, by się dla niéj po szyję w błoto léźć chciało... Ja tam tego Orbeki nie znam, ależ to idiota, głupiec, któregoby do domu waryatów wsadzić należało. Co ta kobieta z nim wyrabia! Szambelanic, który mimo zakochania, ze śmiertelnym grzechem by się wygadał, i nie może się wstrzymać, aby nie paplał, dziś już na ucho wyspowiadał przyjaciołom, że wczoraj drzwi odkryto, że je w nocy zamurowywać musiał... Śmieją się począwszy od Blachy do przedmieść wszyscy... a ten... dobra dusza... przeprasza swoją Dulcyneję, za niesłuszne podejrzenie!!.
Że toż się miłosierny człowiek nie znajdzie, coby mu oczy otworzył. Dla całego rodzaju męzkiego hańbą jest jego spodlenie..
Sławski patrzał na Walentego, który stał, słuchał i zadrżawszy rzucił się na fotel... przyszedł do niego, był na pół zemdlały.
— Ale na Boga, męztwa! zawołał — sam los podejmuje się twojego ratunku, wyrwijże się z tego piekła... miéj odwagę, miéj postanowienie — przekonywasz się przecie!...
Orbeka nic nie mówił, był jak zabity.
— Cóż mam robić? spytał drżący.
— Co? natychmiast iść, pakować się, wyjechać i nie widząc się zerwać... jeźli się z nią zobaczysz, nie oprzesz się jej; znam cię, ona ci wmówi co zechce.
— A jeźli ona jest niewinną? wybąknął po chwili Walenty, błagające rzucając na przyjaciela wejrzenie.
Sławski ruszył ramionami z politowaniem... był zarazem gniewny i rozrzewniony.
— Straciłem głowę, — począł Orbeka — niewiem już co robić — rozrządzaj mną... co chcesz każ, — spełnię.
— Idziesz ze mną, do mnie... odparł Sławski... ja jadę po twoje rzeczy i papiery, i jeźli chcesz towarzyszę ci gdzie ci się podoba... Urlop mam w kieszeni.
Walenty nic już mówić nie mógł, ale się dał pociągnąć... przesunęli się przez tłumne zgromadzenie pierwszéj sali, wyszli na próg, mieli siąść do fiakra, gdy nagle Orbeka wyrwał się, skinął ręką i uciekł — w stronę swojego domu. Sławski, który już jedną nogą był w powozie, obejrzał się... pokiwał głową i zgryziony poszedł do mieszkania.
Tym czasem zbieg, którego serce, czy niewiem jakaś namiętność ciągnęła — wprost wbiegł do siebie, na górę... na pół obłąkany. Ludzie co go wpadającym widzieli, stanęli zdumieni. Na szczęście w pokojach nie było więcéj osób prócz Lullier powiernicy i przyjaciołki... i pięknéj Miry, któréj głosik suchy, szyderski dawał się słyszeć zdala. Nie w chęci podsłuchiwania, bo się takiém szpiegostwem brzydził — ale z obawy jakiéjś Orbeka powściągnął kroku, mając wnijść do pokoiku, z którego głosy go dochodziły.
W odpowiedzi, jakby na pytanie czy użalania... Lullier mówiła do Miry.
— Wszystko to śliczne, piękne, ale to są niezwyczajne jakieś rzeczy, które groźniejszemi mnie się niż tobie wydają. Gdybyś miała do czynienia z człowiekiem naszego świata, obyczajów, wyobrażeń, życia... można by przynajmniéj przewidziéć wypadki... ale winą twoją własną wybrałaś sobie stworzenie dzikie, osamotnione, pewnie gwałtownych namiętności, zamknięte w sobie, nieznające świata... a z takiemi ludźmi on n’est jamais sur de rien. Zawsze się to kończy katastrofą. Oni to biorą na seryo...
Niewyraźnie co odpowiedziała na to Mira, Orbeka słyszał tylko suchy śmiech towarzyszący słowom i — wszedł nagle.
Mira, która leżała na kanapie, drgnęła nieco... ale obie panie nadto były w swém życiu do niespodzianek nawykłe, by wrażenia pohamować nie umiały. Spojrzały tylko na siebie...
Walenty miał odwagę wejść, i całą ją wyczerpał na ten krok ostatni. Stanął jak wryty...
— Czyś pan chory, spytała Lullier, że tak dziwnie wyglądasz?
— Ja? a tak, w istocie chory jestem... bardzo chory.
— To czemuż się pan lepiéj nie położysz, niż masz jak upiór ludzi straszyć... odezwała się z gniewem Mira.
— Właśnie postanowiwszy się leczyć, odparł ukłuty tonem tym Walenty, przychodzę panią pożegnać.
Lullier poznawszy z samego tonu na co się zanosi, wstała żywo.
— Niechcę być świadkiem tak smutnéj sceny, zawołała, i uchodzę.
Zawinęła się niezmiernie żywo, i sukni jéj szelest jedwabny powoli znikł w oddaleniu. Pozostali więc oni we dwoje, sami i przez długą chwilę, Orbeka na słowo zebrać się nie mógł. Mira, sądziła jeszcze zawsze, że to jest dalszy ciąg sceny przez nią samą wywołanéj — była więc o skutki spokojną.
— Jakkolwiek jestem dobrodusznym i do oszukiwania łatwym, odezwał się wreszcie Orbeka — nawet takiéj jak moja łatwowierności są granice...
— O cóż ci idzie? o co? o co? zniecierpliwiona rzucając mu klucz, odezwała się Mira... no, to idź i przekonaj się.
— Nie potrzebuję nawet tego, odparł Walenty, jestem już przekonany... Szambelanic po całém mieście rozniósł historyą zamurowywania drzwi w nocy... słyszałem na moje uszy w publicznéj kawiarni naśmiewających się z tego.
Mira zerwała się równemi nogami z kanapki na któréj leżała, nadto znała Szambelanica i Orbekę, aby temu nie miała uwierzyć; w głowie tylko szukała już wymówki, środka, fałszu jakiegoś, pewną będąc, że najsłabszéj gałązki uchwyci się ten nieszczęśliwy, którego głos drżący i twarz blada malowały wymownie cierpienie.
— Panie mój! zawołała... nie karz że mnie za cudze winy... posłuchaj... zastanów się... a potém uczynisz co ci się podoba... porzucisz mnie nieszczęśliwą na łup ludzkim oszczerstwom, na pastwę nędzy, na rozpacz serca, które bez ciebie nie wyżyje!!..
Tak jest, to com ci mówiła wczoraj, było prawdą, ale nie całą. Niechciałam cię niepokoić, przyznając się do wszystkiego, choć, przysięgam ci.. jestem niewinną!!! Te nieszczęsne drzwi Szambelanic kazał był odbić, słyszałam dobijanie się jednego wieczora, uciekłam, narobiłam krzyku... Kazałam je z mojéj strony zabarykadować. Cóżem winna, że ten człowiek mszcząc się na mnie, ciska na mnie teraz potwarze?
— Chcesz bym go zabił?! zawołał Orbeka, który już ochłonął, i dał się pierwszemu wyrazowi boleści dokonać.
— Czyń z nim co chcesz, zabij go sobie! zawołała, udając jęk łzawy kobieta — ale nieobwiniaj mnie. Opuść jeźli chcesz, porzuć... nie sądź wszakże i nie potępiaj... Jam niewinna, ja ci przysięgam żem niewinna!!..
Dłużéj niepotrzebowała już nawet dowodzić niewinności swojéj... Walenty sam klęczał przed nią.
— Jutro jedziemy za granicę... ja tu chwili nie pozostanę dłużéj! odrzekł z gorączką.
— Natychmiast jeźli każesz.... odpowiedziała kobieta.
Nazajutrz w istocie Sławski z odgłosu publicznego dowiedział się, że p. Walenty Orbeka i Mira wyruszyli do Włoch. Pałac był zamknięty. Wzięli tylko z sobą jednego służącego i... jakimś wypadkiem, z powodu słabości faworyty, Anulkę.





ROZDZIAŁ X.

Przez blizko rok potém nie było o nich wieści, tylko jako kontroler Cabrit’a, Sławski przekonywał się, że czerpali z kassy heroicznie. Tysiącami leciały dukaty, i kapitał Orbeki tak się zmniejszał nagle, iż można było sądzić, że go chyba na innych bankach przemieszcza za granicą.
Szambelanic przywdział był żałobę, w towarzystwach szeptano i gwarzono przez dni kilka, Lullier ubolewała nad stratą dobréj przyjaciołki, a potém... potém jako i wszystko się zapomniało i zatarło!..
Tylko poczciwy Sławski nie zapomniał o przyjacielu, nad którego nieszczęściem ubolewał, a każdy ubytek jego majątku wyczytując w księgach bankierskich, cierpiał nad niém, bo widział w tém coraz większą przewagę zalotnicy, która swoją ofiarę nielitościwie pożérała. Nieszczęściem na tę trawiącą gorączkę nie było żadnego lekarstwa, z tak daleka.
Rok upłynął... Sławski raz powracał znużony od swéj powszedniéj pracy, do skromnego mieszkania samotnego na trzeciém piętrze, gdy mu w progu służąca z dołu, (własnego bowiem sługi Sławski mieć nie mógł) oddała karteczkę na szarym, brudnym papierku nieczytelnie napisaną. Z początku charakteru nawet rozpoznać niepotrafił, tak był dziwnie zmieniony, z podpisu imienia domyślił się, że kartka była od Orbeki, który go wzywał do siebie — do Hotelu na Krakowskiém.
Niezrozumiałem było dla Sławskiego, dla czego w hotelu stanął, mając dom własny. Z pisma domyślając się choroby, niezwłocznie pobiegł. Wskazano mu izbę na dole, dosyć niewygodną i ciemną. Orbeka leżał na łóżku, światła nie było, dźwignął się do Sławskiego, ale na nogach utrzymać nie mogąc, upadł bezsilny.. Dwaj przyjaciele uścisnęli się w milczeniu, gdy w tém służący przyniósł świécę i Sławski spojrzawszy na twarz Orbeki przestraszył się... — Był to inny człowiek, zgrzybiały, złamany, blady, osiwiały, dyszący ledwie... z oczyma dziwnie połyskującemi, w których jakby szał jakiś chwilami przelatywał.
— Co ci to jest? kiedy wróciłeś? zapytał Sławski.
— Widzisz, jestem chory, jestem sam... pokiwał głową, tak... sam... dogorywam. Przybyłem dziś rano, ale dopiéro wypocząwszy mogłem się zdobyć na napisanie słów kilku.
— Dla czegoż nie stanąłeś w domu własnym? spytał Sławski.
— Ale dom dawno sprzedany, odrzekł Orbeka, i ten i we Lwowie i wszystko, wszystko...
— Na co? dlaczego? zawołał Sławski...
— Były wydatki... długi.. cicho począł Walenty.
— Miałeś kapitał u Cabrit’a?
— Zdaje się, że tam też nic nie zostało, stłumionym głosem odpowiedział Orbeka, lub tak jak nic.
— Ha! niewiem, dawno ksiąg jego nie widziałem, a w każdym razie ty to musisz lepiéj wiedziéć.
— Tak! tak! potrząsając głową, rzekł Walenty, nic nie zostało, nic, oprócz goryczy, żalu, smutku i niepotrzebnego życia.
— A! prawda, dodał po chwili — wszakże mieć muszę jeszcze podobno tę wioseczkę moją, no! to tam wrócę zdychać...
Mówił to z obojętnością zrozpaczonego człowieka, którego już ani co ma, ani co się z nim stanie, nie obchodzi. Sławski siedząc, patrzał nań z politowaniem serdeczném.
— Ale cóż... jak... powiedz mi... jak do tego przyszło?
Walenty podniósł głowę.
— Niewiem czy potrafię, i czy warto, jestem mocno osłabiony, życie wyczerpałem tém nieszczęśliwém szczęściem.
— Dobrzeje teraz nazwałeś, przerwał Sławski, to mi daje nadzieję, że kosztem wielkich strat dusznych, serdecznych i majątkowych, opamiętałeś się i przejrzałeś... żeś uleczony.
Orbeka podniósł oczy załzawione na niego, i gorącą, spaloną dłoń położył na jego ręce.
— Przyjacielu! rzekł, ty nieznasz co namiętność, niewiesz jak ona nienasyconą jest, póki przesyconą nie będzie, jak nielogiczną. Dziś jeszcze, gdyby ona skinęła, wróciłoby mi życie, rzuciłbym się ku niéj przez przepaść, poszedłbym za nią do piekła!
Sławski żałował, że o tę strunę tak boleśnie dźwięczącą potrącił — rany były jeszcze zbyt świeże.. nieśmiał pytać więcéj, ale Orbeka odżył bólem wznowionym, potrzebował użalać się, mówić i sam przerwał milczenie.
— Wszystko ci powiem, rzekł spuszczając oczy, ty wiesz najlepiéj smutne dzieje naszego pobytu w Warszawie, sam pierwszy uwiadomiłeś mnie co się w tym nieszczęsnym domu naszym działo. Chciałem ją wyciągnąć z téj kałuży, oderwać od tych ludzi, którzy mogli jeźli nie jakieś prawa mieć do niéj, to przeszłością jéj własną przeciwko niéj się uzbrajać. Sądziłem, że zmiana kraju, miejsca, otoczenia, samotność we dwojgu, wywrą zbawienny wpływ na jéj charakter...
Nieraz nawet zdawało już mi się w ciągu podróży, że to serce, a raczéj ta głowa niepokojona marzeniami, wypogadzała się od myśli jaśniejszych... pod wpływem nowych wrażeń.. Zdawało mi się, że się czuła szczęśliwszą, że pragnęła ciszy i zaczynała ją lubić.
Ale to trwało chwilę tylko... najmniejszy wpływ przypadkowy obalał rozpoczętą budowę w gruzy; bal jakiś, wrzawa, tłok ludzi, widok stolicy, rzucały ją w ten kipiątek, w którym z nałogu była jak w swoim żywiole.. był jéj potrzebnym do życia, czuła się w nim odrodzoną.
Może być, że chciała pracować nad sobą aby się odmienić, ale wytrwała walka przechodziła jéj siły; pokonać nie mogła siebie.
Pojechaliśmy do Medyolanu najprzód, potem do Genui, zkąd powiozłem ją owym cudownym brzegiem morza, po nad przepaściami, do Pizy. Sądziłem, że widok téj majestatycznéj natury, ta poezya tworów Bożych, to morze lazurów nad głowami i pod stopami, te wielkie obrazy, wśród których człowiek maleje a serce urasta, podziałają też na jéj umysł i czucie, na wyobraźnią, oderwą od zaprzątnień płochemi, dziecinnemi zabawami. Omyliłem się — to co mnie unosiło, ją ledwie od snu powstrzymać mogło; bała się samotności, wyżyn, przepaści, rozbójników, nudziła, poziewała, czasem gniewała się na mnie, żem ją ciągnął w te cudne pustynie, nie miała miłości natury, bo sama stała się istotą sztuczną...
Przybywszy do większego miasta, ożywiała się na chwilę, przestraszała mnie odwagą, a raczéj zuchwalstwem, z jakiém zgłodniała szukała nowych znajomości, nie patrząc na wartość ludzi, trzpiotała się, ciągnąc mnie za sobą jak niewolnika na łańcuchu...
Com wycierpiał poznając bliżéj to serce, w którym zawsze szukałem tajemniczych głębin, a znajdowałam dno zimne zwierciadła odbijającego wszystko co ją otaczało... tego opijać nie potrafię.
Cóż powiesz? nikczemny, kochałem ją; po miesiącach cierpień, jednym uśmiechem pociągała mnie ku sobie, przejednywała. Zapominałem co robiła wczora, gniewałem się tylko na siebie, sobie całą przyjmując winę, mojéj niezręczności!
Z Genui, gdzie mimo piękności okolic, znudziła się prędko — choć znalazła sobie i miejscowych i podróżnych, z któremi łatwe porobiła znajomości — pojechaliśmy drogą Korniszy do Pizy. Za nami pociągnął jakiś Anglik, którego jednym uśmiechem i kilku słowami uwikłała. W Pizie smętnéj nie wytrzymała trzech dni, pojechaliśmy do Florencyi, Anglik za nami.
Niewiem już z czego tak bardzo podobała się jéj Florencya; musieliśmy nająć tu cały pałac, urządzić dwór, ekwipaże, liberyą, i przepychem naszym, zdumieliśmy nawet Anglików. Fantazye jéj były namiętnościami, mogła jutro zbrzydzić to, czego dziś pożądała gwałtownie, ale gdy zapragnęła czego, to się stać musiało. Włosi byli w zachwyceniu przed nią, zwali ją la piccola principessa, mnie zaś, mimo gniewu i oporu, nie inaczéj jak Excellenzą... prawda żeśmy honory te drogo opłacać musieli — pieniądze płynęły jak woda, a kradziono i obdzierano nas jako bogatych forestierów na każdym kroku.
Mira zaledwie się urządziwszy w pałacu, zażądała willi położonéj w dolinie nad Arno, musiałem nie nająć (bo nie cierpiała najętych mieszkań), ale znowu kupić willę, potem pustkę tę urządzać, opylać, dźwigać, bo mimo prześlicznéj architektury, ogrodu, widoku, była to ruina straszliwa. W tych Włoszech, pod których słońcem kamień się wypieka i nabiera złocistéj barwy, gdzie marmur dojrzewa wiekami, mury niszczą się prędzéj niż gdzieindziéj. Po kilku latach bluszcze, trawy, drzewa rozsadzają je, osuwają, zjadają. Nasza willa była książęcą, rysunkiem i zakrojem, ale niemal na nowo ją budować przyszło. Zrobiłem z niéj cacko, myśląc, że ją pokocha, bo w początkach mówiła, że tu na całe życie chce zamieszkać. Słałem gniazdko rozmarzony, szczęśliwy. Ale gdy już wszystko było skończone, Mira ostygła, chwaliła, unosiła się, a opuścić całkiem pałacu we Florencyi nie chciała; trzymaliśmy więc dwa dwory, spędzając po kilka dni na przemiany w mieście i willi. Oprócz naszego niepozbytego Anglika, który mi ciężył niewymownie, młodzież napływowa, panowie miejscowi, garnęli się do nas zwabieni zbytkiem domu, wystawnością życia i wdziękiem téj kobiety.. która gdy chce jest czarującą, niezwyciężoną...
Mieliśmy najpierwszy świat w domu i koło siebie. Zagranicą dosyć jest mieć wiele pieniędzy, a odrobinę pozornéj ogłady, aby się dostać z tém wszędzie. We Włoszech (naówczas, bardziéj niżeli dziś może) dostatek starczył za wszystko.
Żartem mówiąc ktoś o tém z cudzoziemców, chciał z drugim pójść w zakład, że za parę tysięcy dukatów, kupi każdemu kto zechce tytuł książęcy. Uderzyło to Mirę, głowa się jéj zapaliła, podchwyciła myśl i osnuła na niéj plan nowy. Postanowiła zmusić mnie, abym się z nią ożenił, włoskie nabył księztwo i osiedlił się w Toskańskiém.
Łzy, gniewy, przymilenia, czułości, wszystko na ten cel wyszafowaném zostało, ale — nadaremnie.. O ożenieniu mowy być nie mogło, bom dał słowo uroczyste sobie, że dopóki nieszczęśliwa, która była żoną moją, żyje — z nikim się nie zwiążę ślubem nowym.
Pogniewała się na mnie zupełnie, probowała szyderstwa, obojętności, obudzenia zazdrości, gróźb, że mnie porzuci — na tym jednym punkcie znalazła mnie nieporuszonym. Padałem jéj do nóg, przepraszałem, alem słowa złamać nie mógł, bom go w życiu nie złamał nigdy, i uczyniwszy to, uważałbym się za nieuczciwego człowieka.
Gdy nareszcie straciła nadzieję, aby mnie do tego celu doprowadzić mogła, zrzuciła wszystkie maski, stała się dziwaczną, rozdrażnioną, pogardliwą, a razem jakby naumyślnie, najszaleniéj rozrzutną. Zażądała odbyć podróż morską, musiałem ekwipować statek umyślnie dla nas.. na naszym koszcie płynął Anglik i trzech czy czterech zaproszonych cudzoziemców. Tak zwiedziliśmy Korsykę, Elbę, Neapol, Sycylią, dopłynęliśmy aż do Malty; kto wié, możebyśmy byli posunęli się ku Grecyi, gdyby gwałtowna burza dwa dni trwająca, w czasie któréj byliśmy w istotném niebezpieczeństwie, nie skłoniła ją do jak najprędszego powrotu.
Z Rzymu, gdzieśmy potem przesiedzieli kilka tygodni, powróciliśmy znowu do willi nad Arno.
Nadzwyczajne wydatki, które coraz dziwaczniejszym ulegając żądaniom, ponosić musiałem, wyczerpywały moje fundusze, tak, żem już sam rychłego ich końca się domyślał.
Przyśpieszyło ruinę, umieszczenie kilkunastu tysięcy dukatów w ręku przebiegłego Włocha, który ją obałamucił, obiecując złote góry, a we dwa miesiące zbankrutował i uciekł.
Oznajmiłem o tém Mirze, iż nadal niepodobieństwem jest podobne prowadzić życie, ale na to ruszyła ramionami tylko, nazwała mnie nieznośnym starym skąpcem i wcale nie pomyślała o żadnéj zmianie. Anglik, którego długo wodziła za sobą, zrażony czy odczarowany w czasie morskiéj podróży, znikł nam w Malcie, ale we Florencyi kilku kandydatów znalazło się zaraz na jego miejsce.
Ja uchodziłem wprawdzie wszędzie za męża dla przyzwoitości, ale to wcale swobody jéj nie krępowało, bliższym swoim sama po cichu przyznawała się, że jesteśmy tylko krewni blizcy, ale nic nas nie wiąże z sobą.
Ze wszystkich którzy się o jéj łaski dobijali, w tym czasie jakoś najwidoczniéj wabionym przez nią, już zapewne w myśli téj aby mnie zastąpił, był stary Grek, bankier florencki, niegdyś marynarz i kupiec zbogacony, człowiek bez wychowania, gburowaty, śmieszny, brzydki, ale sypiący złotem jak plewą na serdeczne fantazye. Spędziwszy znaczną część życia w najpospolitszym tłumie, spragniony przyjemności życia, które mu wyobraźnia malowała w blaskach nowych, Radipulo grał dosyć pociesznie rolę wielkiego pana. Kupił był sobie tytuł barona, dwa czy trzy ordery włoskich państewek, którym ułatwiał pożyczki, sporo na nich zarabiając, dom miał na stopie śmiesznie i błyskotliwie wystawnéj, brakło mu pięknéj i dowcipnéj żony.
Mira odgadła w nim niewolnika przyszłego, i pochwyciwszy przywiązała do swojego wozu. Radipulo stał się u nas codziennym gościem, a dla mnie ta najantypatyczniejsza istota, była nieustanną męczarnią. Uciekałem przed nim z domu.
Mira miała ulubieńszych z innych względów wielbicieli, bo bez tych nigdzie i nigdy obejść się nie mogła, ale Radipulo był dla niéj wprost spekulacyą. Śmiała się z niego za oczy, udawała go i szydziła... przyjmowała najczuléj...
Stary przywiązał się do niéj jak pies.
Zdaje się, że naówczas już obiecał się z nią ożenić. Szło o to jak zerwać ze mną, niepozbywając się tego co było moje.
Pożycie stawało się codzień przykrzejszém, kłótnie i wymówki nieustannie je zatruwały. Bywały chwile, żem mimo największéj cierpliwości, dochodził do gniewu, oburzenia i rozpaczy.. zrywałem się, już chcąc uciekać, porzucić ją... ale niemiałem na to siły. Nazajutrz kładłem znowu jarzmo i dźwigałem je bezwstydnie.
Co téj istocie dawało taką niepojętą przewagę nademną? nie wiem, może to, że umiała być jednego dnia najnielitościwiéj złośliwą, a zaraz potem czułą, łagodną, nawet pokorną. Nigdy dzień młodéj wiosny ze swą pogodą, słońcem, śniegami i deszczem, grzmotami i gradem nie był kapryśniejszym nad nią.
Dopóki chciała mnie trzymać na uwięzi do ostatka, wyczerpując mienie, zasoby, siły, życie, zdrowie, dopóty leżałem u stóp jéj związany.
Nareszcie jednego dnia, gdy zażądawszy pieniędzy, postrzegła, że ich już nie miałem i mieć nie mogłem po tylu stratach, chyba ze sprzedaży domów.. zrobiła mi scenę.. najprzykrzejszą a razem najdziwniejszą w świecie.
Począwszy od wymówek, żem ją wtrącił w położenie fałszywe, że obiecywałem z razu ożenić się z nią (co było fałszem) a dotrzymać słowa nie chciałem... żem się stał dla niéj nienawistnym i nieznośnym... żem ją zrujnował (ją!) rzucając w życie zbytku i marnotrawstwa... zaczęła potém ubolewać, płakać i prosić, abym nie stał na zawadzie do wydźwignięcia się z téj przepaści. Wyznała mi, że Radipulo chciał się z nią żenić, ale że ona mówiła mu że jest majętną... iż przez sumienie powinienem jéj willę i to co miała zostawić, a tém los na przyszłość zapewnię.
Nie mam sił, ani talentu, aby tę rozmowę naszą powtórzyć, aby wytłómaczyć ci jak się stało, iż ona wiedząc o tém żem był zrujnowany, wmówiła mi, iż opuścić ją powinienem.. wszystko oddając jéj.. sam.. choćby o żebraninie w świat idąc.. bylem szczęściu jéj nie stał na zawadzie.
Miała tę ostrożność zresztą, że willa była na jéj imie kupiona, że dom był także dla niéj skontraktowany, i wszystkie resztki w jéj rękach... Jak z łaski rzuciła mi sto kilkadziesiąt dukatów, które wedle niéj, przy mym skromnym sposobie życia, bardzo na powrót mogły być dostateczne...
Tak pozbywszy się mnie, bo zadysponowała zaraz ludziom, aby rzeczy moje do hotelu przeniesiono, w tydzień, nim opuściłem Florencyą, została baronową Radipulo.
Oszalały z namiętności, z tęsknoty, wiłem się w boleściach, włócząc pod drzwi jéj i okna, wypatrując na przechadzkach... niemogąc uspokoić się i pogodzić z mém położeniem.
Znać obawiała się mnie czy też przykrą jéj była ta postać, będąca wyrzutem sumienia, bo z jéj łaski podobno, mimo choroby, otrzymałem rozkaz wyjazdu, jako podejrzany, niewiem o co i za co, i musiałem natychmiast udać się do Bolonii, gdzie zapadłem ciężko i obległem.
Zapomniałem jeszcze dodać, że odprawiając mnie do domu, i rozkazując udać się w podróż, na którą mi łaskawie sto kilkadziesiąt dukatów raczyła przeznaczyć, włożyła na mnie obowiązek odprowadzenia do Warszawy służącéj, którą była wzięła z sobą, a znieść jéj nie mogła i tęskniącéj, pozbyć się chciała. Wystaw że sobie położenie moje z tym ciężarem tak dziwnym, z tą płaczącą ubogą dziewczyną, zmuszoną wlec się za chorym, nieumiejącą języka, obawiającą się ludzi i rozpływającą we łzach nieustannych.
Mira nie widziała w tém nic ani nieprzyzwoitego, ani dziwacznego, zresztą szło jéj tylko o to, aby nie miała na oczach sieroty... Znalazła to naturalném zrzucić na mnie.
W Bolonii, ta towarzyszka podróży ocaliła mi pewnie życie, pilnując w słabości, w ciągu któréj bym był okradziony, a może nawet... przez nieumiejętnych lekarzy dobity, gdyby nie ona czuwała jak anioł przez Opatrzność zesłany nademną... Byłem też jéj potrzebny, jakżeby się bezemnie dostała do kraju i rodziny?
Ona to, gdy się wyczerpał mały zapas chorobą, napisała do baronowéj, wystawując jéj moje położenie, i domagając się zasiłku, który nadszedł, ale w takiéj kwocie, w jakiéj się daje natrętom jałmużna. W liście Mira zapewniła Anulkę, żem miał pieniądze, i dla niéj tylko, przyłączyła kilka dukatów. Musiałem czekać zadłużony, chory, aż mi tam z resztek jakichś z kraju odrobinę przysłano, powlekliśmy się do Warszawy, i oto widzisz mnie tu...
Orbeka mówić przestał... sił mu zabrakło, rzucił się na łóżko z oczyma zamkniętemi.
W téj chwili ujrzał Sławski wchodzącą pośpiesznie chromą dzieweczkę, bardzo ubogo i skromnie ubraną, bladą i wynędzniałą, która niespokojnie zakręciwszy się u proga, podbiegła, jakby przemógłszy obawę jakąś, do łóżka chorego, przyklękła przy niém, poprawiła poduszki i cicho szepnęła gościowi, aby mu dał odpocząć.
W istocie Orbeka jakby zapomniawszy o przyjacielu i złamany znużeniem, z przymkniętemi powieki zdawał się drzémać, oddech jego był ciężki, wszystko zwiastowało chorobę, wycieńczenie do ostatniego prawie posunięte kresu.
Sławski wstał, na palcach przechodząc do drugiéj izdebki, bojąc go się tak opuścić i chciał skinąć na dziewczę by za nim szło, ale spostrzegł, że sama ona już się tego domyśliła.
Jedno spojrzenie na tę twarzyczkę, podobną do świeżo rozwiniętego a zwarzonego chłodem smętnego kwiatka, dało mu poznać, że miał do czynienia z dzieckiem ludu, bojaźliwém, skromném, pobożném i poczciwém.
Z oczów chroméj Anulki patrzał smutek i miłosierdzie, niewypowiedziana jakaś czułość dla tego biednego Łazarza, którego odchodząc jeszcze jak dziecię swe zdawała wzrokiem chciéć ukoić i uśmierzyć boleść.
— A! panie! zawołała, załamując ręce, gdy weszli do drugiego pokoju i drzwi lekko zawarła za sobą Anulka — a! panie! jakież to szczęście, że jest ktoś poczciwy i dobry na świecie, co ma trochę serca braterskiego, dla tego nieszczęśliwego człowieka! Żebyś pan mógł wiedziéć co on przecierpiał, ile zniósł od téj kobiety, tego żaden język nie wypowié! I co on teraz pocznie?
Sławski westchnął, jéj łzy się potoczyły z oczów.
— Proszę pana, spytała nieśmiało — teraz, kiedyśmy już do kraju przyjechali, mnie się zdaje, ja niewiem... ale może... nie wypada, abym ja przy nim została?..
— Chciałabyś go tak chorego porzucić? spytał Sławski.
— Ja! zakrzyknęła Anulka — a! panie! chyba mnie nie zrozumiałeś, ja się tak przywiązałam do tego biednego pana... on choć mnie nie lubił, tak zawsze był dla mnie dobrym... a tak nieszczęśliwym... ale...
— Proszę cię, rzekł Sławski, moja panienko, gdyby był młodym i zdrowym, mogli by ludzie coś pomyśleć złego... ale on... dogorywa.
— A! nie! nie! chwytając go gorączkowo za rękę, przerwała Anulka, i przestraszone w niego wlepiając oczy: nie mów pan tego! on tylko potrzebuje odpoczynku, zapomnienia... Czy uwierzyłbyś pan, że jeszcze teraz zrywa się czasem nieprzytomny w gorączce, i wyciąga ręce i woła téj okrutnicy, która się naśmiewała z niego... odarła go, i nad umierającym prawie nie miała odrobiny litości...
Sławski spojrzał na nią, i dostrzegł po raz pierwszy w jéj twarzy piękności, któréj nie widział dotąd, ożywiona, oburzona, miała rysy jakby rozświecone uczuciem silniejszém... wargi jéj drgały, oczy jeszcze się kąpały we łzach, a pierś dyszała niespokojnie.
— Pan jesteś jego przyjacielem, rzekła, zniżając głos zwolna, pan wszystko wiedziéć musisz, czyż on tak do szeląga się stracił? czy już nie ma nic a nic, ani kątka gdzieby spokojnie głowę mógł przytulić, ani grosza na chorobę i potrzeby? Bo widzi pan, gdyby już tak było źle, dodała, ja mam sposób.. tylko mu nic.. nic mówić nie należy, bo by mu było przykro, ja szyję ładnie i haftuję, ja mogę w nocy pracować, a pan.. pan mi się zdajesz dobrym, nastręczyłbyś mi robotę. — O! ręczę panu, że byś się nie powstydził, u panien w klasztorze ja byłam najzręczniejszą haftarką, to sobie przypomnę...
— Zdaje mi się, że on tego jeszcze potrzebować nie może, odparł Sławski, wpatrując się w dziewczę i odgadując powoli to serce biedne... które się zataić nie umiało — jutro pójdę do jego plenipotenta. Stracił prawie wszystko, to pewna, ale pewny jestem, że mu jego wioseczka została, i może jakie okruchy z tego ogromnego majątku.
Anulka w milczeniu prawie ze smutkiem to usłyszała, czuła się mniéj potrzebną, a marzyła o cichém poświęceniu.. pragnęła prawie, aby Orbece nic nie zostało... prócz niéj!
To uczucie tak się wyraźnie na jéj twarzyczce odmalowało, że je Sławski jak z książki przeczytał.
— Mój Boże! rzekł w duchu — tak jest prawie zawsze w życiu człowieka, szczęście, przywiązanie, serce narzuca mu się ślepemu, gdy za niemożliwém wyciąga ręce! Jestem pewien, że niewié, i nie widzi nawet, iż anioła stróża ma przy sobie.
W téj chwili Orbeka się w przyległym pokoju poruszył, westchnął, a dziewczę pobiegło do niego... ale otworzywszy oczy, spytał o Sławskiego, i Anulka, na którą ani spojrzał — wróciła, wskazując Sławskiemu by szedł do niego, a sama znikła.
Po bardzo krótkiéj chwili odpoczynku, która go jednak orzeźwiła, zrzuciwszy brzemię spowiedzi z piersi.. Orbeka zdawał się spokojniejszym, ścisnął za rękę Sławskiego.
— Mój drogi, rzekł — coś z sobą zrobić potrzeba, pomóż mi, może będę miał siły dostać się do Krzywosielec, ale ja niewiem czy Krzywosielce są moje, czy co mam... i co pocznę... Zobacz mego plenipotenta, dowiedz się i nie kryj nic przedemną. Najsroższe ciosy przetrwałem, grzechy żywota jak zawsze niosły z sobą karę na barkach... reszta... spełni się jak tam najwyższa sprawiedliwość rozsądzi. Jeźli się co należy odemnie, odbierze los dług swój, jeźlim się wypłacił, skończę...
Oprócz mojego własnego losu, dodał, obchodzi mnie, przyznam ci się, i dola téj nieszczęśliwéj sieroty...
Sławski spojrzał nań, chcąc wyczytać jakieś żywsze uczucie dla Anulki, ale się zdziwił, gdy Orbeka dodał:
— Prawda, że mnie znudziła swą opieką, przesadną troskliwością, prawie pieszczotami dziecięcemi, że mam tego wszystkiego dosyć — nadto... ale niemniéj przyznać muszę, że to istota dobra, poczciwa, serdeczna. Tylko tak prostoduszna! tak czasem śmieszna ze swą pobożnością, obawami, płaczem nieustannym, łzami... a!
— Przecież to dowody poświęcenia, rzekł Sławski.
— Ale, wierz mi, tak nudne! tak nudne.. a czasem aż do zniecierpliwienia.
Sławski zdziwiony pochylił się, pytając go po cichu, w obawie, aby dosłyszanym nie był.
— Więc chciałbyś ją odprawić do domu?
Orbeka się zamyślił.
— To dziwna rzecz, rzekł powoli — tak, dziwna w istocie — sam niewiem — przywykłem jednak, i tęskno by mi było... Nero zdechł dawno, niemam prócz niéj i ciebie, żywéj duszy przyjaznéj — nie śmiéj się.
— O! nie, rzekł Sławski, dziwiłbym się i smucił, gdyby było przeciwnie.
— Tak, niecierpliwi mnie, męczy, dodał Orbeka, a jednak — są chwile, że ta twarzyczka smętna, niepiękna, jest mi do życia potrzebną. A! gdyby to była ona! gdyby...
Niedokończył, gdyż samo wspomnienie Miry uderzyło mu krwią do głowy, i odebrało głos, znowu uczuł się gorzéj.
— Słuchaj, rzekł Sławski — potrzeba ci spoczynku, twoja siostra miłosierdzia czuwać będzie nad tobą pewnie w drugim pokoju, ja pójdę. Jutro dowiem się o interesach, spiszę rezultat i przyniosę ci — co Bóg da, złe czy dobre wieści.
Podali sobie ręce, biedny chory upadł znów, zamykając oczy, na poduszki.





ROZDZIAŁ XI.

Nazajutrz rano, Sławski wyszukał plenipotenta Orbeki; był to szczęściem jeden z tych rzadkich ludzi, którym rozum nie przeszkadza mieć serca, a serce nie paraliżuje władz umysłowych. Dawny towarzysz szkolny obu, mecenas Pierski, miał dla swego klienta przywiązanie stare i politowanie nad jego położeniem, które od razu, gdy go w rękach Miry ujrzał, przeczuł i zrozumiał jego następstwa.
— Słuchaj no, Sławski, rzekł po chwili, uważnie wyrozumiawszy co mu ten o Orbece opowiedział, wszystko co się stało, znając kobietę i jego, jak na dłoni, zawczasu widziałem. Niemam najmniejszéj zasługi, żem odgadł tak trafnie, to zadanie do zbytku było łatwem. Niepodobna było powstrzymać Orbekę, ująć, odciągnąć, trzeba mu było dozwolić by zszedł aż na dno przepaści, z któréj go teraz jeszcze wyciągnąć możemy — jeżeli — jeżeli ten szatan, kobieta, znowu jakim trafem na nasze wody nie wypłynie.
— Ale to nie może być! poszła za mąż we Włoszech! zawołał Sławski.
— Dla takich kobiet niema nic nie podobnego, zrujnowanie bankiera, zamęczenie człowieka... to fraszki, mówił Pierski, widzieliśmy już nie takie sprawy tych białych rączek i tych śmiejących się oczek dziecięcych.
Otóż, dodał, póki sepultury mi nie pokażecie i świadków, że ją pogrzebiono, ja zawsze z moim klientem będę się miał na ostrożności. Gdyby ten szatan wrócił, skórę by mu zdarł z kości, i sprzedał za bilet do loży w teatrze.
— Ale nierozumiem cię — przerwał Sławski — o cóż idzie?
— Jeźli podzielasz moje obawy i ostrożności, i zgadzasz się na potrzebę pewnéj kurateli nad Orbeką, to mnie natychmiast lepiéj zrozumiesz?
— Zgadzam się na co chcesz, bo znam twoje poczciwe serce i głowę do interesów.
Pierski śmiejąc się, ścisnął go za rękę.
— Rzeczy tak stoją. Krzywosielce nie są ani sprzedane, ani zastawione, ani odłużone, czekają na swego pana i zdaje mi się nawet, że staruszek Jaś tam żyje, sprzęty z kurzu ocierając.
Sławski ucieszony uścisnął aż opasłego prawnika, który się śmiał i mrugał oczyma widząc jaką radość sprawił.
— To nie dosyć jeszcze, rzekł — manewrowałem tak, szepnął Pierski, żem pod rozmaitemi pozorami, odszarpując to tu, to tu po troszę, wyratował od zguby.. zgadnij ile?
— Ojcze! może z tysiąc dukatów, a! toby się tak przydało! wszak mu braknie pierwszych wygód!.. a ta sierota...
— Jaka sierota? spytał Pierski ponuro, czy jest znów co innego?
Sławski począł mu opowiadać.
— Masz tobie! zawołał — to niepoprawiony człowiek, jedna go mało nie stłukła w moździerzu, już drugiéj się dał przyczepić! a to skaranie Boże!!
Ledwie Sławski bardzo szczegółową zdając relacyą, potrafił mecenasa nieco uspokoić i przekonać, że tu żadne nie groziło niebezpieczeństwo, jednakże Pierski już o oszczędzonéj summie mówić nie chciał i dopiero pod przysięgą, że mu Sławski dochowa tajemnicy — wyznał, iż resztki fortuny owéj milionowéj wynosiły oprócz wioski, jeszcze piętnaście tysięcy czerwonych złotych.
Była to summa olbrzymia, prawdziwym ocalona cudem, ale Pierski miał ją w fidei komisie w ten sposób ulokowaną, że tylko za jego zgodą podniesioną być mogła.
— A że mu nie dam grosza, póki się nie przekonam że można bez niebezpieczeństwa — to pewna, rzekł w końcu — na to przysięgam!
— A na życie! na podróż! na lekarza?!
— Czekaj! czekaj! przerwał prawnik — powiesz mu odemnie, żem Krzywosielce ocalił, że przez lat dwa dochód z nich składałem, z tego prowentu daję oto pięćset dukatów. Gdyby więcéj potrzebował dam jeszcze tytułem pożyczki, ale o summie ani słowa. Ten szatan gotów ją jeszcze teraz z niego wyciągnąć!
Sławski choć nie widział żadnego niebezpieczeństwa, zgodził się na środki ostrożności przedsięwzięte przez mecenasa i z weselszą twarzą powrócił do łoża przyjaciela. Znalazł go po nocy spędzonéj w gorączce i snach jakichś męczących, może słabszym niż wczora, ale za to daleko spokojniejszym, Anusię zapłakaną i bladą, bo widocznie całą noc nie spała.
— Wystaw pan sobie — szepnęła w progu do Sławskiego — do białego dnia wykrzykiwał do niéj i ręce wyciągał...
— Jakże ci jest? spytał Sławski.
— Nic, nic, zmęczonym się czuję, ale na wszystko zrezygnowanym i spokojnym; mów czy mi co stanowczego przynosisz i złe czy dobre?
— Jedném słowem ci odpowiem, zawołał Sławski, dzięki Pierskiemu, twoje Krzywosielce bez długu, całe, ocalone; dom cię czeka, a oto z dwuletnich dochodów pięćset czerwonych złotych..
— Jakto? możesz to być żebym ja był jeszcze tak bogaty! A! Bóg jest dobry! lepszy niż zasłużyłem...
Znać Anulka podsłuchiwać ich musiała, gdyż w téj chwili łoskot się zrobił za drzwiami. Sławski podbiegł i znalazł ją omdlałą, leżącą na ziemi z ręką na ustach... Zrozumiał że anioł stróż obawiał się być odprawionym i serce mu biedne zabolało śmiertelnie... Nim się pochylił by ją podnieść, od uderzenia wytrzeźwiała i oprzytomniała, zawstydzona, przelękła, porwała się i kładnąc palec na ustach uciekła do swéj izdebki.
— Cóż się to stało? co tam? dopytywał Orbeka.
— Nic — nic — upadło potrącone krzesło, rzekł wracając Sławski. No, więc teraz idzie o to, aby cię Gadatkiewicz lub Lafontaine podkurował, żebyś sił nabrał i na wieś wyruszył.
— Tak, tak — dodał Orbeka — nie mogę tu pozostać, wszystko mi mój szał, moje szczęście, winy moje przypomina... atmosfera jest zabójczą dla mnie, potrzeba wracać na wieś, a cała ta przeszłość snem mi się wyda chorobliwym... zapomnę...
Zamyślił się na chwilę.
— A! gdybym zapomnieć mógł, gdybym pościerać potrafił w sobie niezmyte pamiątki tych chwil szczęścia i niedoli... ale nie... karą moją te wypieczone na duszy piętna być muszą... ja nigdy niezapomnę...
— Tak, przerwał Sławski, ale już dziś przynajmniéj jesteś zmuszony nią pogardzać, znasz ją... nie możesz zachować dla niéj uczucia, którego nie była warta.
Orbeka się uśmiechnął dziwnie.
— Czy to było uczucie? zapytał po cichu — ja niewiem... to była namiętność, która jest ślepa, nierozumuje i podobno z człowiekiem dopiero umiéra... Nad brzegami Renu gdzieś krąży podanie o pierścieniu, który włożony na palec miał własność obudzać ku posiadaczowi miłość niepohamowaną... Co jest tém pierścieniem w kobiecie... ja niewiem i nikt nie wié! Dla czego z tysiąca ich jedna czyni na tobie to wrażenie niestarte, pociąga cię choćby w przepaście, odtrącając nawet iść za sobą zmusza, upadlając, chwyta? Jest-li to tajemnica ducha czy ciała, mistycznych węzłów nierozerwana resztka czy bydlęcy instynkt? wszystko to razem, lub jedno, a nierozwikłane, któż odpowie?.. Czemu w te oczy patrząc zdaje się świat przezierać do głębi, niebo aż do Boga — czemu w tym głosie brzmią chóry aniołów i harmonia światów, choć głos ten szydzi z ciebie lub przeklina... a! to jedna z tych tajemnic życia... człowieka... losu... któréj się nie dowiemy nigdy... Dla czego w istocie upadłéj, skalanéj dla nas jeszcze, tylko dla tego oka miłości, widne są szaty anioła, czemu w niéj jest wszystko, a po za nią nic?? któż to powié? —
Sławski milczał.
— Biedny ty jesteś, rzekł, jeźliś jeszcze zachował choć odrobinę téj namiętności tyrańskiéj — jeźli męczarnie, zawody nie ostudziły cię nareszcie, jeźli cię nawet wzgarda nie rozczarowała... nie jesteś więc uleczonym, a może nie będziesz nigdy.
— Czas leczy wszystko jak mówią — dodał Orbeka po cichu, tak, bo czas żre wszystko, wyjada serce nasze, więc z niém namiętności, żądze, unosi pamięć, a z nią nas samych... Przetwarza nas na nowych ludzi, albo, jak w moim wieku na szkielet ostygły. I to by było dobrodziejstwem.
Na tę rozmowę niebezpieczną nadszedł zamówiony Lafontaine. Sławski dozwolił mu wybadać chorego, dawszy wprzód potrzebne do zrozumienia stanu skazówki. — To badanie trwało dosyć długo, znakomity lekarz a razem znawca serca ludzkiego, odszedł z zasępioną, ale nie zrozpaczoną twarzą od łoża chorego. Sławski go odprowadził, pytając.
— Ten człowiek umiera, a chorym nie jest, odparł lekarz powoli — słabość jego cała w głowie i sercu. Należy go uspokoić, powrócić życiu dawnemu, ukołysać, a gdyby można zająć go, związać rodziną, uczuciem nowém. Tymczasowo nic, tylko spokoju!!
Przepisy dla chorego ograniczały się małemi środkami dietetycznemi i wzbronieniem wszystkiego co drażnić mogło. Ponieważ przez jakiś czas powinien był zostać w Warszawie, Sławski postarał się nająć mu mieszkanie w miejscu, gdzieby go żadne wspomnienia nie prześladowały. Znaleziono dworek na drodze do królewskich łazienek schludny, mały, w cienistych drzewach i ogródku, i tam mieli się przenieść w dni parę.
Od tego ranka i omdlenia, Anulka chodziła jak w pół zabita... czuła się ona coraz mniéj potrzebną, a biedne dziewcze samo nie wiedząc jak przywiązało się do téj istoty upadłéj, znękanéj i życia bez niéj już sobie wyobrazić nie mogło.
W niéj nie była to namiętność, coś daleko czystszego od niéj, nałóg serca, siérocego, osamotnionego, potrzebującego kochać, które wszystkie siły swe na to pierwsze uczucie wyszafowało. Anulka nie wyobrażała sobie, by kiedykolwiek czém inném dlań być mogła, jak sługą i stróżem; ale żyła nim, jego uśmiechem, spokojem, zdrowiem, boleściami... Reszta świata przedstawiała się dla niéj jak tło jakieś szare, na którém obraz chorego ukochanego świecił swém cierpieniem.
Dowiedziawszy się, że wszystkiego nie utracił, że miał jeszcze wioskę, trochę grosza, przyjaciół, krewnych, ona co była dlań długo jedyną... poczuła ucisk na sercu, coś jakby zazdrość i smutek... Rola jéj była prawie skończoną, — dziś, jutro... mógł jéj rzucić grosz i odprawić biedną... na wieczną tęsknotę, do któréj przyznać się jéj nawet nie godziło.
Odgadła dobrze, iż Orbeka dowiedziawszy się że miał jakiś zapas, pomyślał zaraz o smutném wynagrodzeniu jéj groszem za poświęcenie; że nie domyślając się jéj przywiązania, musiał już szukać środków uwolnienia jéj od smutnego zajęcia przy łożu chorego. Drżała, że to ją co chwila spotkać może, a im więcéj się obawiała, tém strach zmuszał ją gwałtowniéj wybiedz saméj przeciwko grożącemu niebezpieczeństwu.
Nazajutrz więc rano krzątając się około pokoju, nagle Anulka przyklęknęła swym zwyczajem u jego łoża.
Orbekę, wszelkie tego rodzaju oznaki czułości niecierpliwiły, widząc ją przypadającą skrzywił się.
— Czegoż znowu chcesz, moje ty pieskliwe dziecię? zapytał.
— Mój panie, mój drogi, tylko się nie gniewaj na mnie, przyszłam — rzekła coraz nieśmieléj jąkając się — przyszłam... spytać was właśnie, czym ja już moją niezgrabną służbą tak wam dokuczyła, że mnie się pozbyć chcecie?.. czy ja się jeszcze tu zdam na co?
Orbeka spojrzał na nią.
— Chcesz pewnie wrócić do rodziny? zapytał.
— Panie mój — ja niemam rodziny.
— To do stron rodzinnych?
— Nie, rzekła Anusia śmieléj nieco, nie — na świecie tak jak nikogo nie mam... ale boję się czy nie jestem panu ciężarem i zawadą.
Orbeka niewiedział co odpowiedziéć.
— Przyznam ci się rzekł, że jakkolwiek dobrą byłaś dla biednego Łazarza, który ci pewnie życie winien, a nie raz nienawykłego do takiéj jak twoja dobroci, cierpliwości, nadskakiwania, zniecierpliwiłaś mnie Anulku...
— Ja? a.. panie! przerwała boleśnie, ja?
— Daruj mi to, rzekł Orbeka, ja sam czuję się niewdzięcznym, ale byłem i jestem chory i nieszczęśliwy, coś wybaczyć mi potrzeba!..
— A! panie.. to mnie raczéj.
— Otóż widzisz, moje dziecko, rzekł chory — tyś młoda, tobie potrzeba powietrza, ludzi, życia, świata, a tu zwiędniesz przy mnie. Jak tylko się dowiedziałem że coś mam jeszcze, natychmiast zapragnąłem się podzielić z tobą. Będziesz więc miała i posażek.
Anulka pąsowa i blada na przemiany, przelękła, mimowolnie załamawszy ręce zerwała się od łóżka, dwa łez strumienie płynęły cicho po jéj twarzy, pierś dyszała oburzeniem.
Orbeka podniósł na nią wejrzenie i zrozumiał tę boleść, którą mimowolnie obudził, pochwycił ją za rękę i w uniesieniu chwilowém, pocałował milcząc. Anulka krzyknęła i poczęła ściskać mu nogi, płacząc i zachodząc się od łkania.
— Mój ty panie drogi, zawołała nareszcie, gdy Walenty coraz bardziéj przejęty tém uczuciem słowa wymówić nie mógł — tylko mnie nie krzywdź.. pieniędzmi!! Ja nic nie chcę... a pozwól zostać w kątku przy tobie... ja nie będę naprzykrzoną i nudną — będę się starać być wesołą i nic nie robić nad to co mi rozkażesz. Ale mnie nie odpędzaj od siebie, gdzież ja się podzieję?? sierota i kaleka!!.
Chory się zamyślił smętnie, była chwila błyskawiczna w któréj serce jego dziwnie jakoś uderzyło, ale już ostygł i wyrzucał sobie że mógł doznać tego uczucia... rozumiał teraz że Anulka bała się stracić jego opiekę, że sercem pokorném sługi przywiązała się do niego.
— Więc zostań, proszę, zostań, rzekł, mnie samemu tęskno byłoby bez ciebie. Myślałem tylko — dodał — że ci lepiéj niż przy mnie być może.
— A! nigdy! a! nigdzie! zawołała Anusia i płacząc odbiegła posłyszawszy kroki czyjeś.
Orbeka głęboko zadumany pozostał.
To pewna, że bardzo po ludzku i chłodno wytłómaczył sobie wkrótce to znalezienie się Anulki, która była szczęśliwą że niebezpieczeństwo zażegnała.
Nazajutrz chorego przewieziono do najętego dworku, dano znać do Krzywosielec staremu Janowi, aby przyjechał jeźli może, a Anna objęła skromne obowiązki gospodyni i szafarki...




ROZDZIAŁ XII.

Florencya.
Palazzo Radipulo.
Via ogni Santi.
„Kochana Lulu!.. Wieki już jak nie pisałam do ciebie, biję się w piersi i wyznaję winę moją, ale, ty wiesz, szczęśliwi pisać nie lubią i o wszystkich zapominają... ja nie byłam szczęśliwą... i z utrapienia straciłam pamięć i ochotę nawet do ciebie się odezwać.
Od téj chwili gdyśmy się pożegnały u rogatek, gdy mnie ten nieznośny, wzdychający i zamęczający swoją miłością tyran wywiózł na krańce świata, ty nic nie wiesz o mnie — Chère Lulu! cóż za historye, jakie przygody przebyłam! ile ucierpiałam! co się ze mną stało i dzieje?! Zapisałabym arkusze chcąc ci opowiedziéć wszystko, ale ani papieru ani czasu niemam na to! W krótkich opowiem ci słowach — wyjechałam z nim. Niekochałam go nigdy, jak wiesz, smutne położenie moje zmuszało mnie trzymać się tego człowieka...
Był dobry do ostatecznego zniecierpliwienia, nawet tak łagodnéj jak ja kobiety... Energii żadnéj, pedant, nudziarz, a gdyby mu było dozwolić, trzymał by w swoich objęciach nieustannie i płakał z rozkoszy. C’etait assommant!
Szukałam wszelkiego rodzaju rozrywek, je puisais largement dans sa bourse, podróżowaliśmy, dokazywaliśmy szaleństwa... je cherchais des distractions. Rój mężczyzn wlókł się za mną, ale na seryo żaden się nie zajął. Słowem, skończyło się na tém, że musiałam, widząc, iż mój nudny worek się wyczerpuje, chwycić się starego Greka, bankiera barona Radipulo który się ze mną, ożenił J’ai entoutes les peines du monde pour me debarasser de mon insipide adorateur. Il ne voulait pas s’enaller, musiałam użyć środków przykrych dla mnie, ale koniecznych. Kazano mu wyjechać. Ouf! Zachorował gdzieś z rozpaczy w Bolonii, ale że ludzie z tego nie umierają, musi już być w kraju. Zrujnował się przez nieład, nieumiejętność rządzenia, on a du le voler... que sais-je? głupi!
Ale to dopiero początek moich utrapionych dziejów. Mówiłam ci już, że baron się ze mną ożenił. Wystaw sobie, że dopiero po ślubie postrzegłam, żem się strasznie na nim omyliła. Wydał mi się głupawy i dobroduszny, byłam pewna, że jest bogaty, wszystko okazało się oszukaństwem.
Miałam willę pod Florencyą i pałacyk w mieście... Ani wiem jak je sprzedano i co się stało z moim kapitałem. Jednego nie pięknego poranku, zbankrutował zupełnie mój niepoczciwy Grek. Zdaje się, że miał zamiar porzucić mnie na bruku, a sam uciec do kochanéj ojczyzny... z któréj był niegdyś wyszedł boso. Ale Bóg jest sprawiedliwy, figurez-vous, że mi go apopleksya z tych wzruszeń gwałtownych... zabrała. Żebyś wiedziała jaki był okropny, siny, czarny po śmierci — j’en ai eu le cauchemar przez kilka nocy....
Z pomocą poczciwego prawnika, un bien bel homme, udało mi się ocalić quelques bribes d’ une fortune colossale! ale to wszystko nie da mi z czego żyć. — Ja przywykłam do tego życia, które nie cierpi rachunku...
Znienawidziłam Włochy, zagranicę, ludzi tutejszych, dostałam tęsknoty za krajem. Lulu! powracam do was, wyciągnij do mnie ręce i przygotuj się pocieszać nieszczęśliwą wdowę. Możecie rozpuścić wieść, żem wzięła w spadku po bankierze Radipulo miliony, kto tam będzie sprawdzał! A postaraj mi się męża bogatego, młodego, nie zazdrośnego, z tytułem, imieniem, enfin l’ideal du genre — il faut faire une fin!
Rozumiesz, że w drogę tak długą do Polski, pauvre petite femme, nie mogłam się puścić samą. Jadę z Annibalem Servi, śliczny chłopak, muzyk, śpiewak, il fera fureur chez nous. Ale ubogi jak święty turecki, et... marié. Rzuca tu swoją chłopkę, a sam rusza ze mną, mianowałam go swoim kuzynem na czas podróży. Przed Warszawą pożegnam go, bo chcąc się wydać za mąż, muszę wrócić w szatach żałobnych... irre prochables.. Moja Lulu, znajdź mi tam gdzie jaki przyzwoity kącik, ou je puisse descendre, un appartement de rien du tout, simple pied à terre. Napisz mi poste restante do Wrocławia, ażebym wprost zajechać mogła do siebie.
Drżę na samą myśl rzucenia się w twoje objęcia que des choses à raconter! Twoje serce mnie zrozumié, twoja przyjaźń będzie dla mnie osłodą. Pragnę co najrychléj dostać się do portu... na tę naszą błogosławioną ziemię na któréj dopiero się uczuję swoją i panią siebie... ani słowa o Annibalu, tylko mu przygotuj sławę i przyjęcie, jako znakomitemu artyście.
Je baisse vos beaux yeux, toute à Vous

Mira.



ROZDZIAŁ XIII.

Nie ma nic na tym Bożym świecie, czego by czas nie uśmierzył, nie uleczył, nie przemienił, lub nie obalił. Człowiek marzy zawsze o czémś trwałem, w sercu i na ziemi buduje na wieki i pokolenia, na lat dziesiątki, a nigdy nie potrafi przewidziéć co wyżyje i przetrwa, a co spełznie i zniknie mu w oczach. Najczęściéj dzieje się zupełnie odwrotnie, to co miało żyć, ginie, co powinno było umrzéć — ocaleje. Z uczuciami serca tak samo jak z drzewkami ogrodu: ukochana jabłonka usycha, a przyniesione wiatrem ziarno topoli buja.
Orbeka sądził żal swój i rozpacz wiekuistemi, spokój w części je osłabił, w części przemienił na nieokreślony smutek i tęsknotę. Nowe życie w tym cichym dworku, do pewnego stopnia przypominające mu Krzywosielecki żywot samotny, podziałało dziwnie na jego zdrowie i umysł.
Wrócił powoli do dawnych zatrudnień, z tym wyjątkiem tylko, że na fortepian, który mu do zbytku Mirę przypominał, patrzéć nie mógł. Ale Sławski karmił go książkami, a młody Orłowski i stary Norblin, odżywili w nim ochotę do rysunku.
Te prace i zajęcia dawały wytchnąć sercu i nabrać sił ciału. Cieszył się Sławski, który codziennie go odwiedzał, a Anulka siedząca w kątku, zdaleka, i sama odżyła, odmłodniała, wypiękniała, i z pociechą wewnętrzną śledziła wracające w ukochanego jéj pana życie.
Mówiono już coraz częściéj o powrocie do Krzywosielec, który Sławski za ostatnie a najskuteczniejsze lekarstwo uważał, gdy stary ów Jaś nadjechał.
Powitanie pana ze sługą było aż do łez rzewne, starowina rzucił się przed nim na kolana, objął mu nogi i płakał. Orbeka także się w końcu od łez wstrzymać nie mógł, a za drzwiami Anulka dla prostéj zaraźliwości płaczu, także się biedna na dobre rozbeczała. Sławski, który był odwykł od płaczu, krzywił się tylko dziwnie, i mówił, że mu nos świerzbiał, bo tarł twarz nieustannie.
Pociesznym rysem téj sceny było, że Jan przywiózł z sobą wychowanego na zastępcę starego Nerona, młodego czarnego pudla, tém samém imieniem nazwanego — a stworzenie żywe, nie rozumiejąc co się z temi ludźmi dzieje, spiąwszy się na płaczącego Jana, szczekało okrutnie.
Biedny sługa jadąc po pana, zabrał był z sobą wychowańca, aby się nim pochwalić, a może Orbece lepsze ich, spokojne czasy przypomniéć.
Młody Nero, jak się zdaje w prostéj linii potomek swego poprzednika, przypominał go sierścią, charakterem i obyczajami. Nie widział on nigdy Orbeki, ale instynktem odgadł w nim przyszłego pana i łasił mu się uprzejmie.
— Ha! więc wszyscy jak stojemy, do Krzywosielec — zawołał pan Walenty — już ty mi Sławski tego nie odmówisz, żebyś mnie choć nie odprowadził na moje stare śmietnisko.
— No — ja, odparł Sławski — ja wam tam tak bardzo potrzebnym nie jestem, ale.. już choć poźniéj odwiedzę.
— Nie, nie — pojedziesz z nami.
— Zobaczemy, naprzód Lafontaine osądzi, czy jechać możesz...
— Ja go słuchać nie myślę, przerwał Orbeka.
Rozmowa dosyć wesoła przeciągnęła się ku wieczorowi. Jan długo nie opuścił progu, rozpowiadając szeroko dzieje Krzywosielec, bo mu się zdawało, że tam wszystko pana jego tak obchodzić musi, jak jego obchodziło. Wszystkie śmierci, narodziny, wesela, gospodarskie klęski, powalenie staréj gruszy przez wicher w nocy, pożar chaty Osypowéj, kradzież pośladów ze szpichlerza, pęknięcie deki na fortepianiku, i t. p., z potrzebnemi szczegóły i okolicznościami obszernie zostały opowiedziane. Nie rychło Jan się dał zaciągnąć na wieczerzę do panny Anny.
Znajomość między nim a nią choć zrazu się zwiastowała trudną, bo Jan był jakoś kwaśny i niedowierzający, wprędce jednak poszła jak najlepszą drogą. Jan poczuł serce i zrozumiał, a raczéj odgadł położenie i jak w początku okazywał się niechętnym, tak potém przywiązał się gwałtownie do sieroty, która tak cicho, ślicznie, pobożnie pana jego kochać umiała.
Może też, (ludzie jesteśmy) Anulka w obawie wpływu Jana, trochę się postarała o zaskarbienie łaski jego. Biedna nadskakiwała nawet Neronowi, aby w tym domu niemieć żywéj duszy nieprzyjaznéj, aby się wszystkim stać potrzebną i miłą.
Jaś siadywał u niéj, albo słuchał jéj szczebiotania o podróżach, o chorobie, o przecierpianych biedach, lub sam długo i rozwlekle mówił jéj o dawném życiu w Krzywosielcach, malując to Eldorado, najżywszemi jakie miał barwami.
Orbeka tymczasem ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, gdy stanowczo z Warszawy na wieś wybierać się przyszło, uczuł się dotknięty jakąś tęsknotą niewypowiedzianą. Sam tego sobie wytłómaczyć nie umiał, dlaczego ten plac męczeństwa, to miejsce tylu goryczy wspomnieniami zatrute, ciągnęło go jakimś niepojętym urokiem...
Mniemał się uleczonym zupełnie, a coś zostało na dnie serca z dawnéj choroby.
Jan nie żartem się pakował do podróży.
Doktór Lafontaine wszakże zapowiedział, że chory powinien stopniowo zacząć wychodzić, używać ruchu, jazdy i sił swych probować. Wyjazd więc stanowczy odłożony był póki by lekarz nie dał nań formalnego zezwolenia, a tymczasem z rana przechadzki piesze, po obiedzie powozem ze Sławskim wycieczki w okolice przygotowywały do drogi.
Przeciągnęło się to jakoś dość długo, Orbeka mówił ciągle o podróży, a mimowolnie znajdował zawsze jakieś do niéj przeszkody.
Lecz wszyscy, nawet poczciwy prawnik, przestali cię obawiać niebezpieczeństwa, do którego najmniejszego prawdopodobieństwa nie było. Orbeka chodził na długie przechadzki po okolicy samotny, czasem ze Sławskim, układano spokojnie przyszłe życie w Krzywosielcach.
Niebo było jasne i nic gromu nie zapowiadało — a jednak był on tak blizki!
Ani Sławski nie mający stosunków z tym światem, w którym żyła pani Lullier, ani Orbeka oderwany od niego, nie wiedzieli o losie, który spotkał awanturnicę i o jéj powrocie do Warszawy. Doktór Lafontaine, któremu Sławski nie mógł utaić całéj historyi biednego pacyenta, jeden wiedział, że przyczyną ruiny i choroby była piękna zalotnica, którą on niegdyś widywał po Warszawie i parę razy leczyć probował, gdy jéj chorobę udawać zdało się potrzebném. Dowiedziawszy się wypadkiem o powrocie jéj do Warszawy, z obowiązku lekarza i przyjaciela, pojechał szukać Sławskiego. Ale znaleźć go nie było łatwo, nikt nie wiedział dokładniéj o jego mieszkaniu skrytém gdzieś na trzeciém piętrze niepozornego domu; musiał więc czekać nań u Orbeki, od którego wychodząc, skinął nań, żeby za nim się wymknął.
— Wiesz pan, rzekł doktór, gdy przeszedłszy bramę stanęli na ulicy — wiesz czy nie, że ta niebezpieczna Syrena wasza, znowu jest w Warszawie.
— Kto? kto? spytał, niedomyślając się Sławski.
— Ona tak często zmienia nazwiska, że niepotrafię wam powiedziéć nawet, jak się dziś nazywa... ale znacie ją pod imieniem Miry.
— To być nie może! przerwał, ręce załamując Sławski.
— Mówię panu, że tak jest, dodał Lafontaine, historyi niewiem, przyczyn powrotu nie byłem badać ciekawym, ale wróciła.
— W takim razie, odparł Sławski, nie ma chwili do stracenia, Orbeka powinien uciekać, jechać, i niewiedziéć o tém nawet. Znam człowieka, wiem, że mu grozi niebezpieczeństwo największe, wróć doktorze, i zaleć mu natychmiast wiejskie powietrze.
Lafontaine uśmiechnął się.
— To się czegoś domyśli, wy naglijcie go do wyjazdu, a ja się nań zgodzę.
Strapiony nad wszelki wyraz poczciwy przyjaciel, wrócił do dworku, z postanowieniem najmocniejszém namawiania do wyjazdu. Znalazł Orbekę w najlepszym humorze, ale w usposobieniu dziwnie leniwém, i jakby na przekór, skłonniejszego pozostać w Warszawie, niż powracać do Krzywosielec. Sławski siedział do późna, drżący, obawiając się wydać z trwogą któréj doznawał, truchlejąc na myśl, że on wyjść może i spotkać ją trafem w ulicy. Postanowił sobie z oka go nie spuszczać, i dosiedziawszy do późna w nocy, wyszedł nareszcie, nie kryjąc przed sobą, że niebezpieczeństwo było groźne.
Nazajutrz, mimo najmocniejszego postanowienia, Sławski niemógł dla obowiązkowych zajęć przyjść wcześniéj jak o południu, a w dworku nie znalazł Orbeki. Anulka powiedziała mu, że wedle zwyczaju, wyszedł na przechadzkę.
Tak było w istocie. Orbeka zwolna wlókł się drogą ku Mokotowu, zbierając kwiatki po drodze, i przypatrując się chmurkom białym po niebie rozsnutym; gdy turkot powozu i klaskanie z bicza, ostrzegło go, aby z drogi ustąpił, podniósł machinalnie oczy i stanął jak wryty.
W powozie od strony Willanowa powracającym, spostrzegł siedzącą Mirę, z pięknym, młodym mężczyzną, włoskiego typu twarzy.
Baronowa poznała go, krzyknęła, zasłoniła sobie chustką oczy, i powóz jak błyskawica przeleciał ku Warszawie. Orbeka upadł na murawę.
Co się w sercu jego działo, tego nikt nie potrafi określić, powstała w niém burza, która zmąciła myśli aż do nieprzytomności — potrzebował dosyć długiego czasu nim przyszedł do siebie. Obraz téj kobiety, wszystkie stare, zabliźnione rany otworzył, i boleść z nich popłynęła świeżym strumieniem.
Jak pijany, jak oszalały, z zaschłemi wargami, zataczając się, mówiąc sam do siebie, niewiedząc gdzie idzie, przywlókł się do drzwi dworku, machinalnie. Spostrzegł tu Sławskiego oczekującego nań, a z twarzy Orbeki łatwo poznać było, co się stało. Sławski nieśmiał go nawet pytać. Weszli do domku, Walenty padł na krzesło milczący.
— Słuchaj, rzekł Sławski, zbierając się na wielką odwagę — wiem co ci jest, ale...
— Milcz — odparł Orbeka, milcz — proszę cię; wiem co powiesz, każecie mi jechać. Pojadę, ale wprzódy, bądź co bądź, widziéć ją muszę, od tego nieodstąpię.
Sławski spojrzał nań z politowaniem, wziął za kapelusz i odezwał się:
— Jeźli to uczynisz, jeźli się o to starać nawet będziesz... Walenty, ja z tobą rozbrat biorę na zawsze.
Orbeka płacząc niemal, rzucił mu się na szyję.
— Ja się muszę z nią widziéć! dwa słowa.. jakież mi grozi niebezpieczeństwo? tyś okrutny.. zlituj się!..
— Niewiem czy ci grozi jakie niebezpieczeństwo, rzekł Sławski, ale za największe uważam, iż się będziesz musiał poniżyć.. skalać.. że zwyciężywszy się.. wrócisz do téj kałuży.
— Ty niewiesz! jam czuł, jam wiedział, że ją zobaczyć muszę! ja na to czekałem.. byłem pewny, że ona tu przyjedzie..
Sławski uznał słuszném, nie wdając się już w dalszą rozmowę, twarzą okazując mu tylko prawie wzgardę z politowaniem połączoną — odejść. Zaledwie się drzwi za nim zamknęły, Orbeka wybiegł z domu na zwiady, a znając stosunki Miry z panią Lullier, udał się wprost do jéj domu, pod Krakowską bramę.
Ale do tego tajemniczego przybytku, tych, którzy widzianemi być nie chcieli, dostać się nie zawsze było łatwo. Na dole, szwajcar formalną poprzedził indagacyą wnijście klienta, któremu talar dał przystęp do schodów; w sali, drugiego cerbera potrzeba było ułaskawić, ażeby przybyłego zameldować raczył. Nikt z tych marmurowych figur nie wiedział czy pani była w domu i czy mogła dać audyencyą. Orbeka rozgorączkowany, po przyciemnionéj salce się przechadzał, szarpiąc na sobie ubranie, gdy po długiém oczekiwaniu, przerywaném stukotem w różnych stronach otwierających się drzwi i drzwiczek — weszła pani Lullier.
Zdaje się, że przeze drzwi wprzódy starała się zobaczyć przybysza, który podbiegł ku niéj żywo.
— Pani! rzekł, na miłość Bożą, powiedz mi, gdzie jest Mira, ja ją widziéć muszę!
Lullier przywitała go chłodno, nawet bardzo chłodno, wiedziała już z listu przyjaciołki, że Orbeka był zrujnowany do nitki.
— Ale ja — ja niewiem.
— Pani musisz o tém wiedziéć! jam ją widział! ona tu jest! Dlaczego wróciła? co się stało?
— Uwolń mnie pan od téj nieprzyjemnéj indagacyi, rzekła, proszę bardzo — niemam upoważnienia od baronowéj do tłómaczeń w jéj imieniu, a potém, do czego się to panu zdało? To wiem, że ma nieprzebłagany żal do pana... byłeś wszystkich jéj nieszczęść przyczyną, i ani widziéć, ani znać go nie chce...
Orbeka uśmiechnął się gorzko.
— A! rzekł! to ja byłem przyczyną jéj nieszczęść! doprawdy? pierwszy raz o tém słyszę. Powiedz że pani przyjaciółce, że czy chce, czy nie chce, będzie musiała widziéć się ze mną!
— Wcale nie myślę służyć panu za posła, szukaj pan sobie innych, odparła, odwracając się Lullier.
— Pani! rzekł słabnąc Orbeka — jesteś kobietą, masz serce, znasz litość.. wyjednaj mi tylko chwilę rozmowy, zaklinam cię... zaklinam cię, na twoją pierwszą... na twoją jedyną miłość... bo być nie może, żebyś kogoś nie kochała w życiu... klękam... błagam... zlituj się!
Lullier uśmiechnęła się, i w istocie nieco politowania uczuła.
— Panie Orbeko, rzekła — do czego to panu ma służyć! na co rany odnawiać! Ona pana nie kocha... ona go nie kochała nigdy! — nie zakrwawiaj sobie serca. To do niczego nie prowadzi... trzeba zapomniéć.
— Ale ja ją tak kochałem, tak kocham! zawołał biedny Walenty.
A po chwili namysłu, dodał, jakby zmuszając się do ostygnienia i krwi zimnéj.
— Zresztą — chce czy nie chce, użyję wszelkich środków ku temu, a widziéć ją muszę. Lepiéj jest więc dla niéj i dla mnie, aby się to stało bez skandalu, rozgłosu i niepotrzebnéj wrzawy...
Domawiał tych słów, gdy drzwi się otworzyły w głębi, i wbiegła raczéj niż weszła, z gniewem na twarzy, z oburzeniem Mira...
Orbeka ukląkł milczący i wyciągnął ręce ku niéj.
Ona zaczęła się śmiać, sucho, chłodno, przymuszonym śmiechem, najzjadliwszego szyderstwa.
— Czego waćpan chcesz jeszcze odemnie? zawołała tupiąc nóżką — nie dosyć goryczy jeszcze wlałeś w życie moje, nie dość poświęcałeś mnie swéj bydlęcéj passyi, nacierpiałam się dość i chcę być raz wolną od tych żebraczych jego uwielbień. Wiedz waćpan raz na zawsze, żem go nie kochała nigdy, na chwilę, żem go oszukiwała zawsze, żem cię znosić nie mogła... że okoliczności przykre, upokarzające, zmusiły mnie nieszczęśliwą uledz jego nieznośnemu natręctwu...
— Miro! Miro.. litości! wołał Orbeka, ja wiem to wszystko.. pocóż nóż topisz mi w sercu? Pomyśl, jaż to byłem przyczyną twoich nieszczęść? niczem-że nie zasłużyłem na wspomnienie lepsze?
— Idź waćpan, proszę, idź i na oczy mi się nie pokazuj więcéj — dodała, nie znamy się, nie znaliśmy się nigdy! żegnam go! brzydzę się waćpanem.
— Na miłość Bożą! krzyknął, rzucając się Orbeka — dwa słowa tylko — dlaczego powróciłaś? co się stało? Jesteś znowu sama? nieszczęśliwa powiadasz? w potrzebie może? ja... ja... ja mam... ja mogę...
Potrzeba było widziéć jak te ostatnie wyrazy, wyszeptane bojaźliwie, nagłe wrażenie uczyniły na przebiegłéj kobiecie. Ona i Lullier spojrzały po sobie. Mira się zawahała, wstydziła się pokazać nagłą zmianę, a wiadomość ta, że człowiek, którego zrujnowanym sądziła, jeszcze coś miał, gdy ona goniła ostatkami, zachwiała jéj postanowieniami. Czuła, że może skorzystać jeszcze...
Przyjaciołka przyszła jéj w pomoc.
— Ale moja droga, rzekła — nie bądź bo tak okrutną, możecie się rozstać bez gniewu, et en bons amis d’autrefois.
Mira ocierała już łzy, które miały stanowić przejście z jednéj sytuacyi do drugiéj — nie brakło jéj na środkach umotywowania płaczu i złagodnienia.
— A! jakże niemam mieć żalu, zawołała — z jego przyczyny — porzucona, na łaskę tego nieszczęsnego Greka, bankruta, który szczęściem umarł w porę.
— Radipulo umarł! podchwycił Orbeka.
— Zrujnowana! zrujnowana! Mira po tym wyrazie mocniéj jeszcze łkać zaczęła...
— Gdyby nie litość przyjaciółki, która mi dała schronienie, nie wiedziałabym gdzie złożyć głowę.
— Przecież, przerwał nieśmiało Orbeka — jakiś Włoch przyjechał z panią.
— Kuzyn mego nieboszczyka... który mnie tu odprowadził, gdyby nie on...
Walenty potrzebował tylko jakiegokolwiek tłómaczenia. Kuzynostwo to ani go zraziło, ani zdziwiło, gotów był wierzyć wszystkiemu, byle go nie wypędzano.
Mira jakby znękana, padła na krzesło, złagodniała znacznie, słuchała Orbeki, odpowiadała mu; biedny skazaniec, niemógł odejść, myśli mu się plątały po głowie, w sercu burzyły uczucia, tłómacząc sam przed sobą swe postępowanie, gotów był w istocie uznać się winnym, występnym, zbrodniarzem.. a ją ofiarą.
Czuł, że popełnił zbrodnię niedarowaną, nieumiejąc zmiękczyć tego kamienia, dobyć iskierki uczucia z téj istoty, któréj jednak Bóg musiał dać serce, któréj oczy obiecywały miłość, usta uśmiechały się nią, a pierś była — pustą. Jak Prometeusz, w ten posąg martwy powinien był módz wlać duszę, nie uczynił tego, był w oczach własnych winnym, upokorzonym. Gdyby namiętność, miłość, szał, były zaraźliwemi, gdyby się udzielać mogły, a! — pewnie serce jéj od bicia jego łona zadrzéć by musiało.
Gdy jego te wyrzuty sumienia dręczyły, ona myślała w duszy, że w jéj położeniu nie pozostaje nic, jak zbadać człowieka i korzystać z niego, nie wiążąc się niczém; a miała mu gorzko za złe, że gdy go już sądziła zniszczonym do szczętu, on śmiał coś jeszcze zachować, czego jéj nie rzucił pod nogi! Oh! le perfide — myślała — il a pensé a soi!
Powoli z tego patetycznego tonu i nastroju rozpaczliwego, rozmowa przeszła na potoczniejszą. Mira dawała mu czuć, jak dalece była wspaniałomyślną, Orbeka mówił z nią, patrzał na nią, i zapominając o jutrze, był szczęśliwy.
Z nadzwyczajną zręcznością doszła nareszcie do celu, dowiedziała się, udając, że o niczém wiedziéć nie chce, o jego wiosce, nawet o prawdopodobnéj jéj wartości; i natychmiast rozpoczęła malować mu swe położenie, swą nędzę obecną, jałmużnę przyjaciółki, z któréj żyła...
Stała się wymowną, czułą, płakała nad własną dolą, a gdy się rozstawali, Orbeka wzruszony do głębi, wybiegł z mocném postanowieniem sprzedania bodaj wszystkiego, byle jéj przyjść w pomoc.
Ta ohydna komedya, któréj by uwierzyć trudno, gdyby serce ludzkie nie było tą przepaścią, z któréj najnieczystsze wyziewy i najświetniejsze dobywają się dyamenty — odegrała się tak naturalnie, tak łatwo, iż Orbeka pod wrażeniem jéj, wyszedł ze łzami na oczach.
Bez namysłu udał się wprost do Pierskiego, postanowiwszy albo natychmiast sprzedać Krzywosielce, lub dług na nie zaciągnąć. Szczęściem przewidujący ten wypadek Sławski wyprzedził go do prawnika, a Pierski już obmyślił środki zapobieżenia
ruinie. Postanowili wspólnie ze Sławskim, użyć bodaj kłamstwa na ocalenie człowieka, który biegł w przepaść, niczem się pohamować nie dając[2].
Mecenas był w domu, ale uprzedzony, udał wybornie jakby o niczem w świecie nie wiedział, przyjął więc Orbekę wesoło, ciesząc się jego powrotem do zdrowia, i zapytując, kiedy na wieś wracać myśli.
Pan Walenty nieco się zmięszał. I on także był w tem przykrém położeniu, iż do fałszu uciec się widział zmuszonym.
— Kochany kolego, rzekł, spuszczając oczy — bardzo bym w istocie życzył sobie na wieś powrócić, ale mnie jeszcze niektóre interesa wstrzymują.
— A! interesa! toć moja rzecz, dawaj je tu, rzekł Pierski.
— Przyznam ci się — dodał Orbeka, że mam jeszcze ze starych moich czasów pozostałe długi...
— Dużo to tego?...
— Dosyć... ale ponieważ Krzywosielce są czyste, a ja stary i bezdzietny, postanowiłem, albo je sprzedać, lub odłużyć hypotecznie, byle się pozbyć ciężaru.
Pierski począł jakby zakłopotany głową kręcić, ramionami ruszać, zżymać się, trzéć czoło.
— Wiem, rzekł Orbeka, że będziesz temu przeciwny, ale konieczność nagląca.
— Jabym niebył temu przeciwny, gdyby rzecz była możliwa — dodał Pierski po chwili. Zmuszasz mnie do bardzo przykrego wyznania. Radbym ci był oszczędził... uczucia, jakiego doznasz, ale konieczność.
Orbeka spojrzał przestraszony.
— Cóż to jest? spytał.
— Krzywosielce nie są twoje, rzekł Pierski — chcieliśmy, my, przyjaciele twoi, zachować ci je dożywotnie, tak, ażebyś o tém niewiedział. Pamiętasz jakeś się rządził i szastał tu w Warszawie, w czasie podróży włoskiéj, we Florencyi, żadna w świecie fortuna takiego szturmu wytrzymać nie mogła. Krzywosielce poszłyby były z kapitałami, gdyby nie ja.
Orbeka pobladł strasznie.
— Jestem więc żebrakiem, wyjąknął cicho... żebrakiem utrzymywanym łaską przyjaciół.
Spuścił głowę, łzy potoczyły mu się z oczów, drżał cały.
— Słuchaj rzekł Pierski, trudno by mi ci to wytłómaczyć, ale ocalając Krzywosielce, uczyniłem to w ten sposób, iż przy oszczędności mogłeś długi te pospłacać. Uregulowałem to tak, iż byś niewiedząc i nieczując okupił je znowu... na to wszakże potrzebaby czasu.
— Cóż ja pocznę?! zawołał Orbeka.
— Daj mi spis tych długów, rzekł spokojnie Pierski i zostaw mi układy... ja ci pomogę... Lecz daruj mi, pieniędzy tobie nie dam, bo interesów robić nie umiesz... tego na mnie żadna siła ludzka nie wymoże.
Zamilkli... Orbeka przechodził z rozpaczy milczącéj, do niecierpliwości i gniewu prawie, nieodpowiadając już Pierskiemu, podał mu rękę zimno, skłonił się i wyszedł.
Poczciwy Sławski, który miał na sercu wybawienie Walentego, a przeczuć mógł łatwo jaki obrót weźmie sprawa, i z drugiéj strony pewne poczynił starania. Nie mogąc sam zbliżyć się do pani Lullier, użył za pośrednika jednego z przyjaciół swoich, pułkownika G. — Wiedział o jego ścisłych stosunkach z tą panią. Nie wyznał mu wszystkiego, bo się obawiał zdrady, ale opowiedziawszy historyą Orbeki, odmalował go jako zrujnowanego człowieka, który gotów był udawać że jeszcze coś ma, aby się do Miry zbliżyć i prosił pułkownika by ostrzegł panią Lullier, iż Orbeka, ani wsi, ani kapitału, ani złamanego szeląga nie posiada... a pobożném kłamstwem przyjaciół tylko utrzymuje się.
Pułkownik tegoż dnia po obiedzie wszystko przed Lullier wygadał, ta zaś nie zwlekając powtórzyła Mirze, która się zaklęła w największym gniewie, że go na oczy widziéć nie będzie... i t. d.
Czuł zarazem Sławski, że rzeczy w ten sposób postawiwszy, łatwo było do rozpaczy przyprowadzić Orbekę i należało go pilnować, aby się jakiéj ostateczności nie dopuścił. — Pobiegł więc w ślad za nim, po powrocie od Pierskiego. Zastał biednego człowieka przybitego, milczącego... to chodzącego wielkiemi krokami po pokoju, to bezwładnie i na pół martwo leżącego w krześle. Nie można było z nim nawet zawiązać rozmowy.
Ostatnie dwieście czerwonych złotych, pozostałe w domu z przyniesionych przez Sławskiego pięciuset, Orbeka zapieczętowawszy natychmiast z listem odesłał Mirze.
Na list nie było żadnéj odpowiedzi, ale pani Lullier w imieniu przyjaciołki poświadczyła, że zostały odebrane.
W maleńkiéj izdebce, przed obrazem Matki Bozkiéj Częstochowskiej, klęczała modląc się ze łzami Anulka, która o wszystkiém, to jest o przybyciu swéj dawnéj pani, wiedziała... a Jan w pół drzemiąc, pół płacząc, — zdawał się nieprzytomny z obawy o swego pana, z bólu, że znowu wyjazd ten do Krzywosielec, którego tak pragnął, został... Bóg wié na jak długo — odłożony.




ROZDZIAŁ XIV.

Wierzymy wszyscy w sprawiedliwość Bożą — ale nikt z nas pojąć się nie może dróg, któremi się ona spełnia, wytłómaczyć. Patrzącym na ten świat widzą się sprawy jego często najnielogiczniejszą plątaniną; w danéj chwili wszystko się zdaje dziać odwrotnie, właśnie przeciwko trybowi w jakim by iść powinno. Powodzenie służy najniegodniejszym dobrego losu, noga się osuwa najzacniejszym i cnota walczy z boleścią, występek zaś rozsiada się w szczęściu i chwale..
Patrząc na to... od początku świata... wszędzie, gdzie język ludzki myśl tłómaczyć probował, odzywały się narzekania, często szło zatém zwątpienie, wiara w fatalizm ślepy... Grecy i Rzymianie, a dziś Turcy wierzą tylko w przeznaczenie, nie dodając mu prawnéj konieczności; Słowianie zdaje się że od wieków inne mieli pojęcie téj ananke, bo mówili, że los był sądzonym człowiekowi. Sąd zaś mieści w sobie rozsądek i jest wyrokiem w sprawie, a nie fatalnością ślepą. Pomimo to — wszyscy my ileż to razy na ślepe losy, na fortunę ślepą narzekamy.
A ślepą jest nie fortuna, nie losy, ale człowiek co ich nierozumié, bo końca tego dramatu, który się przed nim odegrywa, nie widzi nigdy.
Na to ślepe szczęście, ruszano ramionami w Warszawie, gdy piękna Mira powróciwszy wdową, Baronową Radipulo, po tylu skandalach, tylu dowodach płochości, zdradach, postępowaniu, któreby każdą inną kobietę potępiło, została przyjętą z nowym zapałem, weszła niezmiernie w modę i po kilku miesiącach już stary Wojewoda Wawrzęta nie wychodził prawie od niéj.
Dajemy mu to imie schwycone w powietrzu, niechcąc prawdziwego wymieniać. Starzec należał do bardzo znakomitéj w dziejach rodziny, był niezmiernie bogaty, używał dotąd najlepszéj sławy, miał lat siedemdziesiąt, dzieci dorosłe i wnuki podrostki.
W dodatku pedogra rozpoczynała się już gnieździć w trochę obrzękłych nogach, a choć jeszcze sam chodził o lasce, można się było spodziewać, że wkrótce pomocy dworzan potrzebować będzie.
Wszyscy Wawrzętowie od kilku pokoleń, kończyli na tém, że ich na krzesłach wożono.
Wdowiec po dwóch żonach, z obu mający liczną rodzinę, Wawrzęta choć miał przy sobie syna, trochę się w domu nudził, bez niewieściego towarzystwa. Jak niemal cały nasz naród szlachecki był kobieciarz... a na starość wyrzec się nie umiał niewieścich pieszczot.
Ale był to człowiek poważny i zacny, do płochéj niewiasty byłby się nie przywiązał.
Nigdy wprzód nie spotkał on Miry, o któréj słyszał coś zdala;.. dopiéro teraz wypadkiem zjechał się z nią na wieczorze u pani Krakowskiéj. Mira czuła potrzebę pokazywania się teraz jak najskromniejszą, smutną, żałobną wdówką. Strój czarny, koronki, aksamit, dodawały jéj wdzięku... Była mało mówiącą, zamyśloną, nadała sobie postać interessującą. Przy wieczerzy wypadkiem posadzono ją przy Wawrzęcie, grzeczny starzec zawiązał rozmowę, kollacya trwała dość długo, pod koniec jéj już haczyk wędki tkwił w jego gardle...
Pod urokiem czarownicy, Wawrzęta przez dni kilka nie mówił tylko o niéj, usiłując ją bronić od złych języków. U Starościnéj Małogoskiéj spotkali się raz drugi. Wawrzęta przysiadł się wcześnie do swojéj znajoméj. Ona była zachwycającą prostotą, naiwnością dziecinną, skromnością układu... słowem, tém wszystkiém na czém jéj w istocie najwięcéj zbywało.
Przy wieczerzy Wawrzęta podał jéj rękę, mówił tylko z nią, odprowadził i zasiedział się dłużéj niż zwykle.
Zaczęto już szeptać o téj skłonności starego, rodzina, córki zamężne, synowie, zięciowie, nieco przelękli, bo u nas małżeństwa siedemdziesięcioletnich starców wcale nie były osobliwością, ze wszech stron puścili na Wawrzętę wieści o przeszłém życiu wdówki. Przesyłano mu biografie, listy, dokumenta, satyry, piosnki, z każdą niemal pocztą, znajdował je codzień na stolikach. Ale w takich razach działanie słowa, najprzeciwniejszy skutek wywiera, jest-to dowiedzioném, i Wawrzęta bronił swéj przyjaciołki, upór się w nim zrodził i przyspieszył wybuch staréj namiętności, która w piecu siedemdziesięcioletnim diablim się pali płomieniem.
Oburzyło pana Wawrzętę, że smarkacze chcieli go uczyć rozumu, i mieli już za niedołęgę potrzebującego kurateli. — Odprawił przychodzących z plotkami, różnie, trochę niegrzecznie, a bardzo dumnie. — Gdy sprobowano kogoś namówić, aby się trochę pośmiał ze starego — (myślano że to poskutkuje) — Wawrzęta odparł: — Mości panie... rejestra z przeszłości niebezpieczne, gdyby się nam i naszym paniom ze wszystkich grzechów spowiadać przyszło, każdy by miał torbę grzechu, a świat torbę śmiechu. Co było a nie jest, to nie pisać w regestr.
Wawrzęta pojechał naumyślnie do Miry.
Mira wiedziała dobrze, iż na taką grubą zwierzynę inaczéj trzeba polować, niż na pospolitych fircyków. Grała więc rolę niewiasty ubogiéj, zrujnowanéj przez nieszczęśliwy skład okoliczności, spotwarzonéj, ale chrześciańską rezygnacyą przejętéj, — była skromną i dumną razem, nie przyjmowała żadnych podarków, nie żądała pomocy, mieszkanie miała nader szczupłe, sługę jedną... jeździła najętym powozem...
Wszystko to coraz bardziéj jednało jéj serce Wawrzęty, który nie mógł się domyśléć ani Annibala w buduarze, ani kilku dobrych przyjaciół, mających różne w dniu godziny. Jak wszystkie niewiasty do intryg wdrożone, Mira dzień miała bardzo ściśle podzielony pomiędzy klientów swych, tak, że nigdy jeden drugiego nie spotykał. Praca, odwiedziny, nawet modlitwa służyły jéj za tłómaczenie, iż nie zawsze mogła być widzialną.
Wawrzęta znajdował ją zawsze nad książką, przy fortepianie, nawet nad robotą. Dodać należy, iż przybywał karetą huczącą po bruku, że powoli wchodził na schody, a zatém na przygotowanie właściwego przyjęcia dość było czasu.
Mira choć grała tym razem, jak dawniéj mówiono, va banque, postępowała cierpliwie, rozważnie, wcale nie myśląc psuć sobie gry niepotrzebnym pośpiechem, ani przedwczesną chciwością. Wawrzęta z delikatnością niezmierną, różnemi drogami chciał jéj dopomódz, widząc w położeniu, które zdawało się potrzebować przyjacielskiego wsparcia, baczna wdowa odrzucała wszelkie ofiary.
Miała ona mocne postanowienie wydać się za Wawrzętę, dlatego względem niego była okrutniejszą nawet, niż kiedykolwiek dla innych. Rumieniła się jak wiśnia, gdy końce paluszków chciał pocałować. Raz znalazł ją zapłakaną, i wyznała mu, po wielu naleganiach, iż lęka się, aby jego odwiedziny o nowy szwank nie przyprawiły jéj sławy... Wawrzęta rzadziéj się więc pokazywał.
Gra to była mądra, choć niebezpieczna, bo rodzina miała czas wystawić baterye, szukać środków obrony, a wiedziała dobrze co jéj groziło, gdy się różowe te łapki do skrzyń antenatów dostaną. Popłoch w obozie był tem większy, że Wawrzęta ilekroć go zaczepiono zdaleka, dawał taką odprawę, iż powracać nie było bezpiecznie.
Nie było prawie środka dla odwrócenia klęski, rachowano tylko na czas, na rozmysł, a zapomniano, że ten sam czas rodzi nałogi serca, nawyknienia nieprzełamane, dla starych szczególnie.
Wawrzęta przywiązał się, a jak to ongi poufale mówiono, zaszłapał i zaszłapał tak fatalnie, że się już wyplątać nie mógł.
Pomimo nóg obrzękłych, wieczorem ukląkł, całując rączki Bogini, oświadczył się, i z nieśmiałością wielką, ofiarował serce, imie i ślub natychmiastowy.
Dla wytrwania w przybranym charakterze do końca, Mira się rozpłakała i odpowiedziała stanowczą odmową, nie żeby w sercu nie czuła szacunku, a nawet tkliwszego uczucia dla pana Wawrzęty, (bo ona zawsze lubiła tylko ludzi w wieku statecznym) — ale że jéj nie tajno było jakie prześladowanie, jaką na siebie ściągnie nienawiść całéj rodziny, że zostanie posądzoną o chciwość, i t. p.
Dodała, że gdyby była niezależną, bogatą, z chęcią, z radością oddałaby rękę temu, którego serce jéj z tysiącaby wybrało... ale... i t. d.
Ta przemowa miała i to w sobie dobrego, iż naprowadzała wojewodę nieznacznie na myśl konieczności zapewnienia jéj losu, aby nie została na łasce nieprzyjaznéj familii.
Tego wieczora, nic jednak stanowczego nie wyrzeczono. Mira się opierała. Wawrzęta przysięgał miłość, decyzyą odłożono i czułe nastąpiło rozstanie.
Ale licho chciało, że dworzanin Wawrzęty coś u drzwi podsłuchał, nazajutrz gruchnęła po familii wieść o oświadczynach; nakazano pospolite ruszenie, co żyło zebrało się na klęczkach błagać starca, aby pięknego imienia nie dawał istocie, która go nie była warta.
Rozpacz dochodziła do tego stopnia, że córka Wawrzęty księżna C. błagała, aby ją sobie wziął, chował, obdarzył jak zechce, byle się z nią nie żenił... Synowie uciekli się pokątnie do innego środka i powtórnie przez panią Lullier ofiarowali pół miliona, byle starcowi ręki odmówiła.
Ale już to wszystko przychodziło za późno. Mira była pewną, że dostanie oprawę większą niż to co jéj obiecywano, a tytuł, imie, położenie towarzyskie, i miłości własnéj tryumf musiały też wchodzić w rachubę.
Nic nie pomogło, ani przyjaciół uwagi, ani łzy córek, ani pokorne prośby synów, Wawrzęta był niewzruszonym; listów bezimiennych, których mu przysyłano krociami, nierozpieczętowywał nawet, rzucając je w ogień; wyrobił indult i cichusieńko, rano o godzinie siódméj, wziął ślub u Kapucynów. Za świadków służyli: plenipotent, stary palestrant i dwóch pisarzy od jakiegoś mecenasa. Małżonkowie pocztą wyjechali na wieś, do rezydencyi wojewody.




ROZDZIAŁ XV.

We drzwiach kościoła, przytulony do ściany, stał blady, biednie ubrany człowieczek, którego słuszniejszy mężczyzna podtrzymywać się zdawał. Był to Orbeka, który od czasu jak został odprawionym, szukał wszelkich środków, aby ją widziéć choć zdaleka. Chory wlókł się gdzie tylko o niéj zasłyszał lub przeczuł iż być może.
Mira spotykała te oczy wpadłe, błyszczące, jakby z dwóch czarnych przepaści, wlepione w siebie z wyrazem bólu i błaganiem o miłosierdzie — zżymała ramionami i okazywała gniew i niecierpliwość. Tym razem pewnie z jéj woli, służba pana Wawrzęty, chciała wypchnąć Orbekę za drzwi, i byłaby to uczyniła, gdyby się Sławski nie oparł. Wyszli oba dobrowolnie... Walenty stanął u schodów, na przechodzącą rzucił jeszcze raz spojrzenie milczące, ale świetne szaty i różowe lica mignęły tylko, a poszostna kareta uniosła szczęśliwego wojewodę, który klęcząc w basztardzie, całował rączki swéj młodéj małżonki.
Od opisanych wypadków upłynęły lata. Gdy nieszczęśliwego Orbekę odprowadzono od schodów Kapucyńskiego kościoła, spostrzegł Sławski z przerażeniem, że dawał lekkie wprawdzie, ale bardzo zastraszające oznaki jakiegoś pomięszania. Nie był on ani całkiem nieprzytomny, ani zupełnie obłąkany, mówił chwilami do rzeczy, a potem jakby głęboko zadumany, wyrywał się z wykrzykiem i uśmiechem niezrozumiałym.
Gdy powrócili do dworku, siadł w krześle, i jakby od tego momentu wyrzekł się woli i władzy nad sobą, pozostał nieruchomy, posłuszny temu co czynić kazano. Przywołany lekarz, wspólnie ze Sławskim i płaczącą Anulką, uradzili, ażeby bądź co bądź namówić go na wyjazd do Krzywosielec. Nie było w tém najmniejszéj trudności. Orbeka nie odpowiedział nic, ale się nie opierał. Gdy przyszła chwila wyjazdu, dał się wsadzić do powozu, do którego Sławski odprowadzający go towarzyszył mu, — i pojechał. W drodze był osowiały i milczący, nic go nie zajmowało, jak dziecię dawał sobą rozporządzać i słuchał z pokorą.
Przybycie na wieś, do tego dworku, w którym spokojnie spędził długie lata — obeszło się bez wszelkich oznak czułości i wzruszenia. Wysiadł, wszedł do pokojów, z razu chodził po nich, jakby szukając, czy wszystko było na miejscu, potem zażądał zobaczyć kaplicę. Tu przypadł na swoim klęczniku, rozpłakał się rzewnie, został długo, pomimo, iż go Sławski usiłował wyprowadzić, i wyszedł nareszcie spokojniejszy. Razem z Sławskim przeszedł się jeszcze, po ogrodzie, potém wróciwszy do saloniku, otworzył fortepian zapylony i uderzył po jego klawiszach. Zapomniano go nastroić, wydał dźwięk fałszywy, i Orbeka odezwał się po cichu, że potrzeba posłać do Kodnia po organistę. To było pierwsze jego słowo, dowodzące powrotu woli własnéj.
Od tego dnia, powoli, zdawał się leczyć z tego wrażenia, jakie na nim uczyniły ostatnie wypadki, ale o nich o swéj przeszłości od wyjazdu z domu, unikał nawet wspomnienia. Nikt też mu nie napomknął o tém.
Trzeciego dnia, jak gdyby sobie nagle coś przypomniał, pobiegł sam się dowiedziéć, gdzie i jak pomieszczono chromą Anulkę. Zatroszczył się, czy jéj w pokoiku przy garderobie dobrze będzie, i polecił Janowi, aby o wszystkich jéj wygodach pamiętał.
Sławski ujrzał z pociechą wielką, że ta mgła, którą boleść jego umysł okryła, rozpraszała się, powracał do nawyknień dawniejszych. Spróbował muzyki, która go nie draźniła, z pyłu wyciągnął książki, słowem, zdawało się, że ożył. Stary Jaś, składając ręce i dziękując Panu Bogu, mówił o tém. Nie było już niebezpieczeństwa w uwiadomieniu go o prawdziwym stanie interesów, o własności niezaprzeczonéj Krzywosielec i ocalonego kapitału. Ale to najmniejsze na nim zrobiło wrażenie, wysłuchał opowiadania, i cicho odszepnął tylko. — Na co to mnie potrzebne! zawsze na resztę życia mam dosyć.
Tak się tedy wszystko, mimo groźnych z początku oznak, złożyło, że Sławski, po kilkunastu dniach pobytu na wsi, mógł śmiało odjechać do Warszawy. Rozstanie było rzewne.
Na parę godzin przed odjazdem, Orbeka ująwszy go pod rękę, wyszedł z nim do ogrodu.
— Przyjacielu mój! rzekł, to pewna, że ci kilka dni życia spokojnych zawdzięczam. Któż wié, co by się ze mną stało, gdyby nie twoja opieka, czuła, macierzyńska, serdeczna! Ale wyratowałeś z wody garnczek rozbity, któremu by lepiéj było może leżéć na dnie. Zawsze to dobroczynny dowód przyjaźni. Wierz mi, że ci umiem być wdzięcznym, że choć nie pokazuję tego może po sobie, znam wszystko coś uczynił i z jaką ofiarą. Chyba uczucie własnego serca ci to nagrodzi. Wyrwałeś mnie, jeźli nie śmierci, to gorszemu od niéj szaleństwu i obłąkaniu. Zwróciłeś na drogę, kazałeś żyć. Dzięki ci przyjacielu! powlokę się do końca, nie musi to być daleko, złamane egzystencye nie mogą trwać długo.
Bądź pocieszony tem, że mi tu będzie dobrze, nadto dobrze, nawet poczciwy uśmiech kobiecy téj nieszczęśliwéj Anulki... czasem mi dzień jaki ozłoci... Tego doprawdy wart nie byłem...
Przyznam ci się, iż się boję, że ona tu zostaje... nałóg sobie uczynić z tego życia... mnie się stanie potrzebną... a przywiązać się i sercem odwdzięczyć za uczucie, ja już nie jestem zdolny... wyczerpało się to do dna.
— Nic ci na to wszystko nie powiem, odparł Sławski, zrobiłem com był powinien. Co do Anulki, proszę cię, abyś jéj nie odpędzał od siebie — o ile ją znam, wiem, że wiele by na tém ucierpiała...
— Śmieszna dziewczyna, dodał Orbeka, doprawdy śmieszna, jeźli jéj ta samotność tęskna miłą być może.
Dwaj przyjaciele uścisnęli się, Sławski odjechał.
Po wyjeździe jego, w Krzywosielcach powrócił tryb życia przedsukcessyjny, jak mówił stary Jan, wszystkie dawne obyczaje, muzyka, czytanie, kominek, przechadzki z młodym Neronem.
Jedna tylko zachodziła różnica między pierwszemi onemi dniami samotności, a dzisiejszemi, że Orbeba czasem w ogrodzie spotkał Anulkę i godzinę z nią o tém i owém przegawędził. Anulka podkradała się słuchać go gdy grał na fortepianie, a niekiedy płakała siedząc na ziemi pod drzwiami, ale pan Walenty wcale o tém niewiedział, pokazywała mu się rzadko, on zdawał się jéj unikać. Jeźli okazał radość z widzenia jéj, to się potem wstrzymywał z objawem nowym, i widocznie pilnował siebie. Czy to poznał jéj skłonność, czy się jéj obawiał, dosyć, że mimo dowodów troskliwości, zbliżenia się większego, widocznie starał się unikać.
Trwało to z rok, potem, jakby już niebezpieczeństwo minęło, a on zapomniał o niém, częściéj z nią rozmawiał, dłużéj, poufaléj. A co zarząd domu i interesów, to zdał całkiem na nią. Nazywał ją swoją gosposią i plenipotentem.
Biednemu dziewczęciu, ile razy do niéj przemówił serdeczniéj, łzy z radości stawały w oczach, oddechu brakło, ręce drżały, ale on prawie tego nie widział.
I płynęły tak spokojnie dnie za dniami, tygodnie, miesiące, lata. Anulka rozkwitała jak dzika róża. Walenty wiądł jak podcięte drzewo. Włosy mu posiwiały, twarz nagle się okryła piętnami starości. Rysy jéj pozostały piękne i szlachetne, oblicze było znaczące, ale młodości ostatni promyk zszedł z niego, życie dogorywało. Stał się powolniejszym, cierpliwszym; ale ociężałym i obojętnym.




ROZDZIAŁ XVI.

Raz, było to jakoś późną jesienią, po długiéj przechadzce, w dzień bardzo ciepły, który się skończył chłodnym wieczorem, Orbeka wrócił z gorączką i zachorował.
Anulka naturalnie pośpieszyła z lekami, radami, ziółkami, i troskliwie nad nim czuwała. Na nieszczęście, stary Jaś niedomagał i leżał, musiała więc sama siedziéć przy nim. Około północy słabość się wzmogła widocznie, Anulka była nadzwyczaj niespokojną. Ale Orbeka, choć gorączką rozmarzony, zachował przytomność. Pierwszy raz naówczas dostrzegło dziewczę oczy jego dziwnie namiętnie zwrócone na siebie, serce jéj jakimś strachem uderzyło, wzięła to za obłąkanie. Poczęła się tém pilniéj krzątać koło niego. Orbeka nic nie mówił, patrzał długo, nagle podniósł się, pochwycił ją za ręce, i płacząc całować je począł.
Dziewczę struchlało, niewiedząc co począć, klękło przy łóżku, wtém on krzyknął, jakby oprzytomniony nagle, z lekka ją od siebie odepchnął, i zakrywszy oczy, niedając znaku czucia, pozostał tak do rana.
Co się tam działo w biedném sercu téj kobiety, któréj na chwilę zdawało się otwierać błyskawicą niebo, i zamknęło... znowu?!
Następnych dni, powoli, przyszedł do zdrowia pan Walenty, ale, jakby zawstydzony, unikał Anulki, któréj ta chwila była jedyną w życiu szczęśliwą.
Nie wspomniał on o tym wypadku, jakby go chciał złożyć na gorączkę, chociaż był całkiem przytomnym, ale odtąd w stosunku swym do dziewczęcia, był jeszcze ostrożniejszym i zimniejszym.
I płynęły znów lata, a nic się już nie zmieniało w Krzywosielcach, ale przeznaczenie znać chciało, aby Orbeka nie dokończył tak życia w téj ciszy i pokoju... gotowało mu jedną z najmniéj oczekiwanych i miłych niespodzianek...
W pięć lat po zamieszkaniu na nowo w Krzywosielcach, w pięknéj jakoś porze wiosennéj, pod wieczór, gdy Orbeka był w ogrodzie na przechadzce z Neronem, na gościńcu dał się słyszéć turkot, który on wziął za powracające z pola wozy. Ale po chwili, pies się zerwał od nóg jego i zaszczekał, szelest posłyszał w ulicy i zobaczył zdala jakąś postać czarną, dosyć żywo podchodzącą ku niemu.
Była to kobieta!..
Kobieta nieznajoma, obca w Krzywosielcach, prawie niezrozumiałe zjawisko! Orbeka zrazu tak był zdumionym, że przypuścić nie umiał, ktoby to być mógł.
Dopiero gdy się zbliżyła, z uśmiechem na ustach, w rysach twarzy nieco zbladłéj, trochę postarzałéj, zawsze jeszcze pełnéj wdzięku, poznał osłupiały — Mirę, pięknie wcale jeszcze zakonserwowaną.
Po ostatniéj rozmowie, po ostatniém wejrzeniu rzuconém mu ze schodów Kapucyńskiego kościoła — bytność téj pani, tutaj, była niewytłómaczoną. Pan Walenty stał, nie wiedząc co począć, jak przywitać, gdy ona podbiegła żywo ku niemu, i zawołała:
— Walusiu, to ja! to ja.. o! jakżem szczęśliwa! to ja! twoja Mira!
Tych wyrazów domawiając syrena, pewna swojego uroku i władzy, rzuciła się niemal w objęcia Orbeki, pomięszanego zjawieniem się tego widma przeszłości. Usta jego bełkotały wyrazy niezrozumiałe, serce po tylu przetrwanych boleściach, — nie wahamy się dodać, głupie serce — uderzyło jak za dawnych lat, wszystko zostało zapomniane w jednéj chwili, łzy potoczyły się z powiek.
Zimném, bystrém wejrzeniem, Mira mierzyła tymczasem tego człowieka, któremu tyle bolesnych zadała ciosów, chciała zbadać go, a ujrzawszy rozczulonym, przekonawszy się, że siłę dawną miała nad nim jeszcze... padła już uspokojona na ławkę, przykładając rękę do serca, które nie biło, jak gdyby uśmierzyć chciała wzruszenie, którego nie doznawała.
Siadła, cała w czerni i żałobie, z czém jéj nadzwyczaj było do twarzy, (wiedziała o tém doskonale) uśmiechając się smętnie, wdzięczna, niby roztkliwiona, i poczęła mówić głosem, którego chwilami udawała, że jéj brakło.
— A! to próżno, gdy się raz kogoś w życiu kochało, gdy się razem z nim wiele chwil szczęśliwych i biednych dzieliło, pamięć i uczucie zostają na zawsze.
Ty nic nie wiesz, o moich losach? Nic? O! ciężko odpokutowałam za tę niedolę, która mnie do ulegnienia natarczywości Wawrzęty skłoniła. Prześladowanie rodziny, gorycze, potwarze, niemasz wyobrażenia czem te lat pięć się zapełniły. I on i ja byliśmy najnieszczęśliwsi, chociaż stary kochał mnie z całą namiętnością młodzieńczą. Wiesz że umarł?
Nie.. a! tak! umarł! I wystaw-że sobie, rodzina jego mszcząc się na mnie, tak zabiegała troskliwie, tak pilnowała go, że do ostatniéj chwili obiecywanego zapisu zrobić mi nie mógł. Zostałam wyrzuconą jak ostatnia przybłęda z domu, ale na tych ludziach ja się pomszczę! ja im wytoczę proces, ja ich okryję sromotą, ja im łez moich nie daruję.
To mówiąc, oczy sobie zakryła.
Orbeka stał, słuchał, ale wiedział to tylko, że ona do niego wróciła, że znowu była z nim.. na wsi, gdzie ją nic oderwać odeń nie mogło. Twarz jego rozpłomieniona świadczyła o bijącém żywo sercu.
O kilka kroków od téj ławki, na któréj spokojnie rozpatrując się już w nowéj swéj posiadłości, siedziała Mira, Anulka, która nadbiegła na to, żeby wysłuchać jéj wyznań, padła bezprzytomna i omdlała.. Ale nikt tego nie postrzegł zrazu, a późniéj, nikt nawet o tém nie wiedział.
— Nie myśl-że, kochany Walusiu, dodała, że ja cię tu tak najeżdżam nieprzyzwoicie, jakby z egzekucyą — chciałam cię zobaczyć tylko! tak! wiedziałam, że ty nie przybędziesz do mnie.. na chwilę przyszłam powitać twoją pustelnią. Jestem u Bukowieckich, u moich krewnych w sąsiedztwie, od dwóch dni. Wiesz, że stary podkomorzy umarł i ona także... teraz tam gospodarują młodzi. Otóż zatrzymałam się u nich, a od nich na minutę wykradłam się tylko do ciebie pod pretekstem. Wiesz jak oni na wsi są rygoryści, nieznośni, to też tylko tu wpadłam, aby od ciebie wyżebrać przebaczenie win przeszłych...
Orbeka powoli przychodził do siebie, dziwne nim i sprzeczne uczucia motały, wreszcie miłość ślepa, biedna przemogła. Usiadł przy niéj drżący, zbladły, i przez łzy się uśmiechał minionemu szczęściu. Jak się jéj maleńka, a zawsze śliczna rączka znalazła w jego dłoniach? niewiem... jak jéj główka spoczęła na jego ramieniu? któż wytłómaczy? jak rozmowa głośna w cichy szept się zamieniła?.... tajemnice! tajemnice...
A po chwili, idąc szeroką aleją ogrodową, jak starzy, dobrzy znajomi, opowiadali sobie półgłosem dzieje ostatnich lat pięciu. Ona tworzyła zręcznie romans, on mówił prawdę, jak na spowiedzi. Ona śmiała się w duchu z jego opowiadania, on łzami płakał nad jéj niedolą.
Konie tymczasem stały przed gankiem.
Na wsi stosunki wszelkie nie uprawnione, są daleko draźliwsze i widoczniejsze niż gdzieindziéj, miarkowała to i pani ex-wojewodzina. A choć przyrzekła pozostać w okolicy i widziéć się jeszcze z Orbeką, tego dnia nic jeszcze nie było postanowionego.
Może piękna wdowa byłaby natarczywszą, gdyby miała nadzieję i rachubę wydać się raz przecie za Orbekę, ale naprzód, to by ją pozbawiło nawet pensyi, którą Wawrzętowie wyznaczyli, dopóki by ich imie nosiła, powtóre, ten Orbeka był taki nudny! Można było się nim podratować, użyć go, possać jeszcze trochę, ale na wieki wieków wyrzec się dlań swobody i nadziei!! Mira spoglądając w zwierciadło, widziała wprawdzie zmarszczki drobne, zarysowujące się około oczów i ruchawych ustek, ale pochlebiała sobie, że sztuką im zaradzi, i że nie rychło się zwiększą. Była jeszcze bardzo ładną, świeżą, nieco okrąglejszą niż przed laty, ale to jéj nie odejmowało wdzięku. A teraz przebywszy szkołę doświadczenia, tak była pewna siebie, tak znała połowę brzydszą rodzaju ludzkiego i jéj słabości!
Na tymczasem, Orbeka był bardzo znośny, szczególniéj z tego względu, że z nim mogła bez litości czynić co tylko chciała, — gotowy, bezpłatny sługa, wierny jak pies, którym pomiatać mogła, i odpędzić, gdy zażąda.
Nazywała go nawet w oczy, swoją zawojowaną prowincyą.
Po herbacie i podwieczorku, który podając, stary Jan ledwie mógł chodzić z przestrachu, piękna pani odjechała. Orbeka siadł przy kominie, i przez pięć godzin, z krzesła się nie ruszył.
Nazajutrz przyszedł list, we dwa dni pojechał pan Walenty, w kilka tygodni, pani ex-wojewodzina, pod pozorem interesów familijnych i potrzeby spoczynku, wzięła niedaleko od Krzywosielec majątek w dzierżawę, od Sapiehów.
Nikt o tém nie wiedział, że Orbeka podjąwszy kapitał swój, pierwszy rok tenuty opłacił. A że od Krzywosielec do Wierzbowéj Wólki, było nie więcéj nad dobre pół mili, od czasu, jak się tam Mira przeniosła, pan Walenty prawie w domu nie siedział. Sam nie gospodarz u siebie, tam podobno wielce był dla gospodarstwa i porady jéj potrzebnym. Chociaż prawdę powiedziawszy, niezbywało tam na towarzystwie młodzieży kiedy niekiedy, ale młodzież jest tak płocha! a nie emancypowana, więcéj ma zwykle długów niż... środków podobania się osobom gruntowniéj rzeczy biorącym.
Już niewiemy spełna, czy o nowéj przygodzie Orbeki dowiedział się Sławski, ale to pewna, że się nie odezwał. W domu Anulka wyschła i wymizerniała strasznie, całe niemal dnie spędzając na nabożeństwie w kaplicy, Jan się położył i nie wstał, ale pan Walenty odmłodniał, odświeżył się i prawie stał wesołym.
Trwało to jakiś rok, ale na wsi nic tak nie rodzi obficie jak plotki, z najmniejszego ziarenka, plony są niepoliczone, a jak dziwne!
Zaczęto też na Mirę, na Orbekę, na jeszcze może dwóch jak ich panów, wygadywać rzeczy niestworzone, zaczęto się odsuwać, unikać. Kobiety szczególniéj do kamienowania okazały się skłonne, może przez odrobinę zazdrostki.
Wkrótce w tym warze wyżyć nie było podobna. Rozsądna i wielce zawsze praktyczna Mira, ze względu na to, że Orbeka rolnikiem nie był, gospodarzyć nie umiał, przekonała go łatwo, iż powinien był sprzedać wioskę, i na spokojne a miłe życie przenieść się do stolicy, dokąd się też i ona wybierała.
Tak się w istocie stało, acz nie bez strat dotkliwych.
Piękne owe, złote jabłuszko okolicy, kupił za bezcen, dobrze się wytargowawszy (bo znał doskonale jak pilno je było pozbyć się Orbece), dawny ekonom Sapieżyński, niejaki pan Dolfowicz. Pan Walenty, którego ex-wojewodzina poprzedziła już była do téj spokojnéj, miłéj Warszawy, z niecierpliwością wiekowi jego niewłaściwą, ostatnie węzły wiążące go do tego kawałka ziemi heroicznie porozcinał, zabrał pieniądze, sprzedał aż do remanentów wszystko, i z dosyć pięknym kapitalikiem, który samotnemu człowiekowi byłby na wygodne starczył życie, pośpiesznie uciekł do Warszawy, nawet z dawnemi nie pożegnawszy się sąsiadami.
Co się stało z chromą Anulką?
Smutna to historya, którą odgadnąć potrzeba, żeby ją spisać. Od przybycia dawnéj swéj pani, biedne dziewczę chodziło zbladłe, wylękłe, nie o siebie, ale o tego człowieka, którego zgubę przewidywało. Teraz jednak, mniéj niż kiedykolwiek mogła się zbliżyć do niego, był niecierpliwszy i jakby zawstydzony, unikał jéj, i wszystkich swych dawnych przyjaciół i domowników. Zdala tylko, wolno jéj było śledzić męczarnie tego człowieka, którego trawiła namiętność, w jego wieku starcząca za najgwałtowniejszą truciznę. Cóż miała począć chroma owa siostra miłosierdzia? stała się pobożniejszą niż kiedykolwiek; modlitwy, posty, nowenny, nabożeństwa, na intencye nieszczęśliwego, szły jedne po drugich, ale Pan Bóg był głuchym na nie. Nieubłagana fatalność, ścigała przeznaczonego na zgubę.
W chwili sprzedaży wioski, sam wreszcie Orbeka pomyślał co się stanie z biedną Anulką, przywykłą do tego cichego kąta, a do któréj on, choć na nią nie patrzał, przywykł też był jak do starego sprzętu, który stoi w pokoju okryty pyłem, a gdy go zabraknie, czuje się niedostatek. Miał pewien obowiązek zapewnienia jéj jakiegoś losu, nie mógł odprawić jak sługę najemną, a brać z sobą do Warszawy było mu ciężko lub niepodobna, tam bowiem chciał się urządzić jak najskromniéj, i być wprost tylko sługą, marszałkiem dworu Miry, byle z nią być zawsze i przy niéj.
Trzeba więc było raz jakoś, a po ludzku skończyć z Anulką, któréj oczy zaczerwienione dowodziły, że do téj katastrofy była przygotowaną. Pan Walenty nie miał złego serca, ale namiętność czyni okrutnym, ludzi nawet najlepszych.
Długo wahał się, odkładał, męczył, myślał co zrobić, nareszcie zdało mu się, że paręset dukatów posagu, darowizna ruchomości mu niepotrzebnych, mogących stanowić sowitą wyprawę, będą aż nadto wystarczającemi, żeby dowieść chroméj, iż jéj poczciwe około siebie starania cenić i zawdzięczyć umiał.
Czas upływał, trzeba było raz się otwarcie rozmówić z Anną. Orbeka z papierem w ręku wszedł do jéj pokoiku. Wiedziała ona wcześnie co to znaczyło, wstała ze spuszczonemi oczyma, drżąca, ale z odwagą w sercu i pewnością siebie, jakiéj nigdy nie miała. Była do téj chwili przygotowaną.
Orbeka drżący siadł w krześle, podparł głowę na dłoni, słów mu zabrakło. W téj izdebce maleńkiéj, spokojnéj, poczuł i zrozumiał, jakie, jeżeli nie szczęście, to dolę miłą i cichą, miał zburzyć jedném słowem, i żal mu serce ucisnął. Nie był złym jeszcze człowiekiem.
— Moja panno, rzekł po chwili jąkając się — już to wiesz pewnie, że ja Krzywosielce sprzedałem, że się wynoszę do Warszawy, że...
— Wiem, odpowiedziała Anulka.
— Sama tedy pojmujesz, że zmuszony urządzić się oszczędnie, po kawalersku, nie mogąc prowadzić domu, muszę...
— Tak... naturalnie... pan pojedzie sam...
— A cóż... cóż myślisz z sobą?
— Ja? prawdziwie niewiem dotąd, ale mam krewnych dalekich... mam ręce, przywykłam do pracy, a Bóg mnie nie opuści.
Musiała spuścić główkę, aby łzy ukryć, a w głosie śmiałym, poznać wzruszenia nie było można.
— Proszę wierzyć, kochano panno Anno, że jeźli zmuszony jestem okolicznościami z nią się rozstać, bardzo mnie to samego boli. Ale cóż począć?! co począć?
— Ja to bardzo dobrze rozumiem, dodając sobie odwagi, rzekła Anulka.
Orbeka widząc, że jakoś nadspodziewanie mu idzie dobrze i gładko, dodał zaraz:
— Chciałbym jednak, żebyś panna Anna wierzyła w moją dla niéj życzliwość, i nie odmówiła mi, przyjąć jéj dowód odemnie. Otóż...
— Przepraszam pana, przerwała Anulka, nigdym nie zapomniała, że jestem i byłam sługą, i że naturalnie...
— Ale ja waćpannę nigdy tak nie uważałem! zawołał Orbeka — ja ją miałem za przyjaciółkę, za kuzynę, i chcę się rozstać jak z krewną.
Abyśmy dali zrozumiéć postępowanie chroméj, musiemy wtajemniczyć czytelnika w jéj rozmysły i rachuby. Widziała ona od przyjazdu ex-wojewodzinéj, na co się nieuchronnie zanosiło, że ruina ostateczna tego człowieka, była nieuchronną, a gdy raz zostanie dokonaną, domyślić się było łatwo, że Mira przy sobie go nie zniesie.
Mogła nawet, znając tę panią i Orbekę, obrachować prawie, że zniszczenie szczupłych jego funduszów, gdy raz zostaną uruchomione, nie potrwa długo.
Nędza więc groziła nieszczęśliwemu, a przy niéj rozpacz i choroba znowu. Wszystko to jasno, jako nieuchronna konieczność, stało przed oczyma Anulki. Na tę chwilę niedostatku, w któréj ona go tylko ratować mogła, potrzeba było co można ocalić.
W pierwszéj chwili, chciała odrzucić jego ofiary, boleśnie jéj było nawet na chwilę zostać posądzoną o chciwość, o interesowność, a jednak, było to konieczném. Musiała się okazać zimną, musiała brać wszystko cokolwiek było można, nie dla siebie, ale dla niego. Z tym zapasem postanowiła natychmiast po wyjeździe Orbeki, udać się do Warszawy, niepostrzeżona tam czuwać nad nim, i czekać téj chwili, gdy mu będzie potrzebną.
Z tak osnutym planem, wszelką oznakę czułości odkładając na stronę, Anulka musiała ofiary przyjmować.
Zdziwił się Orbeka znajdując ją tak obojętną, zrezygnowaną i zimną, lękał się przesadzonych czułości, oświadczeń przywiązania, łez, trafił na chłodny rozsądek i żelazną jakąś odrętwiałość.
Anulka skłoniła mu się do kolan, patryarchalnym obyczajem dziękując za jego dary, a Orbeka wprędce skończywszy przykrą rozmowę, odszedł z lżejszém sercem. Jednakże — jednakże... westchnął nad człowiekiem, nad przywiązaniem ludzkiém, nad tém, co się zowie miłością, wdzięcznością — zdawało mu się, że Anulka powinna była serdeczniejszą się przy rozstaniu okazać!
Kobieta, gdy raz postanowi coś i sercem stanie przy swéj myśli, w wykonaniu jest upartszą, zaciętszą od mężczyzny. Orbeka darowawszy jéj ogółem ruchomości, nie wchodził już w to co do nich należało, chroma zagarnęła co tylko z tego tytułu godziło się zabrać i w skutek umowy z nowym nabywcą, okazawszy się w targu trudną, wzięła od niego dość znaczną summkę, gdyż nowy dziedzic wszystkiego potrzebował. Zwiększyło to mienie Anulki, oczekującéj tylko na wyjazd Orbeki, aby natychmiast za nim pociągnąć.
Pan Walenty, który tyle lat spokojnych przebył w téj wsi swéj, dla którego ona tyle w sobie mieściła pamiątek, był pod tak żelazném jarzmem swéj namiętności, że o wszystkiém zapomniał, nie rzucił okiem na to gniazdko ciche. W chwili odjazdu poszedł do Anulki, zastał ją zmięszaną, smutną, ale dziwnie zrezygnowaną, ani łzy nie wylała, żegnając pana Walentego.
Wiedziała, że go zobaczy.
List od Miry, która naiwnie narzekała, że w Warszawie nie miała się kim posłużyć, i że potrzebowała Orbeki, polecając mu pośpieszać, przynaglił jeszcze wyjazd. Podróż odbył biedny człek dniem i nocą.




ROZDZIAŁ XVII.

Mówiliśmy już, że ex-wojewodzina, po ś. p. ostatnim mężu swym, otrzymała tylko jakby z łaski, rzuconą pensyą dożywotnią, którą rodzina jego obowiązywała się płacić tylko dopóty, pókiby jéj imie nosiła. Powstrzymywało to piękną jeszcze ale przywiędłą Mirę, od nowego małżeństwa, któreby w teraźniejszych jéj latach i warunkach, z trudnością świetném tak być mogło, aby to co miała wynagrodziło. Życie wszakże nie zmieniło się wcale, lubiła towarzystwo, przepych, wykwint, błyskotki a nadewszystko nowość, i zmianę; przy nieładzie, do którego była przywykłą, pensya rzadko wystarczyć mogła. Orbeka więc potrzebnym się stawał, bo na niego dosyć było skinąć, aby ostatni grosz oddał.
To tylko wytłómaczyć może zwrot Miry ku niemu, wygodniejszego niewolnika mieć nie mogła, i była to anima damnata kobiety, któréj wiek dodał tylko chytrości, wprawy w szalbierstwa, intrygi i nienasyconéj żądzy szukania w życiu nasycenia, gdy życie przesytem było już zużyte i nudne. Głowa jeszcze się paliła tylko, a fantazye głów są straszniejsze od serdecznych.
Orbeka byle jéj służył, był najszczęśliwszym, a za tę służbę, jak mało wymagał!... tylko, aby go choć jak psa domowego znoszono i nie wypędzano, by mógł z kątka patrzéć na nią, czasem za wielką nagrodę uśmiech otrzymać, niekiedy poufałe słowo... Zazdrość, która go trawiła dawniéj, choć się z nią ukrywał, teraz dziwnym fenomenem ustąpiła miejsca niewiem jakiemu rozumowaniu, czy przeświadczeniu, że do niczego nie prowadzi. Choć więc Mira trzpiotała się z młodzieżą, ze staremi przyjaciołmi, wabiła do siebie na wieczory i grę (do któréj zwolna rodziła się w niéj chętka), choć w salonie działy się sceny często bardzo dla Walentego rażące, on albo udawał że nie widzi, lub nie okazywał, aby go one obchodziły. Miał dla niéj na wszystko tłómaczenie, uniewinnienie zawsze, jakieś okoliczności łagodzące.
Jakim sposobem godził swe przywiązanie do niéj z tém, coby wszelki szacunek i życzliwość odjąć było powinno — jest rzeczą niepojętą. Ale, czyż raz widziemy szaleństwa podobne?
Życie ex-wojewodzinéj w Warszawie, urządziło się już wcale inaczéj niż dawne; ale wedle jéj nawyknień i smaku.
Naprzód na małéj uliczce i w cichéj części miasta zamieszkać nie mogła, ruch i wrzawa były jéj potrzebne koniecznie. Najęto więc na Krakowskiém drugie piętro jakiegoś pałacyku, ale z oknami i balkonem od ulicy.
Musiała mieć salon, choć jednego służącego w liberyi, chciała była powozu, ale na ten raz wypadało się obejść, bo kredytu brakło, a pieniędzy także. Meble trafiły się wcale przyzwoite, po jakimś panu, który wyjeżdżał na lat kilka zagranicę. Drobnostek resztę znalazła Mira po sklepach, a że z natury była niecierpliwą, nim Orbeka nadjechał, już się urządziła, pooddawała wizyty, widziała znajomych, i weszła w owo życie warszawskie, którego koryfeusze byli w owéj epoce najpobłaźliwsi, zwłaszcza, gdy wielkie imie i ogłada salonowa pokrywały przeszłość.
Marzyć nie było można o dawnych splendorach, ale Mira, choć świeża i wcale ładna, postanowiła udawać poważną i nie młodą, aby się świeższą jeszcze pokazać — przez antytezę.
Oznaczono już soboty, jako dnie przyjęcia, w których salon był otwarty, rozmawiano, grano w bostona, pikietę, śpiewano, ogadywano po cichu i trzpiotano się przyzwoicie. Mira dawała kolacyą, co zawsze brukowych pasożytów ściąga. Salon więc był pełen, a że poufaléj w nim nad inne można sobie było postępować, i skandaliki mało osłonione, opowiadano sobie swobodnie, wkrótce pewna sfera towarzyska bardzo polubiła soboty.
Mira była uprzejmą niezmiernie, a chroniła się wszystkiego, coby od niéj odstraszać mogło, nawet nieuniknione intryżki, daleko się ostrożniéj wiodły, niż dawniéj.
Wśród tych prymicij warszawskich, nadjechał, powołany listem, Orbeka, i w nocy przybywszy, nazajutrz rano, już był u drzwi swéj pani, czekając przebudzenia.
Jak tylko dano jéj znać o nim, ledwie nieco się ubieliwszy i naróżowawszy trochę, ledwie okiem rzuciwszy na zwierciadło, kazała go prosić do swego pokoju.
Do jéj pokoju! a! było to niewysłowioném szczęściem dla biednego człowieka, wszedł z sercem bijącém, jak niewinny młodzieniec do pierwszéj w życiu kochanki.
Mira podała mu rączkę, tę rączkę śliczną zawsze, drobną, pulchniutką, którą by go mogła zaprowadzić do piekła. Usta jego wpiły się w nią, i nie mogły oderwać.
— Mój ty Walu, rzekła, czegożeś się ty tam tak długo bawił? Już mnie to niecierpliwiło! byłeś mi tu tak potrzebny momentami, j’etais outrée, gniewałam się strasznie, doprawdy!
— Ale najdroższa pani! ta sprzedaż...
— A! więc sprzedałeś! no! to dobrze. Tu rozpoczął się egzamin. Orbeka wyspowiadał się co do grosza.
— I cóż myślisz zrobić z pieniędzmi? spytała.
— Muszę żyć, rzekł Walenty, będę się starał umieścić tak, abym mógł się jako tako utrzymać.
Ex-wojewodzina schwyciła się z kanapki i przeszła po pokoju zadumana.
— Co to umieścić! rzekła, wszak ty wiesz, jak trudno o pewną hypotekę, procentów nikt nie płaci, a najpewniejsze domy jak Teppera i Szulca bankrutują... Trzeba coś innego obmyśleć.
— Ale cóż innego? spytał Orbeka.
— Ja ci powiem, całe życie byłam stratną i niepraktyczną, ale mnie bieda nauczyła rozumu i rachuby... Już tylko mnie posłuchaj. Ty masz kilka tysięcy dukatów, ja tysiąc mieć będę na Ś. Jan, złóżmy razem i kupiemy dom na wspólne imie. Dom w Warszawie przynosi ogromne procenta, ci ludzie fortuny robią. Zważ co to się płaci za lada mieszkanie.
— Tak, może to być myśl dobra, ale zawsze poradzę się mego poczciwego kolegi, adwokata.
— A! zlituj się! a proszę! tylko się nikogo nie radzić! Prawnika! a! to są zbójcy, ja ci powiadam, ja ich znam. Nigdy! nigdy! Oni czyhają na kapitały dla bankrutów, zaraz ci lokatę podstawi! zobaczysz.
Orbeka zamilkł.
— Zresztą naradziemy się wspólnie, dodała, juściż bezemnie, staréj swéj, dobréj przyjaciółki, ty nic nie zrobisz?... Podała mu rękę! rękę!
— Ale moja pani najdroższa, cóż za myśl! zrobię to co ty każesz.
— Zobaczysz, ja tym interesem pokieruję dobrze, ja teraz jestem bardzo, bardzo rozumną, widzisz jak się urządziłam oszczędnie. I koni niemam! i powozu niemam! Ah! żyć bez powozu! mnie!
Westchnęła.
— A! przyznam ci się! że to najwięcéj mnie kosztuje. Jednakże z ludźmi żyć muszę... niewiedziéć jak zajechać do nich najętą karetą, bo do fiakra nie siądę za nic w świecie! C’est ignoble. Nie zawsze zaś i nie wszędzie można pójść piechotą. Dla mnie, ten powóz i konie, to jest prywacya najcięższa... to męczarnia.
— Więc może by można jakoś...
— A! nie! nie! niepodobna, rachowałam... c’est impossible. Czuję, że to mnie zabija, upokarza, ale cóż począć? Bo widzisz, wszelki inny niedostatek, daje się łatwiéj osłonić, nie jest tak widoczny, a ten...
Chodziła, udając, że oczy ociera, po pokoju niby płacząc, a patrząc na niego.
— Dodaj i to, że jestem słaba... to życie ze starcem... tych lat kilka przy niedołędze schorowanym, odjęły mi siły, zdrowie. Czuję się teraz wcale inną.
Orbeka nagle spytał:
— Więc i mieszkanie najęte bez stajni i wozowni?
Mira zarumieniła się, ale pod różem i bielidłem wcale tego widać nie było.
— Tak jest, odpowiedziała, chociaż gospodarz mi mówił, że ma tam jakąś niby do ustąpienia w przypadku, ale poco to mówić o tém co niemożliwe!
Zręczna kobiecina, z tego jednego pytania Orbeki domyśliwszy się, (nadto go dobrze znała, aby powątpiewać mogła) — iż powóz i konie mieć już będzie, natychmiast odwróciła rozmowę na rzeczy mniejszéj wagi, wszakże tego rodzaju, iż przy każdéj z nich Orbeka miał coś do wypełnienia kieszenią.
Wcale jéj o to nie szło co będzie późniéj z tą nieszczęśliwą wyciśniętą gąbką... dziś szło tylko o to, aby do kropli a zręcznie z niéj wyssać, co z sobą przynosiła.
W kilka dni potém, gdy Mira zażądała najętego powozu, zajechała ładna karetka od Dangla, parą szpakowatemi konikami zaprzężona. Skromny to był ekwipaż, ale z niezmiernym wybrany smakiem, prawdziwe cacko...
Scena odegrana przez Mirę, która doskonale zawczasu wiedziała o kupnie, jéj zdziwienie, gniew, srogi żal, potém niezmierna czułość i wdzięczność roztkliwiły Orbekę, i powiedział sobie po cichu: Płocha jest biedaczka! Ale co ona temu winna przy takiém wychowaniu, wśród takiego otoczenia... serce ma dobre! Ile razy ono przemówi... o! anielskie serce!
Po historyi karetki, nastąpiła druga płaczliwa scena szalu, który wszystkie osoby poważniejsze miały, a jéj brakło. Szal był niezbędny. Niedostatek jego nie dał się zastąpić niczém.
Dla Miry było to znowu upokarzającém, wychodząc z wieczoru, być spytaną: — Szal pani? i odpowiedziéć że go niema.
— Szal francuzki, kupiłabym już sobie, rzekła, ale dla mnie, taki szal.. co je lada porządniejsze noszą służące, to już lepiéj żadnego.
Orbeka po tych zeznaniach poufnych, wyobraziwszy sobie, że to jest rzecz kilkudziesięciu dukatów, poszedł natychmiast do Dyzmańskiego. Tu dopiero został należycie objaśnionym, że przyzwoite osoby innych jak kaszmirowe szale nie nosiły, że pąsowy w palmy był najmodniejszy, że turkusowe także wielce poszukiwano, że białe pięknie ubierały osoby wysmukłe i słusznego wzrostu, i że prawdziwy szal w pyszném pudle, z kawałkiem piżma, które go od mólów broniło, kosztować mógł od dwóchset do pięciuset, a nawet do tysiąca dukatów.
Zmięszał się wielce pan Walenty, i pierwszym razem odszedł nic nie postanowiwszy, z bólem głowy. Nazajutrz usłyszał znowu jakąś boleściwą historyą szalu, przy wyjściu z wieczoru od sędzinéj, Mira była w rozpaczy, dostała migreny, nerwów, i potrzeba było leciéć po Gagatkiewicza. Dwa dni siedziała z głową związaną, nikogo nie przyjmując.
Trzeciego dnia przyniesiono śliczny szal turkusowy w pudle z bronzami, Mira uklękła przed Orbeką.
— Tyś anioł! tyś święty! ja ciebie nie byłam wartą, nie jestem... zawołała w zapale. Orbeka się rozpłakał, a chora została uzdrowioną i tegoż wieczora pojechała do sędzinéj, aby się szalem swym pochwalić.
Wróciwszy do skromnéj izdebki, którą zajmował w przeciwległéj kamienicy od tyłu, Orbeka smutny obrachował co już stracił. Oprócz powozu, koni, szalu, mnóstwo drobnych wydatków przeszły przez jego kieszeń, w domu za wszystko niemal płacił, część znaczna kapitału wziętego za Krzywosielce, już się była rozpłynęła.
— Co daléj będzie? pytał sam siebie.
— Oszczędzę się, uskąpię wygód, zresztą, czy długo tego życia!
W istocie mógł to powiedziéć pan Walenty, gdyż ostatniemi czasy okrutnie postarzał. Gwałtowne szczęście równie jak cierpienie wyczerpywać umié, włos posiwiał, oczy wpadły, kaszel dokuczał z rana, niekiedy wieczorami, nogi czasem plątały się dziwnie, jakby już posługi odmówić wkrótce zamierzały.
Ale rachuby na zgon, zawodzą — równie jak liczenie na życie... — równie jak wszystko na tym padole nieustannych omyłek.
Orbeka mimo zniszczenia i pozorów starości, miał jeszcze dosyć siły, ażeby długo cierpiéć.
Ale gdy poczynał ściśle się obrachowywać — starość ta służyła mu za wymówkę, by się w zbyt ścisłe nie wdawać obliczania na długie termina.
Ta starość też była nieraz dlań dobrym pozorem do uniewinnienia Miry, gdy nazbyt dla młodych się okazywała miłą i łaskawą. Orbeka naówczas tłómaczył ją tém, że sam był stary.
Szalbierstwa, namiętności dochodzą czasami do spodlenia, a nielogiczność ich jest już tak pospolitym, charakterem, że o niéj nawet wspominać nie warto.




ROZDZIAŁ XVIII.

Tak szło naszemu biednemu niedołędze w Warszawie, do któréj po cichu, tajemnie, nędzny wózeczek wieśniaczy, wkrótce po jego przybyciu, przywiózł Anulkę. Znała ona już dosyć miasto z przypomnień dawnego pobytu, aby w niém sobie dać radę — najęła mieszkanko ubogie, wyszukała zajęcia, i osłonięta, niewidzialna, zestarzała cierpieniem, poczęła ukradkiem śledzić Orbekę, Mirę i tryb życia obojga.
Wielkie, szlachetne serce, w małéj nawet istocie, położeniem swém upośledzonéj, bije tak żywo, iż daje jéj siły do podołania najcięższemu zadaniu. Gdy kto ma jeden królujący cel życia, pewnie go wbrew przeszkodom dosięgnąć potrafi. Anna pomimo osamotnienia, ubóstwa, potrzeby ukrywania się — znalazła ludzi, stosunki i pilném okiem czuwała nad Orbeką, który zapomniawszy o niéj, pobytu w Warszawie domyślać się nawet nie mógł.
Żył on tak odosobniony, pochłonięty swą służbą, iż nawet Sławskiego w Warszawie nie szukał i widziéć się z nim nie pragnął. Obawiał się jego surowości, rad, wymówek, politowania nawet. Sławski znowu był nadto dumnym, ażeby się sam przyjacielowi narzucał, wiedział z odgłosu o jego przybyciu, przewidywał następstwa, opłakał dolę Orbeki, czekając aż mu się stanie potrzebnym.
Nieraz mu też przyszedł na myśl i los téj biednéj dziewczyny, z tak cichém a wytrwałém poświęceniem, z przywiązaniem tak stałém — odepchniętéj i niepoznanéj. Niewiedział wcale o jéj przybyciu, aż do przypadkowego z nią spotkania.
Zeszli się wśród ulicy, jakoś po chodzie ta postać zakwefiona przypomniała mu chromą Anulkę, sądził wszakże iż się omylił i szedł już daléj, gdy ona go sama postrzegłszy, zatrzymała, witając.
— A! to ty dobry panie!
— Panna Anna? tu? w Warszawie? Jakto? pozwolił ci więc Orbeka przybyć z sobą?
— A! uchowaj Boże! on o mnie nic nie wié. Jeźli się z nim widziéć będziecie, zaklinam was, nie wspominajcie mu nawet o mnie.
— O to niema obawy, rzekł Sławski, bo on się z nikim, nawet ze mną nie widuje.
— Jakto? mój Boże! nie szukał pana!
— Sądzę owszem, że unika, — narzucać mu się nie chcę. Mira czuwać musi nad tém, aby złych znajomości nie odnawiał.
— Czy wiesz pan wszystko?
— Jeźli niewiem, to się domyślam, bo zgadnąć nie trudno.
— A! panie — z płaczem poczęła Anulka, wiesz, że sprzedał te Krzywosielce, że porzucił wszystko, a mnie, mnie — ja byłam tylko sługą — odprawił. Przed panem wyznać to mogę, możem była więcéj i czém inném niż sługą dla niego, choć biedny ślepy człowiek o tém nie wiedział; poszłam za nim. Mira go ściągnęła do Warszawy, aby wyssać do ostatka. Łatwo odgadnąć co nastąpi, gdy się wszystko wyczerpnie — ona go odpędzi, łatwy jest powód do kłótni, a potem... pan go znasz — mógłby umrzéć z głodu i rozpaczy, potrzeba czuwać nad nieszczęśliwym. Na tę chwilę, w któréj mu ratunku zabraknie, ja czekam... przeczuwam ją, widzę zbliżającą się, i na tę czarną godzinę, zbrojna jestem, przygotowana.
Sławski rękę jéj uścisnął.
— W téj godzinie, moja panno Anno razem się przy nim znajdziemy, rzekł z uczuciem — ale Bóg może ją odwróci, a jego ocali.
— A! Bóg o nas zapomniał, bośmy opieki jego nie byli warci, odpowiedziała Anulka.
— Miłosierny On zawsze, nie bluźńmy — przerwał poczciwy inżynier. Słuchaj panno Anno, bądź co bądź, jeźli bym wam na co był potrzebnym, daję mój adres — bądź pewną, że — dotrwam przyjacielem wiernym do końca. Dajcie mi także swego mieszkania numer.
Anna szepnęła spuszczając oczy:
— Naprzeciw niego, przytuliłam się w biednéj izdebce, aby zdaleka choć patrzéć i zgadywać co się z nim dzieje.
Tak chwilę pomówiwszy z sobą rozeszli się spokojniejsi oboje, Sławski z uwielbieniem patrząc na tę cichą ofiarnicę poczciwego uczucia, ona widząc w nim opiekuna i sprzymierzeńca.

Tymczasem dramat szedł biegiem przyśpieszonym do nieuchronnego rozwiązania.
Przyśpieszyła je nowa Miry znajomość — wielce oryginalna.
Był to człowiek powszechną naówczas obudzający ciekawość w Warszawie. W istocie rzadkie zjawisko. Małym chłopakiem, ubogim synem rzemieślnika, zbiegł on był przed laty z Warszawy do Hamburga, potém się dostał do Ameryki; począł tam jakiś mały handelek, i z niego przyszedł do bardzo znacznéj fortuny. Może też przesadzano w jéj ocenieniu, ale wiedziano, że miał kilka własnych okrętów, dom w Filadelfii i obszerne plantacye w południowéj Karolinie.
Przez lat kilkadziesiąt wcale o sobie znać nie dawał rodzinie, potém ogarnęła go tęsknota, zapragnął powrócić, zobaczyć, dowiedziéć się co się stało z familią, i na własnym statku przyjechawszy do Hamburga znowu, zkąd przed laty bez grosza jako majtek odpłynął, dostał się do Warszawy.
Ale tu nikogo nie znalazł ze swoich, ojciec i matka umarli, siostra i brat wynieśli się gdzieś bez śladu. Biedny jednak syn rzemieślnika, przyjętym był przez nieznane mu nowe pokolenie i ludzi dla siebie nowych, z tém współczuciem, jakie zawsze obudzają miliony. Najlepsze towarzystwa wyrywały go sobie, choć do nich, prawdę rzekłszy, wcale się nie zdawał stworzony.
Życie surowe a ostre, praca ciężka, ocieranie się o ludzi twardych, społeczność młoda, w któréj przebojem musiał się stanowiska dorabiać, wykształciły go wcale nie na salonowego człowieka.
Nie miał ani powierzchowności przyzwoitéj, ani form w świecie wymaganych. Ale ta gruba powłoka ozłocona majątkiem ogromnym amerykańskim, nie zrażała, pociągała owszem ku niemu, gburem by go nazwawszy wyrzucono za drzwi gdyby nic nie miał, milionowego przyjmowano uprzejmie i nader uprzedzająco.
Trzeba też przyznać, że pan Chryzostom Klapka miał wiele przymiotów, któremi za dość oryginalną powierzchowność plantatorską płacił; wiele zdrowego rozsądku, dowcip ostry, umysł żywy i prawdomówność niespotykaną u innych. Nie stary i nie młody, dotąd nie żonaty, chociaż opowiadał, iż się razy kilka swatał, zawsze niefortunne znajdując przeszkody do zawarcia małżeństwa — Klapka skłonny był do poślubienia kobiety dobréj woli, miłego charakteru i stęskniony za niewieściém towarzystwem... Powierzchowność jego nieokrzesana, twarz ogorzała, rysy pospolite, siwiejący włos nie były pociągające — ale w świetle złota jak się to wszystko inaczéj wydaje! Mira i tytułem i twarzą i dowcipem wielce go zaraz zajęła.
Dopatrzywszy tego wrażenia, które kobiety zgadują i przeczuwają tak cudownie, Mira pochwyciła pana Chryzostoma, ogarnęła go, opanowała i użyła wszelkich możliwych środków, aby się jéj ta ofiara z rąk wymknąć nie mogła.
Pochlebiała mu obrzydliwie, a ów prawdomówca i nieubłagany krytyk społeczności europejskiéj, dziwnie się dał wziąść na lep najpospolitszego w świecie, grubego, widocznego, prawie niezręcznego przesadą pochlebstwa.
Mira umiała go bawić, poklaskiwała każdemu słowu, podnosiła je, powtarzała, czyniła go bohaterem, wyciągała zeń opowiadania, odurzyła go kadzidłem jakiego dawno nie kosztował.
Tytuł też Miry, imie jéj, temu surowemu republikaninowi, dorobkowiczowi, dziecięciu własnéj pracy, więcéj smakowały niż były powinny. Przypominał młode swe lata na bruku, boso spędzone i znajdował zapewne przyjemność, licząc szczeble drabiny, które przeszedł, do dzisiejszego stanowiska swojego.
Mira obudziła zazdrości wiele, próbowano jéj szkodzić, odciągnąć przybysza, ale Amerykanin był uparty, potrząsał głową i został w miejscu.
Ona tak doskonale grała uwielbienie dla wielkiego męża, stawiając go na równi z Franklinem i Waszyngtonem, iż mu się głowa biednemu zawróciła.
Po prostych Amerykankach surowego obyczaju, po Murzynkach dzikich i Mulatkach dziecinnych, które spotykał Klapka w swéj przybranéj ojczyznie, Mira wydać się musiała ideałem.
Przywiędnienie nic jéj nie szkodziło, owszem, byłby się może obawiał młodéj, starsza zdawała mu się partyą stosowną.
I tak — jednego poranka począwszy zręcznie rozmowę Mira, z żartu w żart, śmiechem ją przerywając, doprowadziła zwolna republikanina, iż się jéj ze swą szczerotą trochę szorstką oświadczył najformalniéj.
Mira chwyciła za słowo. Z pośpiechem człowieka, który godziny do stracenia niema, bo w Ameryce bardziéj może niż w Anglii times is money, pan Chryzostom ułożył, iż się pobiorą niezwłocznie. Pani mając ku temu osobiste powody, uprosiła o dni kilka zwłoki i tajemnicę. Szło jéj o pozrywanie różnych węzłów, pętelek, węzełków i sznurków, które ją z różnych stron przytrzymywały. Jedne należało poprzecinać, drugie potargać, innym zwolna dać się rozwiązać.
W czasie częstych odwiedzin Amerykanina, przyjęć jego w domu Miry, uroczystości dawanych dlań, Orbeka swoim zwyczajem wysługiwał się pokornie, cicho, posłusznie, jakby niedomyślał się nawet, na czém się to ma skończyć.
Z powodu tego nowego konkurenta, narażony na wydatki nadzwyczajne, skubany ze wszech stron, nieustannie nasyłany kwitami i rachunkami, gonił już niemal ostatkiem.
Nadchodziła godzina, gdy stawszy się nieużytecznym, miał prawo być wyrzuconym za drzwi, aby nie zawadzał daremnie. On sam przeczuwał, że to już długo potrwać nie może.
Anna przez Sławskiego, zostającego w stosunkach z bankierem, u którego tymczasowo kapitał złożył w depozycie Orbeka, wiedziała już o jego wyczerpaniu. Dozór pilny nad nieszczęśliwym musiał być co dzień troskliwszym, gdyż nieuchronna katastrofa zbliżała się szybkiemi kroki.
Przeciągnęło się jednak rozwiązanie kilka miesięcy, bo Orbeka wyczerpawszy grosz, a starając się przewlec odprawę, sprzedawał po cichu wszystko co miał, pożyczał, dokazywał cudów łapiąc pieniądze na wsze strony.
Tymczasem Mira po cichu też, przez protekcye silne, wyrabiała sobie zamianę pensyi dożywotniéj, którąby straciła przez pójście zamąż, na jednorazowo wypłacić się mający kapitał. Dopóki to się jéj wykonać nie udało, Amerykaninowi zamknęła usta, a starała się zimnego kupca rozkochać do szaleństwa. To się jéj udało zupełnie. Jest-to pewnikiem, że kobiety, które same dla jakiegoś serdecznego kalectwa kochać nie mogą, najżywszą miłość obudzić, pielęgnować ją i do niezmiernéj podnieść umieją potęgi. — Dla nich jest-to rzecz teoryi, rachuby, umiejętności z nieubłaganą logiką prowadzonéj. Jak dobry doktór znają one symptomata, wiedzą jakie po sobie następują, co oznaczają, do czego prowadzą i na wszystko stosowne mają leki. Uśmiech, słowo, pocałowanie ręki, nawet dozy poufałości lub surowości, łaski i gniewu, ważą doskonale i mieszczą tak trafnie, by pożądany wywołały skutek.
Rzeczy się zbliżały do końca, miano Mirze kapitał zapłacić, pan Chryzostom zgodził się na zrealizowanie dollarów na franki i przeniesienie do Paryża, a poczciwy Walenty gorączkowo zajęty swą ruiną, niczego się nie domyślał, nic nie widział jeszcze. Jednego wieczora — gdy tego dnia właśnie Mira paręset dukatowy rachunek posłała była Orbece z wierzycielem natrętnym, którego nie miał czém zapłacić, — p. Walenty przywlókł się do jéj drzwi jak winowajca nieszczęśliwy..
Strapiony był okrutnie, wierzyciel, którego napróżno błagał o folgę, powrócił do Miry z wymówkami, ta pobladła z gniewu i wściekłości prawie. — Kazała zawołać Orbekę, przyszedł jak na stracenie.
Wszyscy się byli rozeszli, nikogo w pokojach prócz niéj i jego.
Zobaczywszy nieszczęśliwego stojącego w kącie, pobiegła ku niemu zniecierpliwiona, zagniewana.
— Co to takiego jest? zawołała, dla czego Werner nie zapłacony?
— Nie miałem w téj chwili..... szepnął cicho Orbeka.
— Ale jakże możesz niemieć! wiesz że mi pieniądze co chwila potrzebne.... że powinieneś mieć zawsze gotówkę...
— Ale nie mam, ale mam już ani szeląga — odezwał się Orbeka ponuro — nie mam, bom oddał ci wszystko, wszystko...
— Mnie! mnie! a to zabawna rzecz! mnie! zawołała wpół szydersko.
Orbeka spojrzał na się — osłupiały.
— Mnie! dodała — cóż to jest? jak to śmiesz mówić? Żyliśmy razem, expensowaliśmy wspólnie... Mnie! ale ja grosza twego nie widziałam... tyś oszalał chyba...
— Ależ zlituj się — odparł biedny — wszystkie wypłaty odsyłałaś do mnie.
— Jakie? jakie? mizerne tam, jakieś głupie, drobne rachunki, krzyknęła ruszając ramionami oburzona. Waćpan nigdy i większą mając fortunę nie umiałeś się rządzić, ja wiedziałam na czém się to skończy ten nieład. Kto chciał rwał z jego kieszeni. Jakto, już ze sprzedaży Krzywiosielec nie ma nic? nic?
— Nic — ani szeląga — rzekł rozpaczliwie Orbeka, nic...
— A cóż ty teraz poczniesz? zapytała zimno, naiwnie kobieta, odstępując od niego.
Orbeka nie umiał odpowiedzieć na taki cynizm, udaną czy umyślną prostotę, nie było co odrzec, spuścił głowę.
Była chwila dziwnego, ponurego jakiegoś milczenia. Mira podeszła kroków parę i wróciła ku niemu.
— Zapomniałam panu powiedziéć — odezwała się zmienionym, suchym głosem, że ja z baronem, (zrobiła go nim już na prędce) z baronem Klapką, który jest moim narzeczonym, wyjadę w tych dniach do Paryża.
— A ja? ja? spytał osłupiały Orbeka.
— Właśnie się pytam co waćpan ze sobą poczniesz?
— Nie wiem, rzekł Orbeka, nie wiem.
— Przecież powinieneś się był domyśléć, wiedziéć — że ja wychodzę zamąż?
— Zamąż! zamąż! powtarzał jakby nieprzytomny Walenty.
— Cóż w tém tak dziwnego?
— Dziwnego, tak, nic, szeptał przybity Orbeka, nic.
— Przecież waćpan sam mówiłeś mi tyle razy, że starą nie jestem, choć przedwcześnie starość udaję, juścić tak zostać nie mogłam.
Mówiła tak przerywano, śmiejąc się, łając, papląc — ale Orbeka nie słyszał i nie słuchał... w głowie mu się zmąciło — uczuł że ten cios nowy uderzył go tak, iż przestał być panem woli i myśli — odwrócił się do drzwi machinalnie, powoli — i wyszedł.
Co się działo w jego biednym mózgu, jak doszedł do kroku, który zapewne za ostateczny ratunek uważał — trudno by było wytłómaczyć. Instynkt więcéj niż rozum nim kierował. Zszedł ze schodów na dół zataczając się, jak pijany, postał chwilę sparty o bramę, potém włożył rękę do kieszeni, i znalazłszy w niéj ostatnich pięć dukatów, które tegoż dnia był wziął za stary kameryzowany zegarek, zamyślony począł iść, coraz żywiéj, coraz gwałtowniéj, spiesząc... do domu gry...
Orbeka nie grał nigdy w życiu, myśl sprobowania się z losem, przychodziła mu po raz pierwszy.
Wszystkim naówczas znane były te niemal publiczne, otwarte dla każdego sale złote i srebrne, na których szalona gra, dzień i noc się nie przerywała. Chociaż to były niby prywatne czyjeś mieszkania, wchodził tam kto chciał, grał kto miał co postawić — ta tylko była różnica zaproszonych od nieznanych, że pierwszym gospodarz dawał kredyt, pomagał uprzejmie do ruiny, przyjmował od nich fanty, domy i dobra na słowo, inni grali gotówką.
Ludzie największych imion trzymali banki, i najpiękniejszych imion ludzie zgrywali się przy nich do koszuli. Nie jeden wchodził bogatym, a wychodził żebrakiem.
Orbeka trafił tym samym instynktem, który mu myśl nastręczył, do jednego z najznaczniejszych domów gry: znał nieco gospodarza. Tu nikt na niego nie zważał, przyszedł, chwycił kartę walającą się na ziemi i posunął na niéj swoje pięć dukatów.
Oczy w nią wlepił, jak w tęczę, stał... wygrała raz... załamał, wygrała drugi, przeszła trzeci... Naówczas, sam znów nie wiedząc jak chwycił inną kartę ze stołu, przerzucił całą wygranę... czekał. Szczęście mu wedle przysłowia służyło... podwoił wygranę jeszcze...
Była już ta summka dosyć znaczną by oczy zwrócić na niego; grał daléj, ciągle nieumiejętnie, ale gorączkowo, machinalnie, pod władzą jakiegoś natchnienia niezrozumiałego jemu samemu.
W kilku minutach zebrany pieniądz wyrósł na kilkaset, i na tysiąc dukatów.
Naówczas Orbeka wstał, zagarnął to złoto, odrzucił z niego jeszcze pięć dukatów, postawił je, przegrał i z zimną krwią zabrawszy resztę w chustkę, cofnął się wśród śmiechu, nawoływania i żartów... Ale na szyderstwa, na łajania był jak kamień, pilno mu już było iść natychmiast... domyśléć się łatwo dokąd. Bramę zastał zamkniętą, dzwonił próżno, i wreszcie zmokły a zziębły powrócił mrucząc do domu.
— Śmieszna rzecz, szeptał ciągle — śmieszna rzecz, odpędzać, kiedy ja mam jeszcze pieniądze, to nie może być...
Był to już rodzaj obłąkania, gdyż inaczéj tego stanu duszy i umysłu nazwać niepodobna.
Wróciwszy do domu Orbeka rzucił złoto w szufladę, sam padł na łóżko, ale nie zasnął — myśli dziwne błąkały mu się po głowie — płakał.
Samo przypuszczenie, że ma ją utracić na zawsze, niewidziéć już nigdy — zabijało go. W ostatnich czasach tak był znowu nałogowo przyrósł do czarownicy, co nim jak sługą miotała, tak zgodził się ze swém smutném położeniem, tak nauczył być zawsze z nią, przy niéj, czuć, że jéj na coś służy i jest potrzebnym, — iż myśl rozstania równała się dla niego śmierci.
Niżéj upaść już było niepodobna.




ROZDZIAŁ XIX.

Stanu téj duszy znękanéj, bliżéj już śledzić, szczegółowiéj malować nie widziemy potrzeby; była to choroba w tym wieku nieuleczona, śmiertelna. Nazajutrz zaledwie rozedniało, poszedł do Miry, zapłaciwszy wierzyciela Wernera i nie został przyjęty. Oddał kwit jego u drzwi, i niespokojny biegał dzień cały, szukał innych wierzycieli, płacił długi, odnosząc do drzwi zamkniętych rewersa. Na żadną jednak z tych przesyłek nie odebrał odpowiedzi, choć wszystkie rąk Miry dochodziły.
Ku wieczorowi, zostało mu jeszcze pięć dukatów jak wczoraj, z temi znowu pobiegł grać, postawił je gorączkowo i przegrał.
Na tém miejscu, gdzie mu już los ostatnią odebrał nadzieję, przesiedział nieruchomy do białego dnia. Grę skończono, wszyscy się porozchodzili, on siedział, widział przed sobą zawsze kupy złota, których nie było, i swoją kartę z pięciu dukatami niewyciągniętą, czekał... Powoli, znużony, z sił opadły, zsunął się na stół bezwładnie i ze zmęczenia i bólu, wpadł w jakąś rozgorączkowaną senność.
Dwóch ludzi nieprzytomnego już zupełnie, raczéj zaniosło niż odprowadziło do domu.
Mira wziąwszy tego dnia właśnie ślub z Amerykaninem, pocztą wyjechała z nim do Paryża.
U łoża nieszczęśliwéj ofiary znaleźli się teraz: Sławski, chroma Anulka i zacny doktór Lafontaine. Zbadawszy stan chorego, oświadczył lekarz smutnie, że mało miał nadziei, ażeby mógł przyjść do zdrowia. Łagodne obłąkanie, jak mgłą szarą, powlokło jego myśli.
Przez mgłę tę niekiedy zaświeciła krótka chwila przytomności, ale wprędce znowu biedny człowiek majaczył i plótł od rzeczy. I, jak to zwykle bywa w takich razach, w miarę zwiększającego się obłąkania wyzwalającego ciało, zdrowie cielesne znacznie się zaczęło polepszać. Orbeka zwolna nabierał apetytu i cery, dziecinniał, tył, rumieniał, był prawie spokojnym. Większą część dnia znajdowano go uśmiechniętym, szczęśliwym, zobojętniałym zupełnie, jakby odmłodzonym. Wspomnienia przeszłości niedogasłe, przychodziły mu jeszcze niekiedy pokruszone, z różnych lat, zawsze pełne najlepszych nadziei, a dziwacznie wplątane w wypadki innéj epoki.
Krzywosielce, pobyt we Włoszech, Warszawa, pierwsze Miry poznanie, powtórny pobyt w stolicy, nawet zapomniana żona i młodość wiązały się w tę mozaikę tém smutniejszą, że uśmiechnioną i jasną.
Godzinami układał karty, ciągnął sobie bank, zgarniał niby złoto i śmiał się, bo zawsze wygrywał, czasem Anna lub Sławski musieli mu służyć do téj niewinnéj, a smętnéj igraszki. Słuchał ich jak dziecię, ale się nie zdawał poznawać. Jedną Mirę pamiętał, mówił o niéj i z pewną jéj bronił logiką, utrzymując, że do niego powróci, że ją oczernili ludzie, że intryga ich rozdzieliła tylko, bo ona bez niego, jak on bez niéj żyć nie może.
Medalion czarownicy malowany niegdyś przez Lesseur’a, który nosił ciągle na piersiach, kładł czasem przed sobą, prowadził z nim rozmowę, szeptał coś do niego i śmiał się. Nagle zrywał się znów, wołał starego Jasia, wybierał się do Krzywosielec, do lasów, a potem po chwili, żądał, aby go ubierano do podróży, dla spadku we Lwowie.
Sławski sądząc, że mu tém zrobi przyjemność, postarał się o fortepianik dla niego. Pierwszego dnia po przyniesieniu, Orbeka bardzo ciekawie mu się przyglądał, próbował, ale począł go po swojemu stroić, najdziwaczniéj w świecie struny poodpuszczał, i dopiero na tak urządzonym grać usiadł z furyą i zapałem, tak, iż w domu wytrzymać nie było można, dla straszliwego hałasu. Połamał klawisze, pokruszył młotki, porwał struny i został niemy klawikord, na którym już tylko myśl zdziwaczała grała melodye dla uszu ludzkich nieposłyszane.
Po długiéj często grze téj, oblany potem, znużony, zesłabły, usypiał w krześle i bezwładnego na rękach przenoszono do łóżka.




ROZDZIAŁ XX.

Rok prawie przeżył on w takim stanie, Anna nieodstępowała go na chwilę, miała zawsze nadzieję, że Bóg go jeszcze uleczy, że czas mu przywróci stracone władze, upatrywała polepszenie gdzie go nie było, domagała się u lekarza promyka jaśniejszego, napróżno...
Wreszcie i ją to poświęcenie, ten żywot siostry miłosierdzia wyczerpał, jednego wieczora położyła się z gorączką i niewstała już więcéj. Nędza, posty, smutek, znękanie odjęły jéj siły, przesilenie skończyło się... śmiercią.
Sławskiego na nieszczęście nie było podówczas w Warszawie, został bowiem odkomenderowany jako inżynier na prowincyą; inni znajomi i przyjaciele lub niewiedzieli o Orbece, albo byli rozproszeni, biedny obłąkany został na łasce losu. Przez jakiś czas gospodarz domu, u którego najęte było nędzne mieszkanie na tyłach w oficynie, przez litość miał o nim staranie, ale dnia jednego, gdy zabrakło dozoru, Orbeka przyodziawszy się, widząc samym, wyśliznął na miasto i — już do swéj izdebki nie powrócił.
Pierwsze kroki w ulicy stawił nieśmiało, ale nadzwyczaj pięknym wydał mu się świat otwarty, po długiém jakby więzienném życiu. Siadł pod ścianą, wesoło mu się zrobiło — począł się kłaniać przechodzącym, śpiewać trochę, i... po kilku dniach oswojenia się z brukowém życiem, z nocą na słocie, z rankiem na chłodzie, z gwarem i ruchem a ciekawością chłopięcą — zszedł na znanego miastu, szalonego Walka, o którym dziwne opowiadano historye.
Prawdziwą jego biografią znało osób wiele, litowano się nad nim, ten i ów nieznacznie rzucił mu grosz jałmużny, czasem ktoś miłosierny nakarmił, niekiedy z politowaniem przemówić spróbował.
Żebractwo nawet uliczne protekcyonalnie wzięło go w opiekę. To babka szpitalna, to dziadek kościelny podzielili się z nim chlebem; podprowadził go ktoś gdy był mniéj przytomnym i usadowił w bezpieczném miejscu, nad drogą.
Za groszaka, który spadł mu w czapkę, chłopak bułkę kupił i dał w rękę, bo wiedziano, że szalony Walek sam już o sobie pamiętać i dać sobie rady nie może.
Pomimo tych niewygód, mimo wieku, ostrości klimatu, Orbeka był czerstwy, zdrów, silniejszy niż niegdyś za dobrych czasów, bo Bóg — jest litościwym.




EPILOG.

Zaprawdę powieść kończąca się tak dramatycznie, mogła by nas uwolnić od epilogu, gdyby była prostą powieścią, zmyślonym utworem wyobraźni, obrachowanym na zabawę i pociechę czytelnika, lub po Marmontelowsku moralną. Tymczasem prawda się domaga zakończenia takiego, jakie jéj Pan Bóg wyznaczył — dziwniejszego niż by się można spodziewać i wyglądającego na zmyślenie. Choćbyśmy więc posądzeni być mieli o dorobienie epilogu, minąć go niemożemy. Los często straszliwsze piąte akty tworzy od najzuchwalszych dramaturgów.
Szalony Walek od lat już dwóch był znany wszystkim na warszawskim bruku, a nawet bardzo popularnym. Kobiety szczególniéj litowały się nad tą ofiarą miłości, jakiéj już — niestety, — niespotykały! Wesoła twarz Walka, jego śmiejące się oczy, piosnki które nucił, postawa śmiała i nie bez pewnéj jakiejś resztki szlachetności — obudzały dlań współczucie.
Nauczyli go żebracy chodzić do furty OO. Kapucynów na obiady i późniéj sam się już machinalnie o godzinie zwykłéj przywlekał. Na niczem, doli żebraczéj potrzebném, mu nie zbywało, gdyż nawet miłosierne dusze na zimę przyodziały go w ciepłe buty i starą kożuszynę. Można powiedziéć, że był prawie szczęśliwy, bo powoli wspomnienia przeszłości, coraz się w nim bardziéj zacierały. Jedyną myślą, która teraz w nim tkwiła, było, że jutro ma wziąść po stryju milionowy spadek; z tego obiecywał on każdemu kogo spotkał po tysiąc i po dwa tysiące dukatów.
Młodzież podochociwszy sobie, zapraszała go czasem do winiarni i poiła biedaka, ażeby się z niego naśmiewać mogła, poczciwce co znali dzieje nieszczęśliwego, nieraz też nad nim zapłakali. Miał i chwile tryumfu niespodziane, gdy ożywiony winem węgierskiém i na żart poprowadzony do klawikordu w winiarni, zagrał im po mistrzowsku, sam niewiedząc jak, jedną ze sonat Beethowena. Ale tryumf ten kończył się omdleniem i szałem. Słowem, był to żywot dziwny, gorączkowy, ze snów i rzeczywistości spleciony.
Jednego letniego wieczoru, szalony Walek siedział pod kościołem Święto-Krzyzkim. Był tego dnia w przewybornym humorze, śpiewał francuzkie piosnki, potem polskie, potem włoskie, które pochwytał w podróży, a gawiedź uliczna, do koła go obstąpiwszy, słuchała.
Pieśni i głos nie tyle może budziły zajęcia, co mimika wyborna, śmiała, pełna charakteru, która im towarzyszyła. Ruchami bowiem, czego w słowach i dźwięku muzyki brakło, dopełniał.
A im dłużéj śpiewał, tem więcéj zdało się, że sam się pojąc pieśnią coraz bardziéj, goręcéj, zapalczywiéj, nucił, poczynając co chwila nowe piosnki.
W tém zdala od Krakowskiéj bramy począł się zbliżać, tocząc majestatycznie, po bruku powóz otwarty. Walek, którego oczy latały do koła, rzucił nań wejrzenie i jakby go co pochwyciło, podniosło — wstał nagle, wlepił zrenice strasznie, pochylił się, oddech zatrzymał — osłupiał.
W powozie siedziała naróżowana skandalicznie, wybielona i wytynkowana, otyła, pulchna, uśmiechnięta babina, prościéj mówiąc, pani baronowa Klapka, cała w koronkach, w jedwabiach, w łańcuszkach, bransoletach, piórach i tyftykach, spowita i pootykana, z bonończykiem na kolanach, a małżonkiem prawowitym u boku. Patrzała na miasto rodzinne z góry karety roztwartéj, jak miłościwa pani i królowa, która uśmiechać się raczy swéj ziemi.
Szalony Walek poznał ją, a w miarę jak mu na jéj widok pamięć powracała, bladł, mienił się. Gdy powóz zbliżył się ku kościołowi, nagle jakby piorunem ciśnięty, popędził doń, krzycząc:
— Mira! Mira!
Woźnica widząc odartego człowieka napadającego na ekwipaż, myślał, że ocali baronostwo od niebezpieczeństwa zacinając konie, żebrak znalazł się właśnie przed niemi, ręce miał podniesione, padł dyszlem przebity, a powóz lecąc pędem, przebiegł po obalonym...
Nikt nie myślał zatrzymywać państwa baronostwa dla tak błachéj przyczyny, nie ich było winą, że szalony sam się rzucił pod konie. Ubolewano nad tém, że baron Klapka i szanowna jego małżonka wystawieni byli na niebezpieczeństwo, gdyby się konie przestraszone zbiegały i uniosły. Ocalenie swe winni byli zręczności woźnicy, który został wspaniałomyślnie za to wynagrodzonym.
Skrwawionego i rannego mocno Orbekę, ubodzy i pachołkowie zanieśli do szpitala Św. Rocha.
Ucha baronowéj (zwłaszcza że teraz nosiła bawełnę dla częstych fluksyj) czy doszedł wykrzyk znajomego głosu, czy poznała w odartym szaleńcu tego, którego pchnęła na bruk jak wyciśniętą owocu łupinę? — jest niedocieczoną tajemnicą.
To pewna, że ranny, z połamanemi żebrami Walenty, odzyskał na łożu szpitalném przytomność, jakby cudem, a umarł w kilka dni potem, najprzykładniéj przygotowany do téj uroczystéj chwili.
Za ubogą jego trumienką o kiju poszedł jeden poczciwy Sławski, który się wypadkiem o tragicznéj śmierci dowiedział...
Mira przeniosła się późniéj do dóbr nabytych przez barona i zaszła w niéj metamorfoza niespodziana wcale, na najcnotliwszą w świecie, a nawet niezmiernéj surowości obyczajów matronę.
Kto ją znał niegdyś, ową wietrznicą płochą, nienasyconą, rozrzutną, ledwie mógł oczom i uszom uwierzyć, widząc zatopioną w praktykach religijnych, skąpą, drobnostkową, formalistką i nieubłaganą w sądzie o najmniejszéj płochostce niewieściéj. Na dworze swym zaprowadziła rygor bezprzykładny, a sama była wzorem ostrości obyczajów i ścisłości w dopełnianiu przepisów wszelkich, kościelnych i społecznych.
Z onych dawnych lat pozostały jéj tylko dwa niewinne przywyknienia: zamiłowanie cokolwiek śmieszne w tym wieku stroju, elegancyi, bielidła, różu, dorabianych zębów i farbowanych włosów, i — upodobanie w grze, nad którą trawiła cały czas wolny od pacierzy i toalety. Grała we wszystkie gry, jakie naówczas były w używaniu. Lubiła przy tém stół wykwintny i trzymała kucharza Francuza, który pulpety i pasztety doskonale przyprawiać umiał.
Baron Klapka był z nią tak szczęśliwy iż z uwielbieniem i czcią największą, różami usłanym gościńcem, doszedł do końca żywota, dziękując Opatrzności za ten klejnot nieoceniony, który mu dała w nagrodę trudów i pracy.
Poprzedził on ją o kilka lat do grobu, zapisując cały swój ogromny majątek ubóstwianéj baronowéj.
Zjawili się naówczas na dworze jéj, dotąd niewidzialni krewni, kuzynowie po matce, ojcu, dziadzie, po mężach, po stryjach, a nie było prawie miesiąca, żeby się ktoś nowy nie przypytał do pokrewieństwa.
Jakkolwiek bezinteresowną zapewne miłością i dowodami choć nieco spóźnionego szacunku otaczano matronę — przykrego zawodu doznać musiała familia jéj, przekonawszy się, po zgonie, iż baronowa nie wielką do tych oznak poszanowania przywiązywać musiała uwagę.
Na dworze bawił od lat wielu znakomity lekarz, który miał staranie o zdrowiu staruszki i w szczególnych u niéj był łaskach. Przewidywano wcześnie, że zapewne znaczny uczyni mu zapis, ale nikt się nie spodziewał, aby mu cały legowała majątek. Tak się jednak stało, z wyjątkiem drobnych darów dla sług, zapisu na msze i nabożeństwa, na wystawienie pomnika, na utrzymanie osieroconych Bonończyków, i t. p., cała fortuna Klapków dostała się doktorowi. Trzeba mu oddać sprawiedliwość, iż napisał dobrodziejce swéj nekrolog tak pięknie wystylizowany, tak rozczulający i umiejętnie zredagowany, iż wart był sam milionów, które zagarnął.
We trzy miesiące jednak po zgonie baronowéj, ożenił się z jéj panną respektową — na tém sądzę, iż powieść bezpiecznie zakończyć mogę.

Drezno Październik 1867 r.



Do  D. Z. F.

Wczorajsza długa nasza wieczorna rozmowa jest przyczyną, że znowu popełnię — powieść, a co gorzéj narażę się na zarzut, iż ją wymyśliłem pozazdrościwszy Marmontelowi jego moralnych historyj ku zbudowaniu ludzi, i poprawie grzesznego człowieka...
Ty jeden — gdyby to było możliwem — poświadczyć byś powinien przed niedowiarkami, jako wszystko com tu ułożył na te karty, jest co do litery prawdziwém, tobie bowiem mogłem zwierzyć imiona, daty i złożyć dowody, że nie tak być mogło, ale tak było w istocie.
Los stworzył i nakreślił sam ze swą nieubłaganą logiką osnowę tego opowiadania, jam tylko farby narzucił i dotkał gdzieniegdzie porwane nici. Dlatego może powieść się wyda bardziéj wymyśloną jeszcze, bo rzeczywistość — niestety — najczęściéj dziwniejszą bywa jak marzenie i prześciga najbujniejszą fantazyą.
Z nią do czynienia mając, nieśmiałem nic ująć z tych scen, którebym może tworząc sam, tkankę inaczéj pojął, wyraził, lub całkiem odrzucił.
Na twe żądanie napisałem Orbekę trochę więc odpowiedzialności spada na cię, szanowny przyjacielu.
Jest-to w prawdzie studyum fizyologii patologicznéj, — rzekłbym teratologii duchowéj, stanu wyjątkowego — ale niemniéj, choć ta choroba zwykle niedochodzi tak idealnych rozmiarów, niewyradza tak ostatecznych fenomenów — jest ona w lżejszych stopniach pospolitszą niż się zdaje.
Każdy z nas znał wżyciu choć jednego chwilowo może, ale ciężko na nią bolejącego.
Czy się opowiadanie przyda na co tym nieszczęśliwym, to rzecz bardzo wątpliwa dla mnie? Może tylko obronić od puszczenia cugli namiętności, którą każdy mniema do pohamowania łatwą, nie widząc, iż każda godzina zwiększa jéj siłę, a zmniejsza w nim potęgę oporu.
Z tém życzeniem puszczam w świat opowiadanie, jakkolwiek i ty i ja zgodziliśmy się na to, iż cudze doświadczenie a mniéj jeszcze opowiadane, nacokolwiek się przydać może. Zawszeć jednak utkwi coś w człowieku, zostanie wrażenie choć słabe, i odezwie się w danéj chwili.
Ze wszystkich wad powieści niepotrzebuję się tłómaczyć nie moje one są, ale z saméj istoty jéj płyną!
Na tém posłanie moje kończąc, grzechy na twe zrzucam sumienie.

KONIEC.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd składu; dwie następne strony zamienione ze sobą. Błąd naprawiono dla wygody czytelnika na podstawie wyd. I, Wydawnictwo Literackie, Kraków — Wrocław 1983.
  2. 2,0 2,1 Przypis własny Wikiźródeł W tym miejscu występował błąd składu, dokończenie akapitu było przesunięte o jedną stronę. Błąd naprawiono dla wygody czytelnika na podstawie wyd. I, Wydawnictwo Literackie, Kraków — Wrocław 1983.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.